RYSZARD GŁOWACKI RAPORT Z REZERWATU Krajowa Agęcja Wydawnicza Warszawa 1982r. SPIS TREŒCI Czym jestem Ostatnia wyprawa Voya Berga Nielojalnoœć Dżin dla profesora Nieudany eksperyment Poradnia neoscjentologiczna Raport z rezerwatu Kontrakt Donos Desperat CZYM JEsTEM Wštpliwoœci, bezustanne wštpliwoœci... Jedno kolosalne pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi odmianami, a na iednš z nich nie mogę znaleŸć zadowalajšcej odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda czšstkowa odpowiedŸ byłaby równoczeœnie tš całkowitš, ostatecznš, jedynš... Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej największš pomyłkš rojšcš sobie panowanie nad Czasem i Przestrzeniš? A może tylko skomplikowanym homeostatem powołanym do spełnienia œciœle okreœlonego zadania i prze- znaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie? Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu, rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasnoœć spojrzenia, wdzięk uœmiechu - wszystko jest zapisane misternš mozaikš atomowych drobJn na niewidzialnych wstšżkach chromosomów. Czy posšgowym Apollinem mi być, czy też chromym od poczštku swej drogi nieszczęœnikiem, radosnym jasnovvło- sym zjawiskiem przywołujšcym uœmiech na stroskane twarze przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewnš najadš królu- jšcš wœród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydujš one. Pędzę wolny i silny głębiš oddechu, ciała posłuszeństwem, sprężystoœciš koœci i mięœni. Dokšd? Dokšd chcę pędzić, co zdobyć? Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcš one, zaœpiewam ptakiem odwiecznš pieœń istnienia, wiatrem przyfrunę, burzš, orka- nem, tęczš roztoczę przed ciżbš zdumionych oczu, w plšsach motylich zawiruję pod kopułš niebios, w twardym kamieniu słowa rzeŸbę wykuję nie podatnš czasowi. I wszędzie czšstkę siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa! Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwet- ka superzorganizowanego automatu sterowanego pršdami płynšcymi sieciš wysokooporowych przewodów. Nieco mniej prymitywna ta sieć - nieco szybciej płynš w niej impulsy. I już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze- wagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo... Nieco bardziej skomplikowane połšczenia między komór- kami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych ma- leństw tworzš geniusza. Praca - powiecie - praca nad sobš wyniesie cię ponad dolinę przeciętnoœci. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale jeœli gdzieœ tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje? Pulsujš gruczoły, nabrzmiewajš ciężarem zwišzków produ- kowanych, zdumiewajšcych, czekajš na chwilę odpowiedniš by użyć tych wytworów. Pochylajš się głowy mędrców nad preparatami - mierzš, liczš, analizujš. Już wiedzš! Jak żyć, skoro stany œwiadomoœci majš chemicznš motywa- cję? Pierwsze uniesienie młodoœci, miłoœć i nienawiœć. boha- terstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania okreœlonych substancji produkowanych zgodnie z założonym harmono- gramem. A co z dobrem i złem? Czy wolnš wolę też mam wbudowanš w program? Nie zdajšc sobie z tego sprawy sam wytwarzam zwišzki do kierowania sobš. A jeœli ktoœ kiedyœ zechce mnie pozbawić tej roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów? Pytania, pytania, pytania... Garbišsię umęczone bezruchem grzbiety, pochylajš nad preparatami głowy. Lecz czyż któraœ podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy? Awięc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automa- tem, zmieniajšcym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed- nio gruczoły, czy też niezależnš Istotš? Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!! - Wyłšcz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się zdaje, że jest człowiekiem... OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze œcian płynę- ły ciche dŸwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał jš, ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygod- niowych wypraw na koncerty. Prawdę mówišc, te koncerty starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na większe poœwięcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna i dostojna - słowem inna. Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przyœwietlnš prędkoœciš stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri. Za jakšœ godzinę osišgnš umownš granicę Układu wyznaczo- nš w odległoœci 50 jednostek astronomicznych od Słońca i wtedy trzeba będzie włšczyć silniki hamujšce. Potem nastšpi okres hamowania i m…newrowania wœród pól grawitacyjnych, aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkoœć i po dwóch tygodniach osišœć na orbicie parkingowej Księży- ca. Zresztš Instrukcja Wejœcia w Układ nie pozostawia możli- woœci jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszš być włšczone silniki hamujšce. Okresu tego nikt nie lubi, bo to przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył w poprzedniej wyprƒwie, często mawiał, że starzeje się tylko i wyłšcznie między Plutonem a Ziemiš. Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast. - Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół godziny wchodzimy do domu. - W porzšdku - odparł - już idę. Powoli wstał, wyłšczył muzykę, włożył buty i poszedł do sterowni. Fred, który pełnił dyżur, uœmiechnšł się na jego widok. - No, wreszcie zacznie się coœ dziać! - Podaj sytuację. - Za kwadrans osišgamy położenie "plus pięćdziesišt". Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę osišgniemy dziesištego czerwca - wyrecytował nawigator. - Dziękuję... Coœ ty powiedział Fred? Dziesištego czerw- ca? Przecież to rocznica mojego œlubu z Kris. Ale będzie miała niespodziankę, gdy się zjawię w domu. - Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie słyszałem, żeby kogoœ rozliczyli wczeœniej niż po dwóch dniach, zwłaszcza po wyprawie trwajšcej dziewięć lat. Bę- dziesz w domu najwczeœniej dwunastego. - Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie rocznica œlubu. - Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieœci siedem lat formalnych, a trzydzieœci biologicznych. Œlub brałeœ majšc dwadzieœcia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta pišta rocznica. Brawo! - Fred, ja muszę zdšżyć. - To niemożliwe, szefie. Voy zamyœlił się. - Fred, a gdybyœmy trochę opóŸnili włšczenie silników? Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy moglibyœmy zyskać te dwa dni. - Instrukcja mówi, że na granicy Układu... - Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile należy opóŸnić hamowanie, aby zameldować się na Lunie o dwa dni wczeœniej? - Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czter- dzieœci siedem minut. - Silniki włšczyć o czasie "T plus czterdzieœci siedem minut"! - Rozkaz! W sterowni zapanowała nagła cisza. WskaŸnik chronome- tru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy. Nawigator wstał i przesunšł jš o 47 minut do przodu. Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwujšc wyła- niajšce się z mroków Wszechœwiata Słońce. Wreszcie Voy włšczył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym głosem rzekł do mikrofonu: - Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma. Potwierdzić w kolejnoœci. - Drugi gotów! - Trzecia gotowa! Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca wyłšczył obwód i zwrócił się do nawigatora: - Przepraszam cię, Fred. Jeœli będzie granda to i tak spad- nie na mnie. Zresztš to przecież moja ostatnia wyprawa. Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do trans- portowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy będę w domu. - Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o gran- dzie. Witać nas będš... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić. Spokojna głowa. Zgodnie z obliczeniami Knoa osišgnęli orbitę Luny ósmego czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łšcznikowego i po chwili byli już w Bazie. Z ulgš opuœcili pudło "Contacta", które przez tyle lat było ich œwiatem. Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad dachem Bazy œwieciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po uroczystoœci powitania poszedł do Centrali i poprosił o połš- czenie ze swoim domem. Doœć długo nikt się nie zgłaszał, aż wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspa- ny, kobiecy głos. - Słucham... - To ja, wróciłem. - Kto mówi? - Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg. - Tato! To ja, Yola. Włšczam wizję. Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewajšco znana, dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego córka, którš zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynkš ze sterczšcymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już dziewiętnaœcie lat. - Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłeœ przez te dziewięć lat. Powiedz coœ. - Yo, poproœ mamę i chłopców. - Zaraz ich obudzę. - A która u was godzina? - Już po północy. - To nie budŸ chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Poproœ tylko mamę. Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było tylko œcianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łšcznoœć się urwała. Próby powtórnego połšczenia się nie dały rezultatu. Numer na Ziemi nie odpowiadał. - Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy. Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji Rozliczeniowej materiałów dotyczšcych wyprawy. Wszystkie były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach pokładowych, ale szczegółowe badania potrwajš całe lata. A zresztš, niech o to boli głowa tych facetów z Dokumentacji. Załoga "Contacta" została przewieziona specjalnš rakietš na orbitę Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpoznał ze wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi- tu wieku słynny astronauta ostatnie lata przed przejœciem na emeryturę spędzał między Ziemiš a Księżycem. Przywitali się serdecznie. - Gratuluję Berg, odwaliliœcie kawał roboty. - Dziękuję, co słychać u ciebie? - Przecież widzisz, przekroczyłem limit biologiczny i bawię się w taksówkarza. Ziemia - Księżyc i z powrotem. Rzygać się chce. A za rok muszę już przejœć do pracy na dole, w šrzędzie Kosmicznym. Chyba oszaleję za biurkiem. - Nic ci się nie stanie Lars, a twoje doœwiadczenie bardzo przyda się w Urzędzie. Ale, ale - ile ty masz lat? - Dopiero siedemdziesišt cztery. - Lars, do kogo ta mowa, przecież piętnaœcie lat temu gdy byłem z tobš na pištej Tolimaka B, docišgałeœ setki. Teraz musisz mieć już ponad sto dziesięć. - Notak, alety liczyszwedług metryki -zaœmiałsię Larsen. Dochodzili właœnie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz- nie uœciskał swojego starego dowódcę i przyjaciela. - Do zobaczenia Lars, trzymaj się. - Czeœć chłopcze, przyjemnego urlopu. Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewylšdowali w Centralnym Porcie na Saharze. Znów przemówienia, kwiaty i w końcu do załogi "Contacta" zostały dopuszczone rodziny i przyjaciele. W tłumie œciskajšcych się i płaczšcych ze szczęœcia ludzi Voy długo nie mógł zobaczyć swoich. W końcu znalazł ich stojšcych daleko z tyłu, pod œcianš budynku poczekalni - Yolę i bliŸniaków. - Dzieci! - Tato! Córka rzuciła mu się naszyję; czuł,że łzy zbierajš mu się pod powiekami. Chłopaki, przywitajcie się z ojcem. Dwóch dziesięcioletnich, identycznych chłopców, sięgajš- cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzyło w jego kierunku. Voy wyjechał gdy zaczynali stawiać pierwsze kroki. - Poznajmy się, jestem Voy, wasz ojciec. - Czeœć! -wrzasnęli równoczeœnie-totyjesteœ nasz stary? Nie wyglšdasz na to. - Dlaczego? - Za młody - podsumował ten, który miał na koszulce wyhaftowanš literę B, czyli z pewnoœciš Bert. - Uhm - potwierdził ten drugi z literš A, oczywiœcie Art - Georg lepiej pasuje. - Nie plećcie głupstw - ofuknęła ich siostra - chodŸmy do samolotu. - Jak to - zdziwił się Voy - a gdzież mama? - Wyjechała - krzyknęli bliŸniacy. - Dokšd? - Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chodŸ- my bo za chwilę jest odlot - głos córki dziwnie przy tym drżał. W samolocie usiedli obok siebie. Chłopcy popychali się na sšsiednich fotelach. - Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mamš, czy chora? - Nie, nie. Kris musiała wczoraj wyjechać. Zostawiła nagra- ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej wyprawie. Voy wyczuł niechęć córki do kontynuowania tematu. Reszta podróży upłynęła im na chaotycznej wymianie zdań o gwiaz- dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim chcšc w kilku słowach zawrzeć dziewięcioletniš rozłškę. PóŸnym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy był bardzo zmęczony. Kilkakrotne zmiany warunków grawitacyj- nych i klimatycznych w cišgu ostatnich kilku dni dawały znać o sobie. Pragnšł tylko jednego - spać! Obudził się około południa - z ogrodu , przez uchylone okno dolatywał œpiew ptaków, widać było błękitne niebo. Nastoliku obok tapczanu stał przenoœny videofon. Na nim leżała zaklejo- na koperta, na której rękš Kris było wypisane jego imię. Voy rozdarł kopertę i niecierpliwie wcisnšł kasetę w gniazdo odtwarzania. Ekran pozostał pusty, ale z głoœnika rozległ się głos Kris, Kris za którš tak tęsknił przez cały czas od chwili opuszczenia domu. - Voy, jestem szczęœliwa, że wróciłeœ cały i zdrowy. Oglš- dałam wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia- łam cię. Wyglšdasz wspaniale. Nie zmieniłeœ się nic przez ten długi czas. Przeciwnie niż ja. Wiem, że sprawię ci przykroœć, ale nie chciałam rozmawiać z tobš, gdy mnie Yola obudziła w nocy. Bałam się. Wiedziałam, że wracacie. Już od tygodnia mówiło się niemal wyłšcznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna podał, że macie zbyt dużš szybkoœć. Ja jedna wiedziałam