Autor: Kazimierz Dymel Tytul: Jedna jest tylko synogarlica moja Opracowanie - [ mailto:biblioteka@z.pl ] Piotr Parafiniuk ÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄ Czytelnikom Biblioteki Sieciowej z wyrazami szacunku i przyjaŸni - autor P.S. Proszê za motto mojej pozycji przyj¹æ stwierdzenie Marii Kuncewiczowej: "Mi³oœæ jest najzdrowsz¹, najpiêkniejsz¹ chorob¹, mi³oœæ jest jedynym bólem zas³uguj¹cym na wiecznoœæ" Oby i nasze mi³oœci na tê wiecznoœæ zas³ugiwa³y. [Img ] Wszystko jest st¹d odleg³e i nierealne: codzienny, gor¹czkowy poœpiech i odœwiêtne plany, d¹¿enia, ambicje. Z tej perspektywy marzenia, nawet one s¹ jakby nieistotne, bez znaczenia. Czy jednak mo¿e byæ inaczej, skoro w ko³o - szczelina rozbuchana, wielobarwna œciana drzew i kwiatów, w której bez wytchnienia koncertuj¹ rozliczne orkiestry ptaków i owadów? Czy mo¿e byæ te¿ inaczej, skoro przede mn¹ ten niezwyk³y dom. Ka¿de odwiedziny u Mani i Jerzego Kuncewiczów rozpoczyna³em od powitania w³aœnie jego. Tak jest i dziœ. Ile w nim jest jeszcze wdziêku! Ile lekkoœci i fantazji! A przecie¿ ma ju¿ swoje lata, przeszed³ niema³o. Oczywiœcie milczy, ale i tak znam wiele szczegó³ów z jego burzliwej "biografii". Zreszt¹ nie ja jeden. By³ przecie¿ bohaterem kilku ju¿ ksi¹¿ek i zawsze jawi³ siê w nich jako ¿ywa, myœl¹ca istota. Teraz dom stoi cichy, przygaszony. Na swój sposób obchodzi ¿a³obê po ludziach, którzy go stworzyli - po Marii i Jerzym Kuncewiczach. Ich œmieræ wci¹¿ jeszcze budzi bolesne zaskoczenie. Pochowani zostali tutaj, w Kazimierzu, gdzie spêdzili najpiêkniejsze lata swego ¿ycia. A przecie¿ jeszcze przed kilkoma laty by³o w nich tyle swady, radoœci i energii. Wiêc Ich nie ma? Na tarasie, wœród nieforemnych p³yt piaskowca stercz¹ te same co niegdyœ kolumny wapiennej pergoli. Chocia¿ - nie. S¹ ¿ó³tawe, z rdzawymi ¿y³kami marglu. A wówczas, gdy siedzieliœmy na wygodnych, wiklinowych fotelach, otoczeni pn¹cymi, herbacianymi ró¿ami, wydawa³y siê nieskazitelnie bia³e. O czym wtedy rozmawialiœmy? O sztuce, mi³oœci, radoœci ¿ycia... Znów s³ychaæ g³os Marii: - Kwestia radoœci ¿ycia jest nieroz³¹czna z dziecinn¹ natur¹ cz³owieka. Ci ludzie, którzy do œmierci pozostaj¹ dzieæmi, maj¹ talent zachwytu, uwagi, dlatego ¿e ich wci¹¿ coœ zaskakuje. Dzieci po raz pierwszy widz¹ os³a, kozê, drzewo... - Mamê przede wszystkim, tatê - przerwa³, œmiej¹c siê, Jerzy. - I to wprowadza je w stan napiêtej uwagi. To wszystko jest dla nich takie nowe, niezwyk³e i dziecko jest wówczas pe³ne zachwytu... Niestety, bardzo wielu ludzi z absolutn¹ nieuwag¹ przechodzi ko³o wszystkiego, co ich otacza. To s¹ ludzie, którzy gdy raz zobaczyli jak¹œ kamienicê, to ju¿ jej nigdy drugi raz nie zobacz¹, bo gdzieœ tam zapad³a w œwiadomoœci i nie odnawia siê. Nisko, nad nami, przelecia³ go³¹b. Maria a¿ siê unios³a z wra¿enia. Uwa¿nie œledzi³a jego lot i powiedzia³a z wielkim o¿ywieniem: - To szalenie wytrwa³a, heroiczna go³êbica. Na bardzo kiepsko skleconym gniazdku siê umoœci³a - pokaza³a pobliskie drzewa - i znios³a jajka. W ostatnich dniach, po wielkich ulewach, gdzieœ zaginê³a. Okropnie j¹ op³akiwaliœmy, bo œliczna by³a z niej pani, z zielon¹ g³ówk¹, z bia³ym ko³nierzem, taka wytworna, pe³na elegancji. No i wróci³a. Ciekawe, czy przybêdzie te¿ partner, który dolatuje do niej czasem. Prawdopodobnie to on ukleci³ to okrutne gniazdko. Przez chwilê, równie bezskutecznie jak wtedy, szukam wzrokiem "okrutnego"gniazdka, ukrytego pewnie nadal w gêstwinie wielkiego dêbu. - Mamy te¿ synogarlice - powiedzia³ Jerzy - które s¹ nieroz³¹cznymi ptakami. Zawsze - blisko siebie. I taka synogarlica ju¿ od rana wo³a: gdzie ty jesteœ? gdzie ty jesteœ? Co parê godzin potwierdza tym krzykiem swój niepokój. - Ja te¿ to