Jack L. Chalker Północ przy studni dusz Pierwszy tom z cyklu "Świat studnia" Książkę tę poświęcam Rogerowi Żelaznemu, Markowi Owingsowi, Applesusan, Avedon i Suzy Tiffany z całkiem odmiennych powodów. Dalgonia Masowe morderstwa zwykle tym szokują, że okoliczności, w których występują, trudno przewidzieć czy wytłumaczyć wcześniejszym postępowaniem mordercy. Tak właśnie było w przypadku masakry Dalgonii. Dalgonia jest nagą, skalistą planetą w pobliżu gasnącej gwiazdy, skąpaną w upiornym, czerwonawym świetle, którego promienie przesłaniają złowieszcze urwiska, rzucając ponury cień. Z atmosfery Dalgonii zostało tak niewiele, że trudno przypuszczać, by kiedykolwiek istniało tu życie; woda znikła lub, podobnie jak tlen, została uwięziona głęboko w skałach. Krajobraz spowija ciemnoczerwona, blada słoneczna poświata stygnącego żaru, zbyt słaba, aby rozświetlić ciemną linię horyzontu, na której jedynie błękitnawa mgiełka pozwala się domyśleć ukrytych kształtów. W tym widmowym" świecie naprawdę straszyło. W ruinach miasta, które trudno było odróżnić od skalnych złomów otaczających je wzgórz, zamarło w ciszy dziewięć postaci. Sąsiedztwo skręconych iglic i zdruzgotanych zielonkawo-brązowych wieżyc upodabniało je do karłów. Tylko białe kombinezony pozwalały je dostrzec w tym milczącym świecie mrocznego piękna. Samo miasto wyglądało tak, jak gdyby, zbudowane w zamierzchłej przeszłości z żelaza, zostało poddane niszczącemu działaniu rdzy i 'soli jakiegoś martwego morza. Było, tak jak i cały ten świat, ciche i martwe. Sylwetki, zagłębiające się w ruiny miasta, jeśli im się przyjrzeć, ujawniały swą przynależność do gatunku określanego jako ludzki, zamieszkującego najmłodszą część spiralnego ramienia swojej galaktyki. Grupkę pięciu kobiet i czterech mężczyzn prowadził szczupły mężczyzna w średnim wieku. Na skafandrze wypisane było imię Skander. Jak po wielekroć przedtem, zatrzymali się przed na wpół zdruzgotaną bramą miejską, przyglądając się niewiarygodnym i jednocześnie wspaniałym ruinom. Imię moje Ozymandiasz. Spójrzcie na moje dzieło, o potężni, i porzućcie nadzieję! Nie pozostało nic prócz niego... Te słowa poety z niemal zapomnianej przeszłości dobrze oddawały ich uczucia i myśli. W umysłach tysięcy innych, którzy rozglądali się i szperali wśród podobnych ruin z górą dwóch tuzinów innych martwych planet, również rozbrzmiewały owe nieskończone pytania, które zdawały się nie mieć odpowiedzi: Kim byli ci, którzy zdołali wznieść tak świetne budowle? Dlaczego wymarli? Wzdrygnęli się, gdy głos Skandera, rozbrzmiewając w ich odbiornikach, wytrącił ich z milczącego podziwu. - Ponieważ jest to wasza pierwsza wycieczka do ruin Markowa, winien wam jestem krótkie wprowadzenie. Wybaczcie, że będą to informacje już wam znane, warto je sobie jednak chyba odświeżyć. - Jared Marków natrafił na pierwszą z tych ruin przed wieluset laty na planecie odległej o z górą sto lat świetlnych stąd. To pierwsze spotkanie naszego rodu ze śladami inteligencji w naszej galaktyce wywołało ogromne emocje. Wiek tych ruin, jak się później okazało - najmłodszych, oceniono na ponad ćwierć miliona lat. Okazało się więc, że w czasie, gdy nasz gatunek tkwił jeszcze w jaskiniach, bawiąc się świeżym wynalazkiem ognia, ktoś inny - ci ludzie - władali olbrzymim międzygwiezdnym imperium, którego granic nie znamy do dziś. Wiemy tylko, iż na jego ślady natrafiamy tym częściej, im bardziej posuwamy się w głąb galaktyki. Jak dotąd nie potrafiliśmy wyjaśnić, kim byli ci ludzie. - Czy nie pozostały po nich jakieś narzędzia, sprzęty, broń? - rozbrzmiał kobiecy głos. - Nie, żadne, o czym powinnaś wiedzieć, obywatelko Jainet - zabrzmiała odpowiedź w oficjalnym tonie z łagodną przyganą. - To właśnie jest w tym wszystkim takie denerwujące. Owszem, miasta, które dają pewne podstawy, ażeby wnioskować o naturze budowniczych, ale żadnych mebli, żadnych obrazów, żadnych sprzętów, dających choćby mgliste wyobrażenie o potrzebach użytkowników. Komnaty, jak się przekonacie, są zupełnie puste. Nie znaleziono również cmentarzy, nie natrafiono też w ogóle na ślad jakichkolwiek mechanizmów. - To z powodu komputera, prawda? - powiedział inny, głębszy głos kobiecy, należący do Marino, krępej dziewczyny ze świata o dużej sile grawitacji. - Tak - przyznał Skander. - Chodźmy jednak! Porozmawiamy w drodze do miasta. Ruszyli, dochodząc wkrótce do szerokiego może na pięćdziesiąt metrów bulwaru. Po obu jego stronach biegł rodzaj chodników, szerokich na 6-8 metrów, przypominających ruchome chodniki kosmicznych terminali, prowadzące do wrót załadowczych. Nie było jednak widać żadnego pasa transmisyjnego; chodniki były z tego samego zielonkawo--brązowego kamienia, czy metalu, czy czymkolwiek był materiał, z którego zbudowano całe miasto. - Skorupa tej planety - ciągnął Skander - ma średnio około 40-45 kilometrów grubości. Pomiary, dokonane na tej i innych planetach, tworzących świat odkryty przez Markowa, ujawniły wszędzie istnienie grubej na mniej więcej kilometr warstwy o odmiennej budowie, pomiędzy skorupą i leżącym pod nią naturalnym płaszczem skalnym. Odkryliśmy, że warstwę tę zbudowano sztucznie z materiału, który będąc w zasadzie masą plastyczną, wydaje się wykazywać jednak cechy materii żywej - tak przynajmniej sądzimy. Jesteście wytworem najlepszych technik inżynierii genetycznej, istotami doskonałymi zarówno w sensie fizycznym jak psychicznym, wybrańcami swoich ras, najlepiej dostosowanymi do środowiska waszych rodzinnych planet. A jednak jesteście czymś znacznie większym, niż sumą składowych części. Wasze komórki, zwłaszcza komórki mózgowe, gromadzą dane w zadziwiającym i nie słabnącym tempie. Jesteśmy przekonani, że komputer, ponad którym stąpacie, został zbudowany ze sztucznych komórek mózgowych o nieskończonej złożoności. Pomyślcie! Całą planetę otula gruba na kilometr warstwa czystego mózgu. Jesteśmy również przekonani, iż w pełni zestrojono go z indywidualnymi falami mózgowymi poszczególnych mieszkańców tego miasta! - Wyobraźcie sobie, jeśli umiecie: pragniecie czegoś i już się to pojawia. Jedzenie, meble - jeśli ich w ogóle używali - nawet dzieła sztuki, kreowane w umyśle, który ich zapragnął i urzeczywistniane przez komputer. Samo pojawienie się potrzeby uruchamiało mechanizm jej zaspokojenia! - Ta teoria wyjaśnia powstanie świata, który widzimy, nie tłumaczy jednak przyczyn jego upadku! - zapiszczał młodzieńczy głos Yarnetta, najmłodszego z grupy i chyba najbystrzejszego, a na pewno obdarzonego największą wyobraźnią. - Zupełnie słusznie, obywatelu Varnett - przyznał Skander. - Są trzy szkoły myślenia. Jedna zakłada, że komputer uległ awarii, druga - że oszalał. W obu przypadkach ludzie nie zdołali zaradzić złu. Czy ktoś zna trzecią teorię? - Stagnacja - odparła Jainet. - Wymarli, bo nie mieli już po co żyć, do czego dążyć, dla czego pracować. - Dokładnie tak - odpowiedział Skander. - A jednak, wszystkie trzy hipotezy nastręczają rozmaite wątpliwości. Międzygwiezdna kultura o takim zasięgu musiała brać pod uwagę kryzys; powinien zostać przygotowany jakiś system obrony. Co się tyczy teorii obłędu - cóż, jest świetna, jeśli pominąć to, iż wszelkie oznaki wskazują, że kres tej kultury nastąpił nagle, jednocześnie w całym imperium. Jeden, może nawet kilka przypadków obłędu, owszem, ale nie wszyscy naraz! Nie bardzo mogę zgodzić się z ostatnią teorią, mimo iż właśnie ona najlepiej pasuje do naszych obserwacji. Dręczy mnie myśl, że musieliby przecież uwzględnić i taką możliwość. - Być może zaprogramowali swoją degenerację - poddał Varnett - i posunęli się zbyt daleko! - Tak? - w głosie Skandera dźwięczało zaskoczenie, ale i żywe zainteresowanie. - Zaprogramowana, zaplanowana degeneracja! To ciekawa teoria, obywatelu Varnett. Być może z czasem okaże się, że odpowiada prawdzie. 10 Skinął na nich i udali się do budynku o dziwnym, sześciokątnym wejściu. Okazało się, że wszystkie drzwi mają taki właśnie kształt. Komnaty były bardzo obszerne, nic jednak nie wskazywało na ich przeznaczenie czy funkcje. - Pokój - podsunął Skander - jest sześciokątny, tak jak całe miasto i niemal wszystko w nim, jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem. Szóstka miała dla nich, jak się wydaje, szczególne znaczenie - magiczne. Właśnie stąd, a także na podstawie rozmiarów i kształtów wejść, okien itp., nie mówiąc już o szerokości chodników, możemy sobie wyrobić jakieś wyobrażenie o przypuszczalnym wyglądzie mieszkańców planety. Przypuszczamy, iż przypominali oni bąka czy cebulę z sześcioma kończynami - mackami wykorzystywanymi do poruszania się lub jako kończyny chwytne. Podejrzewamy, że w sposób naturalny postrzegali oni świat szóstkami - na co wskazuje ich matematyka^ ich architektura, być może mieli oni sześcioro oczu dookoła. Sądząc po wymiarach drzwi i uwzględniając pewien prześwit, możemy założyć, że mieli oni przeciętnie dwa metry wzrostu i być może nieco więcej w pasie, tj. tam, gdzie, jak sądzimy, dochodziły ich ramiona, macki czy jakkolwiek by nazwać te kończyny. Pewnie dlatego wejścia poszerzają się w tym miejscu. Zatrzymali się na chwilę, próbując sobie wyobrazić te stworzenia, zamieszkujące pokoje, przemierzające bulwary. - Lepiej wróćmy do obozu - powiedział w końcu Skander. - Będziemy jeszcze mieli masę czasu, by zbadać to miejsce, poszperać we wszystkich zakątkach, zajrzeć do każdej szpary. - W rzeczywistości mieli tam przebywać przez cały rok, pracując pod kierunkiem profesora na stacji badawczej uniwersytetu. Przy stałej grawitacji poruszali się szybko i dotarli do bazy położonej o prawie pięć kilometrów od bram miasta w niecałą godzinę. Sam obóz wyglądał jak zbiór dziewięciu wielkich namiotów dziwacznego cyrku, z jasnobiałej materii przypominającej kombinezony próżniowe. Łączące je długie cylindryczne rękawy marszczyły się od czasu do czasu, gdy nadzoru- 11 jące je komputery zmieniały temperaturę i ciśnienie, zapewniając w ten sposób stałe nadęcie namiotów. W tym martwym świecie niewiele więcej było trzeba. Gdyby jednak nastąpiło przebicie powłoki, śmierć dotknęłaby tylko* ludzi przebywających w rejonie jej przerwania; komputer mógł odciąć dowolną część kompleksu. Skander wszedł ostatni, wspinając się do śluzy powietrznej po upewnieniu się, że cały ekwipunek zabrano do stacji. Kiedy ciśnienie wyrównało się i mógł wejść do namiotu, większość załogi wyswobodziła się już ze skafandrów. Stanął na chwilę, przyglądając się grupie złożonej z ośmiorga przedstawicieli czterech planet Konfederacji. Wszyscy byli podobni, za wyjątkiem dziewczyny z planety o silnej grawitacji. Wszyscy muskularni, zdradzający świetną formę. Bez trudu można by sobie ich wyobrazić jako drużynę gimnastyczną. Mimo, iż najmłodszy z nich miał 14 lat, a najstarsza - 22, wszyscy wyglądali na seksualnie niedojrzałych i rzeczywiście tak było. Ich rozwój płciowy został genetycznie zahamowany i tak już miało chyba pozostać. Spojrzał na chłopca, Varnetta i dziewczynę, Jainet, oboje z tej samej planety, której nazwa jakoś mu umknęła. Mimo różnicy wieku byli oni dokładnie takiego samego wzrostu i wagi i z wygolonymi głowami wyglądali jak bliźnięta. Wyhodowano je w laboratorium - Fabryce Porodowej, a państwo wychowało je tak, by ich myśli były tak samo identyczne Jak wygląd. Kiedyś, tylko pół żartem spytał, dlaczego nadal hoduje się zarówno modele męskie, jak i kobiece. Odpowiedziano mu, że jest to zbędny system, utrzymywany na wypadek awarii Fabryk Porodowych. Ludzkość zamieszkiwała przynajmniej trzy setki planet. Tylko niewiele z nich kroczyło tą samą drogą w świat, który spłodził tę dwójkę. Absolutna równość - pomyślał cierpko. Ten sam wygląd, to samo zachowanie, te same myśli, wszelkie potrzeby zaspokojone w pełni, wszystkie pragnienia spełnione w równym dla wszystkich stopniu. Przypisani pracy, dla której ich wychowano, przekonani, że jest ona ich obowiązkiem i jedynie słusznym przezna- 12 czeniem. Zastanawiał się, w jaki sposób technokraci u władzy decydowali, kto ma być kim? Wrócił myślą do ostatniej grupy. Trójka wywodziła się ze świata, który obywał się nawet bez imion i zaimków osobowych. Zastanawiające - pomyślał leniwie - jak bardzo gatunek ludzki różni się dziś od stworzeń zamieszkujących miasto, które właśnie zwiedzali. Nawet w świecie takim jak ten z którego pochodził, w istocie sprawa wyglądała podobnie. To prawda, że nosili brody, zbiorowy seks, u nich całkiem normalny, zapewne byłby czymś absolutnie szokującym dla tych ludzi. Świat, z którego się wywodził, stworzyła grupa nonkonformistów, szukających ucieczki od technokratycznego komunizmu zewnętrznej spirali. Jednak - pomyślał - był on na swój sposób równie konformistyczny jak ojczyzna Varnetta. Gdyby chłopaka rzucić do miasta na Caligristo, zapewne naraziłoby go to na śmiech, wyzwiska, być może - groziło linczem. Bez brody, ubrań, płci nie pasowałby przecież do tamtejszego stylu życia. Nie można być nonkonformistą, nie nosząc stosownego mundurka. Często zastanawiał się, jak silnie instynkt plemienny zakorzeniony był w głębi ludzkiej psychiki. Ludzie zawsze prowadzili wojny, nie tyle dla obrony własnego stylu życia, ile raczej po to, by narzucić go innym. Dlatego właśnie tak wiele światów przypominało ojczyznę tych ludzi - wojny służyły szerzeniu wiary, nawracaniu poddanych, uciskowi. Obecnie Konfederacja zakazała prowadzenia wojen, chroniła jednak status quo w postaci tego wzajemnego upodobnienia tworzących ją cywilizacji. Przywódcy wszystkich planet zasiadali w Radzie, dysponując wystarczającymi środkami przymusu, by zniszczyć każdą planetę, która zbłądziłaby na "niebezpieczną" ścieżkę, wysyłając nań specjalnie szkolnych barbarzyńców-psychopatów. Ten arsenał terroru nie mógł jednak zostać użyty bez uzyskania zgody większości w Radzie. To poskutkowało, położyło kres wojnom. Pogodzili całą ludzkość. Tak samo jest z cywilizacją odkrytą przez Markowa - 13 pomyślał. Och, rozmiary i czasami kolor i zabudowa miast były odmienne, nigdy jednak nie różniły się znacznie. Jak to powiedział ten młodzik Yarnett? A może z roz-mysłem zniszczyli system? Skander ze zmarszczoną brwią pozbył się ostatniego skafandra. Takie pomysły jak ten zdradzały błyskotliwy i twórczy umysł, nie były to jednak idee bezpieczne w cywilizacji podobnej do tej, z której pochodził chłopak. Ożywiały one stare religie, które po okresie świetności, rzeczywiście obumarły. Co zrodziło podobną myśl? Dlaczego nie schwytano go i powstrzymano? Skander odprowadził wzrokiem nagie postaci, zmierzające rzędem przez tunel ku prysznicom i sypialni. - Tak myślą tylko barbarzyńcy! Czy Konfederacja domyśla się, po co tu przybył? Czyżby Yarnett nie był tym, za kogo go uważano - tzn. niewinnym studentem, lecz agentem? Czy coś podejrzewali? Nagle ogarnął go dotkliwy chłód, choć temperatura się nie zmieniła. Jeśli jednak wszyscy oni byli... Minęły trzy miesiące. Skander przyglądał się rysowanemu na ekranie telewizora, powiększonemu przez mikroskop elektronowy obrazowi złożonej z komórek tkanki, wydobytej przed miesiącem przez sondę. Jej struktura nie różniła się od wcześniejszych odkryć - ta sama delikatna struktura komórkowa, w środku jednak nieskończenie bardziej złożona od jakiejkolwiek komórki ludzkiej czy zwierzęcej, i tak ogromnie obca! Oczywiście sześcioboczna. Zawsze się zastanawiał, czy również ich komórki miały kształt sześciokątny? Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć, ale natręctwo, z jaką ta liczba przewijała się wszędzie, kazało przypuszczać, że i to się potwierdzi. Nie mógł oderwać wzroku od próbki. W końcu nastawił instrument na maksymalne powiększenie, używając specjalnych filtrów, które opracował i udoskonalił w ciągu dziewięciu lat pobytu na tej nagiej planecie. Nagle ekran ożył. Pomiędzy poszczególnymi punktami komórki zaczęły przeskakiwać małe iskierki. We wnętrzu 14 komórki szalała maleńka elektryczna burza. Siedział, zafascynowany obrazem, który tylko jemu dane było ujrzeć. Komórka żyła. Nie była to jednak energia elektryczna. Dlatego właśnie nie udało jej się dotąd uchwycić. Jej natura pozostawała nieznana, choć zachowywała się ona jak zwyczajna energia elektryczna. Po prostu nie dała się zmierzyć i nie objawiała się tak, jak elektryczność. Zwykły przypadek - pomyślał, wspominając odkrycie sprzed trzech lat. Jakiś znudzony student pomanipulował ekranem dla uzyskania efektownego obrazu i tak go zostawił. Nazajutrz włączając go, nie zauważył niczego niezwykłego i uruchomił rutynowy program wykrywający energię, by przeprowadzić jeszcze jedno nużące, standardowe badanie. A jednak przelotny błysk nie uszedł jego uwadze. Miesiącami prowadził samotnie badania nad takim systemem filtrów, który pozwoliłby sfotografować tę energię. Zbadał klasyczne próbki z innych odwiertów, niektóre z nich przysłano mu nawet statkiem zaopatrzeniowym. Wszystkie były martwe. Nie ta jednak. Ta żyła! Gdzieś, w czterdziestokilometrowej głębi, mózg odkryty przez Markowa nadal żył. Zza pleców doszedł go głos: - Co to jest, Profesorze? - Pośpiesznie wyłączył ekran, obracając się pełen niepokoju. - Nic, nic - rzucił zbyt żywo, a emocja w jego głosie zdradzała kłamstwo. - Po prostu bawię się programami, żeby przekonać się, jak mogłyby wyglądać ładunki elektryczne w komórce. Yarnett popatrzył z niedowierzaniem. - Nie wyglądały mi na komputerowe zabawki - powiedział z uporem. - Gdyby nastąpił poważny przełom w badaniach, powinien pan nam o tym powiedzieć. Mam na myśli... - Nie, nie, to nic - Skander odparował gniewnie. Odzyskując wreszcie równowagę, powiedział: - To wszystko, obywatelu Yarnett! Proszę mnie teraz zostawić! Chłopak, wzruszając ramionami, wyszedł. 15 Skander posiedział jeszcze kilka minut w swoim fotelu. Jego ręce, a wraz z nimi całe ciało, zadrgały gwałtownie. Minęła dobra chwila, nim atak ustąpił. Powoli, z przestrachem na twarzy, podszedł do mikroskopu i ostrożnie zdemontował specjalny filtr. Ręce, jeszcze niepewne, z trudem utrzymywały urządzenie. Z wysiłkiem wsunął je do niewielkiego futerału. Całość umieścił w szerokim pasie na narzędzia i osobiste drobiazgi, który stanowił jedyny ich strój wewnątrz stacji. Wrócił do swego pokoju w części sypialnej. Leżał na łóżku błądząc wzrokiem po suficie. Chwile zdawały się godzinami. Yarnett - pomyślał. - Zawsze ten Yarnett. W ciągu trzech miesięcy od przyjazdu ten chłopak był wszędzie. Inni oddawali się rozmaitym rozgrywkom i normalnej studenckiej próżności, on jednak do tych nie należał. Poważny, do przesady rozmiłowany w nauce, rozczytujący się w raportach z badań, studiujący stare zapisy. Skander nagle poczuł dławiący ciężar otaczających go spraw. Cel był tak daleko! - A teraz Yarnett! Wiedział przynajmniej jedno: mózg żył. Następny krok wydaje się nieuchronny: chłopak domyśli się, że Skander jest bliski złamania kodu, a wtedy, może za rok, spróbuje się z nim porozumieć, wytrącić ze stanu uśpienia. Po to, by stać się Bogiem. Bowiem dzięki niemu ludzkość zostanie uratowana tymi samymi środkami, które musiały niegdyś zniszczyć jej twórcę. Dręczony jakimś niejasnym przeczuciem Skander zerwał się i ruszył z powrotem do laboratorium. Coś mu mówiło, że sprawy mają się jeszcze gorzej. Cicho podszedł ku drzwiom. Yarnett siedział przy pulpicie, na którym umieszczono monitor. Na ekranie widoczna była ta sama komórka, której tak wiele razy przyglądał się Skander. Doskonale widoczne były jej połączenia energetyczne! 16 Skander w oszołomieniu sięgnął do małej kieszonki, w której umieścił filtr. Z ulgą poczuł znajomy kształt. Jak to się mogło stać? Yarnett przeliczał coś, sprawdzając na drugim ekranie. Skander obserwował go, niczym nie zdradzając swojej obecności. Chłopak mamrotał coś do siebie z zadowoleniem świadczącym, iż kontrolne obliczenia, które wykonywał na komputerze, potwierdzały jego przypuszczenia. Skander zerknął na zegar. Dziewięć godzin! Minęło dziewięć godzin! Pozwalając, by sen uśmierzył jego niepokój, dał chłopcu sposobność rozwikłania swojej tajemnicy. Nagle Varnett poczuł, że nie jest sam w pracowni. Przez chwilę zamarł w bezruchu, a potem z lękiem rozejrzał się wokół. - Profesorze! - zawołał. - Cieszę się, że pana widzę! Ależ to zdumiewające! Dlaczego pan nam nie powiedział? - Skąd... - zająknął się Skander, wskazując na ekran... - skąd wziąłeś ten obraz? - Och, to proste. Zapomniał pan wyczyścić pamięć komputera po zakończeniu badań. To jest ten sam obraz, który pan oglądał, przechowywany w pamięci operacyjnej komputera. Przeklęty głupiec! - pomyślał o sobie Skander. Jasne, komputer w normalnym trybie zapisywał odczyty z wszystkich instrumentów. Był tak poruszony odkryciem przez Var-netta natury swej pracy, iż zapomniał skasować zapis! - To tylko wstępne wyniki - wykrztusił wreszcie. - Myślałem, że poczekam, aż będę mógł sporządzić naprawdę sensacyjny raport. - Ależ to właśnie jest sensacja! - wykrzyknął podniecony chłopak. - Pracując tak długo nad tym problemem nie mógł pan wyjść poza narzucone sobie rygory myślowe i ocenić właściwego znaczenia tego odkrycia. Pańską główną specjalnością jest przecież archeologia i biologia, prawda? - Tak - przyznał Skander, zastanawiając się, do czego prowadzi ta rozmowa. - Przez wiele lat byłem egzobiolo- 2 Północ przy studni dusz ]7 giem, za archeologię wziąłem się, gdy zacząłem pracować nad mózgiem cywilizacji Markowa. - Tak, oczywiście, mimo to jednak nie jest pan specjalistą. W moim świecie, jak pan wie, specjaliści w każdej dziedzinie kształcą się od samego początku, od momentu ukształtowania ich mózgu. Zna pan moją specjalność? - Matematyka - odparł Skander. - O ile pamiętam, wszyscy matematycy w świecie, z którego pochodzisz, noszą to samo imię dawnego geniusza matematyki. - Dokładnie - odparł chłopiec żywo - kiedy rosłem w Fabryce Porodowej, zakodowano mi bezpośrednio całą wiedzę matematyczną. Gdy miałem siedem lat, a mój mózg w pełni się rozwinął, posiadłem całą znaną nam matematykę, stosowaną i teoretyczną. Istota wszelkiego istnienia ma ostatecznie matematyczny charakter, dlatego właśnie postrzegam świat w szczególny, matematyczny sposób. Wysłano mnie tutaj, bo zafascynowała mnie dziwna matematyczna symetria, widoczna na przeźroczach i próbkach mózgu Markowa. Na nic się to jednak nie zdało, bo nie znam energetycznego wzorca połączeń składowych komórki. - A teraz? - wtrącił Skander, mimo woli zafascynowany i podniecony. - Cóż... to bełkot. Przeczy wszelkiej matematycznej logice. Wynikałoby stąd, iż w matematyce nie ma prawd absolutnych! Po prostu nie ma! Za każdym razem, gdy próbuję wtłoczyć ten wzór w znane pojęcia matematyczne, uzyskuję odpowiedź, że 2 plus 2 równa się 4 nie jest stałą, lecz raczej twierdzeniem względnym. Skander rozumiał oczywiście, iż chłopak chce mu sprawę wyłożyć w możliwie najbardziej przystępny sposób, nadal jednak nie chwytał sensu tego, co usłyszał. - Co to wszystko znaczy? - spytał wreszcie, zaskoczony i zmieszany. Varnett dał się ponieść swojej emocji. - To znaczy, że wszelka materia i energia powiązane są pewną matematyczną proporcją, że nic nie jest naprawdę realne, że nic nie jest rzeczywiście "czymś". Jeśli odrzucić znak równości i zastąpić go pewnym stosunkiem proporcjo- 18 nalności, i jeżeli to jest prawda, możemy wymienić lub zmienić wszystko. Nic nie jest stałe! Jeżeli, choćby nieznacznie, zmienić równanie, zmienić proporcje, z każdej rzeczy można by uzyskać coś zupełnie innego, wszystko mogłoby ulec dowolnym przekształceniom! - Przerwał na chwilę, z wyrazu twarzy Skandera odczytując, że starszy badacz nadal nie do końca pojmuje jego wywód. - Spróbuję pokazać to na bardzo prostym, elementarnym przykładzie - powiedział ochłonąwszy z początkowego, gwałtownego wybuchu. - Przede wszystkim niech pan spróbuje zrozumieć następujący wywód: we wszechświecie istnieje skończona ilość energii, i jest to jedyna wielkość stała. W naszej skali jest to wielkość nieskończona, ale o ile prawdziwa jest jedna część tego stwierdzenia, prawdą jest również część druga. Rozumie pan? Skander przytaknął. - Tak więc twierdzisz, że nie istnieje nic poza czystą energią? - Mniej więcej - przyznał Yarnett. - Wszelka materia i uwięziona energia, np. gwiazd, powstaje z tego przepływu energii. Pewna równowaga matematyczna utrzymuje ją w tym stanie - mnie, pana, ten pokój, tę planetę. Coś - pewna wielkość, znajduje się w określonej relacji do pewne} innej wielkości i to nadaje nam kształt i utrzymuje w nim. Gdybym znał formułę Ełkinosa Skandera albo Matematycznego Varnetta 261, mógłbym zmienić nasz byt lub wręcz położyć mu kres. Nawet takie rzeczy jak czas i odległość, najlepsze stałe, można by zmienić lub znieść. Gdybym znał pańską formułę, mógłbym pod pewnym warunkiem, nie tylko przeistoczyć pana, powiedzmy w krzesło, ale również tak zmienić przebieg wydarzeń, by już na zawsze pozostał pan krzesłem! - Jaki to warunek? - spytał Skander nerwowo, z wahaniem, niepewny odpowiedzi. - Cóż, potrzebne byłoby urządzenie, które przełożyłoby tę formułę na realne procesy. I sposób, by mieć to, czego się zapragnie. 2* 19 - Mózg Markowa - wyszeptał Skander. - Tak. To właśnie odkryli. Jednak mózg ten - to urządzenie - może być jak się zdaje, użyty tylko na miejscu. To znaczy - działałby on tylko na tę planetę, być może na jej system słoneczny. Gdzieś jednak musi znajdować się jednostka centralna - jednostka, która swym zasięgiem objęłaby przynajmniej pół, a być może - całą galaktykę. Jeżeli cała reszta mojego rozumowania jest poprawna, taka centrala musi istnieć. - Dlaczego? - spytał Skander z uczuciem rosnącego niepokoju. - Ponieważ my jesteśmy stabilni - odparł chłopak z przejęciem. Siedzieli dłuższą chwilę w ciszy, mąconej tylko przez mechaniczne odgłosy pracy laboratorium, stopniowo uświadamiając sobie znaczenie tego, co zostało tu powiedziane. - A ty złamałeś kod? - zapytał wreszcie Skander. - Tak sądzę, choć całe moje jestestwo sprzeciwia się akceptacji takich równań. A jednak - czy pan wie, dlaczego zwykłymi sposobami nie udaje się wykryć energii? - Skander powoli pokręcił głową, a matematyk ciągnął: - Ponieważ jest to pierwotna energia. Ma pan przy sobie ten filtr? Skander skinął sztywno i wydobył mały futerał. Chłopiec chwycił go niecierpliwie, lecz ruszył nie do mikroskopu, a zbliżył się do zewnętrznej ściany pracowni. Powoli przywdział ochronny kombinezon i okulary przeciwpromienne, prosząc Skandera, by uczynił to samo. Następnie zamknął szczelnie wejście do laboratorium i odciągnął poszycie namiotu w jedynym miejscu, w którym pokrywało'ono właz. Ujrzeli krajobraz oświetlony czerwonawym blaskiem południa. Chłopiec powoli, ostrożnie podniósł niewielki filtr na wysokość oka, przymykając drugie. Odetchnął głęboko. - Miałem rację - wykrzyknął. Następne pół minuty zdało się wiecznością. Varnett podał niewielki filtr Skanderowi, który powtórzył próbę. Widok, który ujrzał, nie pozwolił mu oderwać filtra od okularów. Cały krajobraz skąpany był w błyskawicach elektrycznej burzy. 20 - Mózg otacza nas zewsząd - wyszeptał. - Pobiera to, czego potrzebuje i wydala to, co jest mu zbędne. Gdybyśmy umieli się z nim porozumieć... - Bylibyśmy podobni bogom - dokończył Skander. Ostrożnie opuścił filtr i podał go Yarnettowi, który wrócił do obserwacji. - A jaki wszechświat ty pragnąłbyś stworzyć, Var-nett? - rzucił Skander bardzo cicho, sięgając jednocześnie pod ochronny strój, po skrywany tam nóż. - Matematycznie doskonałe miejsce gdzie wszyscy byliby absolutnie identyczni, ukształtowani podług tego samego równania? - Odłóż broń, Skander - powiedział Varnett nie odrywając filtra od okularów i nie przerywając obserwacji. - Nie możesz tego zrobić beze mnie. Pomyśl tylko, a zrozu-, miesz dlaczego. Za kilka miesięcy znajdą nasze ciała, znajdą też ciebie, tu - lub umierającego w mieście - i co ci to da? Skander, po dłuższym wahaniu, powoli wsunął nóż do pasa pod ochronnym kombinezonem. - Kim ty u diabła jesteś, Varnett - spytał podejrzliwie. - Odmieńcem, wybrakowanym okazem - odparł chłopak. - To się zdarza czasami. Przeważnie chwytają nas | i po wszystkim. Ale nie mnie, jeszcze nie. Pewnie im się w końcu uda, jeżeli czegoś z tym nie zrobię. ; - Co masz na myśli? - spytał Skander niepewnie. . - Jestem człowiekiem, Skander. Prawdziwym człowie-, kiem. Zachłannym jak inni. Ja także chciałbym być bogiem. Matematyczne rozwiązanie zajęło Varnettowi zaledwie siedem godzin, znacznie dłużej potrwa nawiązanie kontaktu z mózgiem Markowa. Ich projekt był tak absorbujący, że pozostali członkowie grupy, szczególnie pomocniczy pracownicy naukowi, zauważyli zmianę ich zachowania i zaczęli zadawać pytania. Postanowili wreszcie podzielić się z nimi swoim odkryciem. - Rozglądajcie się za czymś w rodzaju włazu, wejścia, bramy, albo przynajmniej za świątynią lub podobną budowlą, która mogłaby oznaczać jakiś rodzaj bezpośredniego kontaktu z mózgiem Markowa - poinformował ich Skander. 21 Mijał czas, a inni, dobrzy obywatele Wszechświata czekali, aż będą mogli poinformować Konfederację, że doskonałe społeczeństwo jest w zasięgu ręki. Wreszcie pewnego dnia, zaledwie na dwa miesiące przed przybyciem następnego statku, znaleźli to. Jainet i Dunna zauważyły przez duże filtry, skonstruowane specjalnie dla tych poszukiwań, że niewielki obszar w pobliżu północnego bieguna planety wyróżnia się brakiem powszechnej gdzie indziej poświaty. Przelatując nad tym rejonem, dostrzegły w dole głęboki, sześciokątny, zupełnie ciemny otwór. Nie chcąc prowadzić dalszych badań bez zasięgnięcia rady pozostałych członków ekipy, wezwały ich przez radio. - Niczego nie widzę - poskarżył się rozczarowany Skan-der. - Żadnej sześciokątnej dziury. - Ależ ona tu była! - zaprotestowała Jainet, wsparta przez Dunnę. - Była dokładnie tam, prawie prosto nad biegunem. Tutaj! Pokażę wam! - Przewinęła prawie do połowy dysk zapisu z dziobowej kamery pojazdu. Przyglądali się w milczeniu przesuwającemu się na ekranie obrazowi terenu pod nimi, odtworzonemu z zapisu. I nagle to dostrzegli. - Popatrzcie! - krzyknęła Jainet - a nie mówiłam? I rzeczywiście było to tam, wyraźnie, niewątpliwie. Var-nett przebiegał wzrokiem od ekranu do obrazu pod nimi i z powrotem. Wszystko się zgadzało. Sześciokątna dziura rozciągała się na dwa kilometry w najszerszym miejscu. Szczegóły terenowe zgadzały się - to było w tym miejscu. Tylko, że teraz nie było tam żadnej dziury. Czekali niemal cały dzień. Nagle wydało się, iż płaska równina znika i ponownie ukazał się ten sam otwór. Zrobili zdjęcia i poddali ją wszelkim badaniom, na jakie pozwalał posiadany sprzęt. - Wrzućmy coś do środka - podsunął wreszcie Var-nett. Wygrzebali zapasowy skafander próżniowy i unosząc się prosto nad otworem zrzucili go prowadząc strumieniem światła z reflektora. Ubranie uderzyło w dziurę. Tak, właśnie uderzyło. Sięg- 22 nęło wierzchu dziury i wydawało się tam tkwić, nie opadając niżej. Unosiło się tam przez chwilę, po czym, jak się wydawało, zniknęło im z oczu. Nie wpadło, a właśnie zniknęło. Również filmy to potwierdziły. Po prostu rozpłynęło się w nicość. W kilka minut później zniknęła sama dziura. - Czterdzieści sześć standardowych minut - powiedział Varnett. - Dokładnie. Założę się, że po tym czasie ponownie się otworzy. - Ale gdzie się podział kombinezon? Dlaczego nie wpadł? - spytała Jainet. - Pamiętaj o potędze tego tworu - podsunął Skander. - Gdybyś ty miała tam się dostać, na pewno nie spadłabyś ponad czterdzieści kilometrów. Po prostu zostałabyś przeniesiona prosto do celu. - Dokładnie tak - przyznał Varnett. - Po prostu zmieniłoby się równanie i znalazłabyś się tam a nie tu. - Ale co tam jest? - spytała Jainet. - Jesteśmy przekonani, że istnieje centralny ośrodek mózgu Markowa - wyjaśnił Skander. - Powinien gdzieś taki być, tak samo jak na statku są dwa mostki. Drugi zapasowy. - Albo jak mężczyźni i kobiety na twojej planecie - dokończył Skander w myśli. - Lepiej wracajmy i sprawdźmy to wszystko z naszym bankiem danych - podsunął Varnett. - Poza tym, mieliśmy dziś długi i ciężki dzień. Otwór otwiera się i zamyka regularnie. Możemy wszystko powtórzyć jutro. Propozycja wywołała pomruk zgody, niektórzy dopiero teraz nagle uświadomili sobie, jak bardzo byli zmęczeni. - Ktoś jednak powinien tu zostać - zauważył Skander - choćby po to, aby liczyć czas i pilnować kamery. - Ja zostanę - zgłosił się Varnett na ochotnika. - Mogę się przespać w tym pojeździe, a wy wróćcie pozostałymi dwoma. Dam wam znać, gdyby się coś wydarzyło. Jutro ktoś mnie zastąpi. Nikt nie oponował i po chwili cała grupa z wyjątkiem Varnetta ruszyła z powrotem do bazy. Wszyscy niemal natychmiast zasnęli, tylko Skander i Dunna posiedzieli dłużej, 23 wprowadzając zebrane zapisy do banku danych. Potem rozeszli się do swoich kwater. Skander przysiadł na brzegu koi, zbyt podniecony, by czuć zmęczenie. Czuł dziwne ożywienie, organizm dostarczał znacznie więcej adrenaliny niż zwykle. - Muszę podjąć tę grę - powiedział do siebie. - Muszę założyć, że rzeczywiście jest to wejście do mózgu. Za niecałe pięćdziesiąt dni ta załoga zostanie całkowicie wymieniona, po powrocie do domu rozpaplą tajemnicę. Wszyscy się dowiedzą i Statystyk Konfederacji uchwyci władzę. Czy to właśnie przydarzyło się mieszkańcom planety Markowa? Czy świat, w którym żyli, stał się takim społecznym rajem, że musiało to spowodować zatrzymanie się ich rozwoju lub wymarcie? - Nie! - powiedział do siebie. - Nie dla nich. Zginę albo uratuję ludzkość. Przede wszystkim skierował się do laboratorium i wymazał całą informację z banków danych tak, że gdy skończył, nic w nich nie pozostało. Następnie zniszczył sprzęt tak, że nie sposób było doszukać się jakiegokolwiek tropu. Potem przeszedł do głównego centrum kontrolnego. Panowała tam normalna atmosfera. Powoli, metodycznie powy-łączał wszystkie systemy oprócz dopływu tlenu. Poczekał prawie godzinę, aż zawory pokazały, że wszystkie namioty zostały napełnione niemal czystym tlenem. Potem ostrożnie przeszedł do śluzy powietrznej, bacząc, by nie potrzeć niczego i nie wykrzesać przypadkowej iskry. Mimo iż pozostawała możliwość, że ktoś ze śpiących obudzi się nagle i taką iskrę spowoduje, niespiesznie wdział swój skafander próżniowy, zabierając ze sobą na zewnątrz również wszystkie pozostałe ubrania. Następnie ze skrzynki narzędziowej jednego z pojazdów wyciągnął niewielkie pudełeczko i otworzył je. Starannie dobrane przedmioty. Wśród nich rakietnica. Przebicie powłoki, spowodowane przez racę w ciągu kilku sekund zostanie automatycznie zaspawane, ale wtedy zapłonie już tlen^ którym napełnił wnętrza. Było po wszystkim w pojedynczym, nagłym rozbłysku, jak 24 błysk flesza. Później mógł dostrzec wystawione na działanie próżni szczątki śpiących. Ich zwęglone ciała nadal tkwiły w posłaniach. Siedmiu załatwionych, został jeden - pomyślał bez skrupułów! Zasiadł za sterami pojazdu i skierował go w-stronę bieguna północnego. Spojrzał na zegar. Powrót do bazy zajął dziewięć godzin, trzy spędził przy bezlitosnym zacieraniu śladów, następne dziewięć godzin lotu przed nim. Mniej więcej godzina do następnego otwarcia dziury. Yarnettowi wystarczy. Wydawało się, że minęły całe dnie, zanim wrócił na miej-| sce, choć zegar pokazywał niewiele ponad dziewięć godzin. i Rozejrzał się wzdłuż horyzontu za pojazdem Varnetta. Nie g dostrzegł go. | Wtem Skander ujrzał coś - w dole, na płaskiej równinie | przy biegunie. Wyhamował lot, unosząc się nad nią. Powoli, | poprzez mrok, wyłowił maleńki biały punkcik w pobliżu | środka równiny. ' Varnett! Będzie pierwszy! . Varnett wyczuł go i spojrzał w górę, w stronę pojazdu Skandera. Nagle puścił się biegiem. Skander obniżył gwałtownie lot, ryzykując rozbicie pojazdu. Varnett uchylił się • i przetoczył w bok, co uchroniło go przed uderzeniem. Skander przeklął własną niezręczność i postanowił ostatecznie załatwić sprawę. Miał jeszcze nóż i to powinno wystarczyć. Zabrał ze sobą również rakietnicę, którą trudno byłoby przebić kombinezon, ale na pewno można oślepić przeciwnika. Nie był olbrzymem, ale przerastał chłopca o głowę i - jak sądził - ich szansę były mniej więcej równe. Wylądował obok pojazdu Varnetta. Z rakietnicą w prawej i nożem w lewej dłoni wyskoczył z maszyny. Klnąc panujący niemal zupełny mrok i to, że obserwując teren musiał spuścić z oka Varnetta, rozejrzał się ostrożnie dookoła. Varnett zniknął. Zanim zdążył to przemyśleć, biała postać zeskoczyła z drugiego pojazdu, uderzając od tyłu. Upadł, upuszczając rakietnicę. 25 Przetaczając się po skalistym terenie próbowali wydrzeć sobie nóż. Skander był wyższy, ale też i starszy, i w gorszej niż Varnett formie. Wreszcie Skander zdołał odepchnąć przeciwnika i ruszył nań z nożem. Varnett pozwolił mu się zbliżyć i w chwili, gdy Skander uderzył krótkim pchnięciem, uchwycił nadgarstek starszego odeń napastnika. Walczyli zaciekle dysząc w swoich skafandrach, a Skander ciągle próbował dosięgnąć nożem chłopca. Znajdowali się właśnie na tej zmrożonej płycie, gdy nagle otwór rozchylił się. Obaj znaleźli się w środku. To znaczy - obaj zniknęli. Druga strona pola Nathan Braził rozparł się wygodnie w swoim olbrzymim, przepastnym fotelu klubowym na pokładzie transportowca Stehekin, dziewięć dni od Raju, z ładunkiem zboża dla dotkniętego suszą Koriolana i z trzema pasażerami. Był to | normalny dodatek w tego typu rejsach. Statek miał dwanaście kabin - bowiem podróż frachtowcem była znacznie |tańsza niż statkiem pasażerskim, a także znacznie łatwiej-|sza, jeśli chciało się jak najszybciej osiągnąć cel. Podróżni Imieli do dyspozycji tysiąc rejsów towarowych do niemal [wszystkich zakątków wszechświata. ;' Braził był jedynym członkiem załogi. Statki teraz w pełni ^automatyzowano, jego obecność była potrzebna tylko na 1 wypadek jakiejś awarii. Żywność dla wszystkich przygoto-^wywano przed startem i ładowano do automatycznej kuchni. .Kiedy ktoś pragnął zjeść poza kabiną lub w towarzystwie .kapitana, korzystał z małej mesy. W rzeczywistości pasażerowie jeszcze bardziej go lekceważyli, niż on ich. W dobie skrajnego przystosowywania takich ludzi jak Nathan Braził uznawano za dziwaków, samotników, jednostki niedopasowane. Rekrutowani w większości z barbarzyńskich, peryferyjnych cywilizacji, potrafili znieść samotność dalekich rejsów, przez nie kończące się tygodnie często nawet pozbawieni towarzystwa pasażerów. Większość psychologów nazywała ich socjopatami, ludźmi wyobcowanymi ze społeczeństwa. Braził nie miał nic przeciwko ludziom, o ile nie byli dziełem produkcji fabrycznej. Wolał zasiąść tu, w swoim królestwie, spoglądać w gwiazdy błyszczące na wielkiiń trójwymiarowym ekranie i dumać nad przyczynami, dla których stał się dla społeczeństwa kimś obcym. Był niewysoki, zaledwie 170 cm, wiotki i szczupły, o ciemnej cerze. Bystre, brązowe oczy błyszczały ponad okazałym rzymskim nosem i szerokimi, mięsistymi ustami, odsłaniającymi piękne zęby. Czarne przetłuszczone włosy spływały na ramiona, w wyraźnie niedomytych pasemkach. Nosił 27 cienki wąs i skąpą bródkę, która wyglądała tak, jak gdyby ktoś bezskutecznie próbował wyhodować pełną szczotkę. Ubrany był w luźną tunikę w krzykliwych barwach, takież spodnie i sandały w kolorze niezdrowej zieleni. Wiedział, że pasażerowie bali się go jak ognia. Niestety, pozostało im jeszcze prawie trzydzieści dni podróży i był pewien, że wcześniej czy później dobiorą się do niego, popychani nudą i klaustrofobią. - O, do licha z tym! - pomyślał. - W końcu równie dobrze może ich zgarnąć wszystkich razem.' Dostatecznie długo tłoczyli się w tej niewielkiej kabinie na dziobie. Zmienił przełącznik. - Kapitan ma zaszczyt zaprosić państwa na kolację. Jeśli chcecie, możecie dołączyć do mnie w przedniej mesie za pół godziny. Jeżeli ktoś nie chce, nie musi się wysilać. Ja nie będę - zakończył i wyłączył głośnik, chichocząc cicho. Po co to robię? - zadał sobie po raz setny, może tysięczny, to samo pytanie. - Przez dziewięć dni przeganiam ich, terroryzuję, staram się spotykać ich tak rzadko, jak to możliwe. Kiedy teraz zacznę być miły, cały efekt diabli wezmą. Złapał książkę, którą czytał na okrągło, melodramatyczny romans o jakiejś odległej planecie sprzed kilku wieków, skopiowany dla niego przez zdumionego i sowicie wynagrodzonego bibliotekarza. Nazywał bibliotekarzy swoimi tajnymi agentami, bo należał do tej małej garstki, która w ogóle jeszcze czytała książki. Przeważnie istniała najwyżej jedna biblioteka na każdej planecie, wspierana przez skromne grono czytelników. Nikt już książek nie pisze - pomyślał - nawet takiego śmiecia. Wszelkie potrzebne informacje uzyskiwali z końcówek komputerowych, zainstalowanych w każdym domu. Z większością tych urządzeń można się było zresztą komunikować po prostu głosem. Tylko technokraci musieli czytać. Czytają jeszcze tylko barbarzyńcy i wędrowcy. I bibliotekarze. Wszyscy inni mogli po prostu pstryknąć przełącznikiem i uzyskać pełnowymiarowy, plastyczny, wyposażony w prze- 28 r fitrzenny dźwięk i na dodatek pachnący obraz swoich fan-Ctazji. Strasznie nudne świństwo - pomyślał. Nawet ludzi cho-,wano bez wyobraźni. Jeśli ktoś tę wyobraźnię wykazywał, i szybko się z nim załatwiono, lub się go pozbywano. Ludzie ; myślący byli zbyt niebezpieczni, chyba że myśleli dokładnie l tak, jak sobie tego życzył rząd. | Ciekawe, czy któryś z pasażerów umie czytać - pomyślał |leniwie Brazil. Pewnie Świnia - tak nazywał Dathama ^Haina, który bardzo przypominał to miłe zwierzę. Trudniej było ocenić dziewczynę, która towarzyszyła mu w podróży. Podobnie jak Hain, najwyraźniej nie pochodziła ze świata zasiedlonego przez społeczeństwo fabrycznego chowu. Była dorosła, w wieku około dwudziestu lat i, gdyby 'nie była tak wycieńczona, mogła nawet uchodzić za ładną. iNiezbyt zgrabna, na pewno nie piękna, ale miła. Ale ten Ipusty wyraz jej oczu i owa przeklęta usłużność wobec Igrubasa! Na liście pasażerów występowała jako Wu Ju-li. - fJulia Wu? Coś zaczęło mu świtać. I znowu! Psiakrew! Pró-Lbował uchwycić źródło tego niejasnego skojarzenia, nie E zdąży ł jednak. : Ale ona faktycznie wygląda na Chinkę - znowu usłyszał ;ten słaby głos w jakimś zakątku mózgu, a potem myśl po-Inownie się urwała. ; Chinka. To słowo trąciło jakąś strunę, był o tym przekonany. Skąd pochodziła? Dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? - Do licha, przecież niemal wszyscy mieli dzisiaj takie rysy - pomyślał. I nagle, niespodziewanie, myśl umknęła tak, jak to się często dzieje, i wrócił do listy pasażerów. Trzeci - prawie zwyczajny - pomyślał, za wyjątkiem tego, że on sam nigdy nie ciągnął za sobą w rejs zwyczajnego, dwunastoletniego automatu. Wszystkie były wychowane i ustawione tak, by wyglądały podobnie, myślały tak samo i wierzyły, że żyją na najlepszym ze światów. Po cóż podróżować? W każdym razie Vardia Diplo 1261 była pod spodem taka sama: wyglądała na 12 lat, o płaskiej 29 klatce piersiowej, prawdopodobnie bezpłciowa, sądząc po szerokości miednicy. Była kurierem pomiędzy jej światem, a następną gromadą robotów. Cały czas poświęcała ćwiczeniom. Dzwonek oznajmił, że automaty podały kolację, podniósł się więc i spokojnie ruszył ku mesie. Na skromne wyposażenie pomieszczenia, zwanego nie wiedzieć czemu garderobą, składał się duży stół przytwierdzony na stałe do podłogi i rząd krzeseł, ukrytych w podłodze, które podnosiły się i przekształcały w wygodne siedzenia po pociągnięciu małego kółka. Cały pokój wykończony był mlecznobiałym plastykiem - ściany, podłoga, sufit, nawet blat stołu. Tę monotonię przerywały jedynie niewielkie tabliczki z nazwą statku, datą budowy, nazwiskiem właściciela oraz patent statku wydany przez Konfederację oraz jego licencja pilota. Wszedł, właściwie prawie pewien, że nikogo nie zastanie, i obecność dwóch siedzących już kobiet niemal go zaskoczyła. Grubas stał, uważnie studiując jego licencję pilota. Hain był odziany w lekką błękitną togę, która czyniła go podobnym do Nerona. Wu Ju-li była ubrana na podobną modę, wyglądała jednak w tej szacie lepiej niż jej towarzysz. Vardia nosiła prostą, jednoczęściową czarną szatę. Wydało mu się, że Wu Ju-li, z wzrokiem wbitym gdzieś przed siebie, jest w jakimś transie. Hain skończył odczytywać tabliczki na ścianie, po czym wrócił z grymasem marszczącym jego tłustą twarz na swoje miejsce obok Wu Ju-li. - Co tak pana dziwi w mojej licencji? - spytał Braził, zaintrygowany. - Blankiet - odparł Hain aksamitnym, niepokojącym głosem. - Jest taki stary! Za mojej pamięci nie używano tego wzorca. Kapitan skinął z uśmiechem, naciskając przycisk pod swoim fotelem. Otworzyły się pokrywy szafek na żywność i przed biesiadnikami pojawiły się półmiski z parującym 30 r jadłem. Duża butelka i cztery szklanki wynurzyły się z okrągłego otworu na środku stołu. , - Dostałem ją bardzo dawno temu - rzucił lekko, sięgając po szklankę i napełniając ją bezalkoholowym winem. - A więc był pan w odmładzalni, kapitanie? - odparł Hain uprzejmie. i Braził przytaknął. - Wielokrotnie. Kapitanowie frachtowców są z tego znani. , - Ale to kosztowny zabieg, chyba że ma się wpływy w Radzie - pośpieszył Hain. - To prawda - przyznał Braził, przeżuwając syntetyczne jedzenie. - Jesteśmy jednak dobrze opłacani, w porcie Btoimy tylko przez kilka dni co kilka tygodni, większość B nas odkłada swoją pensję na specjalne konto, z którego Opłacane są wszystkie nasze wydatki. Nie bardzo jest dziś Ha co wydawać. - Ale jednak data! - wtrąciła Vardia. - Jest tak bardzo, tak bardzo odległa! Obywatel Hain mówi, że ma trzysta |ześćdziesiąt dwa standardowe lata! • Braził wzruszył ramionami. - Nie jest to takie strasznie niezwykłe. Na tej samej linii dowodzi kapitan, który ma ponad pięćset. - Tak, to prawda - powiedział Hain. - Ale na licencji jest pieczątka: Trzecie Wznowienie - P.C. Ile wreszcie ma pan lat, kapitanie? Braził ponownie wzniósł ramiona. ' - Naprawdę nie wiem. Przynajmniej jednak -tyle, jak daleko sięgają zapisy. Mózg ma skończoną pojemność, a więc każde odmłodzenie wymazuje jakąś cząstkę zapisu przeszłości. Zachowałem w pamięci strzępki zdarzeń - stare wspomnienia, stare wyrażenia - od czasu do czasu, nic jednak, czego mógłbym się uchwycić. Mogę mieć sześćset lat albo sześć tysięcy, chociaż w to ostatnie raczej wątpię. - Nigdy się pan nie próbował dowiedzieć? - spytał Hain zaintrygowany. - Nie - wykrztusił Braził z ustami pełnymi kaszki kukurydzianej. Przełknąwszy, pociągnął następny, głęboki łyk 31 wina. - Paskudne świństwo! - parsknął, patrząc na trzymaną w ręku szklankę tak, jakby roiła się od najróżniejszych zarazków. Nagle przypomniał sobie, że prowadzi towarzyską rozmowę. - Rzeczywiście - rzekł - nawet byłem ciekawy, ale tak się jakoś złożyło, że wszystkie zapisy gdzieś znikły. Przeżyłem zbyt wiele pokoleń biurokratów. Zresztą, zawsze żyłem bardziej dniem dzisiejszym i przyszłością. Hain skończył jeść i poklepał się po imponującym brzuchu. - Za rok lub dwa zostanę poddany pierwszemu odmłodzeniu. Dobiegam dziewięćdziesiątki i obawiam się, że w ostatnich latach pozwalałem sobie na zbyt wiele. W czasie całej tej paplaniny Braził nie spuszczał wzroku z dziwnej dziewczyny siedzącej obok Haina. Wydawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na toczącą się rozmowę, prawie nie tknęła jedzenia. - No dobrze - powiedział Braził, tłumiąc ciekawość, jaką wzbudzała w nim dziewczyna. - Moją karierę można odczytać na tej ścianie, co do obywatelki Yardii - sprawa jest oczywista, co jednak pana, panie Hain, zmusza do obijania się po systemach słonecznych? - Jestem - cóż, jestem kupcem - odparł grubas. - Każda planeta ma swoją specyfikę i związane z nią nadwyżki towarów. To, co na jednej planecie występuje w nadmiarze, może okazać się bardzo przydatne na innej - na przykład zboże, które przewozi pan swoim wspaniałym statkiem. Specjalizuję się w przygotowywaniu takich transakcji. Teraz nadeszła kolej Brazila. - A pani, obywatelko Wu Ju-li? Czy pani jest jego sekretarką? Na twarzy dziewczyny objawiło się nagłe zmieszanie. Braził z zaskoczeniem dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Odwróciła się gwałtownie w stronę Haina, jakby prosząc o pomoc. - Moja... no, siostrzenica, kapitanie, jest bardzo nie- 32 miała i spokojna - wyręczył ją Hain. - Woli się trzymać w cieniu. Prawda, moja droga? Odpowiedziała, jak gdyby nie otwierała ust od dawna, ienkim głosem nie bardziej modulowanym niż głos Vardii. - Rzeczywiście wolę trzymać się w cieniu! - powiedziała {łuchym, mechanicznym głosem. Twarz, nie zdradzająca rozumienia, kojarzyła się raczej z automatem nagrywającym. - Proszę wybaczyć! - powiedział Braził przepraszają-ym tonem, unosząc dłonie w geście rezygnacji. - Zabawne - pomyślał. Ta, która wygląda na robota, [awędzi chętnie, a nawet z lekka dociekliwie; druga - ; pozoru normalna dziewczyna, w istocie jest robotem. Przy-)omniały mu się dwie dziewczyny, które znał przed wielu aty, pamiętał nawet jak się nazywały. Jedna była piorunu-ąco seksowna i budziła pożądanie samą swoją obecnością. )ruga była brzydka, płaska. Zachowując się, mówiąc i ubie-ając się jak chłop, sprawiała wrażenie nieokreślonej nico-ci do kwadratu. Ta z seksem gustowała jednak w dziew-izynach, a ta chłopowata była w łóżku naprawdę boska. Trudno sądzić po wyglądzie, pomyślał cierpko. Ciszę przerwała Vardia. Kształcono ją w końcu do służby lyplomatycznej. - Pański wiek fascynuje mnie, kapitanie! - powiedziała [przejmie. - Być może jest pan najstarszym wśród żyją-ych. Mój szczep nie stosuje oczywiście odmładzania. Nie )0trzebujemy go. Nie, oczywiście nie, pomyślał Braził ze smutkiem. Prze-ywali swoje osiemdziesiąt lat jako młodzi specjaliści, cząstka mrowiska, jakim było ich społeczeństwo, po czym spokojnie meldowali się w miejscowej Fabryce Śmierci, by lać się przerobić na nawóz. Mrowisko? - pomyślał z ciekawością. A czym do diabła >yły mrówki? . Wracając do rozmowy, odparł: - No cóż, stary czy nie tary - myślę, że nie na wiele może się to komu przydać, ihyba że ma taką pracę jak moja. Nie mam pojęcia, dla- ; Północ przy studni dusz o o czego ciągle żyję, myślę, że mam to jakoś zakodowane we krwi. Vardia rozpromieniła się. Coś takiego, owszem, mogła zrozumieć! - Ciekawe, w jakim świecie tak długie życie byłoby niezbędne! - powiedziała z zadumą, dając wszystkim dowód, że niczego nie zrozumiała. - Myślę, że w świecie dawno minionym - powiedział Braził cierpko, nie próbując dalej wyjaśniać. - Sądzę, że wrócimy do naszych kabin, kapitanie - wtrącił Hain, podnosząc się i rozprostowując nogi. - Prawdę mówiąc, jedyną rzeczą bardziej męczącą niż robienie czegokolwiek jest nierobienie niczego. Wu Ju-li podniosła się niemal jednocześnie z grubasem i razem z nim opuściła mesę. Vardia powiedziała: - Myślę, że też pójdę, kapitanie, chciałabym jednak mieć jeszcze okazję porozmawiać z panem i być może zwiedzić mostek. - Kiedy tylko pani zechce - odrzekł ciepło - jadam tutaj wszystkie posiłki i zawsze chętnie przyjmę towarzystwo. Może jutro zjemy razem i porozmawiamy, a później pokażę pani, jak działa statek? - Bardzo chętnie - odpowiedziała i w jej monotonnym głosie można się było nawet doszukać ciepłych tonów, albo przynajmniej szczerości. Zastanawiał się, na ile była ona nieudawana i jak silnie zakodowano w niej dyplomatyczne reakcje. Takie komentarze zawsze sprawiały mu przyjemność. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek dowie się, co na-i prawdę działo się w tych owadzich umysłach. - Cóż - pomyślał - na dobrą sprawę nie robi mu to najmniejszej różnicy - oprowadzi ją po statku i na pewno! sprawi jej przyjemność. Kiedy został sam w garderobie, zerknął na pustą zastawę. Jak należało się spodziewać, Hain wymiótł wszystko do czysta, to samo Vardia i on. Posiłek został przygotowany stosownie do gestów i budowy ciała. Ju-li natomiast prawie nic nie zjadła, tylko podłubała trochę na półmiskach. Nic dziwnego, że tak kiepsko wygląda - pomyślał. 34 r W porządku, to dotyczy ciała. Co się jednak działo w środku? Na pewno nie była siostrzenicą Haina, niezależnie od tego, co deklarował, wątpił również, by ją zatrudniał. • Kim więc była? Nacisnął guzik, chowając fotele w podłodze i powrócił na mostek. Kapitanowie frachtowców stali na straży prawa w kosmosie. Tak musiało być. Na wszystkich statkach instalowano pewne zabezpieczenia znane każdemu kapitanowi. Montowano również zapadnie i inne pułapki, o których wiedział tylko dowódca statku. Braził zagłębił się w swoim fotelu dowódcy i rzucił okiem na ekran przedstawiający niemal niezmienne konstelacje gwiazd. Obraz wyglądał bardzo realistycznie i robił duże wrażenie, stanowił jednak tylko produkt komputerowej symulacji; napęd Balla-Drubbika, który pozwalał na lot z szybkością ponadświetlną był ze swej istoty pozawymia-rowy. Nic co znajdowało się poza źródłem energii statku nie dało się opisać w jakichkolwiek ludzkich kategoriach. Sięgnął do klawiatury komputera i wystukał: - PODEJRZEWAM NIELEGALNĄ DZIAŁALNOŚĆ. POKAŻ KABINĘ 6 NA LEWYM I KABINĘ 7 NA PRAWYM EKRANIE. Mała żółta lampka oznaczała, że komputer przyjmuje instrukcje, notując odpowiedni kod kapitana; w chwilę później gwiaździsty obraz nieba zastąpił podgląd obu kabin. Fakt zainstalowania ukrytych kamer we wszystkich kabinach, dających kapitanowi możliwość nadzoru załogi stanowił pilnie strzeżoną tajemnicę, choć z umysłów niektórych pasażerów Konfederacja musiała usuwać wspomnienia przypadkowo odkrytych w kabinie oczu i uszu kapitana. Dzięki takim metodom przyskrzyniono jednak wielu szaleńców i porywaczy, Braził miał również świadomość, że Urząd Portowy Konfederacji przejrzy nagrane sceny, które on obserwował na żywo i nie omieszka spytać o powód jego ciekawości. Nie była to więc decyzja, którą podejmowało się ot, tak sobie. Kabina nr 6 należąca do Haina była pusta, jej nieobecny pasażer przebywał jednak w sąsiedniej kabinie nr 7, zajmo- 3* 35 wanej przez Wu Ju-li. Dla kogoś mniej doświadczonego, nie tak steranego życiem jak Braził, scena mogła się wydać odrażająca. Hain stał pod zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami, zupełnie nagi. Wu Ju-li była również naga, a na jej twarzy malowało się przerażenie. Braził podkręcił głos. - Chodź, Ju-li - rozkazał Hain chrapliwym głosem, w którym brzmiało lubieżne oczekiwanie. Nie ulegało wątpliwości, co miał na myśli. Dziewczyna cofnęła się ze zgrozą: - Proszę, błagam cię, panie! - zaklinała histerycznie, jak gdyby używając całej siły emocji skrywanej w towarzystwie. - Kiedy to zrobisz, Ju-li - powiedział Hain cichym, ale ciągle zdradzającym podniecenie głosem. - Tylko wtedy! Spełniła jego rozkaz. Dla kogoś mniej doświadczonego i pozbawionego złudzeń widok mógł być naprawdę odrażający. Brazilowi zaczęło się udzielać podniecenie. Gdy skończyła, Wu Ju-li nadal błagała grubasa, by jej to dał. Braził czekał niecierpliwie, po trosze domyślając się już, o co chodzi. Po prostu musiał się dowiedzieć, gdzie to ukryto i w jaki sposób zabezpieczono. Hain obiecał, że jej to przyniesie, przywdział z powrotem swoją togę, odryglował drzwi i rozglądał się po korytarzu. Widocznie zadowolony, przeszedł do swojej kabiny i otworzył drzwi. Niewidoczny widz przeniósł obserwację na kabinę. Hain wszedł i wyciągnął spod umywalki niewielką, cienką walizeczkę. Braził odnotował jej szyfrowe zamki - pięć niewielkich prostokątów, do których właściciel teczki musiał, by ją otworzyć, przyłożyć pięć palców i to w zaprogramowanym porządku. Nawet gdyby Hain nie stał tak, że uniemożliwiał odczytanie kombinacji, nie na wiele by się to zdało. Dotknięta niepowołaną dłonią, teczka wypełniała się kwasem, w mgnieniu oka niszczącym jej zawartość. Hain otworzył walizeczkę, odsłaniając tackę z biżuterią 36 szminką. Zupełnie normalna. Żadnych problemów z cel-rikami. r Kolejne użycie innego zestawu "kodu palcowego" przez lenki plastyk ukrywający dodatkowe zabezpieczenia uwol-tiło tackę, która najwyraźniej na czymś pływała. Grubas lyyjął ją ostrożnie. Braził zauważył teraz, że Hain używał cienkich rękawi-szek. Nie pamiętał, by widział jak je wkłada, być może oiał on je już na rękach w czasie sceny w kabinie 7. Grubas wyłowił z teczki niewielki przedmiot, ociekający (lynem. Pozostała część dna teczki była wypełniona mate-iałem. Podejrzenia Brazila potwierdzały się. Datham Hain był handlarzem gąbek. Przedmiot przemytu nazywano gąbką, ponieważ tym v istocie był ten materiał - egzotyczną gąbką rosnącą 7 wodach odległej morskiej cywilizacji, kontaktu z którą konfederacja zakazywała. Braził pamiętał całą tę historię. Piękna planeta, pokryta gównie przez ocean, usiana milionami wysepek, połączo-lych siecią mielizn. Za wyjątkiem biegunów - tropikalny :limat. Wyglądała niczym raj, a przeprowadzone testy nie irykazały, by cokolwiek mogło w nim szkodzić rodzajowi udzkiemu. Eksperymentalną osadę, zamieszkałą przez ja-ieś dwieście-trzysta osób, umiejscowiono na dwóch naj-^kszych wyspach na próbny okres pięcioletni, tak jak to wykle praktykowano. Byli to oczywiście ochotnicy, ostatni donierzy ludzkiego rodu. Jeśli osadnicy zdołali przeżyć i zadomowić się, otrzymywali teren na własność; mogli go uprawiać lub robić, co im ię żywnie spodoba. Instrumenty badawcze skonstruowane rzeź ludzi mogły wykryć tylko zagrożenia znane z do-wiadczenia lub przewidywane teoretycznie. Nie było sposo-u wykrycia niebezpieczeństwa wykraczającego poza gratce eksperymentu czy wyobraźni. Przede wszystkim dla-sgo przeprowadzano próbnq kolonizacją. Tak więc ci ludzie osiedlili się, żyli, kochali, bawili się budowali na swoich wyspach. Przez niecały miesiąc. 37 Wtedy zaczęły się pojawiać przypadki szaleństwa wśród osadników. Polegały one na stopniowym regresie całej osobowości - początkowo powolnym, później coraz szybszym i szybszym. Zaraza zżerała im mózg przemieniając ich w pierwotne bestie. Stawali się podobni do dzikich małp, pozbawionych jednak nawet najbardziej podstawowej zdolności rozumowania. W końcu umierali, nie umiejąc zadbać nawet o jedzenie i dach nad głową. Większość się potopiła; niektórzy wytłukli się nawzajem. Z ich ciał wyrosły w końcu piękne kwiaty. Uczeni przypuszczali, iż przyczynę choroby stanowił rodzaj pierwotnych organizmów - nie opartych na węglu czy krzemie, lecz na tlenkach żelaza zawartych w skałach pięknej wyspy - które drogą powietrzną reagowały nie z osadnikami bezpośrednio, lecz z racjami syntetycznej żywności, które przywieźli oni ze sobą, aby przeżyć pierwszy okres, nim nie rozwiną własnych upraw. Zjadając tę żywność, wchłaniali czynnik, który ich pożarł. Ktoś jednak uratował się - kobieta, która ukrywała się w ogromnych pokładach dziwnej gąbki wzdłuż szczególnie skalistego wybrzeża. I ona umarła, ale w niemal trzy tygodnie po śmierci ostatniego z pozostałych osadników. Umarła wtedy, gdy przestała na noc wracać do pokładu gąbki. Naturalna wydzielina gąbki nie działa wprawdzie jak antidotum, spowalniała jednak proces degradacji. Jak długo ofiara dostawała swoją dzienną dawkę wydzieliny, czynnik deformujący wydawał się nie działać. Po odcięciu dopływu substancji proces degeneracji zaczynał się od nowa. Naukowcy pobrali próbki materiału genetycznego i żywej gąbki, by je zbadać w swych laboratoriach na odległych planetach. Sądzono, iż po zbadaniu wszystkie zostały zniszczone, najwidoczniej stało się jednak inaczej. Niektóre zostały przechwycone przez najgorszy element i rozmnażane w laboratoriach ukrytych gdzieś w kosmosie. Doskonały towar Wprowadzając go potajemnie do jadła, można było ludziom zaszczepić zarazę. Gdy występowały pierwsze tajem-cze objawy, zjawiał się handlarz. Mógł ulżyć boleściom i unormować sytuację, dając delikwentowi odrobinę gąbki - tak jak to robił Hain, wydzielając teraz porcję Wu Ju-li. Pomoc Konfederacji nie na wiele mogła się tutaj zdać. Utrzymywała na zakazanej planecie kolonię gąbki dla zainfekowanych, gdzie mogli oni wieść normalną, choć bardzo prymitywną egzystencję, mocząc się co noc w gąbczastej kąpieli. Oczywiście pod warunkiem, że ofiara choroby została tam przewieziona, zanim choroba nie rozwinęła się do stadium, w którym wszelka pomoc była spóźniona. Handlarze gąbek wybierali tylko najbogatszych i najbardziej wpływowych - lub ich dzieci, jeżeli pochodzili z cywilizacji mającej jakąś formę rodziny. Och nie, nie ustalono stawki za dzienną dawkę gąbki. Ofiara po prostu spełniała każde żądanie prześladowcy. i Podejrzewano nawet, że tak wielu władców Konfederacji luzalezniło się od stałych dawek surowca, iż właśnie z tego powodu nie rozpoczęto nawet poważnych poszukiwań antidotum czy terapii. Bowiem celem handlarzy gąbek stanowiło objęcie władzy. i Nathan Braził zastanawiał się, kim mogła być Wu Ju-li. |Córką grubej ryby ze sfer rządowych, bankiera czy może ^przemysłowca? A może dzieckiem szefa aparatu przymusu Konfederacji? Najprawdopodobniej była po prostu próbką. iNie było sensu ryzykować wykrycia. \ Bez wątpienia stała się jego całkowicie powolną niewol-Inicą. Zaraza rozwinęła się w niej w stopniu bliskim punktowi krytycznemu, począwszy od którego podziały substancji chorobotwórczej następowały w stosunku wykładniczym. Na pewno była jeszcze istotą ludzką, ale ze współczynnikiem inteligencji sprowadzonym do połowy, dręczoną stałym, ćmiącym bólem, który narastał w miarę, jak słabły wpływy 39 antytoksyny wydzielanej przez gąbkę. Skuteczny materiał poglądowy, który pozwalał handlarzowi obyć się bez zarażania jakiejś Bogu ducha winnej istoty, dający możliwość zademonstrowania choroby we wszystkich jej stadiach, do końca. Po tę możliwość sięgano oczywiście w razie konieczności, ale zbyt długie oczekiwanie nie stanowiło dobrego rozwiązania, jeśli agenci Konfederacji wiedzieli, że handlarz gąbek grasuje na swobodzie. Zastanawiał się, dlaczego dziewczyna nie popełniła samobójstwa. On sam w podobnej sytuacji pewnie by się zabił. Prawdopodobnie proces degradacji posunął się już zbyt daleko, by w odpowiednim czasie zdać sobie sprawę, iż jest to jedyne wyjście. Braził wrócił do obserwacji ekranów. Hain spakował teczkę, ukrył ją i szykował się do snu. Sprytny pomysł z tą walizeczką - pomyślał kapitan. Gąbka jest bardzo ściśliwa, potrzebuje tylko odrobiny morskiej wody, utrzymującej wilgoć. Gąbka mogła tam nawet rosnąć - pomyślał. Miejsce pobranych próbek zarastała świeża substancja. Dlatego właśnie ofierze wydzielano zawsze tylko minimalne dawki. Gdyby zawładnąć dostatecznie dużym kawałkiem, można by uruchomić własną hodowlę. Wu Ju-li leżała na swoim łóżku, z nogą zwieszoną. Oddychała ciężko, na twarzy malował się rodzaj głupawego uśmiechu. Ulga na kolejny dzień, mały kawałek gąbki połknięty, ciało pokonujące objawy choroby. Nathan Braził poczuł wreszcie mdłości. Kim byłaś, Wu Ju-li, nim Dathan Hain nie podał ci kolacji? - pomyślał. - Studentką, uczniem czy fachowcem jak Vardia? Rozpuszczonym dzieciakiem? Młodą panną, która pewnego dnia mogła urodzić dziecko? To już przeszłość - pomyślał ze smutkiem. Nagrania dostatecznie obciążą grubasa, a syndykat handlarzy gąbki też go nie uratuje. Słyszało się czasem co najwyżej o przymusowych samobójstwach, popełnianych przez ludzi poddanych psychotestom lub podobnym badaniom. Nie wydobędą od niego niczego, co najwyżej życie. 40 Wu Ju-li jednak - pozbawiona gąbki, musiałaby 2 miejsca, w którym się znajdowali, mknąć osiemnaście dni z maksymalną prędkością, by dotrzeć do osady na przeklętej planecie, a przecież jej stan był bliski stadium krytycznego. Przyleciałaby jako bezrozumna roślina, niezdolna do jakiejkolwiek czynności wykraczającej poza możliwości autonomicznego układu nerwowego, spędziwszy większą część podróży jako zwierzę. Po jednym czy dwóch dniach zaraza do reszty pochłonie jej system nerwowy, przynosząc śmierć. Nikt nie będzie się więc nią przejmował. Wyślą ją po prostu do najbliższej Fabryki Śmierci, by uzyskać jakieś użyteczne odpady. Mówiło się, że Nathan Braził jest twardym człowiekiem: doświadczony, sprawny, zimny jak lód, zachowujący swoje uczucia wyłącznie dla siebie. Ten Nathan Braził zapłakał w obliczu tragedii, której był świadkiem, w ciemności spowijającej mostek jego potężnego statku. Ani Hain, ani Wu Ju-li nie pojawili się już na kolacji, i choć kapitan często widywał grubasa, udając niewinną przyjaźń. Handlarz gąbek mógł być nawet zabawny, rozparty ?w fotelu z ciepłymi napojami pod ręką, opowiadając histo-| ryjki ze swej młodości. Grał nawet, i to nieźle, w karty. ; Vardia oczywiście nigdy nie uczestniczyła w grze - nie i była też wdzięcznym słuchaczem anegdot - wykraczało to •poza jej zdolność pojmowania. Nieustannie dopytywała się ; dlaczego grali w karty, jeżeli jedyny praktyczny cel gier [stanowiło podnoszenie sprawności ciała lub umysłu. Samej idei hazardu, gry na pieniądze, nie mogła pojąć - na jej planecie nie używano w ogóle pieniędzy, drukowano je wyłącznie dla celów handlu międzyplanetarnego. Rząd zaopatrywał mieszkańców we wszystko, czego potrzebowali, po cóż ktoś miałby pragnąć czegoś więcej niż inni? Brazila jak zwykle zadziwiała jej logika. Całe swoje życie funkcjonował w warunkach konkurencyjnego przymusu. Był święcie przekonany, że jest kimś nie tylko niepowtarzalnym, ale i wyższym niż cały Wszechświat, choć od czasu do czasu dokuczał mu brak uznania ze strony tegoż Wszech- 41 świata. Dociekliwość dziewczyny zdawała się niewyczerpana, nie ustawała w zadawaniu wszystkich tych pytań, na które obie cywilizacje nigdy nie potrafiły sobie odpowiedzieć. - Już dawno obiecał mi pan, że pokaże mi mostek - przypomniała mu któregoś dnia. - Rzeczywiście - przyznał - no cóż, równie dobrze może to nastąpić dziś. Możemy przejść tam od razu. Szli długą galeryjką zawieszoną ponad ładownią. - Nie chcę być wścibski - powiedział po drodze - ale z czystej ciekawości pragnąłbym zapytać, czy misja, z którą pani się udaje,, jest rzeczywiście tak doniosła? - Ma pan na myśli sprawy wojny lub pokoju, coś w tym rodzaju? - odparła Yardia. - Otóż nie, tylko nieliczne mają taki charakter. Prawdę mówiąc, o czym zresztą chyba pan wie, nie znam wiadomości, które przewożę. Dostęp do nich jest blokowany i tylko używając klucza, który ma nasza ambasada na Koriolanie, można wydobyć ze mnie to, co mam powiedzieć. Później informacja jest kasowana i odsyłają mnie z powrotem, z zaprogramowanymi wiadomościami z tamtej strony lub na pusto. Z brzmienia głosu lub wyrazu twarzy osób, przekazujących mi informację, jestem zazwyczaj w stanie odczytać czy jest to informacja doniosła i w tym przypadku mam pewność, że tak nie jest. Być może coś w związku z ładunkiem - domyślał się Braził, przechodząc wraz z nią przez garderobą na następną, tym razem krótszą galeryjkę. Pod nimi huczały ogromne silniki, utrzymujące wokół statku pole siłowe. - Jak się mają sprawy na Koriolanie? Wzruszyła ramionami: - O ile wiem, nieźle. Nie ma powszechnego głodu. Przyjdzie za kilka miesięcy, gdy wskutek braku deszczu w zeszłym roku i wysuszenia ziemi zabraknie zbiorów tegorocznych. Wtedy nasz ładunek na pewno się przyda. Dlaczego pan pyta? - Och, myślę, że przez zwykłą ciekawość - odparł dziwnym tonem, w którym dało się wyczuć lekkie napięcie. Weszli na mostek. 42 Vardia zdawała się całkowicie pochłonięta, ciekawa niczym sztubak. - Co to jest? - Jak to działa? - pytała bez chwili przerwy. Cierpliwie wyjaśniał, najlepiej jak tylko mógł. Przy komputerze popadła w prawdziwy zachwyt: - Nigdy nie widziałam komputera, z którym trzeba się porozumiewać za pomocą pisma - powiedziała z respektem, zastrzeżonym tylko dla prawdziwych zabytków historii. Nie chciał odpowiedzieć, że ludzie w owych czasach wydawali mu się zbyt mechaniczni. Nie mógłby znieść towarzystwa kogoś naprawdę mechanicznego, powiedział więc: - Cóż, można się przyzwyczaić. Ten jest tak samo nowoczesny i wydajny jak każdy inny; wypróbowałem go i łatwiej mi się nim teraz posługiwać. Niewiele mam do roboty, jednakże w nagłym przypadku muszę podejmować w ułamku sekundy tysiące decyzji. W takich sytuacjach lepiej używać sprzętu, który się zna na pamięć. : Przyjęła to wyjaśnienie, które było niezupełnie prawdziwe i zwróciła uwagę na jego małą kolekcję książek w wydaniu kieszonkowym i ich krzykliwe okładki. Zapytana wyjaśniła, że nie umie czytać, bo i po co? Oczywiście, niektóre rzadkie zawody w jej świecie wymagały umiejętności czytania, ale kiedy nie było takiej potrzeby, jak w jej przypadku - rolki pustej taśmy magnetycznej, nie widziała "powodu, by taką umiejętność pozyskać. Zastanawiał się, czy po prostu nie ma gdzieś jednego programu Vardia Diplo, który odczytywano, kasowano i zapisywano na następną misję. Prawdopodobnie tak właśnie było. W przeciwnym wypadku musiałaby już kiedyś widzieć mostek statku i stykać się na tyle często z obcymi kulturami, by nie zadawać tych naiwnych pytań. - Najprawdopodobniej była po prostu nowa. Trudno orzec, czy ma lat czternaście, czy czterdzieści cztery. W każdym razie wydawał się zadowolony, że nie umiała czytać. Przeżył bardzo niemiłą chwilę, gdy podeszła do komputera, którego ekranu zapomniał wyłączyć. Maszyna wyrzuciła właśnie normalną wyświetlaną co pół godziny porcję aktualnych informacji. Odczytał: 43 ZMIANA KURSU BEZ ZEZWOLENIA. DZIAŁANIE NIEUZASADNIONE. KURS JEST WYKREŚLANY I BĘDZIE PRZEKAZANY DROGĄ RADIOWĄ KONFEDERACJI PO OSIĄGNIĘCIU CELU. Oto dlaczego przedkładał umiejętność czytania nad inne środki komunikowania. Podążali nowym kursem i tylko Braził i komputer znali prawdziwy cel podróży. Kiedy Vardia wyszła, pogratulował sobie genialnego posunięcia. Odpowiedzi kuriera złagodziły nieco jego wyrzuty sumienia na punkcie Koriolana. Dostaną swoje zboże, tylko trochę później. Tymczasem Hain nadal będzie aplikował Wu Ju-li gąbkę, aż do momentu, gdy w świecie, skąd twór ten pochodzi, nie będzie to już potrzebne. Straci wtedy dwoje pasażerów - Wu Ju-li zachowa życie, a Hain zostanie osiedlony jako handlarz niedozwolonymi środkami. Braził był przekonany, że żadna Rada Admiralicji w całej galaktyce nie uzna go winnym. Poza tym jego konto już i tak obciążała największa ilość ustnych i pisemnych upomnień służbowych. Vardia i tak nigdy nie zrozumiałaby motywów jego postępowania. Donośny dźwięk gongu wyrwał go z błogiego samozadowolenia, rozbrzmiewał na całym statku. Braził pośpiesznie poszukał wzrokiem ekranu. ODEBRANO SYGNAŁ ALARMOWY - donosił komputer. - CZEKAĆ NA DALSZE INSTRUKCJE. Braził wyłączył sygnał i włączył przycisk systemu nagłaśniającego. Trzej pasażerowie byli oczywiście zaniepokojeni. - Nie ma powodu do obaw - poinformował - to po prostu pole alarmowe. Jakiś statek lub mała osada ma problemy i potrzebuje pomocy. Będę musiał odpowiedzieć na wezwanie, co może nas trochę opóźnić. Posiedźcie, a ja będę was na bieżąco informował. Wrócił do komputera, by przekazać mu instrukcję wykreślenia namiaru sygnału. Cała sprawa zupełnie mu się nie podobała - sygnał dochodził z miejsca odległego od statku. Mogło to spowodować przedwczesne wykrycie. 44 limo to w żadnym wypadku nie mógł takiego wezwania ignorować. Zbyt wiele razy sam znajdował się w takim ołożeniu i tylko dzięki pomocy innych zdołał przeżyć, szansę przejęcia sygnału przez inny statek były jeszcze iniejsze niż te, które sprawiły, że dotarł on do niego. Silniki statku zajęczały i ich szum, który stanowił część sgo codziennej egzystencji, ustąpił głuchemu dźwiękowi, owarzyszącemu łączeniu się otaczającego statek pola siło-rego z normalną przestrzenią kosmiczną. Nagle na obu ekranach ukazał się prawdziwy, a nie symu-owany obraz galaktyki, a na nim widok planety, wielkiej - ak zauważył - skalistej, opromienionej wątłymi czerwo-lawymi promieniami karłowatej gwiazdy. Zażądał od komputera współrzędnych. Ekrany przez dłuż-zą chwilę świeciły pustką, po czym ukazała się informacja: )ALGONIA, GWIAZDA ARACHNIS, WYMARŁA CYWILIZACJA TYPU MARKOWA, BRAK DALSZYCH DANYCH. NIEZAMIESZKAŁA - dorzucił komputer trochę bez sensu. iyło jasne, że planety nie mogły zamieszkiwać żadne ze sianych mu istot. WYKREŚLIĆ WSPÓŁRZĘDNE WEZWANIA I WY-SWIETLIC POWIĘKSZENIE - polecił, a komputer natych-niast przystąpił do przeszukiwania kwadrat po kwadracie Kmurej panoramy. W którymś momencie wstrzymał analizę wyświetlił wybrany obszar w silnym powiększeniu. Ukazał się ziarnisty obraz śnieżnego piekła, na którym widać jednak było wyraźnie niewielki obóz. Coś tu się wyraźnie nie zgadzało. Braził wprowadził statek na orbitę synchroniczną i przygotowywał się do zejścia w dół dla sprawdzenia, co właściwe się tam stało. Nim to jednak zrobił, ponownie wcisnął przełącznik radiowęzła. - Obawiam się, że będę was musiał zamknąć na rufie - poinformował pasażerów. - Muszę coś sprawdzić na po-i^ierzchni planety. Jeżeli nie wrócę w ciągu ośmiu standar-iowych godzin, statek automatycznie odbije i zawiezie was aa Koriolana z maksymalną prędkością, nie musicie się więc o nic martwić. 45 - Czy mogę iść z panem? - doszedł go głos Vardii. Zachichotał: - Nie, przykro mi, przepisy i tak dalej. Cały czas będziemy mogli być w kontakcie przy pomocy tego urządzenia, dowiecie się więc, co się dzieje. Wciągnął kombinezon, przypominając sobie, że nie miał go na sobie od lat. Przez luk przeszedł z mostka do niewielkiej wnęki poniżej silników i zasiadł za sterami małego ładownika. Po pięciu minutach odbił od statku. Prowadzony przez komputer statku za pomocą radia dotarł na miejsce w niecałą godzinę. Uniósł osłonę kabiny - mały pojazd nie był wypełniany powietrzem i w związku z tym nie wymagał uszczelniania - i wygramolił się przez burtę, zeskakując na powierzchnię planety. Słabsza grawitacja sprawiła, że czuł się tak, jak gdyby miał dziesięć stóp. Na statku, dla wygody kapitana i podróżnych utrzymywano ziemskie ciążenie. Kilka minut wystarczyło mu, by wstępnie zbadać teren i przekazać wyniki obserwacji na statek, gdzie były one rejestrowane. Pasażerowie chłonęli każde jego słowo. To jest obóz wyjściowy - poinformował - taki jakich się używa w wyprawach naukowych. Złożony z pomieszczeń przypominających namioty, dających się dowolnie łączyć, dość nowoczesnych. Sprawiają wrażenie, jak gdyby nastąpiła tu jakaś eksplozja, która rozerwała je wszystkie. Wiedział, że nie było to możliwe, wiedział też, że tak samo myślą jego pasażerowie, fakty mówiły jednak same za siebie. Właśnie zastanawiał się nad możliwymi przyczynami wybuchu, gdy blisko miejsca, które mogło uchodzić za klapę wyjściową, dostrzegł stertę kombinezonów próżniowych. Zaintrygowany, podszedł i sięgnął po pierwszy z brzegu. - Poza namiotami znalazłem puste kombinezony. Wygląda, że ktoś je wyrzucił. Brak śladów uszkodzeń, nie mogła to więc być siła eksplozji. Chwileczkę, wejdę do przedziałów sypialnych. Vardia słuchała, coraz bardziej zafascynowana, a jednocześnie zgnębiona faktem, iż nie może tego oglądać, jak i zadawać pytań. - Rany... - dał się słyszeć głos Brazila z głośnika... 46 raczej paskudna śmierć. Ci, których nie dosięgła eksplozja, udusili się, gdy powietrze uszło z namiotów. Hmm... Siedem. (Trudno to sobie wyobrazić. Wygląda okropnie. Wybuch | porwał namioty na strzępy i to w zupełności wystarczyło. | Powoli przeszedł w inne miejsce, które przyciągnęło jego | uwagę. | - Zabawne - powiedział - wygląda na to, że ktoś to |wszystko urządził z użyciem agregatu. W każdym razie aka była bezpośrednia przyczyna. Ktoś podkręcił go na czy-ty tlen i odciął powietrze. Wystarczyła iskra. Mimo to nartwi mnie to. Istnieją przynajmniej dwa tuziny zabezpie-jczeń przed takim zagrożeniem. Ktoś to musiał zrobić |umyślnie. Trójkę pasażerów, słuchających z zapartym tchem, prze-zedł nagły dreszcz. Nawet Wu Ju-li zdawała się być poru-zona dramatem, jaki rozegrał się na planecie. - Właśnie policzyłem łóżka - powiedział Braził, głosem (spokojnym, zdradzającym jednak przejęcie. - Pięcioosobowa sypialnia, następna na trzy osoby i pojedyncza - praw-iopodobnie szefa projektu. W tej ostatniej brak ciała, brak •ównież jednego w większej sypialni. Cóż... Znalazłem sie-iem kombinezonów, a powinno być dziewięć. Słyszeli, jak dyszy i kręci się, przez dłuższy jednak czas (w głośniku trwała cisza, która doprowadzała do szału. | Wreszcie Braził powiedział: - Brak dwóch pojazdów, [a więc brakujący członkowie grupy muszą przebywać gdzieś |na planecie. Mogę się założyć, że jeden z nich zabił pozo-|stałych. t Znowu długa chwila ciszy, przerywana jedynie odgłosem |oddechu. Pasażerowie frachtowca wstrzymali oddech. Nie |trzeba było wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, ze na jplanecie grasował szaleniec, może nawet dwóch. Braził był | sam! j - A teraz rzecz najdziwniejsza - zakomunikował wresz-|cie kapitan. Chłonęli w napięciu każde słowo, przeklinając j jego rozwścieczające gawędziarski ton. Jestem w miejscu, skąd dochodził sygnał alarmowy. To 47 mniej więcej kilometr od obozu, na niskim grzbiecie. Nie jest jednak włączony. Upłynęły jeszcze dwie godziny, zanim Nathan Braził wrócił na pokład statku. Zdjąwszy tylko hełm, w kombinezonie sprawdzał komputer. Światełko potwierdzało odbiór sygnału alarmowego. Tylko Braził wiedział, że jest inaczej. To po prostu było niemożliwe. Otworzył przedział rufowy i wrócił do pasażerów usadowionych w fotelach. - Jak pan to wszystko tłumaczy, kapitanie? - spytał Hain poważnym tonem. - Cóż - odpowiedział Braził z wahaniem. - Chyba zacznę wierzyć w duchy. Sygnał nie jest włączony. Żeby się upewnić, przed powrotem całkowicie go unieszkodliwiłem. Nadal jednak dochodzi aż tutaj głośno i wyraźnie. - Musi istnieć więc jeszcze jedno urządzenie sygnalizacyjne - podsunęła Yardia logicznie. - Otóż nie, nie ma go. Nie tylko dlatego, iż standardowa procedura przewiduje jeden sygnał, a wszystko inne odpowiada tam procedurze, ale również dlatego, że komputer, który może wykreślić kurs w dowolnym miejscu kosmosu i doprowadzić do konkretnego portu na konkretnej planecie, pośród kosmicznej głuszy nie pomyli się, wykreślając współrzędne sygnału alarmowego. - Przejdźmy więc do tego, co już wiemy - podsunął Hain. - Wiemy, że jest sygnał, nie, nie, dajcie mi dokończyć! - zaprotestował, gdy Braził miał się już wtrącić. -| Jak powiedziałem, sygnał istnieje. Został on nastawiony albo wysłany przez kogoś, kto przypuszczalnie jest jednym z tych dwóch ludzi, którzy ocaleli z ...hm, katastrofy, ktoś - lub coś - chce nas ściągnąć na dół, chciał, abyśmy znaleźli szczątki stacji, czegoś chce. - Wroga, obca cywilizacja, Hain? - reakcja Brazila wydawała się sceptyczna. - Daj pan spokój. Do dzisiaj odkryliśmy i zbadaliśmy, no... mniej więcej tysiąc systemów słonecznych, co roku jest ich więcej. Znaleźliśmy szczątki kultur typu Markowa - jedno z takich miast znajduje się 48 liedaleko obozu, prawdopodobnie to ono stanowiło przed-niot badań grupy - i masę różnych form życia roślinnego . zwierzęcego. Nie znaleźliśmy jednak ani jednej żyjącej, współczesnej obcej cywilizacji. - Ale wykonaliśmy jedynie ułamek całej pracy! - za->rotestował Hain. - Wokoło nas krążą miliardy miliardów gwiazd. Pan wie, jak nikłe są szansę znalezienia wśród lich obcej cywilizacji. - Ale nie tutaj, w naszym otoczeniu - powiedział ka-)itan. - Ależ on ma rację, pan o tym wie - wtrąciła Vardia. - Syć może ktoś - lub coś - odkryło nas. - Nie - upierał aę Braził - to nie tak. Istnieje pewne proste wyjaśnienie. Fo, z czym mamy do czynienia tam na dole to dokonane s zimną krwią morderstwo, bardzo ludzkie w stylu, będące Iziełem jednego z członków zespołu. Nie potrafię odgadnąć, t jakiego obłędnego powodu. Nie widziałem tam sprzętu, itóry pozwalałby na opuszczenie planety. Jeżeli wcześniej lie umrą z głodu, zabierze ich statek, który ma po nich przy-.ecieć. - Chce pan powiedzieć, że nie zamierza podjąć próby ich snalezienia? - spytała Vardia. - Ależ nie może pan re-ygnować. W przeciwnym przypadku ich wezwanie może lotrzeć do innego statku, który odpowie nań i - nie ostrze-iony - może zostać opanowany przez zabójców. - Och, szansę, że ich sygnał usłyszy ktokolwiek poza lami są niewyobrażalnie małe - wyjaśnił Braził cierpliwie. - Zapewniam pana - powiedział Hain stanowczo - że >statnią rzeczą, jakiej pragnę, jest tropić mordercę na nie-manej planecie. Nie mniej jednak, obywatelka Vardia ma •ację. Jeśli znaleźliśmy ich my, może to się przydarzyć ko-nuś innemu. Braził uniósł brwi ze zdziwieniem: - Czy umie pan po-ługiwać się pistoletem? - spytał grubasa. - A pani? - wrócił się do Vardii. - Owszem - odparł Hain beznamiętnie. - Mam go resztą ze sobą. Północ przy studni dusz 4g - Pistolet jest u nas zastrzeżony dla kasty wojskowych - odezwała się Vardia - ale dobrze władam mieczem i mam ze sobą broń ceremonialną. Na pewno przebije kombinezon, Braził z trudem hamował śmiech: - Miecz? Pani? Wybiegła do kabiny i po chwili wróciła z błyszczącym, imponującym ostrzem, połyskującym, jak gdyby zrobione je z czystego srebra. - Pozwala on wyrobić sobie szybki refleks i sprawne mięśnie - wyjaśniła. Poza tym, z jakiegoś powodu nasza służba tradycyjnie nosi miecze. Braził odzyskał powagę: - A co z Wu Ju-li? - to pytanie skierował oczywiście nie do Vardii, a do Haina. - Pójdzie tam, gdzie ja - odpowiedział ostrożnie. - W razie potrzeby narazi życie, by nas chronić. Nie wątpię - pomyślał Braził gorzko. - Przynajmniej twoje. Nigdy nie słyszano, by ktoś miał kłopoty z kombinezonen próżniowym; mogły się one rozciągać i kurczyć tak, że pa' sowały na niemal każdą ludzką sylwetkę, chociaż trzebi powiedzieć, że Hain wystawił ich wytrzymałość na nielichi próbę. Wszyscy pasażerowie mieli już kiedyś na sobie tak strój, przynajmniej w czasie przeszkolenia przed opuszczę niem portu. Ubrania były niezwykle lekkie, i po zamknięcii i uszczelnieniu hełmu prawie się ich nie czuło. Obieg i oczy szczanie powietrza zapewniały dwa niewielkie, lekkie filtry umieszczone z boku hełmu. Zapas starczał na niemal cah dzień. W nagłych przypadkach pojazd ratunkowy móg uzupełnić miesięczny zapas powietrza dla piętnastu ludzi a więc powietrzem nie trzeba się było przejmować. Braził zaprowadził ich na początek do latarni alarmowe tylko po to, by upewnić się, że się nie mylił. Obejrzeli j< dokładnie i zgodnie stwierdzili, że nie mogła w żaden spo sób wysyłać sygnału. Niewielki monitor, zamontowany na statku ratunkowyn połączony ze statkiem przekazywał jednak, że sygnał ciągli dochodzi. Wrócili do pojazdu i pomknęli na północ, tak zaabsorbo wani zagadką, że prawie nie zauważyli ruin cywilizacj 50 irkowa w pobliżu obozu i wzdłuż drogi. Komputer statku kalizował dwa brakujące pojazdy na nizinie w pobliżu guna północnego, tam więc postanowili kontynuować po-ikiwania. Jeżeli ktokolwiek pozostał przy życiu, musiał & właśnie tam. - Dlaczego sądzi pan, że powinniśmy ich tam szukać? - rtała Vardia Brazila. - Według mnie morderca nie zaskoczył jednego z człon-w grupy, który salwował się ucieczką przy pomocy po-du. Nastąpił pościg, do spotkania doszło na równinie - powiedział kapitan. - Zaraz się zresztą przekonamy, bo teśmy prawie na miejscu. V pojeździe ratowniczym, wyposażonym w duży napęd aniczny, Braził mógł swobodnie kursować pomiędzy po-irzchnią planety a orbitą, na której zaparkowano statek. ten sposób drogę, której przebycie niskim lotem zajmo-ło dziewięć godzin, mógł pokonać w niewiele ponad pół-ej godziny. Wyhamował pojazd do najniższej możliwej {dkości, przelatując nad ostatnim łańcuchem górskim puszczając się na rozległą, płaską równinę. - Są! - Vardia niemal krzyczała, wszyscy ujrzeli dwa iazdy, małe srebrne dyski błyszczące w półmroku, odbi- ące się wyraźnie od krawędzi lekkiego przebarwienia na yninie. 