dlaczego... Z pewnoœciš jesteœ zaskoczony tym co mówię. Ale pomyœl spokojnie - dwadzieœcia pięć lat temu pobraliœmy się. Mieliœmy oboje po dwadzieœcia dwa lata. Dzisiaj ja mam czterdzieœci siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy- dziestki. Sam mi tłumaczyłeœ, że prędkoœci przyœwietlne powodujš prawie całkowite zatrzymanie procesu starzenia się komórek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Widać to już było wyraŸnie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z tych dwudziestu pięciu lat małżeństwa spędziliœmy razem nie więcej niż cztery. Jesteœmy wprawdzie rówieœnikami w sensie formalnym, ale biologicznie i psychicznie należymy już do dwóch różnych pokoleń. Pamiętasz mojš mamę z czasów gdy jeŸdziliœmy do niej na wakacje na Sycylię? Tak właœnie ja wyglšdam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze miały tendencję do szybkiego starzenia się. Cóż, to ta południowa uroda, którš tak zachwycałeœ się dawniej... Już w czasie twojego ostatniego urlopu godzinami musiałam pracować nad swoim wyglšdem... zresztš spójrz na mnie, a sam się przekonasz... Głoœnik umilkł, a ekran powoli zaczšł się rozjaœniać. Po chwili ukazała się na nim kobieca postać na tle ogrodu. Była to Kris; ale gdyby nie wiedział, że to będzie ona, nie domy- œliłby się tego. Wpatrywał się z osłupieniem w zbliżajšcš się kobietę, która w niczym nie przypominała mu ukochanej Kris. - Widzisz najlepiej sam, czas jest łaskawy tylko dla was, bohaterów Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie było, często zamykałam się w swoim pokoju i oglšdałam holograficzne zapisy naszych wspólnych wycieczek. Jesteœmy na nich jak dawniej piękni i szczęœliwi, Aż kiedyœ, niedawno, stanęłam koło twojego hologramu i popatrzyłam w lustro. To było szokujšce i wtedy postanowiłam... Nie pasujemy do siebie. Ty jesteœ młodym człowiekiem, osišgnšłeœ prawie nieœmiertel- noœć, jak mityczni bogowie greccy. Możesz mieć każdš pięknš dziewczynę, której tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe. Za twój trud, za lata zamknięcia w tych przeklętych blaszan- kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzejšcš się kobietš... Kris znów umilkła, aby się nie rozpł…kać; twarz jej zni- knęła z ekranu, na którym widać teraz było tylko gałęzie drzew. Wkrótce jednak znów rozległ się jej głos, lecz już inny, zdecydowany: - Musimy się rozejœć. Mam przyjaciela. Nazywa się Georg. Od trzech lat spotykamy się, chodzimy na koncerty, do parku. On ma pięćdziesišt pięć lat, jest wdowcem. Jego żona zginęła w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzieœcia lat temu. Była meteorytologiem. On sam nigdy nie był nigdzie poza Ziemiš. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem. Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Chłopcy za nim przepadajš. Chce się ze mnš ożenić. Powiedziałam że dam mu odpowiedŸ po twoim powrocie. Dam mu jš, Voy. Tak będzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla chłopców i dla niego. Małżeństwo anulujemy w przyszłym tygodniu. Parę lat temu wszedł w życie przepis dopuszczajšcy do udziału w wypra- wach pozaukładowych tylko ludzi stanu wolnego lub całe małżeństwa. Jeœli chodzi o Yolę, to ona ma twój charakter. Za niecałe dwa lata skończy Szkołę Nawigatorów i ruszy twoim œladem. Tak postanowiła. Opiekuj się niš. Ty wróć do gwiazd. Wiem, że je kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez nich. Żegnaj. Ekran zgasł i nastała przeraŸliwa cisza. Voy poczuł potwor- nš pustkę w głowie. Długo leżał patrzšc niewidzšcymi oczyma w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie weszła Yola i nic nie mówišc zaczęła go głaskać po głowie. Nagle odezwa- ła się: - Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko załatwiłam. - Dobrze. Ten tydzień nad morzem bardzo dobrze mu zrobił. Kšpali się. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa- no Voya do rozmównicy. Zobaczył uœmiechniętš twarz Knoa. - Czeœć stary, słyszałeœ, organizuje się wyprawa w rejon Canis Maioris. Przewidywany czastrwania piętnaœcie lat. Start za dwa lata. Ciebie proponujš na dowódcę. Jutro ma z tobš rozmawiać sam Stary. Wiadomoœć spadła na Voya jak grom z jasnego nieba. Pożegnał się z Fredem, a potem udał się na długi, samotny spacer brzegiem morza. Po powrocie wszedł do pokoju córki . - Yo, prawdopodobnie zaproponujš mi dowództwowypra- wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. Myœlę, że byłaby to dla ciebie znakomita praktyka po ukończeniu szkoły. Tylko gdy wrócisz, nie będziesz już mieć przyjaciółek... Oczy Yoli zrobiły się ogromne. Z radoœci zdołała tylko rzucić mu się na szyję i wykrzyknšć: - Tato! NIELOJALNOŒć Lubił te póŸne niedzielne popołudnia. Od morza wiała zwykle lekka orzeŸwiajšca bryza, nieodmiennie niosšca ta- jemniczy zapach wielkiej przygody, odległych lšdów i ocea- nów, cichych koralowych wysp o pocztówkowej urodzie. i tej niepowtarzalnej radoœci. jakš daje przecinanie wiecznie roz- kołysanej tafli wód. W jego uregulowanym życiu niedzielne spacery miały wyso- kš rangę i były czšstkš nie zmienionego od lat rytuału. Najpierw urocze, pachnšce domowymi obiadami i smażonš rybš zaułki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes- ne kryte molo, wcinajšce się daleko, daleko w morze, a na koniec powrót reprezentacyjnš, wysadzanš palmami alejš do centrum miasta. Tam, nie baczšc na wysokie ceny, wypijał w ulubionym lokalu lampkę dobrego wina i wracał do swojego niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy. Dzisiaj również odbył już pielgrzymkę po labiryncie nadmor- skich uliczek, dwukrotnie przemierzył całš długoœć œmiałej żelbetowej estakady i zapuœcił się w rozwichrzony szpaler pięknych drzew wiodšcy do œródmieŒcia. Na chwilę zatrzymał się przy odsłoniętym przed kilkoma zaledwie dniami monu- mentalnym pomniku Generała i, nasy‡iwszy oczy tym nowym urbanistycznym akcentem stolicy, ruszył w stronę Œródmieœ- cia, gdzie czekała na niego szklaneczka z chłodnym wytraw- nym winem. Pisk naciœniętych gwałtownie hamulców zmusił go do odwrócenia się. Zobaczył, jak z dużego, szarego samochodu ;wyskakuje dwóch rosłych mężczyzn i biegnie w jego stronę. Twarze ich były zdumiewajšco jednakowe i sprawiały wrażenie gumowych masek. - To ten? - Ten! Strumień ohydnie œmierdzšcej cieczy zalał mu twarz i oczy. Odruchowo sięgnšł do kieszeni spodni po chusteczkę, nim zdšżył jš wycišgnšć, już ktoœ wykręcił mu ręce i założył na nie kajdanki. Równoczeœnie na głowę narzucono mu jakiœ worek i uderzono pięœciš w plecy. - Ruszaj! - usłyszał niski szorstki głos. Zrobił kilka kroków we wskazanym ki‚runku i wtedy jakieœ ręce pocišgnęły go za klapy marynarki. Upadł na twarz jak kłoda, obijajšc sobie równoczeœnie kolano o jakiœ wystajšcy kant. Trzasnęły zamykane drzwiczki i natychmiast poczuł gwałtowne szarpnięcie ruszajšcego samochodu. Oprócz odgłosów jazdy nie dochodziły go żadne inne dŸwięki. Samochód zakręcił