s³yszê i bardzo lubiê ten g³os, który mnie œmieszy i rozczula. Czasem zreszt¹ udajê ptaka i wo³am Jerzego: gdzie ty jesteœ? S³owom towarzyszy³ œmiech i jeszcze teraz wydawa³o mi siê, jakby nadal przep³ywa³ w ³agodnych podmuchach wiatru. Wspomnienia oddalaj¹ siê. Radosne dŸwiêki i barwy znów ka¿¹ ¿yæ chwil¹ bie¿¹c¹. S¹ takie same jak przed laty. Tak samo pogodny jest ptasi œpiew, równie soczyste i intensywne kolory. Pierwszy odszed³ Jerzy. Jego synogarlicy z³o¿y³em kondolencyjn¹ wizytê w kilka dni po pogrzebie. Maria w skupieniu przyjmuje wyrazy wspó³czucia i z roztargnieniem wk³ada do wazonu okolicznoœciowy bukiet gerberów. Tak, rozmawiam z Mari¹, choæ wszystko w niej zmienione: spojrzenie, wyraz twarzy, sylwetka. Jest krucha, zmêczona, bezradna. Opowiada, jak spad³a na ni¹ teraz lawina obowi¹zków. Ju¿ czwarty miesi¹c odpisuje na setki listów i depesz kondolencyjnych z ca³ego œwiata. Porz¹dkuje te¿ listy mê¿a, fotografie, manuskrypty. Jeszcze za jego ¿ycia ustalili, ¿e dom przeka¿¹ Muzeum w Kazimierzu, a znaczn¹ czêœæ parku pobliskiemu Domowi Prasy. W³aœnie w tej sprawie spodziewa siê za chwilê odwiedzin, nie pierwszych zreszt¹, miejscowego konserwatora zabytków i dyrektora Muzeum, przedstawiciela prasy oraz adwokata. Trzeba ustaliæ i sprecyzowaæ wiele szczegó³ów, drobiazgów, detali. Oczywiœcie mogê uczestniczyæ w tej rozmowie. Grzecznie odmawiam, wiêc Maria zaprasza mnie na ponowne spotkanie za dwie godziny. Idê teraz ich ulubion¹ tras¹ spacerow¹: ogrodem, skrajem parku w górê - w¹wozem Ma³achowskiego na pola, a potem przez Albrechtówkê do Miêæmierza, starej, rybackiej osady. Znów powracaj¹ wspomnienia. Maria, niby pogañska bogini Melitele, niestrudzenie kr¹¿y³a miêdzy kêpami przydro¿nych kwiatów. Ja trzyma³em siê Jerzego, który z pasj¹ opowiada³ o swojej m³odoœci. Po przodkach, w których p³ynê³a krew polska, ruska i litewska, pewnie po nich odziedziczy³ niespokojnoœæ ducha. Jeden z Kuncewiczów, zes³any za udzia³ w powstaniu styczniowym na Sybir, przedosta³ siê na Alaskê, a nastêpnie walczy³ w randze pu³kownika w armii Stanów Zjednoczonych. - Takie mieszanki ró¿nych krwi niemal zawsze okazywa³y siê znakomite - wtr¹ci³em. - W³aœnie dlatego - powiedzia³ Jerzy - mówi³o siê kiedyœ, ¿e Rzeczpospolita jest jak obwarzanek: wszystko, co w niej najwartoœciowsze, znajduje siê na obrze¿ach. On sam urodzi³ siê w Lublinie. Ju¿ jako uczeñ szko³y handlowej bra³ udzia³ w strajku szkolnym w 1905 roku, a nastêpnie zwi¹za³ siê z Polskim Stronnictwem Ludowym "Wyzwolenie". Zadenuncjowany przed w³adzami carskimi jeszcze przed pierwsz¹ wojn¹ œwiatow¹ uciek³ do Liege w Belgii, gdzie studiowa³ fizykê i chemiê. W 1916 roku wróci³ do kraju - i znów znalaz³ siê w patriotycznym ruchu ludowym. Niepodleg³oœæ i nowe dokonania. By³ nauczycielem i adwokatem, dzia³aczem ludowym i publicyst¹. Jeszcze przed spotkaniem zapozna³em siê z jego twórczoœci¹. W trakcie przechadzki mog³em stwierdziæ, ¿e ¿ycie mia³ równie pasjonuj¹ce, jak niezwyk³e by³y jego pasje. Przed wojn¹ napisa³ m.in. ksi¹¿kê "Przebudowa. Rzecz o ¿yciu i ustroju Polski", by w szeœædziesi¹tym pi¹tym roku ¿ycia wydaæ cztery dramaty, a w wieku siedemdziesiêciu czterech lat - tom myœli filozoficznych "Nieskoñczonoœæ a rzeczywistoœæ". By³ filozofem i dramaturgiem, politologiem i ekonomist¹. - Iœcie renesansowa ró¿norodnoœæ zainteresowañ - zauwa¿y³em. - Czy ja wiem... ja po prostu, pod¹¿aj¹c w³asn¹ drog¹ ¿ycia, wd¹¿ oddala³em siê od tego, co sprawdzalne, w kierunku problemów w istocie swej niesprawdzalnych. Ci¹g³y niedosyt zmusza bowiem ka¿dego wêdrowca, a takim chyba jestem, do wkraczania na tereny nieznane, pionierskie. Niestety, po jakimœ czasie i tu spotyka siê œlady po dawnych odkrywcach. To na pewno