3razil okrążył to miejsce kilka razy. - Nikogo nie widzę - meldował Hain. - Ani śladu ;ia, żadnego kombinezonu, po prostu nic. Mogą znajdować jeszcze w pojazdach. - W porządku - odparł Braził. - Usiądę kilkaset me-w od nich. Hain, zostanie pan przy naszym pojeździe -ędzie mnie osłaniał. Reszta zostaje w środku. Jeśli się n coś stanie, statek ściągnie nas na orbitę. Schodzili do lądowania i po chwili łagodnie zetknęli się powierzchnią Dalgonii. Braził wyciągnął z szerokiego, mego pasa, który nosił na kombinezonie, dwa pistolety odął jeden z nich Hainowi. ^stolety nie przypominały za bardzo zwykłej broni, ale gły wystrzeliwać krótkie impulsy energii w tempie od 51 jednego do pięciuset na sekundę, przy czym w tym drugin przypadku ogień, choć mało celny, mógł skutecznie rozpro szyć niewielki pułk. Pistolety miały również specjalne usta wienie na działanie oszałamiające, które mogło sparaliżował człowieka, na pół godziny albo i dłużej. Obaj ustawili ji jednak na maksymalną moc. Daleko na południe stąd znaleźli przecież siedem trupów Braził wydostał się przez luk w niesamowitej ciszy, niema doskonałej próżni i nie spuszczając z oka obu pojazdóv przemknął pod osłoną statku ratowniczego. Tu przynajmnie było względnie bezpiecznie. Pojazd zbudowano tak, by wy trzymał niezwykłe ciśnienia, a nawet tarcie, co czyniło gi odpornym na atak dowolnej broni, jaka mogła wpaść w ręc ściganych. W chwilę później pojawił się Hain, który przy swoje masie miał, pomimo słabego ciążenia, spore trudności z po konaniem drogi na powierzchnię planety. Ulokował si przed dziobem, gdzie, korzystając z osłony pojazdu, móg jednocześnie oprzeć broń na jego burcie. Braził, zadowolony, ostrożnie ruszył naprzód. W ciągu niecałych dwóch minut osiągnął bliższy z dwóc statków. - Żadnych śladów życia - powiedział. - Zamierzał wejść na górę i zajrzeć do środka. Wspiął się po drabinci biegnącej bokiem pojazdu i przeszedł do luku wejściowej - Nadal nic - zameldował. - Wchodzę. W ciągu następnych trzech minut spuścił się do wnętrz i stwierdził, że jest ono puste. Powtórzył to samo z iden tycznym wynikiem na drugim wehikule, choć ten akura nosił ślady czyjejś wielogodzinnej bytności. - Wychodzić! - zawołał. Nikogo nie ma ani tu, ac w promieniu wielu kilometrów stąd. Sami się przekonajch Hain wezwał Wu Ju-li, by do nich dołączyła. Vardi opuściła statek ratowniczy na końcu i wszyscy ruszy w stronę kapitana, stojącego obok drugiego ze znalezionyc pojazdów i studiującego grunt. Braził z niejakim rozbawię niem zauważył, że Vardia przypasała swój piękny miecz. - Spójrzcie tutaj - powiedział wskazując na ślady, pc 52 stawione przez kogoś odzianego w kombinezon próżniowy, (chodzące do miejsca, gdzie na znacznej powierzchni pył, >krywający planetę, nosił ślady jakiegoś ruchu. - Co pan o tym sądzi, kapitanie? - spytał Hain. -- Cóż, wygląda na to, że moja teoria jednak się potwier-;a. Spójrzcie - ten pierwszy stał tutaj, a ujrzawszy, jak go prześladowca ląduje, ukrył się za pojazdem. Gdy mor-irca - bo zakładam, że ten, który lądował później był irawcą masakry w obozie - nie znalazł nikogo w pojeź-ae, przeszedł aż tutaj. - Braził wskazał na porozrzucany, erówny pył - i wtedy ścigany rzucił się na niego z góry. ibyła się walka, potem jeden z nich wydostał się na równe, a drugi rzucił się w pościg. Widzicie, że ślady biegną l miejsca walki i nie wracają? Vardia podążała już tym tropem w stronę otwartej równy. Nagle zastygła w bezruchu i z niedowierzaniem obser-owała powierzchnię globu. - Kapitanie! Chodźcie tu wszyscy! - wykrzyknęła po-iglająco. Rzucili się ku niej. Za jej przykładem wbili wzrok ziemię tuż przed nią. Drobny pył zalegał tutaj cieńszą warstwą, a skała zmięła kolor z matowopomarańczowej na bardziej szarą, pierwszej chwili jednak nie zrozumieli, o co jej chodzi. raził podszedł i pochylił się. Wtedy dopiero dotarło do tego. W miejscu, po którym stąpał jeden z ludzi, tam gdzie ykały się dwa rodzaje skały, widoczna była połowa od-sku stopy. Nie mógł to być niekompletny odcisk, pozosta-iony przez biegnącego człowieka. Przed sobą mieli nieco niej niż połowę śladu stopy dorosłego człowieka, z dokładam rysunkiem kombinezonu, pozostawioną na pomarańczo-ym podłożu. Tam, gdzie stykało się ono z szarą skałą, pył )został nietknięty. ^- Jak to jest możliwe, kapitanie? - spytała Vardia, erwszy raz w życiu rzeczywiście przerażona, a nie tylko ystraszona. - Musi być jakieś wytłumaczenie. To niesamowite, zgoda, e skłonny jestem sądzić, że niezwykłe jest wszystko, co 53 dotąd widzieliśmy. Jestem pewien, że gdzieś dalej znaj dziemy następne odciski. Przekonajmy się. Razem przeszli kawałek po szarej powierzchni. Vardi obejrzała się w pewnym momencie, aby upewnić się, ż zostawiają jednak ślady i odetchnęła z ulgą. Nagle stanęl jak wryta. - Kapitanie - krzyknęła, a w jej zwykle bezbarwnyl głosie brzmiały teraz tony paniki i strachu. Pozostał zaalarmowani, przystanęli i spojrzeli za siebie. Vardia p( kazywała w stronę statków, od których rozpoczęli wędrówki Zniknęły małe pojazdy poszukiwanych mieszkańców baz; Zniknął też pojazd ratowniczy Nathana Brazila i jego pass żerów. W miejscu, w którym stały, rozciągała się teraz nit przerwana, ponura pomarańczowa równina, sięgająca aż p widoczne w oddali pasmo gór. - Co u diabła? - wykrztusił wreszcie Braził, rozglądaj! się, by sprawdzić, czy nie pomylili jakoś kierunku. Niestefr Uniósł wzrok w nadziei, że dostrzeże choćby wznoszące s: statki, nie napotkał jednak niczego poza zimnym iskrzenia gwiazd pośród ogarniającego ich mroku. - Co się stało? - odezwał się Hain płaczliwym tonem. -Czy nasz morderca... - Nie, to nie to - uciął natychmiast Braził, wstrząsał nagłym dreszczem. - Nikt, w pojedynkę czy nawet w dwójkę nie mógłby uprowadzić trzech statków naraz, nil prócz mnie nie mógłby wystartować statkiem ratowniczy w ciągu najbliższych dwóch godzin. Nagle poczuli drżenie, przypominające lekkie trzęsień ziemi, które zwaliło ich z nóg. Braził wylądował na czworakach i rozejrzał się pospies nie. Wydawało się, że cały teren skąpany jest w niesamow tych błyskach niebiesko-białego światła - w blasku tysią( błyskawic. - Co za dupa ze mnie! - zaklął Braził. - Złapali na - Ale kto? - wykrzyknęła Vardia. Wu Ju-li zaczęła histerycznie wrzeszczeć. A potem ogarnęła ich ciemność rozświetlana tylko tyr 54 samowitymi, niebieskimi błyskami, usianymi teraz, jak im wydawało, złotymi iskierkami. Wszyscy mieli uczu-, że spadają i wirują w powietrzu, tak jak gdyby opadali bezdenną czeluść. Zanikło poczucie kierunku, pozostało ko owo uczucie, przyprawiające o zawrót głowy. Vu Ju-li krzyczała bez przerwy. laptem poczuli, że leżą na płaskiej, gładkiej jak szkło mej powierzchni. Wokoło nich paliły się światła, wydało się im, że widzą jakąś budowlę, tak jakby znajdowali w wielkim magazynie. iszczę dłuższą chwilę mieli wrażenie, że świat wiruje kół nich. Czuli zawroty głowy i mdłości. Wszyscy prócz izila zwymiotowali do hełmów, które skutecznie czyściły same, wyrzucając zanieczyszczenia na zewnątrz. Jako rodowy astronauta Braził pierwszy odzyskał równowagę. sestał się chwiać, na wpół siedząc na czarnej, szklistej ?adzce. Znajdowali się w pokoju - zauważył - nie, w wielkiej ie o sześciu ścianach. Szklista powierzchnia również była ściokątem, wokół nich przebiegała poręcz i coś, co wydało na chodnik. Z wygiętego sufitu zwieszała się poje-iicza lampa, również w kształcie sześciokąta. Było to -omne pomieszczenie, dostatecznie duże, by pomieścić nie-siki frachtowiec. rozejrzał się za swoimi pasażerami. Zauważył, że Vardia )łała JUŻ usiąść, natomiast Wu Ju-li nie dawała znaku ;ia. Hain leżał po prostu na posadzce, ciężko dysząc. Braził imósł się z trudem i chwiejnie ruszył w stronę Wu Ju-li. i się przekonał, oddychała jeszcze, choć była nadal nie-sytomna. - Wszyscy w porządku? - zawołał. Vardia kiwnęła gło-; i spróbowała się podnieść. Z pomocą Brazila jakoś jej to udało. Hain zajęczał, ale dzielnie spróbował wstać .czynił to w końcu z powodzeniem. - Mniej więcej l g - zauważył Braził. - Ciekawe! - I co teraz? - zapytał Datham Hain. - Wygląda na to, ze w tej balustradzie są jakieś przer-r - najbliższa po pańskiej prawej stronie. Moglibyśmy 55 do niej podejść. - Przyjmując milczenie za zgodę, podniói bezwładne ciało Wu Ju-li i ruszyli. Zauważył, że dziewczę na waży tyle co nic, a nie był przecież siłaczem. Przyjrzał się jej z żalem. Co się z tobą teraz stanie, W Ju-li? Przecież próbowałem! Boże! Próbowałem! Otworzyła oczy i spojrzała mu w twarz poprzez przyda mioną osłonę hełmu. Może z powodu delikatności z jaką j niósł, może na widok jego wyrazu twarzy, a może po prost dlatego, że zobaczyła właśnie jego, a nie Haina - dość, ż się uśmiechnęła. W połowie drogi poczuł jej ciężar. Widocznie tak wyczer pała go emocja... cóż to właściwie było?... spadanie? Ugina się coraz bardziej, chociaż na pewno nie miała ani połów swojej normalnej wagi. Wreszcie musiał dać za wygran i opuścić ją na ziemię. Nie protestowała, ale w trakci dalszego marszu trzymała się go kurczowo. Niezależnie od wszystkiego nie należała już do Hain; Do przerwy w balustradzie prowadziły stopnie z czego; co wyglądało jak polerowany kamień. Doliczył się sześch Ostatecznie wszyscy wyszli na rodzaj platformy, od któr< odchodził pas transportera. Nie zauważyli jednak, by si poruszał. Nathan Braził wiedział, ze oczekują od niego wskazówel Pierwszy raz w życiu odczuwał cały ciężar odpowiedzialne ści. W końcu to on ich w to wciągnął. Nieważne, że wszysc go na to namawiali, odpowiedzialność spoczywała na nin a on nie miał żadnego pomysłu, co robić dalej. - No cóż - podjął - jeśli zostaniemy tu - umrzem z głodu, albo skończy nam się powietrze, albo też i jedn i drugie. Zawsze możemy to zrobić, powinniśmy jedna przynajmniej rozejrzeć się. Musi prowadzić stąd jakie wyjście. - Pewnie nawet sześć! - powiedział Hain zgryźliwi! Braził wszedł na jeden z transporterów, który nagle rv szył. Był tak zaskoczony, że odjechał już spory kawale! nim ktokolwiek zdołał wykrztusić słowo. - Lepiej wchodźcie! - krzyknął do nich - inaczej si pogubimy. Nie mam pojęcia jak to się zatrzymuje! 56 -ddalał się coraz bardziej, gdy wreszcie Wu Ju-li zdecy-rała się dołączyć, a pozostała dwójka poszła w jej ślady. 'empo nie było oszałamiające, ale pas biegł na pewno bciej od pośpiesznego kroku człowieka. Nim Braził zdołał (ostrzec, wynurzyła się przed nimi większa, szersza płatna. Ześliznął się na nią, potknął i upadł, tocząc się przez rilę. - Uwaga! Platforma! - ostrzegł ich. Jego towarzysze trzegli niebezpieczeństwo i zeskoczyli z pasa, z trudem pytając równowagę. - Najwidoczniej tym pasem należy cały czas iść - podziała Vardia. - Wtedy po prostu wstępuje się na płatne. Popatrzcie! Przed samą platformą jest właściwie :a pasów, każdy kolejny trochę wolniejszy. 'ransporter zatrzymał się nagle. - Żadnych drzwi - zauważył Hain. - Idziemy dalej? - Myślę, że tak - ohoho! - krzyknął Braził robiąc k. Inny pas ruszył w przeciwnym kierunku! - Wygląda na to, że ktoś idzie nam na spotkanie - artował Braził, choć zupełnie nie było mu do śmiechu. ciągnął i sprawdził swój pistolet, dostrzegając kątem , że Hain robi to samo. Vardia nadal ściskała w garści ij miecz. Widząc zbliżającą się olbrzymią postać, cofnęli się na dru-soniec platformy. Widziana z bliska, nie przypominała niczego, co można było spotkać w poznanej dotąd części ;echświata. ej czekoladowobrązowy tułów był niewiarygodnie sze-i, a układ żeber sprawiał, że mięśnie klatki piersiowej iawały się tworzyć kanciaste płyty. Owalna głowa, rów-; brązowa i pozbawiona włosów za wyjątkiem ogromnych tych wąsów morsa pod szerokim, płaskim nosem. Sze-iro ramion, po trzy w rzędzie po obu stronach tułowia - rwykle silnie umięśnionych, ale, za wyjątkiem górnej y, łączących się z kulistymi gniazdami niczym szczypce ba. Poniżej tułów przechodził w szereg ogromnych, brą-^-żółtych pasiastych łusek prowadzących do ogromnej, ;owo skręconej dolnej części, rodzaju zwiniętego od- 57 włoku - gdyby go rozprostować, mógł mieć przynajmnu pięć metrów długości. Stwór obserwował ich dużymi, podobnymi do ludzkie oczami z czarnymi źrenicami. Zbliżając się do platform] klepnął poręcz lewym dolnym ramieniem. Pas zatrzyms się przed samą platformą. Przez chwilę, która zdawała si trwać w nieskończoność, po prostu mierzyli się wzrokiem -czworo ludzi w trupio białych kombinezonach i ten przed stawiciel niewiarygodnie obcego gatunku. W końcu stwór wskazał na nich, a następnie górną par ramion uczynił ruch, naśladujący zdejmowanie hełmu. Wi dząc, że tkwią bez ruchu, ponownie pokazał na nich, a pc tem wykonał coś, co mogło wyglądać na kilka głębokie oddechów. - Myślę, że próbuje nam powiedzieć, że możemy tuta swobodnie oddychać - powiedział Braził ostrożnie. - Na pewno on tak sądzi, ale czym on oddycha? -zauważył Hain. - Nie mamy wyboru - odparł Braził. - I tak prawi skończyło się nam powietrze. Możemy zaryzykować. - Spróbuję - rozległ się nieoczekiwany głos Wu Ju-1 Mówiąc to, odpięła swój hełm, nie bez trudu ze względu n zakłócenia koordynacji ruchów, które ją gnębiły. W końc hełm upadł u jej stóp. Odetchnęła głęboko. Nic się nie stało. Oddychała! - W takim razie i ja spróbuję - powiedziała Vardia -i poszła wraz z Brazilem w ślady Wu Ju-li. Przez chwilę Hain opierał się, w końcu jednak przekons ny, że wszyscy bezpiecznie oddychają, również zdjął hełr Powietrze wydawało się nieco wilgotne i może nieco 2 bardzo przesycone tlenem - czuli przez chwilę lekki zawri głowy, który zaraz minął. Poza tym wszystko w porządku. - I co teraz? - spytał Hain. - Niech mnie licho, jeśli wiem - odparł Braził szcz< rżę. - Jak się przywitać z ogromnym morso-wężem? - A niech mnie licho - wykrzyknął stwór w doskonały) języku Konfederacji - jeśli to nie jest Nathan Braził. Strefa (wejście upiorów) V całej grupie nikt nie wydawał się bardziej zdumiony Nathan Brazil. - Jakoś czułem, że cię tu przyniesie - ciągnął stwór. - ;ześniej czy później wszyscy weterani tu lądują. - Znasz mnie? - spytał Brazil z niedowierzaniem. •Stwór wybuchnął śmiechem: - No pewnie - i wzajem-', chyba że miałeś o jedno odmłodzenie za dużo. Znam to lucie, sam miałem takie problemy, gdy wpadłem do Stud-Powiedzmy, że ludzie faktycznie trochę się tu zmieniają. iii pójdziecie ze mną, zadbam o waszą wygodę i dam chę wskazówek. - To powiedziawszy, stwór rozwinął się tyłu, po czym zwinął się ponownie do mniej więcej 'och metrów, sadowiąc się na pasie. - Wsiadajcie! - za-?cił. Spojrzeli na Brazila. - Nie sądzę, byśmy mieli większy 'bór - powiedział. Potem widząc, że Hain ciągle mierzy wyciągniętego pistoletu, rzucił grubasowi: - Odłóż tę pu-wkę póki nie zorientujemy się w terenie. Nie ma sensu pełniąc samobójstwa. Weszli na pas. Po raz pierwszy dobiegł ich dźwięk, przy-oainający odgłos gigantycznej dmuchawy, rozlegający się olbrzymiej sali. Sam pas również wydawał elektryczny mruk. - Czy... czy jecie to co my? - zawołał Hain do stworze-i. 3bcy zachichotał: - Nie, już nie, ale nie przejmuj się, nie i tu ludożerców. Przynajmniej nie modelu 41 jak ty. My-! jednak, że możemy złapać trochę jadła - prawdziwego Iła, być może pierwszego w całym waszym życiu... nie ząc Nathana. Przesiadali się jeszcze dwa razy, zanim dotarli do platfor-r znacznie większej niż pozostałe. Ściany wyginały się tu-i odchylały od Studni. Podążali śladem morsowęża. Z bo- 59 ku dochodziły inne korytarze, ale skręcili w jeden z nici dopiero po przebyciu ponad tysiąca metrów. Korytarz prowadził do bardzo dużej sali. Dookoła rozsta wiono wygodne, normalne fotele z pluszowymi poduszkam plastikowe pokrycie ścian zdobiły kwiaty. Przy półokrągły! biurku siedział stwór. Na biurku leżało tylko bardzo zwy czajne pióro, mały bloczek papieru i pieczęć - oczywiści sześciokątna - która wyglądała, jakby ją odlano w czy stym złocie i pokryto przezroczystym plastikiem. Pieczę przedstawiała węża splecionego dookoła wielkiego krzyżs wzdłuż brzegu biegł napis w nieznanym im piśmie. Wężowiec uniósł część pulpitu biurka, odsłaniając ukryt pod nim tablicę rozdzielczą o nieznanej budowie i przezna czeniu. Nacisnął wyróżniający się, czerwony przycisk. - Muszę przestawić Studnię - wyjaśnił. W przeciwny! razie moglibyśmy tu zwabić stworzenia nie oddychające tle nem. Pozwólcie też, że pchnę zamówienie na wasz posiłeli Zawsze lubiłeś stek z pieczonymi ziemniakami, Nat, nieci więc będzie to i teraz. - Nacisnął kilka guzików na pułpi cię i opuścił blat. - Jedzenie dostaniemy za jakieś dziesięć -piętnaście minut i zapewniam was, że będzie przyrządzon jak trzeba. Średnio wysmażony, prawda, Nat? - Wydaje się, że znasz mnie lepiej, niż ja sam - odpal Brazil. - Już tak dawno nie jadłem steku... chyba wiek ca ły. Właściwie zapomniałem, jak smakuje. Tak czy owah skąd my się znamy? Stwór uśmiechnął się szeroko, ale z odrobiną smutku: -Naprawdę nie pamiętasz tego starego włóczykija Serge Or tęgi, Nat? Dawno, dawno temu? Brazil pomyślał chwilę i nagle skojarzył: - Tak, no pew nie, pamiętam go, ale to było chyba ze sto lat temu. Woln; strzelec - elegancka nazwa pirata - wyjaśnił reszcie to warzystwa. - Prawdziwy szubrawiec. Nie dałbym za nieg złamanego szeląga, poszukiwany niemal wszędzie, ale chło] z charakterem jak diabli. Ale to nie możesz być ty! - Ja naprawdę jestem Serge Ortega, Nat. Ten świat prze mienił mnie w to, co widzisz. Brazil wpatrywał się w swego rozmówcę. Głos, oczy zda 60 ty się jakoś znajome. Mgliście przypominały rzeczywiście tegę. Ten sam dziki błysk w oku, ten sam pospieszny, ry sposób mówienia, skrywana postawa rozbawionej aro-icji, która wplątała Ortegę w większą ilość bójek, niż ko-solwiek innego. Ue to było tak dawno! - Zaraz! - wtrącił Hain - Ortega czy nie Ortega, dość sh wspominków. Panie, czy jakkolwiek cię nie nazywać, -dzo chciałbym wiedzieć, gdzie jesteśmy, dlaczego tu je-śmy i kiedy będziemy mogli wrócić na nasz statek. )rtega uśmiechnął się złośliwie: - Cóż, co się tyczy miej-i - jesteście w Świecie Studni. Nie nazywamy tego ina- -j, bo istotnie nasz świat nie jest niczym ir ^ym. Niech 4e licho, jeśli potrafię powiedzieć, gdzie to jest. Nikomu ;ąd nie udało się opuścić Studni. Choć przemierzałem kos->s przez niemal dwieście lat, to jednak nic nie wydało mi tu znajome. Być może znajdujemy się z drugiej strony .aktyki, albo nawet w ogóle w innej galaktyce... Pytacie, .czego się tu znaleźliście... Cóż, wpadliście jakoś we Wro-Markowa, tak samo jak ja i być może tysiące innych. »adliście na dobre, Szanowny Panie. Lepiej się do tego syzwyczaić! - Ależ... - wybuchnął Hain. - Ja mam władzę, wpły- - Które tutaj nic nie znaczą - odpowiedział Ortega ano. - Moja misja! - zaprotestowała Vardia. - Muszę speł-! swój obowiązek! - Żadnych obowiązków - powiedział Wężowiec. - Zro-ncie jedno: jesteście w świecie zbudowanym przez miesz-iców cywilizacji Markowa - tak, właśnie zbudowanym. wszystkim, od początku do końca. O ile wiemy, to dia-.stwo to po prostu mózg Markowa, najzupełniej sprawny aprogramowany. - Myślałem, że jesteśmy we wnętrzu Dalgonii - po-idział Brazil. - Czułem, jakbym w coś wpadał. - Nfe - odparł Ortega - to nie był upadek. Markowia-rzeczywiście dysponowali niemal boską mocą. Przeno- 61 szenie materii nie sprawiało im żadnych trudności. Nie py tajcie mnie, jak to działa, bo nie wiem, ale potwierdza t lokalna wersja, którą tu mamy. I tak bym nie zrozumiał, na wet gdyby ktoś zdołał to jakoś wyjaśnić. - Ale to jest niemożliwe! - zaprotestował Hain - t jest sprzeczne z prawami fizyki! Ortega uniósł wszystkie sześć ramion. - Kto wie? Kiedyś nawet latanie wydawało się niemoa liwe. Później niemożliwe było oderwanie się od planety, po tem układu słonecznego, jeszcze później - przekroczeni prędkości światła. Jedyna rzecz, która czyni rzeczy niemot liwymi to niewiedza. Tu, w Świecie Studni, niemożliwe sta ło się faktem. W tym momencie pojawiło się jedzenie, przywiezione nit wielkim wózkiem, który musiał być rodzajem robota. Poć jeżdżał do wszystkich po kolei, podając tacę gorącej straw która uniesiona, ukazywała pod spodem kolejną porcję. BK zil podniósł pokrywkę i przez dłuższą chwilę podziwiał z'c wartość. Wreszcie wykrztusił tonem absolutnego podziw i szacunku: - Prawdziwy stek! - zawahał się przez m< ment i zerknął na Ortegę. - Prawdziwy, prawda? - O tak, zapewnił go Wężowiec. - Jest wystarczając prawdziwy. Tak samo jak ziemniaki i fasolka. No... niezi pełnie krowa, niezupełnie ziemniaki itd., ale tak zbliżon że nie sposób dostrzec różnicy. Śmiało, spróbuj! Hain wdzierał się już łapczywie w swoją porcję, podcz; gdy Vardia przyglądała się jedzeniu w oszołomieniu. - W czym problem? - wykrztusił Braził przełykając p( trawę. - Jakieś kłopoty? - Nie, nie - to jest... - wyjąkała. - Ja przecież nigd nie widziałam takiego jedzenia. Jak wy...? - Po prostu patrz i rób to co ja - odpowiedział Brąz ze śmiechem. - Widzisz? Potnij to nożem i widelcem w te sposób... W miarę jedzenia Vardia nabierała wprawy, chociaż ki kakrotnie narzekała, że jej zdaniem jedzenie smakuje okro] nie. Wszyscy byli jednak zbyt głodni, żeby wybredzać. 62 rtega przyglądał się przez chwilę Wu Ju-li, która sie-iła ze wzrokiem wbitym w danie, ale go nie tknęła. - Ta dziewczyna... czy ona jest chora? - spytał. raził przerwał jedzenie i spojrzał na Haina, który już aczył i donośnie czknął. Kapitan patrzał z powagą, rap- poczuł, że doskonały posiłek ciąży mu w żołądku ni-oa kamień. - Ona jest na gąbce - powiedział Braził łagodnie. Hain 5sł brwi, ale nie odezwał się słowem. warz Ortegi również spoważniała: - Jak daleko posu-ł się choroba? - spytał. - Powiedziałbym, że to zaawansowane stadium - odpo-dział Braził. - Umysł może pięcioletniego dziecka, świa-le reakcje głównie emocjonalne. Nagle, z zimną wście-icią w oczach, obrócił się fotelem w stronę Haina. - Co rm sądzisz, Hain? Czy nie mam racji? .eznamiętny wyraz nie schodził z twarzy Haina, uderza-) podobnej do świńskiego ryja. W jego głowie dał się od-6 nawet ton ulgi. - A więc doszedł pan do tego, kapitanie. - Gdybyśmy nie byli uwięzieni na Dalgonii, zawiózłbym ebie, i ją na Arkadriana, zanim byś się zorientował o co dzi! - rzucił Braził. la twarzy Haina odmalowały się wstrząs i zaskoczenie, wołane słowami Brazila. Nagle przyszła mu do głowy ma myśl, co przywróciło jego twarzy wyraz błogiego sa- Eadowolenia. - Wydaje się więc, że nie znalazłem się bynajmniej )kropnej sytuacji, lecz, dzięki tym... ee, okolicznościom, tej w położeniu bardzo szczęśliwym - powiedział łagod-, - Chociaż szkoda damy! - dodał z udawanym współ-ciem. - Jak to, sukinsynu! - warknął Braził i skoczył gruba-ń do gardła, rozrzucając jedzenie dookoła. Hain był o gło-wyższy i dwa razy cięższy od kapitana, ale w dłonie irila, zaciśnięte na jego szyi, spłynęła cała nienawiść, ja-żywił do tłuściocha. [ain młócił rękami, próbując odepchnąć napastnika, zdo- 63 łał jednak tylko ściągnąć go wraz ze sobą na posadzkę. Bra' zil nie zwolnił chwytu, Hain otworzył usta i z purpurowe twarzą usiłował złapać powietrze. Vardia obserwowała ich z otwartymi ustami, cała sytuacji była dla niej zupełnie niezrozumiała, nie pojmowała rów' nież sensu działań Brazila, ani poprzednich, ani obecnych W jej prywatnym świecie nie było ludzi, jedynie ciała, złożone z komórek. Chora komórka była po prostu usuwana W skali jej pojęć nie mieścił się więc ktoś, kto powodowa chorobę. Wu Ju-li obserwowała szamotaninę beznamiętnie, z wystygłym posiłkiem na kolanach. Nagle Ortega wychylił się zza biurka i chwycił Brazils swymi potężnymi ramionami. Olbrzymi stwór poruszał sit tak szybko, że trudno było nadążyć wzrokiem; Vardia była oszołomiona szybkością i pewnością działań Ortegi. Braził, wierzgając, próbował wyswobodzić się z uścisku gdy nagle pojawiło się jedno ze środkowych ramion i mocne rąbnęło kapitana w szczękę. Momentalnie zwiotczał, trzymany nadal w mocnym uścisku Wężowca. Uwolniony od napastnika, Hain odetchnął i zaczął spaz' matycznie łapać powietrze. Wreszcie wyciągnął się na podłodze na plecach. Jego olbrzymi brzuch unosił się i opadał Bolał go kark, na którym widniały ślady palców Brazila. Ortega starannie zbadał nieprzytomnego, gwiezdnego szypra. Zadowolony, że kości są całe i brak widocznych obrażeń, chrząknął i położył go na ziemi. Braził legł bezwładnie a Wężowiec przeniósł swoją uwagę na Haina. - Dziękuję panu - wycharczał Hain, przesuwając bez' więdnie ręką po gardle. - Nie wątpię, że uratował mi pan życie! - Wcale nie miałem takiego zamiaru i w normalnych warunkach na pewno nie zrobiłbym tego - rzucił Ortega kwaśno. - Jeśli Nat kiedyś jeszcze cię dorwie poza tym miejscem, pamiętaj, że nic cię nie uratuje, a ja, jeśli mi si( taka okazja nadarzy, z rozkoszą rozedrę cię z jego pomoq na sztuki. Nie pozwolę jednak na nic takiego tutaj! Ponownie skupił się na Brazilu, który powoli dochodził do siebie 64 ain wydawał się zaskoczony tym, co usłyszał od Ortegi. iewnej chwili dostrzegł leżący na podłodze o parę stóp liego pistolet, który wysunął mu się w czasie szamota-J. Powoli, ukradkiem wyciągnął rękę. - Nie! - rozległ się nagły krzyk Wu Ju-li, ale Hain wycił już broń, mierząc w stronę Wężowca i Brazila, y usiadł, potrząsając głową i masując szczękę. Ortega odwrócony tyłem do Haina, ale Braził kątem oka do-egł broń. Ortega, idąc za jego wzrokiem, odwrócił się, ąc twarzą w twarz z uzbrojonym grubasem. - Bądźcie teraz grzeczni, a nic złego się wam nie sta- - powiedział Hain swoim zwykłym, chłodnym, zadufa-i tonem. - Jeśli o mnie chodzi, opuszczam ten przemiły ^tek natychmiast. - W jaki sposób? - spytał Serge Ortega. ytanie wydawało się zmartwić Haina, który przywykł arostych odpowiedzi na proste pytania. - Tą samą drogą, którą się tu dostaliśmy! - powiedział :ońcu. - Drzwi wychodzą na korytarz. Korytarz prowadzi do dni i jest to droga absolutnie jednokierunkowa - wy-lił Ortega. - Idąc w drugą stronę napotkasz sale podob-io tej, w której właśnie jesteśmy. Siedemset osiemdzie-sal, tworzących labirynt przypominający plaster miodu. a nimi są pomieszczenia mieszkalne i rekreacyjne dla łych stworzeń, korzystających z tych gabinetów. Siedem-osiemdziesiąt różnych typów stworzeń, Hain. Niektóre oddychają tym, czym ty oddychasz. Niektórym na pew-&ę nie spodobasz i to tak bardzo, że cię zabiją. - Jest przecież wyjście - warknął Hain, w jego głosie lwiła się jednak rozpacz. - Musi być. Znajdę je. r I co wtedy? - zapytał Ortega spokojnie. - Znajdziesz w świecie dość rozległym. Jego powierzchnia liczy mniej pej 5,1X108 kilometrów kwadratowych. ^Nie wiesz, jak (lada planeta, nie znasz języka, właściwie niczego. Prze- \ nie jesteś głupi, Hain. Jakie masz szansę? [ain zawahał się, widocznie zmieszany. Nagle natrafił ótnoc przy studni dusz ^5 wzrokiem na pistolet, który ciągle ściskał w dłoni i twa mu się rozjaśniła. - To jest moja szansa - powiedział twardo. - Nigdy nie kuś losu, jeśli nie znasz reguł gry - ostrze Ortega łagodnie, wolno ruszając ku niemu. - Będę strzelał! - zawołał Hain z pogróżką w głosi wyższym o oktawę niż zazwyczaj. - Dalejże! - zachęcił go Ortega, przesuwając powc swoje wielkie wężowe ciało w stronę ogarniętego panil grubasa. - W porządku, niech to szlag - wykrzyknął Hain, n ciskając spust. Nic się nie stało. Hain naciskał spust raz za razem. Słychać było stuk igl cy, ale nic poza tym. Ortega ruszył nagle z ogromną szybkością i wydawało si że broń po prosto zniknęła z ręki grubasa. - Żadna broń nie działa w tym pomieszczeniu - powi dział Ortega szorstko. Hain siedział z tępym wyrazem tw, rży i opadłą szczęką. - Dobrze się czujesz, Nat? - rzucił Ortega kapitanów który nadal siedział, trzymając się za obolałą szczękę. - Zupełnie dobrze, ty sukinsynu! - odpowiedział Bras niewyraźnie, potrząsając głową i próbując odzyskać jasno myślenia. - Człowieku! Potrafisz przygrzmocić jak diabi Ortega zachichotał. - Byłem jedynym człowiekiem w tym barze na SiprL nos mniejszym od ciebie. Byłem zatankowany i naćpany { uszy, gotowy zabrać się za towarzystwo, które z rozkoa zrobiłoby sobie przedstawienie, podrzynając mi gardło. Włi śnie miałem wdać się w bójkę z tym, który najwięcej poi skakiwał, gdy chwyciłeś mnie i uśpiłeś jednym ciosem. IM nęło całe dziesięć dni, zanim sobie uprzytomniłem, że urati wałeś mi życie. Szczęka Brazila opadła ze zdziwienia, ten ruch sprawił, l jęknął z bólu, który dopadł go z nową siłą. Zdołał jednii wyjąkać: - A więc jesteś Serge Ortega! 66 tęga uśmiechnął się: - Mówiłem ci, Nat. Ale jak się zmieniłeś, człowieku! - zauważył Braził liony. Mówiłem cię, że ten świat zmienia ludzi, Nat - odparł ga. - Zmieni i ciebie. Wszyscy się zmienicie! W dawnych latach nie powstrzymałbyś mnie od żabiej świni, Serge! Przypuszczam, że nie musiałbym - zaśmiał się Orte- • Nie uczyniłbym tego i teraz, gdyby nie fakt, iż znajmy się w Strefie! Jeśli usiądziesz tam, po drugiej stro-daleko od Haina - powiedział, wskazując na kanapę oparcia, i - tu zwrócił się do Haina - jeśli ty skoń-z ze swoimi małymi, podłymi sztuczkami i obiecasz, że lesz siedział spokojnie, postaram się wyjaśnić w szcze-ch sytuację, w której się tutaj znajdujecie... reguły i ich :, a także kilka innych rzeczy, ważnych na przyszłość. lin wybełkotał coś niewyraźnie i przeszedł na swoje sce. Braził, ciągle masując swoją bolącą szczękę, cicho liósł się i przeszedł na kanapę. Zagłębił się w podusz-i, oparł głowę o ścianę i zajęczał znowu. Ciągle mi się kręci w głowie - poskarżył się. - Po za , zaczyna mnie cholernie boleć. rtega uśmiechnął się i wrócił za swoje biurko. Bywało gorzej i dobrze o tym wiesz - przypomniał owiec kapitanowi. - Zacznijmy jednak od początku. esz może jeszcze coś zjeść? Wszystko porozrzucałeś. • Wiesz cholernie dobrze, że minie wiele dni nim przy j-mi ochota na jedzenie - jęknął Braził. - Do diabła! szego nie pozwoliłeś mi go dostać? • W istocie z dwóch powodów. Po pierwsze - powierzo- Oi rodzaj... no... misji dyplomatycznej, powiedzmy. Mor- rtwa dokonanego na jednym Przybyszu nie dałoby się tumaczyć mojemu rządowi, obojętnie z jakiego powodu. więcej istnieje szansa uratowania tej dziewczyny. raził zapomniał o swoich dolegliwościach: - Co powie- tłeś? r Powiedziałem, że nie jest stracona i to jest prawda. pzenie z trasy nie tylko uchroniło Haina przed ręką 67 sprawiedliwości, ale również - uratowało życie jego ofiar Hain zmniejszał dawkę w miarę, jak przywykała do ból Pozwalał, by rozkład postępował dalej, nie na tyle jedne szybko, by sprawić jakieś kłopoty po drodze. Można spyta dlaczego, Hain? 1 - Pochodziła z cywilizacji opanowanej przez komunizr Mieszkała w zwykłym ulu i pomagała w pracy w wielki: Gospodarstwie Ludowym. Chcę powiedzieć, że wykonywa najbrudniejsze prace - wyrzucała gnój itp., malowała bi dynki, naprawiała płoty. Dzięki manipulacjom genetyczny: miała celowo niski współczynnik inteligencji - jest robo nikiem niewykwalifikowanym, przeznaczonym do najpros szych prac, opóźnionym w rozwoju umysłowym, zdolny do wykonywania najprostszych komend przyjmowany( w ustalonym porządku, ale nie do działań, wymaga j ącyc samodzielności. Nawet i w tych pracach nie spisywała s najlepiej, wykorzystywano ją więc jako partyjną dziwk I to bez dobrego rezultatu. - To jest zniewaga dla narodów komunistycznych - zi protestowała Vardia porywczo. - Każdy Obywatel istnie po to, aby spełnić konkretne zadanie. Bez takich ludzi ja ona i takich jak ja całe społeczeństwo by się rozpadło. - Czy chciałabyś się z nią zamienić? - spytał Braził są: kastycznie. - Och, oczywiście, że nie - odpowiedziała Vardia, n dostrzegając ironii. - Jestem zadowolona z tego, że jestel kim jestem. Tylko to daje mi szczęście. Mimo to jednak ji stem przekonana, że tacy obywatele pełnią ważną ro' w strukturze społecznej. - I powiadasz, że mój naród poszedł tą drogą? - powił dział ze smutkiem Ortega, właściwie do siebie. - Wydaw) ło mi się jednak, że naprawdę podstawowe prace fizyczi mogą być zautomatyzowane. Już za moich czasów mieliśn wiele automatów. - O nie - zaprotestowała Vardia. - Przyszłość człowif ka związana jest z ziemią i z przyrodą. - Rozumiem - odparł Ortega sucho. Chwilę milczał, i czym odwrócił się ponownie do Haina. - Ale w jaki sposi 68 ło ci się uzależnić dziewczynę od siebie? Dlaczego schwy-ś ją na gąbkę? - Od czasu do czasu potrzebujemy... no... próbki. Niemal 'sze używamy takich ludzi - mieszkańców cywilizacji nowanych przez komunizm, za którymi nikt nie będzie :nił, które i tak rzadko kiedy są czymś więcej niż rośli-Większość z nich oczywiście kontrolujemy. Dość trudno lak wprowadzić materiał chorobotwórczy do ich poży-nia, czy nawet uzyskać posłuchanie u członków Prezy-01. Kiedy się to jednak uda, można opanować całą cy-.zację - świat ludzi zaprogramowanych tak, by cieszyli tym, co robią, cokolwiek by to było i od urodzenia ura-iych w ślepym posłuszeństwie nakazom Partii. Jeśli kon-ujesz królową, kontrolujesz też wszystkie pszczoły w ulu. tałem przyjęty przez Członka Prezydium na Koriolanie, ewniam was, trzy lata zajęło mi, nim do tego doprowa-:em. Są setki sposobów, by kogoś zarazić, jeżeli tylko za-mić sobie spotkanie sam na sam. Jak już o tym mówi-, musiałem coraz mniejszymi dawkami gąbki utrzymy-; biedną Wu Ju-li w stanie przypominającym zwierzę. ;azując ją, chciałem unaocznić szanownemu Członkowi -zydium, czym stanie się mój... klient, jeżeli nie podda leczeniu. - Coś takiego na pewno by się w mojej cywilizacji nie yiodło - oświadczyła Vardia dumnie. - Członek Pręży -m, który zostałby zarażony, po prostu wysłałby ciebie, ją ebie do Fabryki Śmierci. lain roześmiał się: - Ludzie, nie przestajecie mnie zawiać - zarechotał. - Czy rzeczywiście sądzisz, że twoi onkowie Prezydium są podobni do ciebie? Są potomkami (mej Partii, która rozwinęła się w zamierzchłej historii, tóra po większej części stanowi zamknięty rozdział. Promowali równość, głosząc, iż marzy im się Utopia, w któ-nie będzie rządu, niczego. Nawet przed sobą nie chcieli (jednak przyznać do jednego, a mianowicie do umiłowa-s władzy - oni nigdy nie pracowali w polu, oni w ogóle Idy nie pracowali, wydawali jedynie rozkazy, wypróbować plany i eksperymentując. Jakże to kochali! Ich potom- 69 kowie nadal hołdują tej samej namiętności. Cała planet; pełna szczęśliwych, zadowolonych posłusznych niewolników gotowych wypełnić każdy rozkaz. A kiedy zaczyna się ból.. - Mimo to jakieś ryzyko chyba jest, prawda? - przerwa mu Ortega. Na przykład gdyby taki maniak jednak cię wy kończył? Hain wzruszył ramionami. - Wszędzie jest jakieś ryzyko. Większość naszych łudź gubi się w miarę rozwoju. Wszyscy jesteśmy jednak skłócen z życiem, ludźmi przegranymi albo takimi, którzy rozpoczęl karierę na samym dnie społecznym najgorszego ze światów Nie podarowano nam rządów wraz z życiem - pracujemy na to, ryzykujemy i w końcu zdobywamy władzę. Zwycięzca biorą cały łup. Ortega pokiwał ponuro głową. - Ile? Spokojnie, Nat, bo znowu ci przyłożę! Ile cywili zacji kontrolujecie dziś? Hain znowu wzruszył ramionami: - Kto to wie? Nie jestem członkiem Rady. Ponad dziesię procent - trzydzieści, może trzydzieści pięć, ta liczba stali rośnie. Na każdą nowo zdobytą zakłada się dwie nowe koło nie, a więc imperium stale rośnie. Tak to właśnie którego; dnia będzie - imperium! - Jego wzrok, ścigając jakie; odległe krajobrazy, zalśnił szaleńczym blaskiem. - Wiel kie imperium! Może w końcu cała galaktyka? - Rządzona przez szumowiny - powiedział Braził cierp ko. - Przez najsilniejszych! - odparł Hain. - Przez naj mądrzejszych, przez tych, którzy przetrwają! Przez ludzi którzy na to zasłużyli! - Waham się, czy wpuścić takie zło do tego świata. -powiedział Ortega - ale nie takie rzeczy tu widzieliśmy Ten świat podda cię surowej próbie, Hain. Myślę, że w koń cu cię wykończy, ale to zależy tylko od ciebie. Stąd zaczy nasz. Tu nie ma gąbki czy narkotyków. Nawet gdyby istnia' ły, mógłbyś je wypróbować na tysiącu pięciuset sześćdzie sięciu rozmaitych gatunkach, przy czym niektóre z nich sl tak niezwykłe, że nie byłbyś nawet w stanie zrozumieć czyn 70 ilaczego robią to co robią, i czy w ogóle coś robią. Nie- -e będą niemal takie same, jak te, które zostawiłeś woim świecie. Jesteśmy jednak w domu wariatów, Hain. świat stworzyło szaleństwo i ono cię zabije. a chwilę zaległa cisza, bo tyrada Ortegi wytrąciła z rów-^agi Brazila i Vardię tak samo jak Haina. Wreszcie swał się Brazil. - Powiedziałeś, że ona nie jest stracona, Serge. Dlaczego? - Wiąże się to z tym światem i sposobem, w jaki działa na ludzi - odpowiedział Wężowiec. - Wyjaśnię ci to liej. Ludzie nie tylko zmieniają się tutaj, ale odzyskują nież to, co utracili. Odzyskasz doskonałe zdrowie, Nat, ^skasz nawet swoją słynną pamięć. Przypomnisz sobie 'et rzeczy, o których nie chcesz pamiętać. Będziesz rów-; przygotowany - zaprogramowany, jak wolisz - na ełkie okoliczności w jakich możesz się znaleźć. Nie w ta- sensie jak w świecie komunistycznym - chodzi o two-iotrzeby. Startujesz od początku, Nat, ale tu nie ma od-dzania. To jest jednorazowy układ, ludzie - nowy po-;ek. W końcu jednak i tu się umiera, kiedy - to zależy ;ego, kim jesteś. asnęli w kojach dostarczonych przez Ortegę. Wszyscy i śmiertelnie zmęczeni, Brazil nadal cierpiał skutki notującego ciosu wielkiego stwora, który wydawał się być Łępnym wcieleniem jego przyjaciela z dawnych lat. Hain [ osobno, dobrze zamknięty w gabinecie, którego położe-Ortega nie wyjawił krewkiemu, małemu kapitanowi. rtega obudził ich następnego ranka. Założyli, że jest ra- choć właściwie nie wychodzili na zewnątrz i nie mieli yia, jak mogło wyglądać zewnątrz w tym dziwacznym, dnak w jakiś sposób znajomym świecie. Czekało ich sta-uneckie śniadanie, złożone z czegoś, co wyglądało na nor-ną jajecznicę z kurzych jaj, kiełbasę, grzankę i kawę. iługiwał ich ten sam niewielki wózek, który przywiózł leję poprzedniego wieczora. tezywiście Vardia znowu miała kłopoty z jedzeniem. fu Ju-li wyglądała nie gorzej niż poprzedniego wieczora, się widocznie nie zwiększył, jeżeli w ogóle odczuwała 71 go. Intensywnie namawiana przez Brazila zdołała uszczknąć nieco ze śniadania. Kiedy skończyli, odłożyli tace na mały wózek, który, kierowany w niewidoczny sposób, odjechał z cichym warkoten małych kółek. Ortega nacisnął inny guzik na swoim małym ukrytym pulpicie sterowniczym, spuszczając ekran po prą' wej stronie. - Mamy niestety mało czasu - zarówno wy, jak i ja, b( ciążą na mnie liczne inne obowiązki. Kiedy przed wieloma laty wpadłem do Strefy, miałem tylko ogólną orientację Chciałbym wam zaoferować nieco więcej, aby było wan łatwiej niż mnie. - Właściwie jak dawno tu wpadłeś, Obywatelu Orte' ga? - spytała Vardia. - To właśnie trudno określić. Dobrze ponad siedemdzie siat standardowych lat temu - ciągle jeszcze używa się tyci samych lat, prawda, Nat? - Braził potaknął i Ortega ciąg nął dalej. - To zdarzyło się w okresie wstępnej kolonizacji. Prze mycałem broń dla strajkujących na pewnych asteroidach a Syriuszem. Wyładowałem towar bez kłopotów, wymknąłen się wszystkim glinom, ale wpadłem na jakiś przeklęty prze wód pośród szczerej kosmicznej pustki, nim zdążyłem si jakoś wywinąć. Mówią, że wiele -"jeśli nie większość -wejść znajduje się na planetach, i być może z tym, w któr wpadłem było kiedyś tak samo. Być może wszystkie te aste roidy stanowiły niegdyś planetę typu Markowa, która z ja kichś powodów rozpadła się. - Jak długo to miejsce - ta planeta - jest tu, gdzi jest, Serge? - spytał Braził. - Tego nie wie nikt. Jest starsza od rodzaju ludzkieg( Nat. Może kilka milionów lat. Najstarszy lud najstarszej ra sy na planecie ma zaledwie czterysta lat i stoi on w oblicz śmierci. Dlatego właśnie historia starożytna tego miejsc ukrywa tak samo wiele tajemnic i mitów, jak nasza. Żre zumcie, wszystko to wiąże się z Markowianami. Czy ktc z was coś o nich wie? - W ogóle niewiele o nich wiadomo - odparł Braził. - 72 :aj superrasy, która kierowała swoimi planetami za po-i mózgu zalegającego pod powierzchnią i nagle wy- ta. Mniej więcej - przyznał Ortega. - Tutejsi uczeni są-że rozkwit tej cywilizacji nastąpił przed dwoma - pięta milionami lat. Byli w całej galaktyce, Nat! Być może iii i dalej. Trudno powiedzieć, ale mamy masę ludzi, zy tu wpadli, których wiedza o Wszechświecie nie pa-do niczego z tego, co jest znane nam, ludziom. To właś-jest najbardziej niesamowite - wielu z nich bardzo pominą ludzi. Co masz na myśli, Serge? - spytał BraziL - Nas - i czy ciebie - człowieka? rtega wybuchnął śmiechem: • I ciebie i mnie. Lepszym określeniem byłoby: - człe-ształtne. Ale, ale, pozwólcie, że wpierw pokażę wam, zego jesteście akurat tu, a później dorzucę resztę. ężowiec przygasił światła i na ekranie zamigotała mapa żująca duże półkule. Wyglądała jak standardowa mapa, jednak koła wypełnione zostały od bieguna do bieguna ciokątami. - Ten świat - zaczął Ortega - zbudowali właśnie Marianie, którzy byli zwariowani na punkcie szóstki. Nie my dlaczego i jak, wiemy natomiast co. Każdy z ich itów miał przynajmniej jedne wrota podobne do tych, •e przeniosły was tutaj. Jesteście teraz w Strefie Bieguna idniowego, której z oczywistych powodów nie widać tu l; dokładnie. Trafiają tu wszelkie formy życia oparte na ;lu, wszystko w sześciokątach na północ od nas aż do tej bej linii równika jest oparte na węglu lub może żyć rodowisku opartym na węglu. Mechowie z Sześciokąta nie posiadają na przykład budowy opartej na węglu, lalibyście jednak żyć w ich sześciokącie. - A zatem Strefę Bieguna Północnego przeznaczono dla zów o egzotycznej biologii? - spytał Hain. rtega kiwnął głową: - Tak, żyją tam gatunki naprawdę e, istoty, z którymi nie mamy absolutnie nic wspólnego. sześciokąty sięgają na półkuli północnej aż po równik. 73 Czy ten czarny pas wzdłuż równika to po prostu oznaczenie kartograficzne, czy też jest to coś innego? - spytała Yardia ciekawie. - Nie, ta strefa istnieje w rzeczywistości - wyjaśnił Or-tega - jak się sprytnie domyślasz. Jest to - cóż, najlepiej mogę to opisać jako zwykłą ścianę, nieprzeźroczystą i wysoką na kilka kilometrów. W rzeczywistości nie widać jej, póki się do niej nie podejdzie, o włos od granicy ostatniego sześciokąta. Nie można się przez nią przedostać, nie można nad nią przelecieć. Ona po prostu tam jest. Mamy oczywiście kilka teorii na ten temat, z których najlepsza powiada, że jest to odsłonięta część mózgu Markowa, czyli, jak się wydaje, całego jądra tej planety. Stara jej nazwa brzmi: Studnia Dusz - a więc prawdopodobnie jest to właśnie to. Stare porzekadło, które najpewniej jeszcze usłyszycie, brzmi: ,,Do północy przy Studni Dusz". Dziś jest to stare rytualne powiedzenie, choć mogło ono mieć prawdziwy sens w odległej prehistorii. Do licha, jeśli to jest Studnia Dusz, wówczas zawsze gdzieś jest północ! - Co przedstawiają sześciokąty? - zapytał Hain. - Takich sześciokątów jest na planecie 1560 - odparł Ortega. - Nikt nie wie, dlaczego akurat tyle. Wszystkie sześciokąty mają identyczne rozmiary - każdy z boków mierzy prawie 355 kilometrów, a ich przekątna liczy sobie bez mała 615 kilometrów. Nie muszę dodawać, że ich budowniczowie nie używali naszych metod pomiaru i nie wiemy, jakim systemem się posługiwali, w ten sposób jednak otrzymaliśmy skalę wielkości odpowiadającą naszym kategoriom. - Ale co ograniczają te sześciokąty? - naglił Brazil. - Otóż - można by powiedzieć, że zamieszkują je narody - odparł Ortega - ale to uproszczenie problemu. Każdy z nich stanowi bowiem zamkniętą biosferę dla konkretnej formy życia, a także dla powiązanych z nią form niższych. Wszystkie kontroluje mózg Markowa, każda z nich utrzymywana jest na określonym poziomie technicznym. Rozwój społeczny zależy od możliwości i chęci mieszkańców takiej komórki, stąd też znaleźć tam można całą gamę 74 na ustrojowych od monarchii do dyktatury, czy wreszcie irchii. - Co masz na myśli mówiąc o poziomie technicznym? - >ytał Brazil. - Czy to znaczy, że w niektórych rejonach maszyny, a w innych ich nie ma? - Również i to, oczywiście - potwierdził Ortega. - Poziom techniczny wyznaczony jest jednak zasobami, ;imi dysponuje dana komórka. Wszystko, co wykracza po-nie, po prostu nie działa, tak jak to się stało wczoraj •istoletem Haina. - Wydaje się, że z czasem powinniście się zadusić na ierć! - zauważył Brazil. - Mimo wszystko, zakładam, wszelkie stworzenia mogą się tutaj rozmnażać, a poza n mózg Markowa nadal podrzuca wam ludzi z zewnątrz. - To się po prostu nie zdarza - odparł Ortega. - Po irwsze dlatego, że, jak powiedziałem, ludzie mogą tu rów-iż umierać i faktycznie umierają. Niektóre sześciokątne mórki żyją bardzo nędznie, niektóre gatunki żyją względ-i krótko. Stopa reprodukcji dopasowana jest do stopy zgo-w. Jeżeli wydaje się, że populacja wzrosła nadmiernie, czynniki naturalne - takie jak katastrofy, które mogą się zdarzyć, lub wojny, które również są możliwe, choć nie arzają się" często i zwykle mają charakter lokalny - nie raniczą jej liczby..., cóż, gros następnego pokolenia po ostu rodzi się normalne pod względem seksualnym, ale epłodne, a tylko niewielka część zdolna jest podtrzymać itunek. Kiedy śmierć zbierze swoje żniwo, gatunek wraca i poprzedniego stanu potencjału rozrodczego. W praktyce izba mieszkańców każdej komórki jest dość stabilna - aha się od mniej więcej dwudziestu tysięcy do ponad mi-)na osobników. - Co się tyczy przybyszów takich jak wy - jak powie-dałem, cywilizacja Markowa miała duży zasięg, znaczna dnak część starszych partii mózgu obumarła, niektóre wejść zostały na zawsze zamknięte, z tego czy innego po-odu. Inne są dobrze zamaskowane. W sumie co roku pzybywa nie więcej niż setka nowych. Mamy system alar-iowy sygnalizujący uruchomienie Studni, niektórzy z nas 75 krążą w ramach całodziennych dyżurów, odpowiadając na sygnały. To czysty przypadek, że na was trafiłem. Niektórzy tutaj nie bardzo lubią przybyszów i nie traktują ich poprawnie, przejmuję więc ich obowiązki, a oni są mi wdzięczni. - A więc są tu przedstawiciele wszystkich ras Południowej Półkuli? - spytała Vardia. Wężowiec potaknął: - Większość. Strefa jest w istocie rodzajem dzielnicy dyplomatycznej. Przy tak ogromnych odległościach daje to przedstawicielom nas wszystkich sposobność spotkać się w Strefie i przedyskutować wspólne problemy. Wrota - do których niebawem dojdziemy - przeniosą mnie błyskawicznie z powrotem, chociaż - niech to diabli! - nie mogą one przenosić nikogo tam i sam, a jedynie stąd do macierzystego sześciokąta. Owszem, jest tu również specjalna izba dla mieszkańców Półkuli Północnej, której na Półkuli Południowej odpowiada podobna izba przeznaczona dla nas, na wypadek, gdybyśmy musieli porozmawiać, co zdarza się rzadko. Czasami zdarzy się, że mają coś, czego nam brakuje, albo też naukowcy stąd i stamtąd pragną porównać notatki itp. Jesteśmy jednak tak różni od siebie, że takie wypadki są rzadkie. Braził miał dziwnie skupiony wyraz twarzy, mówiąc: - Serge, opisałeś ten świat na tyle, na ile mogłeś, zapomniałeś jednak o jednym - w jaki sposób taki latynoski chłopina jak ty stał się sześcioramiennym skrzyżowaniem morsa z wężem? Na twarzy Ortegi zagościł wyraz rezygnacji: - Myślałem, że to jest oczywiste. Kiedy po raz pierwszy przechodzi się przez Wrota, mózg decyduje, do której komórki można dorzucić jeszcze jednego lub czterech mieszkańców. Przybysze podlegają adaptacji stosownie do miejsca przeznaczenia. I wy również oczywiście skończycie w odpowiednim sześciokącie. - I co dalej? - spytał Hain nerwowo. - Cóż, oczywiście następuje okres dostosowania. Jeśli o mnie chodzi, przeszedłem przez Wrota taki, jakim pamięta mnie Nat i wyszedłem w świecie Ulików z wyglądem, który 76 zecie właśnie podziwiać. Minęło trochę czasu, zanim się tego przyzwyczaiłem i drugie tyle, nim się to wszystko poukładało w głowie, ale cóż - zmiana również pociąga sobą dostosowanie. Stwierdziłem, że znam język, a przy-mniej wszystkie odpowiedniki mojego dawnego języka icząłem się czuć coraz wygodniej w mojej nowej fizycznej vłoce. Byłem już Ulikiem, Nat, pozostając jednak sobą. •aż już prawie zapomniałem, jak to jest być kimś in-n. Oczywiście, nie w sensie akademickim - nigdy ;edtem nie miałem tak jasnego umysłu jak teraz. Ale jesteście teraz obcy. Ja długą chwilę zapadła cisza, kiedy słuchacze oswajali z tym, co przed chwilą usłyszeli od swojego cicerone. zerwał ją w końcu Braził pytaniem: - Słuchaj Serge, jeżeli siedemset osiemdziesiąt różnych m życia może bytować w tej samej biosferze, dlaczego eszkańcy Południa nie są kosmopolitami? Chodzi mi o to, iczego każdy szczep tkwi na swoim małym terenie? - Och, jakiś ruch jednak jest - odparł Ortega. - Nie-^re komórki łączyły się z innymi, inne - nigdy. Najczę-ej jednak mieszkańcy tkwią na swoim terytorium właś-' dlatego, że każde jest inne. Ród ludzki - zarówno nasz, c. i jakikolwiek inny - zawsze potrafił znaleźć jakiś wód, by nienawidzić sąsiadów. Kolor skóry, język, kształt są, religię czy cokolwiek innego. Stoczono tu w różnych resach wiele wojen, nierzadko niezmiernie krwawych. »ecnie zdarzają się one rzadko - przegrywają wszyscy. atego właśnie każdy trzyma się swojej komórki i pilnuje rojego nosa. Poza tym jest jeszcze sprawa pewnej mini-llnej zgodności, podobieństwa. Czy mógłbyś się naprawdę przyjaźnić z trzymetrowym włochatym pająkiem, żywią-m się świeżym mięsem, nawet gdyby tak jak ty grał szachy i uwielbiał muzykę? Albo - czy społeczeństwo jonujące rozwiniętą techniką może zdobyć i ujarzmić eściokąt, w którym ta technika odmawia posłuszeństwa? ten sposób utrzymywany jest pewien rodzaj równowa- - sześciokąty technologiczne pozyskują w drodze wymia-r z nietechnologicznymi sześciokątami rolniczymi, o anar- 77 chicznym systemie społecznym, w których sprawdzają się tylko miecze, takie niezbędne towary jak żywność. Gdy była mowa o mieczach, oczy Vardii rozjaśniły się. Miała przecież jeszcze swój piękny oręż. - Oczywiście, w niektórych komórkach mają całkiem niezłych czarowników, a ich zaklęcia skutkują! - ostrzegł Ortega. - O nie, daj spokój - powiedział Hain z niesmakiem. - Gotów jestem uwierzyć w wiele rzeczy, ale magia? Nonsens! - Wszelkie środki magiczne łączą wiedzę i ignorancje - odparł Ortega. - Czarownik to ktoś, kto może zrobić coś, czego ty zrobić nie umiesz. Przykładowo - wszelka technologia jest magią dla człowieka pierwotnego. Musicie pamiętać, że jest to stary świat, a jego mieszkańcy są odmienni od wszystkiego, z czym się dotąd zetknęliście. Jeżeli ktokolwiek z was będzie tak naiwny, by przykładać swoją miarę, stosować swoje zasady i uprzedzenia do tej nowej rzeczywistości - już po nim! - Czy możesz mi pokrótce nakreślić ogólną sytuację polityczną, Serge? - poprosił Brazil. - Chciałbym wiedzieć znacznie więcej niż dziś, nim ruszę w drogę. - Nat, nie starczyłoby mi i miliona lat. Jak na każdej planecie z ogromną liczbą krajów i systemów społecznych, wszystko znajduje się w ciągłym ruchu. Zmieniają się warunki, zmieniają się i władcy. Poznacie to bliżej z czasem. Chcę was tylko przestrzec, że drobne potyczki są na porządku dziennym, a większe wojny też by nie wybuchały tak rzadko, gdyby jedna ze stron wiedziała, jak je rozpętać. Pewien generał przed mniej więcej tysiącem lat zawładnął sześćdziesięcioma sześciokątami. Jego ostateczny upadek spowodowała konieczność utrzymywania wydłużonych dróg zaopatrzenia, a także konieczność pozostawienia na zapleczu kilku nie pasujących sześciokątów, których nie udało się podbić i które ostatecznie odcięły go. Nauka nie poszła w las. Sprawy załatwia się dziś raczej sposobem, niż siłą. Oczy Haina zalśniły: - Moja ulubiona gra! - wyszeptał. 78 - A teraz - dokończył Ortega - musicie ruszać. Nie ^ę was tu trzymać dłużej niż dzień, trudno byłoby mi .łumaczyć się przed moim rządem ze zwłoki. I tak zresztą można odkładać tego momentu w nieskończoność. - Jest jeszcze wiele innych spraw, wymagających wy-lienia! - zaprotestowała Vardia. - Klimat, pory roku, lace niezbędnych szczegółów! - Klimat jest w każdym sześciokącie inny, nie ma jed-: żadnego związku z położeniem geograficznym - wy-lił Ortega. - W każdym przypadku klimat jest regulo-ay przez mózg. Na całym globie dzień trwa dokładnie owe doby. Dzień trwa 14 i 1/8 standardowych godzin, i samo - noc. Oś nie wykazuje odchylenia! Może jednak lenić kąt w sposób sztuczny. Widzicie! Mógłbym tak ^nąć w nieskończoność, a wy ciągle będziecie wiedzieć za ło. Czas ruszać! - A gdybym odmówiła? - spróbowała Vardia, unosząc icz. ; tą samą imponującą szybkością, jaką się popisał we sorajszej walce, Ortega rozprostował swoje wężowe sploty zym ściśniętą sprężynę, chwycił miecz i wrócił za biurko ułamku sekundy. Popatrzył na nią ze smutkiem. - Nie macie wyboru - powiedział spokojnie. - Czy hcecie teraz pójść ze mną? Niechętnie, widząc, że dalsza zwłoka na nic się nie zda, żyli za ambasadorem Ulików. Poprowadził ich znów tym aym ogromnym, krętym korytarzem, który przemierzali przedniego dnia. Cała czwórka miała wrażenie, że wę-wka nie ma końca. ?o upływie mniej więcej pół godziny ujrzeli, że korytarz [echodzi w obszerną komnatę. Trzy jej ściany zbudowano ego samego przypominającego plastik materiału, którym łożono ściany gabinetu Ortegi, z tym tylko, że bez tam-ih wszystkich ozdób. Czwarta wyglądała jak ściana do-)nałej czerni. - To właśnie są Wrota - wyjaśnił Ortega, wskazując czarną ścianę. - Używamy ich do przemieszczania się między naszymi sześciokątami i Strefą, wy natomiast 79 przejdziecie przez nie po to, by trafić tam, gdzie was przydzielono. Proszę, nie obawiajcie się. Wrota nie zmienią waszej osobowości; po okresie dostosowawczym stwierdzicie nawet pewne wzmocnienie waszych intelektualnych możliwości. Dla naszej małej dziewczynki przejście oznaczać będzie powrót do normalności, zerwanie z uzależnieniem, a także usunięcie wszelkich zakłóceń równowagi, jakich użyto dla ograniczenia jej współczynnika inteligencji i jej możliwości. Oczywiście, może nadal pozostać raczej nieciekawą robotnicą rolną, w żadnym jednak przypadku nie będzie ona w gorszym stanie, niż przed jej wprowadzeniem w obecny stan. Nikt się jakoś nie rzucił ku Wrotom. Wreszcie Ortega ponaglił ich. - Drzwi za wami są zamknięte. Nikt, nawet ]a, nie może powtórnie wejść do Strefy, zanim nie uda się do sześciokąta. Tak właśnie ten system działa. - Ja pójdę pierwszy - powiedział Braził nagle, stawiając krok w kierunku Wrót. Poczuł, że wielka dłoń spoczęła na jego ramieniu, wstrzymując go. - Nie, Nat, nie teraz - powiedział Ortega głosem przypominającym szept. - Ty idziesz ostatni. - Braził był zaskoczony, rozumiał jednak intencję starego druha. Ambasador miał mu jeszcze coś do powiedzenia w taki sposób, by nie dotarło to do innych. Braził kiwnął głową i zwrócił się do Haina. - Jak tam, Hain? A może mam cię znowu chwycić w swoje ręce? Teraz nie jesteśmy już w ambasadzie. - Wtedy zaskoczyłeś mnie, kapitanie - odpowiedział Hain z dawnym szyderstwem. - Jeśli jednak pomyślisz przez chwilę, zrozumiesz, że mógłbym cię rozerwać na strzępy. Ambasador Ortega uratował wtedy twoje życie, a nie moje. Pójdę jednak. Moja przyszłość jest po tamtej stronie. - Mówiąc to Hain pewnie podszedł do czarnej ściany i bez wahania wkroczył w nią. Wydawało się, że ciemność wchłonęła go w tym samym momencie. Nic poza tym nie było widać. 80 ardia i Wu Ju-li zastygły bez ruchu, nie ruszając się swoich miejsc w pobliżu wejścia. -rtega odwrócił się i ujął jedną ze swoich sześciu rąk e ramię Wu Ju-li, popychając ją łagodnie w stronę nnej ściany. Nie stawiała oporu, nim nie znalazła się dzo blisko niej. ,aptem stanęła i krzyknęła: - Nie! Nie! - Z błaganiem -czach zwróciła się ku Brazilowi. - Śmiało! - zachęcił ją delikatnie, ona jednak uwolniła z ostrożnego uścisku Ortegi i podbiegła do kapitana. iraził popatrzył w jej oczy z łagodnym współczuciem, re, choć dusił je w sobie, rozdzierało mu duszę. - Musisz iść - powiedział jej - musisz. Znajdę cię. fie drgnęła, zacieśniła tylko uścisk. Nagle została oderwa-od niego z taką siłą i szybkością, że ruch ten zbił Bra-z nóg. To Ortega odciągnął ją i jednym szybkim ruchem lał w ciemność. J-zyknęła, lecz głos urwał się w chwili, gdy wchłonęła ;iemność, tak nagle, jakby to było nagranie zatrzymane >ół nuty. - Czasami to parszywa robota - zauważył Ortega po-nie. Odwrócił się i spojrzał na Brazila, który zbierał się osadzki. - Wszystko w porządku? - Tak - odparł Braził i spojrzał w pełne smutku oczy -ora. - Rozumiem, Serge - powiedział łagodnie. Potem, by dla zmiany nastroju, przeszedł na nutę udawanej aekłości. - Jeśli chcesz dalej tak mnie tłuc, wynoszę stąd, choćby nie wiem co. ego ton trochę rozproszył melancholijny nastrój. Ortega miał się z przymusem. Wyciągnął górne prawe ramię imknął Brazila w uścisku, że łzami w oczach. - Wielkie nieba! Wielkość człowieka zasługuje na więcej ucia! intern odprężył się i zwrócił wzrok ku Vardii, która 'ala. nieporuszenie w czasie całego wydarzenia. Iraził domyślał się, jakie myśli chodzą jej teraz po gło- '. Wychowana przez wszechogarniające państwo, wy- Diona i przeznaczona do określonej funkcji, po prostu nie ółnoc przy studni dusz 01 została zaprogramowana do takiego zakłócenia jej uporządkowanego, zaplanowanego życia. Każdy jej dzień był z góry określony, ta monotonia dawała jej poczucie bezpieczeństwa, przekonanie, iż wykonuje pożyteczne zadanie, dawało jej poczucie zadowolenia. A teraz, po raz pierwszy w życiu, była zdana tylko na siebie. Braził pomyślał chwilę, wreszcie znalazł, jak mu się wydawało, rozwiązanie. - Vardia - powiedział swoim najlepszym tonem dowód-^ - przystąpiliśmy do wykonania zadania z chwilą, gdy wylądowaliśmy na Dalgonii. Siad doprowadził nas aż tutaj, a teraz biegnie przez Wrota. Na Dalgonii zostało siedem ciał, Vardia. Siedem, w tym przynajmniej jedno należące do twojego współplemieńca. Masz nadal obowiązek do wypełnienia. Dyszała ciężko i tylko to zdradzało burzę, jaka wstrząsa jej umysłem. Wreszcie odwróciła się, spojrzała w ich twarze, a potem pobiegła ku czarnym Wrotom. Zniknęła. Braził pozostał w komnacie sam na sam z Ortegą. - O co chodzi z tymi siedmioma ciałami, Nat? - spytał Wężowiec. Braził opowiedział historię tajemniczego sygnału alarmowego, masowego morderstwa na Dalgonii i śladów dwóch osób, które zniknęły tak samo jak oni. Ortegą spojrzał na niego z wyrazem niezmiernej powagi, - Trzeba mi to było wiedzieć dziesięć tygodni temu, gdy ta dwójka dostała się tutaj. Bardzo by to zmieniło sprawy w Radzie. Braził uniósł brwi: - A zatem znasz ich? Ortegą skinął głową: - Owszem, znam. Nie obsługiwałem ich, ale wielokrotnie przeglądałem zapis ich przybycia. Było sporo dyskusji, zanim pozwolono im przejść przez Wrota. - Kim byli? Co im się przydarzyło? | - No cóż... wpadli razem, jeden z nich nawet w studni próbował zabić drugiego, nim Gre'aton - typ 622, przypominający ogromną szarańczę - nie przerwał walki. Przejęło 82 kilku chłopców o bardziej ludzkim wyglądzie, rozdzielę w taki sposób, że nigdy więcej się nie zobaczyli. - Każdy z nich opowiedział fantastyczną historię o tym, aki sposób to właśnie on i tylko on odkrył pewną rela- matematyczną, używaną przez mózg Markowa. Obaj erdzili, że cały wszechświat, to ciąg z góry ustalonych »cji matematycznych, określanych przez mózg Markowa. ;dy otrzymali standardowe informacje, obaj byli okrop- podnieceni, obaj przekonani, że Świat Studni jest głów-n mózgiem i że w jakiś sposób są w stanie wejść z nim lontakt, być może nawet pokierować nim. Każdy z nich erdził, że przeciwnik okradł go z jego odkrycia, usiłował ić i zamierzał przejąć funkcje podobne Bogu. Oczywiście, ,j twierdzili, że próbowali się wzajemnie przed tym wstrzymać. - Wierzyłeś im? - To co mówili było niezmiernie przekonujące. Użyliśmy adardowego wykrywacza kłamstw. Próbowaliśmy też 'patii, wykorzystując jednego z chłopców z Północy, ryniki były zawsze takie same. - I cóż? - naglił Brazil. - Na tyle, na ile byliśmy w stanie stwierdzić - a nie my sposobu prowadzenia naprawdę naukowych badań - i] mówili prawdę. - O rany! Chcesz powiedzieć, że obaj są tak samo trzaś-ci. trtega zachował powagę: - Nie. Każdy z nich rzeczywi-» jest przekonany, że odszyfrował kod, każdy wierzy, że rai go ograbił i że tylko on jest przygotowany do boskich kcji a przeciwnik byłby w tej roli straszny. - Czy rzeczywiście wierzysz w te boskie bajdy? - spy-Brazil. >rtega wzruszył wszystkimi sześcioma ramionami: - Kto i? Są tu ludzie, którzy mają podobne pomysły, nikt ich nie zdołał ich jednak choćby w najmniejszym stopniu ielić w życie. Zwołaliśmy Radę w pełnym składzie^ ttórej udział wzięło ponad tysiąc dwustu ambasadorów. 83 Wszyscy otrzymali informację o stanie faktycznym. Przedyskutowaliśmy to dokładnie. - Oczywiście, idea taka wiele wyjaśnia. Na przykład - wszelką magię. Jest jednak tak ezoteryczna. Jak zauwa-1 żyli pewni ludzie o matematycznym umyśle, nawet gdyby była prawdziwa, prawdopodobnie niewiele by znaczyła; gdyż tak czy inaczej mózgu nie da się zmienić. W końcu, mimo iż wielu członków Rady głosowało za zabiciem przybyszów, większość była zdania, że należy ich przepuścić. - A jak ty głosowałeś, Serge? - spytał Brazil. - Za zabiciem, Nat. Obaj są maniakami, obaj niewątpliwie w jakiś sposób genialni. Obaj wierzą w słuszność swojej misji, obaj są przekonani, iż przeniesienie ich - tak szybko po odkryciu - jest dziełem przeznaczenia. - Do rzeczy, czy ty w to wierzysz, Serge? - Wierzę - odparł olbrzym z powagą. - Teraz sądz^ nawet, iż ta dwójka to najbardziej niebezpieczne istot} w całym Wszechświecie. Co więcej, sądzę, że jednemu z nich trudno powiedzieć któremu, może się powieść. - Jak oni się nazywają, Serge, i skąd pochodzą? Oczy Ortegi pojaśniały: - A więc Pan w swej nieskończonej mądrości dopuszcza jednak litość! Ty rzeczywiści chcesz ich dostać i Bóg zesłał cię do nas w tym celu! Brazil pomyślał chwilę: - Serge, czy słyszałeś kiedyś, żeby mózg Markowa wciągał ludzi w pułapkę, emitując fałszywe sygnały lub coś podobnego? Teraz Ortega zastanowił się. - Nie - odparł. - O ile wiem, zawsze jest to przypadek albo błąd. Dlatego właśnie w sumie tak niewielu przybywa, Teraz wiesz, o czym myślałem, mówiąc, iż Bóg mi cię zesłali - W każdym razie ktoś to musiał zrobić - przyzna! Brazil sucho. - Chciałbym zobaczyć te filmy i wiele si( o nich dowiedzieć, zanim się wezmę za poszukiwanie dwóch niewidocznych igieł w stogu siana wielkości planety. - Zrobi się - zapewnił Ortega. - Mam cały materia) w swoim biurze. Brazilowi opadła szczęka ze zdumienia: - Ależ mówiłeś nam, że nie ma powrotu! 84 rtega ponownie wzruszył ramionami olbrzyma: - Kła-:em - wyjaśnił. 1 kilka godzin później Braził dowiedział się wszystkiego, y chciał z nagrań, zeznań oraz dyskusji na forum komi-iw Rady. - Czy możesz mi wskazać jakiś trop? Gdzie są teraz? ym są? - Przybysze w tych stronach dość mocno rzucają się iczy, tak są nieliczni, a ich obcość tak oczywista - od-riedział Ortega. - Mimo to jednak nie mogę ci podać liarów ich obecności. Wydaje się, jak gdyby planeta po stu ich wchłonęła. - Czy to nie jest niezwykłe? - spytał Braził. - A może, gorsza - podejrzane? - Rozumiem co masz na myśli. Cała planeta oglądała amo co ty i słyszała to, co ty słyszałeś. Mogą mieć jakichś rainych sprzymierzeńców. - Właśnie to mnie najbardziej martwi - powiedział zil bez ogródek. - Jest wielce prawdopodobne, że gdzieś , trwa upiorny wyścig i miejsce to jest królestwem rożku w porównaniu z tym, w co, jak dobrze wiemy, mogło-aę zamienić, gdyby zło miało zwyciężyć. - Obaj mogą nie żyć - poddał Ortega z nadzieją. - Taty-raty! Nie ci chłopcy. Są sprytni i do tego pa-dni. Skander to niemal kliniczny przykład szalonego mego, a Varnett jest bodaj nawet gorszy - jest od-epieńcem, wysokiej klasy komunistą. Przynajmniej jed-lu z nich się uda i znajdzie na pewno jakiś sposób, aby rółować potem swoich sprzymierzeńców. - Możesz liczyć na pomoc wszystkich sześciokątów, które owały za jego zlikwidowaniem. - Na pewno, Serge, i kiedy zajdzie potrzeba, nie omie->m z tej pomocy skorzystać. Ale to jest jednak operacja samotnego myśliwego i ty o tym wiesz. Politycznie ta a postąpiła bardzo zręcznie. Umieją liczyć. Nawet sze-kąty, które głosowały za ich likwidacją, wiedziały, że Ae nastąpi - jaki więc był pożytek z tego głosowania? pewno byłoby dobrze się tam dostać, ale na miejscu 85 każdy mój przyjaciel będzie chciał dostąpić boskości i nie ważne, czy umie rozmawiać z mózgiem. Nie, Serge, musZ zabić obu, absolutnie, nieodwołalnie, i tak szybko jak t możliwe. - Dokąd należy się udać? - spytał Ortega zaskoczona - Do Studni Dusz, oczywiście - odparł Braził gładko. -I to przed północą. Teraz na odmianę Ortega wyglądał na oszołomionego. - Ależ to po prostu stare porzekadło, jak już mówiłem. - To jest odpowiedź, Serge - stwierdził Braził z mocą. -Po prostu nikt dotąd nie zdołał odszyfrować kodu i zrobi z niego użytku. - Na to nie ma odpowiedzi. To nie ma żadnego sensu! - Ależ na pewno ma! - upierał się Braził. - To jes odpowiedź na potworne pytanie i klucz do najpotworniej szego zagrożenia. Widziałem blask, jaki zajaśniał w oczac Skandera i Yarnetta, gdy po raz pierwszy usłyszeli to zda nie, Serge. Te słowa owładnęły nimi bez reszty! - Jakież to pytanie? - pytał Ortega zdezorientowali; - Tego właśnie jeszcze nie wiem - odparł Braził pod niecony. - Oni jednak sądzili, że to jest odpowiedź, obs myślą, że mogą ją sobie wyobrazić. Jeśli oni mogą, mog i Ja. - Popatrz, Serge, dlaczego zbudowano ten świat? Nii nie mózg; przyjmijmy to jako wprowadzenie pewnej stałi w tym wszechświecie. Istotnie, jeżeli mają rację, wszysc jesteśmy po prostu wytworem obumarłej Markowiański< wyobraźni. Nie, dlaczego wszyscy? Studnia, sześciokąty, q wilizacje? Jeśli potrafię na to odpowiedzieć, mogę odp( wiedzieć również i na to drugie, ważniejsze pytanie! I dojd odpowiedzi! - wykrzyknął Braził w podnieceniu unoszą się z fotela. - Jak możesz być tak bardzo pewien? - odpowiedzi, Ortega z powątpiewaniem. - Ponieważ ktoś - albo coś - chce, żebym był! -ciągnął Braził tym samym podnieconym tonem. - Dlate^ właśnie zostałem tutaj zwabiony! Dlatego właśnie w ogó tu jestem, Serge! To właśnie decyduje o rozkładzie w czasi 86 wet teraz mają dziesięciotygodniowe wyprzedzenie! Tyle lśnię sam mi powiedziałeś w naszej rozmowie przy otach! )rtega potrząsnął głową ponuro: - Tak się po prostu awiła moja stara latynoska dusza, Nat. Ponownie przy-piłem do Jezuitów, tak, mamy tutaj kilku, z czasów daw-;h misjonarzy, którzy przybyli na jednym statku i pró-|ą nawrócić pogan. Bądź rozsądny, człowieku! Nigdy byś znalazł Dalgonii, gdybyś nie zboczył z trasy. A tego byś olei nie uczynił, gdyby Wu Ju-li nie znalazła się na twoim tku, a to trudno byłoby zaplanować, nie mówiąc już woim akcie miłosierdzia. - Myślę, że to zaplanowano, Serge - powiedział Braził dko. - Sądzę, że sterowano mną przez cały czas. Nie im jak, nie wiem kto, czy w jakim celu, ale tak było. - Nie rozumiem jak - odparł Ortega - nawet jednak ^by tak było, jak mógłbyś się o tym kiedykolwiek do-sdzieć? - Dowiem się - powiedział Braził tonem, który brzmiał wardo i nieco przerażał. - Dowiem się o północy przy idni Dusz. feszcze raz, teraz ostatni, stanęli przy Wrotach. - A więc zgoda - powiedział mu Ortega - jak tylko ijdziesz się po drugiej stronie i rozejrzysz się, zgłosisz do lokalnego władcy. Wszyscy zostaną powiadomieni woim przejściu z poleceniem udzielenia ci wszelkiej po-icy. Przynajmniej jednak jeden z nich na pewno ]est zmowie z twoimi nieprzyjaciółmi, Nat! Czy jesteś pewien? co będzie, jeśli cię połkną? - Nie połkną, Serge - odpowiedział Braził łagodnie - .chiści nie poświęcają królowej na samym początku gry. 3rtega po raz ostatni wzruszył potężnymi ramionami. - Wierz w co chcesz - ale bądź ostrożny, stary druhu. Sli cię dostaną, pomszczę twoją śmierć. 3razil uśmiechnął się, po czym spojrzał ku Wrotom. - Czy lepiej jest w to wbiec, wejść czy może jeszcze coś inaczej? - spytał. 87 - Nie ma znaczenia - powiedział mu Ortega - obudzisz się jak gdyby z długiego snu. Obyś się obudził Ulikiem! Braził uśmiechnął się, zachował jednak dla siebie swój) sąd o perspektywie stania się siedmiometrowym sześcic^ rękim morso-wężem. Poszedł do Wrót, a potem spojrzał ostatni raz na swego przemienionego przyjaciela. - Mam nadzieję, że w ogóle się obudzę, Serge - powiedział spokojnie. - Idź z Bogiem, stary poganinie - powiedział Ortega. - Niech mnie diabli - mruknął Braził na wpół do siebie. - Po tych wszystkich latach mógłbym się obudzić szlachcicem. Z tą myślą wstąpił we Wrota. I w ciemność, o której marzył. Znajdował się na gigantycznej szachownicy, która rozciągała się we wszystkich kierunkach. Po jego stronie - białych - stało siedem pionków. Wyglądały jak siedem spieczonych i zmrożonych ciał, leżących na poczerniałych pryczach. Na polu zastawionym przeważnie pozbawionymi twarz; czarnymi figurami dostrzegł Skandera i Yarnetta jako królową i króla. Skander był królową w królewskich szatach, z berłerr w ręce. Królowa rozglądała się, nie mogła jednak dostrze( króla. Była tam Wu Ju-li jako pionek, pozbawiona twarze i Vardia jako skoczek z lśniącym mieczem. Ortega, goniec, przesunął się szybko i został zbity prze; czarną wieżę z twarzą Dathama Haina. Królowa przesunęła się szybko, starając się nie nastąpił na swoje długie szaty w kierunku Haina, z berłem gotowyn wyrżnąć w tę paskudną, świńską gębę, gdy nagle znowi pojawił się Ortega, odpychając go. - Czarna rodzina królewska zbiegła, Wasza Wysokość! -usłyszał głos Ortegi. - Kierują się ku Studni Dusz! - Królowa rozejrzała się, nie było jednak śladu pi głównych siłach wroga. Nigdzie. - Ale gdzie jest ta Studnia Dusz? - wrzasnęła królo wa. - Bez tego nie mogę się dostać do króla! Spod szachownicy dobiegł gwałtowny, wszechogarniając; 88 )uch kosmicznego śmiechu. Ogromny, głuchy i przeszy-iący. Wielka ręka zagarnęła królową i przesunęła ją iko na drugą stronę szachownicy. - Są tutaj! - powie-ił ktoś drwiąco potężnym głosem. J-ólowa rozejrzała się i zakrzyczaŁa z przerażenia. Król warzą Skandera znajdował się o jedno pole na prawo, Iowa z twarzą Varnetta o jedno pole w górę. - Twój ruch! - powiedzieli jednocześnie i roześmiali się leńczo. Iraził obudził się. ;erwał się na równe nogi. Dziwne, pomyślał zaintrygo- fty. Jestem bardziej przytomny, czuję się lepiej, myślę niej, niż kiedykolwiek przedtem. -pojrzał szybko po sobie, by zapoznać się ze swoim no-m wyglądem. Wstrząśnięty, rozejrzał się wokół, aż po ;eg pobliskiego jeziora. Stały tam zwierzęta, również po-)ne do niego. - Niech to licho! - powiedział głośno. - Oczywiście! musiała być odpowiedź na pierwsze pytanie. Powinienem tego domyślić już w gabinecie Serge'a. - Czasem do najbardziej oczywistych wniosków dojść jtrudnie j. tozmyślając, jak bardzo prymitywne było to miejsce, aził strapiony ruszył, by zorientować się, czy potrafi zna-k Wrota Strefy. Wiosna Czill (losy Vardii Diplo 1261, śpiącej) Nigdy nie wiedziała, dlaczego ostatecznie wstąpiła w( Wrota. Być może czyn ten stanowił wyraz pogodzenia si( z nieuniknionym, być może - posłuszeństwa wobec władzy które nakazywało wychowanie. Barwne wzory, dochodzące i oddalające się, pulsował] rytmicznym, kosmicznym tętnem: żółte, zielone, czerwone niebieskie - tworząc wzory jak w kalejdoskopie. Pulsowa niu towarzyszył mechaniczny dźwięk dzwonka, tworząc] dziwną, monotonną symfonię. I nagle, zupełnie nagle, obudziła się. Znajdowała się na bujnej sawannie, wysoka zielono-żółti trawa rozciągała się aż do stóp widocznych w oddali wzgórz Równina była z rzadka upstrzona drzewami przypominają cymi gumowce. Dziwaczne odrosły wyglądały jak nagli pieńki pozostałe po wyższych drzewach, których pewną iłoś widziała z oddali. Od razu zdała sobie sprawę z tego, że wyschnięte pniak ruszają się. Tańczyły w niezmiernie dziwnym, synkopowa nym rytmie.* Pniaki były w rzeczywistości nogami, poru szającymi się dużymi krokami, jednak w jakiś sposób po wstrzymywanymi w biegu. Wyglądało to tak, jakby ślad; spotykały się w powolnym ruchu. Było to jednak mylące wolniejszy ruch był najwidoczniej złudzeniem, i w krótkir czasie, gdy je obserwowała, niektóre pokonały sporą od ległość. Wszystkie wydawały się być czymś zajęte lub dokąd zmierzać - pomyślała. A muszę koniecznie dojść, gdzi jestem i co to za miejsce zanim nie ustalę jasno mojeg< celu. Ruszyła w kierunku odległych kształtów. Nagle, spoglądając po sobie kątem oka, stanęła jak wryti Popatrzała na siebie ze zdumieniem. Była jakby jasnozielona, o gładkiej, przypominającej win 90 grono skórze. Miała grube, lecz długie i jakby gumowe i, bez widocznych stawów. Na całym jej ciele nie sposób l doszukać się piersi, jej stopy były płaskimi podstaw-li, jej ramiona za to bardzo podobne do nóg, tylko cień-11 zakończone raczej mackami niż dłońmi. Inna, krótsza tka wyrastała z głównego ramienia. Może kciuk? twierdziła, że gumowe ramiona pracowały dobrze w obu punkach, giętkie i bez widocznych kości stawów, czuła ^ gładki tył. Brak również odbytu - pomyślała. rzesunęła ramieniem po twarzy. Szeroka szpara bez pienia była otworem gębowym, otwierającym się jed- tylko nieznacznie. Nos wydawał się być pojedynczą, rdą dziurą powyżej gęby. Z czubka głowy wyrastało coś ikiego, sztywnego, wielkości czapki uniwersyteckie], ć o nieregularnym kształcie. J co ja się zmieniłam? - spytała w duchu, czując lęk niczący z paniką. owoli spróbowała odzyskać panowanie nad sobą. Głę-ie wdechy zawsze pomagały, stwierdziła jednak, że nie zdolna nawet i do tego. Oddychała, tak, czuła to, ale drze łapało tylko małe porcje powietrza. oszła do wniosku, że był to przede wszystkim organ siowo-węchowy; oddychała dzięki bezwiednej pracy śni - przez pory w gładkiej, zielonej skórze. o chwili wydało się jej, że panika ustępuje. Zastanawiała co począć dalej. Niezależnie od wszystkiego, musi nawią-kontakt ze stworzeniami i po prostu zorientować się, co lię właściwie dzieje. Ruszyła w stronę widocznych w od-. postaci i z niejakim zaskoczeniem stwierdziła, że po-ała tę odległość - prawie kilometr poprzez wysoką vę - w czasie znacznie krótszym, niż się spodziewała. o była droga, widziała ją - błotnisty szlak, przetarty dzawobrązowej glebie. tworzenia, które z niego korzystały, nie zwracały na nią aej uwagi, ona jednak przypatrywała się im zawzięcie. •działa, że są podobne do niej. Wyraźnie widoczne były iż te cechy, które umknęły autoobserwacji: para wiel-i, okrągłych, żółtych oczu z czarnymi źrenicami, najwi- 91 doczniej pozbawionych powiek. Nagle uświadomiła sobie że nie mrugała i nie mogła tego robić. To, co wyrastało jej na głowie okazało się pojedynczymi wielkim liściem o nieregularnym kształcie, przy czyn w każdym przypadku był on inny. Łodyga gruba i barda krótka, koloru znacznie głębszej zieleni, niż reszta ciała powierzchnia jakby powleczona woskiem. Nie wiedząc, jak się do nich zwrócić, i bojąc się podjąć taką próbę, zdecydowała trzymać się drogi. Musi przeciei dokądś prowadzić - powiedziała sobie. Kierunek nie mia znaczenia - oba były jednakowo dobre. Weszła na drogę i ruszyła w kierunku niskich wzgórz p( lewej. Droga w rzeczywistości nie była tak zatłoczona, jął jej się wydawało, ujrzała przed sobą jednak może z tuzh osób. Ludzi? Dogoniła parę i doszły ją odgłosy rozmowy Dźwięki przypominały monotonne ćwierkanie, stwierdził) jednak, że potrafi chyba je zrozumieć. - ...dostał się do tej całej warstwy duchowej Bla'ahalia gana i nie można z nim nawet ostatnio rozmawiać. Jeśl Czcigodny Starszy nie wyrzuci tego gówna jak najszybciej mam zamiar przenieść się do katalogowania. - Hmm... Nudziarstwo, ale mogę cię zrozumieć - po wiedział drugi stwór ze współczuciem. - Krindel utkną przy Starszym Mudiulu w jakiejś ezoterycznej, prymitywne grze, którą Wejście zrzuciło nam przed trzystu laty. Wy daje się, że po pierwszych kilku ruchach istnieje niema nieskończona liczba kombinacji, był projekt, by nauczy' w nią grać komputer. Ale tego nie da się jednak zrobić. Nie samowita sprawa. Krindel prawie ruszył do Medytacji i za raził się. - Jak Czcigodny wyszedł z tego? - spytał pierwsz; stwór. - Mudiul złapał wirusa, a ten wysłał Starszego na dzie więcioletnią kwarantannę - zarechotał ten drugi. Zanir Czcigodny wyszedł, Rada zamknęła projekt i rozdzielił, towar. Stary poruszył problem, czy skały mają duszę, i t powinno utrzymać bezpiecznie Czcigodnego, zanim zgnilizn nie zetrze go w proch. 92 iajdurzyli tak przez jakiś czas i - rzecz jasna - gawęda niewiele Vardii wyjaśniła. Jedyny pożytek z podsłucha-i rozmowy stanowiło widoczne w języku ograniczenie mków do trzeciej osoby liczby pojedynczej. Zauważyła, że oba stwory nosiły na szyi złote łańcuchy :o jedyną ozdobę, nie chcąc jednak zwracać na siebie 'agi, nie próbowała dostrzec, co wisiało na tych łańcu-ich. dąć przez jakiś czas za nimi, próbowała zebrać myśli. Po rwsze, jak się zdawało, miejscowi żyli we wspólnotach. i było jednak widać żadnych śladów budowli. Jedynie 'upowania przypominające obozowy krąg, ale bez ognia. czasu do czasu wpadały jej w oko tajemnicze przedmio-pośrodku skupiska, ale nie były one na tyle duże, by je gła dobrze obejrzeć. Niektóre grupy wydawały się spięci inne - tańczyć, niektóre robiły i jedno i drugie, pod-is gdy inne prowadziły ożywione rozmowy, tak złożone derwane, ze zlewały się w melodyjny klekot, przypomi-jący rojenie się owadów. lne dla znacznej części Świata Studni, a więc jest jedy-liewiele miejsc, gdzie nie mogłabyś sobie poradzić. Polujesz tylko wody, i to tylko raz na kilka dni. O właści-chwili powie ci - jak przed chwilą - twoje ciało. li będziesz pić regularnie, nigdy nie będziesz osłabiona poczujesz zawrotów głowy, nigdy brak wody nie zagro-yemu zdrowiu. Nie ma tu również seksu, nie ma tych votnych popędów, które wprawiają zwierzęta w to neu-:zne pomieszanie. Na mojej planecie takie sprawy zostały sprowadzone linimum - odpowiedziała. - Z tego co mówisz wyni-by, że miejsce to nie wyda mi się zbytnio odległe od h koncepcji społecznych. Jeżeli nie macie rozróżnienia jakże się rozmnażacie? Z pomocą jakichś sztucznych ków? urn zareagował chichotem. Nie - odparł Gringer - wszystkie rasy w Świecie Ini są samowystarczalne. Reprodukcja przebiega u nas ali, bowiem jesteśmy jednym z najdłużej żyjących luna planecie. Jeżeli z jakichkolwiek przyczyn potrzeb-iest dodatkowy wzrost ludności, wówczas sadzimy się .łuższy czas i wytwarzamy następne osobniki przez po-L Jest to daleko bardziej praktyczny sposób, niż jaki-nek inny, bowiem wszystko, czym jesteśmy ulega pod- •niu, komórka w komórkę, tak że nowy odrósł jest wier-sopią, zawierającą nawet takie same wspomnienia i tę l osobowość. Tak więc jeśli nawet po kilkuset latach •łnie się zedrzesz, będziesz żyć wiecznie - bo odrosły ik identyczne, że nawet my nie jesteśmy pewni, które które. irdia rozejrzała się, przyglądając się ciżbie. Czy wśród was są tacy bliźniacy? - spytała. Nie - odparł Gringer - raczej pozostajemy rozdzie-tak długo, aż upływ lat nie uczyni z nas, poprzez róż-dne doświadczenia, innych ludzi. Żyjemy w małych tooc przy studni dusz 97 obozach jak ten, reprezentując rozmaite zajęcia i zainten sowania, w ten sposób na każdy obóz składa się ogromu bogactwo typów, co chroni przed nudą. - A jak pracujecie? - spytała Vardia. - Chcę powi< dzieć, że większość cywilizacji... no, zwierzęcych zajmuje si produkcją żywności, budową i konserwacją domostw, kszta centem młodzieży i produkcją przemysłową. Nie wydaje n się, byście potrzebowali którejkolwiek z tych rzeczy. - To prawda - przyznał Brouder - uwolnieni od zwi< rzęcej potrzeby jedzenia, odzieży, schronienia i seksu, moż< my się poświęcić tym zajęciom, którym inne rasy mogi z racji prymatu tamtych potrzeb, poświęcać zaledwie ni< wielką część swojego życiowego wysiłku. - O jakich rodzajach czynności mówisz? - spytała. - O myśleniu - odpowiedział Brouder. - Brouder ma na myśli - wtrącił się Grinder, widzs z jej spojrzenia, że nic nie rozumie - że jesteśmy badacz; mi w niemal wszystkich dziedzinach. Możesz nas traktowi jak olbrzymi uniwersytet. Gromadzimy wiedzę, klasyfiki jemy ją, zabawiamy się problemami zarówno teoretyczna mi, jak i praktycznymi, i w ten sposób powiększamy skari nicę wiedzy. Gdybyś szła tą drogą w przeciwnym kierunki doszłabyś do Centrum, gdzie pracują ci z nas, którzy p( trzebują pomieszczeń laboratoryjnych i sprzętu techniczni go, i gdzie ludzie badający zbliżone problemy mogą si spotkać, by przedyskutować swe odkrycia i napotykał trudności. Umysł Vardii próbował to pojąć, ale bezskutecznie. - Po co? - spytała. Brouder i Gringer wyglądali na zaskoczonych. - Co { co? - spytał Gringer. - Dlaczego zajmujecie się taką pracą? W jakim celu? To pytanie wprawiło ich w niepokój, w tłumie rozgorzał zacięta dyskusja. Vardia odczuwała również zakłopotan 7 powodu reakcji na swoje pytanie, które jej zdaniem byi przecież bardzo proste. - Chcę zapytać po prostu - powiedziała - jakiemu c< 98 i służą te wszystkie badania. Nie wygląda na to, byście ^orzystywali je, a więc po co? ringer wyglądał, jak gdyby był bliski szału. - Ależ dążenie do wiedzy jest jedyną rzeczą, która dzieli ty czujące od najzwyklejszych traw czy najniższych erząt! - powiedział trochę piskliwie. an Broudera brzmiał niemal protekcjonalnie, jak gdyby acał się do małego dziecka. - Popatrz - powiedział uczony - co twoim zdaniem iowi ostateczny cel cywilizacji? Co jest celem twojego adu? - Jak to, życie w szczęściu i wiecznej harmonii z drugi- - odpowiedziała, jak gdyby recytowała liturgię, bowiem amej rzeczy była to liturgia, której uczono ją od dnia, .tórym wyprodukowano ją w Fabryce Porodowej. ringer zamachał z podniecenia długimi mackami. Opu-prawą i wyrwał pojedyncze źdźbło żółtawej trawy, któ-iiągnęła się ze wszystkich stron aż po horyzont. Podsu-jej przed nos długą łodygę, wymachując nią niczym ażnikiem. - To źdźbło trawy jest szczęśliwe - oświadczył katego-snie. - Ma wszystko, czego mu trzeba do życia. Nie myśli e musi myśleć. Jest szczęśliwe, nawet pomimo tego, że wałem je z ziemi, więc zginie. Nie wie o tym, i nie bę-' nawet wiedzieć, kiedy obumrze. Tacy sami są jego po-lymcy na równinach. Pasują doskonale do twojej defi-i ostatecznego celu cywilizowanego społeczeństwa. Nic wie, i w tej doskonałej ignorancji tkwi absolutna do-lałość i jego harmonia z otoczeniem. Czy mamy zatem wać drogę do przekształcenia wszystkich czujących istot dźbła polnej trawy? Czy wtedy osiągniemy kres ewo-i? F głowie Vardii zawirowało. Ten rodzaj logiki i takie py-a wykraczały poza jej doświadczenie i jej uporządkowa-i zaprogramowany wszechświat. Nie znajdowała odpo-izi dla tych... Cóż to było? Herezje? Zagoniona do na-lika, nie chcąc porzucić prawdziwej wiary, załamała się. - Chcę wrócić do mojego świata - załkała żałośnie. 99 Brouder przyglądał się tej scenie ze smutkiem w oczacH a cały tłum ogarnęło współczucie, współczucie nie tylko wq bęc dylematu filozoficznego, ale również dla jej pobratym ców, miliardów ślepo oddanych tak fałszywemu celowi. Gu mowate czułki Broudera oplotły ją, ciągnąc w stronę czer wonawobrązowej, zrytej ziemi obozu. - Wszelkie inne pytania czy problemy mogą poczekać -powiedział łagodnie. - Będziesz miała wiele czasu, by si nauczyć i przystosować do tutejszego życia. Robi się ciem no, a ty potrzebujesz wypoczynku. Cienie wydłużyły się, a dalekie słońce stało się pomarań czową kulą na horyzoncie. Po raz pierwszy od momenti przebudzenia poczuła się rzeczywiście zmęczona, i w pew nej chwili wstrząsnął nią lekki dreszcze - W ciemności zamiera nasza aktywność, o ile oczywi ście nie pada na nas sztuczne światło Centrum - wyjaśni Brouder. - Chociaż tam mogliśmy funkcjonować w nieskor czoność, tu musimy się zakorzenić, by utrzymać zdrowi i aktywność. W ten sposób pobieramy składniki minerału i energię, jest to również potrzebne dla utrzymania równe wagi umysłowej. - W jaki sposób mam się... ee... ukorzenić? - spytała. - Po prostu wybierz miejsce nie za blisko kogoś inneg i poczekaj do zmroku. Zobaczysz! - powiedział Broudei Wskazał jej dobre miejsce, a potem odszedł od niej na mni( więcej pięć długich kroków. Vardia po prostu stała tam przez chwilę. Stwierdziła, i mimo, że ma oczy otwarte, widzi z trudnością. Wszystko b^ ło bardzo ciemne, jak gdyby spoglądała przez kawale okropnie niedoświetlonego filmu. Potem poczuła, jak ni< zliczone mnóstwo cieniutkich wici wypełza z jej stóp na j«' kiś automatyczny sygnał i zagłębia się w luźną glebę. Chł<5 i zmęczenie zdawały się ulatywać, poczuła, jak wzbiei w niej fala ciepła. Każdą komórkę jej ciała zdawało przen kac mrowienie, przeszyło ją podobne orgazmowi uczuć niezwykłej przyjemności, która wyparła wszelkie myśli. W całym sześciokącie Czill, wszyscy którzy nie pracowi li w Centrum, ukorzeniali się podobnie. Obserwator z z< 100 wnątrz ujrzałby teren upstrzony ponad milionem wysokich, grubych stworów, nieruchomych niczym drzewa. A jednak pejzaż był daleki od bezruchu. Rozległ się chór milionów nocnych owadów, kilka gatunków małych ssaków przemykało się w poszukiwaniu żeru, przy tej okazji przerzucając, napowietrzając i nawożąc glebę. Zapewniały przemianę tlenu w dwutlenek węgla, niezbędną dla zachowania równowagi w atmosferze sześciokąta. Ponieważ oczy jej pozbawione były powiek, widziała moment przebudzenia, przeżywając go jednocześnie. Miała dziwne uczucie, wydobywając się z tego nieskończenie rozkosznego snu i widząc, jak poranek staje się coraz bledszy. Zauważyła z roztargnieniem, że wybór miejsca na noc był rzeczą ważniejszą, niż się to na początku mogło zdawać. Wykorzenienie najwidoczniej wywoływały promienie słoneczne padające na liść na głowie, tak więc im więcej przedmiotów rozrzuconych wokół zasłaniało pierwsze promienie słoneczne, tym wolniej przebiegał proces wyzwalania się z nocnego przywiązania do ziemi. Czuła, jak jej wici chowają się i nagle mogła się już swobodnie poruszać, jak gdyby odszedł ją paraliż. Brouder podszedł do niej: - No i cóż? Czy czujesz się lepiej? - spytał pogodnie. - Tak, o wiele - odpowiedziała, bo rzeczywiście tak było. Naprawdę czuła się lepiej, lęk i niepewność zostały zepchnięte do najodleglejszego zakątka jej umysłu. Po raz pierwszy spostrzegła, że Brouder nosił na szyi łańcuch podobny tym, które miała para, za którą początkowo podążała. Tym razem bez wahania przyjrzała się zawieszonemu na łańcuchu maleńkiemu przedmiotowi. Był to zegarek cyfrowy. Brouder spojrzał nań i kiwnął głową: - Jest jeszcze wcześnie - powiedział, a potem popatrzył trochę baranim wzrokiem. - Zawsze to mówię, mimo że zawsze budzę się o tej samej porze. - Po co więc nosisz zegarek? - spytała. - Bo to przecież jest zegarek, prawda? - O tak - potwierdził Brouder. - Potrzebuję go po to, 101 aby wskazywał mi czas i datę tak, bym mógł zdążyć na spotkania umówione w Centrum. Ostatnio był gorący okres zawsze boję się, że tam ugrzęznę i nie będę mógł wrócić ns noc do domu. - Nad czym pracujesz? - Jest to bardzo dziwny projekt, nawet jak na tutejsze obyczaje - brzmiała odpowiedź. - Próbujemy rozwiązać zagadkę, która nas intryguje od dawna i której prawdopodobnie rozwiązać się nie da. Znaczna część prac Centrura skoncentrowana jest właśnie na tym problemie. Najgorzej że większość z nas uważa, że kwestia jest nie do rozwiązania - Po cóż więc się nią przejmować? - spytała. Rozmówca spojrzał na nią, poruszając się z powagą. - Choćby dlatego, że jesteśmy najlepiej przygotowani dc pracy nad tym problemem, inni też nie próżnują. Jeśli byłby choćby cień szansy, że rozwiązanie jednak istnieje, po-siedlibyśmy wiedzę ostateczną. W rękach innych wiedza ta ; może zagrozić istnieniu nas wszystkich. Było to coś, co mieściło się w zakresie pojęć Vardii, dla- !; tego też poprosiła swojego nowego przyjaciela o dodatkowe \ informacje. Ten jednak na razie uchylił się od dalszych odpowiedzi. Miała wrażenie, iż sprawa jest zbyt doniosła, by zechciał powierzyć jej szczegóły Przybyszowi, chociaż nale- ' zała już teraz do Czillan. - Udaję się teraz do Centrum - powiedział Brouder. - Powinnaś mi towarzyszyć. Da ci to nie tylko sposobność , zwiedzenia naszego kraju - a wiesz, że jest on tera2 i twój - lecz również poddania się w Centrum badaniom i uzyskania przydziału. Zgodziła się skwapliwie i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przemierzała poprzedniego dnia. W miarę jak się posuwali, Brouder wskazywał szczegóły krajobrazu i szaty roślinnej, udzielając jej obszernych wyjaśnień. - Dłu^ gość przekątnej Czill, podobnie jak i wszystkich innych sze-i ściokątów za wyjątkiem równikowych wynosi 614,86 km. Zdumiała się na myśl, że miary, jakich używali nie miały| s żadnego związku z miarami metrycznymi używanymi w jej 102 lecie, a jednak zostały natychmiast przetłumaczone z do-idnością do drugiego miejsca po przecinku. - Oczywiście sąsiadujemy z sześcioma krajami, przy pa dwa z nich zamieszkują gatunki oceaniczne. Siedem szych rzek zasilają setki strumieni podobnych do tego, 5ry przebiega w pobliżu naszego obozu. Rzeki z kolei hodzą do wielkiego oceanu - jednego z trzech na Pół-ii Południowej, pokrywającego prawie trzydzieści sze-;okątów. Nasz nazywany jest Oceanem Zbyt Ciemnym. den z ludów morskich należy do ssaków morskich i stawi połączenie człowieka z rybą. Oddycha powietrzem, inakże większość czasu spędza pod wodą. Nazywamy ich niau. Spotkasz ich być może w Centrum. Zawsze współ-acujemy z nimi nad kilkoma projektami, zwłaszcza w za-esie studiów oceanograficznych, nie możemy bowiem od-.edzać ich świata bez specjalnych skafandrów. Ten drugi tunek oceaniczny to paskudna grupa zwana Pia - złośli-i typy z wielką głową i podobnymi do ludzkich oczami. iją dziesięć macek o śliskich przyssawkach i ogromną gę-z dwudziestoma rzędami zębów. Nie można z nimi rozwiać, chociaż są dość inteligentni. Mają skłonność do idania wszystkiego, co nie należy do ich rasy. Na myśl o takich okropieństwach Vardia wzdrygnęła ;: - Dlaczego zatem nie pożrą Umiau? - spytała. Brouder zaśmiał się: - Zapewne by to zrobiły, gdyby 3gły, ale w system wpisane są pewne naturalne granice, ielące w Świecie Studni gatunki antagonistyczne. Kraj niau leży u ujścia trzech rzek, a Pia nie przepadają za )dką wodą. Umiau mogą pływać szybciej i mają większe zyśpieszenie. Zresztą, obecnie trwa rodzaj chwilowego za-ieszenia broni, bowiem Umiau, choć za tym nie przepa-iją, mogą też pożerać i robią to. Milczeli przez chwilę, nim nie zbliżyli się do większego zwidlenia dróg. - Idziemy w lewo - powiedział Brouder. - Nigdy nie odź tą drogą w prawo, ponieważ prowadzi ona do obozów .osobnienia dla chorych. - Jakich chorych? - spytała niespokojnie. 