kilka razy i wreszcie znieruchomiał. Poczuł kopnięcie butem w żebra i usłyszał znany mu już głos. - Wstawaj ! Po omacku podniósł się z podłogi, uderzył głowš w dach furgo- netki i stanšł niezdecydowanie na ugiętych nogach. Znowu poczuł uderzenie pięœciš w plecy. ruszył więc ostrożnie przed siebie, pamiętajšc o tym, żeby nie uderzyć głowš w coœ wys- tajšcego i by nie wypaœć z samochodu. Poczuł pod nogami urywajšcš się płaszczyznę podłogi i delikatnie zaczšł szukać gruntu. Udało mu się stanšć na ziemi bez szwanku i wtedy usłyszał rechot kilku głosów. - To jakiœ cwaniak! - Tresowany... - Zawsze wypadajš na pysk, a temu się udało. He, he, he! Poczuł tępe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i stały nacisk jakiegoœ przedmiotu. - Lufa! - przemknęło mu przez skołatanš głowę. Nacisk zelżał na moment. aby zaraz nasilić się gwałtownie, ruszył więc przed siebie szurajšc butami po żwirowanym pod- wużu. Po kilku krokach wyczuł stopnie schodów. Było ich trzy. Odgłos otwieranych drzwi, silne pChnięcie w plecy, trzaœnięcie metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewnštrz. Cisza. Stał niezdecydowanie, bojšc się poruszyć, aby nie wpaœć w jakšœ pułapkę. Worek zwisał na nim luŸno; schyliwszy głowę, mógł dostrzec szpice swoich butów. - Gdyby tak mieć wolne ręce... - schylił się głęboko do przodu, lecz worek tkwił na swoim miejscu. Klęknšł - także bez rezultatu. W końcu położył się na kamiennej podłodze i mozolnie wyczołgał z potrzasku. Był w małym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek sprzętów. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod sufitem, przez które sšczyło się troChę œwiatła, dwoje żelaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze była popstrzona przez muchy żarówka, zwisajšca na drucie z sufitu. Rozglšdał się bezradnie po pustym wnętrzu, nic nie rozumiejšc z błyskawicznie rozwijajšcej się akcji. Dopiero teraz poczuł piekšcy ból poniżej kolana. Podcišgnšł nogawkę spodni i spojrzał na nogę - głęboko zdarta skóra odsłaniała kawałek koœci. Cienkie strużki krwi zastygły już na goleni. Nagła jasnoœć poraziła mu wzrok: Skulił się, jak przed oczekiwanym ciosem, zasłonił oczy skutymi rękami. Œwiatło padało gdzieœ z góry, z ukosa. Oœlepiajšce. - Wysuń ręce! - wielokrotnie wzmocniony głos płynšł z niewidocznych megafonów nieomal dotykalnym miażdżšcym strumieniem. , Wykonał polecenie natychmiast. Wiedział o coţim chodziło - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym przedramieniu był doskonale widoczny w jaskrawym œwietle padajšcym od strony sufitu; z pewnoœciš obserwowali go przy pomocy kamery. Œwiatło zgasło równie nagle, jak poprzednio się zapaliło. Poczštkowo nie widział niczego oprócz jasnych, pulsujšcych kręgów. Dopiero po chwili zaczšł rozróżniać kontur zakrato- wanego okna i zarys metalowych drzwi w œcianie. Nagle poczuł, że zaczyna go ogarniać wœciekły, bezsilny gniew, spływa wyczuwalnš goršcš falš aż po palce ršk i nóg. - Hej! Jest tam kto? Odezwijcie się! - sam zdziwił się brzmieniu swojego głosu. Odpowiedziała mu głucha cisza. Nic, żadnej reakcji. A prze- cież musieli słyszeć. Musieli! - Ludzie! Nic złego nie zro- biłem! To jakaœ pomyłka! - Stul pysk! -zagrzmiało naglezewszystkich stron i równie nagle ucichło. Zrezygnował. Apatycznie powlókł się pod œcia- nę i usiadł na podłodze, oparłszy plecy o twardy szorstki mur. Sciemniało się. Najpierw zniknęły zarysy metalowych drzwi, potem żarówka ze sznurem, a w końcu nie mógł już dostrzec konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Stracił poczu- cie czasu. Zdawało mu się, że siedzi tutaj, w tej ciemnoœci, już bardzo długo. Wstawał kilkakrotnie, by rozprostować zbolałe koœci i rozgrzać się trochę, bo od kamiennej posadzki zaczęło cišgnšć chłodem. Nagle zapaliła się brudna żarówka zwisajšca z sufitu, a po chwili usłyszał zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy- pnęły nie naoliwione zawiasy i równoczeœnie gdzieœ u góry rozległ się twardy męski głos: - Twój numer? - Tysišc dziewięćset osiemdziesišt osiem M - zero zero tysišc dwieœcie siedemdziesišt cztery. - W porzšdku. WyjdŸ przez te drzwi i idŸ przed siebie. Żarówka zgasła i jedynym pUnktŠm orientacyjnym stał się jasny prostokšt otwartych drzwi z perspektywš słabo oœwiet- lonego korytarza. Ruszył w tę stronę, oglšdajšc się na boki. Po kilkunastu krokach doszedł do błyszczšcej metalowej zapory, lecz gdy zbliżył się do niej na odległoœć wycišgniętej ręki, przeszkoda bezszelestnie uskoczyła w bok i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu z małym kwadratowym stołem i krzesłem poœrodku. - Siadaj! - polecił mu niewidoczny mężczyzna o twardym, zdecydowanym głosie. - Nazwisko, imię. - Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie rozumiem o co tu chodzi? - Od stawiania pytań to my jesteœmy. Urodzony? - Dwunastego maja w osiemdziesištym ósmym. - Imię ojca? - Też Edward. - Zgadza się. Ukończona Szkoła informatyki, pracujesz w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa- ler. Zamieszkały Bananowa czternaœcie, mieszkanie siedem. Potwierdzasz? - To wszystko absolutna prawda, ale... - Służba wojskowa w jednostce numer pięćdziesišt siedem tysięcy pięćset piętnaœcie, przeniesiony do rezerwy w stopniu młodszego sierżanta z opiniš... Wynik strzelania z pistoletu testowego - dostateczny, sprawnoœć fizyczna - œrednia. Wzrost sto siedemdziesišt osiem, oczy szare. Znaki szczegól- ne - blizna o kształcie trójkšta w okolicy lewego łokcia, czarne znamię wielkoœci ziarna grochu na karku, w rozmowie często używa wyrazu "absolutnie". Nałogi - wytrawne wino. Za granicš nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh plus. Uzębienie - brak lewej górnej szóstki, w prawej dolnej pištce plomba z biolamitu. Zgadza się? - Tak, tylko numeru jednostki już nie pamiętam, a i z tš plombš, to też nie mam pewnoœci. - Nieważne. My wiemy o każdym więcej, niż on sam. Mamy tu takie rzeczy, o których się nikomu nieœniło. Każdy obywatel jest dla nas przezroczysty jak szkło. Nasz system informacyjny pozwala w cišgu kilku sekund mieć wszystkie dane o interesu- jšcym nas osobniku, łšczni‚ ze zdjęciem, odciskami palców i innymi ciekawymi materiałami. Mówię ci to, abyœ nic nie kręcił, lecz szczerze odpowiadał na pytania. Pamiętaj - tylko szczeroœć może cię uratować. Nasze aparaty zarejestrujš każde twoje kłamstwo, zanim zdšżysz je wypowiedzieć. Cisza przecišgała się. Spokojnie zaczšł analizować sytu- ację, ale z którejkolwiek strony podszedł, zawsze brakowało motywu aresztowania, a przecież jakiœ musiał być, bo nie pory- wa się z ulicy pierwszego lepszego człowieka tylko dlatego, że wyszedł sobie na niedzielny spacer. - Honest, wracajcie do celi! - rozległo się gdzieœ w œcianie. Rozsunęły się drzwi do korytarza i po chwili znowu znalazł się w pomieszczeniu z kamiennš posadzkš. Słaba żarówka ledwie rozjaœniała mroki nocy. Zaczšł spacerować wokół œcian, a potem po