utwierdza w przeœwiadczeniu o s³usznoœci obranej drogi, ale i trochê rozczarowuje, a wiêc os³abia impet badawczy. Tymczasem do rozmowy w³¹czy³a siê Maria, która zd¹¿y³a ju¿ stworzyæ mistern¹ ikebanê z polnych kwiatów. - Nie lubiê zostawiaæ rzeczy napoczêtych, nie dokoñczonych. Jest pewna pedanteria w moim usposobieniu, mo¿e odziedziczona po rodzicach; ojciec by³ matematykiem, matka muzyczk¹, wobec tego rytm by³ dla niej czymœ nies³ychanie wa¿nym i ka¿da fraza musia³a zmierzaæ do jakiegoœ fina³u... To wszystko gdzieœ tam prawdopodobnie w mojej naturze istnieje. - Moim zdaniem najwiêksze dzie³a sztuki to te - wtr¹ci³ Jerzy - które czerpi¹ z rzeczywistoœci, a powstaj¹ z zacietrzewienia i uporu. Ale nie o tym chcia³em... Jest przede wszystkim w tobie i we mnie jedno: poczucie niezale¿noœci i chêæ zachowania niezale¿noœci pomimo trudnoœci i przeciwieñstw, jakie nas spotykaj¹. - Tak, to prawda. W³aœnie d¹¿enia do niezale¿noœci, niepoddawania siê modom, jeœli chodzi o twórczoœæ... - ...Niek³aniania siê nisko, niek³aniania siê! - No - zastanowi³a siê Maria - mo¿e ja nie mia³am okazji do k³aniania siê... - A ja mia³em! - On mo¿e mia³... Ale wracaj¹c do twórczoœci. Piszê dla zbawienia duszy! - Rozeœmia³a siê z lekkim za¿enowaniem. Piszê dla jakiegoœ wewnêtrznego spokoju i poczucia spe³nienia ¿ycia. - Wielk¹ pracowitoœci¹ osi¹gnê³a wszystko, muszê przyznaæ - mówi³ Jerzy. - Gdyby porównaæ moje wyniki z jej, to ona jest bardziej pracowita ni¿ ja. Przed nami - szczyt wzniesienia. Jeszcze tylko ostre podejœcie i mo¿na sobie pozwoliæ na krótki odpoczynek. Po pokonaniu tej przeszkody ze zdumieniem stwierdzi³em, ¿e nie s¹ zmêczeni - a przecie¿ pan Jerzy mia³ ju¿ dziewiêædziesi¹tkê, natomiast pani Maria by³a tylko o kilka lat m³odsza. Powrócili do przerwanej rozmowy. Maria: - Nie by³o takiej sytuacji, w której by siê za³ama³a nasza chêæ wspólnego wkroczenia w nastêpny etap. - Codziennoœæ stwarza trudnoœci, które umys³owi nasuwaj¹ czasem myœli: odejdŸ, zrezygnuj! Ale jest w cz³owieku coœ, co mówi: zostañ! machnij rêk¹ na codziennoœæ, bo poza ni¹ jest coœ wiêcej. - Mieliœmy syna na ³odziach podwodnych w czasie drugiej wojny œwiatowej, gdzie by³ pods³uchowcem. Jego ³ódŸ utonê³a, a on prze¿y³ jedynie dziêki temu, ¿e nie bieg³ do w³azów i do ostatniej chwili nadawa³ SOS.-.W³aœnie wtedy dop³yn¹³ norweski kontrtorpedowiec i czêœæ za³ogi uratowa³a siê, równie¿ i on... Poza tym byliœmy w Londynie podczas walki o Wielk¹ Brytaniê. - Dwa domy, w których mieszkaliœmy, zosta³y zbombardowane i doszczêtnie zniszczone. Myœmy ocaleli przez przypadek. - W³aœnie to trzeba dodaæ - powiedzia³a Maria - ¿e ten tak zwany ³ut szczêœcia nie wszystkim jest dany. Nas, jak dot¹d, nie opuszcza i za ka¿dym razem, gdy cz³owiek wynurzy³ siê z wielkiego niebezpieczeñstwa, to mógi sobie powiedzieæ: - S³uchaj! ¯yjemy! - Przed kilkoma laty jakimœ cudem uniknêliœmy tej straszliwej katastrofy lotniczej nad Okêciem. Mieliœmy wracaæ od syna z Kalifornii i znacznie wczeœniej w³aœnie na ten samolot wykupiliœmy bilety. Dos³ownie w przeddzieñ, kieruj¹c siê jakimœ nieznanym impulsem, zrezygnowa³em, choæ Maria g³oœno protestowa³a. - Chodzimy, mówimy, ¿e o wszystkim decydujemy, a przecie¿ wiêkszoœæ spraw rozgrywa siê poza nami. - A wykrêtem przed odpowiedzi¹ na pytanie o tajemnicê ¿ycia - zakoñczy³ Jerzy - jest ucieczka w g¹szcz s³ów. Ratuj¹c twarz i os³aniaj¹c sw¹ bezradnoœæ chronimy siê w tej d¿ungli, zbyt s³abi, by zdobyæ siê na wyznanie, ¿e nie mo¿emy siêgn¹æ tak daleko, a odpowiedzi nie znamy. Przed nami coraz rozleglejsza panorama. Weszliœmy w³aœnie w wielki kr¹g pól, których obrze¿a tworzy³y rozleg³e, zbite korony drzew. - Gdy porównujê ¿ycie tutaj, nawet sprzed dwóch, trzech lat - powiedzia³ Jerzy - to popadam w depresjê. Na przyk³ad - ¿o³na, wspania³y, jeden z najwspanialszych ptaków, jakie znam w ogóle, nie tylko w Polsce. - Wielki kanarek, zupe³nie ¿ó³ty, a¿ z³ocisty - wtr¹ci³a Maria. - Nie! Nie! Ona jest zielona. Zie-lo-na - powtórzy³, dobitnie akcentuj¹c zg³oski. - ¯ó³ta jest wilga, natomiast ¿o³na jest zielonkawa, z pysznymi, b³yszcz¹cymi piórami. - Mamy inne poczucie kolorów, zupe³nie inne. - Pewna jest siebie, ma doskona³y, mocny dziób, bo jest to ptak, który ¿ywi siê "kotletami", wydobywanymi z najtwardszego nawet drzewa. Teraz ¿o³ny nie ma, "kotlety" zosta³y, drzewa niszczej¹. Obserwowaliœmy gromadê szerszeni, wrzaskliwych, rozlatanych, kapryœnych. By³y jak dzieci na placu zabaw. - Po tylu stratach mo¿esz siê pocieszyæ - powiedzia³a ze œmiechem Maria - ¿e chocia¿ szerszenie przetrwa³y. Jak jest cieplej, to stale tutaj uganiaj¹. Szkoda, ¿e nie jestem w domu - westchnê³a ¿artobliwie - bo tam, jak us³yszê ich tr¹bienie, natychmiast chowam g³owê pod poduszkê. - Ale tu ukazuje siê dziwna rozbie¿noœæ - Jerzy prowadzi³ swoj¹ myœl - pomiêdzy dobrotliwoœci¹ stworzeñ a z³oœliwoœci¹ cz³owieka. Szerszeñ nigdy pierwszy nie zaatakuje cz³owieka, a cz³owiek bezlitoœnie niszczy wszystko, co go otacza. Powoli zbli¿aliœmy siê do Albrechtówki. Od strony Wis³y jawi³a siê ona jako wrêcz nierzeczywiste w swej urodzie wzniesienie. Ros³y tu i modrzew i sosna, ja³owiec i berberys, leszczyna, tarnina, dzika ró¿a, jarzêbina, kilkadziesi¹t innych gatunków drzew i krzewów. Wszystko spl¹tane ni to powojem, ni lianami, co jeszcze bardziej budzi³o skojarzenia z bujn¹, podzwrotnikow¹ zieleni¹. Gdyby tylko nie ta straszliwa wyrwa, martwa, ksiê¿ycowa czeluœæ oddzielaj¹ca Albrechtówkê od Kazimierza. Tu w³aœnie, w œrodku tego uroczyska, od kilkudziesiêciu lat funkcjonuj¹ kamienio³omy. Wszyscy s¹ im przeciwni: przede wszystkim mieszkañcy Kazimierza i konserwator zabytków, w³adze miejscowe. Nie godz¹ siê i w³adze wy¿sze, które zapewni³y tym terenom status parku krajobrazowego. Nikt nie mo¿e spokojnie patrzeæ, jak coraz bardziej poszerza siê odra¿aj¹ca, rakowata naroœl. Wszyscy s¹ przeciwko, a kamienio³omy funkcjonuj¹ w najlepsze, wyrywaj¹c ze zbocza nowe, potê¿ne bry³y ska³. - Biliony bilionów trupów zwierzêcych i roœlinnych - powiedzia³ Jerzy - zag³ada wielu gatunków, zniszczona przyroda. Wszystko to kiedyœ zemœci siê na nas, sprawcach masakry, w³adcach i panach. Mordujemy wrogów i przyjació³, zwykle morderstwa ju¿ siê nam przejad³y, szukamy coraz doskonalszych œrodków niszczenia. Trujemy bliskich sobie, trujemy siebie, gromadz¹c trucizny we w³asnym organizmie i przekazuj¹c ten "dorobek" nastêpnym pokoleniom. Klakson samochodu zmusi³ nas do zejœcia z polnej drogi. Pojazd jecha³ do Miêæmierza, gdzie obok starych, wiejskich i rybackich cha³up a¿ gêsto od wymyœlnych dacz. Zawróciliœmy. Jerzy by³ coraz bardziej rozgniewany: - Spieszymy siê, naginaj¹c przyrodê i otoczenie do naszych potrzeb. Mniejsza, ¿e b³¹dzimy. Cz³owiek, istota genialna, da sobie radê nawet z najgorszymi b³êdami... Czy poradzi sobie z tajemnicami swojego organizmu i swojej psychiki? Czy sw¹ naturê przekszta³ci, dostosowuj¹c do nowych, stworzonych przez siebie warunków? Zmieniaj¹c wsie i miasta, nasycaj¹c powietrze gazami spalinowymi i wyziewami miejskimi, zatruwaj¹c pokarmy chemikaliami, zastêpuj¹c ciszê piekielnym ha³asem, zas³aniaj¹c horyzont ciasno zabudowanymi wie¿owcami - czy przetrzyma te zmiany? I jak zareaguje jego konserwatywny organizm, wrogi gwa³townemu rytmowi przemian? Ponownie zeszliœmy z dró¿ki. Tym razem monolog Jerzego przerwa³a rozklekotana furmanka, któr¹ ci¹gn¹³ brudny, rachityczny koñ. Maria rzek³a ironicznie: - Z jednej strony powstaj¹ te niby piêknoduchowskie