103 - Chorób jest mnie więcej tyle samo, co gdzie indziej -l odparł Brouder. - Zawsze jednak, gdy odkryjemy czynna uodparniający, powstają jakieś nowe mutacje wirusów. Nie martwiłbym się tym jednak. Przeciętna długość życia mieszkańca Czilli przekracza dwieście pięćdziesiąt lat, i jeśli nie zdarzy się nic takiego, co stanęłoby na przeszkodzie, to i tak kilka razy w tym czasie można się powielić. Liczba mieszkańców utrzymuje się na poziomie półtora miliona - spory tłumek, nie tak wielki jednak, żebyśmy nie mieli pustej przestrzeni i miejsca do rozbijania obozów. Wielkość urodzin i zgonów utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie, reguluje to główny mózg planety. Prócz tego, ze względu na to, że właściwie nie starzejemy się w takim sensie, w jakim dzieje się to w większości przypadków a także dlatego, że jesteśmy w stanie zregenerować większość naszych członków, które popsuły się lub odniosły rany ten stały współczynnik śmiertelności pozwala utrzymywa( populację w zadanych granicach. Główny mózg ingeruje jedynie w sytuacjach krytycznych. - Regenerować? - spytała Vardia, zaskoczona. - Czj chcesz powiedzieć, że jeżeli stracę rękę czy nogę, to mi od-rośnie? - Właśnie tak - potwierdził Brouder. - Cały twój wzo' rzec zawarty jest w każdej komórce twojego ciała. Ponie waż oddychanie odbywa się bezpośrednio, porami ciała, tal długo, jak długo twój mózg pozostaje nienaruszony, istnie je możliwość powrotu. Jest to bolesne - a my nie doświad czarny wiele bólu - lecz możliwe. - Tak więc jedyną częścią ciała, którą muszę naprawdi chronić jest głowa - zauważyła. Brouder roześmiał się wysokim, piskliwym śmiechem. - O nie, nie głowa, na pewno nie! Raczej stopa - po' wiedział, wskazując na jej dziwne stopy, które wyglądab jak odwrócone pucharki z gąbczastymi wieczkami jako po deszwami. - Czy to oznacza, że spaceruję na swoim mózgu? - za tkało ją ze zdumienia. - A tak, tak właśnie - potwierdził Brouder. - Każdi 104 pa kontroluje połowę ciała, każda jednak ma świadomość ego ciała, włącznie z myślami i pamięcią. Gdybyśmy tak chnęli cię u podstawy łodygi, twoje stopy zagrzebałyby w ziemię i każda wydałaby drugą twoją postać. Twoja wa zawiera tylko obwody czuciowe, i w rzeczywistości stępują tutaj przeważnie płytkie reakcje emocjonalne. iii ją ściąć, po prostu wkopiesz się i zaśniesz, zanim nie rośnie ci nowa. Wszystkie te wieści zdumiały Vardię nie mniej, niż rewe-je Ortegi jeszcze w Strefie. - Nie chodzi tu jednak - mówiła sobie - o jakiś obcy, iśnie napotkany stwór. On mówi o mnie. - Oto Centrum - powiedział Brouder, gdy przeszli na igą stronę stoku. Był to duży budynek, który wydawał się rozciągać na ki-aetry wzdłuż horyzontu. W środku wyrastała wielka koła, odbijająca światło niczym lustro, z kilkoma ramiona- - sześcioma oczywiście, co odnotowała z chłodnym roz-wieniem, zrobionymi z rodzaju przezroczystego szkła •ozłożonymi w symetrycznym układzie. Dostrzegła rów-iż drapacze chmur z tego samego przezroczystego mate-iłu, wysokie na dwadzieścia albo i więcej pięter, wyrasta-;e wokół kopuły, po przeciwnej stronie od końców ramion. - To niewiarygodne! - wyszeptała. - Bardziej niż ci się wydaje - odparł Brouder z odro-lą dumy. - Najlepsze nasze umysły opracowują tu po-;zególne problemy i gromadzą uzyskaną wiedzę. Srebrzy-r tor, biegnący przez ściany i stropy to sztuczne światło ineczne, wystarczająco intensywne by utrzymać naszą tywność w porze nocnej, a kiedy spojrzysz w stronę hory-ntu, dostrzeżesz wlot rzeki Averil. Centrum zbudowano nim, co zapewnia nam niezakłócone dostawy wody. Ma-; pod dostatkiem światła i wody - plus kilka kąpieli wi-minowych - można pracować na okrągło przez siedem i dziesięciu dni. Taki tryb życia prędzej czy później od-ja się jednak na zdrowiu, i im dłużej pracujemy w ten osób, tym dłużej musimy później pozostać w stanie uko-Bnienia. 105 Coś przypomniało jej w tym momencie Nathana Brazila| i książkę, którą czytał, tę z krzykliwą okładką. - Czy macie tutaj bibliotekę? - spytała. - Najlepszą, jaka istnieje - odparł z przechwałką. - Mamy tam wszystko, co tylko udało się nam zgromadzić, zarówno w wyniku naszych studiów na naszej planecie, jak i od Przybyszów, którzy dostarczają informacji historycznej, socjologicznej, a nawet technicznej. - A opowiadania? - spytała. - O tak - brzmiała odpowiedź. - A także legendy, baśnie, co tylko chcesz. Umiau są na tym polu szczególnie płodni. Dostają się do Centrum rzeką. - Jak udaje się im w takim razie chronić przed Pia? - spytała logicznie. - Jak pamiętasz, nie znoszą słodkiej wody, a tu byliby na nią skazani. Umiau są ssakami, a więc typ środowiska wodnego, w jakim żyją jest im obojętny. Brouder zabrał się do wyjaśniania struktury społecznej Centrum. Na czele stała niewielka grupa specjalistów zwanych Starszymi, nie dlatego, by rzeczywiście byli starzy, a z racji tego, że byli najlepsi w swojej specjalności. Pod sobą mieli pomocników, uczonych, którzy prowadzili prace badawcze w ramach poszczególnych projektów. Brouder, podobnie jak Gringer, był właśnie takim Uczonym. Pod kierunkiem Uczonych pracowali Uczniowie, którzy studiowali w odpowiednich dziedzinach, czekając na okazję wykazania się i awansu. Najniższy szczebel tworzyli konserwatorzy--sprzątacze, ogrodnicy i technicy, utrzymujący całe Centrum w odpowiedniej gotowości do pracy. Było to zajęcie z wyboru, wykonywali je często emerytowani przedstawiciele wyższego szczebla, którzy stwierdzili, iż osiągnęli już wszystko, co było możliwe, albo którzy zabrnęli w ślepy zaułek. Niektórzy po prostu lubili to, co robią. Brouder wprowadził ją do środka i przedstawił Uczonemu imieniem Mudriel, specjaliście w dziedzinie psychologii przemysłowej, który w ciągu następnych dni - właściwie tygodni - poddawał Vardię niezmordowanie rozmaitym wywiadom, testom i innym eksperymentom, mającym za 106 l możliwie pełne odtworzenie jej sylwetki. Prócz tego za- ął ją uczyć czytania w języku Czilli. Tu dostarczyła mu czególnych powodów do satysfakcji, ucząc się szybko latwo. Co wieczór odsyłano ją do specjalnego obozu w pobliżu ydziału Psychologii, znajdującego się jednak poza obrę- an budynku. Nocą wokół Centrum wyrastał dziwaczny s tysięcy pracowników wszystkich szczebli, którzy po opu- ;czeniu Centrum zakorzeniali się w pobliżu. Niektórzy po- »stawali tak nawet przez kilka dni, odsypiając pracę na trągło. Vardii wydawało się, że jest jedynym klientem Mudriela nie omieszkała zwrócić mu na to uwagi. - Jesteś pierwszym Przybyszem, który trafił do naszego »ołeczeństwa za naszego życia - wyjaśnił Mudriel. - Cza-imi, o ile to możliwe, sprowadzamy Przybyszów z innych seściokątów dla ostatecznej odprawy. Gdy nie jest to moż-we, wybieram się do nich. Jestem jednym spośród co naj-yżej tysiąca, którzy mieli okazję przebywać na Półkuli ółnocnej. - Jak tam jest? - spytała. - Rozumiem, że na pewno taczej? - To dobre określenie - przyznał Mudriel, wstrząsając ę z lekka. - Po naszej stronie żyje także sporo równie ikazanych typów. Czy myślałaś kiedyś o zbadaniu Pia r jego własnym środowisku, gdy próbuje ci okazać pomoc jednocześnie cię zjeść? Mnie się to zdarzyło. - Ale przeżyłeś - powiedziała z podziwem. - Mudriel wykonał gest zaprzeczenia. - Nie zawsze lodło się tak dobrze. Kiedyś zwaliło mnie z nóg, trzy albo rtery razy byłem praktycznie ruiną przez wiele tygodni, wa razy zabili mnie. - Zabili! - krzyknęła Vardia. - Ależ... Mudriel wzruszył ramionami: - Oczywiście, dzieliłem się Etery razy - odpowiedział rzeczowo - i jeszcze jeden raz, dy pozostał ze mnie sam mózg. Nadal istnieję w czterech gzemplarzach. Mamy to samo zajęcie i podróżujemy na mianę po to, aby rozłożyć ryzyko. 107 Któregoś dnia Mudriel wezwał ją do swojego gabinetu,! w którym wertował niezwykle gruby segregator akt. - Przyszedł czas, byś otrzymała przydział i przeszła do innych spraw - powiedział psycholog. - Byłaś tutaj dostatecznie długo, by dać nam możliwość poznania cię dokładniej, niż znamy kogokolwiek stąd. Muszę przyznać, że byłaś cudownym, ale i zagadkowym przedmiotem badań. - W jakim sensie? - spytała Vardia. Z czasem coraz bardziej przyzwyczajała się do swojej nowej postaci i nowego otoczenia. - Unormowałaś się - zauważył Mudriel. - Teraz już czujesz się tak, jakbyś się urodziła jednym z nas, a twoje dotychczasowe życie i wszystko, co wraz z nim przeminęło, jest już tylko doświadczeniem czysto intelektualnym, dziedziną wspomnień. - To prawda - przyznała Vardia. - Czuję się prawie tak, jak gdyby cała moja przeszłość przydarzyła się komuś innemu, kto mi ją opowiada. - Tak jest w każdym przypadku - odparł Mudriel. Jest to nierozerwalnie związane z samym procesem przemiany, gdy zmiany biologiczne dostosowują i przekształcają psychikę - W takim razie - przerwała Vardia - co cię tak we mnie dziwi? - Twój brak jakichkolwiek umiejętności - odparł psycholog. - Każdy coś robi. Ty jednak najwyraźniej zostałaś tak wychowana, by połączyć wysoką inteligencję z kompletną ignorancją. Możesz bez trudu przenosić wiadomości i całe rozmowy, poza tym jednak nie umiesz niczego. Zastanawia nas twój niemal całkowity brak jakiejkolwiek samoświadomości. Na dobrą sprawę byłaś uczłowieczonym magnetofonem Czy zdajesz sobie na przykład sprawę z tego, że w ciągu trwającego osiemdziesiąt trzy dni pobytu u nas przeżyłaś okres dłuższy, niż całe twoje dotychczasowe krótkie życie? - Ja... nie wiem, o czym mówisz - wyjąkała Vardia. Z wyrazu twarzy i tonu Mudriela przebijała mieszanina litości i niesmaku. 108 - Wyhodowano cię z niezmiernie wysoką inteligencją, idy jednak dorosłaś, zaaplikowali ci szczególnie głęboko gający program, który miał zapewnić, byś tej inteligencji ' mogła nigdy użyć samodzielnie. Występowałaś więc pod ykrywką jednostki nazywanej Vardia Diplo 1261. Ten mer sugeruje sprawy, które budzą mój wstręt. To spra-lo, ze pozostałaś ciekawa i dociekliwa, jednakże w spo-) raczej powierzchowny. Nie mogłaś działać w oparciu izyskane informacje, a zresztą nie odczuwałaś takiej po-;eby. Stworzono ciebie dla wygody innych. Kiedy docie-:aś do celu, pracownik ambasady wprowadzał cię w stan mozy, odczytywał wiadomość i następnie czyścił twoją mięć. Ten sam manekin w razie potrzeby programowano żniej odpowiedzią. Tak by się właśnie sprawy potoczyły, ybyś dotarła do Koriolana. Obecnie w żywej pamięci za-owujesz kapitana Brazila i innych pasażerów, a także ilgonię. Gdybyś osiągnęła swoje przeznaczenie, zostałabyś zbawiona wszystkich tych wspomnień. Wszyscy, których arzyło ci się spotkać, staliby się dla ciebie obcy. Przyjęii-po prostu, tak samo zresztą jak i ty, że poznali kiedyś cąś inną Vardię Diplo. Pomyśl chwilę - co pamiętasz twego życia przed zaokrętowaniem się u Brazila? Vardia sięgnęła myślą w przeszłość ze świeżo pozyskaną snością i dystansem. Pamięta zdawkowe pożegnanie z prawnikami Urzędu Politycznego, pamięta jak wychodzi, je-ie na lądowisko, wsiada na statek. Wcześniej - nic. - Nigdy nie zdawałam sobie sprawy - zaczęła, ale Mud-'1 uciął jej w pół zdania: - Wiem - powiedział - to też część tego głębokiego ogramu. Nigdy me miałaś się dowiedzieć. Nie znałaś prze-eż nawet treści, jakie przenosiłaś, tych wiadomości, dla ajnienia których posunęli się tak daleko. Dzięki progra-owanym ćwiczeniom zachowałaś doskonałą formę fizyczną w razie ataku lub przyparta do muru miałaś walczyć, by ^ uwolnić, choćby przez śmierć. Gdybyś wpadła w pułapki ciąg impulsów wywołanych tą sytuacją miał spowodo-BĆ twoje samobójstwo. - Mudriel obserwował jak 109 w oczach Vardii ściera się rosnące zrozumienie i jednoczę^ śnie niedowierzanie. ' - Nie martw się - zapewnił ją psycholog. - Usunęliśmy to głębokie zaprogramowanie. Pozostaniesz sobą. Czy chcesz posłuchać wiadomości, jakie przenosiłaś? Vardia kiwnęła tępo głową, próbując zebrać myśli. Psycholog wyjął niewielką, półprzeźroczystą kostkę i wsunął ją do gniazda małego odtwarzacza, umieszczonego na stole obok. Nagle Vardia zdumiona usłyszała swój głos - swój dawny, cienki głos. Nie miała już przecież strun głosowych, b^ mówić w ten sposób! A jednak usłyszała: - Komisarial przedstawia Dathama Haina, który przybył wraz z towarzyszącą osobą tym samym statkiem co kurier. Obywatelowi Hainowi powierzono misję, do której Komisariat przykłada wielką wagę. Misja ta wymaga przygotowania kolacji z przynajmniej kilkoma Członkami Prezydium Koriolana zależnie od technicznych możliwości. Należy się dokładnie zastosować do wszelkich jego zleceń, bez dodatkowych pytań, czy wahania. Zatrzymać kuriera przynajmniej do czasu zorganizowania jednego spotkania i następnie przeprogramować go tak, by mógł zda< sprawę z tego spotkania, przy czym zabieg ten należy przeprowadzić w obecności i za zgodą Haina. Chwała Rewolucj: Ludowej, chwała jej prorokom! Psycholog uważnie obserwował przez chwilę Vardię, gd} nagranie dobiegło końca. Były kurier zdawał się wyrażnit zdumiony i wstrząśnięty. Jej dotychczasowy obraz świats legł w gruzach. Widok był przerażający. Psycholog spytał wreszcie łagodnie: - Czy chcesz si^ ukorzenić i przemyśleć to wszystko? Tak długo jak zapragniesz? Vardia potrząsnęła głową. - Nie - powiedziała w końcu niemal szeptem. - Nie nic mi nie jest. - Wiem - powiedział uspokajająco. - To okropne - dowiedzieć się, że całe życie było kłamstwem. Również i dlatego zajmujemy się tu odkrywaniem prawdy. Również i m 110 m świecie istnieją złe społeczności i źli ludzie. Hain gdzieś itaj przebywa, i na pewno trafił już na podobnych sobie. akie społeczności są wrogiem wszelkiej cywilizacji, i wła-lie z nimi walczymy. Czy przyłączysz się do nas? Nie odzywała się przez dobrą chwilę. Później, nagle coś ę w niej jakby przełamało i z mocą, która ją sama zdu-ńała, odpowiedziała: - Tak! Psycholog wykonał miejscowy odpowiednik uśmiechu Wegnał do kartoteki. W pustym okienku karty Vardii przy-»żył pieczątkę: Gotowa do przydziału. Przygotowania dobiegały końca. Vardia Diplo 1261 przelała istnieć. [Razem opuścili gabinet. Imperium Akkafii (pojawia się Datham Hain, pogrążony we śnie) Datham Hain wkroczył we Wrota z udawaną zuchwałością, w istocie jednak był śmiertelnie przerażony. Przed oczami stanęły mu wszystkie najokropniejsze chwile jego długiego życia. Te koszmary wydobył mózg Markowa, oddzielając, analizując i klasyfikując każdy temat zgodnie ze swoją od dawna zapomnianą, zadaną logiką. W momencie przebudzenia wzdrygnął się gwałtownie i rozejrzał wokół siebie. Dookoła rozpościerał się najdziwniejszy widok, jaki miał w życiu okazję podziwiać. Od razu uświadomił sobie, że nie rozróżnia kolorów. Nie widział jednak otoczenia po prostu w czerni, bieli i odcieniach szarości, lecz raczej w łagodnej tonacji sepii, co sprawiło, że niektóre przedmioty rozmazywały się jakby, inne zaś - występowały wyraźnie. Dotarło do niego również, iż ma niezwykłe wyczucie głębi. Na pierwszy rzut oka mógł dokładnie określić odległości dowolnych przedmiotów w polu widzenia, które, jak mu się zdawało, rozszerzyło się do 180°. Było to równie zadziwiające jak sam widok. Jak się wydawało, znajdował się na występie skalnym, zawieszonym nad rozciągającym się głęboko u jego podnóża niewiarygodnym krajobrazem. Teren był ponury i piaszczysty, poprzerywany setkami stożków, wyglądających prawie jak doskonale ukształtowane wulkany. Wytężył wzrok i nagle stwierdził, że sceneria, obraz przybliża się powiększając w jakiś sposób w jego oczach. Jednocześnie, niemal niedostrzegalna, podobna do włosa cienka linia przebiegająca w jego polu widzenia również się powiększa, stając się ogromną sztabą dzielącą je na prawą i lewą część. Miał wrażenie, jakby wyglądał przez dwa sąsiadujące ze sobą okna, mając przed nosem dzielący je słupek. Coś znajdowało się w dole, coś się poruszało. Hain przyglądał się zafascynowany, dziwiąc się jednocześnie, że nie przepełnia go przerażenie czy odraza. To były wielkie owa- 112 długie na jeden do czterech metrów, wysokie na mniej ;ej metr. Miały olbrzymie, złożone oczy umieszczone, po-lie jak u much, z przodu głowy. Poniżej oczu znajdowa-ę potężne żuwaczki, pomiędzy nimi zaś - gęba przypo-ająca dziób papugi. Zaskoczony obserwował, jak jedno '.tworzeń zatrzymało się na chwilę, wysuwając długi, pominający węża czarny język i czyszcząc swe oblicze. .ało stwora było długie i - jak się wydawało - po-ięte włosami. Stopień rozdzielczości wzroku Haina był duży, że mógł je niemalże przeliczyć. A jednak - tak, niędzy owłosienia z ciała wyrastało kilka par skrzydeł. ylnej części ciała widać było nagi, kościsty czubek, któ-dewątpliwie był żądłem. ain próbował wyobrazić sobie, co może czuć ktoś ukłuty ;em o takich rozmiarach. towa wyglądała tak, jakby ją umocowano na zawiasie i okrągłym stawie i widać było, jak niektóre stwory po-;ają nią lekko na boki. abaczył też wreszcie czułki, gigantyczne organy, które vały się żyć własnym życiem, poruszając się na boki, yłu i nawet prosto ku górze. Zakończone były pokryty-yłosami guzkami. worzenia posiadały cztery pary grubych nóg, również rytych włosem, tutaj dłuższym i schodzącym ku dołowi. i połączone były wielostawowo i Hain ujrzał parę porów, używających swoich przednich odnóży niczym rąk irzesunięcia zagradzającego drogę złomu skalnego. Zoba-czubek na każdej z nóg, nie był utworzony z włosów, raczej podobny do kolca i pokrywała go wydzielina, •a sprawiała wrażenie lepkiej. hwilami owady poruszały się z zadziwiającą prędkością, ^wając się na moment od ziemi. Najwidoczniej nie poiły latać na dłuższych odcinkach przy swojej wadze, •afiły się jednak zdobyć na dłuższe podskoki. Przyjrzaw-się dokładniej, Hain zauważył, że niektóre bestie obsłu-i maszyny! Jedna z nich podobna była do śnieżnego ju, który popychany wzdłuż drogi, rozgarniał pył i skal-odłamki. Przeznaczenia innych maszyn nie pojmował. olnoc przy studni dusz 11'? Kiedy uświadomił sobie, iż nie są to zwierzęta, a pewna forma inteligentnego życia w Świecie Studni, uderzyła go pewna myśl. Próbował tak wykręcić głowę, by sprawdzić, jak wygląda. Na nic! Otworzył dziwnie sztywne usta i wysunął język. Był posiadaczem ponad trzymetrowego języka, równie ruchliwego jak ręka i pokrytego niewiarygodnie lepką substancją. Jestem jednym z nich - powiedział do siebie, raczej zdumiony, niż przestraszony. Uniósł głowę i dźwignął dwie przednie kończyny tak, by mógł je zobaczyć. Tak jest, wszystko się zgadza! Trzy stawy, zginające się na wszystkie strony. Końce nóg były kolcami, podobnymi do twardej gumy i dla ich wypróbowania sięgnął i uniósł niewielki odłamek skalny. Kiedy odnóża dotknęły skały, kleista wydzielina spowodowała, iż kamień przylgnął do nich mocno. Kiedy popuścił uchwyt, wydzielina zamieniła się w twardą błonę i odpadła niczym zużyta skóra. Natychmiast zauważył, że upuszczony odłamek nie wydał żadnego dźwięku. Raczej odczuł upadek, jak ostre uderzenie pulsu. - Anteny - pomyślał. - Wyczuwają ruch powietrza, ale nie odbierają dźwięku. Nagle poczuł, że odbiera przez nie tysiące drobnych wibracji i - co było niewiarygodne - niemalże wyczuwał kierunek i odległość ich źródeł. Ostrożnie zbadał swe ciało używając języka i prowadząc go z dala od żądła z tyłu, które - co też teraz spostrzegł - obdarzone było czuciem. - Nie ma sensu otruć się na samym początku zabawy - pomyślał ostrożnie. Przekonał się, że miał prawie trzy metry długości i prawie metr wysokości. Były to rozmiary średnie na tle stworzeń, które obserwował w dole. Poruszył swoimi skrzydłami, których - jak stwierdził - miał aż sześć par. Były długie, ale wyglądały na niezmiernie cienkie i zbyt kruche, by unieść jego ciężar. Postanowił, że nie będzie ich próbować, zanim lepiej nie pozna ich budowy. Nawet ptaki muszą się uczyć latać - pomyślał - a stworzenia czujące 114 iewne były obdarzone słabszym instynktem - jeżeli 3góle go miały - niż gatunki niższe. - Zaraz... - zastanowił się... - jak zejdę na dół? Zde-Iował się wreszcie na eksperyment, przesuwając ciało }ko krawędzi. Zauważył z zadowoleniem, że nogi, knąwszy zbocza, przytwierdziły się doń za pomocą owej istej substancji. Nabrawszy odwagi, oderwał się i zaczął schodzić w dół >cza. Stwierdził, że było to niewiarygodnie łatwe. Z każdym ikiem nabierał zaufania do swoich ruchów. Uświadomił ile raptem, że pewnie mógłby spacerować po suficie, le kleista substancja utrzymałaby jego ciężar. Wejście z niewysokiego urwiska zajęło mu kilka minut, )ciaż uzmysłowił sobie, że przy odrobinie praktyki mógł-pewnie wrócić na górę i powtórzyć tę trasę w kilka rund. Już na dole stanął przed problemem, który go ;erastał. Pragnął się jak najszybciej zaasymilować, zado-wić, zbadać system społeczno-polityczny, geografię, itp. )cz tego odczuwał głód, a nie miał przecież najmniejszego ięcia o tym, czym te stwory się żywią. 'rzede wszystkim nie wiedział jednak w jaki sposób się •ozumiewają! Nie tylko nie znał języka, ale nawet nie sdział, jakimi środkami wyrazu dysponują. Aiał rację Ortega, że takie sprawy załatwia mózg - myślał Hain. Wzdłuż drogi sunął jeden ze stworów. Cen zobaczył go i przystanął. - Co tu robisz, Marklingu? Po prostu sobie stoisz? - padł go przybysz surowo. - Nie masz niczego do roboty? lam był oszołomiony. Ich język był ciągiem niewiary-inie szybkich pulsacji, w jakiś sposób przekazywanych nten potwora do jego odbiorników. Mimo to - zrozumiał zystko, z wyjątkiem nazwy, którą mu przydał stwór. Zde-iował, że spróbuje odpowiedzieć. - Proszę! Jestem nowy w tym świecie i potrzebuję po->cy i wskazówek - podjął, czując jak jego anteny drgają wiarygodnym rytmem. - Udało się! - Cóż u licha? - odpowiedział gburowaty gość, choć 115 oczywiście nie użył w rzeczywistości tych słów. Mózg Haina zdawał się automatycznie tłumaczyć tę mowę na znajome mu symbole. - Jesteś może chory czy co? - Nie, nie - zaprotestował Hain - właśnie przybyłem ze Strefy, gdzie obudziłem się jednym z was. Tamten pomyślał dobrą chwilę: - Niech mnie licho! Przybysz! Nie spotkałem nikogo takiego przez ostatnie dziesięć lat! Nagle z powrotem opanowała go nieufność. - Nie mówisz tego chyba tylko po to, żeby się wykręcić od pracy? - Zapewniam cię, że jestem tym, za kogo się podaję i że jeszcze zupełnie niedawno byłem przedstawicielem zupełnie innej rasy o całkiem odmiennym wyglądzie. - Dostosowanie idzie ci całkiem nieźle - zauważył tamten. - Cóż, zabiorę cię do najbliższego budynku rządowego i niech oni się martwią. Mam robotę. Idź za mną! - To powiedziawszy ruszył, a Hain posuwał się za nim. Jego przewodnik był o przynajmniej jedną trzecią większy od niego. Większość przechodzących stworów miała mniej więcej jego rozmiary lub nawet nieco mniejsze. W pobliżu przebywało kilka dużych osobników i wszystko wskazywało, że pełnią oni funkcje kierownicze. Przeszli obok kilku z tych olbrzymich stożków, po czym wspięli się po zboczu jednego z nich, niczym nie różniącego się od pozostałych i opuścili się w otwór na wierzchołku. Hain zauważył, że otwór miał metalową obudowę, niczym otwarty właz. Wchodząc, w pewnej chwili omal nie stracił równowagi. Nadziemna część stożka o wysokości mniej więcej dziesięciu metrów sięgała poniżej zewnętrznej konstrukcji. Schodzili nie tylko w dół, ale i pod pewnym kątem. Kiedy zeszli poniżej poziomu otaczającego terenu, posuwali się po posadzce, która była również zbudowana z materiału przypominającego metal. We wszystkie strony, niczym szprychy koła, odchodziły tunele wykładane płytami, oświetlone światłem przypominającym neonowe, promieniującym z długich rur biegnących wzdłuż korytarza. Korytarze były dostatecznie szerokie, by mogły się w nich 116 lać swobodnie dwa stwory. Kilka z nich minęli po dze. 'rzeź pozbawione drzwi otwory prowadzące do wielkich nnat widać było najprzeróżniejsze dziwne rzeczy, czę- - tuziny stworów przy pracy. Wreszcie dotarli do jed-;o z pomieszczeń, oznaczonego oświetlonym sześciokątem l wejściem. W środku tego znaku umieszczono szerokie, re koło, wewnątrz - mniejsze, czarne, a na samym środ- - biały punkt. Patrząc na te symbole, Hain z odrobiną bawienia pomyślał o zadku swego przewodnika z jego żnym żądłem. Łilka małych i średnich stworów pracowało, najwyraź-j - jak zauważył Hain - zajętych jakąś papierkową otą. Wszędzie stały duże maszyny drukarskie i maszyny pisania. Na ekranach ukazywały się teksty, które stwory stukiwały na dziwacznej klawiaturze, posługując się ednimi odnóżami. Urządzenie składało się z szeregu erdziestu, może pięćdziesięciu pozornie identycznych kolt, które natychmiast po dotknięciu rozjarzały się świa-n. Na ekranach ukazywały się zwariowane kombinacje ikcików, nie układając się z pozoru w żaden logiczny •zadek czy wzór. Kiedy ekran został zapełniony, zadnia ;a kopała duży kołek i ekran znowu był czysty, co umoż-lało ponowne zapełnienie go. - A więc czytać jednak tego nie umiem - skonstatował in. - Cóż, nie można mieć wszystkiego na raz. 'rzewodnik cierpliwie czekał aż ktoś go dostrzeże, pod-aąc wzrok znad klawiatury. - Tak? - spytał pracownik wrednym, podenerwowanym iem. '- Znalazłem tego Marklinga na drodze, twierdzi, że jest ybyszem - powiedział wielki przewodnik tym samym ^towanym głosem, jakiego używał w stosunku do Haina. ^nowu to dziwne słowo. Co, do wszystkich diabłów, zna- f! ten Markling? - Chwileczkę - powiedział urzędnik, czy czymkolwiek l był, ten ich opryskliwy rozmówca. - Sprawdzę, czy [o Wysokość cię przyjmie. 117 Wyszedł przez boczne drzwi i kilka minut go nie było Hain był coraz bardziej głodny, coraz więcej też pojmował Imperium dziedziczne - pomyślał. Cóż, mogło być gorzej Wreszcie biuralista pojawił się znowu. - Jego Wysokość przyjmie przybysza - powiedziała Hain automatycznie myślał o swoim przewodniku jaki o mężczyźnie, a o recepcjoniście i większości innych prą cewników jako o należących do rodzaju żeńskiego. Prze wodnik ruszył. - Tylko przybysz - powiedział urzędnik ostro. - T] wrócisz do swoich obowiązków. - Tak będzie - odparł tamten, odwrócił się i wyszedł Hain zebrał całą swoją odwagę i wszedł w drzwi. W środku znajdowało się największe stworzenie, jakif kiedykolwiek widział. Nie tylko jednak jego rozmiary wy dały mu się niezwykłe. Pokrywające jego ciało włosy miały białą barwę. Wokoło umieszczono trochę skrzyń i toreb o mniej lul bardziej konwencjonalnym wyglądzie. Stała tu również jedna z tych maszyn do pisania, wypo sażona jednak w znacznie większy ekran. Nic więcej Olbrzym uniósł się na czterech tylnych odnóżach. Hain przy. giądał mu się z podziwem i strachem; nie widział tu jeszczi nikogo, kto by to robił. - Jak się nazywasz, przybyszu? - spytał biały koloi władczo. - Datham Hain, Wasza Wysokość - odpowiedział w spo' sób wyrażający tyle szacunku, ile tylko potrafił przyda; swoim słowom. Urzędnik w zamyśleniu przesuwał językiem po dziobie Wreszcie przeszedł do maszyny i zaczął coś tam wystuki' wać - coś krótkiego, jak zauważył Hain, bowiem ekran by nadal niemal zupełnie pusty, gdy wielki stwór walną w dźwignię wysyłkową, czy czymkolwiek było to dziwni urządzenie. Chwila oczekiwania i ekran zaczął się zapełniał tymi śmiesznymi punkcikami. Urzędnik przeczytał wiadomość uważnie, studiując j! 118 ez kilka minut. Wreszcie odwrócił ponownie w jego me swoje czterometrowe cielsko. - Normalnie, Hain, po prostu poddalibyśmy cię ćwiczeni, które by cię albo odpowiednio ustawiły, albo też za-J. - Serce Haina - o ile jeszcze posiadał ten organ - )motało niespokojnie. - Jednakże - ciągnął królewski ędnik - w tym przypadku znaleźliśmy dla ciebie spe-[ne zastosowanie. Niedobrze, że przemieniłeś się w Marksa, ale tego należało się spodziewać. Zostaniesz zakwate-^any w pobliżu - jeden z moich asystentów wskaże ci ijsce. Trzy pokoje dalej jest kantyna. Większość przy-izów przechodzi głodówkę, idź więc tam i najedz się do a. Nie zwracaj uwagi na to co jesz - możemy się odży-ić właściwie wszystkim. Zaczekaj w swojej kwaterze, i nie dostanę z Cesarskiej Kwatery instrukcji w twojej awie. lain postał jeszcze chwilę, przetrawiając informacje. eszcie powiedział: - Wasza Wysokość, czy wolno mi Izie zadać jedno pytanie? - Tak, tak - odpowiedział tamten. - O co chodzi? - Co to jest Markling? - Hain - odparł urzędnik cierpliwie - życie w Cesar-ie Akkafii jest trudne i ma niewielką cenę. Śmiertelność "ód dzieci jest niezmiernie wysoka, nie tylko z przyczyn uralnych, ale również z innych przyczyn, o których viesz się prędzej czy później. Wskutek tego, dla zapewnia ciągłości gatunku, na każdego osobnika męskiego zi się około pięćdziesięciu osobników żeńskich. - Markling jest żeńskim wydaniem mieszkańca Akkafii. ;eszedłeś zamianę płci. eden z pracowników biura zaprowadził Haina do kan-y, która okazała się być dużym pomieszczeniem pełnym znanych zwierząt, roślin i robaków, niektórych jeszcze yych. Odżywanie się na tutejszą modłę nie było przy-ine, przynajmniej dla Haina, ale stanowiło konieczność. iwdę mówiąc, stworzenia smakowały nie najgorzej, na >rą sprawę - prawie nie miały smaku, wypełniły jed-: próżnię, która sprawiała, że czuł się tak, jakby miał 119 wiele żołądków. Gdyby nie wiedział, co je, wchodziłoby to jeszcze lepiej. Odkrycie jego nowej, żeńskiej płci nie było dla Haina jakimś specjalnym wstrząsem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa lud tutejszy miał tak odmienne obyczaje seksualne, że i tak nie robiłoby to specjalnej różnicy. Niepokoiła go natomiast wyraźna przewaga osobników męskich, twardo kierujących tutejszymi kobietami. Osobniki męskie, nazywane Nirlingami, były większe i kontrolowały stanowiska w rządzie i w nadzorze, a także technologię, co pozwalało im zachować władzę. Kobiety, po większej części niepłodne, pracowały pod widocznym przymusem. Hain nie dostrzegł żadnych objawów przemocy lub przymusu; robotnicy wykonywali swoje czynności z poświęceniem, bez szemrania czy narzekania. Hain w pewnej mierze rozumiał ten system. Nie był przecież znowu tak bardzo odległy od tego, który panował w Komlandach, gdzie ludzi hodowano na woły robocze. Jedyny kłopot polega na tym, że w' tej chwili znajduję się na dolnych szczeblach drabiny społecznej. Być obcym stworem, być kimś zupełnie innym - to mógł zaakceptować. Nie mógł natomiast znieść myśli o tym, że miałby być niewolnikiem takiego systemu. Po nakarmieniu zaprowadzono go do pomieszczenia wypoczynkowego. Rasa ta wykonywała swoje zajęcia na okrągło, tylko poszczególne osobniki zmieniano tak, by co jakiś określony czas mogły odpocząć. Wyrósł przed nimi rejon pracy, wznoszący się na kilka pięter - wysoka, podziemna ściana złożona z sześcianów, z których każdy był na tyle duży, że mógł pomieścić jednego stwora. W chwili gdy weszli, połowa komórek już wypełniła się. Hainowi nadano numer i polecono wejść i czekać na instrukcje. Bez problemów wdrapał się po ścianie i wszedł do przydzielonej komórki. Było tam ciepło i bardzo wilgotno, co dziwnie jakoś odczuł jako znośniejszy klimat, niż bardziej suche powietrze pomieszczeń biurowych. Podłogę wyścielał dywan z jakiejś sierści, znajdowała się tam również nie- 120 ilka tablica rozdzielcza z dwoma guzikami, z których en wciśnięto. Wiedziony ciekawością, nacisnął ten drugi. docznie odkrył radio, z którego dochodziły serie dźwię-w, których tętnienie było dziwnie przyjemne i uspokaja-e. Fala ulgi spłynęła na jego owadzie ciało, poczuł, jak >ada w głęboki sen. Jrzędnik z pewnym zadowoleniem stwierdził, że Hain i przeszedł do tablicy kontrolnej nadzorcy, znajdującej u podnióża obszaru wypoczynkowego. Nadzorca opróżniał lśnię tacki wychwytujące odpady i inne produkty, okazał siwienie, gdy poznał urzędnika z gospodarstwa barona. - Z rozkazu Jego Wysokości - polecił urzędnik - .rkling w komórce 198 ma być utrzymywany we śnie aż odwołania. Upewnij się, że uśmierzacz będzie włączony y zmianie. Nadzorca potwierdził rozkaz i przeniósł się do swojego ira. Przed sobą miał tablicę plastikowych przycisków, lumerowanych tak, jak komórki. Niektóre, w tym rów-iż ten, który oznaczał celę, zajmowaną przez Haina, były )alone. Nadzorca przytrzymał numer 198 przednią łapą, igą wyłączając małą czerwoną kontrolkę. lain pogrążył się w objęciach błogiego snu, który miał yać tak długo, aż ktoś nie przyciśnie ponownie guzika. Jrzędnik dał wyraz swemu zadowoleniu i wrócił do biura rona dla zdania sprawy z wykonanych poleceń. Wielki iły Nirling pokiwał z aprobatą i odprawił go do jego ira. ?o chwili przeszedł do stołu łączności i włączył numer Pałacu Cesarskiego. Nie lubił tam dzwonić, bowiem adca i otaczający go ambitni możnowładcy byli niestabilni uegodni zaufania. Baronowie zajmowali dalekie miejsce skali społecznego znaczenia, cieszyli się jednak znacznie 'ższym stopniem przeżywalności właśnie dlatego, że byli laleka od pałacu. Robili swoje i życie okazywało się cał-?m niezłe. łączność z pałacem nawiązano tylko za pomocą dźwię-w, trzeba więc było wszystko wyłuszczyć. Chociaż Akka-nie nie mieli uszu, słyszeli prawie tak samo jak stwo- 121 rżenia, które je posiadały. W końcu dźwięk powoduje zawsze jakąś zmianę ciśnienia atmosferycznego. Chociaż nie słyszał samego dźwięku, baron słyszał jednak lepiej niż większość mieszkańców Świata Studni. Po dłuższej chwili ktoś się obudził w pałacu i zechciał odpowiedzieć na wezwanie. Królewski Dwór staje się rozlazły i wręcz zdegenerowany - pomyślał baron. Być może dzień przewrotu nie jest już tak bardzo odległy. Oczywiście tytułów i stanowisk nie nazywano po ludzku, gdyby jednak Hain mógł podsłuchać rozmowę, brzmiałaby ona w tłumaczeniu mniej więcej tak: - Mówi Baron Kluxm z Podsześcianu 19. Mam pilną nadzwyczajną wiadomość do natychmiastowego przekazania Tajnej Radzie Jego Wysokości. - W tej chwili nie ma posiedzenia Tajnej Rady - usłyszał znudzoną odpowiedź. - Czy nie można by z tym poczekać, Baronie? Kluxm zaklął pod nosem, znajdując taką zuchwałość i głupotę nawet na szczeblu pomniejszych dworaków. Telefonistka była prawdopodobnie jednym z królewskich Mark-lingów. - Przecież mówię, że sprawa jest pilna! - powiedział z naciskiem, starając się ukryć prawdziwe uczucia. - Bior^ za to pełną odpowiedzialność. Telefonistka wydawała się wahać, wreszcie w dobrym biurokratycznym stylu postanowiła przekazać klienta dalej, - Połączę Pana z Generałem Ytiiem z Królewskiego Personelu - powiedziała. - On podejmie decyzję. Zanim Kluxm zdołał odpowiedzieć, usłyszał sygnał przełączania i zgłosił się nowy męski głos. - Ytii - powiedział sucho. Baron nie był za bardzo oswojony z imperialną kadrą wojskową; na ogół wojowała ona z innymi sześciokątami, gdy, jak normalnie co kilka lat, pojawiały się niedobory. Zresztą - soldateska te wojny niezmiennie przegrywała. Zdecydował jednak, że Ytii może spełnić tę samą funkcja jakiej oczekiwał od telefonistki. , 122 - Miałem dzisiaj przybysza, jednego z tych, których po-ono nam obserwować. - Przybysz! - głos Ytiia rozbrzmiewał nagłym podnie- kiem. Fale, jakie emitował, były tak fatalne, że przypra- (y Kluxma od razu o ból głowy. - Który z nich? l- Ten, którego nazwano Datham Hain. W postaci zwy- (jnego rozpłodowego Marklinga - dodał. &łos Ytiia nadal wibrował podnieceniem, chociaż wyjaś- inia Kluxma boleśnie go rozczarowały. i- Rozpłodowy Markling! Jaka szkoda' Ale pomyśleć, że Inego mamy! Hmmm... Właściwie, może to pracować na szą korzyść. Muszą przejrzeć notatki i nagrania Haina Strefie, o ile jednak dobrze pamiętam, jest to zachłanny tnbitny typ. - Również moja dokumentacja to potwierdza - przyznał uxm. - U nas zachowywał się z nienormalnym szacun-an i spokojem. Wydaje się, iż nadzwyczaj dobrze dosto-vał się do postaci, którą przybrał. - Tak, tak, tego należało się spodziewać - odpowiedział 11. - Poza tym nie ma sensu obracanie wszystkich prze-^ko sobie. Hain jest dostatecznie sprytny, by przejrzeć szą strukturę społeczną i granice, jakie ona wyznacza ;im postaciom jak ta, w którą się przedzierzgnął. Gdzie t teraz? - W rejonie wypoczynkowym niedaleko mojego biura - padł Kluxm. - Doskonale, doskonale - ucieszył się Ytii. - Powianie Tajną Radę i wyślemy kogoś po niego, kiedy' bę-emy gotowi. Zasłużyłeś na pochwałę, Baronie! Świetna róta! ^ewnie - pomyślał Kluxm posępnie. Robota, za którą zgarniesz wszystkie pochwały. ^ie pochwały jednak zaprzątały myśli generała, gdy ru-ł pośpiesznie korytarzem po zakończeniu rozmowy. Wstą-do pomieszczeń bezpieczeństwa i schwycił niewielki, rny przedmiot przypominający klejnot na długim łań-;hu. Ostrożnie umieścił go nad swoją prawą anteną szedł na najniższy poziom pałacu. 123 Straż specjalnie się nim nie interesowała; korzystano przez wysokiej rangi wojskowych i dyplomatów z Wról Strefy było rzeczą zupełnie normalną. Akkafiański generał szybko wstąpił w ciemność na końci podziemnego korytarza. Znalazł się w Strefie. Strefa - Ambasada Akkafii recepcjonistka (tj. Markling) wydała się zaskoczona, gdy lerał Ytii wynurzył się z Wrót Strefy. V każdym sześciokącie znajdowały się gdzieś Wrota, >re mogły błyskawicznie przenosić do Strefy i na odwrót. ło więc siedemset osiemdziesiąt Wrót do biur każde] yielu ras zamieszkujących Południową Półkulę, istniały ; jedne Główne Wrota Klasyfikacyjne, przez które prze- idzili wszyscy Przybysze oraz ogromne Wrota Wejściowe centrum. Ogromnie to ułatwiało wzajemne kontakty róż- ch gatunków. Generał ruszył natychmiast do biura Ambasadora Impe- im. Ledwie urzędnik zdołał poinformować Barona Azkfru wizycie, generał wpadł do gabinetu. Oczom Ambasadora i uszło wyraźne podniecenie, przebijające z każdego ruchu ila. - Drogi Baronie! - wykrzyknął generał. - Stało się! istaliśmy jednego z tych nowych przybyszów, tak jak zapowiadano! - Uspokój się, Ytii - burknął Azkfru. - Stracisz swoje idale za dostojeństwo i opanowanie. Powiedz mi od po-itku, o co właściwie chodzi. - Idzie o przybysza nazwiskiem Hain - odpowiedział ii, nie mogąc się otrząsnąć z emocji. - Pojawił się dziś no w baronii Kluxma, jako rozpłodowy Markling. - Hmmm... - zamyślił się Azkfru. - Niedobrze, że przy-ał akurat taką postać, na to jednak nie mamy wpływu. Izie obecnie znajduje się przybysz? - Błogo śpi - powiedział generał. - Kluxm jest prze-inany, że powiadomiłem Dwór i Tajną Radę. Oczekuje, że oś tego przybysza odbierze. - Bardzo dobrze - pochwalił Azkfru - wydaje się, że rawy przybrały korzystny dla nas obrót. Nigdy nie przy-adałem większej wagi do przepowiedni i tym podobnych upstw, jeżeli jednak stało się tak jak się stało, Opatrzność 125 powierzyła nam ogromną szansę. Kto jeszcze o tym wie poza Kluxmem i tobą? - Nikt, Wasza Wysokość - odpowiedział Ytii. - Zachowałem największą ostrożność. Umysł Barona Azkfru pracował błyskawicznie, porządkując informacje i podejmując decyzje o dalszych działaniach. To tempo uzasadniało jeszcze awans. - W porządku, na razie wracaj na swoje stanowisko, a o sprawie nikomu ani słowa! Podejmę wszystkie niezbędne kroki. - Transakcja z mieszkańcami Północy? - spytał Ytii. Azkfru wydał z siebie Akkaffiański odpowiednik westchnienia. - Ytii, ile razy mam ci przypominać, że to ja jestem Baronem? Wykonuj rozkazy, a pytania i odpowiedzi pozostaw lepszym od ciebie. - Ależ ja tylko... - zaczął Ytii płaczliwie, ale Azkfru uciął mu w pół zdania. - No, idź już - powiedział niecierpliwie i Ytii odwrócił się ku wyjściu. Azkfru sięgnął do szuflady i wyciągnął zeń strzelbę pulsacyjną. Ten typ broni działał w Strefie, a przynajmniej w jego gabinecie. - Ytii! - generał był już w pół drogi do wyjścia. Zatrzymał się, ale coś nie pozwalało mu się odwrócić. - Panie? - rzucił zaintrygowany. - Żegnaj, głupcze - odparł Azkfru, otwierając ogień i strzelając, dopóki pokryte białym włosem ciało nie przekształciło się w wypalone truchło. Azkfru wezwał straż i pomyślał: Szkoda, że nie mogłem zaufać temu idiocie, ale jego niekompetencja musiałaby nas zdradzić prędzej czy później. Weszli strażnicy, obrzucając szczątki generała spojrzeniem nerwowym, ale wyzbytym ciekawości. - Generał próbował mnie zabić - wyjaśnił, nie zadając sobie nawet trudu, by brzmiało to przekonująco. - Musiałem się bronić. Wygląda na to, że wraz z baronem Kluxmem spiskowali z zamiarem dokonania przewrotu. Kiedy pozbę- 126 r dęcie się tego ścierwa, pójdźcie do Kluxm'a i zlikwidujcie Iły jego personel i - oczywiście - również samego Ba- tta. Później pójdziecie do rejonu wypoczynkowego i przy- ^owadzicie mi Marklinga imieniem Hain. Zróbcie to po |chu. Ja powiadomię o buncie. 'Skinienem potwierdzili przyjęcie rozkazów i w kilka mi- lit usunęli zwłoki generała, po prostu je pożerając. Po wyjściu straży Azkfru wezwał urzędnika. ^Skierujesz się do Wrót Klasyfikacyjnych. Wejdziesz w nie, rzeniosą cię do Strefy Północnej. Kiedy już tam będziesz, |e opuszczaj pomieszczenia Wrót, tylko pierwszej napotka- tj osobie po prostu powiedz, że chcesz rozmawiać z Amba- tdorem 1340 i poczekaj tam na niego. Kiedy się pojawi, fzedstaw mu się, powiedz kto cię przysłał i przekaż, że Steśmy gotowi zgodzić się. Zapamiętałeś? Urzędnik zamachał twierdząco swymi antenami i powtó- sył wiadomość. Po odprawieniu go, Azkfru zajął się ostatnią sprawą, tóra wymagała załatwienia. Włączył linię do stanowiska icepcyjnego. - Generała Ytiia tutaj nie było - powiedział - zrozu- liano? Nigdy nawet o nim nie słyszałaś. Urzędniczka zrozumiała aż za dobrze i natychmiast wy- lazała odpowiednie zapisy z dziennika przyjęć. Wiedział, że gra, którą rozpoczął, jest ryzykowna i może ) kosztować nawet życie. Ale o jakąż stawkę idzie! Zbyt lelka, by ją zlekceważyć! Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii Zwaliste ciało Dathama Haina, pogrążone w narkotycznym śnie, spoczywało pośrodku najniższego piętra gniazdka Barona Azkfru. Pomieszczenie pełne było ustawionych w rzędach komputerów, mrugających światełkami, podzwa-niających i pomrukujących. W czterech głównych punktach do głowy Haina przytwierdzono grube przewody, dwa mniejsze dochodziły do podstawy jego obu anten. Dwa niepłodne, techniczne Marklingi, z wymalowanym pomiędzy wielkimi oczami godłem barona, sprawdzały odczyty na różnych zegarach i wskaźnikach, a także kontrolowały systematycznie poszczególne połączenia. Anteny barona Azkfru wyrażały całkowite zadowolenie. Często zastanawiał się, co powiedziałby Dwór Cesarski, gdyby się dowiedzieli, że jest w posiadaniu jednego z tych urządzeń. Pewnie spowodowałoby to co najmniej wojnę domową - pomyślał. Urządzenie do przestrajania opracował szczególnie uzdolniony uczony akkafiański na cesarskim dworze przed prawie osiemdziesięciu laty, gdy sam ambasador był jeszcze dzieckiem. Wynalazek ten położył kres buntom baronów i zapewnił stabilność nowego - teraz już starego - porządku - czyniąc rewolucję prawie niemożliwą. Oczywiście nie można wszystkich przeregulować ze stuprocentową pewnością, robiono to więc delikatnie. Pewnie każdy baron marzył kiedyś o przechwyceniu władzy - pozwalało to na rozładowanie napięcia i frustracji. Żadnemu jednak z nich nie mogło się to udać naprawdę. Mogli sobie pomarzyć, nie mogli się jednak wyłamać spod bezpośrednich rozkazów cesarskich. Azkfru miał taką możliwość! Jego ojciec skopiował urządzenie we wczesnej fazie jego opracowywania. Właśnie tu dokonywano na nim przestrajania ważniejszych osób. Oczywiście nie sposób zmienić całkowicie osobowości przestrajanego osobnika. Dlatego właś- 128 ie Ytii musiał odejść - zbyt głupi, by usiedzieć cicho. Co o Kluxm'a - cóż, niektóre Nirlingi o szczególnie silnej '6[[ mogły się próbować wyłamać, nigdy jednak nie udało lu się uzyskać poparcia reszty przeregulowanej kadry przy-ródczej. - Jesteśmy gotowi, Wasza Wysokość - zawołał jeden technicznych Marklingów, a Azkfru wyraził zadowolenie zszedł na dół. Do jego anten przyłączone zostały szybko i sprawnie dwa odatkowe przewody, podobne do tych, które prowadziły o Haina. Gdyby teraz coś powiedział, przejdzie to przez laszynę, która wzmocni to, przetworzy i wprowadzi bez-ośrednio do mózgu Dathama Haina w taki sposób, że przyj-lie on tę obcą myśl jako własną. Baron dał znak, że mogą zaczynać i technicy włączyli statnie przełączniki. - Datham Hain! - wywołał mózg ambasadora. Hain nieświadomie odpowiedział: - Tak? - Zachowujesz swoją dotychczasową przeszłość, twoja miedza o niej nabierze charakteru wiedzy akademickiej, do tórej można się będzie w razie potrzeby odwołać, ale która ie będzie miała jakiegokolwiek odniesienia do twojego becnego i przyszłego życia - powiedział baron. - Dla iebie ważne jest to i tylko to, że jesteś rozpłodowym larklingiem Baronii Azkfru. Twoje przyszłe losy zależą f pełni od Barona Azkfru, przyjmujesz to bez zastrzeżeń ako rzecz normalną. Moja wola jest twoją wolą, twoją edyną wolą. Istniejesz tylko po to, aby mi służyć. Nigdy unie nie zdradzisz, nie pozwolisz też, by wyrządzono mi akąkolwiek krzywdę. Jesteś mój, należysz do mnie, i tylko o jest dobrem i szczęściem w twoim umyśle i w twoim yciu. Jesteś szczęśliwy, służąc mi, kiedy mi nie służysz - esteś nieszczęśliwy. Tyle radości w życiu będziesz miał. ^stem twoim przywódcą, twoim panem i twoim jedynym logiem. Cześć, którą mi oddajesz, jest czymś normalnym. ;zy zrozumiałeś? - Zrozumiałem, mój Panie - odparł Hain mechanicznie. Północ przy studni dusz i OQ Baron dał technikom znak, by przerwali kontakt, po czym odczepił kable od swoich anten. - Jak to zniósł? - spytał Azkfru jednego z techników. - Obiekt jest podatny - odpowiedział jeden z techników, który był ustawiony tak, by nigdy mu nie przyszło do głowy, że i jego ktoś kiedyś ustawił. - Jego profil psychologiczny cechuje jednak niezwykły egoizm. - Cóż więc radzisz? - Zaakceptować ten jego rys charakteru - poddał technik. - Wrócić do jego umysłu i powiedzieć mu, ze droga do osiągania bogactwa i władzy prowadzi przez pana i nikogo innego. Taką ideę jego mentalność przyjmie bez zastrzeżeń. Po przebudzeniu i przebadaniu go należałoby zaoferować mu najwyższą możliwą pozycję, jaką może osiągnąć rozpłodowy Markling. - Rozumiem - odpowiedział baron. Było to idealne rozwiązanie. - Dokończmy regulacji! - rozkazał. Datham Hain obudził się, dotknięty różnymi, bardzo dziwnymi odczuciami naraz. Nie wiedział jednak, że od czasu jego przybycia do kraju Akkafii upłynęło całe dziesięć dni. Wszedł Markling ze znakami Barona Azkfru. - Musisz być głodny - powiedział miłym tonem, widząc, że pacjent się obudził. Idź za mną, zaraz się tym zajmiemy. W jadłodajni znajdowały się zagrody pełne dużych, biało żeberkowanych robaków, gnieżdżących się w tutejszej glebie. Hain nie miał tym razem żadnych skrupułów, by jeść taką zwierzynę, więcej nawet - bardzo mu smakowały. - Baron hoduje swoje własne fikhfy - wyjaśnił przewodnik, gdy Hain już opchał się do syta. - Wszystko co najlepsze dla jego dworu, do północy przy Studni Dusz. Hain raptownie przerwał jedzenie. - Co powiedziałeś? - spytał. - Cóż, to tylko takie powiedzonko - odparł tamten. Hain na razie przestał o tym myśleć i wrócił do przerwanego jedzenia. Kiedy się nasycił, przewodnik powiedział: - Chodźmy teraz do recepcji, spotkasz tam Barona. Hain posłusznie ruszył za nim ciągiem długich, wyścieła- 130 lych korytarzy aż do przedpokoju wyłożonego tym samym mszystym futrem z niskim, muzycznym podkładem, przy-emnym, ale nie tak usypiającym jak tamten. - Odpocznij teraz - rzekł sługa barona. - Jego wyso-LOŚĆ przywoła cię, gdy będziesz gotowy. l, Odpoczynek był ostatnią rzeczą, na jaką Hain miałby ochotę; niezwykle czujny i ożywiony, szukał czegoś, co zatrzymałoby jego spojrzenie, dało pole do działania. Na półce w kącie dostrzegł kilka zwitków, pokrytych tym śmiesznym pismem, były to jednak dla niego tylko przypadkowe lo-eseczki. Nawet nie obrazki - pomyślał ponuro. Przemierzał pokój nerwowo, oczekując woli barona. Tymczasem baron przyjmował właśnie gościa (lub gości, lie był pewien). Mimo, iż rozmawiał z przedstawicielem •zadu tego stworzenia czy stworzeń, nigdy żadnego z nich lie spotkał, nic też o nich wcześniej nie wiedział. Nie siedział i teraz - pomyślał cierpko. Półkula Północna była niejscem tak bardzo obcym, że czuł się bardziej pokrewny lajbardziej się od niego różniącym rasom Południa, niż lajbliższym mu rasom Północy. Przedmiot jego dociekań i obaw unosił się przed nim v odległości około trzech metrów. Tak, to najlepsze określe-lie - unosił się, ponieważ nie było widać żadnych instru-nentów podpierających czy poruszających. Wyglądał jak yygięty lekko ku górze pasek kryształu, z którego zwisało kilkadziesiąt małych kryształowych dzwoneczków. Cały twór miał około metra długości i sięgał prawie do podłogi. 'Ja kryształowym pasku unosiło się stworzenie, które, jak ię wydawało, składało się z setek szybkich błysków światła. yzór, w jaki się układały i ich rytm zdawały się wskazywać, e zawarte są w przezroczystej kuli umieszczonej w kryszta-owym uchwycie, mimo prób, nie udało mu się jednak dotrzeć samej kuli, którą jakoś tam wyczuwał. Wróżbita i Rei mogli mu się przyglądać z równym zdziwieniem i zakłopotaniem - pomyślał. Nigdy jednak nie Iowie się, jak jest naprawdę. Za nic nie chciałby się zna-sźć w ich świecie i nigdy się w nim nie znajdzie. To oni 131 byli w jego świecie i to stanowiło dla niego pewne pocie-i szenie. | - Czy ten Hain pozostanie ci wierny? - spytał Rei, najwyraźniej używając dzwoneczków do tworzenia słów, co sprawiało, że były one zupełnie pozbawione tonu czy barwy. - Tak mnie zapewniają moi technicy - odpowiedział Azkfru pewnie. - Chociaż trudno mi dostrzec, do czego może się nam przydać. Nie czuję się dobrze, powierzając wszystko komuś tak nowemu i nieznanemu. - Tym niemniej - odparł Rei - jest to potrzebne. Pamiętaj, iż Wróżbita przewidział, że dostaniecie jednego 7 przybyszów z zaświatów, i że nie ma możliwości rozwiązania naszych problemów bez ich pomocy. - Wiem, wiem - przyznał Azkfru - i jestem wam wdzięczny, że zdecydowaliście się na kontakt właśnie ze mną. Wiecie, że zależy nam na tym tak samo jak wam - dodał nerwowo. - Skąd jednak ta pewność, że to jego właśnie potrzebujecie? - Takiej pewności nie mamy - przyznał Rei. - Wróżbita wie tylko tyle, że jeden z czwórki przybyszów jest potrzebny do otwarcia Studni. Jednego skierowano do Czill, jednego do Adrigal, jednego do Diiiii, a czwartego właśnie tutaj. Spośród tej czwórki właśnie wasz jest psychologicznie najbardziej podatny na naszą ofertę. - Rozumiem - powiedział Azkfru, tonem, w którym niepewność mieszała się z rezygnacją. - Na pewno 1/4 szansy to więcej niż 0. Dlaczego jednak w takim razie nie mielibyśmy dopaść pozostałej czwórki, by mieć stuprocentową pewność? - Wiesz dobrze, dlaczego - odpowiedział Rei cierpliwie. - Gdybyśmy zgubili jednego z przybyszów, nie moglibyśmy go dalej śledzić. W ten sposób natomiast wiemy, gdzie przebywają i co robią. - No cóż, to prawda, prócz tego jest jeszcze druga przepowiednia. - Właśnie - potwierdził Rei. - Gdy Studnia otwiera się, przedostać się przez nią może wszystko. Jeżeli zatrzy- 132 r mamy jednego z nich, mamy największe szansę przejścia .wraz z nimi. - Nadal uważam, ze powinienem iść z wami - powiedział baron. - Czuję się jakoś nieswojo na myśl, że jedynym przedstawicielem mojego narodu będzie przybysz, któremu, jak dobrze wiemy, nie można zaufać. Dręczyła go obawa, ze jest przedmiotem chytrego oszu-|stwa. | Wróżbita - czy też Rei - zdawał się wyczuwać ten |nastrój barona, powiedział więc: | - Nasze sześciokąty są niesamowicie odmienne. Nie |łączy nas wspólnota interesu, czy wspólna aktywność. Jesteście dla nas istotami niepojętymi, podobnie jak i wasze |działania. Nigdy byśmy się tu nie pojawili, narażając na Iszwank nasze zdrowie psychiczne, gdyby nie pilna potrzeba zapewnienia naszym rasom jedynego dobra, które jest im .wspólne - przetrwania. Baron nic z tego nie zrozumiał za "wyjątkiem tego, że istotnie przetrwanie było tym, co ich ze sobą wiązało. Rozumiał również ich zapewnienia, iż pragną zachować status quo. Kłopot polegał na tym, że sam mógł to wszystko bez trudu zadeklarować, nie traktując serio ani jednego słówka. Teraz zaś cała jego przyszłość wiązała się z Dathamem 'Hainem. - Kiedy chcecie zacząć7 - spytał baron mieszkańców Północy. - Wiele zależy od was - zauważył Rei. - Bez Skandera cała idea załamie się, suma zachmurzy się i zmieni w liczbę nieskończoną. - To wy możecie go wskazać, tylko wy! - odparł baron. - Jestem gotów, jeśli wy jesteście. - A więc nie później niż za tydzień - nalegał Rei. - Mamy powody podejrzewać, że później Skander wymknie się poza nasz zasięg. - Bardzo dobrze - westchnął baron. - Ustawię dwa moje najlepsze bojowe Marklingi. Nie potrzeba wam do tego Haina, prawda? - Nie - odparł Rei. - To w zupełności wystarczy. Bę- 133 dziemy musieli pracować w nocy i ukrywać się za dnia, a więc będziemy potrzebowali całego dnia, by się urządzić, kiedy się tam już znajdziemy. Będziemy potrzebowali dwóch dni, by się tam przedostać, możliwie nie rzucając się w oczy. Czy zdołasz się przygotować w ciągu dnia? - Tak sądzę - odpowiedział baron śmiało. - Cóż jeszcze? - Tak. Kiedy przygotujesz dwójkę pomocników, chciałbym porozmawiać z tym, który zna się na konstrukcjach i systemach elektrycznych. Czy to da się zrobić? - Chyba tak - potwierdził baron z niejakim zdziwieniem. - Ale po co? - Jest to niezbędne dla dokonania małego sabotażu, który ułatwi nasze zadanie - wyjaśnił Rei enigmatycznie. - Mimo, że starannie to przemyśleliśmy, chcemy potwierdzić działania, których podjęcie uznajemy za niezbędne, tak by nabrać pewności, w miarę możliwości z pomocą kogoś, kto zna się na tych sprawach. - Załatwione - powiedział Azkfru. - Muszę się teraz zająć innymi sprawami. Przejdźcie na tę stronę, a pomocnik zaprowadzi was do tajnego pomieszczenia. Przyślę wam techników. - Idziemy się przygotować - rzucił Rei i wypłynął przez wskazane wyjście. Azkfru poczekał kilka minut by upewnić się, że mieszkaniec Północy oddalił się na bezpieczną odległość, po czym przeszedł do swojej głównej poczekalni i nacisnął prawym przednim odnóżem otwierającą dźwignię. - Wejdź, Mar Datham - rzekł władczo i szybko wrócił na podium, które służyło mu za miejsce pracy. Przybrał swoją najstraszliwszą pozę. Ukazał się Datham Hain, posłuszny słowom swego pana. Jak zahipnotyzowany wszedł do gabinetu. Ujrzawszy barona zatrzymał się, zginając się automatycznie w pół w geście niezwykłej służalczości. Wstrząsnął nim ekstatyczny spazm, mieszanina lęku i grozy. Oto jego Bóg - pomyślał z absolutnym oddaniem. Oto kwintesencja wielkości. 134 r , - Mój Panie i Władco, oto twój niewolnik, Datham Hain. Rozkazuj! - wykrzyknął z przekonaniem. Ta szczerość napawała barona wyraźnym zadowoleniem. regulacja poskutkowała. ; - Czy oddajesz mi się, Mar Datham, całym ciałem i du-fizą, czy zawsze będziesz spełniał moją wolę? - zapytał. [ - Tak, Panie, Mój Najwyższy, tak! Rozkaż bym umarł, ^ uczynię to z rozkoszą. [ Świetnie. Zawsze, o ile stale będzie pod ręką. Zaledwie po |silku rozmowach baron będzie musiał mu całkowicie zaufać. STeraz się zacznie najważniejsze - pomyślał Azkfru. S - Jesteś najpodlejszym z podłych, Mar Datham, marniej-szym niż fikhfy, które hoduje się po to, by je zjeść, jesteś gorszym śmieciem, niż odchody najmarniejszego z fikh-ifów - orzekł podniośle. Datham Hain uświadomił sobie, że w istocie tak było. Czuł się tak niski i mały, jak nigdy przedtem. Czuł się tak taały i nieważny, że nawet myślenie przychodziło mu z trudem. W głowie czuł kompletną pustkę, grzany czystym uczuciem w obliczu Swego Pana, który był Chwałą Najwyższą. - Pozostaniesz marną szumowiną - ogłosił - zanim nie znajdę dla ciebie innego zastosowania. I dlatego, że jesteś najmarniejszym z nędzników, możesz zostać również wyniesiony mocą mego rozkazu. - Teraz miały paść najważniejsze, rozstrzygające słowa. - Powierzone ci zostanie wielkie zadanie, a twoja miłość i bezgraniczne oddanie wyznaczy ramy całego twego przyszłego życia, obojętnie, czy będzie to żywot bezmózgiego czyściciela kloak, czy też - tu zawiesił głos dla wzmocnienia efektu - być może, głównej nałożnicy króla. Hain pochylił się jeszcze niżej, jakby pod ciężarem tej myśli, nagle zaszczepionej w jego tępej głowie. - Od tej chwili będziesz nosił imię Kokur i nie będziesz reagował na żadne inne imię i tak zostanie aż do chwili, gdy wypełnisz misję, którą ci powierzę. Tylko wtedy przywrócone ci będzie imię, i będzie to imię wielkie. Idź teraz. Mój sługa zapozna cię z twoimi obowiązkami, które wypełnisz aż do momentu, gdy wezwę cię i dam zadanie. 135 Datham Hain odwrócił się i opuścił pośpiesznie gabinet, stąpając drżącym nogami. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, baron odprężył się. - Więc dobrze - pomyślał - załatwione. Przez kilka następnych dni, jeżeli Wróżbicie i Relowi się uda, Datham Hain będzie naprawdę tak nędzny, jak nikt inny. Chociaż świadomie powolna i szczęśliwa, owa paskudna podświadomość odczuje poniżenie ze względu na funkcję i pozycję, i tak właśnie trzeba. Po kilku dniach Hain zrobi wszystko, byle się stąd wydostać, i wówczas otworzy się przed nim alternatywa: powrót na trwałe do tego pożałowania godnego stanu lub wyniesienie. Był pewien, że Hain będzie mu służył. Kokur nie oznaczał imienia. Określał typ zajęcia. Zanim wrócą Wróżbita i Rei, Datham Hain będzie pracował w latrynach, przerzucając góry łajna, jakie wytwarzała baronia - włączając swoje własne - i następnie zaprawiając je różnymi środkami chemicznymi, które zmienią jego skład w okropną, ale nieszkodliwą breję. Hain nie tylko będzie tam pracować, będzie tam również spał, spacerował, a wreszcie - ta papka będzie jego jedynym pokarmem. Jedynym imieniem, na jakie będzie reagował, z którym będzie się utożsamiał będzie Kokur, co oznaczało po prostu Zjadacza Łajna. Kiedy zabiorą go Wróżbita i Rei, będzie jedynie poniżającą resztką nędznego stanu, skazanym na ciągłą klęskę, odpadkiem, który będzie się nawet musiał porozumiewać z innymi mieszkańcami Świata Studni przy pomocy specjalnych urządzeń tłumaczących. Datham Hain będzie najposłuszniejszym z niewolników. - To nawet w pewien sposób pociągające - pomyślał baron. - Szkoda, że to sztuka rozpłodowa. Diiiia - poranek (pojawia się śpiąca Wu Ju-li) Wu Ju-li zbudziła się z wyzbytego marzeń, ciężkiego snu i rozejrzała się dookoła. Czuła się dość dziwnie, lekko kręciło się jej w głowie. Pierwszą rzeczą, która uderzyła ją natychmiast, był brak bólu. | Rozejrzała się dookoła. ; Znajdowała się w przepięknym lesie, niepodobnym do [żadnego, jaki dotąd widziała. Proste słupy drzew wznosiły Isię w niebo na pięćdziesiąt metrów albo i więcej, niknąc ;niemal w lekkiej porannej mgiełce. Podszycie było soczyste i jaskrawo zielone. Wszędzie rosły dzikie, piękne kwiaty. W pobliżu biegła ścieżka, pięknie utrzymana, usypana z grubej warstwy trocin obramowanej drobnymi kamykami o nieregularnym kształcie. Z oddali dochodził słaby, ale stały łoskot, który nie przerażał, a jedynie budził ciekawość. Wydawało jej się, że ścieżka prowadzi właśnie w tę stronę i zdecydowała się tam skierować swe kroki. Przeszła niespiesznie ścieżką około kilometra, dochodząc do źródła zagadkowego, nasilającego się dźwięku. Dotarła do wodospadu, spadającego majestatyczną kaskadą złożoną z trzech progów ze zbocza góry, której szare skały zniszczyła wieloletnia erozja. Wodospad zasilał strumień, czy może raczej rzeczkę, spływającą wartkim, ale raczej płytkim nurtem po skalistym dnie, doskonale widocznym przez zielonkawą wodę. Miejscami widać było całe kłody i odłamki drzew, które przewróciły się pod wpływem wichru lub starości. Wiele z nich pokrywały zielon-kawożółte, mszyste porosty, niektóre niańczyły młode pędy wielu gatunków drzew w swoich obumarłych i rozkładających się konarach. Wokoło buczały i brzęczały rozmaite drobne owady, którym przyglądała się ciekawie. 137 Nagły trzask podściółki leśnej kazał się jej obejrzeć. Ujrzała małego, pokrytego brązowym futrem ssaka z pyskiem gryzonia i szerokim płaskim ogonem, który wskoczył do strumienia z gałązką w zębach. Ścigała go wzrokiem aż do chwili, gdy osiągnął przeciwległy brzeg i znikł wśród podszycia, złożonego z moczarowego zielska i długich łodyg podobnych do trawy roślin. Nadal działając właściwie instynktownie, niczym nowo narodzone dziecko, które po raz pierwszy ogląda świat, ruszyła w górę strumienia oddalając się poza zasięg rozbryzgów wielkiego wodospadu. Spojrzała na swoje odbicie w wodzie. Ujrzała twarz młodej, zaledwie kilkunastoletniej kobiety. Twarz może nie piękną, ale miłą, z długimi brązowymi włosami opadającymi na małe, ale kształtne piersi. Wyciągnęła rękę i odrzuciła włosy do tyłu. Jej skóra była jasnobrązowa, dłonie nieco jaśniejsze, ale oblekająca je skóra jakby mocniejsza. Mam spiczaste uszy - pomyślała. Nie były właściwie duże, pomyślała sobie jednak, że całkowicie wyprostowane będą sterczały. Pod wpływem nagłego impulsu spróbowała nim zastrzyc - wyraźnie się poruszyły! Przyjrzała się reszcie swego ciała. W talii lekki puch, który zaczynał wyrastać zaraz poniżej piersi, przechodził w sierść tego samego koloru, co skóra. Sięgnęła wzrokiem do dwóch krępych nóg, zakończonych dużymi, płaskimi kopytami. Dziwne - pomyślała. - Kopyta i spiczaste uszy, którymi można strzyc. Nie mając nic szczególnego na myśli, obróciła się w talii niemal o sto osiemdziesiąt stopni, lustrując się od tyłu. Doskonale widoczne było długie, mocne, koniowate ciało wsparte na dwóch zadnich nogach. Widać było też ogon! Duży, szczotkowaty ogon, którym mogła wywijać. Kim jestem? - pomyślała w nagłej panice. - Gdzie jestem? Niczego nie pamiętam. Nawet swego imienia. Postać, jaką przybrała, wydawała jej się zupełnie obca. Nie pamiętała nawet, że przedtem była dziewczyną. 138 Próbowała sobie przypomnieć właściwe określenie. Tak! (Imnezja. Przypadek, gdy ktoś nie może sobie niczego przy-)omnieć. W jakiś sposób czuła, że nigdy tu nie była, i że lastąpiła w niej jakaś zmiana, nie mogła jednak dojść - na czym ona polegała. Po prostu zamarła nad brzegiem stru-nienia w niemym osłupieniu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Kilka owadów zabzyczało nad jej zadem. Odpędziła je machinalnym ruchem ogona. Nagle jej uszy złowiły odgłosy śmiechu. Dziewczyna chłopak - pomyślała. Zbliżali się ścieżką! Szybko, nieomal panicznie, rozejrzała się za odpowiednią kryjówką. Za późno! Para przybliżała się tuż, tuż - kłusując ścieżką. Wyglądem przywodzili na myśl torsy ludzi osadzone na tułowiach kucyków. Sama myśl wydała jej się dziwaczna. Czym jw końcu są ludzie - pomyślała - jeżeli nie tym właśnie? S A cóż to takiego kucyk? \ Stworzenia nie były właściwie duże, jednak chłopiec wydawał się prawie o głowę wyższy i proporcjonalnie ma-sywniejszy od dziewczyny. Miał złotą skórę, srebrzystobia-łe włosy spadające na ramiona i tego samego koloru, starannie przyciętą brodę. Dziewczyna, o dziwo, była szaro--pstrokafca z dużymi czarnymi plamami. To ubarwienie sięgało aż po górną część tułowia. Miała szaroczarne włosy i szare piersi, znacznie pełniejsze niż obserwująca ją Zapo-minajka. Para, ujrzawszy ją, zatrzymała się, ucinając śmiech. Przyglądali się jej badawczo i ciekawie, bez śladu wrogości czy niepokoju. - Cześć! - zawołał chłopiec. Wyglądał na nie więcej niż czternaście czy piętnaście lat, dziewczyna była chyba jej rówieśnicą. Chłopak miał przyjemny tenor, z lekkim, trudnym do określenia akcentem. - Nie sądzę, byśmy cię tu już kiedyś widzieli. Zawahała się przez moment - a potem odparła niepewnie. - Ja... i ja nie sądzę, bym tu kiedykolwiek przedtem była. Po prostu nie wiem. - Do oczu nabiegły łzy. 139 Dwa centaury dostrzegły, że wprawiły ją w spore zakłopotanie i rzuciły się ku niej. - O co chodzi? - spytała dziewczyna wysokim, ale dorosłym głosem. Wu Ju-li rozpłakała się na dobre: - Nie wiem, niczego nie pamiętam - chlipała. - No, no - powiedział śpiewnym głosem chłopiec i zaczął gładzić ją po grzbiecie. - Wyrzuć z siebie wszystko i powiedz nam, co się dzieje. Pod jego wpływem uspokoiła się jakoś, wyprostowała i wytarła oczy dłonią. - Nie wiem - wykrztusiła, lekko pokasłując. - Po prostu obudziłam się na ścieżce i niczego nie mogę sobie przypomnieć. - Kim jestem, gdzie jestem, nawet - czym jestem. Chłopiec, który w porównaniu z nią był nawet wyższy, niż w zestawieniu ze swoją towarzyszką, zbadał jej twarz i głowę, obmacując czaszkę. - Czy coś cię teraz boli? - spytał. - Nie - odpowiedziała. - Czuję lekkie łaskotanie w całym ciele i to wszystko. Uniósł jej twarz i spojrzał twardo w oczy. - Oczy nie są szkliste - zauważył, raczej do siebie. - Żadnych uszkodzeń. Fascynujące. - Daj spokój, Jol, czego się spodziewałeś? - spytała jego towarzyszka. - Jakichś objawów zranienia lub wstrząsu - odpowiedział tonem lekarza. - Dziewczyno, wystaw język! Usłuchała ,czując się trochę głupio, gdy chłopak go oglądał. - W porządku, możesz już schować - powiedział. - Żadnego nalotu. Gdybyś przeżyła jakiś rodzaj szoku czy choroby, byłoby to widać. - A może ją zaczarowano, Jol - poddał cętkowany szary centaur, cofając się nieco. - Być może - przyznał. Jeśli nawet tak jest, nie powinniśmy się tym przejmować. 140 - Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - spytała go rzyjaciółka. Jol odwrócił się i dopiero teraz Wu Ju-li dostrzegła, że niał on przytroczony rodzaj juków. - Najpierw się wykąpiemy - odpowiedział, wyjmując torby niekształtną tabliczkę wyglądającą na mydło, nie-to odzieży i ręczniki i odpinając juki tak, że opadły na (iemię. - A później zabierzemy naszą tajemniczą dziew-izynę do wsi i przekażemy ją komuś mądrzejszemu od nas. Dokładnie tak zrobili. Po chwili wahania Wu Ju-li przyłączyła się do nich, naśladując ich ruchy i korzystając z ręcznika. Razem wrócili na ścieżkę. Po wyjściu z lasu ujrzeli wioskę na tle dalekiego pejzażu. Jakiż to piękny kraj - pomyślała. Z wyniosłych, pokrytych śnieżnymi czapami szczytów górskich okalających żyz-lą dolinę i łagodnie falujące pagórki, spływał strumień. Wioska, składająca się z prostych, ale solidnych budyn-tów z bali, ciągnących się wzdłuż brzegu niebieskozielone-y jeziora, tętniła życiem. Pola były przykładnie uprawicie, dostrzegła kilka centaurów, sprawdzających coś i dokonujących jakichś zabiegów pośród nieznanego zboża. - Cały ten rejon, jak się wydawało, mógł wyżywić co najwyżej kilkuset ludzi - pomyślała i podzieliła się tym spostrzeżeniem z towarzyszami. Jol zaśmiał się. - Od razu widać, że pochodzisz z tamtej strony jeziora - powiedział. - Jest tam kilka dużych skupisk ludzi. W rzeczywistości w tej części doliny żyje nas prawie tysiąc, jesteśmy jednak dość mocno rozproszeni. Na stałe w mieście nieszka zaledwie 50-60 osób. Główna ulica była szeroka i utrzymana podobnie jak icieżki, których kilka już widziała, pokryte grubą warstwą ;rocin. Większość budynków nie miała ścian frontowych. Pierwszy z nich był jednocześnie największy. Mieścił on wielką tużnię, w której kilkoro centaurów obojga płci obrabiało •ozgrzany metal. Zauważyła kobietę z uniesioną zadnią nogą 141 i muskularnego centaura płci męskiej w ochronnym fartuchu, przybijającego coś do jej kopyta, przy czym najwyraźniej nie powodowało to żadnego bólu. W pozostałych budynkach mieściły się magazyny sprzedające sprzęt rolniczy itp. Był nawet fryzjer i bar, w tej chwili zamknięty, ale nieomylnie zdradzający swój charakter ogromnymi beczkami i wielkimi stągwiami. - Czy tu zawsze jest tak ciepło i wilgotnie - spytała Wu Ju-li. Znowu się zaśmiał w ten swój przyjazny sposób. - Nie, w tym sześciokącie są cztery pory roku - wyjaśnił enigmatycznie. - Później wyciągamy nasze kożuchy, czapki i rękawice z futra gammota i bawimy 'się w śnieżki. Wiedziała już, że gammot był jednym z dużych gryzoni, które obserwowała nad strumieniem. - To musi być wielki kożuch - zauważyła, a Dal i Jol przyjęli to śmiechem. - Rzeczywiście cierpisz na zanik pamięci! - odparła wreszcie Dal. - Włos, którym porośnięte jest nasze ciało i piękna gruba warstwa tłuszczu, jaką odkładamy latem, jesienią są zupełnie dobrym izolatorem. Musimy chronić jedynie nieowłosione części ciała. - Zauważ paleniska i kominy - dodał Jol. - Z nadejściem jesieni zakładamy frontowe ściany i wtedy w domach jest tak ciepło jak dzisiaj na dworze. Wu Ju-li właśnie chciała się dowiedzieć, co się robi w przypadku deszczu, zauważyła jednak sama, że dachy i okapy są tak ustawione, że tylko w przypadku rzeczywiście okropnej burzy do środka mogłoby mocniej napadać. - Wygląda na to, że ktoś nieuczciwy mógłby stąd ukraść, co tylko by zechciał - zauważyła Wu Ju-li. Zatrzymali się i popatrzyli na nią dziwnie. - Tego się tu po prostu nie robi, nie zrobi tego żaden z mieszkańców Diiii - żachnął się. Zaskoczona jego reakcją zaczęła się tłumaczyć. - Przepraszam... Nie wiem dlaczego taka myśl przyszła mi do głowy. - Czasami rzeczywiście trafiają do nas przekupnie z in- 142 cych sześciokątów i faktycznie zdarzało się, że próbowali coś podwędzić - wtrąciła Dal, by rozładować atmosferę. - Takich nicponiów tu nie chcemy. Jedyna droga na nasz teren wiedzie przez jezioro - długie na czterdzieści kilometrów i mniej więcej tak samo głębokie. Jesteśmy nie do pobicia w lesie, a ktoś, kto zapragnąłby piąć się sześć kilometrów stromo pod górę i w temperaturze poniżej zera, pewnie straciłby więcej, niż mógłby tu uzyskać. Dotarli do małego budynku położonego mniej więcej •w 2/3 długości jedynej ulicy w mieście, obstawionej trzydziestoma domami. Na słupie wisiał drewniany, sześciokątny, wypalany znak, który przedstawiał duże drzewo po-^ (między dwoma mniejszymi. Wewnątrz stał starszy centaur | z długimi, białymi włosami i nie rozczesaną brodą, spada-ijącą na piersi. Kiedyś była zapewne smoliście czarna - po-! myślała - teraz jednak sierść pokrywającą ciało upstrzyły ,jsrebrzystobiałe plamki. - Wyglądałby na pewno bardzo urzędowo, stojąc za swym zagraconym biurkiem - pomyślała z rozbawieniem - .gdyby nie spał tak smacznie, rozgłośnie chrapiąc. - To jest Yomax - powiedział Jol. Coś, co w naszym osiedlu najbardziej przypomina rząd. Jest czymś w rodzaju burmistrza, poczmistrza, nadleśniczego i gajowego zarazem. Zawsze otwiera o siódmej, zgodnie z regulaminem, ponie-"waż jednak łódź nie przychodzi przed 11.30, przeważnie pogrąża się jeszcze w kilkugodzinnej drzemce. - Hej, Yomax! - krzyknął. - Obudź się! Sprawa urzędowa! Staruszek wzdrygnął się, przetarł oczy i przeciągnął się całym swym długim ciałem. Uff... o co chodzi? - parsknął. - Jakieś piekielne brzdące zawsze się ze mnie zgrywają - zamruczał, po czym odwrócił się, by rozpoznać natrętów. Jego spojrzenie zatrzymało się na Wu Ju-li i w tym momencie resztki snu prysły. - No, no, no! Cześć! - powitał ją tonem przyjaznym, w którym brzmiało jednak zaskoczenie. - Nie przypomi-Jiam sobie, bym cię tu już kiedyś widział. 143 - Straciła pamięć - wyjaśnił Jol. - Znaleźliśmy ją przy Trzech Wodospadach. - Nic nie wie - wtrąciła Dal. - Nie wiedziała nawet o zimie; futrach i tych rzeczach. Staruszek zmarszczył brwi i podszedł do niej. Puszczając mimo uszu protesty,, Jola, który zapewniał, że już to robił, Yomax poddał Wu Ju-li takiemu samemu badaniu, z podobnie negatywnym wynikiem. Yomax podrapał brodę, głośno myśląc: - A więc zupełnie niczego nie pamiętasz? - zadał jej pytanie, które słyszała już pięć czy sześć razy i na które tyleż razy odpowiadała przecząco. - Okropnie dziwne - powiedział. Po chwili rozjaśnił się nagle. - Podnieś prawą przednią nogę - polecił. Kiedy usłuchała, chwycił za kopyto, odwracając je. - Myślę, że rzucono na nią urok - podpowiedziała Dal. - Chodźcie no tu i popatrzcie - powiedział miękko Yomax. Para przyjaciół podeszła bliżej. - Ależ ona nie ma podków! - wykrzyknęła Dal. - Nie tylko to - zauważył staruszek - nie ma nawet śladu, by je kiedykolwiek nosiła. - To niczego nie dowodzi - upierała się Dal. - Znam wielu ludzi, którzy nie noszą podków, zwłaszcza w górnych partiach doliny. - To prawda - przyznał Yomax, puszczając nogę i wyprostowując się, obdarzony wdzięcznym spojrzeniem Wu Ju-li. Poczuła, jak wraca jej krążenie. - Jednakże - ciągnął stary centaur - to jest dziwne kopyto. Żadnych przebar-wień, rys, wgniecionych kamyków, po prostu nic. To kopyto noworodka. - Daj spokój, to niemożliwe - powiedział Jol lekceważąco. - Mówię wam, że ona jest zauroczona - upierała się Dal. - Zabierzcie się gdzie indziej z tym waszym wydzieraniem się - powiedział Yomax, wymachując rękami. Myślę, że przynajmniej w części zaczynam się domyślać, o co tu chodzi. 144 r | Uciekli niechętnie, ale zaraz potem zaczęli się z powrotem irzysuwać. Yomax musiał na nich kilkakrotnie nakrzyczeć. !- A zatem, młoda damo - zaczął, zadowolony z pewnej (itymności, którą sobie wywalczył - pozwól, że rzucę parę iazwisk i imion. Zobaczymy, czy któreś z nich z czymś ci |ę kojarzy. i - Zaczynajmy - ponagliła, zaintrygowana. - Nathun Brazzle - rozpoczął, starając się uporać z dziwacznymi imionami, zapisanymi na papierku, który wyłowił zaśmieconej szuflady biurka. - Yardia Dipla 1261. Day-on Hain. Wo Joli. Coś świta? Powoli pokręciła głową: - Nigdy przedtem ich nie sły-eałam - stwierdziła. - Przynajmniej tak sądzę. - Hmm... - zamyślił się staruszek. - Jestem pewien, że lam rację. To jedyne możliwe wytłumaczenie. Więc dobrze, oś ci powiem. Jak przyjdzie łódź, spróbujemy jeszcze ina-zej. Mamy tu Starego Przybysza z tego samego lasu, co ci idzie - dziesięć, piętnaście lat temu. Teraz prowadzi prom d czasu jak stary Gletin miał już kompletnie dość swej tarości i wyskoczył za burtę w czasie burzy, kilka lat te-lu - powiedział Yomax. - Jeszcze będzie pamiętać stary jzyk. Każę mu, żeby cię poczęstował odrobiną tego dziwacznego bełkotu i przekonamy się, czy coś zrozumiesz. Skracali sobie rozmową czas do przybycia promu, staru-eek opowiadał o swoim kraju i jego mieszkańcach z dumą miłością. Wu Ju-li była pewna, że połowa z tego była czy-tym zmyśleniem, jednakże owo pokrętne tropienie w pa-lięci śladów przeszłości wydawało się jej właściwie zabaw-e. Druga połowa, ta prawdziwa, ujawniała ogromną ilość iktów. Dowiedziała się wiele o Świecie Studni i o sześcio-ątach. Dowiedziała się o Strefie i Wrotach, a także o roz-laitych otaczających ją stworzeniach. Stwierdziła też, że omimo, iż średni wiek mieszkańców Diiiii grubo przekra-zał powszechne w Świecie Studni sto lat, łączna ich liczba yła stosunkowo skromna. W miejscowych kobietach popęd łciowy odzywał się co drugi rok i to tylko na krótko. Nie-miennie przychodziło na świat tylko jedno dziecko, które dało pięćdziesiąt procent szans przeżycia pierwszego roku. l Północ przy studni dusz 145 Jeśli komuś udało się osiągnąć wiek pokwitania (dwadzieścia procent szans), wówczas miał widoki na długie życie, bowiem ominęły go już główne niebezpieczeństwa, czyhające na niego. Rozmaitość ubarwienia ludzi, a - jak powiedział Yo-.max - były możliwe setki kombinacji - nie zmniejszała się wraz z krzyżowaniem, bowiem wszystkie geny odpowiadające za barwę miały charakter recesywny. - Pozycja społeczna związana jest z wiekiem - wyjaśnił jej Yomax. - Gdy ktoś jest już zbyt stary, by uprawiać ziemię, budować, rąbać i ściągać drewno, wówczas dostaje funkcję kierowniczą. Ponieważ nikt nie chce przyznać, że jest tak stary, gdy jest tak mało roboty - widziałaś, jakim szacunkiem cieszę się wśród młodych - mnie właśnie przypadła ta funkcja człowieka do wszystkiego. Wyjaśnił również, iż w procesie wychowawczym matka była najwyższym autorytetem, jednakże grupa rodzinna ponosiła wspólnie odpowiedzialność moralną. Takie obyczaje jak małżeństwo czy dziedziczenie nie były znane w tutejszym ustroju prymitywnej wspólnoty gminnej. Dlatego właśnie ludzie tworzyli grupy rodzinne z kim zapragnęli, nie przywiązując nadmiernej wagi do płci. Obecnie najczęściej grupy miały sporą tradycję, od czasu do czasu jednak młodzież po okresie pokwitania tworzyła nowe, składające się z trzech do sześciu osób. Cały sześciokąt - jak się dowiedziała - był zbiorowiskiem małych miasteczek i wiosek, przede wszystkim z powodu niskiej stopy urodzin, jak również ze względu na ograniczenia tkwiące w tutejszej technologii. Wszelkie konstrukcje bardziej ambitne, niż zwykła maszyna parowa, po prostu nie mogły w tym sześciokącie funkcjonować. Wszystko to składało się na niezwykle prosty, sielski obraz tutejszego życia, stabilnego, pokojowego, uporządkowanego. - W niektórych sześciokątach trudno nawet domyślić się, jak mogły one wyglądać w przeszłości - powiedział Yomax. - Wszędzie maszyny, smród, ludzie żyjący pod klimatyzowanymi kloszami. W innych częściach kraju jest trochę 146 irystyki, my jesteśmy jednak na szczęście tak odizolowa-i, że jak dotąd nikt nas nie odkrył. Jeżeli wreszcie do igo dojdzie, nie będziemy zbytnio przychylni, zapewniam lę! W chwili, gdy staruszek wypowiadał tę pełną zaangażowania kwestię, odezwał się przeciągły, głęboki głos parowego buczka, rozbrzmiewając echem wśród gór. | Yomax schwycił prosty płócienny worek związany sznur-Hem i pociągnął go w stronę brzegu jeziora, odległego > około sto pięćdziesiąt metrów od miasta. Ujrzała proste Irewniane molo z kilkoma wielkimi palami, nic poza tym. Bilku mieszkańców miasta czekało w pobliżu basenu portowego, najwyraźniej z jakimś interesem, czy oczekując pa-ażerów. Do nabrzeża zbliżał się najdziwniejszy statek, jaki kiedy-;olwiek widziała. Wyglądał jak ogromna owalna tratwa drugą tratwą zbudowaną na niej i wspartą na solidnych odporach z bali. Pośrodku tkwił olbrzymi czarny kocioł, kominem przebijającym drugie piętro, wystającym na kil-a metrów w górę, wyrzucającym kłęby białego dymu. Centaur, cały w pasy niczym zebra, w wariackim szeroko-krzydłym kapeluszu na głowie, stał przy wielkim kole, o którego bokach znajdowały się dwie dźwignie. Schodziły ne w dół aż na poziom kotła i zdawały się nie spełniać mej funkcji jak sygnalizowanie brązowemu centaurowi inżynierom potrzeby takiej czy innej regulacji maszyny. am kocioł łączył się za pomocą czegoś, co wyglądało raczej a grubą linę niż łańcuch, z niewielkim, drewnianym ko-im łopatkowym z tyłu statku. Na pierwszym pokładzie stała grupka złożona z mnie} rięcej dwudziestu różnokolorowych mieszkańców Diiiii, nie-tórzy z nich ścieśnili się pomiędzy dębowymi pakami peł-ymi trudnych do rozpakowania ładunków. Pod osłoną gór-ego pokładu widać było rodzaj lady oraz trochę beczek stągwi. Z boku stały wielkie wory zboża. Wu Ju-li domyślała się, że był tu bar. Przegryzła już rugie śniadanie w towarzystwie Yomaxa i stwierdziła, że sntaury są roślinożercami, które od czas do czasu przy- 147 rządzają rozmaite potrawy, na ogół jednak żywią się surowymi zbożami i trawami porastającymi pola. Liny przywiązane do drewnianych kołków u burty prymitywnego parowca rzucono kilku mieszkańcom wioski na nabrzeżu, którzy przycumowali statek. Kapitan, zadowolony, przeszedł na rufę i zszedł doskonale zakamuflowaną pochylnią na dolny pokład. Yomax cisnął worek z pocztą członkowi załogi, który rzucił go obojętnie gdzieś na środek statku. Kapitan schwycił podobny worek i wyskoczył na nabrzeże, ściskając rękę Yo-maxa i przekazując staremu urzędnikowi torbę. Yomax przedstawił kapitana parowca Wu Ju-li. - Klamath - powiedział. - Niezbyt właściwe imię dla dobrego mieszkańca Diiiii, z takim jednak urodził się. - Miło mi poznać Panią, Pani... hm...? - użyte przezeń wyrażenie poruszyło w niej jakąś strunę. - Ona nie zna swego imienia, Kłammy - wyjaśnił Yomax. - Po prostu pojawiła się tu dziś rano, dokładnie wyczyszczona ze wszelkich wspomnień. Myślę, że jest przybyszem i że ty mógłbyś nam trochę pomóc. - W kilku słowach wyjaśnił kapitanowi swoją koncepcję językową. - To trudniejsze niż sądzisz - odpowiedział kapitan z namysłem. - Myślę starym językiem, to prawda, ale wszystko jest błyskawicznie i automatycznie tłumaczone. Byłoby łatwiej, gdybym mógł coś dla niej napisać. Wu Ju-li ze smutkiem potrząsnęła głową: - Jestem pewna, że nigdy nie umiałam czytać. To wiem na pewno. - Hmmm... Cóż, Yomax, musisz nas kontrolować - powiedział Klamath. - Trzeba będzie nie lada wysiłku, by wydobyć trochę starego słownictwa z procesu translacji, i właściwie nie dowiem się nawet, czy z dobrym skutkiem. Dla mnie brzmi to tak samo. Jeśli ona zrozumie, a ty nie - "wówczas wygraliśmy! Klamath ujął podbródek w dłonie, przybierając zamyśloną pozę, szukając w myślach sposobu przebicia się przez barierę. Nagle twarz jego rozjaśniła się. - Warto spróbować - powiedział wreszcie - choć jeśli dziewczyna nie zro- 148 imię, nie będzie to żadnym dowodem. No dobrze, jedzie- y' - Używając programu analizy spektralnej 3KY można iliczyć ruchy gwiazd w drodze fazowego przesunięcia ob-rwacji z wykorzystaniem obwodów infraspektrometru ' macierzy nawigacyjnej dla optycznych wykresów kur-l - zaczął Klamath. Nagle urwał i zwrócił się do Yo-iaxa. - Jak wyszło? - spytał. - Zrozumiałem mniej więcej co czwarte słowo - odparł aruszek. - A jak nasza pani? Wu Ju-li potrząsnęła głową w oszołomieniu: - Masa ielkich słów, ich znaczenia jednak nie znam. - Czy zapamiętałaś jakieś wielkie słowo? - nalegał Kla- lath. Myślała przez chwilę: - Ma... macierz, jak sądzę - po- iedziała z wahaniem, sprawiając wrażenie zupełnie zbitej Stropu - przesunięcie fazowe... Klamath uśmiechnął się. - Dobry stary podręcznik elementarnej nawigacji. - Na fcwno pochodzisz z mojej części wszechświata. W tutej-iym języku te słowa po prostu nie mają odpowiednika. Yomax kiwnął głową z wyrazem zadowolenia. i- A więc należy do ostatniej czwórki. ;- Prawie na pewno - potwierdził Klamath. Śledziłem szelkie wiadomości o nich, ponieważ jednego znam, dość jabo wprawdzie. Jest niemalże żywą legendą wśród kos-licznej braci, wiemy też, gdzie jest i gdzie trafił przybysz ftzywany Vardią. Ty musisz być tą chorą dziewczyną, to y wyjaśniało problemy z pamięcią. - Kimże więc jestem? - spytała pełna głębokiej emo-(i. - Chcę wiedzieć! - Prawdopodobnie dziewczyną imieniem Wu Ju-li. - yjaśnił Klamath. - Wu Ju-li - powtórzyła. Imię wydawało jej się dziw-fc i zupełnie nieznane. Nie była pewna, czy jej się podoba. - Za mniej więcej godzinę będę wracał na drugą stronę Biorą, kiedy będę w Donmin, zobaczę się z miejscowym 149 członkiem Rady i przekażę wiadomość - powiedział Kła-math. - W międzyczasie możesz tu z powodzeniem zacz& kac. Jest to bodaj najlepsze miejsce, by wypocząć i cieszył się życiem, i pewnie tego właśnie ci trzeba. Uzgodniwszy dalsze działania przenieśli się do miejscowe go baru. Czuła się jakoś wyłączona z rozmowy, a gęste, ciemne ale przyprawiło ją o lekki zawrót głowy. Przepro' siła i wyszła na główną ulicę miasteczka. Jol i Dal, ujrzawszy ją, pośpieszyli ku niej, wypytuje o najświeższe wiadomości. - Mówią, że jestem przybyszem - oświadczyła. - Kimś kto nazywa się Wu Ju-li. Mówią, że byłam chora. - Ale teraz jesteś zdrowa - wtrącił Jol. - Cokolwiek t( było, wyleczono cię w trakcie przejścia. Może po jakimi czasie odzyskasz również pamięć? - Urwał, nerwowo zer kajać ku Dal. Wreszcie cętkowana kobieta uniosła ramiona - W porządku, w porządku. Może, może - powiedział; enigmatycznie. - Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - odparł Jol. - Dlaczego miałoby być inaczej? - odpowiedziała jeg< przyjaciółka z rezygnacją. Jol odwrócił się do Wu Ju-li. - Posłuchaj - powiedział z zapałem. - Dal i ja myślę liśmy o założeniu własnej rodziny, zwłaszcza że Dal jes w ciąży i tak dalej. Tu jest tak mało ludzi w naszym wieku nie układają się nam również za dobrze stosunki z naszym rodzinami. Dlaczego nie miałabyś się do nas przyłączyć? Wu Ju-li zawahała się przez moment, wreszcie odpowie działa: - Chętnie, o ile Yomax nie ma nic przeciwko temu - Oh, tym nie przejmujmy się - odparła Dal. - I tat ma ogromną ochotę zapędzić nas do pracy; kiedy utworzymy grupę, będziemy musieli przyjąć na siebie naszą działki w zbiorach. Takie to było proste. Wybrali miejsce dość głęboko w lesie w górę doliny i róż poczęli budowę od prymitywnej, ale wygodnej ścieżki. Nil wymagała wycięcia wielu krzaków, ale wiła się pomiędz; 150 gromnymi pniami drzew. Pożyczyli wielką ręczną piłę jZ pewną pomocą leśniczego ścięli dwa drzewa w pobliżu |ałego potoku i wypalili pniaki. Mieszkańcy wioski pomogli B oczyścić teren i pociąć drewno na odpowiednie kawałki, pstarczyli też mniejszych, poręczniejszych bali i ściągnęli ^erwonawą glinkę służącą uszczelnianiu domostw. Wu Ju-li - tamci nazywali ją Wuju, co jej się bardziej Ddobało - oddała się całym sercem pracy, odkładając na ok myśli o kapitanie, jego rewelacjach i problemach wagi iństwowej. Nie widziała go od tamtego czasu, bowiem łódź rzypływała tylko raz dziennie i zatrzymywała się zaledwie a godzinę. Mijały tygodnie. Położyli podłogę z trocin, zbudowali też z kamieni piec, tóry służyć mógł zarówno jako piekarnik, jak i jako źródło epła w zimie, opalane resztkami drewna pozostałymi po udowie. Chata miała duże pomieszczenie centralne z suro-ymi stołami i miejscem do pracy oraz pięć stajni-sypialni, oparciami, bowiem mieszkańcy Diiiii spali na stojąco. Do-itkowa stajnia przeznaczona była dla potomka, którego blinie przyjście na świat wygląd Dal zdradzał coraz wyraż-iej. Było też pomieszczenie zapasowe na wypadek, gdyby toś jeszcze zechciał się do nich przyłączyć. Jol i Dal nau-yli ją rozpoznawać ślady w lesie, zastawiać pułapki, podali jej jak należy zdejmować i pleść zwierzęce futra skórę różnych roślin, robiąc odzież. Kiedy się już zadomo-ili, otrzymali zadanie obserwacji i kontroli niektórych ście-'k w głębi kraju, ze szczególnym baczeniem na zbudowane bierwion mosty, które mogłyby nie wytrzymać ciężaru zi-.owych śniegów. Była to praca łatwa i przyjemna, podobał j się spokój i naturalne piękno gór. Z nadejściem zimy ieli odkopywać zawiane śniegiem chaty i torować bezpiecz-i ścieżki w przy jeziornej osadzie. W końcu lata Dal powiła źrebaka dużego i w pełni kształtowanego, ale pokrytego skąpym, delikatnym puszy-ym futerkiem, z czerwonawą pomarszczoną skórą, która irawiała, że źrebię przypominało zasuszonego staruszka. Mimo, że wyglądało, sądząc ze wzrostu i proporcji, na 151 osiem-dziewięć lat i mogło stać, chodzić, a nawet biegał już w kilka godzin po urodzeniu. Źrebię pozbawiano zębów na rok i w tym czasie karmiono je tylko piersią. Wymagało| niemal ciągłej opieki, mimo iż w ciągu pierwszych kilkui tygodni urosło mu futro, dające pewną ochronę. Wyposażo-i ny początkowo jedynie w instynkty właściwe dzikim zwie-' rzętom, chłopiec musiał się nauczyć myśleć, mówić, działać świadomie i odpowiedzialnie. Wu Ju-li początkowo trudno' było do tego przywyknąć, ponieważ po miesiącu dziecko przypominało chłopca mniej więcej dziesięcioletniego. Wyjaśnili jej, że będzie tak wyglądał przez wiele lat, może osiem czy dziesięć, aż do osiągnięcia dojrzałości. Do tego czasu będą całym jego światem, później zaś - będzie sobi& musiał radzić sam. Ten spokojny, niemal idylliczny byt zakłóciły jednak koszmary. Pojawiły się w nich często ból, męka i zła, upiorna twarz żądająca od niej okropnych rzeczy. Wiele razy budziła się z krzykiem i trzeba było wielu godzin, by odzyskała spokój. Zaczęła odwiedzać miejscowego uzdrawiacza. Był to Dii-liańczyk, bez wykształcenia medycznego, bowiem nigdy nie udało im się namówić lekarza, by przeniósł się w tę odległą leśną głuszę. Umiał leczyć mniejsze zranienia i choroby, nastawiał złamane nogi itd. Wszelkie naprawdę poważne schorzenia wymagały przewiezienia pacjenta starym parowcem na drugą stronę jeziora. Nie było to wcale takie trudne, jak się wydawało, bowiem całkiem silny prąd unosił statek do wodospadów nie opodal miasta po drugiej stronie jeziora. Rozmowy z uzdrowicielem pomagały, natomiast proszki na sen okazały się nieskuteczne. Kiedy przyszła jesień, a liście drzew rozjarzyły się kolorami żółci, czerwieni i brązu, i kiedy z gór zaczął schodzić śnieg, a zimne porywy wiatru zaczęły przenikać ciepłe jeszcze powietrze, sprawiała wrażenie wyczerpanej i w ogóle nie wyglądała za dobrze. Wypijała trochę ciepłego, mocnego wywaru, który wydawał się przynosić chwilową ulgę, ale powodował, że była niemal stale zatruta, a w związku z tym mało przydatna w gospodarstwie i trudna we współżyciu. 