przekštnej - tam i z powrotem, tam i z powrotem, za każdym nawrotem przekraczajšc leżšcy na podłodze brezentowy worek. Pora kolacji z pewnoœciš dawno już minęła, ale głodu nie czuł. Chciało mu się tylko pić. Zgrzytnęły żelazne drzwi i ukazało się w nich dwóch męż- czyzn w przylegajšcych do twarzy maskach. Jeden z nich podniósł z podłogi worek i nałożył mu na głowę. Ruszyli. Huk zatrzaskiwanych drzwi, głuchy odgłos kroków po kamiennej posadzce i nagle œwieży powiew wiatru. - Uważaj, schody! - to był ten sam charakterystyczny głos drugiego z przesłuchujšcych go. Trzy stopnie w dół, a po nich chrzęst żwiru pod butami. Wyprowadzili go tš samš drogš, był tego pewny. - Stój! - ten sam znany głos. Dobrze znany. Ale jak tu dopasować do niego osobę, nazwisko. Cicho podjechał samochód; otworzyły się drzwiczki i poczuł pchnięcie w plecy. Tym razem uważał, aby się nie uderzyć w nogę. Ruszyli. Samochód często skręcał, to w prawo, to w lewo, widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzymał się. Ktoœ zdjšł mu z ršk kajdanki, œcišgnšł worek z głowy i wy- pchnšł na ulicę. Było ciemno. Obejrzał się usłyszawszy szum odjeżdżajšcego auta. Było nieoœwietlone. Ruszył w kierunku przeœwiecajšcej przez gałęzie drzew, odległej latarni, oglšda- jšc się często za siebie, ale nikt za nim nie szedł. Nagły podmuch wiatru przyniósł znany zapach morza, a za chwilę usłyszał szum fali łamišcej się na przybrzeżnych gła- zach. Jeszcze kilkanaœcie kroków i znalazł się na bulwarze w pobliżu mola. Kilka razy wcišgnšł do płuc orzeŸwiajšce morskie powietrze i poczuł, jak wzburzenie zaczyna go powoli opuszczać. Otworzyła się przed nim rzęsiœcie oœwietlona perspektywa palmowej alei, jakże œwietnie mu znanej z conie- dzielnych spacerów. Powoli, krok za krokiem szedł niš tak samo, jak przed kilku godzinami. Koło pomnika przystanšł na moment; kółko się zamknęło. Wydarzenia ostatnich godzin szybko zaczęły tracić ostroœć. Może to był sen? Schylił się, dotknšł nogi poniżej kolana - zapiekło. Znowu poczuł przemożne pragnienie, więc nie namyœlajšc się wiele zdecydowanie ruszył w kierunku centrum. Z przeciwnej strony nadchodził jakiœ mężczyzna. W chwili, gdy się mijali, nagle przystanšł i zawołał: - Ed Honest! Czyż to możliwe?! Nagłe olœnienie! To był ten sam charakterystyczny głos! Głos z przesłuchania. A przed nim stoi uœmiechnięty od ucha do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku. - No co Ed, nie poznajesz mnie? - Poznaję cię Wiily, nic się nie zmieniłeœ. Ale co ty tutaj robisz? Ktoœ mi już dawno mówił, że jesteœ gdzieœ na pro- wincji. - Byłem, stary, ale od miesišca jestem już tutaj. Czekaj no- może byœmy gdzieœ usiedli, wypili coœ, bo duszno dziœ. - Możemy, właœnie idę na lampkę wina. - To może tutaj? Kawiarniany ogródek zapraszał głębokimi wiklinowymi fo- telami i przytulnoœciš altanek pokrytych kwitnšcymi pnšcza- mi. Weszli i zamówili butelkę wina. Było właœnie takie, jakie być powinno na tę parmš goršcš noc - białe, wytrawne i chłodne. Wymieniajšc zdawkowe uwagi o pogodzie szybko opróżnili pierwszš butelkę i zamówili drugš. Willy rozgadał się. Snuł wspomniŠnia o dawnych beztroskich czasach, o wspólnych znajomych i o ich losach, o profesorach. Mówił, mówił, mówił... - Willy - Honest przerwał mu nagle w połowie zdania - czy to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy też dalszy cišg przesłuchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie. Zapanowała cisza. Willy nalał sobie pełnš lampkę, zagłębił się w trzcinowym fotelu i powoli zaczšł sšczyć złocisty płyn, wlepiwszy wzrok w prawie pustš już, drugš butelkę. - Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywiœ- cie; byłem tam, bo pracuję u nich. I wcale nie robiłem z tego przed tobš tajemnicy, wręcz przeciwnie - w czasie przesłu- chania dałem ci do zrozumienia, że za œcianš jest ktoœ znajo- my. Potem dopilnowałem, by cię bezpiecznie odstawiono do miasta. Spotkanie nasze nie było przypadkowe; specjalnie wyszedłem ci naprzeciw, bo chciałem z tobš porozmawiać. - A o czym? - O tobie. Chcę ci przedstawić pewnš propozycję. Otóż wiem, ile zarabiasz i uważam, że twoje dochody mogłyby być dużo, dużo wyższe. Powiedzmy, na poczštek, dwa razy wyższe. - To zaczyna być interesujšce... A za co ja miałbym dosta- wać takš kupę forsy? - Za pracę w swoim zawodzie. - U was? - U nas. Intensywnie rozwijamy służbę informacyjnš i po- trzebujemy fachowców z naszej branży. Ja, między innymi, zajmuję się rekrutacjš nowych pracowników. - Zanim odpowiem ci cokolwiek, muszę się trochę więcej dowiedzieć o tej pracy. Na poczštek powiedz mi, z jakiego powodu zostałem dzisiaj zatrzymany. - Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne słyszałeœ o analizatorze Mendozy? - Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa- nych przez mózgi schizofreników, czy coœ w tym rodzaju. - Tak, to był poczštek. Udoskonaliliœmy ten aparat do tego stopnia, że możemy teraz rejestrować myœli człowieka z odle- głoœci do kilkudziesięciu metrów. Wielopłaszczyznowej inter- pretacji zapisów dokonuje komputer z opóŸnieniem siedmiu sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych obrazów na ekranach telewizyjnych. - Ale co to ma wspólnego ze mnš? - Prowadziliœmy wstępne badania w terenie i przypadkowo znalazłeœ się w stożku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy z pięciu kanałów interpretacyjnych wykazały twojš nielojal- noœć w stosunku do osoby Generała. - Generała? Zaczynam rozumieć... Aparatura była zainsta- lowana koło pomnika? - Tak. - A czy możesz mi zdradzić tajemnicę, co zarzucił mi wasz genialny analizator? - Powiem ci w imię starej przyjaŸni. Pierwszy kanał, że nosisz się z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze. Drugi, że powinno się wybudować szkołę imienia Generała. Trzeci kanał zinterpretował twojš myœl jako pytanie, czy wyjdš wkrótce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie, zaœ czwarty również jako pytanie, ale dotyczšce wysokoœci nagrody, jakš otrzymać masz za zniszczenie pomnika. Wresz- cie na pištym kanale były jakieœ mrzonki o nieokreœlonej szkole dywersyjnej. - W takim razie teraz ja ci powiem, o czym myœlałem stojšc u stóp monumentu. Zastanawiałem się mianowicie, ile szkół można by wystawić za pienišdze włożone w budowę pomnika i przeróbkę całego placu. Umilkli obaj i równoczeœnie sięgnęli po swoje lampki z wi- nem. Zapanowało krępujšce milczenie przerywane jedynie szumem wzmagajšcego się wiatru w konarach pobliskich drzew i odległymi dŸwiękami orkiestry z jakiegoœ nocnego lokalu. W pewnym momencie Willy przysunšł swój trzcinowy fotel do stołu i oparłszy się na nim łokciami powiedział: - Ed, ja wiedziałem, że ty jesteœ niewinny. Ten analizator ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadzš się usunšć, z pewnoœciš się dadzš. a wtedy interpretacja będzie stupro- centowo pewna! Zamontujemy analizatory wszędzie - na ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wykładowych ibędziemy wiedzieć co każdy myœli. Żaden przypadek nielojal- noœci nam nie umknie! Wprowadzimy totalnš inwigilację psychicznš sprzężonš z systemem drobiazgowej informacji i wreszcie zapanuje u nas spokój i poszanowanie prawa! Potrzeba nam tylko fachowców, dobrych oddanych fachow- ców. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda? Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez słowa wstał, podszedł do kelnera zajętego właœnie rozmowš z bufetowš, wręczył mu banknot pokrywajšcy z nadwyżkš cenę dwóch butelek wytrawnego wina i wyszedł na ulicę w rozkołysany szpaler pięknych starych drzew, targanych coraz silniejszym, orzeŸwiajšcym wiatrem od morza. DŻIN DLA PROFESORA Nie, nie ma się co dłużej okłamywać. Jestem rozbitkiem. Ja, Patrick Swinnerton, jestem życiowym rozbitkiem. Taka jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu szeœciu lat. mimo doktoratu z fizyki, z którego jeszcze niedawno byłem tak dumny. Uœwiadomiłem sobie to dopiero teraz, kiedy rozwœcie- czona gospodyni zatrzasnęła za mnš furtkę w ogrodzeniu. Od trzech miesięcy byłem bez pracy; drobne oszczędnoœci szyb- ko topniały. Komornego nie płaciłem już od dwóch miesięcy. Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzymała i wyrzuciła mnie na ulicę. Wcale się jej nie dziwię. Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewyglšdało to wcale tak groŸnie. PóŸniej okazało się, że w całym kraju nikt nie potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to była robota Starego. Wszędzie miał znajomych; wystarczyło mu zatelefonować... Gdybym wiedział, że to tak się skończy! Zachciało jej się romansu z młodym asystentem męża, a terƒz za to cierpię tylko ja. Od tego czasu już się u mnie nie pokazała! Gdybym miał jakšœ rodzinę, dalekich krewnych... Gdzie wrócę? Do przytułku dla sierot, w którym się wychowałem? Deszcz zacinał coraz mocniej, zapadał wczesny, listopado- wy zmierzch. Gdzie pójœć, co ze sobš zrobić? Nie miałem tu żadnych przyjaciół a paru znajomych dawno przestało mnie zauważać. Powlokłem się na dworzec kolejowy, miejsce, które pod każdš szerokoœciš geograficznš jest azylem dla ludzi dotkniętych przez los. W poczekalni było ciepło i cicho. Na ławeczkach drzemało paru mężczyzn w wymiętych, sza- rych ubraniach i jakaœ gruba kobieta trzymajšca oburšcz wielki kosz. Usiadłem w kšcie i zamyœliłem się... Przecież nie mogę się poddać. Jestem młodym człowiekiem, dopiero u progu życia... Już wiem co zrobię! Pojadę na gapę do Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szkoły, z pewnoœciš znajdzie dla mnie jakšœ pracę - mogę uczyć fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to będzie najlepsze wyj- œcie. Chciałem zostać wielkim fizykiem, ale nie udało się, trudno. Trzeba z czegoœ żyć, a póŸniej jeszcze może się zmienić... Mój podły nastrój poprawił się nieco: doœć już miałem rozmyœlań. Do odejœcia pocišgu pozostało jeszcze sporo czasu i trzeba go było jakoœ zapełnić. Zobaczyłem leżšcš na stole gazetę. Była to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor- na". Dobre i to. Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie czytywałem ogłoszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po- szukiwani". Gdybym był ogrodnikiem. butlerem czy pomocš domowš! Ale ja byłem fizykiem, a fizyków - niestety - nikt nie potrzebował... Teraz również odruchowo zaczšłem od ogło- szeń i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskaderów pilnie..., "Pracownicydozakładu utylizacyjnego...", normal- nie, jak co dzień. Ale nagle wzrok mój zatrzymał się, serce zaczęło łomotać jak oszalałe. Tak, to nie było złudzenie: "Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw…tne laboratorium. Pożšdana znajomoœć sanskrytu. Zgłoszenia kierować Three Oaks...". Przeczytałem to kilka razy, zanim uœwiadomiłem sobie całš treœć tego krótkiego ogłoszenia - przecież to adresowane jest jakby wyłšcznie do mnie! Ja jestem fizykiem, a znam nieŸle sanskryt! "Trzy Dęby" - toż to posiadłoœć tego starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora instytutu. Kršżš plotki, że on coœ nie tego... Rzucił pracę, stanowisko, wyjechał na wieœ, zbudował prywatne laborato- rium i przeprowadza w nim jakieœ nieokreœlone doœwiadcze- nia. Nie ma tam rzekomo żadnych współpracowników, ajedy- nym. oprócz niego, mieszkańcem ogromnego domu, jest głuchy jak pień stary lokaj. Profesor ma podobno masę forsy w banku. Moja euforia została jednak nagle przyhamowana jakimœ wewnętrznym głoSem. Spojrzałem jeszcze raz na ogło- szenie - elektronik ze znajomoœciš sanskrytu! To nie ma sensu. Te dwie gałęzie wiedzy nigdy nie mogš chodzić w pa- rze. Wyglšdało to tak, jakby ktoœ z rodziny profesora w trosce o jego zdrowie zmusił go do zatrudnienia asystenta, a ten pozornie się zgodził i dał ogłoszenie, stawiajšc jednakże warunki w zasadzie niemożliwe do spełnienia. Ależ ja mu zrobię kawał! Gdy pokażę mu dyplom i powiem, że znam sanskryt, chyba się wœcieknie, ten stary odludek. Ale musi mnie przyjšć - podobno zawsze dotrzymuj‚ słowa. Spojrzałem na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia- mi. Dochodziła dopiero czwarta, a nadworze było już zupełnie ciemno. W Instytucie ktoœ mówił, że te "Trzy Dęby" znajdujš się jakieœ pięć mil za miastem, na wrzosowisku. Jeœli zaraz wyruszę, to za dwie godziny powinienem tam dotrzeć, nawet z tš mojš prawie pustš walizkš. Wsadziłem gazetę do kieszeni i ruszyłem do wyjœcia. Padało jeszcze mocniej. Na szczęœcie miałem parasol. Trzymajšc go w jednej ręce, a walizkę w drugiej, ruszyłem w deszcz z uczu- ciem, że coœ się w moim życiu nagle odmieniło. Na przedmieœciu spotkałem policjanta, który długo mi się przyglšdał: zanim odpowiedział na pytanie o dom profesora. Ostatnie trzy mile przeszedłem w zupełnej ciemnoœci jakšœ wyboistš drogš. Z pewnoœciš byłem zachlapany błotem po dziurki w nosie. Już zdawało mi się, że te "Trzy Dęby' chyba wcale nie istniejš. gdy wtem dostrzegłem jakieœ nikłe œwiatełko. Po paru minutach stanšłem na podjeŸdzie wielkiego domu, którego fragment oœwietlała samotna zakurzona żarówka zawieszona nad wejœciem. Złożyłem parasol, wytarłem nieprawdopodob- nie zabłocone buty i pocišgnšłem za uchwyt starodawnego, ręcznego dzwonka. Jego dŸwięk rozległ się mocno podrugiej stronie drzwi i znów zapanowała niczym niezmšconƒ cisza, którš przerwało nagle ujadanie psów. Po chwili powtórzyłem dzwonienie; znów bez efektu. Gdyby nie ta żarówka nad drzwiami i te psy można by sšdzić, że jest to dom niezamieszkany. Gdy już całkiem zrezygnowany zaczšłem się zastanawiać nad drogš powrotnš do miasta, nagle jakiœ chropawy głos rozległ się gdzieœ nad mojš głowš... - Proszę wejœć, młodzieńcze. Drzwi otwarły się automatycznie i wszedłem do obszernego hallu, w którym nie było żywej duszy. Na kominku palił się ogień, podszedłem więc, aby się trochę ogrzać i osuszyć. Przez następne parę minut znowóż nic się nie