zwi¹zki z przyrod¹ na zasadzie solidarnoœci wszystkiego, co ¿yje, z drugiej strony - "ch³op ¿ywemu nie przepuœci". - Nie masz racji! W³aœnie ch³op ocala wszystko, co ¿yje. A kto niszczy? Mieszczuch! - Wart Pac pa³aca, a pa³ac Paca - g³os Marii by³ jakby ³agodniejszy. Jerzy pozosta³ nieprzejednany. - Wszystkie sprawy maj¹ dwie twarze - powiedzia³a Maria kompromisowo. - Nie ma takiego zjawiska, które mo¿na sklasyfikowaæ w sposób kategoryczny, ¿e to jest czarne, a tamto - bia³e. - To zale¿y od patrzenia - pow¹tpiewa³ Jerzy. - Ka¿de zjawisko ma swoj¹ podszewkê, ka¿dy medal ma dwie strony. - ¯eby tylko dwie. Ka¿dy medal ma setki stron. - W czyimœ odczuciu, ale nie obiektywnie - wzdycha³a znacz¹co. - Obiektywizmu ¿adnego nie ma! Obiektywizm jest zaprzeczeniem istnienia - twardo konstatowa³ Jerzy. - Eee! To ju¿ przesada!... - To jest prawda! - Przesada indywidualizmu, rozszczepianie w³osa na czworo - zakoñczy³a sw¹ myœl i uzupe³ni³a: - Osnow¹ powinny byæ twarde fakty... - Nie ma twardych faktów - znów podwa¿a³ Jerzy. - ...Fakty zaobserwowane - Maria nie dawa³a za wygran¹. - Dlatego ja nigdy bym nie próbowa³a pomyœleæ, ¿e medal ma piêtnaœcie czy sto stron, bo ju¿ wtedy przesta³by byæ medalem. Musimy siê trzymaæ jakichœ konkretów. - Tu nie chodzi o konkrety - ripostowa³ Jerzy. - Idea medalu jest tylko ide¹, a rzeczywistoœæ jest obserwacj¹. - Ale poza tym jest konkretny przedmiot, który siê nazywa medalem. - Na medalu zwracasz na przyk³ad uwagê na napis, na imiê, na twarz, czy na ozdobê. - Nie, to znowu jest pomieszanie - zaprzeczy³a Maria. Spogl¹dam na zegarek i zaprzestajê dalszej rekonstrukcji znakomitego pojedynku mistrzów. Czas wracaæ, z samotnego tym razem spaceru, na drug¹ czêœæ spotkania z pani¹ Mari¹. Poza tym coraz bardziej daje siê we znaki narastaj¹cy upa³. Do "Kuncewiczówki" docieram w strugach potu, lecz tu dowiadujê siê, ¿e urzêdowe rozmowy jeszcze trwaj¹. Mo¿e to i lepiej. Z marszu naj³atwiej zdobyæ twierdzê, a nie dzieliæ ludzkie troski, przywo³ywaæ wspomnienia. Znów uwa¿nie ogl¹dam dom. Od naszego poprzedniego spotkania znacznie siê postarza³. Jest jakby skurczony, ze sczernia³ym gontem na dachu i popêkanym kominem. I jego, milcz¹cego œwiadka tylu dramatycznych wydarzeñ naruszy³ czas. W czasie wojny najpierw musia³ znosiæ obecnoœæ m³odych, niemieckich lotników. Pewnego razu, chc¹c zapewne udowodniæ wy¿szoœæ kultury germañskiej, niebieskoocy nadludzie urz¹dzili tu, obok domu, wielkie ognisko, w którym spalili wszystkie ksi¹¿ki; polscy pisarze gromadzili je przez d³ugie lata. Sp³onê³o kilkanaœcie tysiêcy woluminów. PóŸniej zamieszka³ w domu naczelny lekarz sanatorium, które urz¹dzono w Kazimierzu dla ¿o³nierzy niemieckich. A ¿e by³ to ju¿ starszy, mniej popêdliwy cz³owiek, wiêc i rozrywki organizowa³ spokojniejsze, choæ bardziej wyrafinowane. W najwiêksze zimowe mrozy spêdza³ na przyk³ad gromadê ¯ydów i kaza³ im uprz¹taæ œnieg i lód z niema³ego terenu wokó³ "swej" rezydencji. "Praca zdrowa na œwie¿ym powietrzu" - mawia³. Tylko drobiazg: jedynymi narzêdziami, których wiêŸniowie mogli u¿ywaæ do jej wykonania, by³y ich w³asne go³e d³onie. Jestem teraz na tarasie, na który wychodz¹ dwa okna salonu. Za nimi, w œrodku, doskonale widaæ ozdobn¹ serwantkê, dêbowy stó³ i krzes³a. To tutaj dobieg³o koñca moje spotkaaie z Mari¹ i Jerzym. Pamiêtam: ogieñ w kominku, œwiece w kandelabrach, przedwieczorna cisza. Niemal s³yszê Mariê. Mówi³a z zadum¹. - Tak... Prze¿yliœmy wspólnie ponad szeœædziesi¹t lat. - Pobraliœmy siê bardzo m³odo - podchwyci³ Jerzy. - A czêsto siê mówi - doda³a ze œmiechem Maria - ¿e nagle, to po diable. - Pobraliœmy siê w maju, czternastego maja - sprecyzowa³ Jerzy i jakby na umówiony znak, zakoñczyli razem: - A