152 jMieszkańcy wioski i jej dwoje towarzyszy martwili się, [uli się jednak zupełnie bezsilni wobec jej pogarszającego ę z dnia na dzień stanu. Koszmary nasilały się, dawki pi-a niezbędne dla ich załagodzenia również rosły. Mieszkała nimi ponad dwanaście tygodni, a jej stan był godny poża-iwania. Któregoś szczególnie chłodnego dnia wyszła z małego ba-l w stanie głębokiego upojenia, z którego nie wytrącił jej lwet przejmujący ziąb. Powlokła się ku nabrzeżu, widząc »lizający się statek. Przyglądała się odzianej w złachma-lone futro postaci siedzącej na górnym pokładzie, przed ałą sterówką, wzniesioną z nadejściem chłodów. Sprawiał dziwne wrażenie. Wyglądał na człowieka, miał idnak tylko dwie nogi, a nie miał zadu. Jego rysy skrycia wielka futrzana czapa, wydawało się jednak, że ćmi ijkę - któremu to zwyczajowi hołdowali tylko nieliczni ajstarsi mieszkańcy w okolicy, z racji trudności ze znale-.eniem odpowiednich roślin do jej nabicia. Nie była nawet ewna, czy nie przywidziało się jej to, czy nie była to postać nocnych koszmarów. Nie spuszczała z niej jednak oczu. Statek przycumowano i stworzenie - czy też fantom - izem z kapitanem zszedł na dolny pokład i na nabrzeże. lamath, dostrzegłszy ją, wskazał przybyszowi. Śmieszna wunożna postać, maleńka w porównaniu z mieszkańcami illii, skinęła i ruszyła w jej stronę. Cofnęła się z lękiem, przejawiając nagłą, przemożną chęć eieczki. Stwór zbliżył się do niej ostrożnie i powiedział w miej-;owym języku: - Wu Ju-li. Czy to ty Wu Ju-li? - Głos ydawał się jakoś znajomy. Zatrzymał się jakieś dwa metry rzed nią, wyjął ogromną, rzeźbioną fajkę z ust i ściągnął itrzane okrycie głowy. Wu Ju-li wydała z siebie długi, nie milknący krzyk, a póż-iej, jakby omdlała, upadła bezwiednie. Klamath i mieszkańcy wioski rzucili się ku niej z po-locą. - Do licha! - powiedział stwór. - Dlaczego sprawiam iwsze na kobietach takie wrażenie? 153 Szok, wywołany spojrzeniem na jego twarz, w jedne chwili przywrócił z całą mocą jej przeszłość. Jedyna zmian; jaka się dokonała w wyglądzie Nathana Brazila w Świeci Studni dotyczyła odzieży. Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii (Baron Azkfru był wściekły) - Co to znaczy, że tam go nie było? - ryknął. Wróżbita i Rei zachowywali swój normalny nieprzenik-ony spokój. - Nie mieliśmy problemu z ukryciem się pierwszego lia - opowiadał Rei. - Działaliśmy również całą godzi-^ po zmroku. Gdy podeszliśmy do budowli, w której nie-al na pewno znajdował się Skander, Wróżbita poczuł zmia-{ w równoważącym równaniu. Wprowadzony został nowy ynnik. Skander tam był, ale wyszedł. - Co to znaczy: nowy czynnik? - burknął baron. - Najprościej ujmując - wyjaśniał Rei cierpliwie - ;oś wiedział, że przybywamy, wiedział też czego szukamy. strzeżony bezpośrednio lub przez pośrednie działania in-^ch, Skander wymknął się, zanim do niego dotarliśmy. luższe pozostawanie tam w oczekiwaniu na jego powrót lałoby zbyt niebezpieczne, wycofaliśmy się więc i wrócimy tutaj. Azkfru wydawał się oszołomiony: - Przeciek? Tutaj? Ależ i niemożliwe! To nie mógł być żaden z moich ludzi - zbyt lnie są kontrolowani. Gdyby ktoś z Pałacu Cesarskiego nieścił tu swoją przeregulowaną wtyczkę, dawno już bym .e żył. Jeżeli rzeczywiście jest przeciek, musi on być gdzieś ) waszej stronie. - Możliwe, że nasze zamiary przejrzał ktoś na takiej sa-ej zasadzie, na jakiej my przenikamy zamiary innych - "zyznał Rei. - Jednakże nie wydaje mi się możliwe, by Irady dopuścił się ktoś z nas, sam zresztą pilnowałeś bez-eczeństwa, kiedy przechodziliśmy przez Strefę. Przeciek ) waszej stronie pozostaje najbardziej prawdopodobnym ytłumaczeniem. - No cóż, zostawimy na razie kwestię winy - powie-siał Azkfru spokojniej i - spróbujmy pójść dalej. Jak bę-Eiemy teraz działać? 155 - Skander jest nadal naszym jedynym łącznikiem, któr może nas zaprowadzić do rozwiązania zagadki - zauważy Rei. - Wiemy również, gdzie się znajduje, chociaż na raził nie możemy go dostać. Wróżbita twierdzi, że badania Skan dera były niepełne, i że prędzej czy później musi on do nici wrócić w dogodnym miejscu. Jesteśmy na to przygotowań i będziemy o tym wiedzieć, gdy chwila taka nadejdzie. Pro ponujemy wyczekać stosownej chwili, gdy ten Skander znaj dzie się znowu w naszym zasięgu. Plan nasz nie został skom promitowany, wręcz przeciwnie - sprawdził się. Nada można go zastosować. - Bardzo dobrze - burknął Azkfru - zostaniecie tutaj' - Zostajemy. Mamy niewielkie wymagania i proste po trzeby. Wystarczy ciemna, goła cela i wyjście na powierzeń nie, by co jakiś czas znaleźć się pod gołym niebem. Nic wie' cej. W międzyczasie radziłbym wam sprawdzić wasze zabez' pieczenia. Nie byłoby dobrze, gdyby coś takiego miało si( powtórzyć! Zaraz po spotkaniu z Wróżbitą i Relem baron pognał d( Pałacu Cesarskiego i po wyrobieniu sobie przepustki wró' cił do swojego biura w Strefie. Był pewien, że gdyby to ktoi z jego ludzi, na pewno byłby już martwy, pozostawała wię( obca interwencja - co oznaczało Strefę. Biura, nawet ściany, zostały praktycznie rozebrane. Trze' ba było dwóch dni i ruiny połowy ambasady, by wreszcif to znaleźć. Mały nadajnik wbudowany w urządzenie łącz. ności w jego własnym gabinecie! Jego technicy zbadali ,,pluskwę", niewiele mogli jednak pomóc. - Urządzenie ma zasięg pozwalający przekazywać infor macje ponad czterem setkom innych ambasad - wyjaśnił mu. - Spośród tych czterystu prawie 3/4 ambasad był( normalnie użytkowanych, z tego połowa ma techniczne moż liwości zbudowania takiego urządzenia, a reszta prawdopo dobnie byłaby je w stanie zakupić w sposób nie zwracająca niczyjej uwagi, niemal wszystkie ambasady byłyby tei w stanie ulokować to urządzenie podczas pańskiej nieobecności. Kazał zlikwidować prawie cały personel swojego biura 156 J lie dlatego, by przyniosło mu to poprawę nastroju. Czuł się ylko mniej głupio. Ktoś słyszał, jak zabija Generała Ytiia. Ktoś go śledził w momencie wizyty Rela i Wróżbity i pod-łuchał ich wstępną rozmowę w gabinecie. Na szczęście reszta spraw toczyła się gdzie indziej. I tak ednak sytuacja była bardzo poważna. Ktoś wiedział teraz przynajmniej czym był Skander. Nie niał jednak wyboru. Musiał czekać. Prawie piętnaście tygodni. Centrum w Czill Vardii powierzono obowiązki praktykanta: prowadziła ba dania komputerowe. Szybko się uczyła - wchłaniała niema wszystko - pomimo, iż niewiele rozumiała z projektu, na< którym pracowała. Miała uczucie, że ma wgląd w jedns tylko stronę ogromnej księgi. Po kilku tygodniach pracy zaczęła chwilami odczuwa; lekkie zawroty głowy. Nachodziły ją zjawy, bez widoczne przyczyny, które równie tajemniczo znikały. Po kilku takici wypadkach zgłosiła się do centralnej kliniki. Lekarze wykonali kilka standardowych testów, po czym wyjaśnili przy' czynę jej dolegliwości. - Będziesz się rozdwajać - powiedział lekarz. - Nit ma się czym martwić. Właściwie to cudowne - jedyne, C( może się wydać zaskakujące to fakt, iż proces ten zaczął si( tak rychło od chwili, gdy do nas dołączyłaś. Yardia nie mogła się nadziwić. Spotkała już bliźniaki i w Centrum i poza jego terenem, nigdy jednak nie przyszłe jej jakoś do głowy, że i jej się to kiedyś może przydarzyć - Jak to wpłynie na moją pracę? - spytała z obawą. - Praktycznie wcale nie wpłynie - powiedział lekarz. -Po prostu będziesz rosnąć w miarę, jak każda twoja komórka rozpocznie proces powielania się. Twoja replika zacznie ci wyrastać na plecach. Proces spowoduje lekkie zawrót; głowy i osłabienie, a w końcowej fazie - głębokie zakłócenie orientacji. - Jak długo to potrwa? - spytała. - Jeżeli wszystko pójdzie normalnie - około czterech tygodni - brzmiała odpowiedź. - Jeżeli chciałabyś zakorzenić się na cały dzień i noc, wówczas tylko około dziesięć dni Zdecydowała mieć to już za sobą. Mimo, że wszyscy jej przypadkiem niezmiernie się emocjonowali, ona sama byK pełna lęku i przygnębienia. Nadzorca z ochotą dał jej zwolnienie, jako że nie pracowała ona nad projektem tai długo, by nie można jej zastąpić. Wybrała więc spokojne miejsce poza Centrum, w pobliżu rzeki i tam się posadziła 158 l r , W nocy nie miała oczywiście żadnych problemów, jed-lakże za dnia, gdy musiała się ukorzeniać, świadomie wy-|uszczając czułki, szybko ogarniało ją znużenie. Za wyjąt-iiem wczesnego ranka i kilku chwil przed samym zmro-Siem przebywała w obozie sama albo co najwyżej w towa-Zystwie mieszkańców Czill, odsypiających długie okresy Iracy " na okrągło". ' Na trzeci dzień uświadomiła sobie, że potrzebuje wody wykorzeniła się, aby zejść do strumienia. Okazało się to cudniejsze niż przypuszczała. Miała uczucie, że waży z to-lę, miała też poważne trudności z utrzymaniem równowagi. (ogłaby sięgnąć do tyłu i namacać wyrastający kształt, nie niało to jednak większego sensu. Na brzegu rzeki dostrzegła Umiau. Spotykała je oczywiście w Centrum, ale tylko przenoszące ię z miejsca na miejsce. Osobnik spotkany teraz był pierw-zym, którego widziała z bliska. Wydawało się, że po prostu eży, śpiąc na piasku. Umiau miał dolną część ciała ryby, pokrytą srebrzysto-liebieskimi łuskami schodzącymi do płaskiej, dwudzielnej iłetwy ogonowej. Powyżej talii ciało miało taką samą jasno-iłękitną barwę, ale pozbawione było tych lśniących łusek pokryte gładką, zwodniczo mocną skórą. Poniżej linii przejęta widoczne było duże zagłębienie tworzące pochwę. Osobnik miał parę dużych i bardzo mocnych piersi i twarz :obiety, która w świecie Brazila mogłaby uchodzić za pieklą pomimo jasnoniebieskich ust i włosów, które zdawały ię spływać niczym błyszczący brokat. Uszy, normalnie przykryte włosami, ukształtowane niczym maleńkie muszle ustawione niemal w równej linii po bokach głowy. Vardia [ostrzegła również, że nos miał rodzaj skórzastych klapek, [noszących się i opadających w rytm oddechu stworzenia, irawdopodobnie - jak się domyślała - dla ochrony przed wtargnięciem wody podczas pływania. Długie, muskularne amiona kończyły się dłońmi z długimi, cienkimi palcami kciukiem, połączonymi błoną pławną. Vardia weszła do wody, by się napić i wtedy dostrzegła nne Umiau wzdłuż całego brzegu, niektóre pływały z wdzię- 159 kiem i bez wysiłku zarówno na powierzchni, jak i pod wodą. Tutaj, przy brzegu rzeka była płytka, na środku jednak głęboka na prawie dwa metry. Umiau na lądzie poruszały się niezgrabnie, podciągając się na rękach, a w Centrum używały elektrycznych wózeczków. W swoim żywiole były jednak naprawdę piękne. Większość, jak osobnik śpiący nieopodal, nosiła bransolety z rodzaju kolorowego koralu, naszyjniki, małe kolczyki z muszli i inne ozdoby. Wszystkie wydawały się jej podobne, różniły się jedynie wzrostem. - Ciekawe, czy wszystkie są kobietami? - pomyślała. Skończywszy pić powoli ruszyła do brzegu. Strasznie chlapała, bała się, że zaraz upadnie. Hałas obudził śpiącego Umiau. - Nob... Cześć! - powiedziała syrena przyjemnym, melodyjnym głosem. Umiau mogły wydawać dźwięki w języku Czill, większość z tych, które spotkała w Centrum, znała go. Mieszkańcy Czill natomiast nie byli w stanie naśladować innych języków, a więc wszelkie rozmowy musiały być prowadzone w ich mowie. - Przepraszam, że cię obudziłam - tłumaczyła się Var-dia. - W porządku - odpowiedział Umiau i ziewnął. - Nie powinnam marnować czasu na sen. Słońce mnie wysusza i przez kilka godzin mam później gorączkę. Rozmnażamy się, co? - Tak... - odparła Vardia, trochę zażenowana. - Pierw-ł szy raz. To okropne! l - Współczuję - powiedziała syrena. - Złożyłam jajoj w tym cyklu, ale dostanę w następnym. Vardia zdecydowała się zakorzenić na razie w pobliżu strumienia: - Nie rozumiem - powiedziała z wahaniem. - Czyżbyś była kobietą? Umiau zaśmiał się: - Tyle, co ty - odparł. Jesteśmy obojniakami. Jednego roku wytwarzamy jajo, po czym przekazujemy je komuś, kto akurat w tym roku nie owulował. 160 jam jajo oblewane jest spermą i rozwija się. Następnego E>ku dostajemy jajo. Trzeci rok jest bezpłodny, po czym ca- | sekwencja powtarza się. l- Nie można się więc powstrzymać? - spytała Vardia iewinnie. iUmiau roześmiał się ponownie: - Pewnie, ale niewielu ik robi, chyba że się da wysterylizować. Jak mus to mus, Dtku! -- A więc to jest przyjemne? - nalegała Vardia nie-nnnie. - Niewiarygodnie - odparł Umiau z chytrym uśmiesz-iem. - Chciałabym móc tak powiedzieć o sobie - nadąsała ię Vardia. - Czuję się jednak nędznie. - Nie martwiłabym się tym - powiedział Umiau. - Roicie to tylko dwa lub trzy razy w całym naszym długim yciu. - Nagle syrena zerknęła ku słońcu. - Cóż, robi się óźno. Miło było z tobą pogawędzić, ale muszę zmykać. Nie lartw się - wszystko pójdzie dobrze. Bliźniak będzie na chwał. To mówiąc, syrena nieoczekiwanie bystro doczołgała się k) wody i odpłynęła. Dziewiątego dnia, kiedy znowu poczuła pragnienie, od-ryła, że słabo panuje nad sobą. Każdy jej ruch do przodu ył kontrowany przez bliźniaka, który, prawie w pełni roz-ranięty, sterczał jej z pleców. Nawet myśli nie mogła ze-rać, bo każda była jakby podwójna, odbijała się echem v mózgu. Musiała się ogromnie skupić, by dotrzeć do woły, a wychodząc - upadła. Poleżała jakiś czas, czując się zażenowana i bezradna, gdy »agle dotarł do niej dziwny fakt, myśl, która rozbrzmiała chem w głowie. - Widzę, widzę w obu w obu kierunkach jednocześnie - iomyślał jej mózg. Wiedziała, że nie będzie w stanie się podnieść i prawie rzeź całe popołudnie wyglądała pomocy. Męczące podwój-[e widzenie nie pomagało jej, bowiem oba widoki zdawały ię mieć podwójną ekspozycję. l Północ przy studni dusz igl Spróbowała poruszyć głową, stwierdziła jednak, że nie jest tego w stanie zrobić nie zagrzebując się w piaszczystym brzegu rzeki. Wreszcie na godzinę-dwie przed zachodem słońca przyszli inni, żeby się zakorzenić, podnieśli ją i pomogli wrócić do miejsca ukorzenienia. Najgorszy był dziesiąty dzień. W ogóle nie mogła myśleć, ruszać się, nie mogła oceniać pola widzenia, odległości, niczego. Nawet dźwięki podwajały się. Było to okropne uczucie i wydawało się, że nie ustąpi nigdy. Jedenastego dnia popadła w stan delirium i niczego w ogóle nie mogła zrobić. Około południa doznała jednak nagłej ulgi. Poczuła się tak, jak gdyby połowa nagle, niczym duch, wyszła z niej. Bardzo szybko wszystko wróciło do normy, czuła się jednak tak osłabiona, że zemdlała w biały dzień. Świt dnia dwunastego wstał normalny, czuła się znacznie lepiej, niemal - pomyślała - w euforii. Wykorzeniła su i zrobiła ostrożnie krok do przodu: - To tak! - powiedziała głośno, czując się lekko i odzyskawszy całkowite panowanie nad sobą. Dokładnie w tej samej chwili posłyszała inny głos, mówiący dokładnie to samo! Obróciły się równocześnie tym samym ruchem. Dwie identyczne Vardie spoglądały na siebie ze zdumieniem. - A więc jesteś bliźniaczką - powiedziały jednocześnie, - To nie ja, to ty jesteś bliźniaczką! - upierały się. - Jestem czy nie? - pomyślały. - Czy bliźniak wiedziałl Wszystko, dosłownie wszystko było podwójne. Nawę! wspomnienia i osobowość. Uświadomiły sobie, że właśnie dlatego mówią i robią to samo. Czy kiedykolwiek dowiemy się, która jest która? - pomyślały. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Obie wyrosły z tego samego ciała. Ruszyły razem do Centrum. Szły bez słowa, w doskonale identycznym rytmie, nawet przypadkowe gesty powtórzone z lustrzaną wiernością. Niepotrzebny był kontakt głosem, bowiem każda znała myśli bliźniaczki i myślała to samo. Procedura postępowania byłą 162 jak się okazało, wypracowana od dawna. Od razu z recepcji Eostały skierowane do osobnych pokoi, gdzie poddano je )adaniu lekarskiemu. Orzeczenie brzmiało: zdrowa i zdatna io pracy. Obie zostały przydzielone do części projektu innej liż ta, w której Vardia pracowała dotychczas, jednak wymagającej podobnych umiejętności. - Czy zobaczę jeszcze kiedyś moją bliźniaczkę? - spy-ała ta Vardia, którą ulokowano w skrzydle 4. - Prawdopodobnie tak - odparł nadzorca. - Mamy jed-lak zamiar możliwie szybko zaangażować was do odmien-łych czynności w różnych dziedzinach, przez co wasz roz-KO] będzie podążał odmienną ścieżką. Kiedy zgromadzisz taki zasób nowych doświadczeń, który będzie cię w wystar-;zającym stopniu wyróżniał, nie ma powodu, byście się nie tobaczyły, o ile zechcecie. W tym czasie druga Vardia, po zadaniu tego samego py-iania i uzyskaniu identycznej odpowiedzi, została ustawiona w zupełnie odmiennej pozycji. Zaczęła pracować z Umiau, identycznym ze spotkaną na )rzegu rzeki syreną. Jej imię - Vardia upierała się, by nyśleć o nich jako o kobietach, którymi w istocie nie byty - brzmiało Endi Cannot. Po kilku dniach wzajemnego obserwowania się, zaczęły podejmować rozmowę w trakcie pracy. Cannot przypominała jej jakoś niektórych instruktorów w Centrum. Na każde pytanie odpowiadała całym wykładem. Pewnego dnia spytała Cannot, czy orientuje się, czego właściwie szukają. Dotychczasowa ich praca polegała na wpisywaniu do pamięci komputera legend i opowieści sta-ych kobiet różnych ras po to, by znaleźć ich elementy wspólne. - Widziałaś już jeden taki element, prawda? - odpowie-iziała Cannot profesorskim tonem. - Jaki to element? - Chodzi o to porzekadło, które przewija się wszędzie... - Właśnie! - podchwyciła syrena. - Do północy przy Studni Dusz. Bardziej poetyczne określenie dla: na zawsze, N nieskończoność. Można np. powiedzieć: będziemy się mę- l1* 163 czyły nad tym projektem do północy przy Studni Dusz, co wydaje się bardzo prawdopodobne przy tym tempie. - Dlaczego jednak jest to takie ważne? - dociekała Var-dia. - Chcę powiedzieć, że to tylko takie powiedzonko, prawda? - Nie tylko - odpowiedziała Umiau z mocą. - Gdyby to było porzekadło jednej rasy, być może nawet kilku ras graniczących ze sobą, byłoby to zrozumiałe. Ale przecież jest ono używane nawet przez mieszkańców Północy! Nieliczne rzeczywiście prymitywne sześciokąty zdają się używać go jako religijnego psalmu! Dlaczego? Powiedzenie jest tak stare jak sama historia. Znaleziono je w zapisach sprzed dziesięciu tysięcy lat, tradycja ustna jest wielokrotnie starsza. Zdanie stale się przewija! Dlaczego? Co usiłuje nam przekazać? To właśnie muszę wiedzieć. To może nam dać klucz do tej zwariowanej planety, z jej tysiącem pięciuset sześdziesięcioma rasami i rozmaitymi biotopami. - Może należy to rozumieć dosłownie - poddała Var-dia. - Może kiedyś, w zamierzchłej przeszłości ludzie zbierali się w miejscu zwanym Studnią Dusz? Wyraz twarzy syreny świadczył o tym, że tępa studentka wreszcie chwyta oczywistość wykładaną jej godzinami. - Szliśmy już tym tropem - powiedziała Cannot. Zresztą cały ten świat nazywany jest światem Studni, jedyne jednak studnie, o jakich nam wiadomo, to studnie wlotowe na obu biegunach. To właśnie, widzisz, jest problemem. Obie są wlotowe, a nie - jedna wlotowa, druga - wylotowa. - Czy musi być jakiś wylot? - spytała Vardia. - Chcę powiedzieć: czy to nie może być ulica jednokierunkowa? Cannot potrząsnęła swoją posągową głową: - Nie, to zupełnie nie miałoby sensu, poza tym zniweczyłoby to jedyną dobrą teorię, jaką udało mi się dotąd skonstruować, wyjaśniającą przyczyny, dla których stworzono ten świat i to stworzono taki, jaki jest. - Cóż to za teoria? Oczy Cannot zalśniły, Vardia nie potrafiła określić, czy emocją czy też był to naturalny efekt specyficznej podwój- 164 nej konstrukcji powieki Umiau z przeźroczystą powieką wewnętrzną. - Jesteś mądrą osóbką, Vardia - powiedziała syrena. - Być może kiedyś ci ją opowiem. Na tym się skończyło. Dzień czy dwa dni potem Vardia zaszła do gabinetu Cannot i zobaczyła, jak ta przegląda przeźrocza, przedstawiające wielką pustynię, w kolorze czerwonym, żółtym, pomarańczowym, roztaczającą się pod bezchmurnym, błękitnym niebem. Przedmioty ukryte na dalszym planie były zamglone i niewyraźne. Wyglądały - pomyślała Vardia - jak rodzaj półprzeźroczystej ściany. Powiedziała to głośno. - Bo to jest ściana, Vardia - odparła Cannot. - Dosłownie ściana. To Przegroda Równikowa - miejsce, które chyba i tak będę musiała odwiedzić, chociaż w żadnym z graniczących z nią sześciokątów woda nie występuje zbyt obficie, a podróż będzie nielekka. Popatrz na to - przerzuciła kilka przeźroczy. Vardia ujrzała widok przez ścianę zdjęty przy pomocy najlepszych filtrów. Przedmioty były nadal rozmyte, jedną wszakże rzecz można było dostrzec zupełnie wyraźnie. - Tam jest przejście! - wykrzyknęła. - Takie samo jak to w pobliżu Studni Strefy! - Właśnie! - potwierdziła syrena. I o tym chciałabym się czegoś więcej dowiedzieć. Czy czujesz się na siłach, żeby popracować nocą? - Dlaczego nie, tak, tak sądzę - odpowiedziała. - Nigdy dotąd tego nie robiłam, ale czuję się świetnie. | - Dobrze! - ucieszyła się Cannot, zacierając ręce. - Być może uda mi się dziś w nocy rozwiązać tę zagadkę! Na nocnym niebie świeciło niezmierzone bogactwo gwiazd, wielkie, kolorowe chmury mgławic rozciągające się w dziwnych kształtach, a sam firmament wydawał się składać z mrowia milionów gwiazd, wirujących tak jak galaktyka w dużym powiększeniu. Był to wspaniały widok, którym Vardia nie mogła się cieszyć, bowiem nie dostrzegały go jej oczy, nieczułe na barwę, gdy pracowała w jasnym, sztucz- 165 nym świetle dziennym laboratorium. Nie dostrzegali go również ukryci widzowie na polach po południowej stronie. Zrazu wyglądali niczym szczególnie grube łodygi dzikie] trawy porastającej teren. Potem, powoli pod łodygami wyrosły dwa duże kształty, przypominające wielkie owady z ogromnymi oczami. I coś jeszcze. Cośr-co wirowało niczym setki świetlików uwięzionych w pułapce, osadzonej na szczycie ciemnego kształtu. - Wróżbita mówi, że równanie zmieniło się w nienaturalny sposób - powiedział Rei. - A więc nie wchodzimy tej nocy? - spytał jeden z Ak-kafiańskich wojowników. - Musimy - odparł Rei. - Mamy przeczucie, że tylko dziś jest taki pomyślny układ. Mamy dodatkowe szansę. - A więc różnica - ten nowy czynnik - działa na naszą korzyść? - spytał Markling z ulgą. - Tak jest - odpowiedział Rei. - Trzeba będzie z powrotem przenieść dwóch, nie jednego. Dacie radę? - Oczywiście, o ile nowy nie jest większy od innych - powiedział Markling. - Dobra. Pownni być razem, więc bierzcie ich razem. I - pamiętajcie! Czillianie będą już spali, gdy wyleci w powietrze siłownia, ale Umiau - nie. Będą zaszokowani, nie będą widzieli zbyt dobrze, nie będą się też zbyt pewnie poruszali, ale mogą być kłopoty. Nie powinniście się dać wciągnąć do walki, bo moglibyście przypadkowo użądlić śmiertelnie którąś z naszych ofiar. Chcę, by zostały one tylko na tyle porażone, byśmy mogli wrócić na wyspę w połowie drogi. - Nie martw się - zapewnili wojownicy w duecie. - Nie zawiedziemy barona. - A więc dobrze - powiedział Rei głosem tak cichym, że nieomal niesłyszalnym przez łagodny nocny wiatr. - Macie detonator. Kiedy ruszymy do punktu, który wam wskazałem, dam sygnał. Wtedy i tylko wtedy go uruchomicie. Nie wcześniej i nie później. W przeciwnym przypadku 166 awaryjne detonatory zostaną włączone, zanim się wyniesiemy. - Rozumie się - zapewniły Marklingi. - Wróżbita powiada, że obie są tam same przy pracy - powiedział Rei. - Mam jakieś pode]rzenia. Zbyt to się wszystko dobrze układa, a ja nie wierzę w szczęście. Wszystko jedno - robimy co do nas należy. - Dobra. Teraz! Diiiia - nad jeziorem Wu Ju-li zajęczała i otworzyła oczy. Głowa jej pękała, pokój wirował dookoła. - Dochodzi do siebie! - krzyknął ktoś i nagle uświadomiła sobie, że otacza ją ciżba ludzka. Spróbowała odzyskać ostrość widzenia, ale jeszcze przez kilka chwil wszystko dookoła było rozmazane. Wreszcie widok przetarł się na tyle, że zdołała rozróżnić otaczających ludzi, zwłaszcza jednego, wyróżniającego się nie-DUliańskim wyglądem. - Braził! - wykrztusiła, po czym kompletnie ją zatkało. Ktoś wlał jej do gardła nieco wody. Miała gorzki smak. Zakaszlała. - Ona cię zna! - krzyknął Yomax, podniecony. - Wróciła jej pamięć! Mocno zacisnęła powieki. Pamiętała wszystko. Wstrząsnął nią dreszcz, zwróciła wypitą przed chwilą wodę. - Yomax! Jol! - usłyszała głos Uzdrawiacza. Weźcie ją stąd, wy prostaki! Kapitanie Braził, pan ciągnie, a ja popycham! Spróbujmy ją jak najprędzej postawić na nogi! Zabrali się do dzieła i po kilku próbach zdołali ją podciągnąć. Nie dzięki mnie - pomyślał Braził. O rany! Ależ ci ludzie mieli muskuły! Stała teraz dość niepewnie. Wsparli jej ramiona na podstawkach wyściełanych suknem. Pokój ciągle kręcił się w kółko, ale jak się wydawało, coraz wolniej. Nadal było jej niedobrze, zaczęła dygotać. Ktoś - prawdopodobnie Jol - zaczął gładzić ją po grzbiecie i to zdawało się ją nieco uspokajać. - O Boże! - wy jęczała. - Wszystko w porządku, Wu Ju-li - powiedział Braził łagodnie. - Koszmar minął. Teraz będzie już dobrze. - Ale jak... - zaczęła, po czym znowu zwymiotowała i znowu się zacięła. - W porządku, a teraz wszyscy się stąd wynoście! - zażądał Uzdrawiacz. - Tak, ty również, Yomax! Zawołam cię, jak będę gotów. 168 Wyszli na chłodny wiatr. Yomax wzruszył ramionami z bezradnym wyrazem twarzy. Czy pijasz ale, przybyszu z obcych stron? - spytał wiekowy centaur Brazila. - Kiedyś byłem z tego znany - odparł Brazil. - Z czego je pędzicie? - Ze zboża, wody i drożdży! - powiedział Yomax, zaskoczony pytaniem. - Aż czegóżby jeszcze można pędzić ale? - Nie wiem - przyznał Brazil. - Ale bardzo mi miło, że i wy to wiecie. Dokąd idziemy? Cała trójka ruszyła główną ulicą. Brazil czuł się pomiędzy nimi niczym Pigmej wśród gigantów. Dotarli do baru. Pojawienie się Brazila wstrzymało rozmowy i skupiło na nim podejrzliwe spojrzenia. - Przepadam za takimi serdecznymi powitaniami - powiedział sarkastycznie. Potem dorzucił, zwracając się do dwójki swoich towarzyszy: - Czy nie ma tu gdzieś bardziej intymnego miejsca na pogawędkę? Yomax skinął na barmana: - Trzy razy, Zoder! - zamówił, a ten napełnił trzy olbrzymie kufle ale i postawił je na barze. Jeden podał Jolowi, jeden Brazilowi, który niemalże go upuścił, gdy poczuł, jak ciężki może być kufel pełen ale. Dzierżąc kufel oburącz ruszył za Yomaxem ulicą do biura staruszka, które znajdowało się nieopodal. Jol rozpalił ogień i dorzucił drewna, i wtedy miejsce wydało się jaśniejsze i cieplejsze zarówno w przenośnym, jak i dosłownym sensie. Brazil westchnął głęboko i siadł na podłodze, stawiając kufel w zasięgu ręki. Kiedy zrobiło się cieplej, zdjął futrzaną czapę i płaszcz. Pod spodem nie nosił niczego. Dwa centaury zdjęły płaszcze i obaj spojrzeli na niego. Brazil odpowiedział twardym spojrzeniem: - No, no, nie zaczynajcie znowu, bo wracam do baru! - ostrzegł. Diiiia-nie roześmiali się i wszyscy poczuli się swobodniej. Brazil pociągnął piwa i stwierdził, że jest zupełnie niezłe, chociaż dwa litry bez mała to trochę sporo na jeden raz, jak dla niego. 169 - Niechże nam Pan wreszcie wyjaśni, o co w tym wszystkim chodzi! - rzekł Jol podejrzliwie. - Wymieńmy informacje - poddał Braził wyciągając fajkę i wypuszczając pierwsze kłęby dymu. Yomax oblizał usta. - Czy to... czy to jest tytoń? - spytał ostrożnie. -Tak jest - odparł Braził. - Nie najlepszy, ale dla mnie wystarczy. Chcesz trochę? - Nie mamy tu wiele tytoniu - wyjaśnił staruszek. - Nigdy bym się nie domyślił - odparł Braził sucho. - Zebrałem go bardzo daleko stąd... w istocie, idąc tu przeszedłem dziewięć sześciokątów, nie licząc odskoku do Strefy z mojego ojczystego sześciokąta. - Te gryzonie są jedynymi w promieniu pięciu tysięcy kilometrów, którzy mają dziś tytoń - poskarżył się Yomax. - To właśnie tam? Braził kiwnął głową: - Sąsiedzi mojego rodzinnego sześciokąta. - Nie sądzę, bym go pamiętał - rzucił stary urzędnik ciekawie. - Wyglądem przypominasz nas trochę, w każdym razie od pasa w górę, ale nie sądzę, bym widział cię kiedykolwiek. - Nie dziwota - odparł Braził ze smutkiem. - Mój naród, obawiam się, marnie skończył. - Hej! Yomax! - wykrzyknął nagle Jol. - Popatrz na jego usta! Nie poruszają się w rytmie słów! - Używa translatora, idioto! - warknął Yomax. - Racja - potwierdził mały człowieczek. - Dostałem go od Ambreza - od tych "gryzoni", jak ich nazywacie. Mili ludzie, w każdym razie od chwili, gdy zdołałem ich przekonać, że jestem stworzeniem inteligentnym. - Jeżeli to twoi sąsiedzi, to dlaczego mieliście takie problemy? - spytał Jol. W głosie Brazila zabrzmiał ten sam smutek: - No cóż... bardzo dawno temu była wojna. Moi ludzie zamieszkiwali "technologiczny" sześciokąt. Stworzyli szalenie wygodną cywilizację, sądząc po przedmiotach, jakie oglądałem. Ich styl życia był jednak szalenie marnotrawny, wymagał 170 ogromnego zużycia zasobów, które powoli zaczynały się wyczerpywać. Produkty uboczne i odpady zmniejszyły obszar ziemi uprawnej na tyle, że osiem procent całej żywności pochodziło z importu. Nie chcąc zmienić swego trybu życia, zaczęli się rozglądać za niezbędnymi zasobami w sąsiedztwie. Dwa sześciokąty zajmował ocean, w jednym panowała zabójczo niska temperatura, dwa pozostałe były tak biedne, że nie warto było ich podbijać. W sumie pozostawał tylko Sześciokąt Ambreza, mimo, iż był to obszar całkowicie nie-technologiczny. Nie tylko, że nie znał maszyn parowych, nie istniały tam w ogóle żadne maszyny, nawet poruszane siłą mięśni. Ambreza byli spokojnymi, prymitywnymi rolnikami i rybakami, wyglądali więc na łatwy łup. - I co? Zaatakowali ich, prawda? - wtrącił Yomax. - Och, byli tego bardzo bliscy - odparł Braził - zgromadzili miecze i dzidy, łuki i katapulty, słowem - wszystko co mogło działać w tamtym świecie, a komputery, pozostawione w domu, podszeptywały im najlepsze wykorzystanie tego sprzętu. Mój naród popełnił jednak jeden błąd, tak stary jak ludzki ród, i słono za to zapłacił. - Cóż to za błąd? - spytał Jol, wpatrując się w Brazila jak urzeczony. - Pomylili niewiedzę z głupotą - wyjaśnił kapitan. - Ambreza byli tymi, na jakich wyglądali, na pewno jednak nie byli głupi. Dostrzegli, co się kroi, wiedzieli, że muszą w tym starciu przegrać. Ich dyplomaci starali się wynegocjować opóźnienie inwazji, a Jednocześnie przeszukiwali inne sześciokąty w poszukiwaniu skutecznych środków obrony - i znaleźli! - Tak? tak? A mianowicie...? - ponaglał Yomax. - Gaz - powiedział Braził spokojnie. - Półkula Północna używała go do zamrażania, ale jego oddziaływanie na mój gatunek było zupełnie inne. Porwali kilkoro ludzi i wypróbowali na nich działanie gazu. Było dokładnie takie jak w opisach mieszkańców Północy. Jednocześnie u mieszkańców Ambreza powodowało to jedynie swędzenie i przez jakiś czas również kichanie. - Wybili cały twój ród? - spytał Yomax przerażony. 171 - Niezupełnie wybili - odparł kapitan. - Gaz powodował pewne zmiany chemiczne w mózgu. Widzicie, niemal wszystkie rasy są w jakiś sposób spokrewnione ze zwierzętami. - A więc my - mój gatunek - pochodzi od, albo lepiej - jest doskonalszą wersją - wielkich małp. Słyszeliście coś o nich? - Widziałem obrazki w czasopismach - powiedział Jol. - Jest ich trochę w dwóch czy trzech sześciokątach. - Słusznie. Nawet Ambreza są spokrewnieni z pewnymi zwierzętami w innych sześciokątach - włączając wasz, o ile dobrze pamiętam - ciągnął Brazil. - A więc gaz po prostu przenosił porażonych nim w ich zwierzęcą przeszłość. Utracili zdolność rozumowania i przeistoczyli się w wielkie, małpy. - O rany! - wykrzyknął Jol. - Czy w końcu wszyscy wymarli? - Nie - odparł Brazil. - Mamy tam umiarkowany klimat i chociaż wielu, być może większość rzeczywiście wyginęła, niektórzy, jak się wydaje, jakoś się przystosowali. Ambreza wkroczyli i oczyścili teren. Pozwolili im żyć na swobodzie w małych grupkach. Niektórych trzymali nawet w charakterze zwierząt domowych. - Niewiele się wyznaję na nauce - wtrącił staruszek - ale jedno pamiętam na pewno: zmiany chemiczne nie są dziedziczne. Tak więc z pewnością ich dzieci nie byłyby jednak zwierzętami? - Ambreza twierdzą, że następuje powolna poprawa - odpowiedział gość. - Gaz musi być rzeczywiście bardzo mocny, by oddziaływać na innych, ale - jak się wydaje - został on wchłonięty właściwie przez wszystko - skały, pył, wszystko, co je porastało lub zamieszkiwało. W przypadku mojego ludu wysoka dawka spowodowała początkowy regres, który może być jednak utrzymywany przez dawki tysiące razy słabsze. Efekt powoli wygasa. Ambreza przewidują, że tamci osiągną poziom wczesnych, prymitywnych ludzi w szóstym lub siódmym pokoleniu, może nawet zaczną mówić za jakieś pięćset lat. Ambreza planują przesiedlić te grupki na ich dawne tereny, kiedy zarysuje się 172 wyraźna poprawa. W ten sposób rozwiną się w nietechnolo-gicznym sześciokącie i pozostaną raczej prymitywni. - Chyba mi się nie bardzo podoba ten gaz - dorzucił Yomax. - Jeśli działał na nich, może podziałać i na nas - wzdrygnął się. - Nie sądzę - odpowiedział Brazil. - Po ataku Studnia przestała to świństwo przenosić. Myślę, że mózg ma dość takich rzeczy. - Tak czy siak, cała sprawa mi się nie podoba - upierał się Yomax. - Jeśli nie to, może to być coś innego. - Życie jest pełne niebezpieczeństw nawet bez zamartwiania się wszystkim, co może się wydarzyć - zauważył Brazil. - Poza tym możesz się przecież poślizgnąć na molo, wpaść do jeziora i zamarznąć na śmierć, zanim się wydostaniesz na brzeg. Może cię przywalić padające drzewo. Może w ciebie strzelić piorun. Jeżeli jednak pozwolisz, by takie obawy zdominowały twoje życie, będzie to tak samo, jakbyś był już martwy. To jest właśnie ten kłopot, który mamy z Wu Ju-li. - Co masz na myśli? - spytał Jol ostro. - Miała okropne życie - odpowiedział Brazil spokojnie. - Urodziła się w Komlandach, wychowano ją do pracy na roli, wyglądała i myślała jak wszyscy - żadnego seksu, żadnych uciech, niczego. Potem, nagle, została przez władzę wyrwana z tego środowiska, sztucznie przeregulowana tak, by osiągnąć pełen rozwój płciowy i wykorzystywana jako prostytutka obsługująca pomniejszych gości. Wśród nich była cudzoziemska świnia nazwiskiem Datham Hain. W tym momencie przerwali mu i musiał im mozolnie wyjaśniać znaczenie słowa prostytutka, niezrozumiałego dla przedstawicieli kultury, nie znającej małżeństwa, procesów ,o ustalenie ojcostwa czy pieniędzy. Miał z tym sporo roboty. - W każdym razie - ciągnął - ten Hain był przedstawicielem grupy paskudnych typów, którzy uzależniają ważne figury w różnych światach od szczególnie obrzydliwego narkotyku po to, by nimi zawładnąć. Po to, aby pokazać, jak to działa, o ile nie podejmie się stosownej kuracji, naj- 173 pierw zaraził Wu Ju-li, a potem pozwolił na jej stopniową degradację. Lekarstwa na to właściwie nie ma i w większości światów tacy ludzie są po prostu skazani na śmierć. Większość zarażonych, stwierdziwszy, że próba krwi daje u nich wynik identyczny jak u Wu Ju-li, dawała się omolać Hainowi, wypełniając rozkazy jego i jego przełożonych. - Działanie substancji, którą zarażono Wu Ju-li przypomina działanie gazu na mój sześciokąt, powoduje jednak straszne boleści, prócz tego odbiera kompletnie apetyt. W rezultacie ludzie zarażeni umierają bezmyślnie z głodu. - A biedna Wu Ju-li była mocno uzależniona - wtrącił Jol. - Nic dziwnego, że wymazała wszelkie wspomnienia! I nic dziwnego, że męczyły ją koszmary! - Jej życie było przecież prawdziwym koszmarem - powiedział spokojnie Brazil. - W sensie fizycznym koszmar minął, ale dopóki sobie tego nie uświadomi, żyje on w jej umyśle. Zapadło milczenie, wydawało się, że wszystko zostało powiedziane. Wreszcie Yomax powiedział: - Kapitanie, w pańskiej historii z gazem męczy mnie pewna sprawa... - Wal śmiało - zachęcił Brazil, pociągając kolejny łyk ale. - Jeżeli ten gaz był nadal aktywny, dlaczego nie oddziałał na ciebie, przynajmniej trochę? - Uczciwie mówię, że nie wiem - odparł Brazil. - Wszystko przemawia za tym, że powinienem zostać zredukowany. Tak się jednak nie stało. Nie zostałem zmieniony nawet fizycznie. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Uzdrawiacz wetknął głowę do środka. Odwrócili się ku niemu z nadzieją. - Teraz śpi - poinformował. - Naprawdę śpi, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Zostanę przy niej i będę jej doglądał. Pokiwali głowami i pogrążyli się znowu w oczekiwaniu. Wu Ju-li spała prawie dwa dni. Brazil wykorzystał ten czas, by przeczesać wioskę i przyjrzeć się niektórym ścieżkom. Lubił tych ludzi, podobało mu się to odcięte od świata miejsce, połączone z cywilizacją 174 codziennym kursem statku. Stojąc na występie skalnym, przez który przebiegała dobrze utrzymana ścieżka, nie odczuwał zimna i wiatru, gdy spoglądał ku pokrytym śniegiem górskim szczytom. Nagle zrozumiał, że niemal cały ten łańcuch znajduje się już w następnym sześciokącie. Ciekawe, jak wyglądają jego mieszkańcy - pomyślał. Po całym dniu spędzonym w terenie wrócił do wioski, by sprawdzić, jakie postępy zrobiła Wu Ju-li. - Odzyskała przytomność - poinformował Uzdra-wiacz. - Zmusiłem ją, by trochę zjadła i nie wstawała. Możesz się z nią zobaczyć, jeśli chcesz. Wyglądała trochę słabo, ale ujrzawszy go, zdobyła się na uśmiech. Właściwie tak bardzo się nie zmieniła - pomyślał - przynajmniej od pasa w górę. Poznałby ją wszędzie - pomimo odmiennego ubarwienia i całej dolnej części tułowia, spiczastych uszu itd. Wyglądała zdrowiej niż wtedy, gdy była trawiona zarazą, co z pewnością było skutkiem lepszego jedzenia i ćwiczeń. - Jak się czujesz? - spytał leniwie, zostanawiając się, dlaczego ludziom faktycznie chorym zadaje się jako pierwsze właśnie to głupie pytanie. - Słabo - odparła - ale dam sobie radę. Zaśmiała się leciutko. - Ostatni raz jak się widzieliśmy, musiałam zadzierać głowę. Braził przybrał zbolały wyraz twarzy: - Tak jest zawsze! - zaniósł się lamentem. - Wszyscy na małego człowieczka! Roześmieli się razem. - Przyjemnie widzieć, jak się śmiejesz - powiedział. - Niewiele przedtem było do śmiechu - odparła. - Mówiłem, że cię odnajdę. - Pamiętam - to była najgorsza strona gąbki. Ty wiesz, masz świadomość wszystkiego, co ci się przydarza. Kiwnął poważnie głową: - W całej swej historii ludzie zawsze mieli jakiś rodzaj narkotyku, od którego się uzależniali. Ludzie rozprowadzający towar są zależni od innego 175 narkotyku, tak potężnego, że nie pozwala on im dostrzec swojego pustoszącego, zwierzęcego wpływu. - Cóż to takiego? - Władza i chciwość - wyjaśnił. - Najgorsza - me, druga z najgorszych plag jakie znała ludzkość. - Jaka jest więc najgorsza? - spytała Wu. - Strach - odparł poważnie. - Strach, który niszczy, rozkłada, uderza boleśnie wszystkich dookoła. Przez chwilę nie odzywała się. - Całe życie czegoś się bałam - powiedziała wreszcie tak cicho, że z trudem rozróżniał słowa. - Wiem - powiedział łagodnie. - Teraz nie masz się już czego obawiać, wiesz dobrze. Jesteś wśród dobrych ludzi, a miejsce jest tak przyjemne, że chętnie spędziłbym tu resztę mojego życia. Spojrzała mu prosto w oczy, w młodzieńczej twarzy błyszczały oczy kogoś niewiarygodnie starego. - Oni rzeczywiście są cudowni - przyznała. - Ale to jest ich raj. Tu się urodzili, nic nie wiedzą o okropnościach, jakie skrywa horyzont. Takie życie musi być cudowne, ale ja nie jestem jedną z nich. Moje blizny wydają mi się wielkie i bolesne, właśnie przez ich dobroć i prostotę. Czy nie możesz tego zrozumieć? Powoli pokiwał głową: - Ja też mam swoje blizny, wiesz dobrze. Niektóre sprawiają ból, który niekiedy trudno jest znieść. Powoli, powoli wraca mi pamięć, pojawiają się zadziwiające szczegóły. Są to, jak powiedział Serge, przeważnie rzeczy, których nie chcę pamiętać. Dobre czasy, cudowne sprawy, na pewno - ale też i okropności i masę spraw bolesnych. Podobnie jak i ty, wymazałem je z pamięci, wydaje się, że z większym powodzeniem, ale teraz wracają - z każdym dniem jest ich więcej. - Te zabiegi odmładzające musiały podziałać na twoją pamięć - podsunęła. - Ależ właśnie nie - powiedział powoli. - Nigdy nie byłem odmładzany, Wu Ju-li. Nigdy! Wiedziałem to, gdy obciążałem je winą za takie sprawki. - Nigdy? Ależ to niemożliwe! Pamiętam, jak Hain od- 176 czytywał twoją licencję. Wynikało z niej, że masz pięćset lat z okładem. - Bo mam - odparł niespiesznie. - Może nawet więcej. Miałem sto imion, tysiąc żywotów. Byłem tu za czasów Starej Ziemi, a nawet wcześniej. Ależ ona została zniszczona bombami przed wieloma wiekami! To było w czasach prehistorycznych. Odpowiedział tonem niedbałym, który nie pozostawiał jednak wątpliwości co do tego, że mówi szczerze. - Pamięć wraca mi tak, jakby opadały kolejne zasłony, odsłaniając po trochu to, co ukrywają. Właśnie dziś, w górach, nagle przypomniałem sobie śmiesznego, małego dyktatora Starej Ziemi, który lubił mnie za to, że nie przewyższałem go wzrostem. - Nazywał się Napoleon Bonaparte. Przez kilka dni sypiał na futrach rozłożonych w biurze Yomaxa, obserwując, jak z każdą wizytą Wu Ju-li nabierała sił i pewności siebie. Tylko te oczy... w oczach ciągle tkwił ten bolesny wyraz. Pewnego dnia przybił parowiec, a Klamath o mały włos nie wpadł do jeziora spiesząc na jego spotkanie. - Nat! Nat! - zawołał kapitan promu. - Niezwykłe wieści! - Wyraz jego twarzy zapowiadał, że nie są to pomyślne nowiny. - Uspokój się, Kłammy i opowiedz wszystko po kolei. - Dostrzegł w ręku matrosa drukowaną wielką czcionką gazetę, nic jednak nie potrafił z niej zrozumieć. - Ktoś wtargnął do uniwersytetu w Czill i porwał dwoje ludzi! Braził zmarszczył brwi, czując osobliwe łaskotanie w żołądku. Tam była przecież Vardia i tam miał się udać w następnej kolejności. - Kogo złapali? - spytał. - Jedną z waszych, imieniem Vardia czy coś takiego. Oraz Umiau - to coś w rodzaju syreny, Nat - imieniem Cannot. Mały człowiek zakręcił się niespokojnie, przygryzając wargę. 12 Północ przy studni dusz 17'7 - Czy wiadomo, kto to mógł zrobić? - Mam pewną koncepcję, ale oni zaprzeczają. Paczka wielkich karaluchów o trudnych do wymówienia imionach. Kilku Umiau wykryło ich w ciemności, gdy rozwalały zasilanie Centrum. Powoli cała historia nabrała kształtu. Dwa ogromne stwory przypominające wielkie latające robaki wysadziły główną siłownię, powodując, że sztuczne światło słoneczne zgasło w jednym ze skrzydeł Centrum. Wtedy wdarły się przez okna do laboratorium, schwytały Vardię i Cannot i uniosły ze sobą. Odbyło się spotkanie z przywódcami rasy, do której należeli winowajcy, w Strefie. Ci stwierdzili, że planetę, zamieszkuje prawie setka ras przypominających wyglądem owady i wszystkiego się wyparli. Nie można było uzyskać przecieku z ich królestwa, przypominającego Komlandy z przybranymi efektownymi tytułami, pewności więc nie ma i nie może być. - Nie to jednak jest największą sensacją! - ciągnął Kla-math, ponownie podnosząc głos. - Te Umiau strasznie się tym wszystkim przejęły i jedna z nich wygadała się na temat Cannot. - Otóż wydaje się, że Umiau i grube ryby w Centrum rzeczywiście mieli tajemnicę, której warto było strzec. Cannot była Ełkinosem Skanderem, Nat! Braził znieruchomiał, rozważając wszelkie możliwe implikacje tej nowiny. Oczywiście, to miało sens. Skander mógł wykorzystywać wielkie komputery Centrum dla znalezienia odpowiedzi na dręczące go wielkie pytania, mając do dyspozycji wszystko, czego mu było trzeba, tak, że gdy był wreszcie gotów, mógł podjąć wyprawę, która pod jego kierunkiem udałaby się do wnętrza Świata Studni. Władza i chciwość! - pomyślał Braził cierpko. Skorumpować dwie najspokojniejsze i najbardziej pożyteczne rasy planety. Cóż, tego chcieli, a teraz pozostali ze swoim strachem - pomyślał chłodno. - Muszę teraz jechać do Czill - oznajmił kapitanowi promu. - Wygląda na to, że to robota dla mnie. 178 Klamath nie zrozumiał, zgodził się jednak przytrzymać statek, tak by Nathan mógł się pożegnać z Wu Ju-U. Stała już o własnych siłach, przeglądając album pejzaży pędzla miejscowych artystów, gdy wszedł. Wyraz jego twarzy zdradzał niepokój, który go przenikał. - Co się stało? - spytała. - Włamali się do pewnego miejsca o kilka sześciokątów stąd, porywając Vardię i Skandera, człowieka, który może być zabójcą tych siedmiu ludzi na Dalgonii - powiedział poważnie. - Boję się, że będę musiał ruszać. - Weź mnie ze sobą - powiedziała gładko. Nigdy o tym nie myślał. - Jesteś jeszcze taka słaba! - zaprotestował. Poza tym - należysz do tego świata. To są teraz twoi pobratymcy. Tam będzie coraz gorzej. To nie miejsce dla ciebie! Podeszła do niego i spojrzała swymi przeraźliwie starymi oczami. - Muszę - powiedziała. - Muszę zabliźnić rany. - Ależ tam doświadczysz tylko nowych - odparł. - Tam panuje strach, Wu Ju-li. - Nie, Nathan - powiedziała surowo, po raz pierwszy zwracając się doń po imieniu. Lekko dotknęła czoła. - Strach kryje się tutaj. Jeśli się mu nie przeciwstawię, będę tu umierała po kawałeczku. Łatwiej się ze mną obchodzić, niż z tobą - dodała. - Mam mocniejszą skórę, łatwiej znoszę zmiany pogody, potrzebuję tylko trawy i wody. - W porządku - powiedział powoli. - Idź, jeśli musisz. Zawsze zresztą będziesz mogła wrócić na Diiiię, używając wrót. - To właśnie muszę wiedzieć, Nathan - wyjaśniła. Jestem wyleczona z gąbki, ale nadal trzyma mnie w szponach ten drugi, gorszy narkotyk - lęk. - Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - Tak - potwierdziła z mocą. - Tego właśnie mi trzeba. Nałożyła płaszcz i wyszli razem. Kiedy oświadczyli Yo- maxowi i innym, że wyruszają razem, znowu ozwały się protesty, ona jednak była już zdecydowana. 12* 179 - Powiem Dal i Jolowi - rzekł Yomax ze łzami w oczach. - Nie sądzę, żeby zrozumieli. - Jeszcze tu wrócę, staruszku - odpowiedziała łamiącym się głosem. Pocałowała go lekko w policzek. Klamath uruchomił syrenę okrętową. Po pięciu godzinach zeszli na ląd w wiosce Donmin po drugiej stronie jeziora. W porównaniu ze społecznością z tamtej strony była to tętniąca życiem metropolia, licząca piętnaście-dwadzieścia tyś. mieszkańców, rozciągająca się na szerokiej otwartej równinie. Ulice oświetlały lampy naftowe. Zabrał z sobą prosty worek i pożegnał się z Klamathem, który życzył im powodzenia. - Bagaż - jak stwierdziła Wu Ju-li - był wyładowany przede wszystkim tytoniem, który stanowił dobry towar wymienny. Jedna torba zawierała trochę odzieży i przybory toaletowe. Braził za tytoń zdołał uzyskać trochę drobiazgów, które, jak sądził, mogą się okazać przydatne w dalszej drodze, wynajął dla nich pokój w przybrzeżnej gospodzie, w które] spędzili noc. Następnego dnia, wcześnie rano, ruszyli ścieżkami ku północnemu wschodowi. Miała trudności z dostosowaniem się do tempa, maszerując w niewygodnym dla siebie rytmie. Po kilku kilometrach takiego powolnego marszu rzuciła myśl. - Dlaczego nie miałbyś jechać na mnie, jak na koniu? - Ależ ty przecież dźwigasz już juki - zaprotestował. - Jestem silniejsza, niż ci się zdaje - odparła. - Ciągnęłam kłody cięższe niż ty, chociaż nie zdejmowałam juków. Dalej, wskakuj i przekonaj się, czy potrafisz się utrzymać. - Nie jeździłem konno od czasu, gdy brałem udział w pierwszej inauguracji Wilsona - mruknął niezrozumiale. - No cóż, popróbuję! Próbował trzykrotnie, z jej pomocą, wdrapać się na jej szeroki, masywny grzbiet, który tak bardzo przypominał mu szetlandzkiego kuca. Dwa razy spadał wywołując je] 180 drwiący śmiech, gdy próbowała kłusować. Musiała wreszcie założyć ręce do tyłu, by miał się czego chwycić. Potem musiał się trzymać juków, dających znacznie mniej pewne oparcie. Od razu nabrali tempa, połykając kilometr za kilometrem. Przed zmrokiem osiągnęli granicę Diiiii, minęli ostatnią wioskę i tylko od czasu do czasu napotykali samotną zagrodę. Zaczął padać śnieg, na razie tylko w porywach wiatru, więc nie przeszkadzał im zbytnio. - Wkrótce będziemy musieli dać sobie spokój - powiedział w pewnym momencie. - Dlaczego? - udała, że nie wie. - Boisz się ciemności? - Moje ciało po prostu nie zniesie tego dłużej - jęknął. - Poza tym za chwilę wjedziemy na teren Sześciokąta Slongorn. Nie znam go na tyle, by ryzykować podróż nocą. Zwolniła, a później zatrzymała się, pozwalając mu zeskoczyć z grzbietu. Wykrzywił się z bólu. Z rozbawieniem przyglądała się, jak szuka sobie wygodniejszej pozycji. - Więc kto tu miał być tak słaby, że mógł nie znieść podróży? - droczyła się. - Popatrzcie na tego dzielnego supermena! Już pięć razy się zatrzymywaliśmy! - Taak - chrząknął, przeciągając się i stwierdzając, że powoduje to tylko ból w nowych miejscach. - Ale to tylko po to, byś mogła się pożywić. Boże! Jakże wy się opychacie! - Czy będziemy tu musieli rozbić obóz? - spytała, przyglądając się ciemniejszej ścianie lasu, nie rozświetlonej nawet śladem światła. - Jeśli tak, lepiej poszukajmy jakiegoś dobrego schronienia. Wygląda na to, że śnieg może się rozpadać na dobre. Jeżeli ta droga, którą minęliśmy jakieś półtora kilometra •stąd, stanowi zjazd do Wioski Bocznego Krateru, niedaleko .stąd powinien być zajazd. - Sprawdził postrzępioną, wytartą mapę, którą wydobyli z juków. - Dlaczego nie mielibyśmy wrócić do wioski? - zaproponowała. Prawie osiem kilometrów w ślepej uliczce? - odpowiedział sceptycznie. - Nie, będziemy się posuwali naprzód, 181 i mam nadzieję, że zajazd jest ciągle czynny. Niech się dzieje co chce, muszę trochę przejść na własnych nogach. Z nastaniem ciemności śnieżyca rzeczywiście się wzmogła, śnieg zaczął się lepić. Wiatr gwizdał w koronach drzew, w przedziwnej harmonii z delikatnym spokojnym dźwiękiem śniegu, padającego na drzewa, krzaki i samotną parę wędrowców. Widoczność spadła prawie do zera. - Czy trzymamy się drogi? - zawołała, przekrzykując wiatr. - Nie wiem - przyznał. - Powinniśmy właśnie dochodzić do tego zajazdu. Nie mamy wyboru. Nigdy nie uda nam się rozpalić ognia w tej zadymce. Nie zatrzymuj się! - Ale mi naprawdę jest zimno, Nathan! - poskarżyła się. - Pamiętaj, że jestem przykryta tylko w połowie! Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam! Zadek zamarzł mi na kość. - Dalej, dziewczyno! - wrzasnął. - Masz teraz swoją przygodę! Nie możesz teraz spasować! To poderwało ją na chwilę, jednakże coraz głębszy śnieg, przez który musieli się przedzierać, odbierał wszelką nadzieję. - Wydaje mi się, że coś widać! - krzyknęła. - Nie jestem pewna, wydaje mi się, że mam w oczach sopelki lodu! - Może to ten zajazd! - wykrzyknął. - Dalej, ruszamy! Parła do przodu. Nagle poczuli, że śnieg ustał, jak gdyby przedarli się przez niewidoczną zasłonę. Chłód minął równie nagle. Gwałtownie zatrzymała się. Nathan Braził zeskoczył na ziemię i otrząsnął się ze śniegu. Po kilku chwilach dla złapania oddechu cofnął się o kilka kroków. Od razu trafił w zadymkę i mróz. Wrócił do Wu Ju-li. - Co to jest, Nathan? - spytała. - Co się stało? - Musieliśmy minąć zajazd - powiedział. - Wyszliśmy poza Slongorn. 182 Jej ciało zaczęło gwałtownie tajać, co okazało się bolesne. Oczy zaszły jej mgłą, a później zaczęły się przecierać. Oglądając się do tyłu, widziała tylko kłębiący się śnieżny tuman. Rozglądając się na wszystkie inne strony widziała tylko czyste nocne niebo Świata Studni. - Moglibyśmy się zatrzymać choćby i tutaj - poddał myśl. - Nie tylko dlatego, że jestem zbyt zmęczony by iść dalej, ale również i po to, by nie ryzykować bez sensu na nieznanym terytorium. Cokolwiek mogłoby nam nastręczać jakieś problemy, na pewno nie znajduje się tak blisko granicy, zawsze zresztą będziemy mieli wygodną, chociaż mroźną drogę ucieczki, jeżeli pojawią się jakieś poważne kłopoty. - Trudno uwierzyć - powiedziała, gdy zdejmował juki i wyjmował ręczniki, wycierając twarz i głowę, a późnię] zabierając się do wytarcia swojej towarzyszki. - Mam na -myśli to przejście ze śnieżycy do lata, tak po prostu. - Tak to właśnie bywa - odparł. Czasami nie ma wyraźnej linii podziału, czasem, jak tu, jest ona aż nadto widoczna. Musisz jednak pamiętać, że pomimo tego, niektóre rzeczy są wspólne dla całej planety - rzeki, oceany itd. - : każdy sześciokąt jest jednak odrębną jednostką. - Nagle zaczęłam się pocić - zauważyła. - Myślę, że ; chyba zdejmę te ciężkie futra. - Ja zrobiłem to już wcześniej - odpowiedział, wycierając do sucha jej zad i ogon. Odwróciła się i zobaczyła, że rzeczywiście zdjął już prawie całe swoje odzienie. Pomyśla-; ła, że bez ubrania wydaje się jeszcze wątlejszy. Pod porośniętą czarnym włosem skórą, opinającą klatkę piersiową, widać było wszystkie żebra. Skończył wycieranie i przeszedł do przodu. Razem podziwiali krajobraz oświetlony niesamowitym blaskiem jasnych gwiazd. - Góry, drzewa, może nawet niewielkie jezioro, o tam! - wskazał. - W oddali widać jakby kilka świateł. - Nie sądzę, byśmy trafili na drogę - zauważyła. Wydawało się, że znajdują się na polu porosłym niską trawą. Niemal automatycznie sięgnęła w dół i wyrwała kępkę. 183 - Nie jestem pewien, czy powinnaś to od razu jeść - przestrzegł. - Nie znamy jeszcze reguł, jakie tu rządzą. Powąchała trawę podejrzliwie. Mimo, iż Diiiianie byli lekkimi krótkowidzami, mieli bardzo wyostrzony zmysł powonienia i słuchu. - Pachnie jak normalna, stara trawa - powiedziała. - Jakaś taka krótka. Widzisz? Skoszona. Przyjrzał się uważnie i przyznał jej rację. - No cóż, należy się domyślać, że jest to sześciokąt, gdzie panuje wysoki poziom rozwoju technologicznego, albo w ogóle pozbawiony technologii, sądząc z planu, jaki widziałem. - zauważył. - Sądząc po tym, jak się tu sprawy zdają układać, jest on raczej wysokotechnologiczny. - Trawę skoszono niedawno, wczoraj, może przedwczoraj - zauważyła. - Jeszcze pachnie. Pociągnął nosem, ale niewiele poczuł i wzruszył ramionami. Nigdy nie był dobrym niuchaczem mimo rzymskiego nochala. - Myślę, że spróbuję - zdecydowała wreszcie. - Mam tu trawę, której potrzebuję, będziemy w tej okolicy jakieś dwa-trzy dni. - Zrobiła może trzy kroki i zatrzymała się. - Nathan? - Tak? - Jacy ludzie tu żyją? To znaczy - co... - Wiem, co chcesz powiedzieć. Niestety, nie dysponuję dobrym opisem. Nie jest to najbardziej uczęszczany szlak, raczej droga przelotowa. Wszystko, co wiem to to, że są dwunożnymi roślinożercami. - To mi wystarczy - odpowiedziała i zaczęła skubać, i przeżuwać kępki trawy. - Nie odchodź za daleko - zawołał. - Jest za gorąco, by rozpalić ognisko, a poza tym nie chcę tu ściągnąć niepożądanych gości. Możemy być - i prawdopodobnie jesteśmy - intruzami. Zadowolny, że może ją mieć w zasięgu wzroku, rozpostarł na ziemi futra, by je wysuszyć, i rozebrał się do końca. Stwierdziwszy, że niektóre źdźbła są sztywne i ostre, rozłożył trzy wilgotne ręczniki w taki sposób, że utworzyły matę, po czym wyjął kilka dużych kawałków gotowanego ciasta, 184 które nabył jeszcze w Donmin. Usiadł na ręcznikach i zjadł mniej więcej połowę pierwszego kawałka, twardego i kruszącego się, ale sycącego, a potem padł powalony przemożnym pragnieniem. Sięgnął po pękatą flaszkę, zdecydował się jednak pozostawić nienaruszoną wodę, wypełniającą ją do połowy. Wiadomo, ile znaczyła woda w takim terenie, jak ten. Podniósł się i podszedł do granicy, przebiegającej zaledwie o kilka metrów dalej. Słyszał wycie wiatru i widział tumany śniegu. Trochę tego chłodu przenikało na kilka centymetrów przez granicę. Opadł na kolana, sięgnął na drugą stronę i wyciągnął garść śniegu. To załatwiało sprawę. Wrócił i rozłożył się na ręcznikach. Nadal był cały obolały od całodziennej jazdy, ale jednak czuł znaczną poprawę. Wiedział jednak, że ból powróci, gdy znowu zasiądzie na grzbiecie wierzchowca. Może za dwa, trzy dni przyzwyczai się do jazdy wierzchem. Oceniał, że są nadal mniej więcej o dziewięćset kilometrów od Centrum. Wu Ju-li wróciła po chwili i zlustrowała Brazila wylegującego się na ręcznikach. - Myślałam, że się prześpisz - powiedziała. - Jestem zbyt zmęczony, by zasnąć - rzucił leniwie. - Zaraz się podniosę. Dlaczego ty się trochę nie prześpisz? Robisz całą robotę, a masa spraw jeszcze przed nami. W ciągu kilku następnych dni na pewno przekonamy się, czy . uchowało się tu jeszcze zapalenie płuc. Roześmiała się, a śmiech skończył się szerokim ziewnięciem. - Masz rację - przyznała. - W nocy na pewno się przewrócę. Nie ma się tu na czym oprzeć. i - Uhm - mmm - wymamrotał. - Czy możesz spać na ; leżąco? ; - Zdarzyło mi się, raz czy dwa razy, przeważnie po tęż-! szej popijawie - odpowiedziała. - To nie jest zupełnie nor-|malne, ale jeśli nie przygniotę sobie ręki, to jakoś to idzie. Kiedy już zasnę, przez całą noc śpię bez ruchu i świado mości. 185 Podeszła blisko i uklękła, po czym powoli przetoczyła się na jeden bok, bardzo blisko, patrząc mu prosto w oczy. - Aaa... - westchnęła. - Myślę, że dzisiaj przynajmniej sztuczka się uda. Spojrzał na nią, ciągle na wpół drzemiącą, i pomyślał: - Czy to nie zabawne, jak bardzo ludzka wydaje się w te] pozycji? Część włosów przykryła jej twarz. Pchnięty jakimś impulsem, wyciągnął rękę i odgarnął je do tyłu. Uśmiechnęła się i otworzyła oczy. - Przepraszam, nie chciałem cię zbudzić - wyszeptał. - W porządku - odpowiedziała łagodnie. - Nie spałam jeszcze, ciągle boli? - Trochę - przyznał. - Odwróć się plecami - powiedziała. - Rozetrę ]e. Usłuchał, a ona obróciła się lekko, tak by wyswobodzić lewą rękę, a potem zaczęła masować. Było przyjemnie do granic bólu. Po kilku chwilach spytał, czy może się czymś odwzajemnić. Poprosiła, by potarł grzbiet i ramiona jej ludzkiej części. Było to bardzo dziwne uczucie, ale wydawała się zadowolona. Wreszcie skończył i wrócił na swoje miejsce na ręcznikach. - Rzeczywiście powinniśmy trochę się przespać - powiedział spokojnie. Potem, jakby po namyśle, przechylił się i pocałował ją. Wyciągnęła ramiona i przyciągnęła go do siebie, przedłużając uścisk. Poczuł się strasznie niezręcznie, a kiedy wreszcie puściła go, wrócił na ręczniki. - Dlaczego, ale naprawdę, poszłaś ze mną? - spytał ją poważnie. - Tak jak mówiłam - odpowiedziała niemal szeptem. - Również jednak dlatego, że, jak ci mówiłam, pamiętam. Pamiętam wszystko. Pamiętam, jak ryzykowałeś, ratując mi życie. Jak podtrzymywałeś mnie w Studni. I - jak zszedłeś ze swojego szlaku, by mnie znaleźć. Widziałam mapę. - O do licha! - powiedział z niesmakiem. - To się nie może udać. Jesteśmy zupełnie odmiennymi, obcymi sobie stworzeniami. 186 - Ale przecież pragnąłeś mnie. Czułam to. - Wiesz cholernie dobrze, że nasze ciała nie pasują do siebie. Każdy rodzaj seksu jest teraz nie dla nas. Wybij sobie takie pomysły z głowy! Jeśli dlatego się ze mną zabrałaś, powinnaś wracać zaraz z rana! - Byłeś jedyną czystą rzeczą, z jaką się zetknęłam na tym naszym parszywym starym świecie - powiedziała z powagą. - Jesteś pierwszą osobą, której na mnie zależało, chociaż mnie nie znałeś. - Ależ to tak, jakby ryba zakochała się w krowie - odpowiedział napiętym, wyższym niż zwykle głosem. - Jest uczucie, ale tak się składa, że pochodzi ono z dwóch odmiennych światów. - Miłość i seks to nie to samo - odpowiedziała spokojnie. - Wiem to znacznie lepiej, niż inni ludzie. Seks jest aktem fizycznym. Kochać kogoś to znaczy troszczyć się o niego tak samo lub bardziej, niż o siebie. Gdzieś głęboko czujesz do innych to, czego nigdy przedtem nie doświadczałeś. Myślę, że trochę z tego się starło. Być może, dzięki tobie, stawię czoła temu lękowi, który we mnie tkwi i zdołam się ofiarować. - O do licha! - powiedział Braził gorzko i odwrócił się do niej plecami. W ciszy, która zapadła, oboje zasnęli. Centaur był olbrzymi, niczym ożywiony posąg boga Zeusa, przypominał doskonałego ogiera. Wyszedł z groty na dźwięk kroków, rozpoznał przybysza i odprężył się. - Stajesz się nieostrożny, Agoryksie - powiedział człowiek. - Po prostu zmęczony - odparł centaur. - Zmęczony biegiem, zmęczony skokami. Każdym najmniejszym hałasem! Myślę, że niedługo pójdę na wzgórza i skończę z tym. Jestem, jak wiesz, ostatni. - Mężczyzna skinął z powagą. - Zniszczyłem dwa wypchane w Sparcie, podkładając ogień w świątyni. Centaur uśmiechnął się z aprobatą. - Kiedy odejdę, pozostanie po mnie tylko legenda. Tak będzie najlepiej. - Nagle łzy spłynęły z jego wielkich mą- 187 drych oczu. - Tak wielu rzeczy próbowaliśmy ich nauczyć! Tak wiele mogliśmy im dać! - jęknął. - Byłeś zbyt dobry jak na ten mały, brudny świat - odpowiedział mężczyzna łagodnie, ze współczuciem. - Przyszliśmy z mocy własnego wyboru - odpowiedział centaur. - Ponieśliśmy porażkę, ale przynajmniej próbowaliśmy. Ale tobie musi być jeszcze trudniej! - Muszę tu zostać - powiedział człowiek spokojnie. - Wiesz o tym. - Nie żałuj więc mnie - odparł centaur ostro. - Pozwól mi zapłakać nad tobą. Nathan Braził obudził się. Gorące słońce prażyło niemiłosiernie i gdyby nie opalił się już w czasie poprzedniej podróży, na pewno doznałby słonecznego udaru. Co za wariacki sen - pomyślał. - Czy wywołała go wczorajsza rozmowa? Czy też, jak mu się to ostatnio często zdarzało, było to wspomnienie prawdziwych przeżyć? Ta ostatnia możliwość trochę go przerażała, nie dlatego, że sen był tak mroczny, ale dlatego, że wiele mógł on wyjaśniać i to w kierunku jak najbardziej niemiłym. Przestał o tym myśleć, a w każdym razie próbował. Nagle uświadomił sobie, że Wu Ju-li odeszła. Otrząsając resztki snu usiadł i rozejrzał się dookoła. Tam, gdzie odpoczywała, widoczna była szeroka wygnieciona połać trawy, widać też było małe kawałki darni, wyrwanej kopytami powstającego centaura. Samej Wu Ju-li - ani śladu. Rozejrzał się dookoła, notując szczegóły krajobrazu. W jednym przynajmniej tęgo im się poszczęściło. Chociaż otaczający ich teren był trawiastym pagórkiem, nieopodal opadał ku chłodnym, błotnistym bagnom. Stały tu dziwne budowle, podobne do grzybów, rozrzucone w pobliżu linii bagien i w ich głębi, nie dostrzegł jednak żadnego ruchu. Obejrzał się w stronę granicy. Powitał go widok ośnieżonego lasu, ale zamieć minęła, a niebo szybko stało się tak błękitne jak tu, nad głową. Podszedł do granicy, wydobył trochę śniegu i natarł nim twarz. 188 Ocierając sen z oczu odwrócił się, by poszukać Wu Ju-li. W końcu dostrzegł ją, wracającą ku niemu pełnym galopem. Odwrócił się i spakował ręczniki do toreb, zostawiając sobie komplet czarnej odzieży. Rozwinął go i przyjrzał mu się. Wykonano go w innym sześciokącie, okropnie nieludzkim, ale, gdy go przymierzył, wydawał się leżeć dobrze. Spodnie pasowały jak ulał, stopy wsunął w uszyte na kształt butów końce nogawek z naszytymi mocnymi skórzanymi podeszwami. Materiał był elastyczny i zdawał się przylegać niczym druga skóra, tak samo jak koszula wciągana przez głowę. Miał dwie i wybrał tę bez rękawów. - Pasuje - pomyślał - i jest zupełnie wygodna. Szkoda tylko, że jest to wszystko tak dopasowane i tak cienkie. Czuję się, jakbym był nagi. Cóż, przynajmniej jest to jakaś ochrona przed słońcem. Zamarzył o okularach słonecznych, nie pierwszy raz zresztą. Pierwszą napotkaną grupą, która ich używała, byli Dii-lianie, a u nich nawet najmniejsze były o numer za duże dla niego. W tej chwili dopadła go Wu Ju-li, wyraźnie podniecona. - Nathan! - zawołała. - Przeprowadziłam mały zwiad i nie zgadniesz, co jest za najbliższym wzgórzem! - Szmaragdowe Miasto - odpowiedział, mimo iż wiedział, że nazwa z niczym się jej nie skojarzy. Faktycznie - nie zareagowała. - Nie! Droga! Brukowana droga. Z samochodami! Wydawał się zaskoczony. - Samochody? Tak blisko granicy? Co za samochody? - Myślę, że elektryczne - odparła. - Nie posuwają się zbyt szybko i nie jest ich zbyt wiele, ale są. Przy granicy jest nawet niewielki parking. Zajazd po stronie Diii jest stamtąd o jakieś sto metrów. - A więc minęliśmy go w zadymce i zeszliśmy ze szlaku! - powiedział. - Muszą zaopatrywać ten zajazd i używać go jako bazy do prowadzenia interesów. Zabawne, że nigdy o nim nie słyszałaś. - Przez cały czas mojego tu pobytu przebywałam po tamtej stronie jeziora - przypomniała mu. - Jedynym lu- 189 dem innym niż mój, o którym słyszałam, byli ludzie gór, ale nigdy się z nimi nie zetknęłam. - Ciekawe, jak ci ludzie wyglądają - zastanowił się. - Będziemy musieli przemierzyć prawie cały ich sześciokąt. - Są najdziwniejsi - zresztą, będziesz mógł sam zobaczyć. Ruszajmy! Przytroczył jej juki i wdrapał się na grzbiet. Ruszyli żwawo i niemal natychmiast wrócił tamten ból, chociaż powoli zaczynał chwytać rytm. Osiągnęli szczyt wzgórza w pięć minut. Natychmiast zorientował się, o co jej chodzi. Pół tuzina pojazdów stało zaparkowanych na niewielkim brukowanym placyku niedaleko granicy. Przeważnie otwarte, z wyjątkiem jednego, wyposażonego w rodzaj brezentowego dachu. Żaden nie miał siedzeń, i sądząc po wyglądzie tego z dachem, kierowcy musieli być bardzo wysocy i kierować za pomocą kombinacji dwóch dźwigni. Droga był dostatecznie szeroka, by samochody mogły się wyprzedzać, środkiem czarnej nawierzchni biegła biała linia. Zatrzymała się w pobliżu parkingu. - Popatrz! - powiedziała. - Teraz widzisz, co miałam na myśli mówiąc o niesamowitych ludziach! Braził musiał przyznać jej rację. Coś, co mogło choć trochę przypominać te stworzenia, widział po raz ostatni wiele lat temu, w czasie miesięcznego kosmicznego zaciągu. Wystarczy sobie wyobrazić głowę słonia z miękkimi uszami, ale bez charakterystycznych kłów, nie z jedną, ale dwiema trąbami, każdą owej długości, zakończoną pieńkowaty-mi, pozbawionymi stawów palcami okalającymi otwór nosowy. Postawmy teraz tę głowę na ciele zbyt szczupłym, by ją udźwignąć, pozbawionym ramion i zakończonym dwiema krótkimi, przysadzistymi nogami i płaskimi stopami, które sprawiają wrażenie, ze maszerujący na nich osobnik lekko się kołysze z boku na bok. Pomalujmy na koniec całego potwora na wściekle czerwony kolor i obleczmy go w zielony drelichowy kombinezon. Nathan Braził i Wu Ju-li nie musieli sobie tego wyobrażać. Właśnie takie stworzenie zbliżało się ku nim niespiesznie. 190 - O, świetnie! - zdołał wykrztusić. - Teraz widzę dokładnie, co miałaś na myśli. Stwór zauważył ich i uniósł swe trąby, które zdawały się wyrastać z jednego punktu poniżej oczu, w geście powitania. - Hej, cześć! - odezwał się tubalnie po Diiiiańsku, głosem, który brzmiał jak zepsuty buczek przeciwmgielny. - Trochę tu lepsza pogoda po tej stronie, prawda? - Święte słowa - odparł Brazil. - Ledwośmy się wymknęli zadymce i minęliśmy zajazd. Noc spędziliśmy tam, na polu. - Wyjeżdżacie więc stąd? - spytał Slongornijczyk grzecznie. - Macie zamiar zwiedzić nasz piękny kraj? To dobra pora na takie wycieczki. Tu jest zawsze lato. - Po prostu przejeżdżaliśmy tędy - wyjaśnił Brazil niedbale. - Zmierzamy do Czill. Przyjazny stwór zmarszczył się, przez co jego twarz (?) nabrała jeszcze bardziej komicznego wyglądu, którego nie sposób było nie zauważyć. - Kiepsko tam sprawy wyglądają. Czytałem o tym zeszłego wieczora. - Wiem, odparł Nathan poważnie. - Jedna z ofiar - Czillianka - była moją przyjaciółką. Naszą - poprawił się prędko, wywołując wesołość Wu Ju-li. - Może byście weszli do zajazdu, zjedli śniadanie i spróbowali się na coś załapać? - podsunął stwór. - Wszystkie te ciężarówki będą wracały puste, tak że prawdopodobnie będziecie mogli większość drogi przebyć autostopem. Zaoszczędzi to czasu i nóg. - Dziękuję, spróbujemy tak zrobić! - zawołał Brazil za Slongorni jeżykiem, gdy ten szacowny obywatel wdrapał się do krytej ciężarówki i zaczął ją cofać, sterując dźwigniami dzierżonymi w obu trąbach. Ciężarówka wydała lekki warkot, ale niewiele poza tym i wypadła na drogę całkiem żwawo. - Wiesz, założę się, że spokojnie wyciąga pięćdziesiątkę - powiedział do Wu-Ju-li, kiedy pojazd znikł im z oczu. - Być może będziemy się poruszać szybciej i łatwiej, niż się spodziewaliśmy. 191 Przeszli przez granicę do zasypanego śniegiem zajazdu. Zimno kąsało dotkliwie, Wu Ju-li nie miała na sobie nic oprócz juków, a jego strój nadawał się raczej do ochrony przed słońcem niż przed zimnem. Wbiegli do wnętrza, ona wyprzedzając go niemal o całą minutę. Pięciu mieszkańców Slongorn stało przy ladzie, pakując do gardła z użyciem swych trąb pokarm, który przypominał siano. Jeden pociągnął kubeł ciepłego płynu przypominającego nieco herbatę i wychlapał go do gęby. Oberżystka była mieszkanką Diii w średnim wieku, wyglądającą raczej staro. Dwa młode centaury płci męskiej porządkowały skrzynki na zapleczu, najwyraźniej ustawiając produkty dostarczone przez gości ze Slongomu. Był jeszcze jeden. Ależ to ogromny, wielkości człowieka, nietoperz! - pomyślał Braził, bo rzeczywiście tak właśnie ten stwór wyglądał. Był odrobinę wyższy od niego, z przypominającym szczura łbem i tułowiem, o nabiegłych krwią oczach; jego ostre zęby żuły ogromną kromkę bułki. Ramiona miał lekko rozłożone. Łączyły się one ze skórzastymi skrzydłami, rozpiętymi na rusztowaniu kostnym. Miał jednak długie, człekokształtne nogi, z normalnym kolanem, pokryte kręconym czarnym włosem niczym nogi goryla i zakończone dwiema stopami, bardziej wyglądającymi na duże ludzkie dłonie, których drugą stronę pokrywało futro. Okaz ten miał najwidoczniej podwójne lub nawet potrójne stawy u nóg, bowiem bez widocznego wysiłku balansował na jednej, w drugiej dzierżąc pajdę chałki i pchając ją do gęby. Stwór wydawał się ich nie dostrzegać, nie wzbudzał również widocznego zainteresowania pozostałych obecnych w gospodzie. Zamówili śniadanie, rodzaj gęstej owsianki podanej w olbrzymim, parującym kociołku z tkwiącymi w nim drewnianymi łyżkami. Wu Ju-li zamówiła do tego po prostu wodę, a Nathan spróbował czarnej jak smoła herbaty. Sądząc po bardzo gorzkim smaku, musiała być niesamowicie mocna, zostawiała też dziwny posmak, jeszcze jednak z okresu spędzonego kiedyś na Diiiii pamiętał, że taka herbata zawsze go ożywiała. 192 Po niedługiej chwili jeden z kierowców ze Slongornu podjął rozmowę. Byli, jak się wydawało, wyjątkowo przyjaznymi i otwartymi ludźmi. Wśród uwag o pogodzie, owsiance i ciężkim, niewdzięcznym żywocie kierowców, Braził jakoś zdołał wyłożyć cel ich podróży mniej więcej w takim zakresie, w jakim uczynił to w rozmowie z osobnikiem na parkingu. Kierowcy słuchali ich życzliwie, jeden z nich zaofiarował się, ze podwiezie ich do odległej o dziewiętnaście kilometrów bazy w najbliższym mieście Slongornu, zapewniając ich, że będą mogli prawdopodobnie łapać wozy z bazy do bazy na terenie całego kraju. - A więc, Wu Ju-li, żadnych ćwiczeń i żadnego łamania kości, w każdym razie na dziś - rozpromienił się Nathan. - Tak, to miłe - zgodziła się. - Ale, Nathan, nie nazywaj mnie już tym imieniem. To nie moje imię, to imię kogoś, kogo wolałabym zapomnieć. Nazywaj mnie po prostu Wuju. Tak mnie nazywał Jol. - W porządku - roześmiał się. - Niech będzie Wuju. - Jak ładnie to powiedziałeś - stwierdziła. Braził pomyślał sobie, że za to jemu wcale się nie podobał sposób, w jaki ona to powiedziała. - Przepraszam - ozwał się z tyłu ostry, nosowy, lecz dźwięczny głos - ale nie mogłem nie słyszeć waszych planów i zastanawiam się, czy nie mógłbym się dołączyć. Na razie zmierzamy w tym samym kierunku. Odwrócili się jak na komendę i - jak się Braził słusznie spodziewał - ujrzeli nietoperza. - No cóż, nie wiem doprawdy... - odpowiedział kapitan, zerkając na pełnego dobrej woli kierowcę, który kręcił głową w tonacji "dlaczegóżby u licha nie?" - Wygląda na to, że kierowca nie ma nic przeciwko temu, nie mamy więc i my... jak masz na imię? Nasze już znasz. Nietoperz roześmiał się: - Nie sposób je wymówić. Trans-lator go nie zgryzie nie tylko dlatego, że składa się ono z dźwięków, które tylko my umiemy generować, ale i dlatego, że słyszalne jest ono na częstotliwościach, które rzadko 13 Północ przy studni dusz 1Q*» kto poza nami odbiera. - Stwór zastrzygł swoimi ogromnymi uszami: - Muszę dobrze słyszeć, bo chociaż świetnie widzę w nocy, jestem prawie ślepy w silniejszym świetle. Poruszając się w dzień, całkowicie polegam na swym słuchu. Co się tyczy imienia... może byście mnie nazywali po prostu Kuzynem Nietoperzem? Wszyscy tak mówią. Braził uśmiechnął się: - No dobrze, Kuzynie Nietoperzu, wygląda na to, że się załapałeś. Zastanawiam się jednak, dlaczego po prostu sobie nie polecisz? Jesteś może ranny? - Nie - odpowiedziało monstrum - ale ten chłód faktycznie nie wyszedł mi na zdrowie, a przebyłem już szmat drogi. Szczerze mówiąc, jestem strasznie zmęczony i obolały i wolałbym przerzucić trochę roboty z mięśni na maszyny. Nietoperz poszedł uregulować rachunek, płacąc pieniędzmi, które, jak się domyślał Braził, były w obiegu w Slon-gorn. Poczuł nagły, mocny uścisk na ramieniu. Obróciwszy się, ujrzał Wu Ju-li... nie, Wuju - poprawił się. - Zupełnie mi się ten typ nie podoba - szepnęła mu do ucha. - Nie jestem przekonana, że możemy mu zaufać. - Nie powinnaś się uprzedzać - zbeształ ją łagodnie. - Może nie czuje się on najlepiej wśród koni i słoni. Czy macie w twoim rodzinnym świecie nietoperze? - Tak - przyznała. Sprowadzono je przed laty dla zwalczania pewnych miejscowych owadów. Wywiązały się z tej funkcji aż za dobrze i okazały się gorsze niż te robaki. Braził potrząsnął z namysłem głową: - Tak też myślałem. No cóż, spotkamy po drodze może jeszcze mniej sympatyczne okazy, ten przynajmniej wydaje się dość szczery. Przekonamy się, jak to tam jest z tą szczerością. Jeśli nie ma czegoś w zanadrzu, będzie znakomitym nocnym stróżem i nawigatorem. Dała za wygraną i na razie postanowili nie wracać do sprawy. W rzeczywistości jednak, Braził miał jeszcze inny, ukryty powód. Pomyślał sobie, że obecność Kuzyna Nietoperza powinna utrzymać na wodzy emocje poprzedniego wieczora. 194 Droga przeszła bez problemów. Kuzyn Nietoperz zasiadł obok kierowcy ze Slongorn i natychmiast zasnął, podczas gdy Braził i Wuju ulokowali się na tylnej ławeczce, jedynym miejscu, które mogło ją pomieścić. Miasto w Slongorn było na tyle nowoczesne, iż zdarzały się tu zarówno korki drogowe, jak i syngalizacja świetlna i policja. Gdyby nie grzybiaste budowle i zupełnie absurdalny wygląd mieszkańców, mogłoby być bardzo wygodne. Po dwóch godzinach znaleźli inną ciężarówkę, jadącą w ich kierunku, na którą dałoby się załadować Wuju, jednakże pozycja, którą musiała teraz zająć nie była zbyt wygodna. Poruszali się jednak szybciej, niż mogłyby ich unieść własne nogi. Krótko po zapadnięciu zmroku znajdowali się mniej więcej w połowie drogi przecinającej sześciokąt w poprzek. Kuzyn Nietoperz czuwał. Ponieważ po drodze nie było gospody, która mogłaby zapewnić schronienie komuś rozmiarów Wuju, rozbili obóz na polu przyjaznego rolnika. W świetle dnia Nietoperz wyglądał jak łotrzyk z komiksu, w mroku stawał się .jednak rzeczywiście przerażający, oczy gorzały mu groźnie, odbijając najmniejszy refleks światła. - Masz zamiar teraz polatać, Kuzynie Nietoperzu? - spytał Braził, gdy już się roztasowali. - Polatam chwilkę - odparł stwór - po części dla treningu, ale też dlatego, że widzę tu w okolicy trochę małych gryzoni i owadów. Mdli mnie na myśl o pszenicznych placuszkach i takich tam przysmakach. Nie jestem stworzony do takiej diety. Mówili mi jednak, że Murithel, następny sześciokąt, jest dość paskudny. Jak już razem jesteśmy, będę się was trzymał aż do Czill. l Braził zapewnił go, że nie ma przeszkód, a Nietoperz wzniósł się w wieczorne niebo, trzepocząc błoniastymi skrzydłami i znikł. - Nadal mi się nie podoba - upierała się Wuju. - Skóra mi cierpnie na jego widok. - Będziesz się musiała do niego przyzwyczaić - powiedział Braził. - Przynajmniej do czasu, aż zdołam przejrzeć jego grę. 195 - Co? - wykrzyknęła. - Och, oczywiście, że typ udaje! - powiedział Brazil. - Pamiętaj, że w dawnych czasach byłem ni mniej ni więcej tylko kierowcą ciężarówki, tak jak ci ludzie tutaj. Woziłem nawet zboże. Tacy faceci niewiele widują, ich wiedza o świecie składa się z oderwanych kawałków, zebranych od przygodnych pasażerów. Wiedzieli, skąd pochodzi nasz Latający towarzysz. Sześciokąt ten znaduje się o dziewięć pól na pół-nocno-północny zachód stąd - tj. dokładnie w odwrotnym kierunku od tego, w którym zmierzamy. - I kto tu jest nerwowy? - odpaliła. - Może gdzieś jechać w interesach. Na pewno nie opowiedział nam zbyt szczegółowo, co właściwie robi. - Wiem, co robi - odparł Brazil gładko. - Jeden z kierowców widział, jak leciał na południe, w stronę Diiiii, dwa dni temu. - A więc? - Wyleciał nam na spotkanie, Wuju. Zatrzymał się w tym zajeździe, wiedząc, że będziemy musieli tędy przechodzić w drodze do Czill. Niemal się z nami rozminął w tej burzy, ale i tak napatoczyliśmy się na niego w końcu. - Dlatego zabierajmy się stąd, Nathan. I to zaraz. Mógł nas... zabić, porwać, bo ja wiem co... - Nie - rzekł z namysłem. - Nikt nie zbacza tak daleko ze swego szlaku, by kogoś zabić. W takich razach wynajmuje się kogoś i po krzyku. Jeśli to porwanie, to z pewnością jest to ta sama banda, która schwytała Yardię i Skan-dera, i gdybyśmy do nich dołączyli, jeden z moich problemów sam by się rozwiązał. Czuję tu jednak jakąś inną kombinację - nie sądzę, by to był ktoś z nich, obojętnie kim są. - Czy to znaczy, że jest po naszej stronie? - spytała, ufając jego osądowi. - Nattian Brazil przewrócił się na swoich ręcznikach i ziewnął. - Dziecko, lepiej sobie zapamiętaj, że każdy jest zawsze i przede wszystkim po swojej własnej stronie. Tej nocy spał o wiele lepiej od niej. Kuzyn Nietoperz, wyglądając na mocno zmęczonego, obudził ich z samego rana, minęło jednak parę godzin, nim 196 złapali kolejny kurs i posuwali się do przodu dość powoli. Braził był mocno zmartwiony. - Miałem nadzieję osiągnąć granicę przed nastaniem zmroku - powiedział - tak, byśmy się mogli rozeznać jutro w sytuacji. Widać jednak, że nic z tego nie wyjdzie. - To mi odpowiada - odparł Nietoperz. - Wy też możecie sobie lepiej poradzić w ciemności. Proponuję, żebyśmy doszli do granicy, rozejrzeli się w terenie, ale nie wchodzili, dopóki nie zapadnie mrok. Lepiej poruszać się w ciemności. Braził kiwnął na znak zgody: - Tak. Przynajmniej w ten sposób będziemy mogli konkurować z Mumiami, a z twoim przebijającym noc wzrokiem być może zdołamy nawet przechylić szalę na naszą stronę. Wuju wyglądała na mocno zaniepokojoną. - Kto to są Mumie? - spytała. - Widzę, że mamy takie same informacje - powiedział Kuzyn Nietoperz. - Mumie to lud zamieszkujący Murithel, kraj rozciągający się przed nami, ponad trzysta kilometrów do przebycia. To paskudna zgraja mięsożernych dzikusów, będących, jak się zdaje, pół-zwierzakiem i pół-rośliną. Usiłują pożreć wszystko, co nie zdoła ich pożreć. - Czy nie możemy ich więc jakoś ominąć? - spytała przerażona myślą o podróży przez taki kraj. - Nie - odparł Kuzyn Nietoperz. - Z miejsca, do którego dotarliśmy, nie jest to możliwe. Na wschodzie wcina się odnoga oceanu, a sądząc z tego, co słyszałem o Pia, wolę już Murniów na suchym lądzie. Z drugiej strony mamy kraj Dunh'gran, zamieszkały przez miłe, cywilizowane nieloty, później jednak musielibyśmy przechodzić przez Tsfrin, którego ogromni, przypominający kraba mieszkańcy nie są zbytnio towarzyscy, pomijając już fakt, że są okuci w zbroję, a potem przez Alisst, o którym w ogóle nic nie wiem. Pomińmy odległość tysiąca czterystu kilometrów. - On ma rację, Wuju - powiedział Braził. - Będziemy się musieli przekraść chyłkiem przez ziemię Murniów. - Macie jakąś broń? - spytał Kuzyn Nietoperz. - Mam pistolet świetlny - powiedział Braził. - Tu, w jukach. 197 - Nie nadaje się - odparł Nietoperz. - To sześciokąt nietechnologiczny. Te wspaniałe bronie zawsze zawodzą, gdy ich się potrzebuje. Braził pogrzebał w worku i wyciągnął błyszczący krótki miecz. Zerkając na Wu Ju-li spytał: - Pamiętasz go? - To broń tej dziewczyny z Komlandów! - zawołała. - A więc to jest to diabelstwo, które mi całą drogę obijało bok! W jaki sposób zdołałeś to zwinąć? - Zostawiła je w biurze Serge'a w Strefie - przypomniał. - Wróciłem tam w kilka dni po przybyciu do mojego macierzystego sześciokąta. Znalazłem Wrota Strefy, wymknąłem się strażnikom Ambreza i wskoczyłem z powrotem. Zdołałem jeszcze zamienić słowo z Sergem, zanim te ogromne bobry zamieniły mnie w zwierzątko domowe. Dostałem tę zabawkę od Starego Serge'a. Mówił, że może się przydać. Używałaś kiedyś czegoś takiego? Popatrzyła na broń z dziwnym wyrazem twarzy: - Nie pamiętam, bym zabiła w życiu choćby muchę. Nie wiem, czy będzie mnie na to stać. - No cóż, będziesz teraz miała okazję przekonać się - powiedział. - Twoje muskularne ramiona i szybkość ruchów czynią z tego miecza oręż znacznie groźniejszy w twoich, niż w moich rękach. - W takim razie co pozostanie tobie? - spytała. - Pięć tysięcy zapałek i bańka palnego oleju - wyjaśnił tajemniczo. - Przekonasz się. A co z tobą, Kuzynie Nietoperzu? - Z bronią nie zdołałbym utrzymać równowagi, zawsze jednak mogę podnosić i miotać kamienie - odparł stwór. - Poza tym, moje zęby i uderzenia z powietrza są bardzo groźne. - W porządku - skinął Braził, wreszcie zadowolony. - Dysponujemy wszystkim, na co nas teraz stać. Pamiętajcie, że najlepiej będzie, gdy do walki w ogóle nie dojdzie, tzn. gdy przemkniemy się nie zauważeni. Wuju ujęła miecz i wykonała kilka nieporadnych pchnięć. Ruchy jej były niepewne i zdradzały niewiarę we własne 198 siły. - W co mam mierzyć, jeżeli przyjdzie mi go użyć? - spytała z wahaniem. - Najlepiej zawsze w głowę - powiedział po prostu Kuzyn Nietoperz. - Nawet jeśli nie trafisz w mózg, mogą to być oczy, nos - coś, co się liczy. Jeżeli coś jeszcze, to na pewno genitalia - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością. Do granicy Murithel dotarli zupełnym bezdrożem, a ostatnie kilka kilometrów musieli przejść po ciemku. - Zatrzymamy się po tej stronie do jutra - powiedział w skupieniu Brazil. - Ruszymy o zachodzie. Spędzili noc na rozmowie, z wyjątkiem mniej więcej godziny, kiedy to Kuzyn Nietoperz udał się na swoje nocne łowy. Brazil nie pozwalał Wuju zasnąć przez całą noc, tak, by mogli przespać cały następny dzień, jednak grubo przed "godziną duchów" dała za wygraną i usnęła. Pozwolił jej spać i przegadał resztę nocy z Nietoperzem. Stwór był dobrym rozmówcą, miał jednak do zaoferowania raczej gładkie łgarstwa niż przydatną informację. W kilku momentach Brazil zdusił pokusę, by bez ogródek spytać gacka, kim właściwie jest i czego chce. W końcu obaj zasnęli o poranku. Wuju wstała oczywiście pierwsza, nie oddalała się jednak zbytnio. Brazil spał prawie do południa, Nietoperza musieli zbudzić, gdyż sprawiał wrażenie, że może spać tak aż do zmroku. * Z miejsca, w którym stanęli obozem widać było Murithel jak na dłoni. Nie był to widok groźny, wręcz przeciwnie - piękny. Brazila znowu trapiły wspomnienia. Przed oczami c tanęło mu miejsce dawno zapomniane. Stał na nagim szczycie wzgórza, podziwiając surowy, ale malowniczy krajobraz. O kilka kilometrów od wzgórza biegła linia drzew, przydająca widokowi specyficznego kolorytu. Widok Murithel przywołał wspomnienia sprzed wielu lat, ożywiał te same uczucia, bowiem rzeka, dostarczająca wilgoci tej zieleni nazywała się Littie Bighorn, i na kilka lat przed tym, nim on ją ujrzał, zobaczyli ją również inni. Mógł się założyć, że 199 krajobraz, który się przed nim rozciągał, tchnął takim samym spokojem, jakim napawał tamtego generała. Jak wielu tubylców ukrywa się za tymi skałami i drzewami? - zastanowił się. Przed sobą miał niskie, skaliste góry i spłaszczone grzbiety, niektóre zbudowane z jasnopomarańczowej skały, zwietrzałej w dziwne, niesamowite formy. Inne były raczej brudnoróżowe, usiane kępkami drzew i płatami darni w mnie] zwietrzałych partiach. Linia drzew zdradzała małą rzekę lub strumień, biegnący po lewej stronie. Niebo pokrywały chmury, a słońce wydobywało dziwaczne cienie ze szczegółów terenu. - Jakież to piękne - powiedziała Wuju. - Ale jednocześnie - jak dziwne. Nawet niebo wydaje się nienormalnie niebieskie, usiane żółtymi i zielonymi błyskami. To bardzo surowy, niedostępny kraj. Skąd będziemy wiedzieli, że jesteśmy na właściwej drodze? - Nie widzę problemów w bezchmurną noc - odpowiedział Brazil. - Musimy się po prostu kierować na wielką błękitno-pomarańczową mgławicę. Niestety, wygląda na to, że się zaciąga. - Zgadzam się - wtrącił Nietoperz 7 niepokojem w głosie. - Może nas złapać deszcz. Nie sprzyja nawigacji, nie sprzyja lataniu, o ile taka konieczność zajdzie. Na pewno przyhamuje nasz marsz. - Ale i Mumiom on nie sprzyja - pocieszył Brazil. - Jeśli nas zmoczy, będziemy starali się iść tak długo, jak długo będzie to możliwe. Mieszkańcy Slongorn mówią, że to niskie, różowawe pasmo wzgórz z plamami zieleni, ciągnie się dość daleko na północny wschód. Chyba najlepiej będzie, jak podejdziemy i będziemy się posuwać wzdłuż niego. W tych skałach możemy znaleźć schronienie w jaskiniach. Nietoperz zgodził się: - Gdybym miał żyć w takim terenie, budowałbym obozy i osiedla wzdłuż brzegów rzek i strumieni, na równinie, ale tak, by mieć dogodną pozycję do obrony. Jeżeli będziemy unikać takich miejsc, z wyjąt- 200 kiem sytuacji absolutnie przymusowych, może się nam uda przemknąć bez zwracania uwagi miejscowych. - Chciałbym, abyś przed samym zachodem słońca zbadał teren z powietrza - powiedział Braził do Kuzyna Nietoperza. - Dobrze byłoby, zanim ruszymy, znać jak najwięcej szczegółów, dogodnych przejść itd. - Wyciągnął z worka miecz i przebrał się w koszulę z długimi rękawami zakończonymi rękawicami. Z pomocą Nietoperza podarł tamtą koszulę, skręcił uzyskane pasy i zrobił prowizoryczną pochwę, którą przywiązał do szyi Wuju i ułożył po jednej stronie tak, że wystawała jedynie rękojeść. - Powinno się trzymać - powiedział zadowolony - jeżeli miecz nie przetrze materii i jeżeli będziesz pamiętała, by przytrzymać pochwę, dobywając go. Potem wyciągnął małą, pogiętą puszkę zawierającą rodzaj oleju. - Co to? - spytała ciekawie. - Tłuszcz do smażenia, używany w Slongorn - wyjaśnił, nakładając substancję na twar^ i kark. - Zawiera rodzaj barwnika. Nietoperz jest czarny, ty - brązowa, tylko moja skóra jest prowokująco jasna. Muszę mieć osłonę. Czekali zmroku. Baronia Azkfru, Imperium Akkafii Vardia powoli odzyskiwała przytomność. Nawet światło czegoś, co wyglądało na kwarcówkę, nie zdołało jej przez dobre półtorej godziny przywrócić zdolności poruszania się. Umiau, którą znała jako Cannot, zajęczała cicho. Z ogromnym wysiłkiem przekręciła odrobinę głowę i dostrzegła, że syrena ma podobne problemy z przezwyciężeniem oporu odrętwiałych mięśni. - Sukinsyn! - zaklęła Umiau w zwyczajnej mowie Konfederacji. Vardia zasapałaby się, słysząc to, gdyby miała czym. Od razu rozpoznała dialekt, chociaż nie słyszała go od czasu, gdy była w biurze Ortegi w Strefie. - A - więc - jesteś - z - Konfederacji - wykrztusiła, głosem o dziwnym, niewyraźnym brzmieniu. - Oczywiście - warknęła syrena. - O to właśnie chodzi. Jestem Ełkinos Skander. Vardia, rozprostowując się i wyginając na próbę, z każdą chwilą nabierała pewności siebie. Umiau obserwował ją przez chwilę ze zdziwionym grymasem. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie miałaś pojęcia, co tu jest grane? Vardia potrząsnęła głową: - Naprawdę. Skander był jak rażony gromem. Po prostu nie mieściło mu się w głowie, by ktoś nie znał przynajmniej części tej historii. - Posłuchaj - zaczął - ty jesteś Vardia, prawda? Przybyłaś razem z tamtymi z Dalgonii? - Przytaknęła, a syrena ciągnęła: - A więc ja przybyłam na parę tygodni przed tobą. Teraz z kolei Vardia wyglądała na zdumioną. - A więc to ty! To twoim śladem szliśmy wtedy! - Faktycznie - przyznał Skander i opowiadał jej całą historię - odkrycia, otwarcia się Wrót, nawet mordu. W tej 202 ostatniej sprawie jednak punkt widzenia zmienił się radykalnie. - Zamiast pozostać na stacji, wróciłem do obozu - skłamał. - Zanim się tam znalazłem, ten łajdak Yarnett już ich uśmiercił. Nie było wyjścia, nie zdołałem go powstrzymać, ruszyłem więc ku Wrotom. Właściwie nie miałem pojęcia, dokąd mnie zawiodą i czy w ogóle wyjdę z tego żywy, uciekłem jednak przed szaleńcem. Nie miałem wyboru. Gdy przybyłem na miejsce, Wrota były jeszcze zamknięte i Yarnett dopadł mnie. Wywiązała się walka - był znacznie młodszy, ale ja byłem w dużo lepszej formie. Wrota rozwarły się pod nami. Opowiedział też, jak zostali rozdzieleni, poddani ciągnącym się wiele dni przesłuchaniom, a wreszcie przepuszczeni przez te same Wrota, przez które dostała się i ona. - Nie wiem, co się stało z Yarnettem - zakończył Skan-der. - Obudziłem się jako Umiau i w ciągu pierwszych kilku godzin w nowej skórze byłem cholernie bliski utonięcia. Umiau dostrzegli mnie i natychmiast dwóch policjantów zabrało mnie do Centrum rządowego. Trzymali mnie pod kluczem póki się nie unormowałem. Będąc tam zdałem sobie w pełni sprawę z wyjątkowego położenia Centrum i z mojej nowej sytuacji. Kiedy usłyszałem o Centrum i o kontaktach z twoim ludem, zdecydowaliśmy zawrzeć transakcję - ja z moim nowym ludem, a ten - z twoim - z myślą o rozwiązaniu na zawsze problemu tej planety - zakończyła syrena z niezwykłym, dzikim błyskiem w oku, przypominającym gorejący wzrok religijnych fanatyków. - Kto go rozwiąże, uzyska panowanie przynajmniej nad tym światem, a być może - nad całym Wszechświatem. - Ależ nikt z nas nigdy nie dążył do władzy - zaprotestowała. - Wszyscy dążą do władzy! - odpowiedział Skander z mocą. - Niewielu jednak tylko dana jest możliwość sięgnięcia po nią. - Ciągle nie wyobrażam sobie, jak mój lud mógłby zapragnąć panowania nad światem, czy czymkolwiek - powiedziała uparcie. - Może twoi ludzie, ale nie my! 203 Skander wzruszył ramionami: - Jesteście dla mnie zagadką, tak samo jak my jesteśmy zagadką dla was. Być może dążyli tylko do wiedzy absolutnej. Być może nie uczyniliby tego, gdyby nie jeden element. - Mianowicie? - spytała, nadal nie chcąc uwierzyć w to, co usłyszała. - Oczywiście Yarnett. Jest tu gdzieś; dysponuje tą samą formułą kontaktu z mózgiem co ja i jest przynajmniej tak samo bystry, a może bystrzejszy niż ja. Nie mogliśmy ryzykować. Jeżeli ktoś miałby rozwiązać zagadkę do końca i zapanować nad mózgiem tego świata, lepiej byłoby, aby dokonali tego Umiau... i Czillianie, oczywiście - dorzucił uczony pośpiesznie. - Jak więc do tego doszliśmy? - spytała Vardia, machając mackami dookoła, w nagiej, brudnej izbie z bezsensownymi wyprowadzeniami elektrycznymi. - Bo byłem głupi - odparł Skander szorstko. - Ktoś mnie rozpoznał, nie wiem, w jaki sposób. Nasz ambasador w Strefie został ostrzeżony, że ktoś wyruszył, by mnie porwać, wyniosłem się więc i ukrywałem przez kilka tygodni. Opierałem się na znanym zjawisku, iż większość gatunków nie potrafi rozróżnić poszczególnych przedstawicieli innego gatunku. W końcu wróciłem, używając imienia i biura kolegi i próbując dokończyć rozpoczętego dzieła. Dlatego właśnie pracowaliśmy na okrągło. Znałem już połowę odpowiedzi i miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć brakującą część. Kazałem cię nawet przenieść, nie z powodu tego, co robiłaś, ale dlatego, iż mogłem z tobą porozmawiać o Wrotach Dal-gonii i twoich doświadczeniach. Teraz Vardia była naprawdę zdumiona: - Dlaczego moje doświadczenia miałyby się w czymkolwiek różnić od twoich? - Ponieważ Wrota powinny się za nami zamknąć - zawołał Skander, rozgorączkowany. - My - Varnett i ja - otworzyliśmy je, ponieważ złamaliśmy kod. Otworzyliśmy je siłą naszego umysłu. Nie było to jednak powodem, dla którego miały one pozostać nadal czynne. Statek z zaopatrzeniem powinien przybyć wkrótce po was i odlecieć w ten 204 sam sposób, a wtedy większość z nich powinna się tu pojawić. Vardia zastanowiła się przez chwilę i opowiedziała o dziwacznym. sygnale awaryjnym. - Jest jeszcze zabawny szczegół. Właściwie nie myślałam o tym na serio, ale... - Mów dalej! - przynaglał Skander. - O co chodzi? - Gotowa byłam przysiąc, że oba wasze statki zniknę-ły - ze po prostu ich już nie było - zanim otworzyły się Wrota. Podniecenie Umiau nagle ogromnie wzrosło: - Zniknęły! Tak, to może być wyjaśnienie! Powiedz mi jednak - kto jeszcze był z tobą? Widziałem przelotnie tę informację, nie zwróciłem jednak wtedy na to większej uwagi. - Był z nami wielki, wstrętny tłuścioch, nie pamiętam nazwiska - przypomniała sobie w napięciu. To wszystko wydawało się tak odległe. - Okazało się, że jest handlarzem gąbki. Miał ze sobą-tę dziewczynę, chyba Wu... i coś tam jeszcze, zupełnie otumanioną chorobą. - Nikt poza tym? Musiał być pilot? - Och, oczywiście, Nathan Brazil. Śmieszny człowieczek, nie wyższy ode mnie, wtedy. Ależ on był stary! Jego licencja pilota pochodziła jeszcze z czasów sprzed Konfederacji. Skander roześmiał się nagle, opierając się o ścianę swoim długim, rybim ogonem i klaszcząc w dłonie z uciechy. Vardia przestała rozumieć cokolwiek i wyraziła to głośno. - Porwali nie tego co trzeba! - odparł Umiau, ciągle chichocząc. - To na pewno bardzo ciekawe, doktorze Skander, ale cóż z tego wynika? - wtrącił się niesamowity, nieziemski, lecz spokojny głos, który zdawał się składać z uderzeń i dzwoneczków, chociaż obie ofiary doskonale go rozumiały. Odwrócili się oboje, gdy Wróżbita i Rei wypłynęli z ocienionego kąta pomieszczenia. - Kim wy jesteście, u diabła? - spytał Skander, bardziej zdumiony niż przestraszony. - Obawiam się, że jesteśmy sprawcami waszego surowego potraktowania i niewygód - odparł Rei. 205 - Nie jesteście z Czill, ani z okolicy - zauważyła Vardia tonem niemal oskarżycielskim. - Nic, co by was przypominało, nie może mieć żadnego związku z naszym życiem! - Jesteśmy z Półkuli Północnej - wyjaśnił Rei. - Jednakże, po rozpoznaniu charakteru misji doktora Skandera środkami, o których nie warto tutaj opowiadać, jesteśmy zmuszeni zaproponować sojusz. Znajdujecie się w Cesarstwie Akkafii, po drugiej stronie oceanu. - Te wielkie owady - wtrąciła Vardia. Te, które wpadły przez wybite okna... one nie są... - Ależ są - odparł Rei. - Nie bardzo widzę powodu, dla którego powinnaś się tym martwić. Jak dotąd nie znaleźliśmy większych różnic pomiędzy wszystkimi rasami Południa. - Żadnych różnic! - zawołała Vardia, dotknięta tą uwagą do żywego. - Przyjrzyj się choćby nam! Jak... jak w ogóle możesz nas porównać z tymi robalami?! - Forma nie ma znaczenia - zauważył Rei. - Ważna jest tylko treść. Uznaję, że większość naszych działań i reakcji jest niezrozumiała, ale spójna. Jeśli idzie o te insekty, obawiam się, że przez pewien czas jeden z nich będzie nam towarzyszył. Urządziłem to tak, że wyciągamy tylko najsłabsze ogniwo w tej społeczności, nie trzeba jednak specjalnego rozumu by założyć, że właśnie taki stwór wykaże się niezwykłą odwagą i lojalnością w naszej obronie aż do końca, gdy zapanujemy nad mózgiem planety. Wtedy, oczywiście, wszyscy zginiemy. Skander otworzył usta, ale nie powiedział słowa. Sytuacja była zupełnie jasna, jeżeli nie liczyć roli, jaką w niej odgrywali i strony, którą brali w tym układzie Wróżbita i Rei. - To wszystko bardzo ładnie - powiedziała w końcu Vardia - ale czy tym ludziom nie przyjdzie do głowy? - Och, oni będą uprawiali grę na dwa fronty - odpowiedział Rei niedbale, tym samym, spokojnym tonem - Wróżbita ma jednak rzeczywiście spore możliwości. Przejdziemy... z wyjątkiem jednego. Dokonamy tego. - Z wyjątkiem kogo? - spytał Skander spokojnie. - Nie mam pojęcia tak samo jak nie ma go Wróżbita - odparł Rei. - Być może chodzi o kogoś z was, bądź też ko- 206 goś z Akkafii. Być może wreszcie chodzi o nas, żaden bowiem Wróżbita nie może przepowiedzieć własnego zgonu. Przez chwilę oswajali się z tą myślą. Wreszcie Skander przerwał milczenie. - Powiadacie, że nie jesteście do nas podobni. Popatrzcie jednak. Przybywacie, porywacie mnie, staracie się osiągnąć to, do czego dążyłaby każda inna rasa, gdyby dać jej szansę. Nadal więc ta gra, to gra o władzę. - Źle nas zrozumiałeś - powiedział Rei. - My mamy władzę. Na razie postanowiliśmy nie ujawniać naszych możliwości. Nie mamy zamiaru wtrącać się do waszych malutkich dążeń, wojen, seksu, polityki czy podobnych spraw. Pragniemy się po prostu upewnić, że nikt już nigdy nie dostanie się do tego centrum kontroli. Cóż, to wy tak mówicie - zauważył Skander sceptycznie. - Pozostaje jednak faktem, że jak na razie, jesteście naszą nadzieją na wydostanie się stąd i wyrwanie się tym robalom. - Pamiętajcie o tym! - powiedział Rei. Jestem waszą jedyną osłoną. Poza tym... ach, tak, dla dodatkowego wzmocnienia tej ochrony sugerowałbym, aby Vardia zmieniła imię na przeciąg całej wyprawy i byście oboje pamiętali, by używać tylko nowego imienia. Uczynię tak, że nasz towarzysz nie będzie znał waszej tożsamości. - Ale dlaczego? - spytała Vardia, teraz naprawdę zdziwiona. - Kim jest ów towarzysz podróży? - Ogromnie odmieniony i z przeregulowaną psychiką, ale jednak - Datham Hain, ten grubas, z którym przylecieliście - wyjaśnił Rei. - Byłoby lepiej, gdyby nie zorientował się, że ktoś z naszej grupy wie wszystko o jego dotychczasowej działalności. Chociaż jest obecnie niewolnikiem, w głębi pozostanie Hainem. Wolałbym, żebyście pamiętali o tym, co potrafił zrobić innym ludziom, jaki to typ. - Och! - wykrztusiła Vardia, na nic więcej bowiem nie było jej w tej chwili stać. Pomyślała przez chwilę. - Będę się w takim razie nazywać Chon, to pospolite imię w Czill, łatwe do zapamiętania. - Bardzo dobrze - odpowiedział Rei. - Dobrze je zapa- 207 miętajcie. Ruszamy możliwie jak najszybciej. Tymczasem przypomnę wam kilka faktów. Po pierwsze pozwoli pan, doktorze Skander, zwrócić sobie uwagę na fakt, iż w kraju tym woda nie występuje obficie. Tutejsi mogą się poruszać po ziemi z prędkością bliską 10 km/godzinę, w powietrzu prawie dwukrotnie szybciej; mają też paskudne żądła. Jako mieszkanka Czill od czasu do czasu chronisz się przed słońcem i ukorzeniasz. O tym wiesz. Ta lampa pozwoli ci zachować przytomność. Światło nie jest tu dostatecznie intensywne, by podtrzymać twoje funkcje życiowe. To powiedziawszy wyślizgnął się drzwiami. Skander walnął wściekle pięścią w ziemię, a Vardia nie odzywała się, chociaż posłanie dotarło i zostało zrozumiane. Rzeczywiście nie było wyjścia. Murithel - godzina do świtu Wuju miała niejakie kłopoty z nierównym skalistym gruntem, zdołali jednak posunąć się ponad czterdzieści kilometrów w głąb sześciokąta, nie napotykając żadnej z tutejszych form życia. Usłyszeli trzepot skrzydeł i ujrzeli lądującego przed nimi Kuzyna Nietoperza. - Trochę dalej jest dobra jaskinia z ukrytym wejściem - wyszeptał. - To dobre miejsce na obóz. Poza linią tych drzew mieszka niewielki szczep Murniów, wyglądają jednak na myśliwych, którzy najpewniej nie będą się zapuszczali poza równinę i dolinę rzeki. Braził i Wuju próbowali coś dostrzec tam, gdzie pokazywał nietoperz, nie mogli jednak przebić wzrokiem smolistych ciemności. Kuzyn Nietoperz poprowadził ich do groty. Rozjaśniało się już, gdy byli na miejscu, bez wahania weszli więc do środka. Była to pewna kryjówka, umiejscowiona wysoko w urwisku powstałym w zwietrzelinie skały. Rozciągał się stąd rozległy widok, dzięki jednak ukształtowaniu terenu i wielkim głazom otaczającym wejście do pieczary, wędrowcy byli niedostrzegalni z równiny leżącej na dole. Jaskinia była wilgotna, zamieszkiwała ją nieliczna rodzina drobnych, przypominających ropuchę gadów, które jednak rychło się wyniosły. Niezbyt głęboka, mogła jednak z powodzeniem zapewnić schronienie całej trójce. - Biorę pierwszą wachtę - powiedział Brazil. - Wuju pada z nóg ze zmęczenia, a ty, Nietoperzu, latałeś przez pół nocy. Ja natomiast trzymałem się tylko grzbietu wierzchowca. Zgodzili się, że obudzi Wuju, kiedy będzie już po prostu zbyt zmęczony, by trzymać straż. Kapitan usadowił się wygodnie w pobliżu otworu jaskini i obserwował wschód słońca. - To powietrze ciągle mnie oszałamia - pomyślał. Miało na pewno odmienny skład od tego, do którego przywykł, 14 Północ przy studni dusz 20^ chociaż zdarzyło mu się oddychać już czymś gorszym w drodze do Diiii z jego nieszczęsnego sześciokąta czterdzieści jeden. - Na pewno jest tu znacznie więcej tlenu i mniej azotu - ocenił. - No cóż, pozostała dwójka jakoś przywykła, z czasem przywyknie i on. Powietrze było chłodne i rześkie, ale przyjemne. Prawdopodobnie jakieś osiemnaście stopni Celsjusza - pomyślał, duża wilgotność. Ciągle zanosiło się na burzę, jakoś jednak na razie nie padało. Słońce wzniosło się już wysoko ponad łańcuchem gór widocznym, w oddali, gdy dostrzegł pierwszych Murniów. Małą grupkę kilku osobników, ścigających z oszczepami stworzenie podobne do jelenia. Ocenił, że mierzą ponad dwa metry, chociaż z tej odległości mógł się mylić. Mieli kanciasty kształt, jednolite, jasnozielone ubarwienie. Ich ciało było bardzo płaskie, co stwierdził, gdy jeden odwrócił się bokiem, znikając niemal z oczu ukrytemu obserwatorowi. Pokryte jak gdyby guzkami. Z daleka przypominali nieco pomalowane na zielono tuleje. Mieli po parze rąk i nóg, które jednak, gdy stali prosto i spokojnie, zlewały się z resztą ciała w jedną bryłę. Był zdumiony, że z tej odległości może dostrzec takie szczegóły. Ich wielkie żółte oczy są na pewno większe niż talerze - pomyślał - i te gęby - ogromne, zdające się przecinać całe ciało na pół, ukazujące, gdy je otwierały, czerwonawe wnętrze. W tych paszczach tkwiły zęby - nawet stąd mógł dostrzec, iż przypominały ostre białe sztylety, rozmiarem dopasowane do ogromu paszczy. Nie byli zbyt sprawnymi myśliwymi, w końcu jednak zagnali brązowe jeleniowate stworzenie, otoczyli je i zadź-gali. Zastanawiał się, czemu nie rzucają swymi oszczepami. Być może te cienke długie ramiona nie dawały dostatecznej siły, lub nie pozwalały utrzymać niezbędnej równowagi. Gdy ofiara padła, natychmiast rzucili się na nią, rozrywając ją na sztuki i napychając gęby, walcząc między sobą 210 o każdy dodatkowy kęs. Muszą mieć niezłe szpony, by tak szarpać - pomyślał. W ciągu kilku minut skończyli z upolowaną zwierzyną, która, jak oceniał, musiała ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilo. Pożarli nawet kości, kiedy wreszcie zabrali swoje oszczepy i ruszyli równiną, po ich zdobyczy nie pozostał najmniejszy ślad z wyjątkiem powyrywanej tu i ówdzie darni. Siedem dni - pomyślał. Idąc w tym tempie, będziemy w ich kraju całe siedem dni! I to pod warunkiem, że wszystko pójdzie dobrze. A musi ich polować znacznie więcej, w daleko liczniejszych bandach niż ta, która na jego oczach "zdmuchnęła" tego niby-jelenia. Oczywiście gdyby wędrował sam, nie byłoby problemu. Z Kuzynem Nietoperzem byłoby nawet łatwiej, obojętnie dla kogo pracował. Dlaczego, do diabła, pozwoliłem jej iść ze mną? Dlaczego? Może to ta jej odwaga, z jaką zdjęła hełm skafandra w Strefie? Może to właśnie podobało mu się w niej najbardziej? Być może również litość. Na pewno, zwłaszcza na początku, istniał i ten motyw. Kiedy pomyślał, sięgając pamięcią wstecz, jak lgnęła do niego w Strefie, szukając w nim wsparcia, opierając się Hainowi nawet w tym ostatecznym położeniu... Cóż to w końcu jest miłość? - zadumał się. Powiedziała, że to jest wtedy, gdy troszczymy się o kogoś, troszczymy bardziej, niż o siebie samych. Pochylił się i pomyślał przez chwilę. Czy naprawdę, w głębi serca, przejąłby się, gdyby Mumie dorwały Nietoperza? Wiedział dobrze, że nie uroniłby jednej łzy. Po prostu kolejny numer na długiej liście towarzystwa umarłych. Czy udawał się do Czill dlatego, że porwano Vardię? Nie, zdecydował, to przypadek. Jechał do Czill dlatego, że tylko tam miał szansę trafić na trop Skandera, a ten projekt... no cóż, jakim uczuciem darzył go właściwie? Jak bym to przyjął, gdyby Skander zwyciężył i przerobił Wszechświat według swoich szalonych wyobrażeń? Spotkał w swoim długim życiu wielu miłych ludzi, ludzi szczęśli- 14* . 2^ wych, starych przyjaciół i nowych znajomych, również i tu, w Świecie Studni. Oczywiście, że jakoś przejmował się ich losem, chociaż w głębi duszy wiedział, że w potrzebie nie mógł pewnie liczyć na wzajemność z ich strony. Nathan Braził, wieczny optymista. Czy komuś w ogóle zależało na nim? Rozmyślał tak, leniwie obserwując znacznie większą grupę Murniów, ścigających spore stadko jeleniowatych. Ile razy był żonaty, de jurę czy-de facto'! Dwadzieścia? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Więcej? Chyba więcej - pomyślał z powątpiewaniem. Chyba w każdym kolejnym stuleciu. Niektóre były rzeczywiście miłe, inne raczej podłe. W dwóch przypadkach był to nawet mężczyzna. Czy którejkolwiek z nich rzeczywiście zależało na nim? Żadnej - pomyślał gorzko. Żadnej z ich małymi samolubnymi serduszkami. Kochanki, psiakrew. Jedynymi przyjaciółmi, którzy go w ten czy tamten sposób nie zdradzili byli ci, którzy nie mieli takiej okazji. Czy rzeczywiście przejąłby się, gdyby Mumie go pożarły? Dzikie porty, odurzające narkotyki, dziwki i spelunki, nie kończące się samotne godziny na mostku. Dlaczego tak długo żyję? - zastanawiał się. Nie chodziło tylko o to, że się nie starzeje. Większość ludzi i tak nie umierała ze starości. Zawsze prędzej coś ich dopadło. Ale nie jego. Zawsze jakoś udawało mu się przeżyć. Potłuczony, krwawiący, tysiące razy bliski śmierci. Zawsze jednak coś, co tkwiło w nim, nie pozwalało mu umrzeć. Nagle przypomniał sobie Latającego Holendra, przemierzającego oceany świata swym żaglowcem z załogą cieni, uwalnianego na krótko raz na pięćdziesiąt lat, tak długo potępionego, póki piękna kobieta nie pokocha go tak, że będzie gotowa oddać dla niego życie. - Kto rządzi Holendrem? - rzucił pytanie na wiatr. - Kto skazał go na ten los? 212 To wszystko psychologia - pomyślał. Holender, Dioge-nes - jestem wszystkimi naraz. Właśnie dlatego jestem inny. Te miliony ludzi, którzy przez stulecia zabijali się, ponieważ nikogo nie obchodzili. Nie ja, ja jestem przeklęty. Nie mogę pogodzić się z powszechnością płytkiego samolubstwa. Ten facet z... jakże się ten kraj nazywał? Z Anglii. Tak, Anglii. Orwell. Napisał książkę, w której dowodził, że społeczeństwo totalitarne podtrzymywane jest egoizmem, głęboko zakorzenionym w ludzkiej naturze. Kiedy stawka była już znana, para jego bohaterów nawzajem się zdradziła. Wszyscy myśleli, że opowiada on o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą przyszłe państwo totalitarne - pomyślał Braził gorzko. Mylili się. Orwell pisał o ludziach sobie współczesnych. Byłeś za dobry jak na ten mały, brudny świat - powiedział, ale został. Dlaczego? Przez zaniedbanie? Czyje zaniedbanie? - zastanowił się, nagle zaintrygowany. Miał już prawie odpowiedź, ale mu umknęła. Wyczuwając za plecami ruch, poderwał się i odwrócił. Wuju podchodziła doń powoli. Popatrzył na nią ciekawie, jakby jej nigdy przedtem nie widział. Czekoladowobrązowa dziewczyna ze spiczastymi uszami zrośnięta z połówką brązowego szetlandzkiego kuca. A jednak jakoś to działa - pomyślał. Centaury zawsze miały taki jakiś szlachetny i piękny wygląd. - Powinieneś zawołać któreś z nas - powiedziała miękko. - Słońce jest już prawie w zenicie. Myślałam, że śpisz. - Nie - odpowiedział leniwie. - Po prostu rozmyślałem. - Odwrócił się z powrotem ku dolinie i omiótł ją wzrokiem. Wydawało się teraz, że roi się na niej od Murniów i ich jeleniowatej zwierzyny. - O czym? - spytała niedbale, zabierając się do rozma-sowania jego karku i ramion. - O sprawach, o których nie lubię myśleć - odpowiedział tajemniczo. - O rzeczach, które ukrywałem w najdalszym zakątku umysłu, tak, by mnie nie dręczyły, chociaż, 213 jak wszystkie upiory, ścigają mnie nawet wtedy, gdy o tym nie wiem. - Przechyliła się i pocałowała go w policzek. - Naprawdę cię kocham, Nathan - szepnęła. Podniósł się i przeszedł w głąb pieczary, klepiąc lekko jej koński grzbiet. Ze zdziwionym półuśmieszkiem na twarzy, wyciągając się koło Kuzyna Nietoperza, głosem tak cichym, że zdawał się mówić do siebie, mruknął: - Naprawdę Wuju? Naprawdę? Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii Baron sprawiał jeszcze bardziej majestatyczne wrażenie niż zwykle, a Datham Hain był na samym dnie, na granicy samobójstwa wskutek tygodni spędzonych w kloacznych dołach. - Przywrócone ci zostaje twoje dawne imię, Mar Hain - oznajmił baron tonem Najwyższego. Był to tani gest, jednakże dla Haina stanowił chwilę tak doniosłą, jak gdyby ukoronowano go jako najwyższego władcę galaktyki, bowiem przywróciła mu choć drobną część jego szacunku dla siebie. W ten sposób przybysz jeszcze silniej przywiązał się był do Barona, źródła wszelkich łask. - A teraz powierzę ci niezmiernie trudne zadanie - powiedział baron. - Jego wypełnienie będzie wymagało lojalności i poświęcenia, a także całej twojej inteligencji i sprytu. Jeśli mnie zawiedziesz, będziesz zgubiony na zawsze; jeśli ci się uda, zasiądziesz przy mnie na honorowym miejscu jako pierwsza konkubina nie tylko swego barona, ale cesarza, władającego być może nie tylko tym imperium. - Wydaj tylko rozkazy swemu pokornemu niewolnikowi, a będę posłuszny nawet wtedy, gdy nie otrzymam żadnej nagt'ody, a ich spełnienie przyjdzie mi opłacić życiem - płaszczył się Hain. Założę się - pomyślał baron sarkastycznie. Jeszcze raz pożałował, że musi takiemu śmieciowi powierzyć taką misję. Niech diabli porwą tych typów z Północy! Prognozy Wróżbity sprawdzały się jednak co do joty, więc nie wystąpi przeciwko niemu, przynajmniej nie w tej fazie operacji. Później się zobaczy! - Słuchaj uważnie, Mar Hain - powiedział baron ostrożnie. - Wkrótce spotkasz trzy obce istoty. Wszczepimy ci translator, będziesz więc mógł śledzić ich rozmowy. Dwoje z nich to przybysze, być może będą się porozumiewać w nieprzetłumaczalnym języku twojej przeszłości, lepiej więc będzie, jeśli tam, gdzie to możliwe, udawać będziesz niewiedzę 215 i głupotę. Ruszycie razem w długą podróż. Powiem ci teraz, co będziesz robił... - Te plugawe robaki! - krzyknęła Vardia, nosząca teraz imię Chon, kiedy położyły ją na drodze wraz z innymi i odleciały, wydając denerwujące buczące dźwięki. - Tylko bez rasowych uprzedzeń - powiedział Hain poważnie. - One nie mają o tobie lepszego mniemania, niż ty o nich, a poza tym są moimi współplemieńcami. ^- Dajcie spokój, skończcie z tym! - warknął Skander. Nie mogąc chodzić, ulokowany został w siodle przytroczonym do grzbietu Haina. - Przed nami długa i z pewnością niełatwa podróż. Być może nasze życie zawisło od naszej dobrej współpracy. Nie życzę sobie tych połajanek! - Właśnie - przytaknął Rei. - Pamiętajcie proszę, wy dwoje, że choć zostaliście porwani, łączy nas wspólny cel, który nam przyświeca. Oszczędźcie więc sobie na razie tych kłótni, zanim go nie osiągniemy. Znajdowali się na granicy imperium, obsadzonej przez znudzonych strażników. Krajobraz ogromnie się zmienił. Spieczony, pagórkowaty, różowoszary ląd Akkafii urwał się raptownie tak, jakby oddzielała go namacalna bariera, idealnie prosta, rozciągająca się wzdłuż całego horyzontu. - Załóżcie maski gazowe - polecił im Rei, który sam obywał się bez niej. Nie wiedzieli nawet, czy oddychał. Maska Haina była ogromna, wielki owad sprawiał wrażenie, jak gdyby nosił za oczami rodzaj ogromnych, krzywych nauszników. Maska Vardii zawieszona była na taśmie owiniętej wokół jej szyi, a z jej nogami łączyły ją dwa przewody zakończone igłami, wbitymi w skórę. Maska Skan-dera wyglądała zwyczajnie, zakrywała nos i usta. Prowadziła do niej rura połączona ze zbiornikiem, umieszczonym również na grzbiecie Haina. Tylko aparat Vardii był wypełniony nie mieszanką tlenową, a czystym dwutlenkiem węgla. Specjalny mechanizm umożliwiał wymianę zużytej zawartości jej pojemnika i pojemnika Skandera i Haina. Sześciokąt, na teren którego wkraczali, sprawiał dosyć ponure wrażenie; niebo jaśniało nie różnymi odcieniami 216 błękitu, powszechnymi na znacznych obszarach świata, lecz jasną, niemal drażniącą żółcią. - Dźwięk będzie się tu wprawdzie przenosił, wolno jednak i bardzo zniekształcony - wyjaśnił Rei. - W atmosferze występuje wystarczająca ilość gazów śladowych, byśmy się mogli obyć takimi prostymi urządzeniami. Drobiny powietrza przesączyły się z otaczających sześciokątów. Będziemy mogli po drodze odświeżać zawartość naszych pojemników, używając zapasów, jednakże pod żadnym pozorem nie wolno wam zdejmować masek! W powietrzu znajduje się sporo cząstek, które są wprawdzie nieszkodliwe dla waszej skóry, jednakże które mogłyby spowodować duszności czy nawet śmierć, gdybyście je wchłonęli do płuc w większej ilości. Vardia zlustrowała krajobraz na tyle, na ile pozwalał wściekły blask. Postrzępiony teren w kolorze spalonej jasnej czerwieni, poprzecinany kanionami, usiany dziwacznymi, zwietrzałymi łukami i kolumnami. Co było przyczyną tej erozji - zastanowiła się machinalnie. Jakież stwory mogły zamieszkiwać w tak nieprzystępnym terenie. Życie oparte na węglu? Tak powinno być na całej Półkuli Południowej, jednakże nie chciało się jakoś wierzyć, by życie oparte na węglu mogło przetrwać w miejscu takim, jak to. - Hain - pouczył Rei - pamiętaj o tym, by przez cały czas trzymać dziób szczelnie zamknięty. Nie chcesz chyba się nałykać. Aha, Skander, pilnuj, żeby dolna część twego ciała była szczelnie owinięta kocem tak, byś zachował dostatecznie dużo wilgoci i nie wysechł. Tak został skonstruowany aparat do oddychania. Wszystko gotowe? Jakieś pytania? To ostatni moment, by je zadać. - Owszem, mam kilka pytań - powiedziała Vardia nerwowo. - Z jakimi stworzeniami możemy się spotkać i jakie mamy szansę na przebycie tego terenu i przeżycie? - W zasadzie mogą to być automaty, myślące maszyny - odparł Rei. - To sześciokąt o wysokim poziomie rozwoju technologii; właściwie poziom techniki jest tu wyższy niż w terenie, na którym byliśmy poprzednio. Jedynym powodem, dla którego współistnieją jest to, że Akkafianie nie 217 mogliby tu zbyt długo przebywać, prócz tego nie ma tu właściwie nic, co mogłoby być dla nich pożyteczne, podczas gdy ludzie zamieszkujący ten sześciokąt nie mogliby funkcjonować w atmosferze bardziej sprzyjającej waszej formie życia. Ruszajmy! I tak już straciliśmy masę czasu! Przekonacie się po drodze. To powiedziawszy, Wróżbita i Rei pośpiesznie przepłynęli przez granicę. Vardia z uczuciem całkowitej bezradności ruszyła ich śladem. Hain i Skander zamykali pochód. Skander i Vardia mieli takie samo wrażenie: wydawało im się, że nagle otoczyła ich atmosfera złożona z nafty. Smród przenikał ciała i przedostawał się do wdychanego powietrza. Atmosfera była ciężka, niemal oleista; choć niewidoczna, chlapała o ich ciała niczym płyn, chociaż wiedzieli, że był to jednak tylko gaz. Poza tym wywoływała lekkie pieczenie, niczym wysokoprocentowy alkohol. Trwało dobrą chwilę, zanim się nie przyzwyczaili. Rei towarzyszył im w tempie dorównującym najszybszemu krokowi Vardii; Hain szedł w tym samym rytmie, mniej więcej osiem-dziesięć kilometrów na godzinę. W niecałą godzinę wyszli na brukowaną drogę. Kamień, którym ją wyłożono, wyglądał jak pojedyncza, długa wstęga polerowanego nefrytu. Podobnie jak na większości dróg i ścieżek różnych sześciokątów, i tu panował ożywiony ruch. Na pierwszy rzut oka wydawało im się, że nie ma dwóch identycznych mieszkańców. Byli wśród nich wysocy, niscy, grubi, chudzi, nawet podłużni. Poruszali się na kołach, wspornikach, dwóch, czterech, sześciu czy ośmiu nogach, wyposażeni byli we wszelkie możliwe akcesoria, również i takie, których przeznaczenia nie sposób się było domyśleć. Choć były najwyraźniej maszynami zbudowanymi z mato-wosrebrzystego metalu, wszystkie wyglądały, jakby je ukształtowano jednym uderzeniem. Żadnych czopów, złączy i podobnych szczegółów konstrukcyjnych, zginały metal niczym skórę i to w dowolnym kierunku. Właśnie to wzbudziło największy podziw Vardii. Każdy został skonstruowany w ściśle określonym celu, dla zaspokojenia konkretnej potrzeby społecznej. Wykonywały 218 zadania, dla których je stworzono. Było to - pomyślała - najpraktyczniejsze ze społeczeństw, z jakimi się dotąd zetknęła. Uderzała doskonałość porządku społecznego i jego utylitaryzm - połączenie najlepszych koncepcji z Komlan-dów z uniezależnieniem od potrzeb fizycznych właściwym Czilli. Gdybyż to jeszcze mogła zrozumieć, co robili ci mieszkańcy Państwa! Pojawiły się również budowle, coraz liczniejsze w miarę jak posuwali się w głąb kraju. W niektórych można było rozpoznać budynki, z pewnością równie różnorodne i dziwaczne w kształcie jak mieszkańcy tego dziwnego kraju. Inne konstrukcje przypominały raczej szkielety, czy też strzeliste wieżyce, poskręcane kształty z metalu, a nawet jakieś dźwigary, ułożone w sposób przemyślany, lecz trudny do rozszyfrowania. Robotnicy o funkcjonalnej konstrukcji krzątali się tu i tam. Niektórzy oczywiście coś budowali, inni jednak, jak się zdawało, drążyli po prostu dziury, które następnie zasypywali, inni jeszcze przenosili kupy piachu z jednego miejsca na drugie. Wszystko to nie miało większego sensu. Szli dalej, prowadzeni przez Wróżbitę i Rela, nie zatrzymując się przez kilka godzin i nie przyciągając najmniejszej uwagi napotkanych stworów. Kilkakrotnie Hain i Vardia musieli pospiesznie usunąć się z drogi, by uniknąć zgniece-nia przez poruszające się roboty lub ich ładunek. Doszli wreszcie do budynku, który wydawał się być zbudowany z tego samego materiału, co same roboty i tworzył rodzaj wielkiej stodoły. Wróżbita i Rei zaskoczyli ich, ruszając prowadzącym do budynku chodnikiem. Doszli do dużych przesuwanych drzwi, po czym wznieśli się do bardzo dużego przycisku, z powrotem, znowu w górę, i znów z powrotem. - Czy mam go wcisnąć? - spytała Vardia. Odpowiedź zabrzmiała w jej uszach jak kakofonia zniekształconych dźwięków, Rei podskakiwał w górę i w dół, światełka Wróżbity błyskały żywiej niż zwykle, w końcu więc Vardia nacisnęła guzik. Drzwi zamknęły się w bok z okropnym 219 hałasem, a dziwny stwór, który ich prowadził, usunął się do środka. Ruszyli jego śladem i znaleźli się w bardzo dużej, ale całkowicie pozbawionej sprzętów izbie. Nagle drzwi za nimi zasunęły się i znaleźli się w zupełnej ciemności, rozświetlonej jedynie dziwacznymi, nie dającymi wiele światła błyskami Wróżbity. Tak się już przyzwyczaili do dziwacznych wrażeń, jakie niosła z sobą tutejsza atmosfera, że ich brak był dla nich równie dotkliwy, jak ich początkowa wszechobecność. ^Zewsząd dochodziło furkotanie, jakieś trzaski, jakby strzelanie, które trwało przez dobrych kilka minut. W końcu otworzyły się wewnętrzne drzwi, ukazując inną nagą izbę, tym razem oświetloną ukrytymi w suficie lampami. Weszli do środka. - Możecie teraz zdjąć wasze maski - powiedział Rei wyraźnie. - Skander, czy możesz zejść z Mar Haina? Dziękuję. A. teraz, Hain, czy możesz - ale delikatnie - zdjąć obie rury z nóg obywatelki Chon? Tak, tak dobrze. Wszyscy odetchnęli świeżym powietrzem .Było tu gorąco i Vardia czuła się słabo i niewygodnie. Inni bardzo się ożywili. - Za chwilę i ty poczujesz się dobrze, obywatelko Chon - zapewnił ją Rei. - Atmosfera składa się tu z prawie czystego tlenu z odrobiną dwutlenku węgla. Za chwilę ilość ta zwiększy się nie tylko w wyniku oddychania naszych towarzyszy podróży. Usłyszeli świszczący dźwięk i z bocznych drzwi niemal niewidocznych w tylnej ścianie wyszła metalowa postać. Ukształtowana była na podobieństwo człowieka, wzrostu zbliżonego do Vardii, jednakże pozbawiona twarzy, w której miejscu widniał trójkątny ekran. - Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku - powiedział przyjemnym głosem, w którym dżwięczały nieoczekiwanie ludzkie tony. W samej rzeczy był to głos usłużnego urzędnika hotelowego w średnim wieku, znacznie bardziej ludzki, niż monotonne brząkanie Rela. - Ta zielona mieszkanka Czill jest rośliną, a nie zwierzęciem - wyjaśnił Rei stworowi. - Wymaga dwutlenku 220 węgla w stężeniu przynajmniej pół procenta. Czy możesz podnieść poziom? Czuje się teraz bardzo niedobrze. - Och, tak mi przykro, naprawdę przykro - odparł robot tak szczerze, że wszyscy niemal mu uwierzyli. - Właśnie wprowadzamy poprawkę. Jednocześnie Yardia wyraźnie dostrzegła różnicę, czując się z każdą chwilą lepiej. Oddychała znacznie swobodniej, znikło uczucie, jakby za chwilę miała zemdleć. Wszystko to musiało się wiązać z niedoborem dwutlenku węgla. Vardię zdumiewała skuteczność ich działania, zazdrościła po cichu ich jedności. - Jakiego środowiska potrzebujecie? - spytał stwór. - Typ 12, 31, 126 i 340 - podał Rei. - Sąsiadujące ze sobą, z wewnętrznym telefonem, jeśli łaska. - Takie przygotujemy - zapewnił ich robot, kłaniając się lekko. - Cóż to za miejsce? - spytał Skander ostro. Robot cofnął się i Yardia przysięgłaby, że na jego pozbawionej rysów twarzy odbił się wstrząs, harmonizujący z tonem odpowiedzi. - Jak to? To po prostu przejściowy hotel pierwszej klasy, a cóżby innego? Do pokoi zawiozły ich małe roboty na kółkach, z miejscem na bagaż i inne sprzęty. Wszystko to umieszczono w przechowalni z wyjątkiem zbiorników powietrza, które zostały zabrane do oczyszczenia i ponownego napełnienia. Zadbano, by Vardia otrzymała właściwy gaz. Silne ręce delikatnie dźwignęły Skandera z siodła i przeniosły na jeden z wózków. Uczony z wielką prędkością przejechał oświetlonym tunelem i zatrzymał się przed nie oznakowanym pokojem. Drzwi otworzyły się automatycznie, wózek wjechał do środka i stanął. Skander osłupiał. Przed nim otwierał się basen kąpielowy, z pochylnią łagodnie zanurzoną w błękitnej wodzie, która stawała się coraz głębsza. Basen miał mniej więcej piętnaście metrów długości i dziesięć szerokości. W przejrzyste} wodzie doskonale widać było pływające rybki z gatunku, za którym Umiau przepadały, a także łodygi niebie- 221 skozielonych wodorostów, również wchodzących w skład ich pokarmu. Skander stoczył się z wózeczka wprost do wody, która w najgłębszym miejscu sięgała mniej więcej czterech metrów. Cudowne uczucie. Wózek odjechał zamykając za sobą drzwi. Wrócił po Hai-na, który okazał się za duży. W ciągu kilku chwil pojawił się inny wózek, który wspólnie z pierwszym przetransportował Haina tym samym tunelem do następnych drzwi, za którymi mieścił się pokój wyłożony najszlachetniejszym futrem zagrt i zaopatrzony w stosowny zapas soczystych białych robaków. Vardię przetransportowano do pomieszczenia o żyznej czarnej glebie i sztucznym świetle słonecznym. Pośrodku z sufitu zwisał nawet łańcuszek z napisem w języku Czill: Pociągnąć dla wyłączenia światła. Goście będą budzeni, w osiem godzin po wyłączeniu światła lub w 12 godzin po wyłączeniu światła lub w 12 godzin po zajęciu pokoju. W rogu mieścił się niewielki basen z czystą wodą, znajdowało się nawet niewielkie biurko z zapasem papieru i piórem. Sądząc po wyposażeniu swojego pokoju bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak wyglądają pokoje Skandera i Haina. Ciekawa była tylko pomieszczenia Wróżbity i Rela. Z pewnością powiedziałoby jej to więcej o naturze tajemniczych stworów z Północy niż wszystko, co o nich dotychczas wiedziała. W pokojach dał się słyszeć lekki trzask, po którym usłyszeli dziwny, monotonny głos Rela: - Czujcie się proszę tej nocy gośćmi barona - powiedział. - Jutro załatwię wam transport, który zawiezie was do granicy. Później nie będziemy już mieli tak wygodnych i miłych kwater, korzystajcie więc. Pojutrze będzie trudniej. Vardia napiła się do syta i pogrążyła swoje korzonki w żyznym czarnoziemie z uczuciem nieopisanej, niewiarygodnej błogości. Całkowicie zaspokojona, wygasiła światła. Skander zasnął ostatni, bowiem Umiau, uwolniony z siodła, nie mógł się nacieszyć do syta swobodą wodnych igra- 222 szek. Wreszcie i on jednak wypełzł na brzeg i wyłączył światło przyciskiem umieszczonym na ścianie. Wszyscy spali zdrowo i smacznie (może za wyjątkiem Wróżbity i Rela, co do których pozostała trójka nie miała pewności, czy w ogóle snu potrzebują) i wszystkich obudziło nie tylko automatyczne włączenie świateł, ale i głos Rela. Po raz pierwszy zdradzał on wyraźną emocję nie tyle tonem, ile ostrym, szybkim, podnieconym sposobem, w jaki mówił. - Coś jest zupełnie nie tak! - oświadczył. - Zostaliśmy zatrzymani z jakichś technicznych przyczyn! Nie możemy dziś wyruszyć! - Czy chcesz powiedzieć - głos Skandera dochodzący do reszty towarzystwa zdradzał niemal kompletne niedowierzanie - że zostaliśmy aresztowani? - Na to wygląda - odpowiedział Rei. - Nie mogę tego zrozumieć. Murithel - gdzieś w giębi kraju - Mamy kłopoty - powiedział Braził, z trudem łapiąc oddech. Już trzy dni posuwali się skalistym górskim grzbietem, przeważnie pod osłoną ciemności, prowadzeni przez Nietoperza przenikającego wzrokiem i organicznym sonarem mrok. Ominęli setki, jeśli nie tysiące krwiożerczych Mur-niów, często podchodząc po ciemku pod osiedla, cicho omijając ogniska obozów. Mieli wyjątkowe szczęście i doskonale o tym wiedzieli. W końcu jednak góry skończyły się. Góry, a właściwie wzgórza, skończyły się gwałtownie postrzępionym urwiskiem, odchodzącym pod kątem do kierunku, w którym zmierzali. Przed nimi na wschodzie rozciągała się płaska preria, sięgająca aż po horyzont. O tej porze roku było tu jeszcze sucho, teren zaścielały wysokie, żółte trawy, kwitnące na różowo. Na równinie pasły się tysiączne stada antylop, stanowiących podstawę wyżywienia Murniów. Równina była również usiana obozami, z których każdy składał się z co najwyżej siedmiu grup, każda po trzy, cztery skórzane namioty, tworzących krąg. Brazila, lustrującego tę scenerię, oceniającego ich położenie, męczyło coś, co wyczuwał niemal podświadomie, jakaś wada, jakaś niespójność obrazu. - W jaki u diabła sposób w ogóle mamy się przedostać i nie wpaść na nich? - spytała Wuju nerwowo. - Nie możemy wszystkich pokonać, nawet po ciemku. - No cóż, rozbijmy tu obóz na jeden dzień - poddał myśl Kuzyn Nietoperz - a ja w nocy rozejrzę się i zbadam, jak daleko mamy do najbliższej kryjówki. Może coś wymyślicie, zanim wrócę. Przyznali, że jest to jedyna rzecz, jaką mogą zrobić, wygrzebali więc zagłębienie w skale i spróbowali zasnąć. Pierwszą wachtę trzymał Braził, następną Nietoperz, wreszcie Wuju. Taka kolejność przyjęła się już od wielu dni. 224 Nathan Braził śnił swoje dziwaczne sny, gdy poczuł, że ktoś delikatnie nim potrząsa. - Nathan! - szeptała Wuju nagląco. - Obudź się! Jest już prawie zupełnie ciemno! Podniósł się i próbował się otrząsnąć ze snu. Kręciło mu się w głowie, był osłabiony zmniejszonymi racjami, jakie wydzielał z zapasów, ukrytych w jukach. Trudy podróży wyraźnie go podłamały. Wuju była w niemal równie złej kondycji, bowiem rosnącej przy drodze trawy nie starczało, by zaspokoić jej apetyt. Nigdy -się jednak nie skarżyła. Śmierdzieli wszyscy niczym koncentrat potu i odchodów. Braził zastanawiał się, czy Mumie mają dobry węch. Pozbawieni kąpieli, używając od trzech dni liści zamiast papieru toaletowego, byli wyczuwalni na pięć kilometrów pod wiatr. W każdym razie on by ich wyczuł na pewno. Kuzyn Nietoperz czekał aż słońce schowa się zupełnie. Braził podszedł do niego po cichu. - Jesteś gotów, Nietoperzu? - spytał nocnego stwora. - Nie jest źle - dobiegła odpowiedź. - Wiatr jest niekorzystny. Jeżeli równina jest rozległa, będę musiał przynajmniej raz wylądować. Nie podoba mi się to. Braził skinął głową: - Cóż, chciałbym, żebyś, o ile to możliwe, wylądował, albo przynajmniej zniżył się na tyle, by zerwać trochę tego zielska. - Co masz na myśli? - spytał tamten. - Może coś z tego wyjdzie! - odpowiedział Braził. - Jeżeli będziemy mieli szczęście i jeżeli nie będziemy musieli gnać aż do granicy. - Zobaczę co się da zrobić - odpowiedział Nietoperz sucho. - Powinniśmy pokonać ten kawałek jednym skokiem, wiesz o tym dobrze. Jeżeli już ruszymy, nie będziemy się mieli gdzie schować. Braził popatrzył na niego dziwnie: - Wiesz, nie mogę cię do końca rozgryźć - powiedział. - Co tu jest do rozgryzania? - odparł Nietoperz. - Jestem w tym po uszy tak jak wy, wiesz dobrze. - Dlaczego po prostu nie odlecisz? Może nie zdołałbyś 15 Północ przy studni dusz 005 pokonać tej odległości jednym skokiem, ale mógłbyś wybrać takie miejsce na postój, w którym byłbyś w miarę bezpieczny. Dlaczego się nas trzymasz? Nietoperz uśmiechnął się swoim szczurzym grymasem, szczerząc potrójny rząd ostrych drobnych zębów. - Prawdę mówiąc myślałem o tym wiele razy, zwłaszcza ostatnimi dniami. To wyjątkowo kusząca alternatywa, zwłaszcza teraz, ale nie mogę tego zrobić. - Dlaczego? - naciskał Braził, teraz rzeczywiście zaintrygowany. Nietoperz myślał przez chwilę: - Powiedzmy, że kiedyś nie pomogłem ludziom, którym - wiedziałem to - groziło niebezpieczeństwo. Nie chciałbym mieć nowych ludzi na sumieniu. - Każde z nas dźwiga swój krzyż - powiedział Braził tonem zrozumienia. - Ja być może cięższy, niż inni. - To sprowadza się do czegoś więcej, niż po prostu sumienia, Braził - odpowiedział Kuzyn Nietoperz poważnie. - Znałem pewnych ludzi. Podobnie jak ja pragnęli władzy, bogactwa, sławy, wszystkiego, do czego warto dążyć. Dla tych wartości gotowi byli kłamać, oszukiwać, zadawać cierpienie, nawet zabijać. Ja również pragnę tych rzeczy, Braził, ale dlaczego miałbym mieć do nich większe prawo niż oni? Być może, choć tego akurat nie jestem pewien, fakt, iż oni porzuciliby cię, a ja - nie, daje mi nad nimi przewagę. Tak w każdym razie chciałbym sądzić. To powiedziawszy, widząc, jak ostatnie promienie słońca znikają za skałami na zachodzie, Kuzyn Nietoperz uniósł się w mrok. W chwilę później Wuju przysunęła się do Brazila. - Cóż za dziwny typ - powiedziała z podziwem. Zaśmiał się niewesoło: - Masz na myśli Nietoperza? Odsłonił się bardziej, niż mogłem przypuścić. To najbardziej osobiste przeżycie, jakie zdarzyło mi się w ostatnich dniach. Ale nie, dziwny to nieodpowiednie słowo. Niezwykły, tak, może. Jeśli mówił prawdę, jest również dobrym przyjacielem i szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Bardzo 226 możliwe, że jest on również jednym z najniebezpieczniejszych ludzi, jakich spotkałem na tej planecie. Nie zrozumiała go, ale nawet nie starała się. Myślała o czymś znacznie ważniejszym. - Nathan - spytała cicho - czy czeka nas śmierć? - Mam nadzieję, że nie - odpowiedział lekko, próbując zmienić nastrój. - Przy odrobinie szczęścia... - Mów prawdę, Nathan! - przerwała mu. - Jakie mamy szansę? - Niewielkie - odpowiedział szczerze. - Zdarzało mi się jednak już być w podobnym albo i gorszym położeniu w ciągu mojego długiego życia. Przeżyję, Wuju. Ja... - urwał nagle i umknął spojrzeniem przed jej wzrokiem. Zrozumiała i w jej oczach rozbłysły małe łzy. - Ale inni nie przeżyją - dokończyła za niego. - O to chodzi, prawda? To jest ten twój krzyż. Jak wiele razy byłeś jedynym, który się uratował? Przez chwilę wpatrywał się w ciemność. Potem, nie odwracając się, powiedział: - Nie zliczę, Wuju. Kuzyn Nietoperz powrócił po przeszło godzinie. Braził i Wuju robili coś w ich schronieniu. Przyjrzał się im ciekawie. Unieśli głowy znad roboty, obserwując, jak się zniża, wreszcie Braził zadał to jedyne i najważniejsze pytanie: - No i cóż? - Mniej więcej pięć kilometrów - odpowiedział Nietoperz gładko. - W tej odległości teren opada stromo w dolinę rzeki, brzeg jest mulisty, woda płytka, a prąd niespieszny. Właściwie ledwie płynie. Wydawało się, że Braził rozjaśnia się, słysząc te wieści, zwłaszcza dotyczące rzeki. - Czy możemy dobiec tam w prostej linii? - spytał. Nietoperz potwierdził: - Kiedy zejdziemy, ustawię was na odpoweidni kierunek. Będę leciał nad waszymi głowami od punktu wyjścia, by utrzymać was na właściwym tropie. - Świetnie! Dobrze! - ucieszył się Braził. - A jak z antylopami? 15* ^ - Są ich tam dziesiątki tysięcy - odpowiedział Nietoperz. - Skupionych w dużych grupach. Będziemy mogli ominąć je z daleka. - Znakomicie! Znakomicie! - podniecenie Brazila zdawało się wzrastać z każdym słowem. - A teraz najważniejsze: czy udało ci się zdobyć trochę trawy? Kuzyn Nietoperz wrócił do miejsca, w którym wylądował, podnosząc jedną nogą kępkę trawy. Trzymając ją, pokuśtykał z powrotem i rzucił zielsko Brazilowi. Kapitan chwycił je z wyrazem nadziei na twarzy, powąchał, nawet spróbował smaku. Było trochę kruche i przy gwałtownym zginaniu wydawało lekki trzask. - Tak z ciekawości: co właściwie robisz? - spytał Nietoperz. Braził wyciągnął z torby garść cienkich patyczków. - Zapałki - wyjaśnił. - Nie zauważyliście, nie pomyśleliście o nich? Czyż nie widzieliście, tam na równinie? Wydawało się, że nie rozumieją. - Nie widziałem niczego prócz antylop, Murniów, i trawy - powiedziała Wuju próbując zebrać myśli. - Nie! Nie! - upierał się Braził, potrząsając głową w zapamiętaniu. - Nie idzie o to, co widzieliście! Rzecz właśnie w tym, czego nie widzieliście! Popatrzcie tam, w ciemność! Co widzicie? - Tylko ciemność czarną jak smoła - powiedziała Wuju. - Tylko śpiące antylopy, Murniów, trawę - powiedział Nietoperz. - Właśnie! - skomentował Braził, coraz bardziej podniecony. - Ale to, czego nie widzicie nigdzie tutaj, to coś, co spotykaliśmy w każdym mijanym dotąd obozie Murniów. - Nadal nie rozumieli, więc ciągnął po chwili: - Popatrzcie, dlaczego Murniowie budują ogniska w obozach? Nie po to, by przyrządzać strawę, ponieważ, jak widzieliśmy, pożerają zdobycz na surowo, a nawet - na żywo. Robią to po prostu dla ogrzania się! Również, oczywiście, dla ochrony przed watahami psów. Musi to być dla nich bardzo ważne, w przeciwnym wypadku nie widzielibyśmy tak wielu ognisk po drodze. Problem w tym, że na tej równinie nie pali się ani 228 jedno! Żadnego, choćby maleńkiego światełka, żadnej iskierki! Koryto rzeki jest szerokie, nurt płytki i powolny. Jak sądzicie - co to oznacza? - Myślę, że wiem, o co chodzi - odpowiedziała Wuju z wahaniem. - Jest teraz pora sucha. Tam, na trawiastej prerii, niebezpieczeństwo pożaru jest większe, niż lęk przed psami lub potrzeba ciepła. - To musi być jak hubka! - zauważył Brazil. - Jeżeli tak się obawiają wszelkiego ognia, musi tam być tak sucho, że każda iskra może wzniecić pożar. Przy sprzyjającym wietrze możemy im tak przygrzać, że ostatnią rzeczą, jaką będą się przejmować, będziemy my! - Wiatr jest tak korzystny, jak tylko możliwe - powiedział Nietoperz spokojnie. - Zatem w porządku - odparł Brazil. Zdjął całe ubranie i - zupełnie nagi - wskoczył na grzbiet Wuju, kładąc się na nim plecami. Przeciągnął koszulę przez pierś i pod pachami. - Chwyć oba końce, Wuju i okręć je sobie dokładnie. Nie! Ściągnij mocno do licha! Jak tylko potrafisz! Tak, teraz lepiej. Podobnie zrobili ze spodniami, przywiązując go w pasie. Zabrało im kilka dobrych minut, nim zadowolony wreszcie, tkwił tyłem mocno przytroczony do grzbietu wierzchowca. Przed nim, w zasięgu ręki wisiały juki wypełnione zapałkami. Następnie posmarował nie osłonięte części swego ciała resztkami tłuszczu, służącego na Slongorn do pieczenia. Kuzyn Nietoperz kiwał z aprobatą. Obaj spojrzeli na siebie bez słów, wreszcie Nietoperz odwrócił się i ruszył w dół po skalistej grzędzie. Wuju szła za nim. Brazil przeklinał, że nic nie widzi, sądził, że o czymś zapomniał, bał się, że ześlizgnie się z grzbietu Wuju, choć węzły trzymały mocno. - Stop! - wrzasnął nagle sprawiając, że cała trójka zamarła. - Twoje włosy, Wuju! Zwiąż je. Najlepiej rapciami od miecza, i tak będziesz go musiała trzymać w ręku. Nie chciałbym, żeby się zajęły albo zasłaniały mi twarz. Zrobiła, o co prosił, układając włosy do przodu i na lewą pierś, tak, by nie krępowały swobody ruchów miecza, który trzymała w prawej ręce. Teraz Brazil był przywiązany 229 w trzech miejscach i czuł się, jakby pocięto go na kawałki. Tego właśnie chciał. Sprawdzali plan wiele razy, ale wciąż nie mógł pozbyć się zdenerwowania. Wuju mogła na krótkim dystansie biec z prędkością ponad trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Przed nimi była odległość pięciu kilometrów, później do parowu, a potem jeszcze - jak daleko się da. Kuzyn Nietoperz poderwał się i kręcił zaledwie minutę, jemu jednak zdała się ona godziną. Wreszcie usłyszeli go za sobą. - Teraz! - krzyknął lotnik. - Naprzód! Wuju ruszyła przez równinę na pełnej szybkości. Braził widział, jak trawy umykają do tyłu i trzymał się worków, bo kochał życie. Spoczywał na czymś bardzo kościstym, podrzucany na wszystkie strony. Choć noc była jasna, a widoczność - znakomita, Braził szybko stracił z pola widzenia skaliste wzgórza, z których niedawno zeszli. - Dalej, Wuju! - ponaglał ją w duchu. - Nie ustawaj! - Trochę bardziej w prawo - dobiegł ich z góry głos Nietoperza. - Wuju zastosowała się. - Za bardzo! - usłyszała głos Nietoperza, jakieś dwa-trzy metry nad głową. - Teraz dobrze. Tak trzymaj! Braził z przestrachem poczuł, że górne więzy poluzowały się i jeszcze mocniej uchwycił się toreb. A ona rwała do przodu, jak mogła najszybciej! Słyszał, jak chwyta powietrze, czuł wysiłek, ciągle cwałowali do przodu. Chyba się nam uda! - pomyślał gorączkowo. Jeżeli tylko zdoła się utrzymać przynajmniej przez kilka następnych minut, miniemy ich, zanim się zorientują! Nagle węzły puściły, ubranie poleciało w ciemność. Brazi-lem rzuciło do przodu, głową w juki. - Nathan! - usłyszał jej zdyszony głos, wywołany szarpnięciem. - W porządku! - odkrzyknął. - Nie zatrzymuj się! Nagle usłyszeli wokół siebie głosy, chrząkanie, jęki i wycie. - Nathan! - krzyknęła. - Są przed nami! - Pędź prosto na nich najszybciej, jak tylko możesz! - wrzasnął. - Rąb mieczem! - Chwycił zapałki, potarł kilka 230 o twarde, skórzane pasy. Zapłonęły, ale zaraz zgasły, zdmuchnięte pędem. Nagle wpadła na nich, ryczących i drących pazurami. Ścięła pierwszych kilku z nóg i ze zdziwieniem stwierdziła, że miecz kroił ich jak masło. Jeszcze i jeszcze raz, cięła dookoła, słysząc jęki zabijanych potworów. Minęli ich wreszcie! - Jeszcze jacyś? - wrzasnął Brazil. - Na razie nie - dobiegł go głos Nietoperza. - Jedź dalej! - Za to za nami gna cała sfora! - zawołał Nathan. - Zwolnij tak, bym mógł zapalić przynajmniej jedną zapałkę! Popróbował znowu, gdy zwolniła tempo biegu. Zapłonęły, lecz zgasły zanim sięgnęły ziemi. - Brazil! - zawołał Nietoperz nagląco. - To cała wataha! Zbliżają się z prawej! Nagle z traw wypadła na nich grupka, licząca sześć, siedem osobników. Nathan poczuł piekący ból w prawej nodze-Jeden z Murniów skoczył i wpił się w jej grzbiet, wyrywając głęboką ranę koło miejsca, gdzie przymocowane były worki. Wrzasnęła przeraźliwie, zatrzymała i zaczęła się cofać tnąc mieczem. Brazil zdołał się jakoś utrzymać, rozrywając jeden z worków z zapałkami z siłą, która jego samego zdumiała. Potarł jedną i wrzucił do torby. Walnęło, gdy zajęły się wszystkie na raz, a on rzucił je w trawę. Przez chwilę nic się nie działo, Murniowie utworzyli myśliwski krąg i trzymali oszczepy w pogotowiu. Spodziewali się ataku, nie mogli jednak przypuszczać, że ofiara będzie uzbrojona w miecz i dlatego złamali szyk. Nagle wszystko stanęło w ogniu. Jego gwałtowność zaskoczyła wszystkich. - Mój Boże - pomyślał Brazil. - To tak jakby zapalić stos gazet! Dostrzegł Kuzyna Nietoperza, który spada na Mumia, waląc go potężną, podobną do ręki stopą, zwiniętą w pięść. Olbrzymi zielony dzikus padł bez życia. 231 Nagle zrobiło się przeraźliwie jasno. Przed sobą dostrzegli dolinę strumienia, niczym pęknięcie w ziemi. Murniowie z krzykiem ruszyli. Spłoszone antylopy biegały tam i sam, przewracając swoich niedawnych prześladowców. Skoczyła do wąwozu, impet i stromość jego ścian spowodowały, że straciła równowagę. Runęła jak długa w dół zbocza. Braził poczuł, że szybuje w powietrzu i wali się na brzeg. Przez chwilę leżał oszołomiony upadkiem, wreszcie pozbierał się i rozejrzał dookoła. U góry, za nimi niebo nadal rozświetlał żar, w spokojnej dolinie panowała jednak niemal zupełna ciemność. Odrętwiały, czując zawroty głowy, pobiegł doliną w kierunku, w którym jak mówił Nietoperz, płynęła rzeka. Rozglądał się za Wuju, nigdzie jednak nie było jej widać. - Wuju! - krzyknął ochrypłym głosem. - Wuju! - Jego głos nie mógł jednak przebić dzikiego harmidru, który wybuchł z furią na górze, wrzasków palonych żywcem zwierząt i spłoszonych Murniów, z których wielu skakało z wysokiego brzegu wprost w dolinę. Przeciął podmokły brzeg i ruszył z prądem rzeki. Skaliste dno raniło dotkliwie stopy. Nieczuły na ból, biegł niczym upiór, nieprzytomny, bez celu. Wkrótce zostawił za sobą żar i ten okrutny jazgot, nie zwalniał jednak biegu. Nagle potknął się i runął twarzą w wodę. Czołgał się przez chwilę, wreszcie jakoś zdołał się podnieść i wrócił do tamtego rytmu. Otaczał go zewsząd cuchnący, bagienny smród, który, jakkolwiek upiorny, nie powstrzymał go w biegu. Nagle jednak, podcięty trudami ostatnich chwil, zemdlał, tracąc przytomność jeszcze zanim runął w wodę, kamienie, błoto. Państwo - hotel pierwszej klasy Nie byli jednak aresztowani. Zostali po prostu poddam kwarantannie. Według wyjaśnień robota - kierownika placówki - analiza cząstek z ich zużytego powietrza wykazała, że są oni nosicielami pewnej mikroskopijnej formy życia, która może powodować korozję. Zostali więc zatrzymani, by tutejsze laboratoria mogły sprawdzić te organizmy, opracować rodzaj szczepionki i podać ją im tak, by mogli bezpiecznie przemierzać kraj, nie powodując kłopotów. Dla Haina były to pierwsze prawdziwe wakacje od czasu, gdy dostał się w ten zwariowany świat, więc leniuchował, odpoczywał i nie śpieszył się w dalszą drogę. Wróżbita i Rei przyjęli sytuację z oburzeniem, ale i rezygnacją. Ponieważ gospodarze ewakuowali całe skrzydło, w którym zatrzymała się czwórka wędrowców, mogli bez przeszkód się odwiedzać. Vardia była jedyną osobą mającą swobodę poruszania, której chciało się z niej korzystać; zaczęła więc regularnie odwiedzać pokój-barek Skandera. Umiau cieszył się z towarzystwa, unikał jednak rozmów na temat swoich teorii Świata Studni czy celu ich podróży, obawiając się podsłuchu. - Dlaczego mamy znosić to wszystko? - Vardia spytała pewnego dnia uczonego. Umiau uniósł brwi ze zdziwienia: - Przecież wiesz, że jesteśmy .więźniami - zauważył. - Możemy jednak powiedzieć o tym kierownictwu - poddała. - W końcu kidnapping jest przestępstwem. - Faktycznie jest - zgodziła się syrena - ale faktem jest również, że zdarzyło się to w innym sześciokącie. Faktem wreszcie jest, że tych ludzi nie obchodzi, czy jesteśmy więźniami, ofiarami czy potworami. To po prostu nie jest ich sprawa. Próbowałem. - A więc musimy uciekać, jak tylko znajdziemy się z powrotem na szlaku - nalegała. - Widziałam już mapę, jest 233 w biurku w moim pokoju. Następny sześciokąt graniczy z oceanem. - To się nie uda - odparł Skander zdecydowanie. - Przede wszystkim nie mamy pojęcia, jak daleko sięga moc tych z Północy i wcale nie pragnę się o tym przekonać. Po drugie - Hain może lecieć i iść szybciej od ciebie, a wiesz dobrze, że w razie czego schrupie nas w paru kęsach. Nie, wybij to sobie z głowy. Poza tym wcale nie jestem pewien, czy na tym źle wyjdziemy. W końcu mam władzę nad nimi wszystkimi, ponieważ oni nie mogą niczego zdziałać bez wiedzy, jaką ja posiadam. Wiozą mnie tam, dokąd i tak chcę iść, i dokąd sam nie mpgłbym się dostać. Nie, myślę, ze pójdziemy z nimi - do północy przy Studni Dusz - dodał ze złośliwym chichotem. - Czyli mniej więcej tak długo, jak długo nas tu będą trzymali - powiedziała Vardia gderliwie. Umiau rozwalił się leniwie w płytszym końcu basenu. - Nic na to nie poradzimy. Tymczasem... dlaczego nie opowiesz mi czegoś o sobie? Przecież o mnie właściwie wiesz wszystko. - Niewiele właściwie jest do opowiadania do momentu, gdy tu przybyłam - odpowiedziała skromnie. - Byłam kurierem, którego pamięć po każdej misji wymazywano do czysta. Syrena cmoknęła współczująco: - Na pewno jednak - nalegała - pamiętasz świat, z którego przybyłaś, świat, który cię zrodził. Np. czy urodziłaś się, czy też może wylęgłaś? Czy byłaś kobietą, czy mężczyzną? No jak? - Zostałam wyprodukowana przez klonowanie w 12 Fabryce Narodzin na Nueva Albion - powiedziała. - Cała reprodukcja opiera się na klonowaniu, z wykorzystaniem komórek tkanki czołowych przedstawicieli poszczególnych grup zawodowych w całej historii. Przykładowo - wszystkie typy Diplo na Nueva Albion lub pochodzące stąd zostały wyklonowane ze Świętej Pamięci Vardii, która była łączniczką w czasie rewolucji przed kilku wiekami. Utrzymywała kontakt pomiędzy Frontem Wyzwolenia Koriolana i Świę- 234 tymi Rewolucjonistami na reakcyjnym Nueva Albion. W ten sposób tkwiły we mnie jej geny, przypominałam ją wyglądem, wykonywałam jej zawód. Mój numer, 1261, oznaczał, że byłam sześćdziesiątym pierwszym egzemplarzem wyklo-nowanym w 12 Fabryce Narodzin. Skander poczuł wzbierającą w nim gorycz. A więc do tego ludzie doszli - pomyślał. Prawie 2/3 ludzkości zredukowane do klonów, numerków, bardziej odczłowieczonych niż roboty tego absurdalnego państwa. - A więc byłaś kobietą - powiedział Umiau swobodnie, zachowując swe mroczne myśli dla siebie. - Niezupełnie - odparła. - Klonowanie usuwa oczywiście rację bytu płci, zresztą podział na płci rodzi dyskryminację płciową, która z kolei jest źródłem nierówności. W zależności od modelu klonu rozwój jest hamowany chemicznie lub chirurgicznie. Wszystkie gruczoły płciowe, wytwarzanie hormonów, itd. są usuwane lub w sposób trwały neutralizowane, w moim przypadku po ukończeniu jedenastego roku życia. W drodze zabiegu chirurgicznego usuwa się nam macicę, a mężczyzn sterylizuje się, wskutek czego po tym okresie nie sposób odróżnić mężczyzn od kobiet. Co kilka lat jesteśmy poddawani całej kuracji, która ma powstrzymać proces starzenia się i przywrócić młodość ciału, w efekcie której nie sposób odróżnić osobnika w wieku lat pięćdziesięciu pięciu od piętnastolatka. Umiau zachował pozory beznamiętnego słuchacza, ale ukryty w nim Skander był tym opowiadaniem tak przybity, że odczuwał mdłości. - Wielkie nieba! - szepnął do siebie. Mała, starannie dobrana kadra nadludzi rządząca światem pozbawionych płci dzieci, wychowanych w bezwzględnym, ślepym posłuszeństwie! A więc miał rację zabijając ich! Podobne potwory - władcami Studni! Nie do pomyślenia! Powinno się ich wszystkich uśmiercać - myślał, a dzika nienawiść wzbierała w jego sercu. Władcy, którzy byli najpotworniejszym pomiotem i magma biednych, pozbawionych osobowości dzieci - być może idących w miliardy. Śmierć byłaby dla nich najlepszym wybawieniem z tej nędzy - 235 pomyślał ze smutkiem. Zresztą na dobrą sprawę w ogóle nie byli ludźmi. Nagle wrócił myślami do Yarnetta. Ta sama idea - pomyślał. Chociaż chłopak nie pochodził ze świata, który by się posunął tak daleko jak ten Nueva Albion, jednakże zapewne i jego cywilizacja pójdzie tym samym śladem. Tu zanikają nazwiska, tam - płeć, wreszcie wszystko się splata w kosmos złożony z malutkich, bezmyślnych, bezdusznych i bezpłciowych, pozbawionych imion organicznych robotów, zaprogramowanych i całkowicie posłusznych - a przecież tak szczęśliwych, tak bardzo szczęśliwych. Varnett - błyskotliwy, prawdziwie wielki umysł, ale jednocześnie dziecinny i niedojrzały, na tysięczne sposoby równie zaprogramowany jak jego kuzyni, którymi pogardzał. Jaki Świat, jaki Wszechświat mógłby stworzyć Varnett? Mieszkańcy cywilizacji Markowa to rozumieli - przemknęło mu przez głowę. Oni wiedzieli. Nie zdradzę ich! - przysiągł w duchu. - Nie pozwolę, by ktokolwiek zniszczył wielkie marzenie! Dostanę się tam pierwszy! Wtedy zobaczą! Wszystkich ich zniszczę! Murithel - gdzieś w głębi kraju Kuzyn Nietoperz zataczał kręgi, czując narastającą bezsilność. Może uda mi się go wyciągnąć - pomyślał, obserwując zmaltretowane, krwawiące ciało Brazila, tkwiące w mule. Człowieczek to niewielki, a przecież zdarzało mi się już podrywać całkiem ciężkie odłamki skalne. Właśnie miał się do tego zabrać, gdy dostrzegł grupę Murniów biegnących doliną. Dopadli krwawiącego, nieprzytomnego Brazila, zanim Nietoperz zdążył cokolwiek zrobić. Już po wszystkim - pomyślał. - Rozerwą go na strzępy i schrupią na przekąskę. Tak się jednak nie stało. Czterech dzikusów zostało przy ciele, a dwóch wbiegło po zboczu doliny na rozciągającą się powyżej równinę. Nietoperz, zafascynowany, obserwował ich, unosząc się na wstępujących prądach powietrznych. Po kilku minutach ta sama dwójka wróciła z noszami zrobionymi z mocnych gałęzi i rozpiętej pomiędzy nimi plecionki z trawy. Ostrożnie przenieśli na nie rannego. Jeden z dzikusów schwycił z przodu, drugi z tyłu, bez wysiłku wspięli się po stromym brzegu, śledzeni nadal przez Nietoperza skrytego pod osłoną ciemności. Ciemności ponownie skryły również równinę. Nietoperz podziwiał setki, może tysiące Murniów dobijających dogasające zgliszcza na obszarze do tysiąca metrów od doliny, w której zapadli. Była to skoordynowana, wypróbowana ekipa strażacka, przy czym większość Murniów tłumiła ostatnie iskierki żaru przy pomocy skórzanych kocy, podczas gdy łańcuch innych stworów, którego nie widać było końca, podawał sobie z rąk do rąk wiadra, w których woda ze strumienia docierała na pogorzelisko. Czy można ich nazywać dzikusami? - zastanawiał się Nietoperz. Praca zespołowa i wprawne obchodzenie się z ogniem jakoś nie pasowały mu do zębatych mięsozerców, ścigających żywe ofiary z prymitywnymi oszczepami w szponiastej dłoni. Nieruchome ciało Brazila zaniesiono do niewielkiego obozu z dala od pogorzeliska. Jeden z Murniów wyróżniający 237 się wzrostem, którego jasnozieloną skórę zdobiły ciemnobrązowe pasma, zbadał człowieka i wydał serię szczęknięć - rozkazów. Nietoperz nie odważył zbliżyć się na tyle, by je usłyszeć, choć jego translator z pewnością powinien sobie z tym poradzić. Wielki zielony stwór ujął wiadro wody i począł przemywać rany Brazila z delikatnością, która zaskoczyła Nietoperza. Inni przynieśli wielką skórzaną torbę i trochę liści. Olbrzym rozsznurował torbę i wyciągnął z niej różnokolorowe słoiczki. Jedne zawierały jakby muł, inne - liście, niektóre z nich najwyraźniej moczyły się w jakimś roztworze. Powoli, metodycznie olbrzym przykładał ten szlam czy rodzaj borowiny do otwartych ran Brazila, a z liści zrobił kompres, którym obłożył głowę dzielnego kapitana. Ależ to lekarz! Nietoperz dopiero teraz zrozumiał. Braził jest opatrywany! Nietoperz od razu poczuł się lepiej, odprężył się do tego stopnia, że kusiło go, aby odlecieć, jednak został. Zauważył, iż rany Brazila są bardzo poważne. Kapitan stracił bardzo dużo krwi, miał też prawdopodobnie rozliczne złamania, stłuczenia, doznał pewnie również wstrząsu. Nawet, jeżeli olbrzymi medyk znałby sztukę transfuzji, trudno tu zapewne byłoby o dawcę. Braził umrze w ciągu kilku godzin, obojętne jakie sztuczki ta bestia jeszcze pokaże - pomyślał Nietoperz ze smutkiem. - Cóż mogę jednak począć? A gdyby udało im się go jakoś wyleczyć - co dalej? Będzie więźniem? Maskotką? Pieskiem domowym? Niewolnikiem? Medyk skinął i jego mniejszy współplemieniec wszedł do obozu, prowadząc olbrzymią jeleniowatą antylopę. Była to największa sztuka z tego gatunku, jaką Nietoperz widział kiedykolwiek, jasnobrązowa z białym pasem biegnącym od potylicy aż po krótki grzbiet i z łbem zwieńczonym niesamowicie poskręcanymi rogami. Zwierzę było posłuszne, raczej nienormalnie uległe. Na pewno znajdowało się pod wpływem jakiegoś środka oszałamiającego. Ze zdumieniem ujrzał, że jeleniowate zwierzę nosi obrożę ze starannie skręconej skóry, z której zwisał niewielki kamień. 238 To zwierzę do kogoś należy - pomyślał Nietoperz. Czy te dzikusy z równiny hodują swoje pożywienie? Do obozu doszło z różnych kierunków pięciu kolejnych Murinów, wyglądających na czarowników, rzeczywiście wielkich, z tymi dziwacznymi brązowymi przebarwieniami, które najwyraźniej wskazywały hierarchię. A więc sześciu - pomyślał Nietoperz. Oczywiście, musi być sześciu. Ludy prymitywne lubowały się w magicznych liczbach, a na tej planecie taką liczbą na pewno była szóstka. Ustawili jelenia na wprost Brazila i zbliżyli się całą szóstką. Trzej położyli prawe dłonie na stojącym bez drgnienia zwierzęciu, w lewe ręce ujęli prawice pozostałej trójki. Ci wreszcie położyli swe lewe ręce na ciele Brazila. Nietoperz unosił się jak mógł najdłużej, w końcu jednak postanowił przysiąść. Emocja walki, która dodawała mu wigoru, powoli wygasała. Niechętnie skierował się w stronę doliny i lecąc wzdłuż niej, znalazł miejsce, z którego nie było widać Murniów. Wylądował ciężko dysząc, zastanawiając się, co robić dalej. Po kilku minutach wiatr odwrócił się znowu. Nietoperz zdecydował się na raczej dziwaczny i ryzykowny plan. Musiał spróbować. Dosyć ucieczek - powiedział sobie. Jeśli mogę to zrobić, zrobię to. Poderwał się do lotu i skierował z powrotem w stronę obozu, widząc, że na razie ma szczęście. Jelenia przywiązano do słupa wbitego w ziemię. Pozornie spał, daleko od Braziia, który pokryty mieszaniną szlamu i liści, leżał na otwartym powietrzu. Braził waży około piędziesięciu kilo - pomyślał. Nosze? Dodatkowe pięć? Dziesięć? Nie dam rady - pomyślał, ugodzony nagłym strachem. Taki ciężar na taki dystans! Nagle przypomniała mu się dziewczyna z Diiiii. Zgubił ją z oczu, lecąc śladem Brazila, teraz jednak nie miał czasu, by jej szukać. Nie mógł jej teraz pomóc, wiedział o tym dobrze. Ale przecież przeniosła ich, biegła cały czas, bez 239 ustanku, kąsana i dźgana oszczepami, poza granice swych możliwści, słaba i głodna. Ty się najadałeś do syta... - powiedział do siebie Nietoperz. Jesteś tak wielki, silny i zdrowy, jak nigdy. Jeżeli ona mogła tego dokonać... Ucinając wahanie, spadł na Brazila i uchwycił nosze z jednej strony, zgarniając oba drążki tak, że trzymał je razem z Brazilem owiniętym w środku. Szybko rozejrzał się dookoła. Jak na razie wszystko idzie dobrze. A teraz najważniejsze - czy zdoła się unieść, bez grzędy startowej, bez rozbiegu, z tym ciężarem? Ruszył, wściekle tłukąc wielkimi skrzydłami, wspomagany chwilowym podmuchem wiatru, który położył wysokie trawy stepu. Uniósł się, trzepocząc coraz bardziej zapamiętale. Za nisko - pomyślał nerwowo. Muszę nabrać wysokości. Łopot skrzydeł wywołał Murniów z ich namiotów. Wybiegli, wybiegł również wielki "medyk". - Nie! Nie! Wracaj! - zawołał przeraźliwie, ale wiatr właśnie się wzmógł, a Nietoperz już szybował, ponad strumieniem i wzdłuż jego biegu, unosząc Brazila w złożonych wpół noszach, niczym w kołysce. Kuzyn Nietoperz nie wierzył w bogów ani modlitwy, teraz jednak modlił się, by utrzymać wysokość, prędkość i równowagę. Modlił się, by wytrzymali do Czill i do spotkania ze współczesną medycyną, nie zadając śmierci Brazilowi, sobie, lub im obu. "Medyk" z przerażeniem śledził wzrokiem Nietoperza, szybującego poprzez mrok. - Ogenon! - zawołał głębokim, szorstkim głosem. - Tak, Wasza Świątobliwość? - odpowiedział cieńszy, słabszy głos. - Widziałeś? - Ciało czcigodnego wojownika zostało porwane przez tego, który lata - odpowiedział Ogenon, tonem, w którym brzmiało zdziwienie, dlatego zadaje mu się takie głupie pytania. - Ten, który lata, nic nie wie o nas i o naszych sposo- 240 bach, w przeciwnym bowiem razie nie uczyniłby tego - powiedział medyk tyleż do siebie, co do swego pomocnika. - Odleciał na wschód, zabiera więc ciało do Czill. Potrzebuję dobrego biegacza, by wysłać go ku granicy. No, nie patrz tak na mnie! Wiem jak cuchnie tamtejsze powietrze, tak trzeba. Tamci w Czillii zorientują się w sytuacji skoro zobaczą ciało wojownika i usłyszą opowieść tego latawca, jeżeli jednak ciało przetrwa - co jest mało prawdopodobne - nie będą świadomi, że przeżył. Ruszaj! Ogenon znalazł wojownika gotowego od razu ruszyć w drogę, a medyk pouczył go, co ma mówić i komu, jeszcze raz kładąc biegaczowi do głowy absolutną potrzebę pośpiechu. - Przekaż wiadomość! - powiedział stary. - Upewnij się, że jej nie zniekształcono. Po przekazaniu instrukcji, kiedy posłaniec wyruszył w mrok, wielki Murnie ponownie zwrócił się do swojego pomocnika, który miał wyjątkowo kaprawe oczy i ziewał co chwila. - Obudź się, chłopcze! - warknął starszy. - Idź, odszukaj sześciorękiego stwora i podaj mi jego miejsce pobytu. - To proste, Wasza Świątobliwość - odpowiedział Ogenon sennie. - Sześcioręki jest opatrywany w Dziewięcio-kręgu. Widziałem, jak go tam ciągnęli. - Dobrze - odpowiedział stary. Musisz więc udać się do Obozu Wyjściowego i przyprowadzić mi Starca, Starca imieniem Grondel. - Ależ to jest... - zaprotestował Ogenon, ziewając znowu. - Wiem, jak to daleko! - ryknął wielki stwór. - Zdążysz obrócić przed świtem! - Przypuśćmy jednak, że Czcigodny Starzec nie zechce przybyć - zaskomlał pomocnik, próbując wymigać się od misji i przespać się. - Przyjdzie - odpowiedział medyk pewnie. - Po prostu opisz mu trzy dziwne stworzenia, które pojawiły się u nas tej nocy, zwłaszcza zaś - czcigodnego wojownika. Opowiedz mu o wszystkim, co się tu zdarzyło. Idę o zakład, że zjawi 16 Północ przy studni dusz 2i^l się tu przed tobą, choć ma już osiemdziesiątkę'. No, wynoś się! Ale już! Ogenon poszedł, narzekając, że wszyscy nim pomiatają i że całą robotę spychają na niego. Kiedy nikt nie patrzył, starzec nie zdołał powstrzymać się od ziewania, nie wrócił jednak do swego namiotu, lecz został na zewnątrz, choć powietrze tej nocy zdało mu się szczególnie chłodne. Mógł teraz tylko czekać. Wuju obudziła się nagle ze snu, w którym jeszcze raz przeżywała swój zabójczy bieg. Chyba jeszcze śnię - pomyślała. Wszystko dookoła miało zamazane kształty. Czuła się tak, jakby jej zaaplikowano jakiś narkotyk. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Była w obozie Murniów, oświetlonym bladym światłem wczesnego poranka, wokół niej rozlegało się okropnie głośne, groteskowe chrapanie. Prosto przed nią, rękami obejmując kolana, siedział największy z Murniów, jakiego zdarzyło się jej kiedykolwiek widzieć - wyższy od niej, a przecież miała ponad dwa metry. Miał dziwne ubarwienie, w głębszej tonacji brązu niż ona, z rzadkimi plamami jasnej zieleni, będącej podstawowym kolorem skóry tych dziwnych stworów. Z oddali wyglądały one jak chodzące, kanciaste krzaki. Z bliska jednak dostrzegła, że mają chropowatą skórę, która fałdowała się i tu i ówdzie obwisła, niczym częściowo stopiony plastik, okrywając całe ciało. Wyglądają jak olbrzymie korpusy pozbawione głowy - pomyślała. Oczy, rozmiarów półmiska, znajdowały się w miejscu, w którym powinny być piersi, a mniej więcej o trzydzieści centymetrów w dół otwierała się ogromna paszcza, wielka szczelina, która zdawała się niemalże przecinać cały korpus na pół. Brak było widocznych śladów włosów, genitaliów, a zresztą - również nosa i uszu. Działanie tego narkotyku czy cokolwiek to było, zdawało się stopniowo ustępować. To nie sen! - pomyślała nagle, porażona gwałtownym lękiem. Próbowała się poruszyć, stwierdziła jednak, że jej nogi przywiązano do pali wbitych 242 głęboko w ziemię, a ręce miała związane z tyłu. Zdjęta paniką, usiłowała się wyswobodzić, a odgłosy szarpaniny wyrwały ze snu wielkiego brązowego Mumia. Otworzył olbrzymie ciemnożółte oczy, z doskonale krągłymi czarnymi tęczówkami, które odbijały światło jak oczy kota. - Nie szarp się! - powiedział stwór. Słowa wymawiał jakoś papkowato, tak jak gdyby dźwięki wydobywały się gdzieś z głębi, ale mogła je zrozumieć. Mówił w języku, który znał, ale do którego jego paszcza nie nawykła. - Powiedziałem, żebyś się nie szarpała! - powtórzył, podnosząc się i przeciągając w bardzo ludzki sposób. - Jesteś zupełnie bezpieczna. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Rozumiesz? Jeśli rozumiesz - kiwnij. Wuju kiwnęła, nadal przerażona. - W porządku, a teraz słuchaj uważnie. Mam pewne trudności w mówieniu tym językiem i muszę się bardzo koncentrować, by wydobyć właściwe słowa. Możesz mnie zrozumieć, ale jak sądzę, ja nie mógłbym zrozumieć ciebie. Powiedz coś. - Co... co to wszystko znaczy? - niemal krzyknęła. Mumie poskrobał się ogromną dłonią. Ramiona sięgały prawie do ziemi, kiedy opuścił je wzdłuż tułowia. - Tak myślałem. Nie rozumiem ani słowa. Nie masz translatora. Musisz się mocno skupić, podobnie jak ja. Pomyśl, potem odpowiedz. Jakiego używam języka? Pomyślała przez chwilę, a później nagle zrozumiała. - Konfederacja! - wykrzyknęła zdumiona. - Jesteś przybyszem! - W porządku. Złapałem - Konfederacja - ale nic poza tym. Spowodowane jest to tym, że wszyscy przybysze nadal myślą w swym pierwotnym języku. To co mówią zostaje automatycznie przetłumaczone w połączeniach nerwowych na język rodzinnego sześciokąta. Możesz mnie zrozumieć i dlatego mówisz tym językiem podobnie jak i ja, jeżeli intensywnie myślisz i starasz się, by twoje usta wydawały dźwięki odpowiadające pomyślanym słowom. Nie spiesz się, słowo po słowie. Powiedz mi, jak się nazywasz i jak się na- i6* 243 zywają twoi towarzysze. Próbuj prostych zdań, słowo po słowie. Wuju skoncentrowała się, strach i panika opuściły ją. Gdybyż ten tutaj był przedstawicielem jej gatunku. Przyjaciel, którego potrzebowała tu najbardziej ze wszystkiego. Zaczęła mówić i, pojmując praktycznie, co miał na myśli, poprawiła się. - Jestem Wuju - wykrztusiła. Zabrzmiało to prawie dobrze. Usta i język skłonne były wymawiać inne słowa. - Moi przyjaciele nazywają się Nathan Braził i Kuzyn Nietoperz. - Nathan Braził! - wykrzyknął olbrzym, podniecony, otrząsnąwszy z siebie nagle resztki snu. Tego, co powiedział jeszcze, nie sposób było zrozumieć. - Mój Boże! - pomyślała. - Czy wszyscy na tej zwariowanej planecie muszą znać Nathana Brazila? Mumie nagle zmarszczył się i z namysłem poskrobał się po skroni. - Ale tamten, sądząc z opisu, był przedstawicielem Starego Świata - powiedział w zamyśleniu, znowu wpatrując się w nią swymi wielkimi żółtymi oczami. - Chcesz powiedzieć, że wyglądał tak Jak dawniej? - Przytaknęła, a jego ogromna paszcza opadła ze zdumienia. - Zastanawiam się, dlaczego Studnia go nie przemieniła? - Gdzie jest Nathan? - wymęczyła z trudem. - W tym cały problem - odpowiedział brązowy stwór. - Bo widzisz... - on jak gdyby jest w dwóch miejscach naraz. Był dawniej pilotem frachtowca, podobnie jak Braził - wyjaśnił jej - kursującym już z górą dwieście lat, bliskim czwartego odmłodzenia. Cała jego rodzina, wszyscy przyjaciele - dawno odeszli, jego zaś świat zmienił się tak bardzo, że powrót nie był już możliwy. Postanowił już popełnić samobójstwo, by skończyć ten samotny żywot, gdy odebrał śmieszny sygnał alarmowy, dochodzący jakby znikąd. Zmienił kurs, żeby to zbadać, gdy w pewnej chwili jego statek zniknął, a on sam wpadł do Studni Strefy i obudził się wśród Murniów jako jeden z nich. - To dobrzy ludzie - powiedział jej. - Tylko po pro- 244 stu bardzo odmienni. Nie mogą używać niczego, co nie spotyka się w naturze lub co jest zrobione ludzką ręką. Kompletny brak jakichkolwiek maszyn. Są dwupłciowi, podobnie jak i my - chociaż przybysz z zewnątrz nie jest w stanie ich odróżnić. Silne więzi rodzinne, silne więzy lokalnej wspólnoty, dobrze wykształcona muzyka i sztuka ludowa - pasterze hodujący antylopy, które zjadamy. Nastawienie bardzo nieprzyjazne do obcych, chociaż... mogli cię zabić wczorajszej nocy. - Dlaczego więc żyję? - powiedziała z trudem. - Dlatego - wyjaśnił, że zabiłaś ze dwa tuziny wojowników, tzn. bezpośrednio, bo trzeba jeszcze doliczyć skutki pożaru itd. Powiedziała, że nie rozumie, bo faktycznie tak było. - Naród Murniów przyjmuje śmierć w sposób naturalny - wyjaśnił. Nie obawiamy się jej, nie zastanawiamy się nad tym. Żyjemy z dnia na dzień. Takie życie przynosi więcej radości. Najbardziej ceni się tu honor i odwagę. Ostatniej nocy wszyscy dowiedliście, że te przymioty posiadacie! Trzeba było wielkiej odwagi, by pędzić prerią, i wielkiego honoru, by biec dalej i nie poddać się, lecz paść. Gdybyście się poddali, na pewno by was zabili. Znaleźli jednak i ciebie, i Brazila, okropnie poranionych, nieprzytomnych, w dwóch różnych punktach koryta rzeki. Zabicie was byłoby aktem tchórzliwym i niehonorowym. Zyskaliście sobie szacunek i dlatego przeniesiono was do obozów najbliższych miejscom, w których was znaleźli i opatrzono wasze rany. Mamy całkiem nieźle rozwiniętą medycynę. To surowy sze-ściokąt. - Nathan! - krzyknęła. - Czy on jest tutaj? - Dostał w kość znacznie bardziej niż ty - odpowiedział jej rozmówca poważnie. - Będzie cię jeszcze trochę bolało, kiedy minie działanie ziołowego środka przeciwbólowego, nic ci jednak nie jest poza czterema czy pięcioma głębokimi bruzdami na grzbiecie i masą zadrapań. Opatrzyliśmy je, ale muszą boleć. - Przerwał na chwilę. - Braził był jednak w znacznie gorszym stanie. Nie wiem, co go trzymało na nogach. To niemożliwe. Powinien być martwy, 245 albo w najlepszym razie kompletnie sparaliżowany, a jednak szedł jeszcze prawie kilometr korytem strumienia, nim się poddał. Jakąż musi mieć niesamowicie silną wolę! Mumie będą o nim śpiewać ballady i opiewać jego wielkość przez stulecia! Poza setkami mniejszych złamań kości, ogromnego upływu krwi z broczących ran i okropnie rozdartej nogi, złamał też kręgosłup i kark. Przeszedł kilometr ze skręconym karkiem! Pomyślała o biednym Nathanie, zmaltretowanym, krwawiącym, sparaliżowanym i nieprzytomnym. Na myśl o tym zrobiło się jej niedobrze, minęło kilka minut, nim zdolna była ponownie skoncentrować się na tyle, by mówić językiem Konfederacji. Łzy nabiegły jej do oczu, przez kilka minut nie mogła pohamować płaczu. Dziki Murnie stał obok, bezradny i współczujący. Wreszcie przemogła się: - Czy on żyje? - Tak, żyje - odpowiedział Murnie poważnie - tak jakby. - Czy jest nieprzytomny? - Owszem - odparł tamten. - Pamiętasz, mówiłem ci, że to jest surowe miejsce, ceniące honor i odwagę, które w ramach swoich możliwości, nagromadziło wielką wiedzę i mądrość. Ponieważ Murithel jest całkowicie nietechnolo-giczny, mieszkańcy zwrócili się ku potędze umysłu, jeśli nie liczyć mieszanek ziołowych i błot leczniczych. Niektórzy tutejsi lekarze - a są to prawdziwi lekarze - dysponują niezwykłą siłą ducha. Nie rozumiem jej natury i wątpię, czy oni ją rozumieją. Ci ludzie uczą się i koncentrują przez połowę swego życia, by rozwinąć tę moc. Kiedy jest ona już tak wielka, by się nią można posłużyć, mędrcy - nazywamy ich Świętymi Mędrcami - są już starzy, niekiedy zostało im tylko kilka lat na wykształcenie następnego pokolenia. - Ponownie urwał, krocząc nerwowo i szukając odpowiednich słów dla wyrażenia myśli. - Kiedy przyniesiono Brazila, potłuczonego, bliskiego śmierci - powiedział ostrożnie - był już, przez swą ogromną odwagę, najbardziej legendarną postacią, jaka się tu kiedykolwiek pojawiła. Święty Starzec, który go zbadał, zrobił co było w jego mo- 246 cy, widział jednak, że śmierci nie uda mu się chyba odegnać. Zwołał pięciu innych - szóstka jest tu magiczną liczbą, z oczywistych powodów - i razem dokonali Przeniesienia Chwały. Robiono to zaledwie trzy czy cztery razy od czasu, jak tutaj przybyłem, ponieważ operacja ta skraca przynajmniej o rok życie Świętego Starca. Zastrzeżona jest więc dla najbardziej niezwykłych przypadków honoru i odwagi. - Ponownie zamilkł, zmieniając ton. - Ale widzę, że nie rozumiesz. Trudno mi wyjaśnić coś, czego ja również do końca nie rozumiem. Umm... Czy wyznajesz jakąś religię? Sama idea religii wydawała jej się szczególnie zabawna, ale odpowiedziała łagodnie: - Nie! - Nieliczni tylko są u nas religijni - albo byli za moich czasów, bo dziś jest z tym gorzej. - Tutaj jednak, wśród tych wzgórz, na stepie, przekonasz się, że nie wiesz niemal niczego. Nazwij to zjawiskiem mechanicznym, jeśli chcesz, częścią potęgi mózgu Markowa, taką jak twoja transformacja i sam ten świat, ale przyjmij do wiadomości jedno: my, nasze wspomnienia, nasza osobowość, może być nie tylko przekształcone, ale i przeniesione. A więc ja - nie patrz tak na mnie! - nie jestem szalony. Widziałem to! - Czy chcesz powiedzieć, że Nathan jest teraz jednym z Murniów? - spytała, nie wierząc i jednocześnie wzdragając się zaprzeczyć. Zbyt wiele przeżyła na tym szalonym świecie. - Nie jest Murniem - odpowiedział natychmiast. - Wymagałoby to przeniesienia jego - no cóż, oni to nazywają ,,istotą", na kogoś innego. Niekiedy ktoś otoczony takim szacunkiem, że może dostąpić Przeniesienia Chwały, jest przenoszony w ciało najlepszego, wybranego jelenia lub łani. Nie patrz tak na mnie, wiem, że cię to może szokować, ale są to tak wspaniałe sztuki, że można je od razu rozpoznać. Nikt ich nie zje, nikt ich nawet nie tknie. - Jeżeli potem uda się przywrócić zdrowie ciału - co jest przypadkiem rzadkim, bo inaczej przecież Święci Starcy nigdy by tego Przeniesienia nie dokonali, można przenieść w nie z powrotem ową "istotę". Jeżeli nie, jest on otoczony 247 szacunkiem i troską, i wiedzie szczęśliwe i spokojne życie w stepie. - A więc Nathan jest antylopą? - wykrztusiła resztką tchu. Coraz łatwiej jej się mówiło, chociaż wymowa nadal pozostawała okropna. - Pięknym jeleniem czystej krwi - potwierdził jej rozmówca. Widziałem go. Nadal jest pod wpływem środków odurzających. Nie chciałbym, żeby wyszedł z tego stanu, zanim nie dotrę do niego z tobą, by mu wszystko wyjaśnić. - Czy... czy jest jakaś szansa, że jego ciało będzie żyć? - spytała. - Czy będzie żyć? - powtórzył Mumie. - Naprawdę nie wiem. Mówiąc szczerze - wątpię, powiedziałbym jednak, że Przeniesienie Chwały było bardziej prawdopodobne, niż przejście kilometra z rozdartą nogą, złamanym krzyżem i skręconym karkiem. Wszystko zależy od tego, jakich jeszcze dozna obrażeń. Opowiedział jej o akcji ratunkowej Kuzyna Nietoperza. - Z pewnością nie mógł uznać nas za lud cywilizowany, a Brazila za coś więcej, niż ofiarę prymitywnej medycyny. Przypuszczam, że z tobą byłoby tak samo. Porwał więc ciało Brazila i niesie je do Czill, gdzie mają nowoczesny szpital. Jeżeli ciało przetrwa podróż - aż tego, co mi mówiono, wątpię, by przetrwało noc, nie mówiąc o drodze - ludzie w Czilli będą wiedzieli, co się stało. Na wszelki wypadek zmierza tam jeden z naszych ludzi, który poinformuje ich o wszystkim. Jeżeli ciało jest ciągle żywe, będą mogli podtrzymywać jego funkcje w nieskończoność, choć będzie to jedynie pusta powłoka. Ich komputery wiedzą o Przeniesieniu Chwały. Jeżeli zdołają uleczyć ciało, zostanie tu odesłane dla powtórnego zasiedlenia "istotą", nie należy jednak wiązać z tym zbyt wielkich nadziei. - Mówiłem już, że byłem w ciągu osiemdziesięciu lat, które tu spędziłem, świadkiem trzech takich zabiegów. We wszystkich przypadkach ciało nie przetrwało jednej nocy. Nathan Braził obudził się z dziwnym uczuciem. Wszystko wokół również wyglądało dziwnie. 248 Był na stepie Murniów, ogarniał wzrokiem równinę w blasku dnia. - A więc znowu przeżyłem - pomyślał. Otoczenie wyglądało jednak niezwykle, tak jakby obserwował je przez obiektyw typu "rybie oko" - pole widzenia było nieco szersze niż to, do którego przywykł, obraz bardzo zniekształcony. W skrajnych częściach planu szczegóły ciasno stłoczone; ku środkowi natomiast oddalały się, jak gdyby spoglądał w głąb tunelu. Obraz był niewiarygodnie jasny i bogaty w szczegóły, zniekształcenia powodowały jednak, iż nie potrafił ocenić i porównywać odległości. Kolorystyka ograniczała się do niewiarygodnej ilości odcieni brązu i bieli. Odwrócił głowę i rozejrzał się. Zniekształcenia i niewraż-liwość na kolory nie ustępowały. W ogóle czuł się jakoś nienormalnie. Słyszał za to doskonale. Dźwięki dobiegały go kryształowo czyste, nawet z oddali. Minęło kilka minut, zanim zaczął je rozróżniać, przypisując jakieś osiemdziesiąt procent z nich przedmiotem w zasięgu wzroku. Dookoła poruszali się Murniowie, również postrzegani przezeń w tonacji jasnego brązu, choć pamiętał, że są przecież zieloni. Nagle posłyszał zbliżające się kroki i odwracając się, dostrzegł ogromnego Murnia, w kolorze głębokiego brązu. - Muszę być naćpany - powiedział sobie. - To na pewno skutek jakiegoś narkotyku, który mi podali. Olbrzym zbliżał się spokojnym krokiem. Muszę stać na jakimś koźle czy drabinie - pomyślał. Jestem niemal tego samego wzrostu co on, a przecież sięga przynajmniej dwóch metrów, jest większy niż reszta towarzystwa. Ogromnie zniekształcone dłonie Mumia ujęły jego głowę, lekko ją opuściły, tak że stwór patrzał prosto w oczy Bra-zila. Mumie chrząknął i powiedział w mowie Konfederacji: - A! Widzę, że się obudził! Nie próbuj się jeszcze ruszać, chcę, żebyś wpierw doszedł spokojnie do siebie. Nie! Nie 249 próbuj mówić! Nie możesz mówić, więc się tym w ogóle nie przejmuj. Stwór zrobił przed nim kilka kroków i wreszcie, z gestem znużenia, przysiadł na trawie. - Nie spałem dzień i dwie noce - powiedział z westchnieniem. - Jak dobrze trochę odpocząć. - Zmienił pozycję na bardziej wygodną i zastanawiał się, od czego zacząć. - A więc tak, Nat - podjął wreszcie - wpierw rzeczy najważniejsze. Wiesz, że jestem przybyszem, powiedziano mi, że nie jestem pierwszy, który wie, że się tu znalazłeś. To widać. Jeżeli teraz potrafisz sięgnąć pamięcią wstecz dziewięćdziesiąt lat, być może zdołasz sobie przypomnieć Shel Yvomda. Pamiętasz? Jeśli pamiętasz - potrząśnij głową. Braził pomyślał. Dziwne imię, powinien je pamiętać - ale było przecież tylu ludzi, tyle imion! Spróbował wzruszyć ramionami, stwierdził, że nic z tego i wreszcie pokręcił wolno głową na boki. - No dobrze, nic nie szkodzi. Teraz nazywają mnie Starym Grondelem. Po pierwsze dlatego, że przeżyłem tu ponad pięćdziesiąt lat i to jest tytułem do szacunku. Grondel to tutejsze imię - oznacza Grzecznego Konsumenta, ponieważ zachowałem dawne dobre maniery. Jestem jednym z dwóch ludzi w Murithel, którzy potrafią jeszcze mówić językiem Konfederacji. Dawno byśmy go zapomnieli, gdyby nie to, że czasami się spotykamy i ćwiczymy przez pamięć dawnych czasów. No, dość już tego. Myślę, że powiem ci wreszcie, co się właściwie stało. Wszystko się zmieniło, Nat. Braził był jak ogłuszony, pogodził się jednak ze swoim położeniem i rozumiał przyczyny, dla których to zrobili i dlaczego uznali to za niezbędne. Żywił nawet szczególne uczucie dla Kuzyna Nietoperza, mimo faktu, że w sumie poplątał sprawy. Kiedy tak siedzieli, działanie środka odurzającego ustało zupełnie i poczuł nagle, że może się poruszać. Przede wszystkim sięgnął wzrokiem tak nisko, jak tylko było można i pomyślał - trochę obłędnie - że takim właś- 250 nie musiała widzieć świat Wuju, kiedy pierwszy raz znalazła się w Diiiii. Długie nogi pokryte krótkim futrem, znacznie wdzięczniejsze niż jej, z ciemnymi kopytami. Odwrócił głowę i dostrzegł swoje odbicie w najbliższym namiocie. Jestem wspaniałym zwierzakiem - pomyślał bez śladu humoru. A to poroże! A więc dlatego odnosił to śmieszne wrażenie, że nosi coś na głowie! Próbował ruszyć do przodu i poczuł szarpnięcie. Mumie zaśmiał się i odwiązał go od palika. Spacerował, po raz pierwszy na czterech nogach, powoli, w małych kółkach. A więc takie jest uczucie po przemianie - pomyślał. Dziwne, ale nie niewygodne. - Są pewne trudności, Nat - powiedział Grondel. - To niezupełnie to samo co przeistoczenie. Twoje ciało to ciało wielkiego zwierza, ale nie gatunku panującego. Nie masz rąk, macek czy innych takich narządów za wyjątkiem pyska, którym możesz podnosić rzeczy z ziemi, jesteś pozbawiony głosu. Te antylopy są zupełnie nieme, pozbawione narządu głosu. Jedyną twoją obroną jest szybkość - która, nawiasem mówiąc, jest całkiem spora, sięgając z górą piętnastu kilometrów na godzinę, a na krótkich odcinkach - nawet do sześćdziesięciu, oraz możliwość potężnych kopnięć zadnimi nogami. Poroże będziesz nosił stale, nie będziesz go zrzucał, ale nie będzie również rosło, jeśli je nie odłamiesz. Braził przerwał swój spacer i zastanowił się przez chwilę. Bez tych atutów mógł się obyć, ale niezdolność mówienia naprawdę go martwiła. Nagle zatrzymał się i spojrzał po sobie. Mimo, iż cały czas myślał, jednocześnie machinalnie pochylał się i skubał trawę! Ponownie spojrzał na Grondela, który przyglądał mu się ciekawie. - Myślę, że zgaduję, o czym właśnie pomyślałeś - powiedział w końcu. - Zacząłeś właśnie chrupać trawę, nie myśląc o tym. Mam rację? Braził kiwnął łbem, czując się dziwniej niż przedtem. -• Pamiętaj: ty, wszystko tam w środku, co jest tobą, 251 zostało przeniesione, jednakże zostało to wtłoczone w szczególnie tępy mózg i system nerwowy antylopy. Nałożone, Nat, a nie - zamienione. Póki nie zechcesz wyraźnie, by stało się inaczej, antylopa będzie się nadal zachowywała jak antylopa, we wszystkich szczegółach. Jest to automat, kwestia instynktu. Nie jesteś człowiekiem w jeleniu, jesteś człowiekiem plus jeleniem. Braził rozważył to. Powstaną więc pewne problemy, zwłaszcza, że był on myślicielem, stworzonym do introspek-cji. Co robi jeleń? Je, śpi, kopuluje. Hmmm... To ostatnie mogło nastręczać problemy. Było, jak zauważył Grondel, sporo problemów. Jak się wpasuję w ten łeb? - zastanawiał się. Wszystkie moje wspomnienia, "więcej niż ich ma ktokolwiek. Czy podstawa wspomnień nie miała charakteru chemicznego? Mógł sobie wyobrazić, że łańcuchy chemiczne zostaną podwojone, fale mózgowe jakoś dostosowane, gdzie jednak znajdzie się w tym małym móżdżku dość miejsca na to? - Nat! - Usłyszał wołanie i podniósł wzrok. Grondel biegł ku niemu, odległości nie można było ocenić w tej rybiej perspektywie. Będę się musiał do tego przyzwyczaić - pomyślał. Ruszył. Zamyślony, wyszedł z obozu i doszedł prawie do całego stada! Zawrócił i pobiegł do obozu, zaskoczony łatwością i tempem biegu, zwolnił jednak, gdy spostrzegł, że trzeba się przyzwyczaić do zniekształcenia obrazu. O mało nie przewrócił tego Murnia. Chciał przepraszać, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Mumie okazał współczucie. - Nie znam odpowiedzi, Nat. Musisz się do tego przyzwyczaić, zanim zrobisz coś w pośpiechu. Twoje ciało jest martwe, a nawet jeśli nie - im dłużej w Czilli, tym lepiej dla niego. Hej! Właśnie coś wymyśliłem. Chodź tu, jest tu taki kawałek pokryty pyłem. Ruszył za Murniem ciekawie. - Popatrz! - powiedział Grondel, podniecony, rysując nogą krechę w piachu. - Teraz ty zrób to samo! Braził zrozumiał. Zabierało to sporo czasu i nie wyglądało 252 najlepiej, ale przy odrobinie praktyki mógł już kreślić kopytem litery na pokrytej pyłem ziemi. GDZIE JEST WUJU? - napisał. - Jest tutaj, Nat. Chcesz ją zobaczyć? Braził pomyślał chwilę, potem napisał, wielkie jak wół, litery. NIE. Mumie zamazał tekst, pozostawiając czystą powierzchnię. - Dlaczego? - spytał. CZY ONA O MNIE WIE? - napisał Braził. - Tak. Ja... ja jej powiedziałem, wczorajszej nocy. Nie powinienem był? W mózgu Brazila wrzało; przebiegły w nim tysiące myśli, żadna do sensu. NIE CHCĘ - nakreślił, kiedy usłyszał jej głos. - Nathan? - raczej powiedziała niż spytała. - Czy tam w środku to naprawdę ty? Spojrzał i odwrócił się. Stała tam, zdjęta grozą, potrząsając głową z niedowierzaniem. - To on - zapewnił ją Grondel. - Widzisz? Porozumiewaliśmy się. Może pisać na piasku. Spojrzała na ślady i potrząsnęła głową ze smutkiem. - Ja... ja nigdy nie nauczyłam się czytać - powiedziała zawstydzona. Mumie chrząknął: - Bardzo niedobrze - powiedział. - To by znacznie uprościło sprawę. - Ponownie odwrócił się do Brazila. - Posłuchaj, Nat. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że ruszysz .do Czilli jak tylko nabierzesz pewności, że wytrzymasz podróż. Wiem, jak się czujesz, ale ty jej naprawdę potrzebujesz. Nie możemy iść razem, nie poszlibyśmy nawet, gdybyśmy mogli. Ktoś przecież musi wiedzieć, że ty to ty, żebyś się nie błąkał. Ktoś powinien mówić za ciebie. Potrzebujesz jej, Nat. Braził popatrzył na nich i pomyślał chwilkę, próbując zrozumieć swoje uczucia. Wstyd? Lęk? Nie, zależność! - pomyślał. - Nigdy nie byłem od nikogo zależny, a teraz kogoś potrzebuję. Po raz pierwszy w ciągu mojego długiego życia kogoś potrzebuję. 253 Był zależny od Wuju, niemal tak samo, jak ona była zależna od niego na początku, kiedy się poznali. Próbował znaleźć logiczne argumenty, że teraz to nie to samo, by zracjonalizować swe uczucia, daremnie. Naskrobał na piachu: ALE TERAZ JESTEM WIĘKSZY OD CIEBIE. Grondel zaśmiał się i przeczytał jej to, co napisał. Odpowiedziała śmiechem. Napisał jeszcze: POWIEDZ JEJ O TEJ SPRAWIE Z JELENIEM. Grondel zrozumiał i wyjaśnił, że Braził jest właściwie dwiema istotami - jednocześnie człowiekiem i zwierzęciem, a kiedy popada w zamyślenie - machinalnie działa jak zwierzę. Zrozumiała. Na przykład w nocy musiał być przywiązywany do palika jak zwykły jeleń, by się nie zgubić. Nie mógł nawet wyciągnąć swego kołka! Zależność. Doskwierała mu ona jak nigdy przedtem, miał jednak uczucie, że jest ona nieunikniona. Miał gorącą nadzieję, że jego ciało jest jeszcze żywe. Grondel zapadł wreszcie w sen i chrapał rozgłośnie w pobliskim namiocie. Braził i Wuju po raz pierwszy byli sami, on dotknięty do żywego faktem, że został uwiązany do palika. Cały dzień pracowali nad przyzwyczajeniem Brazila do jego nowej cielesnej powłoki, do zniekształconego postrzegania i niewrażliwości na barwy, do przeczulonego zmysłu słuchu i węchu. I jego i Wuju zdumiewała prędkość, z jaką potrafił się poruszać. Kiedy był jeszcze człowiekiem, zdawało im się, że ona jest niezwykle szybka, teraz zaś wydawała im się okropnie powolna, ociężała i wyczerpana, on zaś tryskał energią i siłą. Odkrył również, że uderzeniem zadniej nogi mógł strzaskać niewielkie drzewko. Niektóre sprawy oczywiście okazały się teraz prostsze. Niepotrzebne były juki, bo mógł jeść to, co i ona. Brak ograniczeń prędkości - mógł teraz biec tak szybko, jak szybko Kuzyn Nietoperz potrafił latać, a na krótkich odcinkach nawet szybciej. Gdybyż potrafił mówić! Gdyby mógł wydać choćby dźwięk jakiś! Wuju patrzyła na niego z podziwem: 254 - Wiesz Nathan... jesteś naprawdę piękny. Mam nadzieję, że w Czill mają lustra. Jej wymowa ciągle jeszcze była nieco chropawa, ale Grondel zmuszał ją, by w ciągu ostatnich dwóch dni używała starego języka jak najczęściej, po to, by się wprawiła, czyniąc go swą drugą mową. Podeszła i stanęła obok, przyciskając swe końskie ciało do jego lśniącego, świetnie umięśnionego ciała antylopy. Zaczęła go nacierać, a właściwie pieścić delikatnie. Umysł jego buntował się, chociaż nie próbował się uchylić czy powstrzymać jej. Podnieca mnie to jak diabli! - pomyślał zaskoczony. W pierwszej chwili chciał ją jednak powstrzymać, miast tego jednak zaczął pocierać pyskiem jej szyję. Pochyliła się do przodu, tak by jego rogi nie przeszkadzały. - Czy to to zwierzę, czy też to ja pragnę tak robić? - spytał jakiś odległy zakątek jego mózgu, ale myśl ta uleciała gdzieś, kiedy pomyślał sobie, że nadal należą do dwóch bardzo, ale to bardzo odmiennych gatunków. Powiódł końcem pyska po jej końskim grzbiecie, docierając aż do kościstego zadu. Westchnęła i zsunęła postronek, którym był uwiązany za zadnią nogę. I dalej. To był szalony, niesamowity seks, ale jeleń, w którym tkwił, wiedział, jak to się robi. Wuju dopięła wreszcie swego. Nathan Braził dał jej to, czego zawsze pragnęła. Braził obudził się, czując się naprawdę świetnie, tak, jak nie czuł się już od wielu lat. Poszukał wzrokiem Wuju, która jeszcze spała, chociaż słońce wstało już godzinę temu. Czyż to nie zabawne? - pomyślał. - Przekształcenie, poświęcenie, kryzys, sposób, w jaki ci ludzie mu usługiwali - dzięki temu wszystkiemu stało się coś zupełnie niezwykłego. Pamiętał. Pamiętał wszystko, wszystko, czego doświadczył kiedykolwiek. Wreszcie rozumiał, co robił dotąd, co robił teraz, dlaczego przeżył. Jeszcze raz' przyjrzał się skorupie, w której tkwił. Nie wybrał jej sobie, oczywiście, byłaby jednak wygodna, gdyby tylko mógł mówić. Co za zmiana, wiedzieć to wszystko! Jego 255 umysł był absolutnie jasny, pewnie, że teraz wszystko jest wiadome. Wiedział, że teraz panuje nad nim całkowicie. Zabawne - pomyślał - że to niczego nie zmienia. Pomijając wiedzę, pamięć, mądrość, był kulminacją wszystkich doświadczeń swojego niewiarygodnie długiego życia. Nathan Brazil. Obracał to imię w myślach. Nadal je lubił. Spośród - ilu, tysiąca - imion, jakie nosił w swym życiu, to brzmiało najbardziej wygodnie i tajemniczo. Pozwolił, by jego umysł błądził swobodnie. Tak, na pewno rodzaj załamania. Nie jest na pewno wielkie, ale paskudne. Czas zaciera wszelkie mechanizmy, a w nieskończonej złożoności głównego równania musiały istnieć skazy. Można dać matematyczną interpretację nieskończoności, nie można jej jednak przedstawić jako coś realnego, coś co można zobaczyć i zrozumieć. - A jednak - pomyślał - jestem ciągle Nathanem Bra-zilem, tą samą osobą, co przedtem, i jestem tutaj w Murithel w ciele wielkiego jelenia, i nadal muszę dotrzeć do Studni, zanim uczyni to Skander, Yarnett czy kokolwiek inny. Czill. Jeśli dobrze słyszał, mają tam komputery. A więc sześciokąt o wysokiej technice. Mogli mu dać głos. I wieści. Grondel wynurzył się z namiotu i podszedł do niego. Brazil naprężył linę uwiązaną do swojej lewej zadniej nogi, a Mumie zrozumiał i uwolnił go. Podszedł natychmiast do miejsca usłanego pyłem, które służyło mu za tabliczkę do pisania. Grondel szedł za nim, narzekając, że jeszcze dziś nic nie jadł, Brazil był jednak nieubłagany. - Co cię gnębi, Nat? - spytał. JAK DALEKO JEST STĄD DO CENTRUM CZILL? - naskrobał Brazil. - Już, co? - zamruczał Grondel. - Jakoś się tego spodziewałem. No cóż, około stu pięćdziesięciu kilometrów, może nieco więcej, do granicy, a potem mniej więcej drugie tyle do stolicy Czill. Nie jestem pewien, ponieważ sam nigdy nie opuszczałem tego sześciokąta. Nie żyjemy za dobrze z sąsiadami i dobrze nam z tym. MUSZĘ IŚĆ - wyskrobał Brazil - TERAZ PANUJĘ NAD SOBĄ. WAŻNE. 256 - Ummm... Byłem pewien, że nie przedzierasz się przez Murithel dla zabawy. A więc w porządku, jeśli nie mogę cię od tego odwieść. A co z dziewczyną? IDZIE ZE MNĄ - wyskrobał. OPRACUJĘ PROSTY KOD NA PODSTAWOWE SPRAWY: STOP, IDŹ, JEDZ, SPIJ ITD. Właśnie w ten sposób to urządzili; Braził wywoływał w myśli tyle podstawowych pojęć, ile tylko mógł i - używając prawej lub lewej nogi - wystukiwał odpowiadający im kod. Musiał ich też kilkakrotnie upewniać, że nie oddali się i nie zgubi ponownie. Przyjęła to, wydawało się jednak, iż ma wątpliwości. Najedli się trawy do syta. Grondel miał jechać na Wuju wierzchem aż do granicy. Chociaż Nathan był bezpieczny jako kolczykowana sztuka czystej krwi, jej ta ochrona już nie obejmowała. Towarzyszący im Mumie miał ułatwić jej przejście. Posuwali się wzdłuż strumienia, przechodząc koło miejsca, gdzie znaleziono jego ciało. Przybrzeżny muł i dno nosiły jeszcze ślady niedawnych wydarzeń. Mieli jak na razie bardzo dobry czas, a Braził cieszył się łatwością i prędkością, z jaką mógł się poruszać. Był tak silny, że ani błoto nie mogło wstrzymać jego marszu, ani też nie zdołało go zmęczyć tempo, które sobie narzucił. Nie był jednak zbudowany odpowiednio do jazdy wierzchem, więc Wuju musiała dźwigać Grondela, co hamowało jej tempo bardziej niż zwykle. Nie miało to jednak znaczenia. Osiągnęli granicę wkrótce po zmroku drugiego dnia. Rankiem trzeciego dnia, Grondel jeszcze raz przećwiczył z Wuju ,,nożny" kod, po czym pożegnali go i weszli na terytorium Czill. Powietrze było niezwykle ciężkie, wisząca w nim wilgoć przygniatała w sposób niemal fizyczny, pokrywając poruszających się w niej podróżnych cienką, niewidoczną mgiełką. Powietrze było również ciężkie od dwutlenku węgla, którego stężenie w atmosferze sięgało tutaj jeden procent lub nawet więcej, chociaż ze względu na to, że i tlen występował tu w znacznie większym stopniu niż tam, skąd przybywali, czuli leciutki zawrót głowy. Gdyby nie ta wy- 17 Północ przy studni dusz O^T soka wilgotność, byłoby to cholernie dobre miejsce na ognisko - pomyślał Brazil. Ale teraz jednak - wątpliwe, czy zdołałby zapalić zapałkę. Niebawem natknęli się też na tutejszych mieszkańców, dziwaczne stwory, przypominające gładkoskóre kaktusy z dwoma kadłubami i rzeźbioną głową podobną do dyni. Ani on, ani Wuju nie mieli teraz translatora, jakiekolwiek porozumiewanie się było więc niemożliwe, ale w pierwszej osadzie, do której dotarli, zdołali nawiązać prymitywny rodzaj kontaktu. Miejsce to przypominało wielką, przeźroczystą kopułę - siatkę geodezyjną i było jednym z setki terenowych oddziałów Centrum. Mieszkańcy Czill wydawali się zdziwieni, widząc przybysza z Diii, rozpoznali bowiem Wuju, ale nikt nie przypomniał sobie, by kiedykolwiek przedstawiciel tej rasy dotarł aż tutaj. Brazila natomiast traktowali raczej jak dziwoląga, zdecydowanie przynależnego do świata zwierząt. To, co Wuju zdołała im przekazać ograniczało się do ich imion. Dała wreszcie za wygraną i ruszyli dalej dobrze utrzymaną drogą. Napotkani mieszkańcy Czill przesłali ich imiona wraz z informacją o ich przejściu do Centrum, gdzie zrozumiano ją znacznie lepiej. Brazil darzył Wuju wielkimi względami, co noc kochali się. Była teraz szczęśliwa i nie dziwiło jej nawet, jak Brazil, który prowadził, odnajdywał właściwy kierunek na każdym skrzyżowaniu, tak jakby kiedyś już tu był. Jedyną sprawą, która się dla niej liczyła, było jego ludzkie ciało. Czuła się trochę winna, ale w cichości ducha miała nadzieję, że ciało się nie odnajdzie lub też, że jest martwe. Miała go teraz dla siebie i nie zamierzała stracić. Późnym rankiem drugiego dnia wyszli na szlak, który niewątpliwie stanowił główną arterię sześciokąta. Po dalszych niecałych dwóch dniach marszu dotarli do Centrum, chociaż nie znajdowało się ono, jak to sugerował Grondel, w centralnym punkcie sześciokąta, lecz leżało na wybrzeżu oceanu. Przybyli wraz z zapadnięciem zmroku i Brazil wystukał nogą, że powinni przede wszystkim się przespać. Nie ma 258 sensu - pomyślał - wchodzić wtedy, gdy na stanowiskach pozostała jedynie niewielka, niezbędna część załogi. Kiedy kochali się tej nocy, lęk nie dawał jej spokoju. - Jego druga część znajduje się tu, w tym budynku - pomyślała. To mogła być ich ostatnia noc. Kuzyn Nietoperz obudził ich na długo przed świtem. - Braził! Wuju! Obudźcie się! - krzyczał podniecony. Oboje wstrząsnęli się. Wuju rozpoznała rannego ptaszka, witając go ciepło. Cała jej dawna podejrzliwość pierzchła gdzieś. Nietoperz z niedowierzaniem przyjrzał się Brazilowi. . - Czy to rzeczywiście ty, Brazilu? Braził kiwnął potwierdzająco swą zwieńczoną rogami głową. - On nie może mówić, Nietoperzu - wyjaśniła Wuju. - Jest w ogóle pozbawiony strun głosowych. Myślę, że to jest dla niego najbardziej przykre. Nietoperz spoważniał. - Przykro mi - powiedział delikatnie. - Nie wiedziałem. - Parsknął. - Wielki bohater, wyrywa rannego człowieka z objęć pewnej śmierci! To ja wszystko tak pogmatwałem. - Ależ ty naprawdę jesteś bohaterem! - pocieszała go Wuju. - To był niewiarygodnie odważny wyczyn. Cóż, nie dało się tego uniknąć. Trzeba było wreszcie zadać to najważniejsze pytanie. - Czy on... czy jego ciało jeszcze żyje? - spytała miękko. - Tak, jakoś żyje - odpowiedział Nietoperz z powagą. - Lecz - cóż... to cud, że w ogóle żyje, i właściwie wbrew wszelkim medycznym racjom. Jest zdrowo sponiewierane i połamane, Wuju. Mają tu dobrych lekarzy - nie do wiary, naprawdę. Właściwie jednak jedyna rzecz, do jakiej to ciało może się jeszcze nadać to klonowanie. Jeżeli Braził powróci do niego, stanie się żyjącą rośliną. Oboje popatrzyli na Brazila niespokojnie, jednak jeleń, w którego postaci się ukrywał, nie zdradzał żadnej emocji. Wuju starała się zachowywać normalnie, jednakże fakt, że napięcie, w którym żyła w ostatnim czasie tak znacznie opadło, znalazł oczywisty wyraz w lżejszym, swobodniejszym 17< 259 tonie, jaki teraz przybrała: - A więc zostanie jeleniem? - Na to wygląda - odpowiedział Nietoperz powoli. - Powiedzieli mi, że uszkodzenia ciała były już zbyt poważne, by moja akcja coś zmieniła, również na gorsze. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób przeżył ciosy Murniów, które strzaskały mu kark i złamały stos pacierzowy w dwóch miejscach. Nikomu nie udało się przeżyć takich urazów. To mniej więcej tak, jakby ci ktoś rozłupał czaszkę albo przeszył serce. Przegadali do świtu, kiedy to nieruchomy krajobraz ożył budzącymi się Czillianami. Nietoperz zaprowadził ich do Centrum, do skrzydła medycznego, leżącego na brzegu rzeki. Tutejsi byli zafascynowani Brazilem i koniecznie chcieli poddać go badaniom elektroencefalograficznym, a także użyć wszelkiego innego zgromadzonego tu sprzętu. Nie miał do tego cierpliwości, ale poddał się badaniom ze wzrastającą ufnością. Jeżeli byli tak rozwinięci, być może mogli wyposażyć go w głos. Po chwili zabrali Brazila na dolny poziom i pokazali mu jego ciało. Wuju poszła z nim, wystarczył jej jednak zaledwie rzut oka, po czym wypadła z pokoju. Trzymali go w zbiorniku z płynem, podłączonego do setek przyrządów i urządzeń podtrzymujących życie. Monitory pokazywały autonomiczne ruchy mięśni, przy całkowitym braku aktywności mózgu. Samo ciało zostało połatane, na ile to jeszcze było możliwe, wyglądało jednak tak, jakby je przepuszczono przez maszynkę do mięsa. Prawa noga, niemal całkowicie oderwana, została oczywiście przyszyta, ale życia w niej nie było. Ogromna, szponiasta łapa, która oddarła mu nogę, załatwiła przy okazji genitalia. Braził miał dosyć. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, ostrożnie wspinając się po schodach wiodących z powrotem do kliniki. Nie zostały one skonstruowane z myślą o stworzeniach jego wymiarów i wagi, trudno też było obrócić się na półpiętrze. Nie mieścił się w windzie, zaprojektowanej z myślą o Umiau na ich fotelach na kółkach. Zapewne, wkroczenie dwustupięćdziesięciokilogramowego olbrzymiego jelenia do biura może być trochę deprymujące, 260 jednakże miejscowy lekarz próbował nie dać po sobie tego poznać. Słyszał od Nietoperza, który wiedział o tym od Wuju, że Braził umiał pisać. Ponieważ czego jak czego, ale drobnego pyłu było w Czill pod dostatkiem, postarał się o coś w rodzaju dużej piaskownicy, wypełnionej suchym, py-listym szarym piachem znad brzegu oceanu. - Czego od nas chcesz? - spytał lekarz. CZY MOŻECIE ZBUDOWAĆ MI KRTAŃ? - wyskrobał Braził. Doktor pomyślał chwilę: - Może, w pewnym sensie. Pewnie wiesz, że urządzenia translacyjne, które importujemy, zaplombowane, z pewnego dalekiego sześciokąta, działają wtedy, gdy się je wszczepi i podłączy do połączeń nerwowych przebiegających pomiędzy mózgiem i narządem głosu - niezależnie od od tego, jak ten jest zbudowany - stworzenia. Twoje ciało było wyposażone w taki narząd. Teraz w twoim przypadku, nie mamy do czego tego transla-tora podłączyć, a wstawianie czegokolwiek zakłóciłoby jedzenie lub oddychanie. Gdybyśmy jednak mogli podłączyć małą plastikową przeponę i dopasować impulsy elektryczne płynące z twojego mózgu do przewodów prowadzących do niej, moglibyśmy w ten sposób uzyskać zewnętrzną krtań (głośnię). Nie byłaby ona, ma się rozumieć, duża, jednakże wystarczyłaby, by cię zrozumiano - przy pełnym zastosowaniu translatora. Powiem ludziom w laboratorium. To prosta operacja i jeżeli coś wykombinują, będziemy mogli zamontować to jutro lub pojutrze. IM WCZEŚNIEJ TYM LEPIEJ - nabazgrał i zabierał się do wyjścia, by odnaleźć Nietoperza i Wuju. - Chwileczkę - zawołał lekarz. - Póki jesteśmy tu sami, chciałbym poruszyć pewną sprawę, o której możesz nie wiedzieć. Braził przystanął, odwrócił się i czekał ciekawie. - Nasze testy wykazują, że - fizycznie - masz mniej więcej cztery i pół roku. Według dokumentacji przeciętna długość życia antylopy z Murithel wynosi osiem, dwanaście lat, a więc możesz się spodziewać, że będziesz się starzeć znacznie szybciej niż w swoim poprzednim wcieleniu. Przed 261 tobą jeszcze tylko cztery do ośmiu lat życia, nie więcej. Tyle jednak mniej więcej pozostałoby ci życia i bez przeniesienia. - Urwał, oczekując reakcji. Jeleń wykonał łbem gest, który niewątpliwie był odpowiednikiem wzruszenia ramion. Wrócił do piaskownicy. MIMO TO DZIĘKUJĘ - wyskrobał. - BEZ ZNACZENIA - dodał tajemniczo i wyszedł. Lekarz, zaskoczony, odprowadził go wzrokiem. Wiedział, że w powszechnej opinii Braził jest być może najstarszym żyjącym człowiekiem, i z pewnością wykazał on niewiarygodną, nadludzką żywotność. Może on chce umrzeć - zamyślił się. Albo też nie jest przekonany, nawet teraz, by było to możliwe. Operacja okazała się prosta, wykonano ją pod miejscowym znieczuleniem. Jedyny problem, na jaki napotkał chirurg polegał na wyodrębnieniu prawidłowych zakończeń nerwowych w mózgu zwierzęcym, nie stworzonym przecież do jakiejkolwiek mowy. Do komputerów wprowadzono wszelkie niezbędne informacje i próbki jego głosu. W ciągu godziny wyodrębnili wreszcie niezbędne zakończenia. Pozostawało jedynie wiercenie w porożu. Kiedy jednak okazało się, że kościste odrosły pozbawione są nerwów mogących przenosić ból, sprawa się bardzo uprościła. Użyli małego tranzystorowego radia używanego przez Umiau, co oznaczało, że urządzenie było odporne na wstrząsy i wodoszczelne. Połączenia wykonano w podstawie poroża, a maleńkie radio, o powierzchni zaledwie sześćdziesięciu centymetrów kwadratowych zostało przykręcone właśnie tam. Przy odrobinie chirurgii plastycznej całe urządzenie z wyjątkiem siatki głośnika zlewało się z porożem tak, że było prawie niewidoczne. - A teraz coś powiedz - poprosił chirurg. - Zrób tak, jakbyś miał zamiar mówić. - Jak wychodzi? - odezwał się Braził. - Czy możecie mnie słyszeć i zrozumieć? - Świetnie! - powiedział chirurg entuzjastycznie, zacierając macki z radości. - Punkt zwrotny. Jest nawet dostrzegalna intonacja i akcent! 262 Braził był zachwycony, nawet pomimo tego, ze głos dobywał się ze stałym opóźnieniem w stosunku do myśli. Będzie się musiał do tego przyzwyczaić. Jego własny nowy głos wydawał mu się niesamowity, brak było również tego wewnętrznego pogłosu, jaki wiąże się z lokalizacją strun głosowych w jamie ciała. Można wytrzymać. - Kiedy minie działanie środka przeciwbólowego, będziesz odczuwał niestety dość potężny ból głowy - przestrzegł chirurg. - Mimo, iż w porożu brak jest receptorów bólu, musieliśmy jednak dostać się do czaszki, aby podłączyć przewody. - To mnie nie martwi - zapewnił ich Braził. - Mogę odpędzić ból. Wyszedł i znalazł Nietoperza i Wuju, którzy czekali niespokojnie w dyżurce lekarskiej. - Jak wam się podoba mój nowy głos? - spytał. - Cienki, słaby, brzęczący, brzmiący bardzo mechanicznie - ocenił Nietoperz. - W ogóle do ciebie niepodobny, Nathan - powiedziała Wuju. - Brzmi jak małe kieszonkowe radio, takie jakich używał komputer. Mimo to jednak - jest w tym jakaś cząstka ciebie: sposób, w jaki urywasz, w jaki wymawiasz słowa. - Mogę się teraz zabrać do roboty - powiedział dziwny głos Brazila. - Muszę porozmawiać z miejscowym szefem projektu Skandera, kimś wysoko postawionym wśród Umiau, potrzebuję też atlas. W międzyczasie, Wuju, postaraj się o translator. Dla ciebie to naprawdę prosta operacja. Nie mam zamiaru znowu trafić nie wiadomo gdzie, z tobą niezdolną rozmówić się z kimkolwiek. - Pójdę z tobą - powiedział Nietoperz. - Zdążyłem już się tu rozejrzeć. Wiesz, ten głos jest jednak niesamowity. Nie chodzi tylko o to, że taki olbrzym wydaje taki głosik. Chodzi o to, że zdaje się on dochodzić znikąd, a nie z konkretnego miejsca. Potrzebuję czasu, by do niego przywyknąć. - Jedyne, co jest istotne w twojej wypowiedzi, to określenie "olbrzym" - odparł Braził sucho. - Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy przez całe życie jesteś mniejszy od 263 innych i nagle stajesz się największą osobą w całym kraju. Braził czuł się dobrze, znowu zasiadł do sterów. Kiedy wyszli, Wuju opadły sprzeczne emocje. Nie wyszło to wszystko tak, jak myślała. Wydawał się taki zimny, taki daleki, taki inny - to nie był Nathan! Nie w samym głosie rzecz - pomyślała. To tkwiło w głosie, pewien sposób mówienia, postawa, chłód, pewna szorstkość, której przedtem nie wyczuwała. - Postaraj się o translator - powiedział jej i poszedł do swoich spraw, nie mówiąc nawet ,,do widzenia" czy "powodzenia". - Chciałbym jeszcze po raz ostatni zejść do mojego starego ciała - powiedział Braził do Nietoperza. Ruszyli schodami do piwnicy. Również i Nietoperz zauważył zmianę w sposobie bycia Brazila, która mocno go niepokoiła. Zastanawiał się, czy transformacja mogła przestawić czy zmienić umysł Brazila. Pewne postacie choroby umysłowej lub zakłóceń osobowości mogą mieć podłoże organiczne - pomyślał. Przypuśćmy na przykład, że umysł jelenia nie dostarcza dostatecznie wielu składników w odpowiednich ilościach? A jeśli to tylko częściowo on? Przeszli do pokoju, w którym pływało jego stare ciało, stale żywe w rozumieniu rozmieszczonych tam przyrządów i ekranów. Braził zatrzymał się przy zbiorniku, patrząc po prostu na ciało. Nietoperz nie przeszkadzał, próbując sobie wyobrazić, co sam myślałby, będąc na jego miejscu. Wreszcie, tonem nieomal nostalgicznym, Braził powiedział: - To było dobre naczynie. Służyło mi bardzo długo. I to by było na tyle. Nowe jest tak samo wygodne. Niech więc tamto zniknie. Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, wszystkie wskaźniki nagle pokazały zero, a ekrany wskazały ustanie funkcji życiowych. Jakby na komendę, ciało umarło. Braził odwrócił się i wyszedł bez słowa, pozostawiając Nietoperza, zmieszanego jak nigdy. - Nie ulega wątpliwości, że Skander rozwiązał zagad- 264 kę - powiedział Brazilowi i Kuzynowi Nietoperzowi miejscowy szef projektu. - Niestety podstawowe wyniki badań zachował dla siebie, a kiedy skończył, nie omieszkał starannie oczyścić pamięci komputera. Cały materiał, jaki mamy, sprowadza się do tego, co było w komputerze w momencie porwania. - Jaki był główny kierunek jego badań? - spytał Brazil. - Nie dawała mu spokoju nasza kolekcja folkloru i legend. Pracował głównie nad nią i nieustannie wystukiwał popularne powiedzonko: Do północy przy Studni Dusz. Brazil kiwnął głową: - To akurat jest zupełnie pewne - odparł. - Powiadasz jednak, że porzucił ten kierunek poszukiwań, kiedy wrócił? - Krótko potem, tak - odparł Czilliańczyk. - Powiedział, że był to fałszywy trop i zaczął badać Barierę Równikową. Brazil westchnął: - To niedobrze. To oznacza, że prawdopodobnie zdołał to wszystko sobie poskładać. - Mówisz tak, jak gdybyś i ty znał odpowiedź - zauważył szef projektu. - Nie rozumiem w jaki sposób. Mam wszystkie dane pierwotne, jakimi dysponował Skander, a przecież nie mogę się w tym wszystkim doszukać sensu. - To dlatego, że masz do czynienia z układanką złożoną z milionów kawałków, ale nie masz pojęcia o jej rozmiarach i kształcie, choćby na tyle, by móc zabrać się do składania - wyjaśnił jej Brazil (myślał nadal o wszelkich formach życia, które były zdolne do reprodukcji, do wytworzenia nowej istoty, jako o postaciach kobiecych). - Poza wszystkim, Skander dysponował podstawowym równaniem. Wy nie macie tu takiej możliwości. - Nie rozumiem, dlaczego pozwoliliście mu się tak wykorzystywać - wtrącił Nietoperz. - Wy - obie rasy - daliście mu stuprocentową ochronę, współpracę i dostęp do wszelkich potrzebnych narzędzi, nie otrzymując nic w zamian. Szef potrząsnął głową ze smutkiem: - Myśleliśmy, że kontrolujemy sytuację. Mimo wszystko, był przecież przedstawicielem rasy Umiau. Nie mógł istnieć poza swym ocea- 265 nem, ponieważ nie mógł się poruszać poza nim. Była jeszcze ta druga, ta która zniknęła- On był matematykiem. Do jakich banków danych miał dostęp? Czy był tak zdolny, że mógł się obyć bez nich? Czy mogliśmy sobie pozwolić nie poprzeć Skandera? - Czy macie jakieś wyobrażenie o ich możliwym miejscu pobytu? - spytał Brazil. - O tak, wiemy gdzie są. Dużo nam z tego przyjdzie. Są obecnie uwięzieni w kraju robotów nazywanym po prostu Państwem. Dostaliśmy informację, że się tam znajdują. Ponieważ prowadzimy niewielką wymianę z Państwem, uruchomiliśmy wszystkie nasze długi wdzięczności, by zatrzymać ich tam możliwie jak najdłużej. Brazil stał się nagle bardzo podniecony: - A więc ciągle tam są? Czy możemy ich stamtąd wyciągnąć? - Tak, nadal tam są - odpowiedział Manito - ale nie pozostaną długo. Są pod potężnym naciskiem Akkafii. Jej ambasador, niejaki Baron Azkfru zagroził, że zbombarduje możliwie jak największą część Państwa, a ma spore możliwości, jak się do tego dobrze przyłoży. Tak to wygląda. Zostaną zwolnieni w dniu dzisiejszym. - Kto z nimi jest? - spytał Nietoperz. - Jeżeli grupa jest dostatecznie słaba, moglibyśmy jednak coś zdziałać. - Już o tym myśleliśmy - odparł szef projektu. - Nie możemy zrobić nic, co dawałoby pełną gwarancję, że nasz człowiek nie zostanie zabity wraz z innymi. Prócz Vardii i Skandera jest tam jeszcze Akkafijczyk - są to ogromne owady, bardzo szybkie, doskonale latające, z obrzydliwym żądłem, które pożerają zdobycz żywcem. Ten nazywa się Mar Hain. Jest tam również niezmiernie dziwaczny przedstawiciel Północnej Półkuli, o którym niewiele wiemy, nazywany Wróżbitą i Relem. Nie wiemy nawet czy to jeden osobnik, czy też para. - Hain! - krzyknął Brazil. - Oczywiście, to może być on. Ten sukinsyn przyłoży się do każdej brudnej roboty. - Znasz tego Haina? - spytał Nietoperz ciekawie. Brazil potwierdził: - Wygląda na to, że mamy tam nie- 266 złą paczkę. - Nagle odwrócił się do Manito. - Czy przyniosłeś atlas, o który prosiłem? - Przyniosłem - odparł tamten i położył olbrzymią księgę na stole. Braził podszedł i otworzył ją nosem, po czym zaczął przerzucać strony swym szerokim językiem. Wreszcie znalazł mapę Półkuli Południowej i zaczął ją uważnie studiować. - Psiakość - powiedział. - Antylopy nie potrzebują bardzo dobrego wzroku. - Mogę ci pomóc! - powiedział Manito i podszedł do jelenia. - Zresztą i tak jest to opisane w naszym języku, którego nie potrafisz czytać. Braził pokręcił głową: - W porządku. Widzę, gdzie jesteśmy teraz i gdzie są oni. Jesteśmy mniej więcej na tej samej wysokości - dwa sześciokąty w górę po tej stronie do Sześciokąta Ghimon nad północnym krańcem oceanu. Oni także mają dwa w górę po wschodniej stronie tego samego oceanu do mniej więcej tego samego miejsca. - Skąd to wiesz? - zagadał szef, zdumiony. - Byłeś tu już kiedyś? Myślałem... - Nie - odparł Braził. - Nie tutaj. Przerzucił jeszcze kilka kartek, studiując szczegółową mapę jednego z sześcio-kątów. Przekartkował jeszcze trochę, zbadał następną, a później jeszcze jedną mapę. W sumie zbadał dokładnie pięć sześciokątów. Nagle spojrzał w twarz zmieszanego gospodarza. - Czy możesz mnie skontaktować z jakąś grubą rybą od Umiau? - spytał. - Są nam nieco winni za Skandera. Oni mają Sleicron, który jest sześciokątem nietechnologicz-nym, i to z naszego punktu widzenia jest dobrze, i Ekh'1, który dziś może być urządzony Bóg wie jak. My mamy Ivrom, który ma się w ogóle nie podoba, nie możemy jednak go obejść i Alisstl, przy którym droga przez Murithel zda nam się majówką. Możemy walczyć z Ivrom, mam nadzieję, jeżeli jednak będziemy przemierzać sześciokąt Umiau, na czymś w rodzaju łodzi, możemy wówczas uniknąć niebezpieczeństwa i być może nawet zyskać nad tamtymi pewną przewagę w czasie. Jeżeli będą się trzymać brzegu - a myślę, że tak właśnie zrobią, ponieważ drogi wzdłuż nie- 257 go są najlepsze, możemy dopaść ich i przechwycić w tym miejscu - wskazał nosem punkt na mapie - przy północnym końcu tej zatoki, w Ghimon. - Z czystej ciekawości - wtrącił Nietoperz. - Powiedziałeś, że Umiau zostały ostrzeżone o pierwszej próbie porwania Skandera. Teraz mówisz, że słyszałeś, że są w Państwie. Skąd masz te wszystkie wiadomości? - Ależ nie wiemy skąd! - odpowiedział uczony. Doszły nas jako poufne informacje, przekazane zwykłym pismem maszynowym w naszych językach naszym ambasadorom w Strefie. - Tak - nalegał Nietoperz - ale kto je nadał? Czy jest w tej grze trzecia strona? - Miałem nadzieję, że ty mi to będziesz mógł wyjaśnić - powiedział Braził wprost. Nietoperz otworzył szeroko oczy. - Ja? W porządku, przyznaję, że wiedziałem, kim byliście, jeszcze w Diiiii, i że dołączając do was miałem w tym swój cel. Nie reprezentuję jednak nikogo prócz siebie i oprócz interesów swojego narodu. Dostaliśmy informacje w taki sposób jak Czill i Umiau, w Strefie. Wynikało z niej, gdzie będziesz i mniej więcej kiedy, a także to, że ścigasz Skandera i Yarnetta. Nie mogliśmy stwierdzić, kto był nadawcą tej wiadomości, zdecydowano jednak, że jesteśmy zainteresowani wynikiem. Wybrano mnie, ponieważ podróżowałem więcej, niż którykolwiek z moich ludzi. Ale ja? Trzecia strona? Nie, Braził, mogę się tylko przyznać do tego, że nie byłem z tobą zupełnie szczery. Na pewno zresztą wiesz już teraz, że jestem po twojej stronie, całym sercem. - To niedobrze - odpowiedział Braził. - Bardzo bym chciał poznać naszego tajemniczego pomocnika i dowiedzieć się, skąd czerpie swoje informacje. - No cóż, wydaje się, że i on jest po naszej stronie - powiedział Nietoperz optymistycznie. - Każdy jest zawsze po swojej własnej stronie - warknął Braził. - Nie mojej, nie twojej, niczyjej. - Będziemy mieli i tak dość kłopotów ze Skanderem i jego grupą. Nie mam zamiaru dotrzeć do celu tej pogoni i być świadkiem, 268 jak nasza pomocna trzecia strona wykańcza tych, którzy przeżyli. - Proponujesz więc wyruszyć w pościg? - spytał uczony głupawo. - Oczywiście! O to właśnie chodzi. Jeszcze ostatnie pytanie: czy możesz mi powiedzieć, jaki był ostatni problem, który Skander wprowadził do komputera? - Dlaczego nie, tak, tak sądzę - odpowiedział tamten nerwowo. Pogrzebał w papierach i wyciągnął dwa arkusze. - W istocie były to dwie rzeczy. Pierwsze pytanie dotyczyło liczby przybyszów, jacy trafili do sześciokątów graniczących ze Strefą Równikową po obu jej stronach. - A jaka była odpowiedź. - No cóż, to bardzo dziwne, ale nie odnotowano. To zresztą, jak wiecie, nie są prawdziwe sześciokąty. Bariera Równikowa przecina je dokładnie na połowę, dlatego właśnie są one dwukrotnie szersze niż normalne sześciokąty, dwukrotnie krótsze w kierunku południkowym, granica wzdłuż równika stanowi linię prostą. - A jak brzmiało drugie pytanie? - spytał Braził niecierpliwie. - Chodziło o to, czy szóstka ma jakieś specjalne odniesienie do sześciokątów strefy Równikowej z punktu widzenia geografii, biologii lub z innego jeszcze punktu widzenia. - A odpowiedź? - Odpowiedź tkwiła jeszcze w komputerze w momencie tego nieszczęsnego... incydentu. Oczywiście dostaliśmy odpowiedź, mimo, że była ona na wydruku, który porywacze najwidoczniej zabrali ze sobą. Materiał był jeszcze w pamięci operacyjnej, mogliśmy więc uzyskać dodatkową kopię. - Jaka była treść tej odpowiedzi? - spytał Braził poirytowany tonem. - Noo... ach... że sześć podwójnych pół-sześciokątów, że tak powiem, zostało przeciętych bardzo głęboką wszywką sięgającą aż do bariery strefy, równomiernie rozłożoną na całej planecie, tak, że jeśli przeprowadzić linię od strefy 269 do strefy przez każdą z tych wszywek wówczas można by podzielić planetę na sześć absolutnie jednakowych części. - A to sukinsyn! - zaklął Brazil. - Ma całą odpowiedź! Nic mnie już nie zdziwi! W tym momencie do pokoju wszedł inny mieszkaniec Czill, spoglądając na Nietoperza i jelenia ze zmieszaną miną. Wreszcie zdecydował się na Nietoperza i spytał nieśmiało: - Kapitan Brazil? - To nie ja - odparł Nietoperz niedbale i wskazał kościstym skrzydłem na jelenia. - To on. Przybysz odwrócił się i spojrzał na istotę, która tak bardzo przypominała zwierzę. - Nie wierzę! - powiedział, jak wielu innych przed nim. Wreszcie zdecydował, że chyba jednak będzie musiał uwierzyć, podszedł do wielkiej antylopy z Murithel i powtórnie zapytał: - Kapitan Brazil? - Tak? - odpowiedział Nathan uprzejmie, niezmiernie zaciekawiony. - Kapitan Brazil. - Och - odpowiedziała cicho - wiem, wiem, bardzo się zmieniłam, ale przecież nie tak jak pan. O rany! - No cóż, kim jesteś... to znaczy... kim byłaś? - spytał, zaintrygowany. - Ależ ja jestem Vardia, kapitanie - odparła. - Przecież Vardia została porwana przez te robale - wykrzyknął Nietoperz. - Wiem - odparła. - To właśnie nie daje mi spokoju. Droga w Państwie - Kwarantanna, cholera! - marudził Skander, znowu przytroczony do grzbietu Haina, podrażniony żółtawą atmosferą i niewygodą maski tlenowej. Jego głos był tak zduszony urządzeniem, że nikt nie mógł zrozumieć słowa. - Przestań zrzędzić, Skander - odparł Rei. - Marnujesz powietrze i nikt tak cię nie rozumie prócz mnie. Chociaż oczywiście masz rację - rzeczywiście ugrzęźliśmy. - Vardia, której głowa i narząd głosu w żaden sposób nie były powiązane z jej układem oddechowym, spytała: - Kto może za tym stać? Kto wiedział, że tu jesteśmy, że zatrzymamy się akurat w tym hotelu? Być może nasi ludzie śledzili was? - W jej głowie słychać było nutę nadziei. - Nie podniecaj się tak, Czillianko - odparł Rei. - Jak widzisz, działania opóźniające zwolniły tempo naszego marszu, ale bynajmniej nas nie zatrzymały, ani nie odstraszyły. Nie uwolniły cię. Nie, to pachnie czymś gorszym. Pachnie mi tu kimś, kto umieścił urządzenie podsłuchowe w biurze barona w Strefie i udaremnił naszą wyprawę przed kilkoma tygodniami. Vardia przy tej okazji po raz pierwszy usłyszała o tym incydencie i to sprawiło, że wspomniała, jak wiele już przeżyła. Ten sygnał alarmowy, który nie miał prawa działać. Zniknięcie dwóch wahadłowców na Dalgonii i pojazdu ratunkowego Brazila. Otwarcie się Wrót Studni zaraz potem, jak się tam znaleźli. Wreszcie przekonanie kapitana Brazila, że zostali przez kogoś w to wszystko celowo wciągnięci. Dziwny człowiek, Ortega. Ponad siedemset możliwości, a jednak Braził trafił na jedyną osobę w Strefie, która go znała. Przypadek? Nagle, rozmyślając o tych wszystkich szczegółach, poczuła wściekłość. Ktoś ją wykorzystywał - wykorzystywał ich wszystkich - przestawiając niczym pionki na szachownicy. Popatrzmy na skierowania do sześciokątów. Skander do miejsca, w którym dysponował wszelkimi niezbędnymi na- 271 rzędziami, korumpując przy okazji Bogu ducha winnych ludzi. Ona w następnej komórce plastra, skierowana - rzeczywiście skierowana! - do pracy ze Skanderem i porwana wraz z nim. Przez kogo? Przez kogoś, kto pracował dla tego sukinsyna Dathana Haina! A Kapitan Braził! Przecież wszedł do Strefy, wyglądając zupełnie tak samo jak przedtem! Dlaczego Wrota go nie odmieniły? A ta patetyczna mała narkomanka - wrzucona do komórki jakby stworzonej do powrotu do człowieczeństwa. Braził się do niej przyczynił - pamiętała go. Być może są teraz razem? Dlaczego - zastanawiała się. Seks? Ależ to robią zwierzęta - powiedziała do siebie. Nigdy tego nie rozumiała, nie pojmowała, dlaczego ludzie to lubią; a jeżeli jej rozmnożenie się miało dostarczyć jakichś wskazówek, to gotowa to była uznać za doświadczenie wielce niemiłe. Dlaczego wybitna, wysoko postawiona osobistość, zajmująca takie odpowiedzialne stanowisko jak Kapitan Braził była gotowa narazić na szwank swoją karierę, a nawet życie dla jakiejś zepsutej dziewczyny, której nawet nie znał? Nawet gdyby ją uratował, nic by to nie zmieniło, na nic by się nie przydała. Była już wtedy praktycznie zwierzęciem. Trzeba było ją raczej skierować do Fabryki Śmierci, jej szczątki przyczyniłyby się przynajmniej do użyźnienia pól. - Może dlatego filozofia komunizmu rozwijała się i upowszechniała - pomyślała. Była racjonalna, zaplanowana. To tak jak być rośliną albo jednym z tych robotów. Nawet brudna zgraja Haina nie mogła powstrzymać pochodu takiego doskonałego porządku, była co do tego pewna. Te zdrowe sześciokąty to potwierdzały. - Będziemy lepiej obsłużeni i stracimy mniej czasu w innych hotelach - poinformował Rei, przerywając jej rozmyślania. - Myślę, że opuścimy w ciągu dwóch dni to miejsce, tak dla nas niegościnne. Droga przez Sleicron nie będzie szybsza, za to na pewno łatwiejsza. Nie ma żadnych połączeń ze Sleicron. Nie zostaniemy zauważeni, ale też nikt nie będzie nas wstrzymywał. Co się tyczy Ekhl - no cóż, nie mam na jego temat żadnej informacji, ufam jednak, że 272 niezależnie od tego co się stanie, przejdziemy tamtędy zwycięsko. - Wydajesz się być dość pewny siebie - zauważyła Yardia. - Jakieś nowe proroctwa Wróżbity? - Zwykła logika - odpowiedział Rei. - Ktoś nas celowo wstrzymał. Dlaczego? W jakim celu? Czy mogą nas dosięgnąć przed równikiem? Nie sądzę. Byłoby przecież łatwiej zabić nas, niż hamować w ten sposób. Nie, będą musieli odkryć przyłbicę na równiku. Chcą tam dotrzeć przed nami, ponieważ wiedzą, kim jesteśmy i gdzie się znajdujemy, nie wiedzą jednak tego, co wie doktor Skander, a mianowicie: jak dostać się do Studni. Chcą się zabrać z nami - właściwie mogą być sojusznikami, gdyż na pewno poczynili wszelkie niezbędne kroki, by nikt więcej nie włączył się do wyścigu. Nie powinno to nas zmylić - jest Jeszcze inna wyprawa. Wróżbita powiedział, że nie wejdziemy, zanim cała grupa ostatnich przybyszów nie połączy się. Nas to urządza - dopóty, dopóki to my trzymamy ster. - To my będziemy rządzić - powiedział Hain nagle. 18 Północ przy studni dusz W pobliżu granicy z Ivrom, w kraju Umiau Przedstawiali sobą widok w Świecie Studni raczej niezwykły: szeroka tratwa z bali ciągnięta przez dziesięciu Umiau w uprzęży. Na tratwie podróżowali: centaur z Dalii, olbrzymi jeleń, dwumetrowy nietoperz i mieszkanka Czill, a także dobrze już przetrzebiona kopka siana i pudło z piaskiem. - Dlaczego Umiau nie miałby nas zawieźć aż do celu? - spytała Vardia Brazila. Jeleń odwrócił głowę: - Ciągle nie mogę się oswoić z myślą, że jesteś w dwóch miejscach naraz, że się tak wyrażę - powiedział przez swój głośnik. Chlupot wody i szum wiatru utrudniał słuchanie jego aparaciku, jeżeli się nie stanęło w odpowiednim miejscu. - Mnie również z ogromnym trudem przychodzi myśleć, że mały kapitan, z którym tu wylądowałem, jest wielkim jeleniem. A teraz proszę o odpowiedź. - Byłoby to zbyt niebezpieczne - wyjaśnił Brazil. - Podpłyniemy tak daleko, jak to możliwe, pojawią się jednak w końcu niekorzystne, zdradliwe prądy, wiry itd. Prócz tego oni nie za dobrze żyją z tutejszymi mieszkańcami Umiau dałyby sobie radę, ale te paskudne ryby z dwudziestoma rzędami zębów schrupałyby tę tratwę i nas wraz nią, zanim zdążylibyśmy się stosownie przedstawić. Nie, popróbujemy szczęścia na stu sześćdziesięciu kilometrach Ivrom. - Jakie jest to Ivrom, Nathan? - spytała Wuju. Miała translator i przezwyciężyła większość swoich początkowych obaw i zastrzeżeń. Traktował ją delikatnie, mówił tylko miłe rzeczy i jakoś jej przeszło. Chyba coś się w nim zmieniło, coś co trudno sprecyzować, ale co wszyscy wyczuwali, nie mogąc tego jednak uchwycić. Wuju rozmawiała na ten temat z Kuzynem Nietoperzem - Jak byś się czuła - spytał ją - gdybyś obudziła się już nie centaurem z Dliii, a zwykłym koniem? Gdybyś musiała oglądać swoje stare, martwe ciało? Czy byś się nie zmieniła? 274 Przyjęła to wyjaśnienie, ale Nietoperz sam w to nie wierzył. To, co się zmieniło w Brazilu, to owo dodatkowe wrażenie całkowitej kontroli, całkowitej ufności i pewności. Sam przecież powiedział ni mniej ni więcej, że zna rozwiązanie całej zagadki. Mógł dostać się do centrum kontroli, kontroli nad światem, być może - sięgającej nawet dalej. Nietoperz patrzył teraz na sprawy z większym optymizmem. Tym lepiej. Człowiek, który znał odpowiedź, nie miał rąk, nie był nawet w stanie sam otworzyć drzwi. Niech wejdzie - pomyślał Nietoperz, zadowolony z siebie. Niech pokaże jak trzeba działać. - Nathan! - powiedziała Wuju głośniej. - Jak jest w Ivrom? Nie powiedziałeś nam. - Nie powiedziałem, ponieważ nie wiem, kochanie - odpowiedział niedbale. - Masa lasów, pofalowane wzgórza, mnóstwo zwierzyny, najczęściej tej znanej nam. Według atlasu, są tam konie i jelenie. To sześciokąt nietechnolo-giczny, a więc znowu możemy mieć do czynienia z mieczami i oszczepami. Myślę, że rozumna forma życia ma tam postać owada, ale pewności, co do tego nie ma nikt. Te czynne wulkany po lewej to Alisstl, i jest to doskonała bariera. Ludzie tam zamieszkujący są gruboskórnymi gadami, żyjącymi w temperaturach bliskich wrzenia, odżywiającymi się siarką. Pewnie mili ludzie, ale nikt tam raczej nie zagląda. Popatrzała ku łańcuchowi wulkanicznych szczytów. Większość z nich ziała parą, a jeden wyrzucał widowiskowy strumień lawy przez boczną szczelinę. Zadrżała, chociaż wcale nie było zimno. - Tak powinno się podróżować, jeśli tylko można! - powiedział Braził z entuzjazmem, wciągając głęboko słone powietrze. - Fantastyczne! Kiedyś żeglowałem po takich oceanach na dużych statkach, jeszcze w czasach Starej Ziemi. Była jakaś romantyka w morzu i w ludziach, którzy po nim żeglowali. To nie to, co jednoosobowy kosmiczny frachtowiec z jego komputerami i sztucznymi obrazkami mrugających światełek. - Kiedy dobijemy do brzegu? - spytała Wuju, czując 18< 275 lekkie mdłości od huśtania i rzucania, które jemu tak bardzo się podobało. Była szczęśliwa, widząc, że on się dobrze czuje, mówiąc tak jak za dawnych czasów, jeżeli jednak miało się to odbywać kosztem rozstroju żołądka, wolała już znaleźć się na lądzie. - No cóż, poszły niezwykle szybko - odpowiedział. - Silne czorty i zadziwiająco swobodne w swoim żywiole. Będę musiał zapamiętać tę siłę. Nie byłoby jednak dobrze, gdybyśmy mieli lekceważyć naszego doktora Skandera. - No tak, ale jak długo jeszcze? - nalegała. - Jutro rano - odpowiedział. - Stamtąd będzie już tylko dzień do Ghimon. Nie musimy przecinać całego sze-ściokąta Ivrom, tylko jedną część, a następnego dnia do krańca zatoki w Ghimon. - Czy rzeczywiście sądzisz, że ich spotkamy - tamtych - właśnie tam? - spytała Yardia. - Bardzo bym chciała uwolnić moje drugie ja - moją siostrę - od tych potworów. - Spotkamy ich - zapewnił ją Braził - jeśli ich przegonimy, a na pewno nam się uda, jeśli utrzymamy tempo. Wiem, dokąd muszą się udać. Kiedy tam dotrą, będziemy już na nich czekali. - Czy będę mógł dziś w nocy pobuszować nad tym Ivrom? - zawołał doń Kuzyn Nietoperz. - Jestem już chory od tych ryb. - Liczę na ciebie, Nietoperzu - odpowiedział Braził ze śmiechem. - Najedz się i opowiedz nam o wszystkim. - Ale żadnych nocnych ekspedycji ratunkowych - zastrzegł się Nietoperz tym samym lekkim tonem. - Nigdy nie wiadomo, Nietoperzu - odparł Braził, poważniejąc. - Być może tym razem na mnie przyjdzie kolej. Umiau miały zdumiewająco mało informacji o Ivrom, co nie było takie dziwne, jak by się mogło zdawać. Były to przecież stworzenia wodne, potrzebowały wytworów techniki, których same nie mogły produkować. Sojusz z mieszkańcami Czill był naturalny; innych sąsiadów znali przynajmniej ze spotkań w wodzie, chociaż stosunki nie układały się najlepiej, a w Alisstl w ogóle panował zbyt 276 gorący klimat. Ivrom, która to nazwa nie została nadana przez mieszkańców, lecz pochodziła ze starych map, porastały ciche lasy i łąki, nie płynęły tam większe rzeki, natomiast wszędzie toczyły się rozliczne strumienie. Był to sze-ściokąt nietechnologiczny, a więc dostać się tam nie było łatwo, jeszcze trudniej poruszać się w nim, a chyba wart w ogóle zachodu. Oczywiście, podstawowy problem polegał na tym, że nikogo, kto kiedykolwiek wyruszył do Ivrom - w celach badawczych, dla nawiązania kontaktów, albo po prostu po to, by przezeń przejść, nikt już potem nigdy nie widział i nikt o nim też nie słyszał. Dlatego właśnie cała ekipa zatrzymała się na rafie, ponad podwodną mielizną i zakotwiczyła na noc, mimo iż mieli jeszcze dość czasu, by rozbić obóz na plaży lub w jej pobliżu. Kraj prezentował się zachęcająco. Powietrze było łagodne i świeże, temperatura mniej więcej 20°C, zaskakująco korzystny stopień wilgotności w strefie przybrzeżnej z uwagi na wiejącą od morza bryzę, nieliczne lekkie, puszyste chmurki, nie grożące jednak deszczem czy burzą i niebo w kolorze głębokiego błękitu. Linia brzegowa tworzyła dziewiczą piaszczystą plażę, ciągnącą się płaskim, żółtym pasem. Fale przyboju i sztormy wyrzuciły na brzeg trochę dryfujących pni, które spiętrzyły się blisko skraju lasu. Ten las był bardzo gęsty, raczej mroczny z racji grubości poszycia i gigantycznych, wiecznie zielonych drzew, nie wzbudzał jednak podejrzeń, nie wydawał się również jakoś szczególnie ponury. W gęstniejącym mroku rozróżnić mogli kształty przemykających małych jeleni i pewnej ilości innych zwierząt, przypominających szczury piżmowe, świstaki i inne leśne stwory- Widok ten przypominał Brazilowi pewne naprawdę miłe miejsca na Starej Ziemi, zanim nie zostały przykryte asfaltem. Nawet zwierzęta i ptaki, teraz gromadnie obsiadające gałęzie wysokich drzew, zdawały się bardzo ziemskie, znacznie bardziej, niż flora i fauna najbardziej nawet swojskich sześciokątów, które dotąd zdarzyło mu się odwiedzić. Powinien wiedzieć o tym miejscu coś więcej, ale niczego 277 nie mógł sobie przypomnieć. Nikt nie jest w stanie wszystkiego śledzić - pomyślał - nawet pomimo to, że umysł, który stworzył Ivrom na pewno znał dobrze środowisko typu 41. Owady! - coś mu natarczywie podpowiadało. Był to jednak ten rodzaj informacji, który słyszy się raz czy dwa razy, ale nie poparty osobistym doświadczeniem i choć ją zarejestrowaliśmy - nie przykładamy do niej w danej chwili większej wagi. Zresztą wszystko się tak zmieniło, że prawdopodobnie nie ma to już żadnego znaczenia - pomyślał. Ewolucja oraz takie naturalne procesy jak erozja i akumulacja materiału skalnego, procesy górotwórcze i inne siły działały zgodnie z logiką każdego sześciokąta, stąd też stan rzeczy w Świecie Studni podlegał ciągłym zmianom, podobnie jak i w całym Wszechświecie. Patrząc w ciemność, która przysłoniła już całkowicie zarys wybrzeża, Nietoperz stwierdził, że nie dostrzega tam niczego, czego by nie było widać za dnia. - No, może jest jednak coś - poprawił się. Nie może wprawdzie być pewien na tę odległość. Wygląda to jak malutkie, mrugające światełka, zapalające się i gasnące, wzdłuż całej linii lasu, poruszające się również, ale raczej wolno. - Świetliki - pomyślał Brazil. Czy tylko on jeden jedyny w ich małym zakątku galaktyki pamiętał świetliki? - No cóż, ruszaj - powiedział Brazil po chwili - ale ' bądź ostrożny. Wygląda spokojnie, ale ma naprawdę upiorną i reputację. Nie mogę ci właściwie nic powiedzieć z wyjątkiem tego, że coś mi ciągle uparcie mówi, iż formą życia są tu owady. Po prostu uważaj na owady, choćby najmniejsze i nie rzucające się w oczy - może to być ktoś, z kim lepiej byłoby się zaprzyjaźnić. - W porządku - odpowiedział Nietoperz spokojnie. - Owady są normalnym składnikiem mojej diety, nie ruszę ich jednak, jeśli nie będę musiał. Krótki rekonesans i zaraz wracam. Zgodzili się i Nietoperz odleciał w mrok. ' Nie powrócił nawet następnego ranka. Poranek nad granicą pomiędzy Państwem i Slekron Rei, posuwający się przodem, zatrzymał się, gdy nagle przejaśniało, a przed nimi na ziemię spływał jasny słoneczny blask. - Możecie zdjąć swoje aparaty oddechowe i wyrzucić je - powiedział. - Oddychanie jest teraz dla was całkowicie bezpieczne. Skander zdjął maskę, ale wcisnął ją do worka. - Zostawię ją sobie i radzę wam zrobić to samo - ostrzegł ich. - Nie mam pojęcia jak tam jest, może się jednak zdarzyć, że będziemy potrzebowali przez kilka godzin powietrza zawartego w zbiornikach. Jeśli mechanizm jest samoczynny, nie oznacza to, że może działać w każdej atmosferze. - Wiem o tym doskonale, doktorze - odparł Rei. - Również i ja nie mogę istnieć w próżni. Wróżbita potrzebuje argonu i neonu, a ja - ksenonu i kryptonu, które na szczęście występowały w ilościach wystarczających we wszystkich sześciokątach, przez które przechodziliśmy. Mieliśmy wiele tygodni, by się przygotować do tej wyprawy, spodziewałem się więc, że możemy również trafić na próżnię - w której te małe aparaty i tak niczego nie dają. W jukach znajdują się spakowane kombinezony próżniowe dla każdego z nas. - Dlaczego zatem nie użyliśmy ich w tym piekle, z którego właśnie wyszliśmy? - wrzasnął Hain, poruszony do żywego. - Przecież to paliło jak diabli. - W tym sześciokącie dominowały ostre kanty i materiały ścierne, a więc ubiory mogłyby ulec przedwczesnemu uszkodzeniu - odpowiedział Rei. - Było to niewygodne, to prawda, ale nic poza tym. Uważałem, że najlepiej będzie nie ryzykować zniszczenia sprzętu próżniowego, póki nie ma takiej konieczności. Hain dAlej zrzędził i przeklinał, Skander nie czuł się lepiej - gwałtownie wysychał, wszystko go okropnie swędziło. Tylko Vardia czuła się teraz świetnie - słońce świe- 279 ciło mocno, niebo było błękitne i bezchmurne, w jakiś sposób odczuwała nawet urodzajność gleby. - A poza tym, cóż to w ogóle za miejsce? - spytał Skander. - Czy znajdziemy tu gdzieś zacieniony strumień, w którym mógłbym się wymoczyć? - Nie umrzesz - odparł Rei. - Ulżymy twoim cierpieniom tak szybko, jak to będzie możliwe. Tak, prawie na pewno są tu strumienie, jeziora i stawy. Kiedy znajdę na tyle płytki i wolno płynący, że będę miał pewność, że sobie po prostu nie odpłyniesz, twoje życzenie zostanie spełnione. Okolica była porośnięta rzadkim lasem, natomiast bogactwo krzewów i pnączy - przeogromne. Rosły tu również olbrzymie kwiaty, miliony kwiatów, jak okiem sięgnąć, wznoszących się na łodygach sięgających od metra do trzech, o jaskrawo pomarańczowych środkach, otoczonych osiemna-stoma doskonale wykrojonymi, białymi płatkami. Wielkie, bzyczące owady przenosiły się z kwiatu na kwiat, widać jednak było, że nie jest to rój, tylko pojedyncze owady, działające samodzielnie. Każdy miał około pięćdziesięciu centymetrów długości, każdy był bardzo mocno owłosiony. Chociaż dominował kolor czarny, był on urozmaicony pomarańczowymi i żółtymi pasami na odwłoku. - Jakie piękne - zachwyciła się Vardia. - Jak dla mnie to za bardzo hałaśliwe - krzyknął Skander, zauważając, jak ogromny hałas robią skrzydła poruszających się owadów. - Czy owady są formą życia? - spytał Hain. Rei musiał się przysunąć do ogromnego żuka, by ten mógł go usłyszeć. - Nie - odparł mieszkaniec Pomocy. - Tak jak ja to rozumiem, jest to jakaś forma symbiozy. Żyją kwiaty. Ich nasiona są zagrzebywane przez owady i jeśli wszystko idzie dobrze, z nasion rozwijają się puszki mózgowe. Później każda z nich wypuszcza łodygę, na której w końcu zakwita kwiat. - W takim razie może mógłbym zjeść trochę tych bzy-czących bękartów? - powiedział Hain łakomie. - Nie! - odpowiedział szybko Rei. - Nie teraz! Kwiaty wyrzucają nasiona, a więc nie rozmnażają się przez zapy- 280 lenie. Pszczoły zagrzebują nasiona i nic poza tym. A jednak w oczywisty sposób czerpią pokarm z dna kwiatowego. Popatrzcie na tę, ląduje i wsuwa trąbkę w pomarańczowy środek. Jeśli kwiaty je karmią, i one muszą coś robić dla kwiatów. - Nie mogą się wykorzenić - powiedziała Vardia ze współczuciem. - Jaki pożytek z mózgu, jeśli nie możesz widzieć, słyszeć, czuć i poruszać się? Cóż to za panujący gatunek? Ostateczny Komland - pomyślał Skander z sarkazmem, ale głośno powiedział: - Myślę, że to właśnie załatwiają owady. Jeżeli będziesz dostatecznie długo obserwowała jakiegoś z nich, zobaczysz, że przenosi się na inny kwiat, i potem wraca. Może kursować do kilkunastu, ale po każdym takim "odskoku" wraca do tego jednego, wybranego. Vardia zauważyła lekkie wybrzuszenie w trawie przed nimi. Zaciekawiona, podeszła tam i ostrożnie odgarnęła piasek. - Popatrzcie! - zawołała żywo, ściągając pozostałych. - To nasienie! I... popatrzcie! Rodzaj jaja przytwierdzony do niego! Każdy owad, zanim zagrzebie nasienie, przytwierdza doń jajo! Razem rosną! Widzicie miejsce, w którym puszka nasienia rosnąc, objęła jajo, skrywając tę otoczkę? Skander niemalże wypadł z siodła, wyglądając ponad pancerzem Haina, wystarczył mu jednak tylko jeden rzut oka. - Oczywiście! - zawołał naukowiec. - Zadziwiające! - Co? - spytali wszyscy naraz. - W ten sposób się porozumiewają, w ten sposób się przenoszą z miejsca na miejsce, nie widzicie? Owad spełnia rolę robota o programowanym mózgu. Rosną razem - założę się, że owad wylęga się w pełni uformowany i zdolny do lotu w momencie, gdy kwiat się otwiera. Wszystko, co widzi, słyszy, dotyka, przekazuje kwiatu za każdym nawrotem. Założę się, że mogą też wysyłać owady z informacjami i w ten sposób rozmawiają ze sobą. Za każdym razem, gdy owad trafi na inny kwiat, zostaje wyposażony w informa- 281 GJe "powrotną". Te stworzenia żyją, ale żyją "za pośrednictwem". - Brzmi to logicznie - przyznał Rei. - Hain, sugerowałbym, ażebyś zjadł wszystko za wyjątkiem tych kwiatów i tych czarnych, pręgowanych owadów. Jest ich tu cała masa, to prawda, ale jeśli je będziemy niepokoić, będziemy musieli stawić czoła zaprogramowanej armii, złożonej z milionów sztuk. Nie chcę wojny. - W porządku - zgodził się Hain gderliwie. - Jeżeli jednak nie ma tu niczego innego do jedzenia - do diabła z nimi! W tym momencie jeden z tych wielkich owadów wleciał pomiędzy nich i zaczął starannie, ale wydajnie zakopywać odsłonięte nasienie i jajo. Zadowolony, odleciał na pobliski kwiat i schował głowę w jego pomarańczowym wnętrzu. Obserwowali go uważnie. Wreszcie wydał się zadowolony i wrócił, lecąc ku nim i unosząc się groźnie przed nimi, przemykając od jednego do drugiego. Zamarli, ale anteny Haina wyemitowały ostrzeżenie: - Jeżeli to coś zrobi choć jeden fałszywy ruch, zjem je nie oglądając się na nic. Wreszcie owad podfrunął do Vardii, obleciał ją, a potem nagle wylądował na jej głowie i zanim zdążyła się poruszyć, pogrążył w niej swoją ostrą, podobną do moskita trąbkę dokładnie poniżej miejsca, z którego wyrastał "liść". Przez kilka sekund wszyscy wydawali się zbyt zaskoczeni, by się poruszyć. Nagle Hain powiedział: - Capnę go! - Nie! - krzyknął Skander gwałtownie. - Mógłby zostawić ją w środku. Poczekajmy chwilę i zobaczmy, co się stanie! Vardia nie była wyposażona w ośrodki bólu, ale miała wrażliwe nerwy i czuła, jak trąbka zagłębia się i szuka, aż trafia wreszcie na szczególny układ nerwów, ten, który wysyła sygnały do głowy i mózgu. Zupełnie nagle wszystko pociemniało i dziwny głos, przypominający jej własne myśli, tylko mocniejszy, spytał: - Czym i kim jesteście, i co tu robicie? Nie mogła myśleć o niczym innym jak tylko o odpowiedzi. 282 Obca myśl miała hipnotyczną moc. Było to bardziej żądanie niż pytanie. - Po prostu przechodzimy przez wasz sześciokąt w drodze do równika. Poczuła, jak trąbka cofa się i znowu ujrzała światło. Była przytomna i widziała, jak owad oddala się z dużą prędkością. - Va... Chon - poprawił się Skander - co się stało? - On... on mówił do mnie. Spytał, kim jesteśmy, a ja odpowiedziałam, że jesteśmy po prostu ludźmi przechodzącymi przez ten sześciokąt w drodze do równika. Człowieku! Ależ to potęga! Miałam najdziwniejsze w świecie uczucie, ze muszę odpowiedzieć na wszystkie jego pytania i zrobić wszystko, co każe! Rei zbliżył się i zawisł tak, by mógł zbadać jej głowę, co zastępowało mu narząd zmysłu. Kiedy podpłynął do jej głowy na odległość zaledwie kilku centymetrów, poczuła dziwne mrowienie. Oczywiście nie płynął w powietrzu, wspierał się na czymś niewidocznym. Wróżbita i Rei wydawali się zadowoleni i ponownie spłynęli w dół. - Nie ma śladu jakiegokolwiek zranienia - powiedział stwór z Północy. - Zadziwiające. Jeden z kwiatów zainteresował się, a ponieważ jesteś tu jedynym przedstawicielem królestwa roślin - wybrał właśnie ciebie. Nie ruszaj się i pozwól, żeby się to powtórzyło. Zapewnij ich, że nie mamy zamiaru zrobić komukolwiek krzywdy i przejdziemy możliwie jak najszybckiej. Powiedz im, że trzymamy się wybrzeża i zachowamy ostrożność. - Nie sądzę, abym mogła im powiedzieć o czymś, o co nie pytają - odpowiedziała Vardia słabo. - O, o, znowu leci! Tym razem owad nie musiał już próbować: trafił od razu do odpowiednich zakończeń nerwowych: - ODCZYT! - dobiegła komenda i nagle poczuła, że jest mentalnie wypompowana, tak jak gdyby to, co było samą jej istotą zostało wysysane do butelki przez słomkę. Zabieg zajął kilka minut. 283 - Popatrzcie! - zawołał Skander. - Mój Boże! Ona się zakorzeniła! Znieruchomiała w biały dzień! Co on jej zrobił? Owad wrócił w gąszcz kwiatów. - Możemy tylko czekać - przestrzegł Rei. - Nie znamy reguł, które rządzą tym światem. Na razie możemy przyjąć, że owady są w stanie opanować tylko rośliny. Spokojnie, pozwólmy toczyć się sprawom ich własnym biegiem. Hain i Rei podeszli do niej, wrośniętej w grunt i nieruchomej. Hain pocisnął jej skórę - bez reakcji, podobnie nieczułe były jej puste oczy. - Czy będziemy tu musieli rozbić obóz? - spytał Hain zdegustowanym tonem. - Dlaczego nie mielibyśmy jej po prostu zostawić? - Cierpliwości, Hain - przestrzegł Rei. - Nie możemy sobie pozwolić na dalszą drogę, zanim ten dramat nie rozegra się do końca, nawet gdyby miało to trwać wiele godzin. Mamy tylko niewiele ponad dwieście kilometrów do przejścia w tym sześciokącie, ale powinniśmy przecież wyjść z tego cało. Rzeczywiście czekali wiele godzin. Vardia miała uczucie zawieszenia w otchłani, niezdolna widzieć, słyszeć, czuć czy cokolwiek przedsięwziąć. Nie przypominało to jednak snu, wiedziała, że istnieje, nie wiedziała tylko - gdzie. Nagle poczuła ponownie owo ssanie i nagle uświadomiła sobie czyjąś jeszcze obecność. Nie rozumiała, w jaki sposób, ale było tam jeszcze coś, na pewno. Nagle ta sama mentalna siła, którą poczuła, gdy owad po raz pierwszy dostał się do jej głowy, otaczała ją zewsząd. - Stapiam to, co jest twoje ze mną i to, co jest mną - z tobą - powiedział głos, który był czystą myślą. I tak rzeczywiście było. Poczuła w głowie eksplozję i rozpaczliwie starała się zapanować nad sobą, utrzymać swoją osobowość, choć czuła, że jest ona wypłukiwana, miesza się z inną. większą i potężniejszą, ale jakże obcą, składającą się z myśli, wspomnień, obrazów, idei. - Dlaczego się opierasz? - spytał głos, który mógł być 284 jej własną myślą, lub też myślą kogoś innego. Podporządkuj się. Zawsze tego pragnęłaś. Doskonałe zespolenie w jednorodności. Poddaj się. Logika była bezsporna. Zrezygnowała z oporu. - Wraca! - wrzasnął Skander, a pozostała dwójka obserwowała owada, ponownie siadającego na głowie Vardii i znowu zagłębiającego swoją trąbkę. Tym razem trwało to bardzo długo - być może nawet trzy-czterokrotnie dłużej, niż poprzednio. Wreszcie owad skończył i wycofał się, odlatując z bzykiem na swój kwiat. Obserwowali, jak ciało jej ponownie się ożywia, oczy zaczynają poruszać, rozglądać dookoła. Wysunęła korzonki z ziemi i poruszyła mackami, potrząsnęła też nogami. - Chon! Nic ci nie jest? - zawołał Skander z niepokojem. - Czujemy się dobrze, doktorze Skander - odpowiedziała Vardia swoim głosem, który jednocześnie miał jednak w sobie coś dziwnie nowego. - Możemy iść dalej, bez żadnych problemów. Małe światełka Wróżbity zaczęły mrugać nerwowo. Rei powiedział: - Wróżbita mówi, że nie należysz do naszej grupy. Kim lub czym więc jesteś? Równanie zostało zmienione. - Jesteśmy Chon. Jesteśmy wszystkim, co kiedykolwiek było Chon. Ta, którą nazywaliście Chon, została stopiona. Nie jest już teraz jednostką, lecz wszystkim. Wkrótce, a początek już nastąpił, wszystko będzie Chon i Chon będzie wszystkim. - Jesteś tym cholernym kwiatem! - powiedział Hain oskarżycielskim tonem. - Jakoś się zamieniłeś głowami z tą banią z Czill! - W grę nie wchodziła żadna, jak ty ją nazwałeś, zamiana - usłyszeli. - I nie jesteśmy, jak powiadasz, tym cholernym kwiatem, ale wszystkimi kwiatami. Zapisy przenoszą się, tak jak przypuszczasz, ale proces może być i zwykle jest totalny od pierwszego kiełka, w przeciwnym wypadku - skąd mielibyśmy uzyskiwać naszą informację, 285 nasz intelekt? Nowy kwiat jest nie zapisaną kartą, pustą tabliczką. My zlewamy się. - A więc zlaliście się z Chon? - bardziej stwierdził, niż spytał Rei. - Macie całość jej wspomnień, plus całość tego, co wasze? - Tak jest - potwierdził stwór. - Ponieważ zaś mamy całe doświadczenie Chon, wiemy oczywiście o waszej misji, jej motywie i celu, i jesteśmy teraz jej częścią. Nie macie wyboru, podobnie jak i my, ponieważ nie możemy się stopić z wami. Skander zadrżał. - A więc, Vardia ma wreszcie to, czego chciała - pomyślała syrena. - A my mamy problemy. - A jeśli odmówimy? - spróbował Skander. - Jedno kłapnięcie Haina i już po was. Stworzenie kryjące się w ciele Vardii stanęło śmiało przed Hainem i spojrzało w wielkie oczy owada. - Czy chcesz mnie zjeść, Hain? - spytało gładko. Hain zaczął wywijać swoim lepkim językiem, coś jednak wstrzymało go. Nagle stracił wszelką ochotę, by zjeść mieszkankę Czill. Lubił ją nawet. To było dobre stworzenie, stworzenie, którym serdecznie interesował się sam baron. Była najlepszym jego przyjacielem, najbardziej lojalnym. - Nie... nie rozumiem - powiedział Hain zaambaraso-wanym tonem. - Dlaczego miałbym ją zjeść? To mój przyjaciel, mój sojusznik. Nie mógłbym jej skrzywdzić, nigdy, i tych pięknych kwiatów i owadów - też nie. - Ma jakąś siłę duchową! - krzyknął Skander i w panice próbował wyswobodzić się ze swego siodła na grzbiecie Haina. Nagle Hain rozprostował się, opuszczając pancerz aż na ziemię, nogi rozłożył na boki. Skander uwolnił się od uprzęży i rozejrzał dookoła za miejscem, gdzie mógłby upaść. Jego rozbiegane oczy napotkały żółte tarcze oczu Czillianki i nagle cała panika ustąpiła. Nie przypomniał sobie, dlaczego się początkowo bał, na pewno nie jej. Stwór podszedł prosto do syreny, tak blisko, że mogli się dotknąć. Swoją macką pogłaskał włosy Umiau, a syrena, zadowolona, uśmiechnęła się i odprężyła. 