majowe stad³o - diab³a podcierad³o. Przez œmiech przebija³ siê g³os Marii: - No i jakoœ diabe³ nas oszczêdzi³. Znów - œmiech. Po chwili - Jerzy: - Mi³oœæ, która zna ograniczenia i s³aboœci swego obiektu i potrafi siê wznieœæ ponad nie, dopiero ona mo¿e przetrwaæ próbê czasu. - On jest tak ró¿ny ode mnie, a ja tak ró¿na od niego, ¿e musia³y byæ kolizje, trudnoœci w tym najbli¿szym w koñcu na œwiecie stosunku, jakim jest ma³¿eñstwo... Ale z ka¿dego zakrêtu, z ka¿dego nieporozumienia zawsze znajdowaliœmy jakieœ drzwi, przez które przechodzi³o siê w nastêpn¹ fazê porozumienia. - Te ró¿nice charakteru widaæ nawet w pisaniu. Dla mnie przecinek nie odgrywa ¿adnej roli, dla Marii wielk¹. Obejrzy jakiœ mój munuskrypt i mówi: "Jak to? Gdzie te przecinki, gdzie te kropki, gdzie te koñcówki..." Ona szalon¹ ma dba³oœæ o to wszystko, a dla mnie wa¿ne jest jedynie, czy mam coœ do powiedzenia czy te¿ nic. Jeœli mam, to brak przecinka nie stanowi ¿adnej przeszkody i myœlê: niech stanowi j¹ dla czytelnika, który tym uwa¿niej musi œledziæ moje myœli. - Zawsze chodzi³o o to - t³umaczy ¿ona - ¿eby ka¿de z nas zachowa³o swoj¹ indywidualnoœæ, st¹d te¿ wiele by³o sporów i konfliktów... Inne wizje œwiata!... Ja muszê prze¿ywaæ stany jakiegoœ bezgranicznego zachwytu, takich... hm... z³udzeñ, które siê bardzo kocha. A Jerzy do tych stanów euforii nigdy nie mia³ ¿adnej sk³onnoœci. Jerzy zawsze by³ realist¹, to w koñcu i Jerzego, i mnie, mnie mo¿e przede wszystkim, bardzo wzbogaci³o. - Tak, ka¿dego z nas wzbogaci³a ró¿norodnoœæ tego medalu - m¹¿ œmia³ siê rozbawiony. - No dobrze! Ty pozostaniesz przy swoim, a ja przy swoim - Maria rozeœmia³a siê równie¿. Wiem jedno - pomyœla³em. - Jesteœcie bardzo przekorni. To jedna z waszych w³aœciwoœci intelektualnych. Ale przecie¿ nie tylko ona decyduje o tym, co jest istot¹ tworzenia. Zbli¿am siê tym pytaniem do spraw wieloznacznych, jeœli nie tajemniczych, lecz w koñcu do kogo mam je kierowaæ, jeœli nie do Nich? - Niewiele potrafiê powiedzieæ o najg³êbszej istocie procesu tworzenia - odpowiedzia³a z namys³em Maria. Umilk³a. Po chwili doda³a: - Czêsto pracujê do póŸnych godzin wieczornych w stanie jakiejœ nieprzytomnoœci i gdy nastêpnego dnia odczytujê zapisane myœli, niekiedy nie potrafiê uwierzyæ, ¿e jestem ich autork¹. - Tak w³aœnie jest! - podchwyci³ Jerzy. - To jakby jakaœ nieznana si³a prowadzi³a rêkê cz³owieka, a on, pos³uszny jej nakazom, formu³uje jeszcze przed chwil¹ równie¿ dla niego nie znane myœli i refleksje. I tak ujawnia siê czêsto i kojarzy zjawiska odleg³e od siebie w czasie i przestrzeni. Rozmowa przeistoczy³a siê w rozwa¿ania nad istot¹ geniuszu. Zdaniem pana Jerzego ka¿dy geniusz nie czerpie ani materia³u, ani te¿ si³y do swych dzie³ z ³awy szkolnej czy z podrêczników uniwersyteckich. On je przyniós³ ze sob¹, a jego istnienie, instynkt, objawienie, intuicja, to jakby szczeliny ods³aniaj¹ce tajemnicze pok³ady istnienia. Prawdy absolutne mo¿e on odkryæ przez zg³êbianie samego siebie, gdy¿ nieskoñczonoœæ jest w nim. Jeszcze jedno potwierdzenie wspólnoty cz³owieka z otaczaj¹cym wszechœwiatem. Zapad³o milczenie. Podeszliœmy do okna. Maria powiedzia³a: - Bardzo lubiê dêby. Mamy takie dwa piêkne, bardzo stare dêby. - Nie dwa, a znacznie wiêcej - zaprzeczy³ Jerzy. - Tamte s¹ ju¿ znacznie mniejsze. - Przecie¿ nawet przed domem mamy cztery olbrzymy. - Ja zauwa¿am tylko dwa najwiêksze. Po chwili znów us³ysza³em g³os Marii: - Tak, dêby zawsze s¹ otoczone nimbem tajemniczoœci, a wokó³ naszej posesji jest ich kilkanaœcie. Imponuj¹ nam powolnym wzrostem, ale i d³ugowiecznoœci¹... Cz³owiek chêtnie porównuje siê do ma³p, do dêbu, tej jego zwartoœci, jego si³y, która d³ugo przeciwstawia siê czasowi. - Jak siê ¿yje, to