286 - Kocham cię - powiedział Skander głosem wibrującym seksem. - Zrobię dla ciebie wszystko. - Oczywiście zrobisz - odpowiedział łagodnie mieszkaniec Sleicron. - Razem pójdziemy do Studni, prawda, kochanie? Wszystko mi pokażesz, prawda? Umiau kiwał głową w upojeniu. Potwór ze Sleicron zwrócił się do Wróżbity i Rela, którzy pozostawali o kilka metrów dalej, oglądając całą scenę beznamiętnie. - Co zamierzasz ze mną zrobić? - zapytał Rei tonem możliwie najbliższym sarkazmowi. - Spojrzeć mi w oczy? Po raz pierwszy stwór zawahał się, wyglądał niepewnie, zaskoczony sytuacją. Sięgnął umysłem do stworzenia z Północy i nie znalazł nic, z czym mógłby nawiązać kontakt, zrozumieć, związać się. Było to tak jak gdyby tamten po prostu znikł. - Jeśli nie możemy zapanować nad tobą, nie masz dla mnie żadnego znaczenia - powiedział głos Vardii spokojnie. Wróżbita i Rei nie poruszyli się. - Powiedziałem, że równanie uległo zmianie - rzekł Rei powoli. - Nie powiedziałem jak. Wydaje się, że Wróżbita zawsze ma rację. Do tej chwili nie miałem najmniejszego pomysłu, w jaki sposób mielibyśmy kontrolować Skandera, gdy już dotrzemy do Studni, albo dlaczego dodanie tej z Czill przechyliło szalę na naszą korzyść. Teraz jest to jasne. Rei przerwał na chwilę: - Kierowaliśmy tym projektem od samego początku - ciągnął po chwili. - Użyliśmy rozsądnego zestawu okoliczności i zadziwiających umiejętności Wróżbity dla ustawienia naszej pozycji. Przewodzimy. Teraz prowadzimy bez kłopotu. - Jaką macie moc, by nam rozkazywać? - powiedziała z drwiną "nowa" Vardia. - Zwołujemy właśnie największe z naszych Nagrywaczy, by was zdruzgotać. Nie jesteście już potrzebni. - Nie mam żadnej mocy prócz mowy i ruchu - przyznał Rei, kiedy nad ukwieconym polem pojawiło się osiem ogromnych owadów, huczących jak grom. - Wróżbita ma 287 moc - dodał, a kiedy mówił, światełka Wróżbity zaczęły mrugać silniej i częściej. Nagle dobrze widoczne gromy wystrzeliły z migającego stworzenia i uderzyły w osiem Nagrywaczy z prędkością światła. Obrys Nagrywaczy rozjarzył się elektrycznym, białym blaskiem. Z cichym hukiem grzmotu stwory zniknęły, a powietrze wdarło się w opuszczone przez nie miejsce. Przypominało to osiem wystrzałów armatnich, oddanych z dużej odległości. - Hmmm... powiedział Rei swoim beznamiętnym tonem. - To coś nowego. Wróżbita jest pełen niespodzianek. Idziemy? Nie mam zamiaru spędzić więcej niż dwóch nocy w twoim uroczym kraju. Potężny umysł w ciele Vardii był ogłuszony i zdruzgotany. Coś zdawało się w nim zapadać, a pewny siebie blask oczu ustąpił szacunkowi zmieszanemu z czymś nowym, czego dotąd nie doświadczył - lękiem. - Nie... nie wiedzieliśmy, że masz taką moc - wystękał - Naprawdę drobnostka - odparł Rei. - A więc? Czy chcesz się do nas przyłączyć, czy nie? Mam nadzieję, że tak - to jest znacznie prostsze niż to, co Wróżbita musiałby zrobić, by pozyskać Skandera do współpracy, i jestem pewien, że w interesie twojego ludu, obu, wolałbyś, żeby to nam się udało przed innymi. Oszołomiony stwór odwrócił się do Skandera i powiedział drżącym głosem: - Wracaj do swej uprzęży. Musimy ruszać. - Tak, kochanie - odparł Skander uszczęśliwiony i wykonał polecenie. - Prowadź, przybyszu z Północy - powiedział stwór ze Sleicron. - Jak zawsze - odparł Rei dufnie. - Czy wiesz coś o Ekh'1? Plaża w Ivrom - poranek - Wygląda raczej spokojnie - zauważyła Vardia, kiedy rozładowali tratwę na plaży. - Naprawdę, bardzo przyjemnie. - Przypomina mi trochę dolinę w Diiii, zwłaszcza w górnych partiach - dodała Wuju, kiedy obwiesili ją jukami. - Tylko, że coś tutaj nie lubi ludzi - przypomniał Bra-zil. - Ten sześciokąt w ogóle nie ma swojej ambasady w strefie, a ekspedycje na ten teren zniknęły co do jednej, podobnie jak Nietoperz zeszłej nocy. Mamy do przejścia tylko ten jeden odcinek sześciokąta, ale to i tak z górą sto kilometrów, myślę więc, że będziemy się trzymali plaży tak długo jak to możliwe. - A co z Nietoperzem? - spytała Wuju z troską w głosie. - Nie możemy go tak po prostu zostawić, po tym wszystkim co dla nas zrobił. - Mnie się to tak samo nie podoba jak tobie, Wuju - odparł Braził poważnie - ale to duży sześciokąt. Może latać ze sporą prędkością, przelatywać ponad przeszkodami, i może przebywać teraz dokładnie wszędzie. Moglibyśmy równie dobrze szukać źdźbła trawy. Jak bardzo bym mu nie pragnął pomóc, po prostu nie mogę ryzykować, że cokolwiek tu jest, dopadnie jedno z nas albo nawet wszystkich. - No cóż, nie podoba mi się to - upierała się Wuju, nie mogła jednak zakwestionować logiki jego wywodu na gruncie innym, niż emocjonalny. - Przeżyliśmy Murniów - przypomniała mu. - Czy tu może być gorzej? - Znacznie gorzej - odparł bardzo poważnie. - Przeżyłem Murithel, bo miałem szczęście, tak samo jak ty - a poza tym znaliśmy przeciwnika, znaliśmy problemy. Tu ryzyko jest nawet większe, ponieważ nie wiemy, co tu jest. Musimy pozostawić Nietoperza Opatrzności. Albo Nietoperz, albo my wszyscy. - To załatwiało sprawę. Bez Nietoperza Brazilowi coraz bardziej doskwierał brak rąk i innych akcesoriów, którymi mógłby trzymać i manipulować przedmiotami. Choć był to sześciokąt nietechnolo- 19 Północ przy studni dusz 289 giczny, niektóre pożyteczne i obronne narzędzia mogłyby się tu przydać, te jednak otrzymały Wuju i Vardia. Centaur miał dwa automatyczne pistolety na proch, przypasane do skrzyżowanych na piersi taśm nabojowych. Vardia miała dwa różne pistolety. Wyrzucały gaz utrzymywany pod ciśnieniem w dołączonych plastikowych butelkach. Kiedy naciskało się mocno na spust, krzemień zapalał gaz, który uwalniał się w kontrolowanym tempie. Miotacz ognia był dobry na około dziesięć metrów i nie musiał być specjalnie celny, by przynieść zamierzony skutek. Wuju oczywiście nigdy nie strzelała z pistoletu i nie nabrała wielkiej wprawy, próbując na oceanie. Była to jednak mimo wszystko skuteczna broń krótkiego zasięgu, o działaniu przynajmniej psychologicznym, robiła też masę hałasu. - Będziemy się trzymać plaży - przypomniał im Bra-zil. - Jeżeli będziemy mieli szczęście, będziemy mogli pokonać całą trasę bez zagłębiania się w las. Dość zadowoleni, jak na warunki w jakich się znaleźli, podziękowali Umiau, które ich aż tu doholowały i syreny odpłynęły. Braził powiedział: - Ruszajmy, głosem pełnym raczej napięcia, niż podniecenia. Piasek i olbrzymie ilości wyrzuconego na brzeg drewna wstrzymywały ich marsz, kilkakrotnie stwierdzili również, że muszą wejść na płyciznę, żeby obejść jakiś punkt, ale w ogóle podróż przebiegała dobrze. Mieli dobry czas. Około zachodu Braził ocenił, że przeszli już więcej niż połowę drogi. Ponieważ po zapadnięciu zmroku widzieli bardzo słabo, a Vardia czuła się lepiej, jeśli się zakorzeniła, zatrzymali się na noc, która, mieli nadzieję, miała być ich jedyną nocą w tym tajemniczym sześciokącie. Piaszczysta gleba nie była dla Vardii najlepsza, zdołała jednak znaleźć twarde, mocne miejsce blisko skraju lasu i usadowiła się na noc. Ona i Wuju odpoczywały, a przybój uderzał w podwodne skały zaraz za linią brzegową, a później z sykiem wpelzał na plażę. Coś zaniepokoiło Wuju, która zbudziła innych. - Nathan - powiedziała - jeżeli to jest nietechnologicz- 290 ny sześciokąt tak jak Murithel, to jak działa twoje urządzenie do mówienia? Przecież w zasadzie ciągle jest to po prostu radio. Taka myśl nigdy nie przyszłaby Brazilowi do głowy. Pomyślał przez chwilę. - Trudno mi powiedzieć - odpowiedział ostrożnie - ale na wszystkich mapach itd. jest on określony jako nietech-nologiczny, a generalna logika rozkładu sześciokątów podpowiada to samo. Nie może więc działać, chyba że jest produktem ubocznym translatora. One działają wszędzie. - Translator! - powiedziała ostro. - Czuję, jak mi uwiera w gardle. Skąd one pochodzą, Nathan? - Z Północy - odpowiedział. - Z całkowicie krystalicznego sześciokąta, który hoduje je tak jak się hoduje kwiaty. To żmudna robota i nie wypuszczają ich zbyt wiele. - Ale jak on działa? - nalegała. Nie jest przecież maszyną. _^_ - Nie, nie jest maszyną w sensie, w jakim myślimy o maszynach - odpowiedział. - Nie sądzę, by ktokolwiek wiedział, jak to działa. Został on, jeśli dobrze pamiętam, stworzony w taki sam sposób jak większość wielkich wynalazków, to jest przez prosty przypadek. Najbardziej prawdopodobne jest to, że jego drgania powodują rodzaj sprzężenia z mózgiem planety (mózgiem Markowa). Wstrząsnęła się nieznacznie, a Braził przysunął się do niej, sądząc, że przyczyną był spadek temperatury. - Chcesz płaszcz? - spytał. Pokręciła głową przecząco: - Nie, pomyślałam o mózgu. Jakoś działa mi na nerwy - ta cała potęga, potęga tworzenia i utrzymywania tych wszystkich prawideł dla wszystkich tych sześciokątnych komórek, operowania translato-rami, a nawet przemiany ludzi w coś innego. Myślę, że ta idea w ogóle mi się nie podoba. Pomyśl o rasie, która mogła coś takiego zbudować! To mnie przeraża. - Braził potarł jej ludzkie plecy łbem, powoli. - Nie przejmuj się takimi sprawami - powiedział miękko. - Ta rasa dawno wymarła. Nie porzucała tematu: - Ciekawa jestem - powiedziała 19t 291 tonem jakby nieobecnym - co by było, gdyby oni ciągle gdzieś tu byli, gdzieś tu się kręcili. To by oznaczało, że wszyscy jesteśmy zabawkami, wszyscy! Mając siłę i wiedzę, żeby to wszystko stworzyć, byliby tak bardzo od nas wyżsi, że nawet byśmy o tym nie wiedzieli. - Potrząsnęła nim i spojrzała mu w oczy. - Nathan, co będzie jeżeli jesteśmy dla nich tylko igraszką? Odpowiedział twardym spojrzeniem: - Nie jesteśmy - mówił cicho. - Markowianie odeszli - umarli i odeszli. Ich duchy to mózgi takie jak ten, który kieruje tą planetą - po prostu gigantyczne komputery, zaprogramowane i automatycznie się konserwujące. Pozostałe ich duchy to ludzie, Wuju. Nie zrozumiałaś nic z tego wszystkiego, czego się nauczyłaś w czasie całej tej podróży? - Nie rozumiem - powiedziała zwyczajnie. - Co masz na myśli mówiąc, że Pudzie są duchami cywilizacji Markowa? - Do północy przy Studni Dusz - wyrecytował. - To jedyny zwrot wspólny wszystkim tysiącu pięciuset sześćdziesięciu sześciokątom. Pomyśl o tym! Wielu z nas jest oczywiście krewnymi, a wielu ludzi tutejszych to odmiany zwierząt w innych sześciokątach. Wymyśliłem rozwiązanie dla tej części łamigłówki, kiedy wyszedłem z Wrót w swej postaci - i znalazłem się w sześciokącie, który zawsze uważaliśmy za "ludzki". Po sąsiedzku żyły wielkie na półtora metra bobry - inteligentne, cywilizowane, nawet intelektualne, ale w gruncie rzeczy były odpowiednikiem małych bobrów - zwierząt z Diiii. Większość dzikich zwierząt, jakie widzieliśmy w sześciokątach zbliżonych do typu świata, który nasza stara rasa mogła zasiedlić, jest spokrewniona z tymi, które kiedyś tam żyły. Wszystkie one są powiązane. - Te sześciokąty reprezentują macierzyste światy, Wuju - powiedział poważnie. - Tu właśnie założyciele cywilizacji Markowa zbudowali poligony doświadczalne. Tu również ich technicy urządzili biosfery, które miały skontrolować poprawność obliczeń matematycznych dla światów, które pragnęli tworzyć. Tu właśnie miało zostać zaprojek- 292 towane ekologiczne urządzenie naszej galaktyki, a być może również i innych. Ponownie wstrząsnął nią dreszcz: - Chcesz powiedzieć, że wszyscy ci ludzie zostali stworzeni tylko po to, by stwierdzić, czy te systemy mogą funkcjonować? Niczym boskie kukiełki? I że gdyby eksperyment przebiegł pomyślnie, Markowianie mieli stworzyć gdzieś planetę, która cała byłaby taka? - Masz częściowo rację - odparł. - Stworzenia nie zostały jednak uformowane z energii wszechświata, jak z materiału fizycznego. Gdyby tak było, byliby oni bogami, tak jak powiedziałaś. Nie dlatego jednak zbudowano świat. Byli rasą zmęczoną - ciągnął. - Co robisz, jeśli możesz już zrobić wszystko, wiesz wszystko, wszystkim władasz? Przez chwilę rozkoszujesz się tą boską kondycją, ale w końcu to musi męczyć. Wkrada się znudzenie i nie mając gdzie iść, nie mając niczego do odkrycia, żadnego celu przed sobą, musisz popaść w stagnację. - Przerwał na chwilę, a fale uderzające o brzeg zdawały się punktować jego opowieść. Wreszcie ciągnął dalej tym samym marzącym głosem. - Skierowali więc swoich mistrzów do budowy sześciokątów Świata Studni. Te, które się sprawdziły, zostały zaakceptowane, a wtedy wybudowano pełny świat - ojczyznę, któremu znaleziono na drodze matematycznej właściwe miejsce w kosmosie. To jest powodem, dla którego tak wiele tu nakładania się - niektórzy twórcy byli zdolniejsi od innych, wielu podkradało i modyfikowało cudze projekty. Kiedy się sprawdziły, Markowianie weszli do Studni poprzez Wrota, dobrowolnie, a nie pod przymusem i przeszli przez mechanizm przydziału. Rozbudowali sześciokąty, walczyli ze sobą robili jeszcze coś - co robili tak, jak nikt inny - umierali w walce. - A więc zasiedlili macierzyste światy? - wyszeptała. - Zrezygnowali z kondycji bogów, by cierpieć ból, by walczyć i umierać? - Nie - odpowiedział. - Osiedlili się w Świecie Studni. Kiedy projekt został spełniony, zniszczono go i zaczęto budować nowy. To, z czym mamy tutaj do czynienia to tylko 293 najmłodszy ze światów, najmłodsze rasy, ostatnie. Marko-wianie walczyli tu i umierali. Nie tylko cała materia, ale i sam czas jest konstrukcją matematyczną, którą oni poznali i przezwyciężyli. Po wielu pokoleniach, sześciokąty, o ile funkcjonowały, stawały się samowystarczalnymi społecznościami. Markowianie, odmienieni, zrodzili dzieci, które głosiły prawdę. To właśnie ci spadkobiercy, markowiańskie potomstwo, przeszło do Studni przez lokalne Wrota do tego, co dziś nazywamy Strefą, do tej olbrzymiej Studni, przez którą i my przeszliśmy. Przechodzili każdego szóstego dnia szóstego miesiąca szóstego roku, a Studnia porywała ich, za jednym zamachem. Zabierała ich, klasyfikowała i przewoziła do macierzystych światów ich ras. - Ale na pewno - zaprotestowała - światy miały już własnych mieszkańców. Jest coś takiego jak ewolucja... - Nie przechodzili fizycznie - wyjaśnił od razu. - Tylko ich treść, coś, co Mumiowie nazywali ,,istotą", przechodziła. W odpowiednim czasie wchodzili na statki i docierali do studni. Dlatego właśnie translator nazywa ją Studnią Dusz, Wuju. - A więc jesteśmy dziećmi założycieli cywilizacji Markowa - westchnęła. - Byli zaczynem naszej rasy. - Właśnie - przyznał jej rację. - Zrobili to jako projekt, jako eksperyment. Nie zrobili tego po to, by zabić swoją rasę, ale by ją zachować i zachować samych siebie. Jest taka legenda, która mówi, że Stara Ziemia została stworzona w ciągu siedmiu dni. To jest zupełnie możliwe - Markowianie kontrolowali czas tak samo jak wszystko inne, i ponieważ musieli opracowywać światy matematycznie dla ich uformowania i stworzenia zgodnie z prawem natury, mogli w krótkim czasie wykonać pracę milionów lat i usunąć swoich ludzi we właściwym momencie, gdy nadszedł logiczny, stosowny moment dla rozwinięcia się dominującej formy - lub form - życia. - A ci ludzie tutaj - czy to wszystko są przybysze i potomkowie przybyszów? - spytała. - Nie miało ich tu być - powiedział. - To znaczy przybyszów. Wiesz jednak, że Markowianie zamieszkiwali swój 294 stary kosmos. Istniały jeszcze ich stare planety. Część mózgów przetrwała - spora liczba, jeżeli natknęliśmy się na choćby jeden z nich w naszym niewielkim zakątku kosmosu. Były quasi-organiczne, zbudowane jako integralna część planety, którą obsługiwały i praktycznie nie było sposobu, by je wyłączyć. Ostatni Markowianie nie mogli zamknąć swojego mózgu, pozostawili więc wejście otwarte, by zamknęło się wtedy, gdy czas zrobi ze starymi światami to samo, co robi z wszelkimi rzeczami pozostawionymi bez konserwacji. - A więc pozostały jeszcze miliony otwartych Wrót - spekulowała. - Ludzie cały czas mogli w nie wpadać. - Nie - odpowiedział. - Wrota otwierają się tylko wtedy, gdy ktoś chce, by się otworzyły. Nie trzeba żadnego mistycznego klucza, chociaż ten chłopak Yarnett, tam na Dalgonii, spowodował otwarcie, zamykając w swym umyśle zaobserwowaną relację matematyczną. Nie jest to jednak dziełem przypadku. Varnett stanowił wyjątek. Klucz ma charakter matematyczny, ale nie potrzeba wcale posiadać klucza, żeby uruchomić Wrota. - A więc co jest tym kluczem? - spytała, zaintrygowana. - Kosmiczni wędrowcy - tysiące przeszło przez Studnię, nie tylko z naszego sektora, ale zewsząd. Spotkałem kilku. To jest samotna praca, Wuju i ze względu na Skrócenie Fitzgeralda i operacje odmładzania - praca długotrwała. Wszyscy ludzie, którzy wpadli tu przez Wrota, odebrali sygnały na częstotliwościach alarmowych, które ściągnęły je ku nim. Czy się do tego przyznają, czy też nie, wszyscy mieli jedną cechę wspólną. - Jaką? - spytała, zafascynowana. - Wszyscy szukają śmierci albo postanowili umrzeć - odpowiedział równym głosem, bez śladu emocji. - Albo też - woleli umrzeć, niż dalej żyć. Szukali fantastycznych światów, które by rozwiązały ich własne problemy. - Tak samo jak Markowianie. Przez chwilę milczała. Nagle spytała: - Skąd ty to wszystko wiesz, Nathan? Tutejsi nie wiedzą. 295 - Zorientowałaś się, prawda? - odpowiedział z podziwem. - Tak, kiedy ostatni zostali przemienieni, zamknęli Studnię na głucho. Ci, którzy nie chcieli iść, stracili nerwy albo czuli się szczęśliwi tutaj - ci zostali, ze wspomnieniem, a być może nawet żalem, kiedy to się już stało, ponieważ kultywowali powiedzonko do północy przy Studni Dusz, jako odpowiednik "na zawsze". Skąd to wiem? Jestem bystry, stąd. Tak samo jak Skander, i dlatego właśnie zmierzamy tam, dokąd musimy. Przyjęła to wyjaśnienie, nie zauważając uniku. - Jeżeli jednak wszystko jest zamknięte, czym się przejmować? - spytała. - Skander nie jest w stanie zrobić nic złego, prawda? - Głęboko pod nami pracuje wielka maszyna - powiedział poważnie. - Mózg Markowa jest tak potężny, że mógł stworzyć i utrzymać przy życiu światy macierzyste tak, jak utrzymuje ten; mózg utrzymuje równania, które podtrzymują istnienie wszelkiej materii stworzonej w sposób inny niż naturalny, które mogą zniszczyć strukturę czasu, przestrzeni i materii tak, jak ją stworzyły. Skander chce zmienić tę równania. Stawką jest nie tylko nasze życie, ale wszelka egzystencja. Patrzała na niego długo, później odwróciła się powoli, uciekając wzrokiem w las, pogrążona w myślach. Nagle powiedziała: - Popatrz, Nathan! Znikły latające światełka! Coś słyszę! Braził przyjrzał się ścianie lasu. Był tam rodzaj owadów, świecących i przemykających przez las. Zauważył, że światło było stałe - migotanie, widoczne z brzegu stanowiło złudzenie, spowodowane gęstym listowiem. Było zbyt ciemno, by jego wzrok jelenia uchwycił jakiekolwiek szczegóły, ale pływające, ślizgające się światła widział wyraźnie. Pomyślał, że jest w nich coś bardzo znajomego. Nigdy tu nie byłem, a jednak gdzieś to już widziałem - pomyślał. - Posłuchaj - szepnęła Wuju. - Słyszysz? Wyćwiczone ucho Brazila uchwyciło już ten dźwięk poprzez szum fal uderzających o brzeg. To była muzyka - natrętna, dziwna, nawet niesamowita 296 muzyka, muzyka, która zdawała się przenikać ich ciała do głębi. - Taka dziwna - powiedziała Wuju cicho. - Taka piękna. - To przecież Elfy! - pomyślał nagle. Oczywiście, to muszą być Elfy! Sklął się za to, że wcześniej o tym nie pomyślał. Tak blisko równika muszą występować czary. Niektóre z tych paskud wślizgnęły się na Starą Ziemię i strasznie trudno było je stamtąd przegonić. Przyjrzał się z niepokojem Wuju. Miała rozmarzony wyraz twarz, a górna część tułowia kołysała się płynnie w rytm muzyki. - Wuju! - powiedział ostro. - Daj spokój. Skończ z tym! Odepchnęła go i ruszyła do przodu, w stronę lasu. Próbował jej zagrodzić drogę, nic nie mogło jej jednak powstrzymać. Otworzył pysk i próbował chwycić ją za ramię, ale wyrwała się. - Wuju! - zawołał za nią. - Nie idź! Nie zostawiaj nas! Nagle z nieba runął na niego jakiś ciemny kształt. Zrobił unik, uginając przednie nogi i ruszył biegiem. Atak powtórzył się i w tym momencie przeklął słaby wzrok, który nie pozwolił mu w pełni wykorzystać jego refleksu. Nad sobą usłyszał maniakalny, dziki śmiech, a wraz z nim czuł, że tym razem atak trafia w cel. Spychają mnie do lasu! - zrozumiał. Zawsze, ilekroć próbował ruszyć w innym kierunku, napastnik, śmiejąc się i bełkocąc, uderzał znowu, blokując jego ruchy. - Kuzynie Nietoperzu! Przestań! To ja, Nathan Braził! - zawołał w stronę ciemnego kształtu, wiedząc, że nie zda się to na nic, ponieważ Nietoperz znajdował się pod wpływem zaklęcia Elfów. Braził znalazł się wreszcie w lesie, gdzie Nietoperz nie mógł go ścigać lotem. Widział jego sylwetkę na tle osrebrzonego światłem gwiazd oceanu. Obejrzał się i z trudnością dostrzegł masywny kształt oddalający się w głąb jakieś osiem metrów od niego. - Wszystko na nic! - pomyślał. - Muzyka złapała ją, a Nietoperz złapał mnie. - Potykałem się już z nimi - pomyślał - i wygrałem. 297 Może uda się i teraz, bo oni o tym nie wiedzą. Nie ma jednak wyboru. Jeżeli nie pójdę, poślą po mnie jeszcze jakieś inne stworzenia. Nie widział prawie nic, mimo światła przemykających świetlików, otaczających go coraz gęstszą masą w miarę jak zagłębiał się w las, czuł jednak zapach Wuju i szedł za nim. Po jakichś dwudziestu minutach wyszedł na rodzaj polany. Muchomorowy krąg - pomyślał ponuro. Pod olbrzymim drzewem rozciągał się szeroki krąg utworzony z wielkich brązowawych muchomorów. Właśnie stąd dobiegała muzyka, emitowana przez tysiące owadów, kłębiących się ponad jego środkiem. Również Wuju znajdowała się wewnątrz kręgu, niemal przysłonięta przez owady, stłoczone teraz tak ciasno, iż oświetlały cały teren niczym silna lampa. Tańczyła i chwiała się w rytm niesamowitej muzyki ich skrzydeł, tak samo jak liczne inne zgromadzone wewnątrz kręgu stworzenia różnego kształtu i rozmiarów. Stopniowo, w miarę jak dołączały się nowe świetliki, muzyka potężniała. W dziupli wielkiego drzewa siedział świetlik, nieruchomy i czujny, o wiele większych rozmiarów niż pozostałe, być może metrowych. Miał owalny kształt żuka, lekki, żebrowany spód, bardzo elastyczny. Duże, długie, zaopatrzone w stawy tylne nogi trzymał przed sobą zgięte, ale ułożone swobodnie, a dwiema przednimi nogami, dłuższymi i zaopatrzonymi w ostre ząbkowane krawędzie, którymi zdawał się dyrygować owadzią orkiestrą, wymachiwał w doskonałym rytmie. Tak właśnie siedział, obserwując taniec, z wystawionym brzuchem, oparty o pień drzewa, twarzą na teleskopowym karku, opuszczoną na pierś. Twarz miał dziwną, w ogóle nie owadzią. Wydawało się, że ma również mały, skudlony wąsik, a ponad nim doskonale krągły, czarny nos oraz parę niemal ludzkich oczu, które odbijały refleksy wydarzeń złym, starczym spojrzeniem. Nagle ściemniało i w środku kręgu wylądował Kuzyn Nietoperz, skłonił się przed głównym widzem i przyłączył do tańców. Dziwne oczy głównego świetlika omiotły krąg, 298 a potem strzeliły w stronę Brazila, którego sylwetka skryta w lesie była ledwie widoczna. Nagle przywódca owadów złożył przednie nogi w kształt litery V, a muzyka urwała się, pozostawiając wszystkich tancerzy znieruchomiałych; nawet świetliki - zdało się - zamarły w locie. Główny owad, który, o czym Braził wiedział, był Królową Roju, przemówił do Kuzyna Nietoperza. Braził uznał za bardzo ciekawe to, iż translator przetransponował ten głos na głos niewiarygodnie małej, starej kobiety. Tak się rodzą legendy o wiedźmach - pomyślał sardonicznie. - Przyprowadziłeś tylko dwoje! Poleciłem ci przyprowadzić całą trójkę! - powiedziała Królowa oskarżycielskim tonem do Kuzyna Nietoperza. Nietoperz ponownie skłonił się, jego głos brzmiał płasko, mechanicznie. - Ten ostatni jest rośliną, Wasza Wysokość. Wypuszcza na noc korzenie i nic nie może go zbudzić prócz porannego słońca. - To niedopuszczalne - warknęła Królowa Roju. Dawaliśmy już sobie radę z tym problemem. Czekaj! - zwróciła się do Brazila i poczuł na sobie świdrujący wzrok. - Jeleniu! Wejdź w krąg! - rozkazała Królowa, a Braził poczuł, że powoli, z oporami, wbrew swej woli, posuwa się w stronę kręgu. Poczuł ogromny wzrost energii w momencie, gdy wszedł w krąg muchomorów. - Krąg wszyskich połączy! Złączcie się do chwili mego powrotu, albo do rana, do północy przy Studni Dusz - zaśpiewała Królowa, a potem przewróciła się na brzuch, wspierając na czterech nogach. Na grzbiecie miała długie, złożone skrzydła, wydawało się, że promieniuje tą samą substancją, co na brzuchu, chociaż Braził wiedział, że był to przede wszystkim blask odbity. - Pokażesz mi - powiedziała do Nietoperza, a ten natychmiast wzbił się do lotu. Królowa poleciała za nim z odgłosem dzwonienia, który był jakby pojedynczą nutą wyjętą z niesamowitej symfonii Elfów. 299 Braził próbował ponownie przestąpić krąg muchomorów, ale nie zdołał. Kopnął jeden machinalnie, okazało się jednak, że .przypomina on raczej skałę niż grzyb, kopyto uderzyło z głośnym klekotem, lecz poza tym nic się nie stało. Przyjrzał się zgromadzonym w kręgu tancerzom. Wszyscy, podobnie jak Wuju, zamarli niczym posągi, choć wiedział, że oddychają. Słychać było monotonne, ale przyjemne buczenie Elfów, wyznaczające miejsce. Wiele stworów niejasno przypominało ludzi; wszystkie były małe, niektóre podobne do małpy, wszystkie jednak były zniekształconymi, diabelskimi wydaniami swoich pierwowzorów. Braził pamiętał spotkania na Starej Ziemi. Ponieważ Elfy stworzyły swoją własną prasę, która miała im służyć, miały dość dobrą reputację w folklorze i przesądach. Nigdy nie zdołał wykryć, jak zdołały się tam dostać. Och, niektórzy przedstawiciele wielu innych ras zrobili to samo, niektórzy na ochotnika, by uczyć ludzi, niektórzy dlatego, że ich macierzyste światy zostały zamknięte, zanim osiągnęły dojrzałość, a na Starej Ziemi było miejsce i podobna biosfera. Zastanawiał się leniwie, czy owi prymitywni wieśniacy, którzy opowiadali tyle cudownych historii o Elfach lubiliby je nadal, gdyby wiedzieli, że ten lud podwoił się, dając podstawę istnienia wiedźm i wielu innych złych duchów. Za dobrze im się wszystko udawało. Wypracowały swoją magię i zdominowały swój sześciokąt, używając zbiorowej siły umysłu roju, kierowanej przez Królową Roju, która była matką ich wszystkich, i próbowały rozszerzyć swoje panowanie. Zdołały ingerować w trzynastu innych sześcio-kątach Południa, gdzie matematyka dopuszczała ich niezwykłą moc, zanim Markowianie ostatecznie nie ograniczyli ich wpływów do własnego sześciokąta. Tu były w swoim żywiole, tu były rasą wyższą, panującą. Jak wiele tysięcy, być może - setek tysięcy rojów żyło w tym sześciokącie? - zastanawiał się Braził. Pobiłem je już raz poza ich siedzibą, ale czy zdołam tego dokonać tu, gdzie są w swoim żywiole? Minęła mniej więcej godzina, a Braził, jedyna porusza- 300 jąca się w kręgu postać, denerwował się coraz bardziej, uczepił się jednak tego pokładu optymizmu, ukrytego gdzieś głęboko w nim. Jeśli nie uda im się z Vardią przed świtem, owe nocne stwory wrócą do swoich kryjówek w drzewach, a wśród nich również Królowa Roju. Jak daleko do świtu? - zastanawiał się. Nagle, tknięty pewną myślą, zaczął ostrożnie kreślić wokół kręgu pentagram. Starał się nie zwracać na siebie uwagi, więc wyglądało, że właściwie nie jest zajęty niczym szczególnym; ale udało mu się wyryć kopytem ślad na trawiastej łące. Wiedział, że to ryzykowna próba, ale mógł w ten sposób zatrzymać Królową Roju do rana. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy zatrzeszczało poszycie i ujrzał Vardię wkraczającą na pagórek i w krąg, z Królową Roju, siedzącą na jej słonecznym liściu. Mignął cień i również Nietoperz wylądował w kręgu. Kiedy tylko Vardią znalazła się w muchomorowym kręgu, Królowa odleciała na swoje miejsce pod osłoną drzewa i przyjęła znowu tę niedbałą i nienaturalną siedzącą pozę. - Za późno - pomyślał i przestał kreślić pentagram. Będę musiał przyjąć urok, a później dopiero go złamać. Królowa Roju wyglądała, jakby rozmyślała przez kilka minut. Później prędko spojrzała w stronę kręgu. - Bądźcie wolni w kręgu! - powiedziała niemal niedbale tym cienkim głosem staruszki. Nietoperz słaniał się przez kilka sekund, potem złapał równowagę i spojrzał dookoła, zaskoczony. Zdumiał się, dostrzegłszy swych towarzyszy. - Braził! Vardią! Wuju! Jak się tu dostaliście? Wuju rozejrzała się dookoła, dziwiąc się zgromadzeniu. Dostrzegła Brazila i podeszła do niego: - Nathan! - powiedziała lękliwie. - Co się dzieje? Vardią również rozglądała się zdziwiona, szepcząc: - Cóż za dziwny sen! Nietoperz okręcił się w kółko, wypatrzył Królową Roju i ruszył ku niej. Doszedł do linii kręgu i tam ugrzązł. Trzepotał skrzydłami, próbując się wzbić w powietrze, ale nie zdołał unieść się ani trochę. 301 - Cóż to u diabła znaczy? - powiedział ze zdumieniem. - Ostatnie, co pamiętałem, to lot blisko linii brzegowej i nagle ta dziwna muzyka... a teraz budzę się tu1. - Wydaje się, że te stworzenia... - zaczęła mówić Wuju, ale Królowa Roju przerwała jej ostro. - Zamilcz! - i głos Wuju urwał się w pół zdania. Królowa Roju spojrzała w górę na ledwie widoczne niebo. - Nadchodzi burza - powiedziała bardziej do siebie niż do kogokolwiek. - Potrwa co najmniej do rana. Dlatego też najprostsza rzecz będzie najlepsza. - Popatrzała na huczący rój, a potem przewróciła się i weszła w krąg. Braził czuł, jak wzrasta moc. Królowa Roju znowu przewróciła się lekko, siadając na brzegu muchomora, wewnątrz kręgu, z przednimi nogami założonymi do tyłu dla zachowania równowagi. - Co zrobimy z intruzami? - spytała rój. - Dopasujemy ich - dobiegła zbiorowa odpowiedź roju. - Dopasujemy ich - powtórzyła Królowa Roju. - A jak możemy ich dopasować, skoro mamy tak mało czasu? - Przekształć ich, przekształć ich - zasugerował rój. Spojrzenie Królowej Roju spoczęło na Wuju, która przytłoczona nim, przylgnęła do Brazila. - Chcesz go? - spytała Królowa Roju kwaśno. - Będziesz go miała! - Jej oczy zapłonęły niczym rozżarzone węgle, a buczenie roju, już teraz nieznośne, jeszcze się wzmogło. W miejsce, które zajmowała Wuju, nagle pojawiła się łania, nieco mniejsza i smuklejsza niż jeleń, w którym tkwił Braził. Spłoszona światłami, rozejrzała się, a potem schyliła i skubnęła trawy, nie pomna dotychczasowych wydarzeń. Teraz Królowa Roju zwróciła się ku Vardii: - Roślino, tak bardzo chcesz udawać zwierzę, więc nim będziesz! Brzęczenie znowu się wzmogło i tam, gdzie stała Vardia, pojawiła się jeszcze jedna łania, taka sama jak ta, w którą przemieniła się Wuju. Łatwiej jest użyć miejscowego zaklęcia, które już się zna - rzuciła Królowa Roju w przestrzeń, nie adresując tej 302 uwagi właściwie do nikogo. - Muszę się śpieszyć. - Spojrzała teraz na Kuzyna Nietoperza. - Lubisz ich, więc bądź im podobny! - rozkazała i również Nietoperz przeistoczył się w taką samą łanię. Wreszcie Królowa zwróciła się do Brazila: - Jelenie nie powinny myśleć - powiedziała. - To niezgodne z naturą. Oto twój harem, jeleniu. Panuj nad nim, rządź nimi, ale jako ten, kim jesteś, a nie ten, którego udajesz! Niesamowity odgłos roju znowu się wzmógł, a w umyśle Brazila zapanowała bezmyślna pustka. - Wreszcie - oświadczyła dobitnie Królowa Roju - po to, aby tak skomplikowane czary, rzucone w takim pośpiechu, nie mogły zostać złamane, zapisuję tej czwórce w darze lęk i strach przed innymi, prócz zwierząt ich gatunku, i przed wszystkim, co przeszkadza bestiom. Są uwolnione z kręgu. Braził nagle wystrzelił w mrok, a pozostała trójka pomknęła za nim. Zalśniła błyskawica, gdzieś uderzył grom. - Krąg jest złamany - zaśpiewała Królowa Roju. - Wracamy do naszego schronienia - odpowiedział rój, rozpraszając się. Pozostałe stworzenia ożywiły się, niektóre bełkocąc coś szaleńczo, inne wyjąc w świetle błyskawic i huku grzmotów. Królowa Roju znowu wykonała salto i pośpiesznie przeszła pod drzewo, do swojej dziupli. - Niedbała robota - zamruczała do siebie. - Nienawidzę pośpiechu. Zaczął padać deszcz. Mimo, że były to niedbałe czary, rzucane w pośpiechu, Braził potrzebował prawie całego dnia i jeszcze nocy, by je złamać. Wykorzystał prosty fakt: w czasie całego seansu Królowa Roju nie słyszała ani razu jego głosu i po prostu nie przyszło jej do głowy, że mógł mówić. Urządzenie na-dawczo-odbiorcze na translatorze nadal działało, chociaż niewiele z niego było pożytku przez resztę burzliwej nocy i w ciągu następnego dnia, gdy nocne Elfy spały. 303 Kiedy stworzenia pojawiły się z nastaniem zmroku, rozmawiały. Rozmowy te były niezmiernie różnorodne, złożone, dotyczyły działań i pojęć obcych jego doświadczeniu, ale tworzyły słowa i zdania, które odbiornik zamontowany w jego porożu przekazywał do mózgu. Te słowa, choć w większości wyzbyte sensu, stanowiły zasilający, ciągły strumień, który atakował jego umysł, pobudzał go, dostarczał mu jakiegoś zaczepienia. Powoli wracała świadomość, formowały się pojęcia, przebijając się przez zaporę czarów. Ta iskra w nim, która zawsze podtrzymywała go, nie pozwoliła mu przerwać czy wyłączyć się. Pojęcia łomotały do jego mózgu, wywołując obrazy poszczególnych słów, tworząc konstrukcje, które wdzierały się do jego świadomości. Była to jakby walka z niewidoczną barierą, gdzie coś w nim atakowało, waląc w położone blokady. I nagle przebił się. Wspomnienia nagle wróciły, a wraz 2 nimi - zdolność rozumowania. Czuł się wyczerpany, walka bardzo go zmęczyła, wiedział jednak, że nie ma czasu do stracenia, że w tym czasie zostały wzniesione nowe zapory. Rozejrzał się w ciemności. Trudno było dostrzec cokolwiek poza przemykającymi kształtami Elfów, wiedział jednak, że musi przebywać głęboko we wnętrzu sześciokąta. Przyjrzał się otoczeniu dokładniej. Opodal spali przemienieni trzej członkowie wyprawy, identyczni we wszystkim łącznie z zapachem. Królowa Roju rzeczywiście śpieszyła się i dlatego użyła tego samego modelu. Wiedział, że niewiele można będzie zdziałać przed świtem, jeżeli nie chce się zdradzić przed jakimś ciekawskim Elfem, działając niezgodnie z naturą i postacią jelenia. Odprężył się więc i czekał brzasku. Świt przyniósł bezpieczeństwo i swobodę poruszania się. Strawił ponad godzinę na próbach nawiązania jakiegoś kontaktu z trzema łaniami, ale natrafił na puste, zwierzęce spojrzenie i równie typowe zachowanie. Urok, rzucony na nich, nie mógł zostać złamany od zewnątrz. Przez chwilę zastanawiał się, czy ich w ogóle nie porzucić; poszłyby za nim do granicy, oczywiście, ale nie mogłyby 304 jej przekroczyć. Logika dyktowała takie właśnie rozwiązanie. Wiedział jednak, że nie mógłby tego zrobić. Przynajmniej dopóki nie wykorzysta wszystkich możliwości. Ruszył, usiłując posuwać się tym samym dzikim szlakiem, z którego korzystali idąc w głąb lądu. Zdecydował, że najlepiej będzie iść prosto na wschód; co by się nie stało, prędzej czy później powinien w ten sposób dotrzeć do oceanu, a tam już mógłby określić swoje położenie. Poruszał się ze zręcznością, jaką w tym lesie mógł się wykazać tylko jeleń, a pozostała trójka podążała za nim posłusznie, wręcz niewolniczo. Domyślał się, że działo się to z powodu czarów. Królowa Roju przywiązała Wuju do niego, a później powieliła jeszcze dwukrotnie zabieg transformacji, co znacznie upraszczało sprawę. Dotarł do oceanu przed zmierzchem, w żaden jednak sposób nie mógł określić, czy znajdował się na północ, czy na południe od kolonii El-^ów, której szukał. Stwierdził, że jak na jeden dzień, osiągnął sporo a nazajutrz wszystko musi się wyjaśnić. Obudził się później niż zamierzał, słońce prażyło już ocean, pokrywając jego powierzchnię tysiącami błyszczących punkcików niczym deszczem brylantów. - Którędy teraz? - zastanawiał się. - Czy jestem na północ czy na południe od naszej ostatniej pozycji? Wreszcie postanowił skierować się na północ, w najgorszym razie dojdzie w ten sposób do granicy Ghimon. Jeśliby nie trafił do miejsca, którego szukał, musiałby rozstawić swoje stadko na jakiś czas i wrócić później, by załatwić sprawę do końca. Mniej więcej po godzinie wędrówki plażą dotarł do tobołów, tkwiących w piasku w tym samym miejscu, w którym obozowali pierwszej nocy. Były wilgotne i przysypane piaskiem, ale nietknięte. Kiedy łanie baraszkowały na fali przyboju i obwąchiwały dziwnie pachnące przedmioty na piasku, on pracował gorączkowo, przeklinając, że nie posiada rąk. Po dziesięciu minutach mógł już otworzyć worek, a po kilku następnych 20 Północ przy studni dusz 'iO1^ wygrzebał z niego jeden z miotaczy płomieni, jakie nosiła Vardia. Następnym problemem było podnieść go jakoś. Zdołał wreszcie jakoś uchwycić broń pyskiem. Było to bardzo niewygodne i wiele razy ją upuścił, idąc w stronę lasu, ale za każdym razem cierpliwie podnosił. Przeniesienie miotacza przez cały las zajęło mu całe godziny, w końcu jednak wyszedł na polanę, która wydała mu się w złowieszczy sposób znajoma: krąg muchomorów i wysokie drzewo. Zbyt silnie wryła się w pamięć, by mógł ją uznać za podobną tylko siedzibę jakiegoś innego roju, a jego nos jelenia rozpoznał nieomylnie tamten zapach. Starannie wyszukał duży, nieregularny kamień i z wielkim trudem przytoczył go na odległość metra od zagłębienia, które stanowiło tron Królowej Roju, u podstawy wysokiego drzewa. Udało mu się oprzeć miotacz bokiem o kamień, tak że uniósł się i skierował wylotem na zagłębienie. Zadowolony, naściągał patyków z lasu i zbudował niezgrabny pentagram wokół miotacza i kamienia. Potem ułożył się tak, że jego przednie nogi spoczywały po obu stronach miotacza, przy czym lewa podpierała rękojeść, gdzie również znajdował się pojemnik z gazem, a prawa spoczęła zaraz na prawo od spustu. Podciągnął prawą nogę, naciskając na spust. Pistolet podskoczył, ale udało mu się zachować ogólny kierunek. Dał się słyszeć syk ulatującego gazu, ale płomienia nie było. Zwolnił spust rozumiejąc, że skałkowy mechanizm zapłonowy będzie wymagać mocnego i krótkiego uderzenia o spust. Wiedział, że jeżeli tak właśnie zrobi, może stracić panowanie nad miotaczem, który może nawet nagle podskoczyć i oparzyć go. Westchnął i podjął decyzję. Starannie podłożył swoją lewą przednią nogę pod kolbę broni, a prawą dotknął wielkiego, nie osłoniętego spustu, zrobionego z myślą o mackach Vardii. Nagle, jednym ruchem, pociągnął mocno za spust prawą nogą. Broń lekko podskoczyła, ale nie przewróciła się. Ale i nie wystrzeliła. Opanowując niecierpliwość, spróbował powtórnie. Jeszcze 306 jeden niewypał, a to dlatego, że ciągnął spust, zamiast go pchać prosto do tyłu. Zastanawiał się czy, z powodu ograniczeń wynikających z jeleniej budowy, w ogóle mu się to uda? Jeżeli nie - będzie musiał mimo wszystko porzucić swoich towarzyszy. Spróbował jeszcze raz, wkładając w to całą siłę. Pistolet zapalił, ale nieomal wyskoczył z jego niepewnego uchwytu. Ostrożnie, nie zwalniając spustu, delikatnie wycelował broń ponownie w kierunku drzewa. Na lewo od drzewa teren tlił się, tu i ówdzie pełzały jeszcze języki ognia. Teraz płomień skoncentrował się na dziupli, widział, jak kora tli się i zajmuje ogniem, jak ogień obejmuje drzewo niczym jakaś płynna, żyjąca istota. Buchnął dym, zapach drażnił nozdrza. Ptaki wrzeszczały jak oszalałe, a leśne zwierzęta w panice szukały schronienia. Nagle usłyszał to, na co czekał: cienki, słaby głos, zanoszący się kaszlem. Królowa Roju miała kilka wyjść z dziupli. Spełzła, oszołomiona, z pnia drzewa, blisko miejsca, gdzie odchodziły cztery główne konary. Była oślepiona, miała mdłości, posuwała się, macając przed sobą niepewnie, starając się dostać na jedną z gałęzi. - Królowo Roju! - zawołał, nie zmniejszając płomienia - czy mam cię spalić, czy też przyjmiesz moje warunki? - Kim jesteś, że śmiesz tak postępować ze mną? - wy-stękała, kaszląc i jęcząc w strachu i poniżeniu. - Jestem tym, którego skrzywdziłaś, i który wypędził twoich przodków z dalekich planet! - odpowiedział śmiało, ale z pewnym lękiem, zastanawiając się, na jak długo starczy ładunek miotacza. - Czy poddajesz się? Wielki owad nie zdołał wdrapać się na gałąź, niemal pokonany przez dym i wrażenie, jakie robiły płomienie. Braził nagle przestraszył się, że spadnie w ogień nim się podda. - Poddaję się! - zawołała Królowa Roju. - Odwróć swój przeklęty ogień! - Powiedz całe zaklęcie! - zażądał. - Poddaję się pod karą odwrócenia, cholera! - wrzasnęła nerwowo. 20* 307 W tym momencie skończył się zapas gazu, a miotacz pyk-nął i zgasł. Braził zostawił go i spojrzał dziwnie. Jeszcze kilka sekund i byłby przegrał. - ściągnij mnie na dół, zanim nie spłonę! - krzyknęła Królowa Roju, której nadal groziło wielkie niebezpieczeństwo. Płomienie nadal omiatały pień, chociaż bez dodatkowego zasilania powoli ginęły, ustępując tlącemu się czerwonemu żarowi na osmalonym pniu. - Skacz prosto przed siebie i sfruń na ziemię - powiedział. - Znasz odległość. Mogła oczywiście zrobić to już wcześniej, ale gorąco i płomienie zawsze wywoływały paniczny strach tych stworzeń. Wylądowała chwiejnie i przez kilka minut siedziała, dygocąc. Wreszcie odzyskała zimną krew i spojrzała z dołu na niego zezując tymi swoimi starymi, złymi, na wpół ludzkimi oczami. Światło dzienne nie oślepiało jej całkowicie, ale widziała raczej słabo. - Jesteś jeleniem! - wykrztusiła ze zdumieniem. - Jak zdołałeś złamać czar? W jaki sposób w ogóle mówisz? - Twoje czary nie mogłyby działać na mnie zbyt długo - powiedział. - Istota, która zamieszkuje tę prostą powłokę, jest wyższa od ciebie. Ale zaklęcie to wiąże moich towarzyszy, i właśnie dlatego rozkazuję ci. - Masz tylko trzy rozkazy! - splunęła, patrząc na dymiące jeszcze, osmalone drzewo. - Namyśl się dobrze, jeżeli nie chcesz, bym cię zabiła za to, co zrobiłeś mojemu domowi i mej czci! - Niech diabli wezmą twoją cześć! - odparł Braził z niesmakiem. - Gdybyś miała choć odrobinę honoru, nie byłoby potrzeby wywoływania czaru odwrócenia. Dobrze to zapamiętaj. Jeżeli nie wykonasz rozkazów, to ja będę Królową Roju, a ty zostaniesz jeleniem. - Wypowiedz rozkazy, przybłędo - odpowiedziała gorzkim tonem! - Będą uszanowane. Braził starannie przemyślał następne słowa. - Po pierwsze - powiedział. - Moi trzej towarzysze i ja przekroczymy granicę do Ghimon, pokonując tę odle- 308 głość bez czarów lub jakiejkolwiek innej formy ingerencji, która spowodowałaby zagrożenie lub opóźnienie. Królowa Roju uniosła brwi i powiedziała: - Zrobione! - Po drugie - zdejmiesz urok z moich trzech towarzyszy, którzy mają odzyskać pełnię władz umysłowych, całą pamięć, i przywrócisz im pierwotną postać. - Zrobione - zgodziła się Królowa Roju. - Jakie jest trzecie życzenie? - Rzucisz urok, który będzie działał, gdy przekroczymy granicę Ghlom. Wymaże on wszelkie wspomnienia, skutki i znaki po nas, które zdradziłyby, że tu byliśmy, włączając w to ślady w twoim własnym umyśle. - Z przyjemnością - powiedziała. - Tak więc będzie, skoro zmrok zapadnie. - Do północy przy Studni Dusz - odpowiedział. Nie mogła się uchylić. Gdyby jakiś warunek nie został spełniony, pierwotny urok odwróciłby się przeciwko niej. Po jakichś dwóch godzinach zapadła noc. Z pnia nadal unosiły się cienkie strużki dymu, właściwie jednak nic poza tym nie zdradzało walki, która się tu rozegrała. Kiedy owady wyroiły się ze swoich tysięcznych dziupli w okolicznych drzewach, znalazły królową zaniepokojoną, czuły jednak, że stoczyła walkę, którą przegrała. Ponieważ tylko ona potrafiła zjednoczyć ich moc, musiały się z tym pogodzić. W czasie pożaru trzy łanie rozpierzchły się, ale później bojaźliwie wróciły o zmroku i bez większego trudu dały się zapędzić do muchomorowego kręgu. Oczy Królowej Roju zapłonęły nienawiścią, była jednak posłuszna rozkazom. Kiedy rój skupił się w kręgu i zaczął buczeć tą swoją dziwną muzykę, wypowiedziała pierwsze polecenie, tylko po to, aby się upewnić, a następnie przeszła do drugiego. - Trzy istoty w kręgu mają być przywrócone ciałem i umysłem do swych pierwotnych postaci! - ogłosiła, i jak powiedziała, tak się i stało. Braził zaniemówił, przeklinając się za głupotę i przypominając sobie teraz dosłowne brzmienie rozkazów. W kręgu stała bowiem nie zielona mieszanka Czill, lecz 309 Vardia, jaką ją pamiętał z pierwszych dni na statku - człowiek, wiek mniej więcej dwanaście lat, około trzydziestu kilogramów wagi, z wygoloną głową. Obok niej, w chyba jeszcze większym pomieszaniu, stała nie Diiiianka Wuju, ale Wu Ju-li, najwyraźniej zdrowa i uwolniona od nałogu, ale ważąca około czterdziestu pięciu kilogramów, z długimi czarnymi włosami i pokaźnymi, ale obwisłymi piersiami. Był wreszcie ktoś obcy. Chłopiec, na oko w wieku Vardii, krótkowłosy, z niedojrzałymi genitaliami, sięgający mniej więcej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, muskularny i proporcjonalnie zbudowany. - No, cóż, panie Varnett - powiedział Braził, zamyślony. - Trochę za wcześnie się ujawniamy, jak się domyślam. Ekh'1 Wróżbita i Rei oraz mieszkaniec Sleicron ukryty w ciele Vardii zlustrowali ogromne, ośnieżone szczyty górskie, wznoszące się przed nimi. Góry, majestatyczne i wszechogarniające, zbiegały do samego morza. Widać było niewielką plażę, utworzoną z czarniawego piasku. W wodzie dostrzec można było wystające spiętrzone skały, pozostałość dawno wygasłej działalności wulkanicznej. Niebo miało kolor ołowiu, a powietrze było niezmiernie zimne. - Wkrótce napłyną chmury - zauważył Hain, idący za nimi. - Na całej plaży może się rozpadać, deszcz albo śnieg. Lepiej ruszajmy. - Czy możemy uniknąć przeprawy przez góry? - spytał mieszkaniec Sleicron z obawą. - Co będzie, jeżeli skończy się plaża? - Przyjaciel Hain może przylgnąć do nagiej skały, jeśli zajdzie taka potrzeba - odpowiedział Rei pewnie - i w ten sposób przenieść nas. Wydaje się, że będzie to niełatwa i powolna droga, ale i tak prostsza niż inne. Granica z krajem Yrankh przebiega zaledwie kilka metrów od brzegu, nie spotkamy raczej mieszkańców Ekh'1, którzy, jak sądzę, są rodzajem latającej małpy. Mieszkańców Yrankh raczej wolałbym nie spotykać - są mięsożerni - oddychają oni jednak wodą i nie będą raczej nas niepokoić, o ile nie zdecydujemy się na pływanie. - Nadciąga mgła - zauważył Skander. - Lepiej idźmy! - Zgoda - odpowiedział Rei. Ruszyli skrajem plaży. Była to względnie łatwa wędrówka. Plaża rzeczywiście tu i ówdzie nagle urywała się na kilka mil, ale Hain bez trudu, choć ze sporym nakładem czasu, przenosił ich po kolei na grzbiecie. Po upływie prawie trzech dni, na które złożyły się też opóźnienia spowodowane ukształtowaniem terenu i zimnym, dotkliwym deszczem, przebyli mniej więcej trzy czwarte drogi do granicy Shimon. Jedynymi żywymi stworzeniami, 311 jakie napotkali były miliony morskich ptaków, wściekle krzyczących na intruzów. Raz czy dwa zdawało im się, że dostrzegają jakiś ogromny kształt, szybujący wokół górskich szczytów na wielkich białych skrzydłach, ale stworzenia te nigdy nie zbliżały się na tyle, by mogli nabrać pewności. Przy szczególnie długiej wyrwie w plaży, która zabrała Hainowi ponad godzinę na przenosiny, wydarzył się jedyny dotąd incydent podczas ich powolnej wędrówki. Hain wystartował z mieszkańcem Sleicron i zapasami, zostawiając Wróżbitę i Rela ze Skanderem na plaży. Skander siedział, żując jakąś suszoną rybę, pozornie nie przejmując się tempem, czy niewygodnym transportem, jaki go czeka. Zadowolony, kiedy Hain zniknął z pola widzenia i spoza zasięgu słuchu, Umiau spojrzał na Rela. Trudno było odróżnić przód i tył stwora, chociaż wiedział, że przybysz z Północy miał przód i tył. Powoli, niemal niedostrzegalnie, zaczął się chyłkiem oddalać w stronę oceanu. Gdy był bliżej niż pięć metrów od wody, Rei zauważył go i ruszył zaskakująco prędko w kierunku Skandera. - Stop - zawołał - albo cię zatrzymamy! Skander zawahał się przez chwilę, a potem rzucił się ku zbawczym falom. Błyszczące, migające światełka Wróżbity nasiliły się i coś wystrzeliło z kuli, uderzając z głośnym hukiem prosto przed syreną. Skander zatoczył się, ale nie zatrzymał. Wystrzelił kolejny piorun, uderzając Skandera w grzbiet, a ten, z krzykiem upadł, wyciągniętą ręką sięgając wody. Ciało było nieruchome, oczy otwarte, ale szybkie unoszenie się klatki piersiowej wskazywało, że żył. Rei podpłynął i zawisł obok ciała. - Zastanawiałem się właśnie, jak długo taki umysł jak twój, może być kontrolowany przez tę durną hipnozę - powiedział swoim równym, bezbarwnym głosem. - Zapomniałeś jednak lekcji, jaką dałem w Sleicron. Nie martw się - wkrótce będziesz się mógł poruszać. Trochę wyższe napięcie i serce mogłoby ci nie wytrzymać. Jedyną racją, dla której żyjesz jest to, że cię potrzebujemy. To samo do- 312 tyczy pozostałych - Haina potrzebujemy do transportu, a gościa ze Sleicron dlatego, że jego możliwości mogą się przydać w potrzebie. Wkrótce dojdziesz do siebie. Pamiętaj jednak! Jeżeli uciekniesz, będziesz dla mnie bezużyteczny. Jeżeli będziemy musieli wybierać pomiędzy utratą i zabiciem cię, wówczas masz gwarancję śmierci. Możesz teraz ruszać - tylko grzecznie. Nie powiemy o tym reszcie towarzystwa, prawda? Skander poddał się, gdy powróciła zdolność poruszania się. Ciągle jeszcze czuł się odrętwiały, ale nie tylko na ciele. Rei nadal go kontrolował i Skander nie miał wątpliwości, ze jest w potrzasku. Hain wrócił po około dwóch godzinach, i po krótkim odpoczynku mógł się zabrać za tamtą dwójkę. - Jesteśmy prawie u celu - powiedział wielki owad. - Możecie zobaczyć to cholerne miejsce z ostatniego kawałka plaży. Wygląda jak kawałek prawdziwego piekła. Hain miał rację. Ghimon wyglądał na miejsce, z którego należało czym prędzej uciekać, a nie zmierzać doń. Linia brzegu odchylała się tu na północny zachód, a kraj Ghimon zaczynał się nagle, ostatnie góry Ekh'1 wcinały się lekko w następny sześciokąt. Kraj lotnych piasków, wydm sięgających do samego morza. Poza oceanem nie widać było ani śladu wody, roślinności, żadnego urozmaicenia pomarańczo-wopurpurowej tonacji wirującego piachu. - Trzeba rzeczywiście być szalonym, żeby iść tam z własnej woli, prawda? - powiedział Hain powoli, bardziej do siebie, niż do swych towarzyszy. - Kompletny brak wody - westchnął Skander. - Brak gleby, sam piasek - dodał mieszkaniec Sleicron nieszczęśliwym głosem. - Pierwsze naprawdę miłe miejsce, jakie spotykamy na Południu - powiedział Rei. Skander odwrócił się do niego: - A więc, nasz przywódco, jak idziemy dalej? - spytał z sarkazmem. - Trzymamy się brzegu - odpowiedział niedbale stwór z Północy. - Hain może nadal łowić ryby. Ten ze Sleicron będzie musiał obyć się bez witamin przez dzień, czy dwa, 313 będzie miał za to masę słońca. Lepiej naciągni] wody w tym strumieniu w głębi - powiedział Rei roślinnemu stworowi. - A co z tobą, Rei? A może ty nie jesz? - Oczywiście, że jem - odparł Rei. - Krzem. Cózby innego? Po kilku minutach przekroczyli granicę. Wiatr wiał z prędkością bliską czterdziestu kilometrów na godzinę, temperatura sięgała 40°C. To było tak, jakby z pełni zimy przenieśli się w najskwarniejszy letni dzień. Lotne piaski wżerały się w ich ciała. W oddali ciągle jeszcze widzieli góry Ekh'1, gdy musieli się zatrzymać na jednodniowy odpoczynek. Skander padł na gorący piasek i potrząsał głową w skrajnym wyczerpaniu. Jakież to bestie mogą żyć w tym piekle? - zastanawiał się. Jakby na zawołanie w pobliżu wychyliła się z piasku maleńka główka. Szybkim ruchem wyskoczyła z piasku, ukazując małego, dwunożnego dinozaura, wysokiego na metr, z krótkimi, kołkowatymi ramionami zakończonymi małymi rękoma o bardzo ludzkim kształcie. Miał bardzo długi ogon, który najwyraźniej służył mu do zachowania równowagi. Był w kolorze ciemniejszej zieleni niż Vardia, urozmaiconej kusą, rdzawą kamizelką i kurtką. Stwór podszedł ku nim i zatrzymał się. Jego płaska głowa i wysoko osadzone oczy po obu stronach łopatowatej paszczy obserwowały ich szybkimi, urywanymi spojrzeniami. Nagle oparł się na ogonie w postawie zdradzającej odprężenie. - A więc moi starzy przyjaciele - powiedział nagle swobodnym tonem, który zdawał się wychodzić gdzieś z głębi jego gardzieli i zdradzał użycie translatora - czy jesteście dobrymi czy złymi kumplami? Ivrom - To przeistoczenie z powrotem w postać, którą uznajemy za ludzką ma pewne niewątpliwe wady - poskarżył się Nathan Braził, występujący nadal w postaci olbrzymiego jelenia, idąc wraz z nimi plażą. Był porządnie objuczony, bowiem nikt z pozostałej trójki nie mógł teraz podżwignąć ciężkiego ładunku. - Myślisz, że to tylko ty masz problem - odpowiedziała Wu Ju-li. - Jesteśmy wszyscy nagusieńcy, a odzież w bagażu do niczego się teraz nie nadaje. - Nie mówiąc już o głodzie, bólu i chłodzie - wtrąciła Vardia. - Zapomniałam już, że istnieją w ogóle takie doznania i wcale mi się one nie podobają. Byłam szczęśliwa jako zielona dziewczyna z Czill. - Ale jak to możliwe? - spytała Wuju. - Mam na myśli - jak coś, co zrobił mózg Markowa, może zostać w taki sposób zniweczone? - Dlaczego nie spytać Varnetta? - podsunął Brazil. - W końcu to jego głowa rozpoczęła cały ten bałagan. - Gadacie wszyscy o sprawach tak przyziemnych - zasępił się Varnett. - A ja mogłem latać! A zanim nie wyruszyłem w pościg za tobą, Brazil, doświadczyłem i seksu. Po raz pierwszy w życiu poznałem co to seks. Teraz znowu wtłoczono mnie w to opóźnione w rozwoju ciało. - Nie tak znowu bardzo opóźnione - odparł Brazil. - Byłeś hamowany środkami chemicznymi, które już zdążyłeś wydalić z organizmu. Tak samo jak gąbka opuściła Wuju. Powinieneś rozwijać się normalnie i osiągnąć pełną dojrzałość za kilka lat, w zależności od genów i diety. Wygląd też masz niezły, oparty przecież, jak dobrze pamiętam, na modelu lana Varnetta. Pamiętam go jako diabelnego kobie-ciarza - zwłaszcza jak na matematyka. - Znałeś lana Varnetta? - chłopiec niemal zaniemówił z wrażenia. - Ależ on umarł przecież około sześćset lat temu! 315 - Wiem o tym - powiedział Nathan Braził z zadumą. - Dał się złapać w wielkim eksperymencie na Mavrishnu. Co za strata. Ty wiesz, że to była strata, Yarnett - widziałem twoje nagrania zrobione w Strefie. - Zawsze były kłopoty z Varnettami na Mavrishnu - powiedział z błyskiem w oku sobowtór wielkiego matematyka, wytworzony z komórek nie żyjącego od dawna, zamrożonego ciała. - Wcześniej były trzy czy cztery próby, ale ja jestem pierwszy od ponad stulecia. Potrzebowali go znowu, przynajmniej potrzebowali jego możliwości intelektualnych. Nie byłem pierwszy, który przeszkodził Skanderowi w jego skrywanej pracy i poszukiwaniach. Wychowywano mnie do rozwiązywania innych problemów, ale ja sam dowiodłem, że, jak sądzę, jestem też problemem. Ulokowano mnie na Dalgonii, by się przekonać, czy zdołam rozgryźć pracę Skan-dera, wyobrażając sobie, że tak czy inaczej dostaną mnie, jak wrócę? Tak rozmawiając, grupa posuwała się plażą, nieskrępowana - zgodnie z rozkazem, który przyjęły Elfy - żadnymi przeszkodami. - A co ty wiesz, Yarnett? To znaczy, o tym wszystkim - spytał Braził. - Kiedy zobaczyłem próbkę komórki mózgu Dalgonii wywołaną z pamięci komputera - poznałem matematyczny jej opis - przypomniał sobie chłopiec. - Dojście do szczegółów zajęło mi około trzech godzin, następne dwie - rozpracowanie ich za pomocą komputera, który mieliśmy w obozie. Musiałem jeszcze tylko spojrzeć, by się przekonać, że falowe formy energii, które tam występowały, nie przypominały niczego, co dotąd poznałem i że proces przechodzenia materii w energię i z powrotem w materię w obrębie komórek dokonywał się bez ograniczeń. Powiązałem to, co ujrzałem z tym, co zgodnie z teorią musiało być przyczyną tego, że Markowianie nie pozostawili żadnych produktów. Mózg planety wytwarzał wszystko, czego można zapragnąć, zachowywał też w pamięci, wszystko o czym można marzyć i spełniał każdą rzecz na żądanie, być może 316 nawet tylko pomyślaną. Tak więc poznałem formalny opis tej relacji, chociaż nadal nie miałem pojęcia w jaki sposób to się dokonuje. Ten wywód zrobił na Vardii wyraźne wrażenie: - Chcesz powiedzieć, że było to jakoś podobne do czarów, które na nas tu rzucono - że po prostu czegoś chcieli i to się spełniało? - Tak tutaj działa magia - potwierdził Varnett. - Zrealizowanie takiej idei jest możliwe tylko w jeden sposób, to znaczy wtedy wszystko jest możliwe, gdy nic nie jest realne. Wszystko - my, te lasy, planeta, nawet słońce - wszystko to są tylko konstrukcje intelektualne. We wszechświecie jest tylko jedno pole energetyczne; wszystko inne sprowadza się do pobierania tej energii, przekształcania jej w materię lub inne formy energii i utrzymywania jej w stanie stabilnym. To jest właśnie rzeczywistość - ustabilizowana, przekształcona energia pierwotna. Jednakże konstrukcje matematyczne, które są stabilizowane w ten sposób, istnieją w stałym układzie, niczym ściśnięta sprężyna. Energia, jeśli wymknie się spod kontroli, powróci do swojego stanu naturalnego. Te stworzenia - Elfy - mają pewną kontrolę nad procesem utrzymania energii w ryzach. Nie na tyle, by wywołać jakieś dramatyczne zmiany, ale wystarczającą, by lekko zmienić równanie, na tyle jednak wyraźne, że rzeczywistość ulega zmianie również. To właśnie jest magia. - Niezbyt dobrze rozumiem to, co mówisz - wtrąciła Wuju - myślę jednak, że chwytam podstawową ideę. Mówisz, że Markowianie byli bogami i mogli robić lub mieć wszystko, czego zapragnęli, ot tak, po prostu? - Mniej więcej - przyznał Varnett. - Bogowie byli prawdziwi i stworzyli nas wszystkich - albo przynajmniej stworzyli warunki, w których mogliśmy powstać. - Ale to stanowiłoby najwyższe osiągnięcie inteligencji! - zaprotestowała Vardia. - Gdyby to było prawdą, dlaczego oni wymarli? Wuju uśmiechnęła się chytrze i spojrzała na Nathana 317 Brazila, kiedyś jedynego człowieka, a teraz jedynego, który nim nie był, w całej grupie, który zachował milczenie, tak dla niego nietypowe. - Słyszałam już, jak ktoś wyjaśniał, dlaczego - odpowiedziała Wuju. - Ten ktoś powiedział, że kiedy osiągnęli doskonałość, wszystko wydało im się nudne i nużące. Zaczęli więc tworzyć nowe światy, nowe formy życia, to tu, to tam. - Cóż za okropny pomysł - powiedziała Vardia z niesmakiem. - Gdyby to była prawda, oznaczałaby, że nawet doskonałość jest niedoskonała i kiedy nasi ludzie w końcu osiągną tę boską doskonałość, stwierdzą, że jest ona niepełna i skończą śmiercią samobójczą, być może pozostawiając nowe pokolenie ludzi, którzy powtórzyliby znowu tę samą drogę. To sprowadza do absurdu wszelkie rewolucje, walki, ból, wielkie marzenia... wszystko! To znaczy, że życie jest bezsensowne! - Nie bezsensowne - wtrącił Braził nagle. - To po prostu znaczy, że bezsensowne są wszelkie Wielkie Plany. Ludzie, którzy nie mają marzeń, nie czytają i nie dzielą się swymi myślami z innymi, nigdy tak naprawdę nie doświadczyli miłości - która nie sprowadza się tylko do tego, by kochać innych, ale również do tego, by być kochanym. To jest najwyższy punkt życia, Vardia. Markowianie nigdy go nie osiągnęli. Popatrz na ten świat, na nasze światy - wszystkie one są odbiciem markowiańskiej rzeczywistości, która była oparta na doskonałej materialistycznej Utopii. Byli podobni do człowieka, posiadającego niezmierzone bogactwa, być może i planetę zaprojektowaną podług gustu i każdą rzecz materialną, jaką można sobie wyobrazić, dostępną na każde zawołanie. I tego człowieka znajdujesz któregoś ranka martwego, z poderżniętym gardłem. Spełnione zostały wszelkie jego marzenia, jest tam, na szczycie, samotny. By tego dopiąć, musiał się wyzbyć tego, co miało prawdziwą wartość. Zabił w sobie człowieka, jego duchowość. O tak, był zdolny do czułości, mógł kupić to, co kochał. Nie mógł jednak kupić miłości, za którą tęsknił, jedynie usługę. 318 Podobnie jak Markowianie, gdy znalazł się tam, gdzie pragnął się wznieść przez całe życie, stwierdził, że tak naprawdę nie ma niczego. - Nie akceptuję tej teorii - powiedziała Vardia z mocą. - Człowiek bogaty popełniłby samobójstwo w poczuciu winy, że miał to wszystko, kiedy inni umierali z głodu, a nie z jakiejś tam tęsknoty za miłością. To słowo nic nie znaczy. - Jeżeli miłość jest pozbawiona znaczenia, jeżeli jest to coś abstrakcyjnego, jeżeli jest ona niezrozumiana, wówczas również i ta osoba, czy rasa jest pozbawiona znaczenia - odpowiedział Brazil. - Dawno temu, w czasach Starej Ziemi, była grupka, która mawiała: Co człowiekowi przyjdzie z tego, jeśli zdobędzie cały świat i zatraci własną duszę? Też jej jednak wówczas nikt nie słuchał. Zabawne - nie myślałem o tej grupie od lat. Mówili, że Bóg jest miłością i pragnęli nieba powszechnej miłości i piekła dla tych, którzy kochać nie potrafili. Później te idee pierzchły, pozostały jedynie przedmioty. Podobnie jak Markowianie, zwracali większą uwagę na rzeczy, niż na idee i, podobnie jak Markowianie, dlatego wymarli. - Na pewno jednak cywilizacja Markowa była niebem - powiedziała Vardia. - Była piekłem - odpowiedział Brazil. - Widzicie, Markowianie mieli wszystko, o czym ich przodkowie mogli tylko marzyć, wiedzieli, że to nie wystarczy. Wiedzieli, że brakuje im czegoś, co jest osiągalne. Szukali, pytali, robili wszystko, by odpowiedzieć, dlaczego ludzie są nieszczęśliwi, ponieważ jednak wszystko, co wiedzieli i co mieli, było ich własnym wytworem, nie mogli tego znaleźć. Wreszcie postanowili wrócić i powtórzyć eksperyment, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, że i on był skazany na porażkę - ponieważ eksperyment, nasz wszechświat, był ukształtowany z całą rozmaitością kształtów i form, nadal jednak stanowił tylko ich wyobrażenie. Nie zadali sobie nawet trudu, by zapewnić czysty start - wykorzystali samych siebie jako pierwowzór dla wszystkich ras, które stworzyli i użyli tego 319 samego Wszechświata, tego, w którym sami żyli, rośli, i w którym ponieśli wreszcie porażkę. Dlatego właśnie zostały po nich te dwa wytwory: miasta i kontrolne mózgi. Yarnett zasapał: - Teraz, sądzę, rozumiem co masz na myśli. Ten Świat Studni, w którym jesteśmy, o ile masz rację, nie tylko dostarczył laboratoryjnych testów dla nowych ras i środowisk, w których żyły, ale i sposobu, by wszystko zmienić, wszystko dopasować - był więc również centrum kontrolnym. - Słusznie - potwierdził Braził ponuro. - Tutaj wszystko było laboratoryjnie standardowe, wytworzone w laboratorium, nadzorowane i konserwowane przez sprzęt automatyczny tak, aby zachować ten stan. Nie wszyscy, tylko reprezentatywna próbka, ostatnie rasy, które miały zostać stworzone, bowiem to one były najłatwiejsze do utrzymania. - Ale nasza rasa tutaj znalazła swój kres - zaprotestował Varnett. - Słyszałem o tym. Czy to oznacza, że już jej nie ma? Że najlepsze, co możemy zrobić, to zniszczyć siebie, zniszczyć innych, albo, być może, osiągnąć poziom Marko-wian i dopiero potem skończyć samobójstwem? Czy nie ma już nadziei? - Nadzieja istnieje - odparł Braził równym tonem. Jest też i rozpacz. Ta religia ze Starej Ziemi, o której wam opowiadałem. Cóż, jej wyznawcy mieli ideę, że ich Bóg zesłał swego syna, doskonałą istotę ludzką, pełną boskości i miłości do nas, ludzi. Zostawiając na boku kwestię Syna Bożego, taka osoba rzeczywiście się urodziła - widziałem, jak próbował pouczać grupkę ludzi, by odrzucili sprawy materialne i skupili się na miłości. - Co się z nim stało? - spytała Wuju, patrząc jak urzeczona. - Jego wyznawcy odrzucili go, ponieważ nie chciał rządzić światem ani stanąć na czele politycznej rewolucji. Inni zbijali kapitał polityczny na jego retoryce. Wreszcie jednak okazało się to na tyle sprzeczne z ustalonym systemem politycznym, że go zabili. Religia ta, tak jak i inne, tworzone przez innych ludzi naszej rasy w innych czasach, nabrała 320 charakteru politycznego w ciągu pięćdziesięciu lat. Och, byli wprawdzie nieliczni prawdziwi wyznawcy, ludzie jemu podobni. Nigdy jednak nie panowali nad swoją religią, a wreszcie zagubili się albo zostali usunięci w cień w rosnącej instytucjonalizacji wiary. To samo przydarzyło się starszemu człowiekowi, urodzonemu przed stuleciami i o tysiące mil stąd. Nie umarł śmiercią gwałtowną, ale jego wyznawcy zastąpili idee rzeczami i wykorzystali dążenie do miłości i doskonałości jako społeczny i polityczny hamulec dla usprawiedliwienia ludzkich nieszczęść. Nie, religijni prorocy, którzy to zrobili, myśleli w kategoriach podobnych cywilizacji Markowa, w kategoriach politycznych. Założyciel Komu, na przykład, nie mógł patrzeć spokojnie na materialne wyrzeczenia. Marzył o cywilizacji podobnej do tej, którą stworzyli Markowianie, i po drodze założył Kom. Udało mu się najlepiej jak mogło, ponieważ zaapelował do tego, co każdy mógł zrozumieć - dążenia do materialnej Utopii. No i ją ma. - Chwileczkę, Braził? - zaprotestował Yarnett. - Mówisz, że tam byłeś, gdy żyli jeszcze ci wszyscy ludzie. To musiało być przed tysiącami lat. Ile więc w końcu masz lat? - Odpowiem ci, kiedy dojdziemy do Studni - odparł Braził. - Wtedy odpowiem na wszystkie pytania, ale nie wcześniej. Jeżeli nie zdołamy tam dotrzeć przed Skande-rem i jego towarzystwem, i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia. - Mogą więc zająć miejsce Markowian, zmienić równania? - powiedział Varnett, przerażony. - I mnie się kiedyś wydawało, że mogę tego dokonać, rozum jednak pokazał, jak bardzo się myliłem. Moi ludzie, moi dawni ludzie, ludzie nocy - zgodzili się ze mną. Dopiero wtedy, gdy dotarła wieść, że Skander może się na to ważyć, zdecydowali się wysłać mnie, bym go powstrzymał. Dlatego właśnie przyłączyłem się do ciebie, Braził. Powiedziałeś, że masz zamiar to zrobić jeszcze w Strefie. Nasz tajemniczy informator powiedział nam, żebyśmy się do ciebie jakoś podłączyli, więc zrobiłem to. - Ale jak... - zaczął Braził, lecz nagle urwał, namyśla- 21 Północ przy studni dusz 001 jąć się. Wtem z głośnika umieszczonego pomiędzy rogami dobiegł nieszczery chichot. - Oczywiście! Jakim ja byłem idiotą! Założę się, że ten sukinsyn zamontował podsłuch we wszystkich ambasadach w Strefie! Zapomniałem, jaki to jednak niebezpieczny umysł! - O czym teraz mówisz? - spytała Wuju, poirytowana. - Trzeci gracz, i - jakże znakomity. Ten sam, który ostrzegł Skandera przed porwaniem, pchnął Varnetta do przymierza ze mną. Cały czas wiedział, gdzie jest Varnett i Skander. Chciał po prostu tam być po zapłatę, jak zwykle. Byłem jego polisą ubezpieczeniową na wypadek, gdyby coś się nie powiodło, co właśnie się stało. Skander został porwany i wymknął się spod kontroli, czy bezpośredniego nadzoru. Zdołał przynajmniej opóźnić tę czy inną grupę w drodze do Studni, tak że dotrzemy tam mniej więcej w tym samym czasie i będzie na nas tam czekał komitet powitalny. Przestrzegł Skandera, tak bym miał dość czasu, by dotrzeć do Czill, mniej więcej na tej samej wysokości co oni, tylko po drugiej stronie oceanu. Kiedy zostaliśmy schwytani u Murniów, on pociągał sznurki tak, że Czillianie wywarli nacisk na Państwo, by ci tam trochę ich przytrzymali, tak byśmy mogli znowu się zrównać. Nie dziwię się, że mógł mieć nawet pewne wpływy u Elfów - może grupa Skandera również gdzieś ugrzęzła! - O kim do diabła mówisz to wszystko, Nathan? - nalegała Wuju. - Popatrz! - powiedział Brazil. - Tam jest, Ghimon, ostatni sześciokąt przed równikiem! Widzisz ten wypalony, czerwonawy piach? Ma dwa sześciokąty szerokości, pół sześciokąta wysokości. - Kto? - nie rezygnowała Wuju. - No cóż - odpowiedział Brazil z wahaniem - o ile nie jest to najdziksza pomyłka w moim życiu, spotkamy się z nim gdzieś tam, na tej spalonej słońcem pustyni. - Czy dzisiaj przekraczamy granicę? - spytał Varnett, zerkając ku słońcu wiszącemu nisko nad horyzontem. - Nic nie stoi na przeszkodzie - odparł Brazil. - Wszyscy dostaniemy tam zdrowo w kość, lepiej się więc przy-/ 322 zwyczaić. Sądzę, że będzie okropny żar, moje futro mnie wykończy, a wasza naga skóra się upiecze. Lepiej więc będzie, jak posuniemy się nocą tak daleko, jak tylko możliwe, nadal trzymając się brzegu. Być może w dzień nie da się tu w ogóle ruszyć. Wuju miała chmurę gradową na twarzy, ale Braził popędzał, zmuszając ich do truchtu. W ciągu kilku minut przekroczyli granicę. Dławiący żar przygniótł ich niczym ogromny koc, tak blisko od oceanu powietrze było nie tylko gorące, ale i wilgotne. W ciągu kilku minut od przekroczenia granicy zwolnili tak, że ledwie się wlekli, trójka ludzi ciężko dyszała. Braził ział niesamowicie, wywieszając swój wielki język. W końcu musiał się zatrzymać dla odpoczynku. Zmrok przyniósł tylko niewielką ulgę. Wuju ponownie spojrzała na Brazila. Zgrzana, zziajana, z rozgrzanym piachem parzącym jej stopy i tył, kiedy próbowała przysiąść, nie dała się zbić z tropu. - Kto, Nathan? - nalegała, z trudem łapiąc oddech. Jelenie ciało Brazila okazało, jak bardzo nieswojo się czuje, ale mechaniczny głos rozbrzmiewał równo. - Jedyna osoba, która mogła wiedzieć na pewno, że ruszę za Skanderem i trafię do ciebie z Diiiii w pierwszej kolejności, była też jedyną osobą, która mogła powiedzieć Var-nettowi, gdzie mnie szukać i dlaczego. W dawnych czasach był piratem. Nie należało mu wierzyć ani za grosz, jeżeli mógł ten grosz zrobić, walcząc z tobą, ale można mu było zawierzyć życie, jeżeli nie przysparzało to zysku. O tym zapomniałem - stawki są tu wysokie; istnieją większe możliwości zysku, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Powiedział mi, że mogę uzyskać pomoc od jakiegokolwiek z przedstawicieli dowolnej rasy, ale nie mam wierzyć nikomu, włącznie z nim, jak się okazało. Wyobrażał sobie, że nie będę o nim myślał jako o przeciwniku, w imię starej przyjaźni i dlatego, że miałem wobec niego dług wdzięczności. Miał prawie rację. Wreszcie rozjaśniła się, domyślając się imienia trzeciego uczestnika gry. 21* 323 - Ortega! - krzyknęła. - Twój przyjaciel, którego spotkaliśmy, kiedy znaleźliśmy się w Strefie! - Sześcioramienny morsowąż? - wtrąciła Vardia. - To on się ukrywa za tym wszystkim? - Nie, nie za wszystkim - dobiegł ich głos z tyłu. Kontrolowany, swobodny głos męski, w którym brzmiały i godność, i autorytet. - Ale jest zadowolony, że wszystko obróciło się na dobre. Podskoczyli. W półmroku nie widzieli zbyt dobrze, ale stwór wielce przypominał metrowego dinozaura o ciemnozielonej skórze i płaskiej głowie, stojącego na mocnych tylnych nogach, który trzymał w kołkowatej ręce rzeźbioną fajkę. Wyglądało na to, że nosi staromodny oficjalny frak. Stwór pyknął z fajki, rozjarzając jej wnętrze do czerwonego żaru, pełgającego w ciemności. - Słuchajcie - powiedział uprzejmie - czy macie coś przeciwko temu, że skończę fajkę, zanim ruszymy w drogę? Wiecie, szkoda byłoby... Zachodni Ghimon Cała czwórka popatrzała ciekawie na dziwnego typa. Bra-zil sądził, że takie okazy znaleźć można tylko w Alicji w Krainie Czarów. Inni przyjęli spokojniej pojawienie się nowego gościa, bo z czasem przyzwyczaili się do dziwnych stworów i dziwnych metod. - Czy przysyła cię Serge Ortega? - spytał Braził od razu. Indagowany wyjął fajkę z pyska i przybrał obrażony wyraz twarzy. - Panie, jestem Księciem Orgondo. Jesteście w Ghimon. Władza Ulików tu nie sięga. Są tylko naszymi sąsiadami. Kilka dni temu pan Ortega zwrócił się do nas w tej spra-,wie, i oczywiście bardzo nas ona niepokoi. Otwarcie mówiąc, interes Ulików jest nam bliższy. Znamy ich i rozumiemy. Przez tysiące lat współżyliśmy razem. To dzięki ich pomocy zdołaliśmy przeżyć, gdy środowisko zmieniło się tak bardzo, że ziemia zamieniła się w piasek. Wy wszyscy jednak - włączając pana Ortegę - jesteście tutaj na nasze utrapienie i nie będziemy cierpieć naruszania naszej suwerenności. - O czym on mówi? - spytała Vardia, a inni byli podobnie zdezorientowani. Po raz pierwszy Braził zdał sobie sprawę, że rozumieją tylko ludzi wyposażonych w transla-tory oraz tych, którzy mówią w języku Konfederacji. Swoje translatory stracili razem z poprzednimi wcieleniami. - Proszę wybaczyć Wasza Miłość - powiedział Braził uprzejmie. - Będę musiał tłumaczyć, ponieważ obawiam się, że moi towarzysze nie dysponują translatorami. Jaszczur popatrzył na trójkę ludzi: - Hmmm... Niezwykle ciekawe. Powiedziano mi, że mam się spodziewać Diiiianki, Czillianki i Creita. Słyszeliśmy, że masz być antylopą, i jak na razie to tylko się zgadza. Pan jesteś Braził, czyż nie? - Tak - odparł Braził. - Mężczyzna to pan Varnett, kobieta z piersiami to Wuju, a nierozwinięta kobieta - Vardia. Musieliśmy jednak przejść przez Ivrom. Powiedział- 325 bym, że jest to osiągnięcie samo w sobie - przejście w nie zmienionym stanie graniczyłoby z cudem. - Faktycznie - zgodził się pan z Ghimon. - Nie mieliśmy wątpliwości, że się wam uda, chociaż trzeba było sporo zapłacić za te trzy dni, kiedy zniknęliście. Wyobrażaliśmy sobie, że was zaczarowano i zaczęliśmy przenosić dyplomatyczne góry, by wywiedzieć się, kto was dostał. - A więc ta sprawa z czarami to nie była część sztuczek Ortegi - odpowiedział Brazil. - Wydawał się być strasznie pewny, że przejdziemy. - O nie, wyobrażał sobie właśnie, że utkniecie - odparł Książę niedbale. - My z Ghimon jesteśmy jednak bardziej biegli w sztukach, niż te brudne dzikusy w Ivrom. Problem był tylko w odnalezieniu was. - Jaki zatem będzie następny ruch? - spytał Brazil spokojnie. - Och, przez no=c będziecie moimi gośćmi, oczywiście - powiedział Książę ciepło. - Jutro zabierzemy was do stolicy w Oodlikm, gdzie spotkacie się z Ortegą i drugą grupą. Od tego momentu sprawami pokieruje Ortegą, chociaż będziemy go bacznie obserwować. Brazil kiwnął głową: - W tej grze robi się taki tłok, że trzeba specjalnego karnetu. Zapewniał na bieżąco tłumaczenie rozmowy, by inni orientowali się, co się dzieje. Wreszcie fajka wypaliła się, jaszczur wytrząsnął popiół i resztki tego, co palił. Pachniało prochem. - Przygotowano dla was siedzibę - powiedział Książę. - Gotowi? To niedaleko. - Czy mamy jakiś wybór? - odparował Brazil. Mały dinozaur znowu przybrał ten swój wyraz obrażonej niewinności. - Ależ oczywiście. Możecie wracać z powrotem przez granicę albo skakać do morza. Jeżeli jednak planujecie zatrzymać się w Ghimon, będziecie robili to, co my wam każemy. - Przynajmniej uczciwie - odpowiedział jeleń. - Prowadź! 326 Szli za małym dinozaurem plażą może kilometr, w milczeniu. Na brzegu wzniesiono tam ogromny namiot. Dwójka strzegąca wejścia do namiotu wyprężyła się, widząc zbliżającego się Księcia, a on skinął z aprobatą. - Wszystko gotowe? - spytał. - Stół został zastawiony, Wasza Miłość - odpowiedział jeden ze strażników. - Wszystko powinno być jak trzeba. Książę skinął ponownie, a wartownik przytrzymał klapę, by mogli wejść. Wewnątrz namiot wyglądał jakby wyjęty ze średniowiecznego podręcznika. Podłoga była pokryta grubym kobiercem przypominającym ręcznie tkaną mozaikę. Pośrodku stał długi, niski drewniany stół, zastawiony dziwnie pachnącymi potrawami. Nie było krzeseł, a ludziom wchodzącym w skład grupy przyniesiono naręcza kocy czy dywaników, które pozwoliły im wygodnie zasiąść do stołu. - To strasznie prymitywne, ale musi wystarczyć - powiedział Książę niemal przepraszająco. - Myślę, że jedzenie będzie odpowiednie, Ambasador Ortega okazał się tu bardzo pomocny. Oczywiście nie spodziewaliśmy się was pod taką postacią, ale to nie powinno stanowić problemu. Szkoda, że nie możecie zostać przyjęci w zamku, ale obawiam się, że nie jest to możliwe. - Gdzie jest wasz zamek? - spytał Brazil. - Nie widziałem tu żadnych budowli, poza tą. - Oczywiście głęboko pod ziemią - odparł Książę. - Nie zawsze tak było w Ghimon. Zmiany nastąpiły bardzo wolno. W miarę jak klimat stawał się coraz bardziej suchy, zrozumieliśmy, że nie możemy pokonać piasku, nauczyliśmy się więc żyć pod nim. Kompresory, obsługiwane non stop przez fachowy personel, wdmuchują powietrze przewodami wychodzącymi na powierzchnię. Trochę to przypomina życie w kopułach na dnie oceanu, uprawiane - jak słyszałem - gdzie indziej. Pustynia jest naszym oceanem i to bardziej, niż się wam zdaje. Możemy w niej pływać, co prawda wolno, możemy też posuwać się wzdłuż kabli kierunkowych z jednego miejsca na drugie, wychodząc na powierzchnię tylko dla odbycia podróży na dalszą odległość. 327 Braził tłumaczył, a Vardia spytała: - Ale skąd bierzecie żywność? Z pewnością nic tu nie rośnie. - Jesteśmy w zasadzie mięsożerni - wyjaśnił Książę po przetłumaczeniu pytania. - W piachu żyje masa rozmaitych stworzeń, wiele z nich jest udomowionych. Z wodą nie ma kłopotów - nadal istnieją pierwotne strumienie, z tym, że obecnie przebiegają pod ziemią, po skale leżącej pod warstwą piasku. Potrawy roślinne przygotowano specjalnie dla was. Zawsze mamy trochę upraw w szklarniach, z myślą o przyjezdnych. Jedli, rozmawiając. Braził, nie wiedząc na ile ich gospodarz został wprowadzony w szczegóły wyprawy, starannie unikał podawania jakichkolwiek informacji na ten temat, i zresztą nikt o nie ani nie prosił, ani też nie próbował ich wydobyć. Po posiłku Książę pożegnał się: - Jest tu sporo słomy do podłożenia, o ile nie będziecie mogli spać na dywaniku - powiedział. - Wiem, że jesteście zmęczeni i nie będę wam przeszkadzał. Jutro przed wami daleka droga. Vardia i Yarnett znaleźli miękkie miejsce w pobliżu ściany namiotu i w ciągu kilku minut zasnęli. Wuju próbowała pójść w ich ślady, ale przez dłuższy czas, który zdał jej się całymi godzinami, nie mogła zasnąć. Była przygnębiona ta bezsennością - była zmęczona, obolała, było jej niewygodnie, a jednak - nie zasypiała. Wygaszono latarnie, ale ogromna sylwetka Brazila widoczna była w mroku, w pobliżu wejścia. Z wysiłkiem wstała i podeszła do niego. Widziała, że również nie śpi. Odwrócił głowę słysząc, jak podchodzi: - O co chodzi? - spytał. - Nnie wiem... - odpowiedziała z wahaniem. - Nie mogę spać. A ty? - Po prostu myślę - powiedział, a dziwny, nieomal smutny ton zabrzmiał w jego elektronicznym głosie. - O czym? - O tym świecie. Tej wyprawie. Nas - nie tylko o nas dwojgu, ale o nas wszystkich. To się kończy, Wuju. Nie będzie już żadnego początku, tylko same zakończenia. 328 Popatrzała na niego dziwnie w ciemności, nie rozumiejąc, co ma na myśli. Wiedząc, że się od niej oddala, zmieniła temat. - Co się z nami stanie, Nathan? - spytała. - Nic. Wszystko. To zależy z kim - odpowiedział tajemniczo. - Zobaczysz, co mam na myśli. Miałaś szczególnie ciężki okres, Wuju. Ale przeżyłaś. Stwardniałaś, zasługujesz na odrobinę radości w życiu. - Przesunął się, a potem ciągnął. - Tak z czystej ciekawości: gdybyś mogła wybierać, gdybyś mogła wrócić do swojego sektora Wszechświata jako cokolwiek, czy też jako ktoś, kim chciałabyś być - co wybrałabyś? Pomyślała przez chwilę: - Nigdy nie myślałam o powrocie - odpowiedziała cichym, zaintrygowanym tonem. - Gdybyś jednak mogła, i mogłabyś być kim zechcesz ^dzip tylko zapragniesz, np. za sprawą jakiegoś demona, ^\,:y spełniłby trzy twoje życzenia, to co byś wybrała? Jloz^śmiała się ponuro: - Wiesz, gdybym była rolnikiem, •• ' miałabym marzeń. Nauczono nas, by cieszyć się z wszyst-! i( -,o Kiedy jednak zrobili ze mnie dziwkę w Domu Partii, (z s sami siadywaliśmy i rozmawialiśmy o tym. Trzymali im \zyzn i kobiety oddzielnie - nie widywałyśmy mężczyzn wcale, chyba że miejscowych dygnitarzy partyjnych , przodowników pracy. Byliśmy zaprogramowane na seksbomby, dające im maksimum satysfakcji. Jestem pewna, że atlety czni chłopcy byli równie fantastyczni dla żeńskich grup grubych ryb. Naszpikowali nas hormonami, ustawiali t-ik, byśmy nie myślały o niczym, jak tylko o seksie. To prawda, ze stale za nim tęskniłyśmy, tak bardzo, że w okresach słabego ruchu robiłyśmy to ze sobą. Partyjni bonzowie - ciągnęła - wiedzieli o wszystkim, wszędzie bywali. Niektórzy lubili o tym opowiadać i dlatego musiałyśmy w końcu sporo wiedzieć o świecie. Marzyłyśmy o innych światach, nowych doświadczeniach. - Na chwilę urwała, a później ciągnęła rozmarzonym, ale i trochę smutnym tonem. - Powiadasz: trzy życzenia. W porządku, skoro już zaczęliśmy tę zabawę. Chciałabym być bogata, żyć tak długo, jak długo zechcę i być wiecznie młoda, i świetnie wyglą- 329 dać. Oczywiście nie w Komlandach, ale to już czwarte życzenie, prawda? - Mów dalej - zachęcał. - Nie zważaj na liczbę. Coś jeszcze? - Chciałabym cię mieć na tych samych warunkach - odparła. Roześmiał się, naprawdę go to ucieszyło i pochlebiało mu. - Ale - powiedział, znowu poważny - załóżmy, że mnie nie ma. Załóżmy, że jesteś zdana tylko na siebie? - Nie chcę nawet o tym myśleć. - Daj spokój - nalegał. - To tylko zabawa. Uniosła głowę i znowu przez chwilę myślała: - Gdyby ciebie nie było, myślę, że chciałabym być mężczyzną. Gdyby Braził miał ludzką twarz, zapewne w tym momencie uniósłby brwi ze zdumienia. - Mężczyzną? Dlaczego? Wzruszyła ramionami, sprawiając wrażenie trochę zażenowanej. - Właściwie nie wiem. Pamiętasz, że mówiłam - młoda i ładna. Mężczyźni są więksi, silniejsi, mężczyzn się nie gwałci, nie zachodzą w ciążę. Może i chciałabym mieć dzieci, ale... no cóż, nie sądzę, by jakikolwiek mężczyzna poza tobą mógł mnie podniecić. Tam w Domu Partii, dla tych mężczyzn byłam niczym maszyna, maszyna seksu. Inne dziewczęta - były prawdziwymi ludźmi, moją rodziną. One troszczyły się o mnie. Dlatego właśnie Partia oddała mnie Hainowi, Nathan - doszłam do punktu, gdy mężczyźni nie podniecali mnie zupełnie, jedynie kobiety. Kobiety odczuwały, przejmowały się, nie... cóż, nie zagrażały mi. Rozumiesz? - Myślę, że tak - odpowiedział powoli. - To naturalne, zważywszy twoje pochodzenie. Z drugiej strony, jest wiele światów, w których homoseksualizm jest akceptowany, a dzieci można mieć w dowolny sposób, od klonowania do sztucznego zapłodnienia. Oczywiście, mężczyźni mają tyle samo problemów i zahamowań, co kobiety. Trawa nie jest bardziej zielona, po prostu inna. - W tym może tkwić cała przyjemność - odpowiedziała. Poza wszystkim, to jest coś, czym nigdy nie byłam - tak 330 jak nigdy nie byłam przedtem centaurem, a ty nigdy nie byłeś jeleniem. Wiem jak to jest, gdy się jest kobietą i nieszczególnie mnie to bawi. Poza tym - to tylko zabawa. - Tak mi się zdaje - odpowiedział. - A skoro tak, to czy wolałabyś być właśnie centaurem, niż tym czym jesteś teraz? Możesz, wiesz o tym - po prostu wrócić do Strefy przez lokalne Wrota i wrócić z powrotem. Zostaniesz dostosowana do pierwotnego równania. To tutaj najbardziej rozpowszechniony sposób łamania czarów, jak wiesz. Tak bym właśnie załatwił sprawę, gdybym miał wtedy czas w Ivrom, zamiast ryzykować konfrontację z Królową Roju. - Nnie... nie jestem pewna, czy mogłabym na powrót przeistoczyć się w centaura z Diii - powiedziała cicho. - Och, oczywiście dobrze było być takim wielkim i silnym stworzeniem, podobał mi się kraj i jego cudowni mieszkańcy - ale przecież nie pasowałam tam. To właśnie w końcu przywiodło mnie do szaleństwa. Jol był cudowny, ale ciągnęło mnie do Dal. Takie rzeczy nie są w Diiii przyjęte, n gdyby nawet były... cóż, to mało praktyczne. Kiwnął głową: - To właśnie miałaś naprawdę na myśli, gdy opowiadałaś mi dawno temu o tym, że ludzie powinni kochać innych ludzi niezależnie od ich postaci. A co ze mną? Załóżmy, że się zmienię w coś naprawdę upiornego, tak obcego, że nie będzie przypominało czegokolwiek, co dotąd poznałaś? Roześmiała się: - Masz na myśli na przykład nietoperza albo zielonego ogórka z Czill, albo Syrenę? - Nie, tych przecież już znasz. Mam na myśli prawdziwą potworność. - Tak długo, jak długo ty tkwiłbyś w środku tej bestii, myślę, że nic by się nie zmieniło - odpowiedziała poważnie. - Zresztą, po co tak mówić? Czy spodziewasz się przeistoczenia w upiora? - Wszystko jest możliwe na tym świecie - przypomniał jej. - Widzieliśmy tylko małą cząstkę tego, co się może stać - widziałaś tylko sześć sześciokątów, sześć spośród tysiąca pięciuset sześćdziesięciu. Spotkałaś przedstawicieli dalszych trzech lub czterech. Jest masę znacznie dziwniej- 331 szych. - Głos jego zabrzmiał ponuro. - Musimy wkrótce spotkać Nowego Dathama Haina. Jest teraz ogromnym owadem płci żeńskiej - potworem jakich mało. - Teraz przynajmniej jego powierzchowność pasuje do podłego wnętrza - rzuciła gorzko. - Potwory to nie kwestia rasy, to się zaczyna w umyśle. Był potworem przez całe życie. Kiwnął głową: - Posłuchaj, możesz mi wierzyć. Hain dostanie to, na co zasłużył, wszyscy dostaną. Kiedy będziemy już w Studni, wszyscy na powrót staniemy się tym, kim byliśmy, i wtedy przyjdzie czas obrachunku. - Nawet ty? - spytała. - A może zostaniesz jeleniem? - Nie, nie jeleniem - odpowiedział tajemniczo, a potem zmienił temat. - Cóż, może byłoby lepiej, gdyby już było po wszystkim. Jeszcze dwa dni. Otworzyła usta, by zapytać o to, ale zrezygnowała. Po chwili powiedziała: - Nathan... czy właśnie dlatego żyłeś tak długo? Czy pochodzisz z cywilizacji Markowa? W każdym razie Varnett tak sądzi. Westchnął: - Nie, to nie tak, niedokładnie. Mogą jednak dalej myśleć, że jestem stamtąd. Być może będę musiał wykorzystać to przekonanie, by uchronić wszystko od przedwczesnego rozpadu. Spojrzała zdumiona: - Chcesz powiedzieć, że cały czas, kiedy dawałeś do zrozumienia, że jesteś jednym z pierwotnych budowniczych, blefowałeś? Potrząsnął wolno głową: - O nie, nie blefowałem. Jestem rzeczywiście bardzo stary, Wuju - starszy, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Tak stary, że nie mógłbym żyć z własnymi wspomnieniami. Wyrzuciłem je z pamięci i zanim nie znalazłem się tutaj, w Świecie Studni, trwałem w miłosiernej, błogiej ignorancji. Żaden umysł nie może funkcjonować zbyt długo z tak obciążoną pamięcią. Wstrząs powodowany walką i transformacją w Murithel podłączył z powrotem całą przeszłość, ale jest ona tak ogromna! Jest prawie niemożliwe poklasyfikowanie wspomnień, zapanowanie nad nimi. Wspomnienia te dają mi jednak również przewagę - wiem o takich rzeczach, o których wy wszyscy 332 nie wiecie. Nie jestem wcale sprytniejszy, czy mądrzejszy od ciebie, ale mam przecież całe to doświadczenie, całą tę nagromadzoną wiedzę tysięcy żywotów. To daje mi przewagę. - Ale oni wszyscy są przekonani, że uruchomisz dla nich Studnię - zauważyła. - Z tego, co mówiłeś, wynika, że znasz sposób. - Dlatego właśnie Serge zachował nas przy życiu - wyjaśnił. - Dlatego właśnie pieszczono nas i szturchano. Nie mam wątpliwości, że mały głośnik na moich rogach ma dodatkowy obwód nadzorowany przez Serge'a. Pewnie słucha nas i teraz. Nie mogę się już tym przejmować. Dlatego mógł nam pomóc, wiedzieć gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje. Dlatego właśnie mamy się z nim spotkać; tak to właśnie zostało z góry ukartowane. Na wypadek, gdyby nie '^ógł wykorzystać mnie - ma Skandera, albo Varnetta - /;: sadzi. - Rozumiem, że zależy mu na waszej trójce - odparła - ^ dlaczego przejmuje się całą resztą? Na przykład - -mą? Gdyby Braził mógł się uśmiechać, na pewno by to teraz /.robił. - Nie znasz Serge'a - Starego Serge'a. Tak mnie ukołysała ta pogawędka o żonie i dzieciach, że zapomniałem, jak mało ten świat zmienia człowieka, tam w głębi. Hain - cóż Hain, jest potrzebny, by trzymać Skandera w szachu, a także dla transportu. Nie wiem kto jeszcze z nimi idzie, ale możesz być pewna, że jest tylko po to, by posłużyć Serge'owi do wypełnienia jakiegoś zadania, albo też nie zdołał on wymyślić sposobu pozbycia się go. - Ale dlaczego ja? - powtórzyła. - Muszą tam mieć obłaskawionych' paskudzielców w Komlandach - powiedział sardonicznie. - Jesteś zakładniczką, Wuju. Jesteś jego atutem przeciwko mnie. Spojrzała niepewnie: - Nathan? A co będzie jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie? Czy zrobisz przez wzgląd na mnie to, czego zażąda? 333 - Nie, do tego nie dojdzie - zapewnił ją. - Możesz mi wierzyć. Yarnett domyślił się już dlaczego, choć zapomniał o tym w młodzieńczym upojeniu. - A więc co zrobisz? - Doprowadzę wszystkich do Studni - Skander i tak może to zrobić, tak jak mógł Yarnett. Mam zamiar pokazać im wszystko co chcą. Przekonają się, że poszukiwanie skarbów to ciernista droga, kiedy poznają, jaka jest prawdziwa cena. Założę się, że kiedy znajdą się już w swojej wymarzonej sterowni, pomyślą, że cena jest zbyt wysoka. Potrząsnęła głową ze zdumienia: - Nic z tego nie rozumiem. - Zrozumiesz - odpowiedział zagadkowo - o północy przy Studni Dusz. Podróż była niewygodna, a droga wyboista. Jechali wielkimi drewnianymi saniami z zaprzęgiem. Ciągnęło ich w dobrym tempie osiem olbrzymich bestii, częściowo widocznych z miejsca, w którym siedzieli, nazywanych przez ludzi z Ghimon piaskowymi rekinami. Widać było tylko ogromne, szare grzbiety i wielkie, ostre jak brzytwa płetwy. Potwory te ciągnęły sanie powożone przez woźnicę, trzymającego wodze osobno dla każdej bestii. Rekiny piaskowe były gigantycznymi ssakami, które żyły w piasku, tak jak ryby żyją w wodzie. Oddychały powietrzem. Jedno wielkie nozdrze otwierało się, kiedy ich wielkie grzbiety przebijały się na powierzchnię. Poruszały się z prędkością ośmiu-dziesięciu kilometrów na godzinę. Pod koniec dnia podróżni byli dokładnie poobcierani i podrapani, przebyli jednak więcej niż połowę drogi. Rozłożyli dywaniki na piasku i zjedli posiłek podgrzany ognistym oddechem woźnicy. Tego wieczora nie mieli żadnych problemów ze spaniem, pomimo żaru, wiatru i dziwnego towarzystwa. Następny dzień stanowił powtórzenie pierwszego. Minęli kilka innych sań wiozących miejscowych, od czasu do czasu spotykali też jadących wierzchem w ogromnych siodłach na rekinach piaskowych. Raz po raz widzieli skupiska czegoś, co wyglądało na wielkie kominy z załogą, pilnującą by nie 334 zasypał ich piasek. Głęboko pod nimi, jak to już teraz wiedzieli, zbudowano miasta, być może nawet duże. Wreszcie drugiego dnia, na krótko przed zmierzchem, wyrosły przed nimi budowle. Okazało się, że jest to system wież i kolumn zbudowanych z małych kamyków, sięgających w niebo na pięćdziesiąt albo i więcej metrów, niczym szczyty jakiejś średniowiecznej fortecy. , Zwolnili tempo i zatrzymali się w pobliżu dwóch wież połączonych szeroką bramą. Dookoła widać było trochę stojących miejscowych; inni byli zajęci ruchem ku nieznanym celom. Dinozaur o urzędowym wyglądzie, w czerwonej liberii, podszedł do nich: - To wy jesteście tą grupą obcych z Or-gondo? - spytał opryskliwie. - To oni - odpowiedział woźnica. - Witaj, są twoi. Muszę się zająć moimi rekinami. Miały ciężką drogę. - Który z was jest panem Brazilem? - badał urzędnik. - To ja - odpowiedział Brazil. Urzędnik wyglądał na zaskoczonego, bo przecież, pomimo wszystko, miał przed sobą olbrzymiego jelenia, szybko się jednak opanował. - Idź zatem ze mną. Reszta zostanie umieszczona w tymczasowych kwaterach. - Skinął w stronę innych swych pobratymców, którzy podeszli, by zapewnić grupie eskortę. Chociaż najniższy z ludzi był o głowę wyższy od strażników, nikt nie miał zamiaru się kłócić. - Idźcie z nimi - polecił Brazil swojej grupie. - Nie powinno być problemów. Dołączę do was, jak tylko będę mógł. Nie mieli wyboru i ruszyli w stronę najbliższej wieży. Brazil zwrócił się do urzędnika: - I co teraz? - spytał. - Ambasador Ortega i druga grupa obcych rozłożyli się obozem w pobliżu podstawy Alei - odpowiedział urzędnik. - Mam cię do nich zaprowadzić. - Prowadź zatem - naglił Brazil beztroskim głosem. Aleja była, jak się okazało, rowem, szerokim na trzydzieści albo i więcej metrów, przebiegającym poza linią wież 335 i kolumn. Jego głębokość przekraczała piętnaście metrów, i pomimo że obramowany był tylko kamiennymi krawężnikami, piasek nie zasypywał najwyraźniej sztucznego przepustu. Szerokie, kamienne stopnie prowadziły w dół, do płaskiej, niemal lśniącej powierzchni w dole. Braził miał trochę kłopotu z pokonaniem schodów, ale wreszcie mu się udało. Budynki Oodlikm wydawały się biec z obu stron Alei, niczym średniowieczne zamki, które zazwyczaj budowano na stromych zboczach dolin rzecznych na Starej Ziemi. Znajdowały się tam luźne schody i setki drzwi, okien, a nawet otworów strzelniczych dla obrony, w obu ścianach bramujących Aleję. Co się tyczy samej doliny, jej równa krystaliczna powierzchnia wydawała się rozciągać po prawej aż po ocean, a po lewej - sięgać horyzontu. Kopyta Brazila klapały po błyszczącej nawierzchni. Górował nad niezliczonymi stoiskami sprzedającymi wszelki towar i nad tłumem, który gapił się na niego i ustępował z drogi. Szli w stronę oceanu, mijając ostatnie sklepy, dochodząc wreszcie do części bardziej oficjalnej i mniej handlowej, gdzie pośpiesznie wznoszono barykadę z ciężką drewnianą bramą i uzbrojonymi strażnikami. Urzędnik podszedł do bramy, pokazując przepustkę, któn wydobył z kieszeni płaszcza. Strażnicy, sprawdziwszy ją dokładnie, otworzyli bramę i wpuścili ich do środka. Wewnątrz czuwały straże. W centralnej części Alei dostrzegli: mieszkańca Akkafii, Czilliankę i Umiau, umieszczonych w czymś, co przypominało kwadratową wannę. I był tam jeszcze ktoś. Braził przyjrzał się Wróżbicie i Relowi, dopasowując ostatnie kamyki układanki. Od początku nie była dlań jasna rola mieszkańców Północy, nie wiedział nic o materialnej, czy duchowej naturze sześciokąta, z którego pochodzili. Był jednak pewien, że stali za wszystkimi ich nieszczęściami. Zapadła ciemność, pokazały się gwiazdy. Zapalono małe lampy naftowe, przydając scenerii niesamowitego kolorytu. 336 - Zostań z tamtymi! - polecił urzędnik. - Sprowadzą ambasadora Ortegę. Braził podszedł do obcych stworów, nie zwracając uwagi. na nikogo prócz Umiau. - A więc ty jesteś Ełkinosem Skanderem - powiedział zdecydowanie. Syrena zrobiła zdziwioną minę: - Tak? A kim lub czym. ty jesteś? - Nathan Braził - odpowiedział krótko. - To nazwisko niewiele ci mówi? Możesz w takim razie nazwać mnie mścicielem śmierci siedmiorga ludzi. Umiau otworzył usta ze zdumienia: - Siedmiorga - cóż u licha chcesz przez to powiedzieć? Poruszające się niezależnie od siebie oczy Brazila obserwowały jednocześnie Skandera po prawej i zainteresowanie pozostałej trójki po lewej. Wszyscy z napięciem przyglądali się dwóm adwersarzom. - Jestem kapitanem frachtowca, który odnalazł zwłoki r,'i Dalgonii. Siedem ciał, spalonych, porzuconych w nagim świecie. Żaden z nich niczego ci nie zrobił, ich śmierć nie miała żadnego uzasadnienia. - Nie zabiłem ich - odpowiedział Skander pewnym tonem. - To Varnett ich zabił. Co z tego? Wolałbyś otworzyć ten świat przed ludźmi z Komlandów? - A więc o to chodziło - powiedział Braził ze smutkiem. - Tych siedmiu ludzi zginęło, bo ty bałeś się, że ich rządy przechwycą władzę. Skander, ty wiesz, kto ich zabił, i ja też to wiem, nie zmienia to jednak faktu, że nie musieli umierać nawet dla tak wątpliwego powodu. Wrota i tak pozostałyby dla nich zamknięte. - Ależ nie! - rzucił Skander. - Otworzyły się, gdy Varnett i ja znaleźliśmy matematyczny klucz do komputera. Były jeszcze otwarte, by przepuścić ciebie i twoją grupę. Braził potrząsnął wolno głową: - Nie, Skander. Otworzyły się tylko dlatego, że wy dwaj chcieliście, żeby się otworzyły. To właśnie jest klucz. Mimo, iż nie wiedzieliście, że Wrota nie prowadzą do mózgu Dalgonii, ale tu, wiedzieliście, że muszą istnieć jakieś Wrota i rozpaczliwie próbo- 22 Północ przy studni dusz 337 " waliście je znaleźć. Postanowiliście zabić Varnetta i pozostałych, jeszcze zanim je znaleźliście. Varnett wiedział o tym. Pragnął odszukać wrota, a jednocześnie bał się śmierci. To właśnie je otworzyło, a nie twoje matematyczne odkrycia. Nie otwierały się od czasu, gdy żyli tu ludzie cywilizacji Markowa, i nie otworzyłyby się ponownie, gdyby nie powstały sprzyjające warunki. - A więc w jaki sposób ty się tu dostałeś? - zapytał Skander. - Dlaczego otworzyły się przed tobą? - Nie otworzyły się - odpowiedział spokojnie Brazil. - Chociaż powinienem wiedzieć, że tam są. - Ale one jednak otworzyły się przed nami, Brazil - wtrącił Hain. - Nie przed tobą, Hain, ani przed Vardią, ani też przede mną - powiedział Brazil. - W waszej grupie była jednak jedna osoba, która utraciła wszelką nadzieję, która pragnęła umrzeć, umknąć kolejom losu. Mózg, czuły na takie rzeczy, podchwycił to i ściągnął nas na Dalgonię za pomocą fałszywego sygnału alarmowego. Podeszliśmy do miejsca, gdzie stały jeszcze pojazdy opuszczone przez Skandera i Varnetta, weszliśmy na Wrota, które, gdy Wu Ju-li znalazła się w ich obrębie, otworzyły się i wysłały nas tutaj. - Teraz cię pamiętam! - wykrzyknął Skander. - Vardią opowiadała mi o tobie, gdy byliśmy uwięzieni w Państwie! Powiedziała, że pojazdy jak gdyby zniknęły. Gdy to wszystko usłyszałem, założyłem, że to ty ukartowałeś całą sprawę, że jesteś jednym z ludzi z cywilizacji Markowa. Wszystkie dowody zdawały się to potwierdzać. Prócz tego, jest rzeczą zrozumiałą, że nie zastawia się jako kontrolnej grupy, jak ta w Świecie Studni, bez kogoś, kto obserwowałby całe doświadczenie. - Fakt, że to właśnie dziewczyna, a nie Brazil uruchomiła Wrota, niekoniecznie odbiera wartość pańskim wnioskom, Doktorze - dobiegł ich z tyłu gładki, silny głos. Obejrzeli się, by ujrzeć ogromne kształty Serge'a Ortegi, pięć metrów węża plus dwumetrowe, mocne, sześcioramienne ciało. 338 - Serge, powinienem był wiedzieć - powiedział Braził jowialnie. Ulik wzruszył całym swym kompletem ramion: - Mam tu niezłą zabawę, Nat. Mówiłem ci, że jestem szczęśliwy i tak jest rzeczywiście. Założyłem podsłuch w większości ambasad w Strefie, zapisuję wszystkie rozmowy. Wiem, co się dzieje, kto co robi i komu, a jeśli jest coś, co może interesować mnie i moich ludzi - przystępuję do działania. Braził kiwnął głową i byłby się uśmiechnął, gdyby pozwoliło mu na to jego jelenie ciało. - To wcale nie był przypadek, że to właśnie ty wyszedłeś nam na spotkanie, prawda? Wiedziałeś już, że tu jestem. - Oczywiście - odparł Ortega. - Małe kamery rozmieszczone w dwóch czy trzech punktach dookoła Studni włączają się, gdy tylko ktoś przejdzie. Jeżeli to będą ludzie starego typu, pierwszy jestem na miejscu. Nikt się specjalnie nie przejmuje, gdyż Wrota Strefy przypisują do sześcioką-lów na zasadzie przypadku. - Ale mnie nie spotkałeś - zauważył Skander. Ortega ponownie wzruszył ramionami: - Nie mogę żyć w tym cholernym biurze. To był jednak pech, bo straciłem was wtedy z oczu na długo. Tamci byli już w środku, z gotowym przydziałem, zanim zdążyłem trafić na Siad Var-netta, chociaż Umiau są tak kopnięci na punkcie tajemnicy,. że twoje ukrycie wyszło na jaw mniej więcej w miesiąc po twoim przybyciu. - Śledziłeś mnie do Czill, prawda, Serge? - spytał Braził. - Jak ci się to udało? - Dziecinna zabawa - odparł Ulik. - Czill ma wysoki poziom techniki przy braku zasobów naturalnych, prócz tego mają pewne problemy z obróbką metalu na gorąco. Dostarczamy części dla ich maszyn - my i wielu innych - z tym, że w naszych wprowadziliśmy pewne nieznaczne zmiany. I tak np. rezonator dla translatorów ma tylko jeden,. niemal niewidoczny dodatkowy obwód do przekazywania. Trzeba znać prawidłową częstotliwość. Zasięg nie jest fantastyczny, ale wiedziałem, gdzie przebywacie i w większości przypadków wystarczyło tylko trochę komplementów, sta- 22* 339 rych długów wdzięczności itd. Myślę, że wiem, kim jesteś, Nat, i myślę, że ty wiesz, że powinieneś grać po mojej strome. - Albo zabijesz resztę? Wężolud zrobił zbolałą minę, ale zdecydowanie przesadził w obłudzie. - Ależ Nat! Czy ja coś takiego mówię? Niezależnie od tego mam przecież Skandera, a jeśli wszystko inne zawiedzie - również Varnetta. Wolałbym ciebie, Nat. Nie sądzę, byś różnił się od tego Nathana Brazila, którego znałem przez tyle lat. Idę o zakład, że ta twoja osobowość nie jest fałszywką albo konstrukcją intelektualną, ale tobą prawdziwym, niezależnie od tego, kim byli twoi rodzice. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, więc wiesz, jak działam i co zrobię w każdym przypadku. Czy wprowadzisz swoją grupę? Braził przez chwilę przyglądał się staremu znajomemu. - Dlaczego wszyscy, Serge? Dlaczego nie po prostu ty i ja? - spytał. - Ach, daj spokój, Nat! Za kogo mnie bierzesz? Wiesz, jak się tam dostać, a ja - nie. Ty wiesz, co jest w środku, ja nie wiem. Reszta pozwoli mi kontrolować twoje działania i opisy, a także stanowi dla mnie rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Ci z Północy pracują dla grupy na tyle odmiennej od każdego z nas, że nie jestem w stanie powiedzieć o nich czegokolwiek. Podobnie jednak jak Hain i ta roślina, pilnują oni swoich interesów. Tacy naprawdę są ci twoi ludzie. Nikt nie pozwoli, by inni byli górą. Zostaniecie nawet uzbrojeni - w pistolety, którymi będziecie się mogli pozabijać nawzajem, ale nie będziecie mogli zabić mnie. Wziąłem szczepionkę z substancji jadowej żądła Haina, a więc nie jest ona dla mnie groźna, a fizycznie na tyle nad wami góruję, że będę szczęśliwy, mogąc was zabrać. Nat wie, jak szybko potrafię się poruszać. Braził westchnął: - Zawsze starasz się wszystko przewidzieć, prawda, Serge? Jeżeli więc cały czas była to twoja gra, to dlaczego musieliśmy w ogóle walczyć i przebyć taką daleką drogę? Dlaczego nie zebrałeś nas wszystkich i nie przeniosłeś od razu do tego miejsca? 340 - Nie miałem najmniejszego pojęcia, dokąd się udajecie - odpowiedział Ortega uczciwie. - Zresztą, Skander stale szukał, Varnett dał za wygraną, nikt poza tym nie wiedział. Pozwoliłem więc, by obie ekspedycje przywiodły mnie tutaj. Kiedy stało się jasne, dokąd zmierzają, spowodowałem pewne zwolnienie tempa tak, bym mógł przybyć tu przed wami. Było to łatwiejsze, niż myślicie - dotarłem Wrotami Strefy do Ulik, a potem już tu. Do licha, człowieku, byłem w tych równikowych sześciokątach setki razy. Nikt nie znalazł drogi, a wielu w ciągu tych lat próbowało. - Ale teraz wiemy, że wejście jest przy końcu Alei - powiedział Rei nagle. - Od Skandera zaś znamy również porę wejścia - północ. - Dwa trafienia - przyznał Brazil. - Dysponując jednak \vyłącznie tymi wiadomościami, nie dostaniesz się do ^rcdka. Musisz pragnąć dostać się do Centrum Studni, a tak-"' potrzebujesz podstawowego równania, które powiedziałoby ^udni, że wiesz co robisz. - Relacja Varnetta - powiedział Skander. - Otwarte równanie z przeźroczy mózgu Markowa. O to chodzi, praw--l-i'' - Jasne - przyznał Brazil. - Zresztą, nie miało to wykluczać Markowian. Warunki tego świata są takie, że relacja ta jest po prostu nie do odszyfrowania. Jest jedna szansa na milion, że odkryliście ją właśnie wy dwaj, a szansa na to, że znajdziecie się tam, gdzie będziecie mogli ją wykorzystać, była nieskończenie mała. Nie moglibyście użyć jej na Dalgonii, ponieważ wymaga ona dla skompletowania jeszcze dodatkowo odpowiedzi. To przypomina trochę taką zabawę, jak zadanie pytania: czego pragniesz przy postawieniu wymogu, by odpowiedź została udzielona w matematycznie poprawnej formie. W tym jednak przypadku uzupełnienia dokonuje sam mózg, który, kiedy zadasz pytanie, sam dokłada odpowiedź. - Jeżeli jednak on jest z cywilizacji Markowa, dlaczego nie mógł po prostu wejść w kontakt z mózgiem, oszczędzając sobie tych wszystkich problemów? - spytał mieszkaniec Sleicron. 341 Braził odwrócił się do roślinnej postaci z wyrazem zaskoczenia: - Myślałem, że jesteś Vardią, ale ten głos brzmi zupełnie inaczej. - Vardią zjednoczyła się z przedstawicielem Sleicron - wyjaśnił Rei, i opowiedział im o tych szczególnych kwiatach i ich osobliwych obyczajach. - Posiada sporo mądrości i sprawny umysł, ale wasza przyjaciółka jest tak małą cząstką całości, że na dobrą sprawę jest martwa - zakończył Rei. - Rozumiem - powiedział Braził powoli. - No cóż, i tak było o jedną Vardię za dużo. Nasza jest ta pierwotna, znowu w ludzkiej postaci. - Ponownie odwrócił się do Serge'a - Tak samo jak Wuju i Yarnett. - Yarnett? - Skander zerwał się, rozlewając wodę - Varnett jest z wami? - Tak, i żadnych sztuczek, Skander - przestrzegł Orte ga. - Jeśli spróbujesz zrobić coś Varnettowi, osobiście &ię tobą zajmę. - Znowu odwrócił się od Brazila. - Dony, przypadkowo, po prostu poczekajcie, zanim ponownie ic zapali się światło i wejdźcie z powrotem. Powinno dzia- Zrobili tak, jak im powiedział i kiedy wszyscy stali już n Wrotach, nagle wszystkie światła zgasły. Doznawali niepokojącego uczucia wirowania, jakby spadania. Nagle otoczyły ich znowu światła. Stali w ogromnej izbie, o średnicy może kilometra. Była półokrągła z pochylonym stropem sięgającym mniej więcej tej samej wysokości co średnica pomieszczenia. We wszystkich kierunkach odchodziły setki korytarzy. Wrota znajdowały się pośrodku kopuły. Brazil szybko wysiadł, a za nim pozostali, rozglądając się dokoła w zdumieniu i oczekiwaniu. Całe pomieszczenie miało dziwną budowę. Wydawało się, że zrobiono je z maleńkich sześciokątnych kształtek wypolerowanej białej miki, odbijającej światło i iskrzącej się jak miliony szlachetnych kamieni. Kiedy wysiedli z Wrót, Brazil zatrzymał się i wskazał macką do tyłu. Mniej więcej w połowie drogi między Wrotami i wierzchołkiem kopuły, utrzymywany polami siłowymi, unosił się, 363 obracając wolno, ogromny model Świata Studni. Miał równik, połowa była zaciemniona, wydawało się, że wykonano go z tej samej podobnej do miki substancji, jakiej użyto do budowy wielkiej sali. Sześciokąty na modelu były jednak znacznie większe, na biegunach widać było obszary stałe, a wokół środka - ciemne pasmo. Kula zdawała się być pokryta cienką, przezroczystą skorupą składającą się z segmentów, które dokładnie odpowiadały położonym poniżej sześciokątom. - Tak właśnie Świat Studni wygląda z Kosmosu - powiedział Brazil. - Jest to bardzo wierny model, Tysiąc pięćset sześćdziesiąt sześciokątów, Strefy, wszystko. Zwróćcie uwagę na lekkie różnice w odbijaniu światła od każdego z sześciokątów. To pismo Markowian, jest tu tego bardzo dużo. To jest w rzeczywistości coś więcej niż model. Te?t l c oddzielny markowiański mózg, zawierający główne równanie dla stabilizacji wszystkich nowych światów. Zasika w energię Studnię i pozwala wielkiemu mózgowi, który nas otacza, wykonywać jego funkcje. - Gdzie znajdują się urządzenia sterownicze, ''^r'. -ponaglał Ortega. - Każdy biotop, t j. planetarny biotop ma osobny zastaw przyrządów sterowniczych - powiedział Brazil. - To "nic; sce jest nimi wyłożone niczym plastrem miodu. Każdy ?-'<> ściokąt w Świecie Studni jest sterowany jako uzupełnienie rzeczywistego świata. Większości przyrządów nie odpowiadają oczywiście odpowiednie sześciokąty. To, co nam dzisiaj zostało, to ostatnich kilka stworzonych sześciokątów i kilka przedsięwzięć nieudanych, niekoniecznie takich, których mieszkańcy wymarli, ale również takich, które po prostu od początku nie działały, np. Elfów. Niektórzy wślizgnęli się do ostatniej grupy przesiedleńców, weszły tu również niektóre inne grupy, które zostały po zamkniętych i wypełnionych projektach, trochę Diiiian, trochę Umiau, itp., którzy chcieli wydostać się ze Świata Studni i myśleli, że im się to uda. Nie było ich wielu, zniekształconych wzlotami i upadkami cywilizacji, otoczonych podejrzliwością, strachem, nienawiścią. Nikt nie przeżył, by powrócić na Starą 364 Ziemię. Nie mieliśmy wielu na początek, a reprodukcja była powolna. Chodźmy jednak, wejdźmy do centrum sterowniczego. Na swoich sześciu mackach ruszył w stronę jednego z korytarzy, a oni podążyli za nim niepewnie. Wszyscy kurczowo trzymali gotowe do strzału pistolety. Wydawało im się, że wędrówka jednym z korytarzy nigdy się nie skończy. Mijali po drodze zamknięte sześciokątne drzwi. Wreszcie Braził zatrzymał się przed jednymi z nich, a te otworzyły się na podobieństwo przysłony w aparacie fotograficznym. Wszedł do środka, a oni szybko poszli w jego ślady, bojąc się choćby na chwilę stracić go z oczu. Kiedy weszli, w pomieszczeniu rozbłysło światło. Sala była zbudowana z tego samego materiału co wielka sala centralna i korytarze. Ściany pokrywały jednak przyrządy .' luwnicze, przełączniki, dźwignie, przyciski itp., a na "'-.; umieszczony był wielki czarny ekran. Żaden z przy-."w nie nosił jakiegokolwiek oznaczenia, które pozwo->'.v zorientować się, do czego służył. Żadnej sensownej . zówki nie dostarczał też sam ich kształt. A więc to tu, i nadal wszystko działa - obwieścił ^< Z.A. - Niech zobaczę - wymruczał i przeszedł do pul-) ;. Na ich twarzach odmalowało się nagle napięcie i lęk, wszystkie pistolety uniosły się, mierząc w niego. Światełka Wróżbity mrugały coraz silniej, coraz szybciej. - Niczego nie dotykaj, Nat! - ostrzegł Ortega. - Po prostu coś tu sprawdzam - odparł Braził, nie przejmując się ich reakcją. - Tak, widzę. W tym pomieszczeniu stworzono cywilizację, która teraz się rozwinęła. To cywilizacja międzygwiezdna, ale nie pangalaktyczna. Liczba ludności przekraczająca nieco pięć czwartych tryliona. - Jeśli to jest cywilizacja wysokotechnologiczna, to na pewno nie nasza - powiedział stwór ze Sleicron z pewną ulgą. - Niekoniecznie - odpowiedział Braził. - Poziom technologiczny tutaj w Świecie Studni nie jest przenoszony automatycznie na świat zewnętrzny. Poziom techniczny tutaj został podyktowany przez problemy, z którymi możecie się 365 zetknąć w swoim świecie. Świat wysokotechnologiczny wyposażony jest obficie w łatwo dostępne zasoby, a świat niskotechnologiczny - znacznie skromniej. Ponieważ świat macierzysty musiał się rozwinąć logicznie i matematycznie, stosownie do głównych praw natury, niektóre światy zostały lepiej wyposażone niż inne. Ustalając dla próbnego sześcio-kąta stan niskiej technologii, czy też zgoła brak jakiejkolwiek technologii po prostu chcieliśmy skompensować poziom trudności w tworzeniu cywilizacji technicznej w macierzystym świecie, a nie zapobiec jej powstaniu. Pozwoliliśmy, by wykształciły się alternatywy, by żyli bez technologii po to, by lepiej przygotować się w swoich światach macierzystych. Niektórzy spisali się bardzo dobrze. Większość magii, którą tu spotykacie, to nie magia Studni, lecz faktyczna siła duchowa wykształcona przez sześciokąty dla skompensowania statusu niskiej techniki. To, z czego mogą korzystać tu, mogę wykorzystywać i tam. - Wróżbita powiada, że mówisz prawdę - skomentował Rei. - Wróżbita mówi, że to ty stałeś za jego przepowiednią, że się tu znajdziemy. - Owszem, w pewnej mierze - odparł Brazil. - Kiedy przeszedłem przez Wrota Strefy, mózg Markowa rozpoznał mnie jako mieszkańca sześciokąta czterdzieści jeden i wysłał mnie właśnie tam. W swojej analizie stwierdził jednak coś. o czym ja sam nie wiedziałem, a mianowicie, że mam oryginalny wzorzec fal mózgowych mózgu Markowa. Założył więc, że jestem tu, by wydać dalsze polecenia albo wykonać pracę. Kiedy to stwierdził, Wróżbita szczególnie wyczulony na takie sprawy, przechwycił wiadomość, choć była ona mocno zniekształcona. - Przerwał na chwilę, a zawieszona w środku masa trochę się ku nim nachyliła. - A teraz - powiedział ze smutkiem w głosie - jesteśmy tu razem, w centrum kontrolnym, a wy wszyscy macie strach wymalowany na twarzy, a pistolety - wycelowane we mnie. - Nawet ty, Wu Ju-li, pomyślał, a niezmierzony smutek przeniknął go do głębi. Nawet ty. - Próbowałem ustalić ludzkie reguły życia, które pozwoliłyby zapobiec drugiej katastrofie podobnej do pierwszej, które powstrzymały ich przed 366 samozniszczeniem. Nikt mnie nie słuchał. Nikt nie chciał się zmienić. Typ 41 miał poważną skazę. Znalazł drogę ku gwiazdom, i to było ujściem dla ich agresji, chociaż, nawet tam, nawet teraz, jego części składowe poszukują sposobów zdominowania pozostałych, pozabijania się, zapanowania nad innymi. Pęd do panowania, dominacji tkwi nawet w istotach nie będących ludźmi, w tobie, mieszkańcu Północy i w tobie, przybyszu ze Sleicron. Popatrzcie na siebie wszyscy. Popatrzcie na siebie, popatrzcie na innych! Widzicie? Czujecie to? Strach, chciwość, przerażenie, ambicja, która was spala, zżera! Jedynym powodem, dla którego jeszcze się nie pozabijaliście, jest strach przede toną, który was łączy. Jak śmiecie potępiać Haina, Skandera - społeczeństwo? Jak śmiecie? Ilu z was myśli o ludziach, których reprezentują te przyrządy? Czy lękacie się za nich? Czy troszczycie się o nich? Nie chcecie ich uratować, poprawić ich życia. Ten lęk tkwi w was, lęk o wasz ciasny interes! Podstawowa skaza ustalającego równania, ten palący, podstawowy egoizm. Żadne z was nie przejmuje się nikim prócz siebie! Popatrzcie na siebie! Popatrzcie, jakimi potworami staliście się wszyscy! Serca biły im jak młotem, nerwy napięte do ostateczności. Pierwszy zareagował Wróżbita z Relem. - A co powiesz o sobie, Nathanie Brazilu? - wydzwonił Rei. - Czyż owa skaza w nas nie odzwierciedla po prostu twoich wad, wad twoich ludzi, ludzi cywilizacji Markowa, którzy nie mogli dać nam tego, czego nam brak, ponieważ sami tego nie posiadali? Odpowiedź Brazila była spokojna, kontrastując z poprzednim wybuchem. - Markowianie chcieli żyć w tym Wszechświecie, a nie - kierować nim. Już to robili. Przeznaczenie było przypadkowym czynnikiem, o którym sądzili, iż jest niezbędny dla przetrwania nas wszystkich. Dlatego właśnie zamknęli Studnię. Nikogo z nas by tu nie było, gdyby nie kapryśny zbieg okoliczności. - Gdzie są przyrządy sterownicze, Nat? - spytał Ortega. 367 - Sami je znajdziemy - warknął Hain. - Yarnett złamał wielki kod, powinien złamać również i ten. W głosie Brazila ciągle dźwięczał głęboki smutek. - Duma jest słabością wszystkiego, co ma związek z cywilizacją Markowa, a wy jesteście tego odzwierciedleniem. Jeżeli jednak poluzujecie trochę i pozwolicie mi na jedno dotknięcie tablicy z tyłu, pokażę wam przyrządy sterownicze. Pokażę wam, jak się nimi posługiwać. Wtedy zobaczymy. Ortega kiwnął głową z pistoletami gotowymi do strzału. Braził wyciągnął mackę i dotknął małej tablicy za sobą. Ukazał się wielki czarny ekran, ale właściwie nie był on ekranem. Był to ogromny tunel ciągnący się w głąb, jak okiem sięgnąć. Pokryty był niezliczonymi malutkimi, czarnymi kropkami, idącymi pewnie w biliony. Pomiędzy tymi czarnymi punktami przeskakiwały małe błyskawice w szaleńczej aktywności, biliony migających, cieniutkich niczym "włos łuków, przeskakujących pomiędzy czarnymi punktami. - Oto wasze przyrządy sterownicze - powiedział Braził z niesmakiem. - Aby zmienić współczynniki, wystarczy zmienić wielkość przepływu pomiędzy dwoma lub kilkoma punktami kontrolnymi. Popatrzył na nich, a na ich twarzach ukazał się wyraz głębokiego lęku i trwogi. Boją się mnie, pomyślał. Wszystkich gnębi śmiertelny strach przede mną! O mój Boże! Wuju, która mnie kochała, Varnett, który ryzykował dla mnie życie, Vardia, która mi ufała - wszyscy się boją. Przecież nie zrobiłem im żadnej krzywdy. Nie zagroziłem im nawet. Nie mógłbym, nawet gdybym chciał. Jakże mogą kiedykolwiek zrozumieć nasze wspólne źródło, więź, która nas łączy? - pomyślał w udręce. Kochamy, nienawidzimy, śmiejemy się, płaczemy, żyjemy - pod tym względem nie jestem inny od nich, jedynie starszy. Ale oni nie rozumieją - pomyślał. Jestem Bogiem dla ludów prymitywnych, człowiekiem cywilizowanym o wielkiej potędze tam, gdzie wiedza oznacza władzę, otoczonym przez dzikusów. Dlatego jestem samotny. Dlatego właśnie 368 jestem zawsze samotny. Obawiają się tego, czego nie są w stanie zrozumieć lub kontrolować. - Jeden pulpit rozdzielczy - powiedział cicho. - Tylko jeden. Co to jest kilka miliardów istnień? Tam jest ich przeszłość, ich teraźniejszość, ich możliwa przyszłość. To wszystko należy do was. Być może ich równanie jest podstawą któregoś z was, tu, w tym pokoju. A może nie. Kogoś. Może was. W porządku, kogokolwiek, kto zechce dotknąć pierwszego i drugiego punktu kontrolnego, zmienić przepływ. Śmiało! Teraz macie okazję wystąpić w roli Boga! Yarnett podszedł ostrożnie do otworu, ciężko dysząc, zlany potem. - Dalej - zachęcał Brazil. - Do roboty! Możesz kogoś skasować, może kilka miliardów nieznanych istnień. Na pewno zmienisz w jakiś sposób czyjeś równanie, sprawisz, że w jakimś zakątku 2+2 będzie się równać 3. Być może wszyscy stąd znikniemy. Być może sprawisz, że nikt z nas nigdy ;n nie był. Dalej! Kogo zresztą obchodzą ci wszyscy ludzie? Varnett stał z otwartymi ustami, sprawiając wrażenie bardzo przestraszonego piętnastolatka, nic więcej. - Ja... ja nie mogę - zatkał prawie. - A może ty, Skander? Przecież właśnie tu chciałeś się dostać. A może ty, Hain? - Jego głos wzniósł się do wysokiego, podnieconego tonu. - Wróżbito? Czy możesz tu coś wy-wróżyć? Vardia? Serge? Wuju? Sleicrończyku? Które z was? - Na miłość boską, Brazil! - krzyknął Skander. Przestań! Wiesz dobrze, że nie odważymy się zrobić czegokolwiek tak długo, jak długo nie rozumiemy sposobu działania rozdzielni! - On blefuje! - warknął Hain. - Ja spróbuję! - Nie! - krzyknęła Wuju, kierując broń w stronę wielkiego owada. - Nie możesz tego zrobić! - Nawet pokażę wam, jak to działa - powiedział Brazil spokojnie, robiąc krok. - Nat! Trzymaj się od tego z daleka! - ostrzegł Orte-ga. - Możesz zostać zabity, wiesz o tym! Brazil zatrzymał się, a pulsująca masa skłoniła się lekko w stronę Ortegi. 24 Północ przy studni dusz OCQ - Nie, Serge, nie mogę. I to właśnie, widzisz, stanowi problem. Mówiłem wam, że nie jestem jednym z Marko-wian, ale mnie nie wierzyliście. Przyszedłem tutaj, ponieważ moglibyście zniszczyć rozdzielnię, wyrządzić krzywdę jakiejś ludzkiej rasie, o której mogłem nawet nic nie wiedzieć. Ale nikt z was, w swoim szaleństwie, nie pomyślał, by zadać prawdziwe pytanie, jedyne pytanie w zagadce, na które nie ma dotąd odpowiedzi. Kto stabilizował podstawowe równanie Wszechświata? Rozległ się dźwięk jakby gigantycznej pompy, jakby bicie ogromnego serca, łup, łup, łup, które przenikało ich na wskroś. Wydawało im się, że ich serca przerwały swą pracę, zamarli niczym postacie niesamowitej pantomimy. Tylko głuche uderzenia zdały się rzeczywistością. - Zostałem ukształtowany z przypadkowej energii pierwotnej Kosmosu - dobiegł ich głos Brazila. - Po niezliczonych miliardach lat osiągnąłem samoświadomość. Byłem Wszechświatem, wszystkim, co on obejmuje. Po upływie eonów zacząłem eksperymentować, bawić się przypadkowymi, otaczającymi mnie siłami. Stworzyłem materię i inne typy energii. Stworzyłem czas i przestrzeń. Wkrótce jednak zmęczyłem się nawet i tymi zabawkami. Utworzyłem galaktyki, gwiazdy i planety. Pomyślałem i już tam były, niczym zakrzepła energia pierwotna, która eksplodowała i wyrzuciła przeobrażony materiał na wszystkie strony. - Widziałem jak rzeczy rosną, formują się, stosownie do reguł, które ustaliłem. A teraz i ja zmęczyłem się tym. Stworzyłem więc cywilizację Markowa, obserwując, jak rozwija się zgodnie z moim planem. Ale nawet wówczas rozwiązanie nie było zadowalające, ponieważ wiedzieli i lękali się mnie, a ich równanie było zbyt doskonałe. Znałem całą ich linię rozwoju. Zmieniłem ją więc. Umieściłem przypadkowy czynnik w równaniu Markowa i zerwałem bezpośredni kontakt. Rośli, rozwijali się, ewoluowali, zmieniali się, zapomnieli o mnie i rozszerzali swą obecność na własną rękę. Ponieważ byli jednak moim duchowym odbiciem, naznaczeni zostali również moją samotnością. Nie mogłem się do nich przyłączyć takim, jakim byłem, ponieważ zatrzymaliby mnie 370 w przerażeniu. Z drugiej strony - oni zapomnieli o mnie, i w miarę jak wzrastali materialnie, ginęli w sensie duchowym. Nie udało się im wyrosnąć na równych mnie, by zakończyć moją samotność. Postanowiłem więc stać się jednym z nich. Ukształtowałem markowiańską powłokę i wszedłem w nią. Poznałem ciało, jego radości i ból. Próbowałem nauczyć ich, co to jest zło, powiedzieć im, by stawili czoła wewnętrznemu lękowi, by pozbyli się choroby, by oglądali się nie na materialne niebo, ale na siebie samych w poszukiwaniu odpowiedzi. Na próżno - nie słuchali. - A jednak istniały możliwości. Nadal istnieją. Reakcja Wuju na delikatność i troskę. Poświęcenie Yarnetta, Vardii potrzeba drugiego człowieka. Mnóstwo jest takich przykładów, nie tylko dotyczących nas, ale wszystkich innych ludzi. Ten, kto poświęca swe życie, by uratować innych. Współczucie, czasem przysłonięte warstwą nieprawości. Przebija jednak - być może izolowane, ale przecież istnieje. A tak długo, jak długo istnieje, i ja będę trwał. Będę pracował w nadziei, że nadejdzie dzień, gdy jakaś rasa sięgnie po tę iskrę i zbuduje na niej, ponieważ tylko wówczas przestanę być samotny. Na kilka sekund zaległa kompletna cisza. Później spokojnie odezwał się Ortega. - Nie jestem pewien, czy wierzę w to wszystko. Całe życie byłem katolikiem, ale jakoś mi się nie chce wierzyć, bv Bóg mógł być takim małym uduchowionym Żydem, imieniem Nathan Brazil. Ale zakładając, że mówisz prawdę - co niekoniecznie mam ochotę przyjąć - dlaczego nie wyrzuciłeś wszystkiego na złom i nie zacząłeś od nowa? I dlaczego ciągnąć ten nasz mały, brudny żywot? - Tak długo, jak długo tli się ta iskra, pozwolę sprawom toczyć się, Serge - odpowiedział Brazil. - Mówiłem o tym przypadkowym czynniku. Tylko wtedy, gdy on zniknie, zniknę i ja, zrezygnuję, być może spróbuję jeszcze raz - może wreszcie muszę. Pragnę umrzeć, Serge - ale jeżeli to zrobię, zabiorę wszystko ze sobą. Nie tylko ciebie, wszystkich i wszystko, ponieważ to ja stabilizuję równanie wszechświata. A wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, o które dbam. 24< 371 Nie mogę tego zrobić, póki jest gdzieś jeszcze owa iskra, ponieważ póki ona się tli, jesteście nie tylko wszystkim, co we mnie najgorsze, ale i tym, co najlepsze. W pokoju nadal rozległo się tętnienie: łup, łup, łup, jedyny dźwięk. - Myślę, że nie jesteś Bogiem, Nat - odpowiedział Orte-ga gładko. - Myślę, że jesteś szalony. Każdy by zwariował, żyjąc tak długo. Myślę, że jesteś markowiańskim zabytkiem, który oszalał po miliardach lat odcięcia od swojej własnej rasy. Gdybyś był Bogiem, mógłbyś przecież po prostu machnąć macką i mieć, co tylko zechcesz. Po cóż ta cała wędrówka, ból i udręka? - Yarnett? - zawołał Brazil. - Chcesz to wyjaśnić matematycznie? - Nie jestem pewien, czy Ortega nie ma racji - odpowiedział Varnett ostrożnie. - Nie dlatego, żeby to była jakaś specjalna różnica z praktycznego punktu widzenia. Widzę jednak, do czego zmierzasz. To jest ten sam dylemat, przed którym stajemy tu, przed pulpitem kontrolnym. - Powiedzmy, że pozwolimy zrobić Skanderowi to, co chce, zlikwidować Komlandy - ciągnął chłopiec. Powiedzmy, że Brazil pokaże mu dokładnie, jak to uczynić, jaki punkt na tablicy nacisnąć, w jakiej kolejności i w jakich odstępach czasu. Sama jednak idea komunizmu i same Komlandy rozwinęły się w toku normalnej ewolucji społecznej, niezależnie od tego, czy była ona słuszna czy nie. U ich podstaw legły niezliczone wydarzenia historyczne, warunki, idee Nie można ich tak po prostu skazać na banicję; trzeba by zmienić równanie tak, by nigdy nie powstały. Trzeba by zmienić całe równanie ludzkości, wszystkie wydarzenia w przeszłości, które doprowadziły do ich utworzenia. Nowa linia, którą stworzyłeś, byłaby zupełnie nową konstrukcją intelektualną, należałoby usunąć wszystkie kluczowe punkty dziejów, które stworzyły Komów. Być może to było rozwiązanie. Być może, jakkolwiek złe, było to jedyne ujście. Być może człowiek zniszczyłby samego siebie, gdyby choć jeden z tych czynników nie istniał. Być może mielibyśmy wówczas do czynienia z czymś znacznie gorszym. 372 - Właśnie - zgodził się Brazil. - Żeby dokonać jakichkolwiek poważnych zmian, musisz zmienić przeszłość, całą strukturę. Nic nie znika tak po prostu. Nic też nie pojawia się ot, tak sobie. Jesteśmy sumą naszej przeszłości, i tej dobrej, i tej złej również. - Co więc robimy? - lamentował Skander. - Co możemy zrobić? - Niewiele - odpowiedział Brazil spokojnie. - Wy - większość z was - pragnęła władzy. Cóż, to jest władza! - to mówiąc, Brazil ruszył w stronę pulpitu sterowniczego. - Mój Boże! On tam wchodzi! - krzyknął Skander. - Strzelajcie, głupcy! - Umiau wypalił w jego stronę. W ciągu kilku sekund pozostali zrobili to samo, ładując w tę masę impulsy skoncentrowanej energii zdolne rozwalić budynek. Brazil zatrzymał się, wydawało się, że wchłania energię. Walili w niego wszyscy, nawet Wuju, bardzo celnie. A on trwał. Światełka Wróżbity zamigotały szaleńczo, palące promienie wystrzeliły, uderzając markowiańskie ciało. Obrys postaci rozjarzył się blaskiem, który po chwili zbladł i sczezł. Brazil stał nietknięty. Przestali strzelać. - Mówiłem wam, że nie możecie mnie zranić - powiedział Brazil. - Nikt z was nie może mi zrobić krzywdy. - Cholera! - rzucił Ortega wściekle. - Twoje ciało w Murithel zostało podarte na strzępy! Dlaczego tu jest inaczej? - Oczywiście! Oczywiście! - wykrzyknął Skander z emocją. - To ciało jest przecież konstrukcją intelektualną mózgu Markowa, wy głupcy! Mózg nie pozwoli, by je zranić, ponieważ jest to właściwie część samego mózgu! - Faktycznie - odpowiedział Brazil. - W rzeczywistości nie muszę nawet tam w ogóle wchodzić. Mogę wydawać mózgowi polecenia stąd. Mogłem to zrobić od pierwszej chwili, gdy weszliśmy do samej Studni. Chciałem wam tylko zademonstrować. - Wydaje się więc, że jesteśmy zdani na twoją łaskę, 373 człowieku z cywilizacji Markowa - powiedział Rei. - Jakie są twoje zamiary? - Mogę stąd poruszać wszystkim w dowolnym miejscu - powiedział Brazil. - Wystarczy tylko wprowadzić dane do mózgu za pośrednictwem tego urządzenia sterowniczego i to wszystko. To prawda, że każdy typ posiada własny układ kontrolny, ale w razie pojawienia się problemów są wzajemnie sprzężane. Każdy układ kontrolny może być przełączony na dowolny wzorzec. - Ale powiedziałeś - Ortega zaczął oponować. - Mówiąc językiem Serge Ortegi - odpowiedział Brazil z nutą rozbawienia w głosie - kłamałem. Wuju odłączyła się od nich i podbiegła do niego, padając przed nim na twarz, cała drżąca. - Proszę! Proszę, nie rób nam krzywdy! - błagała. W jego głowie zabrzmiało nieskończone współczucie. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, Wuju. Jestem tym samym Nathanem Brazilem, jakiego znałaś od początku tej całej szalonej historii. Zmieniłem się jedynie fizycznie. Nic ci nie zrobiłem, nic. Wiesz, że nie mógłbym cię skrzywdzić. - Ton głosu, w którym brzmiała gorycz, nabrał akcentu głębokiej udręki pomieszanej z samotnością niewiarygodnie długiego żywota. - To nie ja strzelałem do ciebie, Wuju - powiedział. Zaczęła płakać; wstrząsał nią głęboki, niepowstrzymany szloch. - O mój Boże, Nathan! Tak mi przykro! Zawiodłam cię! Zamiast zaufania, dałam ci tylko lęk! O, Boże! Tak mi wstyd! Chcę umrzeć! - lamentowała. Vardia podeszła do niej, próbując ją pocieszyć. Odepchnęła dziewczynę. - Mam nadzieję, że teraz jesteś zadowolony! - rzuciła mu Vardia. - Myślę, że teraz się sobie podobasz! Możesz mi zrobić co chcesz, ale nie męcz jej już! Brazil westchnął: - Nikt nie może kogoś dręczyć w ten sposób - odpowiedział łagodnie.. - Tak jak i ja, możesz tylko sama się dręczyć. Witaj wśród ludzi, Vardio. Nie zważając na siebie okazałaś współczucie, troskę o innych. Byłoby 374 to nie do pomyślenia u dawnej Vardii. Jeżeli nikt z was nadal nie jest w stanie zrozumieć, mam zamiar zrobić coś dla was, nie wam. Przynajmniej w większości. - Przechylił się, zwracając do nich. - Nie jesteście doskonali. Żadne z was nie jest. Doskonałość jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składową. Nie dręczcie się, porzućcie wasz lęk. Stawcie mu czoła! Walczcie z nim! Walczcie z nim dobrocią, litością, miłosierdziem, współczuciem! Pobijcie go! - Jesteśmy sumą tego, co dziedziczymy i faktycznej przeszłości - przypomniał mu Rei. - To, czego żądasz, może rzeczywiście być możliwe, ale Studnia przeznaczenia uwypukliła nasze wady. Czy to rozsądne oczekiwać, byśmy żyli według takich reguł, gdy mamy nawet trudności z ich zrozumieniem? - Możesz tylko spróbować - powiedział Brazil. - Jest w tym również wielkość. Tętnienie nie ustawało. Łup, łup, łup! - Co to za hałas? - spytał, zawsze praktyczny Ortega. - Obwody Studni są otwarte do mózgu - odparł Brazil. - Czeka na instrukcje. - A jakie to będą instrukcje? - spytał Yarnett nerwowo. - Muszę dokonać pewnych poprawek i wprowadzić je do mózgu - wyjaśnił Brazil. - Kilka drobnych zmian, po to, aby nikt nie mógł przez przypadek odkryć powtórnie równania pełniącego rolę klucza. Nie jestem pewien, czy chciałbym powtarzać to wszystko - a gdybym został do tego zmuszony, nie ma gwarancji, że ktoś inny nie skorzystałby z okazji, zniszczył strukturę i wyrządził szkodę nie do naprawienia bilionom, które takiej szansy nigdy nie miały. Na wszelki jednak wypadek Wrota Wejściowe do Studni zostaną przestawione tak, by reagować tylko na moje rozkazy. Wzmocniony zostanie również system bezpieczeństwa, tak, by mózg wezwał mnie, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Skander zaśmiał się zdumiony: - A więc to wszystko? - powiedział z ulgą. - To mnie jak najbardziej zadowala - oświadczył Rei. - 375 Chodzi nam tylko o to, żeby nie było żadnych zakłóceń. Przez krótką chwilę zapomnieliśmy o tym - ale teraz znowu panujemy nad sobą. - Bardzo małe zmiany są możliwe bez zakłócenia czegokolwiek - powiedział Brazil. - Nie mogę zrobić żadnego spektakularnego posunięcia bez naruszenia porządku, w jakim ułożone są pewne rzeczy. Mogę natomiast, jak powiedziałem, wprowadzić małe korekty. Po pierwsze - mam zamiar zapewnić, by nie pojawiło się już więcej nic takiego jak gaz Ambreza, który zredukował ludzi typu 41 na tym świecie do stanu małpy, mam również zamiar dokonać kilku lokalnych regulacji rozwoju techniki. Ponieważ nie mogę znieść ich widoku w takim stanie, mam zamiar wprowadzić do atmosfery typu 41 związek, który rozbije cząsteczki gazu na związki nieszkodliwe, a jednocześnie mam zamiar uczynić zeń sześciokąt absolutnie nietechnologiczny. Nie wiem, jak się zdołają rozwinąć, założę się jednak, że będzie to lepsze, niż ich obecny los. - A co z nami? - spytał Hain. - Nie zmienię waszego wnętrza - powiedział Brazil. - Gdybym to zrobił, w ogóle byście nie żyli. Zrobić coś innego oznaczałoby wprowadzić paradoks, a to mogłoby wszystko pomieszać. Muszę więc sobie radzić z wami takimi, jakimi jesteście. Brazil zdawał się myśleć przez chwilę, a potem powiedział, głosem, który brzmiał jak grom. - Ełkinosie Skander! Chciałeś uratować ludzką rasę, po drodze jednak sam utraciłeś całe człowieczeństwo. Kiedy cel uświęca wszelkie środki, nie jesteś lepszy, a pewnie gorszy, niż ci, którymi pogardzasz. Na Dalgonii zostało siedem ciał. Siedem istot ludzkich, które zginęły, bo ci zaufały, pomagały, które stały się ofiarą twojej żądzy władzy. Nie mogę ich zapomnieć. Jeżeli zmienię linię czasu, przywrócę ich życiu, wtedy wymażę również to wszystko, co się zdarzyło. Jesteś godny pożałowania, Skander, żal mi tego, kim mógłbyś zostać. Moje instrukcje dla mózgu brzmią: sprawiedliwość jako wynik przeszłości. 376 Skander zawył: - To nie byłem ja! To Yarnett! Chciałem uratować światy! Chciałem... I nagle Skander zniknął. - Dokąd poszedł? - spytał Rei. - Do świata na jego miarę, w formie na jaką zasłużył - odpowiedział Brazil. Być może będzie tam szczęśliwy, być może znajdzie sprawiedliwość. Pozwólmy mu wyjść na spotkanie swojego losu. Brazil urwał na chwilę, a później ozwał się ponownie tym samym ogromnym głosem. - Datham Hain! - zawołał. - Jesteś produktem okropnego życia. Zrodzony z zarazy, szerzysz ją! - Nigdy nie miałem szansy iść inną drogą niż ta, którą obrałem! - krzyknął Hain wyzywająco. - Wiesz o tym! - Większość produktów złego środowiska okazuje się jeszcze gorsza niż ich otoczenie - przyznał Brazil. - A jednak niektóre największe postacie ludzkiego rodu pochodziły właśnie z takich otchłani, a mimo to je przezwyciężyły. Ty nie zdołałeś, ale masz inteligencję i możliwości, by tego jeszcze dokonać. Dziś jesteś zarazą. Żal mi ciebie, Hain, a ponieważ cię żałuję, spełnię twoje życzenie. Hain urósł nieco, jego czarne ubarwienie zmieniło się na białe. Mógł to obserwować na futrze pokrywającym jego przednie nogi. - Przemieniłeś mnie w wielmożę! - wykrzyknął, z zadowoleniem i ulgą. - Jesteś najpiękniejszym rozpłodowcem w królestwie Akkafii - powiedział Brazil. - Kiedy wrócisz do pałacu, nie zostaniesz rozpoznany. Będziesz na początku cyklu rozrodczego. Baron Azkfru ujrzy cię i oszaleje z pożądania. Będziesz jego królową, zrodzisz jego królewskiego potomka. To jest twoje nowe przeznaczenie, Hain. Jesteś zadowolony? - To wszystko, o czym mógłbym marzyć - powiedział Hain i zniknął. Wuju spojrzała na Brazila z wyrazem, wściekłości na twarzy. - Dałeś to temu sukinsynowi? Jak mogłeś tak wynagrodzić tego... tego potwora? 377 - Hain otrzymuje to, czego chciał, ale to nie nagroda, Wuju - odpowiedział Brazil. - Widzisz, oni zataili przed przybyszem jeden fakt z życia Akkafii. Większość Marklin-gów jest wysterylizowanych i te wykonują całą pracę. Nieliczne są hodowane jako egzemplarze rozpłodowe. Rodzą one w jednym miocie setkę, albo i więcej młodych, ale potomstwo lęgnie się wewnątrz ciała matki i zżera je stopniowo. Wuju chciała coś powiedzieć, ale wydała tylko krótki okrzyk: - Ooooch - kiedy dotarła do niej cała potworność przeznaczenia Haina. - Sleicrończyku! - zawołał Brazil. - Stanowisz dla mnie problem. Osobiście nie lubię waszej małej cywilizacji, nie lubię i ciebie. Wprowadziłem niewielkie poprawki, w wyniku których Nagrywacze pracują teraz wyłącznie ze Sleicrończykami, a nie z dowolną czującą rośliną. Ale ty osobiście stanowisz problem. Jesteś zbyt niebezpieczny, by dopuścić cię do technologu Czill - wiesz zbyt wiele. Jednocześnie wiesz zbyt wiele o tym, co jest tu, by powrócić do Sleicron. Wydaje mi się jednak, że nie wpłynąłeś na wyprawę w jakikolwiek istotny sposób. Gdybyś nie opanował Vardii, nic by się nie zmieniło. Dlatego też - nie zrobiłeś tego, a w istocie - nie mogłeś tego uczynić. Wydawało się, że nic się nie zmieniło, nastąpiła jednak zmiana w ciele Czillianki. - Cóż więc zamierzasz zrobić ze mną i z moją siostrą? - spytały Vardia i zielony "kaktus" z Czill jednocześnie. W świadomości wszystkich obecnych z wyjątkiem Brazila przeniesienie w Sleicron nigdy nie miało miejsca. Sleicron stał się tylko zabawnym miejscem, pełnym kwiatów i wielkich pszczół, a przejście odeszło w niepamięć. Nawet jednak teraz Vardia nosząca ludzką postać nie miała dla swej siostry więcej uczuć niż wówczas, gdy pod jej postacią ukrywał się stwór ze Sleicron. Przeszła przez tę samą co poprzednio udrękę psychiczną i czuła się obca swojej siostrze. Wszystko było tak jak przedtem. - Jesteś teraz dawną Vardia, a nie swoją siostrą - zauważył Brazil. - Myślę, że będziesz najszczęśliwsza, jeśli wrócisz do Czill, do Centrum. Możesz wiele zrobić, możesz 378 opowiedzieć całą tę historię. Nie będą mogli skorzystać z twojej opowieści, dostać się tutaj, ale ich myśliciele mogą w niej znaleźć źródło inspiracji przy wyborze najbardziej obiecujących projektów. Ruszaj! Znikła. Było ich już mniej: prócz Brazila - Wróżbita z Relem, Yarnett, Wu Ju-li, Ortega i pierwotna Vardia. - Wróżbito z Relem - powiedział Braził - twoja rasa intryguje mnie. Dwupłciowa, dwie całkowicie odmienne formy połączone w parę, w jeden organizm, jeden wyposażony w moc, a drugi w wejścia i wyjścia czuciowe. Jesteście dobrymi ludźmi, z ogromnymi możliwościami. Być może zdołalibyście przenieść wiadomość i osiągnąć ten poziom. - Odsyłasz nas więc? - spytał Rei. - Nie - odparł Braził. - Nie do sześciokąta. Wasza rasa jest bliska zewnętrznej ekspansji w swoim sektorze. Właśnie w pobliżu punktu zwrotnego stosowane jest pytanie o cele. Wysyłam was do waszych ludzi w ich świecie z wiadomością. Dar Wróżbity będzie was wyróżniał. Być może uda się wam zawrócić swoich, a może nie. Zależy to od was. Idźcie! Wróżbita i Rei zniknęli. - Yarnett - powiedział Braził, a chłopak podskoczył jak ugodzony pociskiem. - Co masz dla mnie w swojej czarodziejskiej walizeczce, Braził - spytał z udawaną zuchwałością. - Są różne poziomy w Komlandach, niektóre z nich lepsze od innych - zauważył Braził. - Twój nie posunął się jeszcze zbyt daleko. Nawet świat Vardii może się jeszcze zmienić. Najgorszy z wszystkich jest Dedalus. Poszedł drogą manipulacji genetycznych, jak wiesz. Wszyscy wyglądają tak samo, mówią tak samo, myślą tak samo. Zachowali Jakiś szczątkowy podział na kobiety i mężczyzn, ale inżynierowie pomyśleli nawet o tym. Ludzie są obojnakami - małe męskie genitalia umieszczone nad pochwą. Rozmnażają się tylko raz, a później tracą wszelkie seksualne pożądanie i żywotność. Każdy ma jedno dziecko, które oczywiście jest identyczne z rodzicami, przekazywane państwu i przez nie 379 później wychowywane. Jest to groteskowe mrowisko, być może jednak tak właśnie wygląda przyszłość. Nie mają tam nawet imion, mają wbudowane posłuszeństwo i zadowolenie. Władza spoczywa w ręku Komitetu Centralnego. Ta mała grupa zachowuje swoje możliwości seksualne, a jej członkowie różnią się od siebie trochę. Społeczeństwo jest zaprogramowane tak, by słuchać bez zastrzeżeń każdego z tych przywódców. Komitet był doskonałym celem i wykorzystał to syndykat handlarzy gąbki, który go obecnie kontroluje. Obawiam się, że to, o co im ostatecznie chodzi, to rodzaj inżynierii genetycznej dla wszystkich, z nimi u steru. Daję ci szansę odwrócenia biegu spraw. To, co zrobili ze mną Mumiowie, ja zrobię teraz z tobą. Będziesz Przewodniczącym Centralnego Komitetu Raju, dawniej nazywanego Dedalusem. Będziesz nowym Przewodniczącym. Stary właśnie umarł, a ciebie właśnie odmrożono, byś stanął u steru. Jeżeli mówiłeś szczerze to, co mówiłeś, możesz wykurzyć handlarzy gąbki z najpewniej przez nich dzierżonej planety i przywrócić tę planetę własnej inicjatywie. Rewolucja będzie łatwa - ludzie będą posłuszni bez szemrania. Twój przykład i twoje wysiłki powinny odstręczyć innych od wzorowania się na Dedaliusie. Wszystko zależy od ciebie. Ty rządzisz. • - A co się stanie z umysłem nowego Przewodniczącego? - spytał Yarnett. - Aż moim ciałem? - Zwykła zamiana - wyjaśnił Brazil. - Nowy chłopak obudzi się jako nietoperz w twoim starym sześciokącie. Da sobie radę. Urodził się, by przewodzić. - Ale nie w tamtym domu wariatów - zaśmiał się Var-nett. - W porządku, zgadzam się. - Bardzo dobrze - powiedział Brazil. - Jedno pozostawię jednak tobie. Gdybyś kiedykolwiek zapragnął, każde Wrota Markowa otworzą się przed tobą, po to, by sprowadzić się tutaj, na stałe. Będziesz miał nowe ciało, a więc nikt cię nie rozpozna. Pozostałbyś tu aż do śmierci, ale miałbyś przynajmniej wybór. Yarnett kiwnął głową trzeźwo: - W porządku. Myślę, że rozumiem - powiedział i znikł. 380 - Serge Ortega - westchnął Brazil. - Co do diabła mam zrobić z takim starym szubrawcem jak ty? - O, do diabła z tym, Nat, a co za różnica? - odpowiedział Ortega, i rzeczywiście tak myślał. - Tym razem wygrałeś. - Czy rzeczywiście jesteś tu szczęśliwy, Serge? Czy też może była to po prostu część gry? - Jestem szczęśliwy - odparł wężoczłek. - Do licha, Nat, byłem już tak cholernie znudzony w tym starym miejscu, że gotów byłem się zabić. Stało się tak cholernie cywilizowane, a ja byłem zbyt stary, by odkrywać nowe horyzonty. Dostałem się tutaj i miałem bal przez 80 lat. Chociaż tę rundę przegrałem, była to świetna zabawa. Nie chciałbym tego za żadne skarby stracić. Brazil zaśmiał się: - W porządku, Serge. Ortega zniknął. - Gdzie go posłałeś? - spytała Vardia z wahaniem. - Osiemdziesiąt lat to średnia długość życia Ulika - odpowiedział Brazil. - Serge nie zaczął ab ovo, a więc jest już bardzo starym człowiekiem. Został mu rok, pięć, może dziesięć. Nie powierzałbym mu przezwyciężenia systemu, ale właściwie dlaczego nie? Niech wraca do życia i cieszy się nim. - A więc pozostaliśmy tylko we troje - powiedziała Wuju spokojnie. Obraz Brazila nagle zamigotał, a potem rozjarzył się drobniutkimi ziarenkami. Kształt zawirował, zmienił się i nagle stanął przed nią stary Nathan Brazil w ludzkiej postaci w kolorowym odzieniu, które nosił wtedy na statku. - O mój Boże! - westchnęła Wuju, jak gdyby ujrzała zjawę. - Skończyły się boskie czyny - powiedział z wyraźną ^gH w głosie. - Powinnaś wiedzieć, z kim "w rzeczywistości masz do czynienia. - Nathan? - powiedziała z wahaniem, robiąc krok ku niemu. Podniósł rękę i wstrzymał ją z westchnieniem. - Nie, Wuju. Nic by z tego nie było. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. I tak by z tego nic nie było. Zasługujecie 381 na coś więcej niż to, co dało wam życie. Są i inne tobie podobne, wiesz przecież. Ludzie, którym nigdy nie była dana szansa, by urosnąć, tak jak tobie. Trzeba im trochę czułości i wiele opieki. Poznałaś okropności gąbki, Wuju, i sposób, w jaki niektórzy ludzie potrafią wykorzystywać innych. A ty, Vardia, znasz już teraz kłamstwo, na którym zbudowano filozofię komunistyczną. Rozmawiałem z wami, obserwowałem was bardzo uważnie. Wprowadziłem całą tę informację plus wszystko, co odczytał mózg w czasie waszego pobytu tutaj. Mózg odpowiedział, zalecając najlepszą przyszłość dla was. Gdybyśmy się pomylili - tzn. mózg i ja - po odbyciu próby, którą zamierzam przeprowadzić, wówczas stoi przed wami taki sam wybór jak przed Yarnettem. Po prostu podejdziecie do Wrót - nie musicie nawet wchodzić. Po prostu dostańcie się na statek przelatujący w pobliżu świata Markowa. Jeżeli zechcecie, Wrota połkną was bez niepokojenia statku, pasażerów czy załogi. Po prostu w tajemniczy sposób znikniecie. Wylądujecie z powrotem w Strefie. Tak jak i Varnett, będziecie się musiały znowu zdać na Wrota Strefy. Kiedy tu się już znajdziecie, nie będzie dla was powrotu. Popatrzcie na to jednak przez chwilę tak jak ja. I pamiętajcie, co powiedziałem o waszym możliwym wkładzie. Dwoje ludzi może zmienić świat, jeżeli tylko chce. - Ale co... - zaczęła pytanie Wuju, ale ucięła wpół zdania. Oba ciała nie znikły, tylko upadły niczym odzież, z której uszedł właściciel. Leżały na podłodze niczym kupka łachmanów. Braził podszedł i starannie poprawił je, tak że wyglądały jak gdyby spały. - No dobrze, a teraz co, Braził? - powiedział do siebie, a jego głos zadudnił echem w pustej sali. Teraz wrócisz i będziesz czekał - powiedział głos w jego umyśle. A co z ciałami? - zastanowił się. Jakoś nie mógł ich po prostu przemienić w parę. Mimo, że ich właścicielki odeszły, ciała żyły niczym puste rośliny. 382 Niczego więcej jednak oczywiście nie dało się zrobić. Dla niego były teraz po prostu wspomnieniem, dziwną mieszaniną miłości i udręki. Przedłużył nieunikniony koniec. Ozwał się trzask i ciała zniknęły, obróciły się znowu w pierwotną energię. - Och, do diabła z tym - powiedział Nathan Braził i również zniknął. Sterownia była teraz pusta. Mózg Markowa odnotował ten fakt i posłusznie wyłączył światła. Na "Ziemi", planecie obiegającej gwiazdę w pobliżu najdalszego krańca galaktyki Andromedy Ełkinos Skander spoczywał na grzbiecie Haina, spoglądając na zgromadzonych w sterowni ludzi. Potem, nagle, wszystko się zmieniło. Rozejrzał się dookoła. Otaczające go przedmioty były śmieszne i zniekształcone. Nie rozróżniał kolorów poza jednym: wszechogarniającej sepii. Rozejrzał się zmieszany. Przeszedłem kolejną przemianę - pomyślał. - Tym razem ostatnią? - Miejsce wygląda raczej przyjemnie - pomyślał, kiedy trochę się przyzwyczaił do zniekształconego obrazu. Wszędzie lasy, trochę wysokich gór, dziwne trawy i nieznane gatunki drzew, ale tego należało się spodziewać. Wokoło było pełno zwierząt, w większości pasących się roślinożerców. Bardzo przypominają jelenie - zauważył z niejakim zaskoczeniem. Pewne różnice, ale w sumie na pewno nie wyglądałyby niezwykle w pasterskim świecie ludzi. Popatrzył po sobie, natrafił wzrokiem na cień swojej głowy na trawie. Jestem jednym z nich - zrozumiał nagle, zaszokowany. Jestem jeleniem. Nie mam jednak rogów jak tamte wielkie samce, a więc muszę być łanią. Jeleniem? - pomyślał dociekliwie. Dlaczego jeleniem? Dalej nad tym rozmyślał, gdy nagle trawa jak gdyby wybuchła wyciem i dziwnymi kształtami. Wielkie kanciaste ciała o twarzach umieszczonych na klatce piersiowej i z wielkimi, ogromnymi zębami. Obserwował, jak w pobliżu Mur-niowie odbili wielką łanię od stada i otoczyli ją. Nagle cisnęli w nią kilka oszczepów, a ona upadła w bezgłośnej agonii i tak leżała, rzucając się i brocząc krwią, ciągle jeszcze żywa. Murniowie rzucili się na nią, wyrywając kawały mięsa, pożerając ją żywcem. 384 Być żywcem pożarty! - pomyślał w przerażeniu, nagle tknęła go ślepa panika. Ruszył, uciekając od tego widoku. Wtem wprost przed nimi inna grupa Murniów wypadła jak spod ziemi i otoczyła innego jelenia, a potem zaczęła go pożerać. Są wszędzie dookoła! - zrozumiał. To ich świat! Jestem dla nich po prostu pożywieniem! Pędził, wymykając się kilkakrotnie pogoni. Otoczony był przez tysiące Murniów, a wszyscy zdali się być strasznie głodni. Kiedy tak wyczerpywał się w szalonym biegu, wiedział, że choćby uszedł z życiem dziś, będzie im się musiał wymknąć również i jutro, i pojutrze, i jeszcze później, i dokądkolwiek nie umknie, zawsze będzie więcej ścigających niż ściganych. Prędzej czy później dostaną mnie! - pomyślał w popłochu. Na Boga! Nie chcę być pożarty żywcem! Muszę umknąć zemście Brazila! Wpadł na wzgórza, z trudem odzyskując równowagę. Teraz, kiedy zdecydował się, jak będzie działać dalej, poczuł ogarniający go spokój. - Tam. Tam w górze! - powiedział sobie w duszy radośnie. Zatrzymał się i popatrzył wzdłuż zbocza. Ponad kilometr prosto w dół na skały - zauważył z zadowoleniem. Zbiegł w dół i skręcił w stronę urwiska. Zdecydowanie, wkładając w to wszystkie siły, wbiegł na skałę i rzucił się z niej w dół. Widział, jak skała pędzi mu na spotkanie, ból jaki zaraz go przeszył, był niewielki. Skander obudził się. Sam fakt, że się obudził, był dla niego wstrząsem. Rozejrzał się dokoła. Znowu znajdował się na równinie, na skraju lasu. Jego cień powiedział mu wszystko. Znowu był jeleniem. Nieee! - wrzasnął w duchu, wstrząsany trwogą. Wykiwam sukinsyna! Jakoś muszę go wykiwać! Na tym świecie było jednak wiele jeleni i mnóstwo Murniów, a Skander musiał jeszcze sześć razy umierać. 25 Północ przy studni dusz Raj, kiedyś zwany Dedalusem, planeta w pobliżu Syriusza Varnett z jękiem otworzył oczy. Było mu zimno. Rozejrzawszy się wokół, dostrzegł kilku ludzi przyglądających mu się ciekawie. Wszyscy byli dokładnie tacy sami. Nie wyglądali nawet na mężczyzn czy kobiety. Płaskie piersi i sutki, ale żadnej naprawdę kobiecej cechy. Ich ciała były gibkie i muskularne, jakaś mieszanina cech męskich i kobiecych. Wszyscy mieli małe wąskie genitalia w miejscu, w którym powinny być, ale ze swojego punktu obserwacyjnego mógł poniżej dostrzec niewielkie zagłębienie. Wszyscy byli w tym miejscu zupełnie nie owłosieni. - Gdyby to robić w króla karowego -- pomyślał - można by być jednocześnie mężczyzną i kobietą. - Czy dobrze się czujesz? - spytał jeden z nich głosem brzmiącym po męsku, ale z jakimś kobiecym zaśpiewem. - Czy dobrze się czujesz? - spytał drugi identycznym głosem. - Tak... tak sądzę - odpowiedział z wahaniem i usiadł. - Trochę mi się kręci w głowie, to wszystko. - To minie - powiedział tamten. - Jak z twoją pamięcią? - Krucho - odpowiedział ostrożnie. - Będę potrzebował odświeżenia. - Nie ma problemu - odparł tamten. Zaczął ich wypytywać o imiona, i nagle przypomniał sobie. Na jego planecie nie używano imion. - Jego planeta! Jego! - Chciałbym zaraz przystąpić do pracy - powiedział. - Oczywiście - odpowiedział ten drugi - poprowadzili go ze sterylnie czystego pomieszczenia szpitalnego również sterylnym korytarzem. Szedł za nimi, wsiadł do windy, razem wjechali na najwyższe piętro. Ostatnie piętro najwyraźniej było zajęte przez kompleks biurowy. Wszędzie kręcili się pracownicy, coś wpinali 386 w teczki, przepisywali, klepali klawiatury komputerowych końcówek. Zauważył, że wszyscy byli od niego nieco mniejsi. Niedużo, ale w świecie, w którym wszyscy byli absolutnie identyczni, taka różnica była wyraźnie widoczna, tak jakby Kuzyn Nietoperz wszedł do pokoju. Jego biuro było duże i dobrze wyposażone. Biała wykładzina dywanowa na całej podłodze, gruba i miękka, nadająca jego krokom niezwykłej sprężystości. W gabinecie stało ogromne biurko i fotel z wysokim oparciem. Zauważył brak jakichkolwiek innych mebli, co sprawiało, że pokój zdawał się nagi. - Przynieście mi zbiorczy raport o stanie głównych obszarów planety - polecił. - A potem zostawcie mnie na chwilę, bym mógł go przestudiować. Skłonili się lekko i opuścili gabinet. Wyjrzał przez przeszkloną ścianę za jego biurkiem. Przed nim rozciągał się kompleks identycznych budynków. Szerokie, obsadzone drzewami ulice, kilka niewielkich zieleńców, masa identycznych sylwetek spieszących w różnych sprawach. Niebo miało kolor niebieskawy, nie tak błękitny jak w jego rodzinnym świecie, ale niebrzydki. Po niebie ciągnęły nieliczne puszyste chmurki. W oddali zdołał dostrzec kawałki ziemi uprawnej. Wygląda to na miejsce bogate, spokojne i wydajne - pomyślał. Oczywiście pogoda i ukształtowanie terenu mogły spowodować zmiany w stylu życia w skali planetarnej, mógł się jednak założyć, że te różnice były minimalne. Wrócili asystenci z plikiem pękatych skoroszytów. Podziękował sucho i polecił wyjść. Nie było luster, ale światło odbijało go w okiennych szybach. Wyglądał tak samo jak oni, tylko o pięćdziesiąt centymetrów wyższy i proporcjonalnie nieco tęższy. Czuł swoje męskie genitalia. Czuł je zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był Kuzynem Nietoperzem. Sięgnął trochę niżej i natrafił na małą pochwę. Rozłożył trochę papierów, tak by sprawiały wrażenie, że 25* 337 je studiuje. Owszem, zrobi to, w swoim czasie, oczywiście, ale nie teraz. Zauważył na biurku mały telefon wewnętrzny i uruchomił go, zajmując miejsce w wielkim fotelu. Po drugiej strome do pokoju wpadł urzędnik, bijąc wszelkie rekordy szybkości, podbiegając do biurka i stając na baczność. - Znalazłem pewne wskazówki - powiedział do urzędnika poważnie - iż niektórzy członkowie Prezydium mogą być chorzy. Chcę mieć zespół wiejskich lekarzy - o ile możliwe - nie stąd - w moim gabinecie tak szybko, jak to możliwe. Chcę by wykonano to dokładnie i natychmiast. Jak prędko mogą tu być? - Jeśli chcesz, by pochodzili z miejsc w miarę możliwości jak najbardziej odległych od ośrodków rządowych - dziesięć godzin. - Odpowiedział urzędnik sucho. - A więc dobrze - skinął. - Kiedy tylko dotrą tu, mają się stawić od razu u mnie i nie kontaktować się z nikim. Nikt nie może nawet wiedzieć, że po nich posłano. Chcę powiedzieć: absolutnie nikt, nawet inni pracownicy biura. - Zajmę się tym osobiście, Panie Przewodniczący - odpowiedział urzędnik i odwrócił się do wyjścia. I to by było na tyle w sprawie "gąbkowców" - pomyślał - Poczekaj! - zawołał nagle do wychodzącego urzędnika. -'Tak, Panie Przewodniczący? - Co trzeba załatwić, by mieć trochę seksu? Urzędnik miał minę zdziwioną i ogłupiałą. - Kiedy tylko Przewodniczący życzy sobie, oczywiście. To wielki zaszczyt dla każdego obywatela. - Chcę mieć tu najlepszy okaz za pięć minut! - rozkazał. - Tak, Przewodniczący - odpowiedział urzędnik i wyszedł. Oczy mu się zaiskrzyły, radośnie zatarł ręce, myśląc o tym, co go czeka. Wtem gdzieś z zakamarków mózgu wypłynął obraz Natha-na Brazila. - Powiedział, że daje mi szansę - pomyślał poważnie. A ja tę szansę wykorzystam. Ten świat musi się zmienić! 388 Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł inny mieszkaniec Raju. - Tak? - rzucił. - Urzędnik powiedział mi, że mam się zameldować - powiedział nowo przybyły. Uśmiechnął się. Świat zostanie zmieniony, tak... ale nie od razu - pomyślał. Nie wcześniej, nim się dobrze nie zabawię. - Podejdź tu - powiedział lekko. - Spotka cię wielki zaszczyt. Na granicy - świat Harvicha Jęknął i otworzył oczy. Starszy człowiek w kombinezonie i kraciastej koszuli, śmierdzący potem i z trzydniowym zarostem pochylał się nad nim, przyglądając mu się niespokojnie. - Kally? Słyszysz mnie, chłopcze? Powiedz coś! - wrzeszczał stary. Jęknął. - Boże! Ależ ja się podle czuję! - wykrztusił wreszcie. Stary człowiek uśmiechnął się. - Dobrze! Dobrze! - ucieszył się. - Bałem się, że cię straciliśmy. Ależ dostałeś! Kally czuł rwanie w lewej połowie czaszki. Pod włosami czuł potężnego guza i resztki zaschniętej krwi. Bolał, a właściwie - pulsował. - Spróbuj się podnieść - namawiał stary, podając mu rękę. Ujął ją i udało mu się stanąć na chwiejnych nogach. - Jak się czujesz, chłopcze? - spytał stary. - Boli mnie głowa - poskarżył się. - Poza tym dobrze, trochę słabo. - Mówiłem ci, że trzeba mieć kogoś do pomocy na gospodarstwie - beształ go stary. - Gdybym ci nie pomógł, dawno byś był sztywny. Człowiek rozejrzał się, zdumiony. To było gospodarstwo. Kręciło się trochę kurcząt, widać było walącą się oborę z kilkoma krowami, dostrzegł również starą drewnianą chałupę. Na polach widać było coś, co przypominało kukurydzę. - Coś nie tak, Kally? - spytał stary człowiek. - Ja... uch, kim jesteś? - spytał niepewnie. - I... gdzie ja jestem? Stary człowiek miał zatroskaną minę: - Ten łomot po czaszce pomieszał ci w głowie, chłopcze. Lepiej idź do miasta i zgłoś się z tym do lekarza. - Może masz rację - zgodził się tamten. - Nadal jednak nie wiem, kim jesteś, gdzie jestem - czy kim jestem. - To musi być magnezja, czy jak to się tam nazywa - 390 powiedział stary, zmartwiony. - Niech mnie diabli. Słyszałem o tym, ale nigdy dotąd nie widziałem. Do czorta, chłopcze, przecież ty jesteś Kally Tonge, a ponieważ twój tata umarł zeszłej zimy, sam prowadziłeś to gospodarstwo. Urodziłeś się tu, na Harvich - wyjaśnił, wymawiając Har-rycz. - Byłeś cholernie bliski śmierci, tutaj - wskazał na ziemię. Spojrzał i dostrzegł pompę wodną z kompresorem. Musiał widocznie dociągać górną nakrętkę wielkim kluczem i uruchomić maszynę. Nakrętka spadła i trafiła go w głowę. Spojrzał dziwnie, wiedząc, co to musiało znaczyć. - Czy lepiej ci już? - spytał stary z troską. - Muszę się zabierać albo moja stara zrobi mi awanturę, ale jeśli chcesz, mogę kogoś przysłać, żeby cię zabrał do doktora. Sam pójdę - odpowiedział Kally. - Niech się no wpierw otrząsnę. Jak... jak daleko stąd jest miasto? - Chryste, Kally! Nawet mówisz trochę śmiesznie! - zawołał stary. - Przecież Depot jest stąd półtora kilometra tą drogą - pokazał na prawo. Kally Tonge kiwnął głową: - Pójdę. Przy ranach głowy najlepiej chodzić. Na wszelki wypadek sprawdź trochę później. Wszystko będzie w porządku. - No cóż, w porządku - odparł stary z powątpiewaniem. - Ale jeżeli nie usłyszę, że doszedłeś do miasta, będę cię szukał - ostrzegł, a później ruszył drogą. - On jedzie na koniu! - pomyślał Kally, zdumiony. - I to jest nie utwardzona droga! Odwrócił się i wszedł do chałupy. Była mała, ale nowocześniejsza niż można by oczekiwać, oglądając ją z zewnątrz. Wielkie łóżko pokryte futrami w jednym rogu, zlew, piec gazowy, pod nim butla z gazem. Woda dochodziła prawdopodobnie ze zbiornika w pobliżu obory. Wielkie palenisko i prosty natrysk. Była tu również lodówka, pracująca na czymś, co mogło być akumulatorem do traktora. W rogu zauważył toaletę. Poszedł tam. Nad zlewem wisiało potłuczone lustro, nożyczki i przybory toaletowe. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. 391 Spoglądała na niego mocna, muskularna twarz, w jakiś surowy sposób przystojna. Włosy miał długie, związane w koński ogon, długi na prawie metr, nosił też przystrzyżoną brodę i wąsy. Włosy były brązowe, broda rudawa. Odwrócił głowę i zobaczył, że guz był prawie niewidoczny pod włosami. Odgarnięte do tyłu, odsłaniały paskudną ranę. Pomyślał, że musiał zginąć w tym wypadku. Kally Tonge zginął od tej rany, a ja wypełniłem to puste naczynie. Rozebrał się i obejrzał w zdjętym ze ściany lustrze. Oglądał surowe, muskularne ciało, krzepkie i nawykłe do pracy. Ręce stwardniały od ciężkiej, wiejskiej roboty. Rana jednak bolała, chociaż był teraz pewien, że nie stanowi ona poważnego zagrożenia. Uznał, że będzie jednak lepiej, jak pójdzie do miasta. Mogło to również pomóc wypełnić luki w pamięci. Włożył grubą wełnianą koszulę i robocze spodnie, a także znoszone skórzane buty i wyszedł ponownie na zewnątrz. To miejsce było naprawdę ciekawe. Wyglądało jak fragment zamierzchłej przeszłości, ale dom wyposażony był w instalację wodną i elektryczną, choć na pewno była ona dość prymitywna. Dostrzegł również niektóre inne oznaki cywilizacji. W tym całym prymitywie z pewnym rozbawieniem dostrzegł, że nosi modny zegarek na rękę. Nie było zimno, ale wiał chłodny wiatr, który sprawił, że sięgnął po grubszą koszulę. Zauważył, że nie napadało tu za wiele deszczu. Piaszczysta droga była wyżłobiona w głębokie koleiny, ale sucha. Ruszył szybko drogą w stronę miasta, przyglądając się krajobrazowi. Przeważały małe gospodarstwa, wiele wyglądało na znacznie bardziej nowoczesne niż jego własne. Ruch panował niewielki, od czasu do czasu mijali go przypadkowi ludzie, jadąc wierzchem albo na linijkach, sprawiając wrażenie, jakby nowoczesnych pojazdów było mało lub były one zakazane. Mimo, że nie było śladu, by niedawno padało, uprawy prezentowały się dobrze. Ziemia była czarna i bogata, a tam, gdzie małe pompy tłoczyły wodę ze studni lub pobliskich 392 strumieni do rowów nawadniających, wegetacja wydawała się bardzo bujna. Doszedł do miasta znacznie szybciej, niż się spodziewał. Nie czuł najmniejszego śladu zmęczenia lub niewygody, maszerował w tempie, które jego samego zdumiało. Samo miasto było zbiorem kontrastów. Budynki z bierwion, niektóre sięgające pięciu pięter sąsiadowały z nowoczesnymi budowlami z prefabrykatów. Pozbawione bruku ulice prowadziły przez kilka przecznic, po obu stronach leżały domy dzielnicy handlowej, w większości duże i wygodne. Ujrzał oświetlenie uliczne, nad niektórymi sklepami świeciły się szyldy, co wkazywałoby, że znajdowała się tu gdzieś siłownia. Należało się również domyślać, że domy te zostały wyposażone w wodociągi i kanalizację. Przyjrzał się kilku kobietom, w większości odzianym stroje podobne do jego ubioru, niekiedy z niewielkim •wbojskim kapeluszem albo szerokoskrzydłym kapeluszem omkowym na głowie. Widział więcej mężczyzn niż kobiet, i te sprawiały wrażenie twardych, muskularnych i jakoś •^.łopowatych. Miasto było na tyle małe, że bez trudności znalazł gabinet karski. Doktor wyglądał na mocno przejętego. Przyjął go w no- •ocześnie wyposażonym małym gabinecie zabiegowym dobrym sprzętem diagnostycznym. Z pewnością opieka sudyczna stanowiła jedną z najbardziej rozwiniętych dzie-izin tutejszej cywilizacji. Prześwietlenie wykazało dotkliwe 'tłuczenie i złamanie. Doktor nie mógł się nadziwić, że nacjent w ogóle przeżył. Opatrzył i zabandażował ranę po /ałożeniu siedmiu szwów. - Niech ktoś czuwa przy tobie przez kilka najbliższych dni, albo chociaż niech do ciebie regularnie zagląda - poradził lekarz. - Twoja utrata pamięci jest prawdopodobnie tylko przejściowa, a zresztą w takich przypadkach nie jest bynajmniej czymś niezwykłym. Mocno cię skaleczyło. Zadrasnęło nawet mózg, toteż chciałbym, żeby ktoś zobaczył, czy nie ma tam skrzepu. 393 Podziękował lekarzowi, zapewniając go, że będzie się pilnował, że będzie go ktoś doglądał i pielęgnował. - Uregulujesz rachunek pod koniec miesiąca - powiedział lekarz. Te słowa wprawiły go w chwilowe zakłopotanie. Rachunek? Pieniądze? Sam nigdy ich nie używał. Już na ulicy wyciągnął chudy, skórzany portfel, który wyglądał, jakby przeżył wojnę i otworzył go. Śmieszne kawałki papieru, może z tuzin. Na wszystkich były bardzo realistyczne portrety, niemal trójwymiarowe Na awersie jedne przedstawiały tego samego człowieka, inne - dwóch jeszcze mężczyzn i kobietę. Na odwrocie widoczne były bardzo realistycznie oddane obrazki wiejskie Chciałby wiedzieć, co to za banknoty. Musiałby jednak rozpoznać postaci na portretach. W zapadającym zmroku zapłonęły światła w trzypiętrowym drewnianym budynku, znak na szyldzie wskazywał. że jest to bar lub coś w tym rodzaju. Nie rozpoznawał innych symboli, nie potrafił odczytać słów. Zaciekawiona podszedł bliżej. Z oddali słychać było grzmot. Obudziła się, czując mdłości. Zwymiotowała. Żółć skapnęła na tani dywanik, i w niepowstrzymanyci torsjach dostrzegła w niej kawałki, a nawet całe pigułki Mdłości trwały kilka minut, aż wydawało się, że nic ju^ nie może zwrócić. Czując się słaba i wyczerpana, opadła na łóżko i zaczekała, aż pokój przestanie wirować. Przeniknął ją odór żółci. Powoli rozejrzała się. Mały pokój, w którym stało tylko zbyt duże łóżko i wiklinowe krzesło. Między łóżkiem a ścianą po obu stronach zostawało tylko około pół metra. Wydawało się jej, że ściany i sufit są zrobione z kloców, ale konstrukcja była tak mocna, że mogła zostać wykonana również z kamienia. W pokoju panował mrok, rozglądała się w poszukiwaniu światła. Dostrzegła wreszcie zwisający sznurek i pociągnęła. Zapłonęła słaba, nie osłonięta żarówka, zwieszająca się z sufitu. Blask raził ją w oczy. 394 Uniosła lekko głowę i spojrzała po sobie. Coś się na pewno zmieniło. Jej spojrzenie zatrzymało się na parze niezmiernie dużych, ale doskonale ukształtowanych piersi, skóra była bardzo gładka, o ciemnej karnacji. Sięgnęła wzrokiem niżej i stwierdziła, że reszta ciała jest równie gładka jak piersi, z rozmaitymi wypukłościami rozmieszczonymi w odpowiednich miejscach. Czuła się... czuła się dziwnie. Mrowiło ją w całym ciele, szczególnie w rejonie piersi i łona. Była naga od pasa w górę, ale wspaniałe biodra okrywała bielizna z pięknej czarnej koronki z przyczepionymi do niej setkami maleńkich cekinów. Pomacała twarz i stwierdziła, że miała na głowie jakiś odzaj wymyślnej fryzury. Z uszu zwisały długie, plastikowe 'iczyki. rozejrzała się w półmroku, znalazła małą kosmetyczkę łSterkiem i przejrzała się. Zmyślała, i to nie przez próżność, że ma piękną twarz. . ł a to może najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek wi-. da. Kosmetyki nałożono bardzo starannie, tak by pod-ślic tylko piękno rysów, ale twarz była tak doskonała, niemal zakłócały to piękno. '-^zyJa to była twarz? - zastanawiała się. YIachinalnie podniosła pudełeczko leżące na podłodze obok smetyczki. Fiolka na pastylki, otwarta i pusta. Na wierz-ii odkryła oznakowanie, wszędzie nakazujące ostrożność, "' mogła jednak odczytać napisów. Zresztą - nie musiała. Ta dziewczyna, kimkolwiek i czymkolwiek była, zabiła ';(;. Wzięła wszystkie proszki i przedawkowała. Umarła tu, '• tym pokoju, przed chwilą - samotna. W chwili, gdy - -imta umarła, w jakiś sposób wsunęła się w jej ciało, a pro-esy fizyczne zostały skorygowane tak, że ciału przywrócone /ostały jego funkcje. Znowu popatrzyła na tę piękną twarz w lustrze. Co mogło kogoś, z takim wyglądem, doświadczającego "akich uczuć jak ona teraz, pchnąć do samobójstwa? Taka 395 młoda - pomyślała - może nie starsza niż szesnaście, czy siedemnaście lat. I taka piękna. Spróbowała się podnieść, lecz nagle poczuła dziwny zawrót głowy. Upadła z powrotem na łóżko i popatrzyła w górę na żarówkę, która z jakiegoś powodu zaczęła ją fascynować. Stwierdziła w pewnym momencie, że delikatnie pieści swe ciało. Było to fantastyczne uczucie, niczym mrowiące igiełki rozkoszy na każdym zakończeniu nerwowym. To te pigułki - pomyślała odległym zakątkiem mózgu Jeszcze się ich zupełnie nie pozbyłaś. Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzał mężczyzna Był odziany w białe ubranie robocze, niczym pomoc kuchenna. Łysiejący facet około pięćdziesiątki, o twardym spojrzeniu. - O.K., Nova, już czas na... - zaczął, ale przerwał i przyjrzał się jej, powędrował wzrokiem do pustego pudełka, żółci oraz zwymiotowanych pigułek na podłodze i brzegu łóżka - O, cholera! - warknął wściekle i rozwrzeszczał się. - Znowu się złapałaś za te milutkie pigułeczki, co? Ostrzegałem cię, psiakrew! Zastanawiałem się, dlaczego taka seksowna cizia jak ty pracuje w takim szambie! Wyrzucili cię z innych miejsc! - Przerwał, zmieniając ton ze wściekłość. na obrzydzenie. - Nie ma z ciebie żadnego pożytku dla nikogo, nawet dla ciebie samej - burknął. - Mówiłem ci, ze jeśli zrobisz to jeszcze raz, wyrzucę cię na ulicę. Dalej! Słyszysz mnie? - zaczął wrzeszczeć. - Wynoś się, i to zaraz! Dalej, ruszaj się! Słyszała go, ale nie rejestrowała słów. Wyglądał i mówił trochę śmiesznie, a ona śmiała się i pokazywała go palcem, czkając głupkowato. Schwycił ją za ramię i zaczął ciągnąć. - O Jezu! - zawołał. - Ależ z ciebie kawał baby. Jaka szkoda, że to co w środku tak nie pasuje do tego, co na zewnątrz. Dalej! Wyciągnął ją do hallu i spychał w dół po drewnianych schodach. Czuła się jakby płynęła, wolnym ramieniem od- 396 garniała jakby niewidoczną wodę, naśladując jednocześnie odgłosy motoru. Kilka innych młodych kobiet wyjrzało z pokoi na drugim piętrze. Żadna z nich nie jest tak ładna, jak ja - pomyślała, zadowolona z siebie. - Przestań chichotać! - rozkazał mężczyzna, ale zabrzmiało to tak zabawnie, że porwał ją jeszcze gorszy śmiech. Na dole znajdował się bar, podłoga posypana trocinami, kilka okrągłych stolików i mały bufet po jednej stronie. Światła były przyćmione, a sam bar pusty. - O, do diabła! - zaklął, prawie ze smutkiem, sięgając do szuflady przy barze. - Nie zarobiłaś tutaj nawet na utrzymanie, a wszystkie ciuchy zdarłaś w czasie ostatniej iwantury. Masz - pięćdziesiąt realów - ciągnął pchając łka banknotów w koronkowe majtki. - Kiedy dojdziesz ) siebie na ulicy albo w lesie, albo w biurze szeryfa, kup 'bić jakieś szmatki i bilet do domu. Będą ci potrzebne! Schwycił ją jak piórko i - otwierając drzwi jedną ręką - vrzucił ją brutalnie w mrok ulicy. Chłodne powietrze twarde lądowanie trochę ją otrzeźwiły, rozejrzała się więc, tgubiona i samotna. Nagle poczuła, że nie może się tak pokazywać. Choć w po- -lizu nie było wielu ludzi, kilku na pewno mogło ją zauwa-vć. Zobaczyła ciemne przejście pomiędzy barem i sklepem wczołgała się tam. Było bardzo ciemno i zimno, śmier-iziało trochę nie uprzątanymi odpadkami. Przynajmniej i dnak skryła się przed wzrokiem przechodniów. Nagle zapaliły się latarnie uliczne, co pogłębiło jeszcze ień, w którym siedziała w zupełnym pomieszaniu. Stopniowo docierało do niej, w jakiej sytuacji się znalazła. Doznała -;zoku. Ciągle była naćpana, a ciało mrowiło ją, zwłaszcza przy potarciu. Ciągle chciała je głaskać, ale miała świadomość, gdzie się znajduje. Jestem sama w wariackim miejscu, którego nie znam, praktycznie naga, ochładza się bardzo szybko - pomyślała żałośnie. - Czy może być jeszcze gorzej? 397 Jakby w odpowiedzi, usłyszała dudnienie i szereg wyładowań, a temperatura obniżyła się jeszcze. Łzy nabiegły jej do oczu, zapłakała nad swoją beznadziejną kondycją. Nigdy w życiu nie była tak nieszczęśliwa. W tym momencie ulicę przekraczał mężczyzna, zmierzający do baru. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy ją w krótkim świetle błyskawicy. Wydawał się zaskoczony, ruszył w stronę zaułka. Siedziała tam skulona, rękami obejmując kolana, z głową nisko pochyloną. Kołysała się miarowo, wstrząsana szlochem. Przyjrzał się jej z niedowierzaniem. - A cóż to u diabła? - pomyślał. Wyciągnął rękę i dotknął jej nagiego ramienia, wzdrygnęła się, podniosła oczy i ujrzała troskę w jego twarzy. - Co się stało, panienko? - spytał delikatnie. Popatrzyła z udręką i próbowała coś mówić - daremnie. Była, nawet w tym opłakanym stanie, najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. - Nie jest tak źle - próbował ją pocieszyć. - Gdzie mieszkasz? Zabiorę cię do domu. Nie jesteś ranna, prawda? Potrząsnęła głową i zakasłała: - Nie, nie - zdołała wreszcie wykrztusić. - Nie mam domu. Wyrzucili mnie. Przykucnął obok niej. Ciągle błyskało się i grzmiało, ale przynajmniej przestało padać. - A więc chodź ze mną - powiedział tym samym łagodnym tonem. - Mam dom przy tej drodze, niedaleko. Mieszkam sam. Możesz zostać, póki nie zdecydujesz, co robić. Potrząsnęła głową, zmieszana. Nie wiedziała, co zrobić. Czy może mu zaufać? Czy może ośmielić się i skorzystać z tej okazji? Dziwny, odległy głos szeptał gdzieś w mózgu. Mówił: - Czy czujesz? Lęk, chciwość, trwoga, ambicja, spalające cię, zżerające!... Doskonałość jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składową... Nie dręcz się, porzuć swoje lęki. Staw im czoła! Pokonaj je! Zwalcz je dobrocią, miłosierdziem, litością, współczuciem... - A zaufanie? - pomyślała nagle. O, do diabła. Co mam do stracenia, jeśli pójdę? Co mi zostanie, jak nie pójdę? 398 - Idę... - powiedziała cicho. Pomógł jej wstać, delikatnie, ostrożnie, otrząsnął ją z pyłu. Jaki on wielki - pomyślała - sięgam mu do ramienia. - Chodźmy - ponaglił i wziął za rękę. Zawahała się: - Nie chcę... nie chcę wychodzić w takim stanie - powiedziała nerwowo. - Nie ma nic złego w twoim wyglądzie - odpowiedział tonem, w którym dźwięczała sama szczerość. - Zupełnie nie. Poza tym, zanosi się na większą burzę. Większość ludzi pozostanie w domach. Znowu spojrzała niepewnie: - A co z nami? - spytała - Czy nie zmokniemy? - Po drodze jest gdzie się skryć! - odpowiedział niedbale. - Poza tym... trochę wody nie zaszkodzi. Pozwoliła mu się poprowadzić opustoszałą ulicą, poza miasto, ciągle grzmiało i błyskało się, ale jakoś nie padało. Horyzont podświetlony błyskawicami sprawiał niesamowite wrażenie. Na skutek burzy temperatura spadła z piętnastu do ośmiu stopni Celsjusza. Zaczęła dygotać. Spojrzał na nią, czując drżenie jej dłoni. - Chcesz moją koszulę? - spytał. - Ale wtedy tobie będzie zimno - opierała się. - Lubię jak jest zimno - odpowiedział, zdejmując koszulę. Jego szeroka, muskularna, włochata pierś obudziła w niej znowu to śmieszne uczucie. Ostrożnie otulił ją koszulą. Pasowała na nią jak namiot cyrkowy, ale grzała i było jej dobrze. Nie wiedziała co powiedzieć, i coś, jakiś impuls, kazał jej oprzeć się na nim i objąć jego nagą pierś. Zareagował, obejmując ją z drugiej strony i ruszyli w dalszą drogę. Czuła się jakoś tak dobrze, ułagodzona, jej obawy zdały się pierzchać. Popatrzyła na niego. - Jak się nazywasz? - spytała tonem, który sama niezbyt dobrze rozumiała, ale który jakoś, swoją gardłową miękkością, wiązał się z tymi dziwnymi wrażeniami. - Wu... - zaczął mówić, a później, nie dokończywszy, 399 wyjaśnił. - Kally Tonge. Mam gospodarstwo niedaleko stąd, przy drodze. Zauważyła, że ma zabandażowaną połowę głowy. - Jesteś ranny. - To nic... już teraz - odpowiedział i zaśmiał się. - Właściwie to właśnie ciebie... dosłownie... zalecił mi lekarz. Powiedział, że ktoś powinien przy mnie być dziś w nocy. - Mocno boli? - spytała. - Teraz nie - odpowiedział. - Medycyna jest tu dość dobrze rozwinięta, chociaż, jak wiesz, cały ten kraj jest raczej prymitywny. - Naprawdę niewiele wiem o tym świecie - odparła szczerze. - Nie jestem stąd. - Mogłem się tego domyśleć - powiedział lekkim tonem. - A skąd jesteś? - Myślę, że nigdy o tym miejscu nie słyszałeś - odpowiedziała. - A zresztą, już teraz znikąd, naprawdę. - Jak masz na imię? - spytał. Już miała mówić "Nova", tak jak nazwał ją tamten człowiek, ale powiedziała w końcu: - Vardia. Zatrzymał się i popatrzył na nią dziwnie. - To imię z Komlandów, prawda? Nie jesteś stamtąd! - Tak jakby - odpowiedziała enigmatycznie. - Ale bardzo się zmieniłam. - W Świecie Studni? - spytał ostro. Zaniemówiła, zdołała wydać tylko zduszony okrzyk zdumienia. - Ty... ty jesteś człowiekiem ze Studni! - wykrzyknęła. - Obudziłeś się w tym ciele, tak jak ja w swoim! Ta rana na głowie zabiła Kally Tonge i ty go przejąłeś, tak samo jak ja! - Dwa razy, gdy potrzebowałem kogoś, pocieszyłaś mnie, nawet broniłaś mnie - powiedział. - Wuju! - krzyknęła ze zdumionym uśmiechem. Przyglądała mu się krytycznie. - O rany, ale się zmieniłaś! - Nie bardziej niż ty - odpowiedział, potrząsając głową z podziwem! - Patrzcie no! - Ale... ale dlaczego mężczyzna? - spytała. 400 Spoważniał: - Kiedyś ci powiem. Ale, ten dobry stary Nathan! Na pewno mu się udało! W tej chwili pogoda zmieniła się gwałtownie i zaczęło lać. W ciągu kilku sekund byli zupełnie przemoknięci, jej wymyślna fryzura zupełnie się rozpadła. Śmiał się, i ona się śmiała, a on podniósł ją i zaczął biec błotnistą drogą. Prosto przed nimi wyrosła jego chałupa, dobrze oświetlona blaskiem błyskawic, źle jednak wyliczył skręt, zapominając o ciężarze, który dźwigał. Wywalili się z potężnym chlapnięciem, pokrywając się w mgnieniu oka grubą warstwą czarnego błota. - Nic ci nie jest? - krzyknął poprzez potoki wody. - Utopię się w błocie! - odkrzyknęła. Podnieśli się, zataczając się ze śmiechu na swój widok. - Obora jest bliżej! - krzyknął. - Widzisz, tam? Biegnij do niej! Ruszył, a ona za nim w deszczu, który z każdą chwilą przybierał na sile. Dobiegł do drzwi dobrze przed nią i odsunął je. Dołączyła i razem wpadli do środka. Szopę wypełniał niesamowity hałas, spowodowany bębnieniem ulewy o kryty blachą dach i drewniane ściany. Było ciemno i pachniało, jak to w oborze. Kilka krów muczało nerwowo. - Wuju? - zawołała. - Tutaj - powiedział - blisko. - Odwróciła się. - Możemy z powodzeniem tu przeczekać burzę - powiedział. - Tam jest sterta siana, a do chałupy jest jeszcze z kilometr. Nie musimy się kąpać dwa razy. - W porządku - odparła wyczerpana i klapnęła na siano. Deszcz ciągle wygrywał na dachu szopy symfonię na perkusję. Walnął się w siano obok niej. Próbowała nerwowo coś zrobić ze swoimi koronkowymi majtkami. - Są całe polepione błotem, a cekiny drapią mnie - powiedziała. - Mogłabym je zdjąć, chociaż to jedyne, co mi w ogóle zostało. Tak zrobiła i przez chwilę leżeli obok siebie bez słowa. Objął ją i zaczął pieścić jej pierś. 26 Północ przy studni dusz 401 - Jak dobrze - wyszeptała. - Czy... czy to właśnie czułam? Myślałam, że to ciągle te pigułki. Czy to właśnie czułaś z Brazilem? - Niech mnie licho - powiedział do siebie. - Zawsze zastanawiałam się, jak się czuje mężczyzna, gdy ma erekcję! - Odwrócił się i popatrzał na nią. - Jeśli chcesz, pokażę ci, jak to jest naprawdę - powiedział miękko. - Ja... ja myślę, że tego właśnie chciał - odpowiedziała - A czy ty tego chcesz? - spytał poważnie. - Myślę, że tak - szepnęła i zrozumiała, że tego właśnie chciała. - Ale ja nawet nie wiem jak. - Zostaw to specjaliście - odpowiedział. - Chociaż nic jestem nawykły do spraw od tej strony. Objął ją, pocałow&ł i zaczął pieścić. Wreszcie wyswobodził się ze spodni i pokazał jej, co U znaczy być kobietą, odkrywając jednocześnie sam, co to znaczy być mężczyzną. Deszcz ustał. Nie padało już od kilku godzin, a oni ( prostu leżeli, zadowoleni, że są razem. Drzwi nadal były na wpół uchylone i Vardia, ciągle oszołomiona i rozmarzona po swym pierwszym doświadczenia seksualnym, zauważyła, że chmury się rozpraszają i pokc' żują gwiazdy. - Rano znajdziemy ci jakieś ubranie - powiedzieli w końcu. Potem obejrzymy gospodarstwo. Ten deszcz powinien wszystko naprawić. Urodziłem się na wsi, ale nie w swoim gospodarstwie. - Czy ludzie... to znaczy normalni, a nie Kom, robią to codziennie? Zaśmiał się: - Nawet dwa razy, jak są dość jurni. Z wyjątkiem kilku dni każdego miesiąca. - A ty... ty robiłeś to i tak, i tak - powiedziała. - Czy jest jakaś różnica? - Odczucie jest zdecydowanie odmienne, ale to właściwie ta sama rzecz - odpowiedział. - Najważniejsze Jest to, 402 ze czy jesteś mężczyzną czy kobietą, robisz to zawsze wtedy, kiedy chcesz, z kimś kogo pragniesz. - Czy to jest miłość? - spytała. - Czy właśnie o tym opowiadał Braził? - Nie, seks - odpowiedział. - To jest po prostu... składowa, jakby on powiedział. Bez przedmiotu... bez miłości, bez uczucia do drugiej osoby, bez troski o kogoś, to w ogóle nie jest przyjemne. - Dlatego właśnie jesteś teraz mężczyzną - powiedziała. - Poprzednio... to były te inne przypadki, prawda? - Tak - odpowiedział z nagłą rezerwą, spoglądając ku gwiazdom. Ścisnęła mocno jego dłonie. - Czy myślisz, że on rzeczywiście był Bogiem? - spy-Ł "ła Vardia spokojnie. - Nie wiem - odparł z westchnieniem. - A jeśli nie? av był w Studni, miał moc. Dał mi moje gospodarstwo, Ji^. zdrowe, młode ciało, nową szansę. I... - dodał mięk- -- przysłał ciebie. \wnęła głową: - Nigdy niczego takiego nie przeżywa-ii powiedziała. - Czy zawsze jest tak cudownie jak Nie - odpowiedział poważnie. - Jest też masa ciężkiej i^v, bólu, ale jeśli wszystko się zejdzie razem, to może c piękne. - Spróbujmy tutaj - powiedziała zdecydowanie. - kiedy przestanie nas to bawić, jeżeli kiedykolwiek prze-' iiu.J, albo kiedy się zestarzejemy, a włosy nam posiwieją, -. i uszymy do świata Markowa i wrócimy, i zrobimy to zno-<, u To dobra przyszłość. - Myślę, że tak - odpowiedział. - To więcej, niż może .icdykolwiek osiągnąć większość ludzi. - Ten świat - powiedziała - nigdy nie może się stać ,'odobny do innych, do Kom. Musimy się o to postarać. \V tym momencie gdzieś daleko za horyzontem rozjarzyło MQ, i nagle w ciemne niebo wystrzeliła jasna strzała, po hwili znikła. Po kilku sekundach dobiegł ich daleki grzmot. 403 - Biedny Nathan - powiedziała ze smutkiem. - Może to zrobić dla wszystkich, tylko nie dla siebie. - Ciekawe, gdzie jest teraz? - zadumała się. - Nie wiem, w jakiej teraz jest postaci - odpowiedział - ale myślę, że wiem, gdzie jest i co robi, i co myśli, i co czuje. Ciągle patrzyli w gwiazdy. Na pokładzie frachtowca Stehekin Nathan Braził spoczywał w fotelu dowódcy na mostku i beznamiętnie obserwował sztuczny firnament wyświetlony na dwóch ekranach. Rzucił okiem na stół nad staromodnym komputerem. Ciągle leżała tam ta sama pornograficzna powieść, otwarta w miejscu, gdzie przerwał lekturę. Nie przypomniał sobie całej treści, ale - pomyślał - to nie ma znaczenia. I tak wszystkie były do siebie tak podobne, miał zresztą jeszcze tak dużo czasu, by ją ponownie przeczytać. Westchnął i sięgnął po manifest ładunkowy, otwierając go leniwie. Ładunek zboża, przeznaczony dla Koriolana - przeczytał. z pasażerów. Bez pasażerów. i^yli teraz gdzie indziej: ludzie źli w swoim prywatnym '•kle, dobrzy - i tacy, którzy mogą być jeszcze dobrzy - swoją szansą. Zastanawiał się, czy ich sny były tak słod-, jak sobie wyobrażali. Czy zapomną lekcję Studni, czy da próbowali odmienić się? \V końcu, oczywiście, nie miało to żadnego znaczenia. Chyba, że dla nich. Tylko dla nich. Zamknął manifest i rzucił go przez sterownię. Księga ude- vła o ścianę i wylądowała krzywo na podłodze. Westchnął, vło to długie, pełne smutku westchnienie, westchnienie do icków przeszłości i tych, które nadejdą. Wspomnienia zblakną, ale pozostanie ból. Bowiem, cokolwiek się stanie z tamtymi, czy z tym ma- ńkim zakątkiem Wszechświata - pomyślał - jestem ciągle Nathanem Brazilem, piętnaście dni w podróży, w drodze na Koriolana z ładunkiem zboża. I ciągle czekam. I ciągle o kimś myślę. Ciągle samotny.