musz¹ byæ ró¿ne zakrêty i linie proste - Jerzy pozornie zmieni³ temat. - Inaczej nie by³oby ¿adnej harmonii ani rysunkowej, ani estetycznej. I w³aœnie dla tej harmonii trzeba prze¿ywaæ ró¿ne krytyczne momenty, byleby ³¹czy³a ludzi uczciwa przyjaŸñ. - Tak, tak, w naszym ma³¿eñstwie ogromn¹ rolê odegra³a przyjaŸñ - potwierdzi³a Maria. - Energia fizyczna zu¿ywa siê i tyle. A póŸniej przychodz¹ lata, w których pozostaje tylko energia psychiczna... I co wówczas jest jedynym oparciem? Wzajemne zaufanie i wzajemne przekonanie, ¿e ty i ja stanowimy jakby jedno ¿ycie. - To prawda. Po raz kolejny przekona³am siê o tym w czasie pewnej zimy. Uderzy³y wielkie mrozy, jakaœ rura pêk³a, zrobi³ siê lód na jezdni, przez któr¹ przechodziliœmy z Jerzym. - G³os Marii stawa³ siê nieco ¿arliwszy. - Nagle mój m¹¿ potkn¹³ siê i upad³.Otó¿ w tym momencie on... zap³aka³ gwa³townie, tak jak p³acze skrzywdzone dziecko... Dziecko! - Wydawa³o mi siê, ¿e ona przewróci³a siê wraz ze mn¹, tak mnie ratowa³a.Ta wspólnota i to wspólne przera¿enie by³y potwierdzeniem prawdziwego zwi¹zku. Na ich s³owa na³o¿y³y siê odg³osy otwieranych drzwi oraz gwar po¿egnania. Powoli powracam do œwiata realnego. Z salonu nie dochodz¹ ju¿ radosne szmery, nie widaæ nawet cieni postaci. Jest cichy i pusty. Z tarasu widzê oddalaj¹cych siê, pogr¹¿onych w o¿ywionej dyskusji goœci i po chwili stoi przede mn¹ sama gospodyni. Ujmuj¹co, z wdziêkiem zaprasza do salonu, w którym jeszcze przed chwil¹ goœci³em. W jakimœ sensie. Tym razem z bliska, "na dotyk" ogl¹dam zabytkowy, dziewiêtnastowieczny piec, roz³o¿yste fotele, dêbow¹ serwantkê intarsjowan¹ kawa³kami drewna orzechowego oraz potê¿ny ciemny stó³ i krzes³a. Siadamy naprzeciw siebie. Pocz¹tkowo s³owa padaj¹ z rzadka, ostro¿nie, jakby nieœmia³o. Oboje czujemy, jak s¹ nieodpowiednie do naszych myœli. Wreszcie Maria opowiada o ostatnich miesi¹cach ¿ycia mê¿a. Jesieñ i zimê, jak co roku, spêdzali w Rzymie. Jerzy by³ wci¹¿ ¿ywotny, nieustannie zaskakuj¹c ró¿norodnoœci¹ pomys³ów. Szczególnie szeroko ch³on¹³ wszystkie wieœci z kraju. Ka¿dego poranka bieg³ do kiosku z gazetami, by potem wyszukiwaæ wiadomoœci o naszych sprawach. Któregoœ zimowego dnia niespodziewanie opuœci³y go si³y i z ka¿dym dniem czu³ siê gorzej. Mia³ do wyboru najlepsze rzymskie szpitale, lecz on nie chcia³ iœæ do ¿adnego. Prosi³ o przewiezienie do Polski. Zawiadomiony o jego stanie zdrowia syn przyjecha³ do W³och z Georgii w Stanach i szybko za³atwi³ pobyt w znanej ze znakomitej opieki klinice dla Amerykanów. I tym razem pan Jerzy zdecydowanie odmówi³. Po raz kolejny za¿¹da³ przewiezienia do kraju. Nie mieli wyboru i musieli uczyniæ zadoœæ jego pragnieniu. W ich towarzystwie polecia³ do Warszawy. Os³abiony podró¿¹ zdecydowa³ siê na pobyt w jednym ze sto³ecznych szpitali. Po trzydniowym odpoczynku kolejna decyzja pana Jerzego brzmia³a: chce zostaæ przewieziony do szpitala w Lublinie. Po kilku godzinach spe³nione zosta³o i to ¿yczenie. Dopiero tutaj, w Lublinie, znik³o z jego twarzy napiêcie, które w ostatnich tygodniach nie opuszcza³o go nawet w czasie snu. By³ spokojny, próbowa³ ¿artowaæ. Wreszcie powiedzia³: "Tu, w Lublinie wszystko siê zaczê³o, tutaj te¿ siê skoñczy. Ko³o siê zamknê³o". By³y to jego ostatnie s³owa. S³ucham Marii z uwag¹, która pod koniec opowieœci przechodzi w bolesne napiêcie. Nagle. To niemo¿liwe! Obok Marii, w fotelu, widzê... Jerzego. Co prawda niezbyt wyraŸnie, ale gotów jestem przysi¹c, ¿e to w³aœnie On. Dostrzegam zarys twarzy, z której - wydaje mi siê - bije ³agodnoœæ, przeogromny spokój i jeszcze jakaœ trudna do sprecyzowania radosna... powaga. Spoczywa w fotelu rozluŸniony i nawet jakbym widzia³ typow¹ dla niego pozê: noga za³o¿ona na nogê oraz splecione palce d³oni. Patrzê jak urzeczony, nie mog¹c oderwaæ od Niego oczu. Wtem za oknem rozlega siê przejmuj¹cy krzyk synogarlicy. Podrywam g³owê i widzê jeszcze, jak wzbija siê ona w górê i znika ponad koronami drzew. Spojrzenie powraca w miejsce, gdzie przed chwil¹ siedzia³ Jerzy Kuncewicz. Fotel jest pusty. Wiêc Jego nie ma? Z oddali, jak zza œciany, dobiega g³os Marii. - Pani Mario! - wybucham. - Tutaj przed chwil¹ siedzia³ pan Jerzy! Ja go widzia³em! Patrzy na mnie d³ugo, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem uœmiecha siê lekko, ledwie dostrzegalnie. Milczy. Ja tak¿e milczê i tylko przypominam sobie, jak Jerzy powiedzia³ mi kiedyœ: "Nie os¹dzajmy srogo ojców kaba³y, jasnowidzów i innych urzeczonych, bo mo¿e w³aœnie oni s¹ na tropie dróg pewniejszych ni¿ nasze. Zwa¿my te¿, ¿e i cud nie jest przecie¿ cudem, tylko szczelin¹, przez któr¹ s¹czy siê œwiat³o prabytu". Przed po¿egnaniem zapyta³em jeszcze: - Czy pamiêta pani, Mario, co wyznaliœcie mi na zakoñczenie poprzedniego spotkania? - Nie czekaj¹c na odpowiedŸ przypominam: - Pan Jerzy powiedzia³ wtedy: Poniewa¿ wierzê, ¿e nic siê w³aœciwie nie zaczyna i nic siê nie koñczy, to o naszym wzajemnym stosunku, o stosunku do mojej ¿ony myœlê tak: najwiêkszym szczêœciem by³oby, gdybyœmy w innej formie, w innej postaci znów znaleŸli siê razem! - A co ja powiedzia³am? - Us³ysza³em, ¿e takie jest równie¿ pani marzenie. - Zatem przyœwiadczam jeszcze raz z absolutnym, radosnym przekonaniem: Nasze rozstanie jest jak mgnienie oka. I znów bêdziemy razem. Po kilku latach odesz³a równie¿ Maria. Pozosta³ dom. Stoi cichy i przygaszony. Na swój sposób obchodzi ¿a³obê po ludziach, którzy go stworzyli. Ich œmieræ wci¹¿ budzi bolesne zaskoczenie. Czy to mo¿liwe, ¿e Ich nie ma? ÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄ Myœli Jerzego Kuncewicza Partnerzy Cz³owiek nie stworzy³ natury, natura stworzy³a cz³owieka. W nierozerwalnym uk³adzie byliœmy partnerami. Mi³oœæ Mi³oœæ nie znosi rozwa¿añ. Rozum zmienia mi³oœæ w umowê. Instynkt utrzymania gatunku mo¿e byæ elementem mi³oœci, ale mo¿e te¿ byæ jej zaprzeczeniem. Mi³oœæ jest wyrazem têsknoty do bytu razem w nieskoñczonoœci. Zadecydowano za nas Natura zdecydowa³a za nas, ¿e póki istnieje ludzka wola ¿ycia, póty istnieje nieodparta koniecznoœæ poszukiwañ. Dla silnych - klêski i zw¹tpienia s¹ podniet¹ do wysi³ku, dla s³abszych osi¹gniêcia s¹ Ÿród³em zmêczenia. Idziemy z poszukuj¹cymi, choæ nie znajdujemy wiele zachêt na naszej drodze. Cz³owiek natury Cz³owiek natury to istota wspó³¿yj¹ca z otoczeniem bez ambicji podporz¹dkowania i przeobra¿enia istniej¹cego uk³adu po zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Granice potrzeb Granice ludzkich potrzeb okreœla nasz organizm dla utrzymania sprawnoœci. Nie ma granic dla ¿¹dz i namiêtnoœci. G³odni a syci G³ód zmusza do wysi³ku, sytoœæ szuka spokoju. Nadziej¹ przysz³oœci s¹ g³odni, syci nios¹ ze sob¹ widmo degeneracji i zag³ady. Œwiatu grozi przesyt. Syci cia³em i duchem ust¹pi¹ miejsca ³akn¹cym. ÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄ K O N I E C Kazimierz Dymel, urodzony w 1943 r., dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, laureat kilkudziesiêciu krajowych i miêdzynarodowych konkursów na reporta¿, szczególnie i wyj¹tkowo zapisa³ siê w polskim reporta¿u radiowym. œwiêto narodzin, Wiejskie wesele, Tryptyk o niekochanych to tylko niektóre z jego pozycji nadal emitowanych przez Polskie Radio. Wœród jego reporta¿y znalaz³a siê równie¿ Jedna jest tylko synogarlica moja czyli Marii i Jerzego Kuncewiczów sztuka ¿ycia, która najpierw ukaza³a siê w zapisie dŸwiêkowym, a nastêpnie, po niezbêdnych modyfikacjach, dotar³a do czytelników w formie ksi¹¿kowej.