działo, aż wreszcie jakieœ drzwi otwarły się i wszedł stary służšcy, niosšc w jednej ręce pantofle, a w drugiej jakieœ okrycie. - Dobry wieczór! Może pan zechce się przebrać? - rzekł. - Dobry wieczór! - odpowiedziałem. Z wdzięcznoœciš wzišłem od niego suche rzeczy i z ulgš zrzuciłem przemoczo- ne buty, płaszcz i marynarkę. - Dziękuję. - Ja nie słyszę - odparł starzec. - Pan profesor prosi. A więc, jak na razie, wszystko się zgadza - pomyœlałem idšc zanim. Służšcy w prowadził mnie do biblioteki, wskazał głębo- ki fotel i zniknšł bezszelestnie jak duch. Po chwili otwarły się obite skórš drzwi w kšcie biblioteki iwszedł wysoki, siwy, stary człowiek. Zatrzymał się poœrodku pokoju i zapytał suchym, zmęczonym głosem: - Czym mogę panu służyć - Pan profesor Laugh, nieprawdaż? - odpowiedziałem również pytaniem, wstajšc z fotela. - Tak... - Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodzę w sprawie ogłoszenia. - Ach, tak... Czy zna pan sanskryt? Wszystko się zgadza - pomyœlałem błyskawicznie - jest tak, jak sšdziłem". - Znam - odpowiedziałem obserwujšc równoczeœnie wy- raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie był on tš odpowiedziš wcƒle zdziwiony! - To dobrze. Mojewarunki sš następujšce: kontrakt na rok, praca bez okreœlonego zakresu obowišzków oraz czasu. Ta- jemnica badań absolutna, płaca pięćdziesišt funtów tygod- niowo, płatne raz w miesišcu, plus wyżywienie i mieszkanie - dodał. - Czy to panu odpowiada? ...Pięćdziesišt funtów! Dla mnie, który byłem zupełnie goły, pięćdziesišt funtów stanowiło majštek! - No więc jak? - zapytał jeszcze raz profesor. - Ależ oczywiœcie, panie profesorze. Zgadzam się. - To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, że zjemy coœ, doktorze - gospodarz nacisnšł guzik umieszczony na biurku i dwa krótkie błyski rozjaœniły mroki korytarza, w którym poprzednio zniknšł służšcy. - William nie słyszy i dlatego mamy sygnalizację œwietlnš - wyjaœnił. - A teraz proszę siadać. Cała dotychczasowa rozmowa trwała nie więcej niż trzy minuty i w tym krótkim czasie moje życie diametralnie się odmieniło. Usiedliœmy przy stole, po chwili wszedł służšcy niosšc na tacy prosty, starokawalerski posiłek składajšcy się z chleba, wędzonych ozorów, sałatki jarzynowej i herbaty. Honorowe miejsce zajmowała wielka butelka ginu. Jadłem jak wilk, co w moim przypadku było zupełnie uzasadnione. Go- spodarz zadowolił się mikroskopijnš porcjš, ale za to nalał dwa potężn‚ kielichy ginu i podniósł swój w górę... - Za pomyœlnoœć naszej współpracy - rzekł. Nie powiem, żebym należał do wielbicieli tego trunku, wypiłem więc z trudnoœciš ćwierć kielicha. W tym czasie profesor opróżnił swój do dna i nalał powtórnie. Widzšc moje szeroko rozwarte oczy usprawiedliwił się: - Lubię ten rodzaj alkoholu... ale … propos, czy pan prowa- dzi samochód? - Tak, mam prawo jazdy. - Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobić trochę zakupów żywnoœci, według własnego uznania. I proszę nie zapomnieć o skrzynce ginu! Oto czek na dwieœcie funtów - sto dla pana jako zaliczka na najbliższy miesišc, a drugie sto na zakupy. Samochód stoi w garażu. Schowałem czek, bohatersko dopiłem do połowy wstrętnš jałowcówkę i ciężko zagłębiłem się w przepastnym fotelu. Profesor w tym czasie nabijał tytoniem jednš ze swoich fajek. Ech, Pat - pomyœlałem - czy to wszystko aby ci się nie œni? Przecież to idzie zbyt gładko! Godzinę temu brnšłeœ w deszczu i błocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz nażarty, masz w kieszeni czek na dwieœcie funtów... Mój wewnętrzny dialog przerwał głos profesora: - No, a teraz możemy porozmawiać. - Tak, ja też chciałem o to prosić. Profesorze, przecież pan nic o mnie nie wie; ja... ja mogę być zwykłym złodziejem, a nie fizykiem Swinnertonem. - Rzeczywiœcie... ale pan nim jest, prawda? - Jestem... ale... - No więc nie ma problemu i możemy kontynuować. Na wstępie chcę pana zapytać, czy wierzy pan w istnienie duszy? - Ależ panie profesorze, ja jestem fizykiem! - Wiem, ja też, i co z tego? Proszę mi odpowiedzieć w prost. - No... oczywiœcie, że nie. - A dlaczego? - Dlaczego? Przecież duch, gdyby istniał, byłby istotš niematerialnš. - A dlaczego pan sšdzi, że niematerialnš? - Religie tak twierdzš. - Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jesteœmy przecież fizykami, prawda? - Czy więc mam rozumieć, że zapytał mnie pan o moje poglšdy na temat "duchów" materialnych? - Mniej więcej to miałem na myœli. - Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam ża- dnych poglšdów na temat takich "duchów". - To dobrze, łatwiej jest bowiem wyrobić sobie właœciwy Poglšd na coœ, nie majšc żadnych obcišżeń. Gospodarz znów nalał sobie ginu pocišgnšł tęgi łyk i rzekł: - Drogi chłopcze pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu? Od biedy mógłbym być twoim dziadkiem. - Oczywiœcie, profesorze będę zaszczycony. - No więc Pat, masz być moim jedynym współpracowni- kiem. Pora więc, abym cię wtajemniczył w moje badania. Otóż zajmuję się przemieszczaniem osobowoœci, które można w przybliżeniu utożsamić z mistycznš reinkarnacjš - i widzšc moje zdziwienie dodał - nie, nie zwariowałem, jak twierdzš w Instytucie. Sam się wkrótce przekonasz. Mam już spore osišgnięcia na tym polu i przestałem sam dawać sobie radę. Dlatego dałem to ogłoszenie do gazety. A sanskryt? Mam trochę tekstów w tym języku, z których spodziewam się wycišgnšć dodatkowe informacje o interesujšcym nas zagad- nieniu. Przetłumaczenie tych tekstów będzie twoim pierw- szym poważniejszym zadaniem. No, a teraz pora już na spo- czynek. William zaprowadzi ciędotwojego pokoju. Dobranoc, chłopcze. - Dobranoc, profesorze. Laugh odszedł tš samš drogš którš przybył. Po chwili zjawił się służšcy i zaprowadził mnie do przeznaczonego mi pokoju. Leżšc już w łóżku długo jeszcze zastanawiałem się nad wyda- rzeniami dzisiejszego wieczoru. Nazajutrz po œniadaniu udałem się do miasta, porobiłem konieczne zakupy, wœród których głównš pozycjš była skrzyn- ka jałowcówki. Po powrocie do swego pokoju zastałem tam już te stare teksty, o których mówił profesor, słownik, papier oraz maszynę do pisania. Przetłumaczenie tekstów zajęło mi zaledwie parę godzin. Nie było tam nic dla mnie interesujšce- go, jakieœ mętne wywody filozoficzne. Profesor nie pokazywał się przez cały dzień. Dopiero póŸ- nym wieczorem zobaczyłem go przez okno, gdy wysiadał z tak- sówki. Widocznie był cały dzień w mieœcie. Spotkaliœmy się znów w bibliotece. - Jak ci poszło z tym tłumaczeniem? - Dobrze, już skończone. - O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o ósmej za- czniesz pracę w laboratorium. A teraz muszę cię zapoznać z teoretycznš stronš naszych doœwiadczeń. Jak ogólnie wia- domo, podstawowym założeniem wielu religii wschodnich jest "wędrówka dusz". Wulgaryzujšc zagadnienie można powie- dzieć, że w myœl tego założenia "dusza" jest czymœ w rodzaju pałeczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi przez drugi. Postanowiłem odrzucić cały idealistyczny balast tej koncepcji i zbadać, czy nie istnieje jakiœ element, oczywiœcie materialny, który może być w ten sposób przeka- zywany między organizmami. Historia psychiatrii zna wiele zadziwiajšcych przypadków, których nie dało się wytłumaczyć w żaden "rozsšdny" sposób. - Pan profesor ma może na myœli tak zwane rozszczepienie osobowoœci? - zapytałem. - To zjawisko również, ale także wiele innych. Gdybym zechciał opowiedzieć ci setki analizowanych przeze mnie przypadków, zajęłoby mi to zbyt wiele czasu, a ja mƒm go już tak mało... Ograniczę się więc tylko do wniosków, które stały się podstawš do rozpoczęcia przeze mnie pracy laboratoryj- nej. To było wtedy, kiedy rzuciłem Instytut, żeby mieć więcej czasu na doœwiadczenia. Otóż założyłem, że aby metampsy- choza mogła zachodzić, musi istnieć osławiona "prana" i za- czołem jej szukać. Aby nie przedłużać sprawy powiem ci, że jš znalazłem. Jest ona produktem każdej żywej komórki. Co cie- kawe, istnieje ogromna dysproporcja w zawartoœci jej w poszczególnych typach komórek. Mózg zawiera jej największe iloœci, a komórki tłuszczowe - znikome. Iloœć jej roœnie z wiekiem organizmu do czasu osišgnięcia dojrzałoœci, charak- teryzujšcej się zatrzymaniem wzrostu osobnika. Następnie powoli maleje, by osišgnšć poziom zerowy w momencie œmierci, której przyczynš był uwišd starczy lub silne wycieńczenie organizmu chorobš lub głodem. W każdym innym wypadku œmierci komórki posiadajš mniejszy lub większy ładunek tej energii, która uwalnia się i rozpoczyna migrację w poszukiwaniu nowego organizmu - żywiciela. I to jest właœnie ta reinkarnacja, którš ja już potrafię wywołać w swoim laboratorium. Nie mogę ci na razie powiedzieć definitywnie, jaka jest ta forma energii ponieważ sam jeszcze nie wiem. Wiem tylko tyle, że jest ona znakomitym noœnikiem informacji. I jeszcze powiem ci chłopcze coœ, do czego doszedłem, a na co równie oburzeni byliby materialiœci jak i idealiœci, gdyby to usłyszeli: otóż wydaje mi się, że to nie mózg. ale właœnie owa "prana jest najdoskonalszym tworem ewolucji. W bibliotece zapanowała cisza, profesor zmęczył się nieco tym wywodem. a ja... ja dalej nie wiedziałem co sšdzić o tym wszystkim... Na tym zakończył się drugi mój wieczór w tym domu. Nazajutrz rano mój gospodarz i pracodawca zaprowadził mnie do laboratorium i bez żadnych wstępów pokazał mi zestaw służšcy do doœwiadczeń z przemieszczaniem prany. - Patrz Pat, i zapamiętaj dokładnie, co ci powiem. Ten wielki stół ma cztery pola operacyjne, z tym, że jedno jest w tej chwili nieczynne. Trzy sš obecnie wolne, a na czwartym spoczywa w letargu mój kot, Salomon. Około dziewięćdziesišt procent jego prany znajduje się aktualnie poza jego orga- nizmem, o tu, w tym pojemniku - mówišc to profesor wskazał palcem na metalowš puszkę, stojšcš w towarzystwie innych w niewielkim sejfie, majšcym jednš œcianę z pancernego szkła. - Chce pan powiedzieć profesorze, że "dusza" tego biednego stworzenia jest zamknięta w tej konserwie? - zapytałem. - Tak, i nie może wydostać się z niej, ponieważ pojemnik znajduje się w silnym polu magnetycznym. Jedynie wyłšczywszy pole można jš stamtšd uwolnić. Jeœli chcesz, to możesz spróbować. To ten wyłšcznik. - Chętnie - odparłem i nacisnšłem wskazany guzik. Po chwili kot poruszył się, otworzył oczy, przecišgnšł się tak, jak to tylko koty potrafiš, zeskoczył ze stołu i zaczšł łasić się do profesora. Nie potrafiłem zdobyć się na wypowiedzenie je- dnego sšdu. - No i jak ci się podobało? Prawda, że zaskakujšce. Salo- mon wielokrotnie już był poddawany ekstrakcji prany, a nastę- pnie z powrotem odzyskiwał swojš "duszę '. Sam powrót do stanu normalnego jest sprawš niezwykle prostš..Wystarczy wyłšczyć pole, a prana sama wraca do właœciciela. Trudniej- sze sš wymiany pomiędzy osobnikami tego samego gatunku, ale i to zagadnienie już rozwišzałem. Wkrótce chcę się zajšć przeszczepami międzygatunkowymi... No, a teraz robota dla ciebie. Spójrz, to jest głowica ekstrakcyjno-injekcyjna, połš- czona kanałem z sejfem magnetycznym. Ma ona cztery pozy- cje robocze, tyle ile miejsc na stole operacyjnym. Można jš zaprogramować w zależnoœci od potrzeb. Ma ona jednak jakšœ wadę mechanicznš, która powoduje, że czasami prze- skakuje z pola numer trzy na pole numer cztery. BšdŸ tak dobry i napraw to. Ja nigdy niŠ byłem zbyt dobry w majsterko- waniu. Wszystkie narzędzia znajdziesz w tamtej szafce - ja będę w sšsiednim pokoju. Profesor odszedł, a ja zaczšłem rozbierać przegub głowicy. Wkrótce znalazłem uszkodzenie. Jeden z zębów był częœcio- wo wyłamany i należało wymienić cały tryb, albo nadspawać ubytek. Ponieważ wymagało to wyjazdu do jakiegoœ warszta- tu, zdecydowałem się na prowizorycznš naprawę przez zmniejszenie odległoœci osi. Następnie wypróbowałem wielo- krotnie przejœcie pomiędzy polami numer trzy i cztery. Głowi- ca działała bez zarzutu. Poskładałem narzędzia i zameldowa- łem profesorowi o zakończeniu naprawy. - Wszystko w porzšdku, trzeba będzie jednak kiedyœ wy- mienić zębatkę. - Dziękuję, bardzo szybko to załatwiłeœ. Będziemy zatem mogli zrobić ciekawe doœwiadczenie. ChodŸ, pomożesz mi przynieœć zwierzęta. Poszliœmy na podwórze, gdzie biegało kilka psów, wœród których rej wodził ogromny wilczur. Profesor wybrał jakiegoœ osowiałego jamnika i wręczył mi go. Zaniosłem psiaka do laboratorium gdzie po chwili również przyszedł Laugh z nieo- dłšcznym SalOmonem przy nodze. Zwierzęta dostały coœ do picia i po chwili spały głębokim narkotycznym snem. - Uœpiłem je na jakieœ pół godziny, aby mieć spokój w czasie przygotowywania doœwiadczenia - poinformował mnie. Profesor położył jamnika na polu numer dwa, a Salomona tam, gdzie leżał poprzednio, to znaczy na czwórce. Nastawił głowicę na dwójkę, nacisnšł kilka guzików na pulpicie sterow- niczym i rzekł: - W tej chwili ekstrahuję pranę tego psa do pojemnika. Kiedy krzywa na ekranie oscyloskopu uspokoiła się prawie zupełnie, zamknšł pojemnik polem magnetycznym, przykrył nieruchome ciało psa czymœ w rodzaju metalowego klosza i przestawił głowicę na czwórkę. I znów przez chwilę ekran ożywił się, a gdy się uspokoił, profesor wstał, nalał sobie kieliszek ulubionego trunku, wypił i rzekł: - Przetransmitowałem prawie całš energię tego pojemnika Salomonowi. Zobaczymy co z tego wyniknie. Siedzieliœmy parę minut w milczeniu. Wtem kot drgnšł, przecišgnšł się i wtedy się zaczęło...! To już nie był ten sam Salomon, co przed pół godzinš. Zerwał się jak oparzony, skakał wysoko w górę, szalał po całym laboratorium miauczšc i szczekajšc na przemian. Trwało to dobrych parę minut, w czasie których biedne zwierzę wyczerpywało wszystkie swoje siły i padło na podłogę dyszšc ciężko. Wtedy profesor podniósł kota i położył z powrotem na polu numer cztery, włšczył głowicę, zatrzymał, przestawił na dwójkę; znów włš- czył i po chwili jamnik podniósł się, znów zachowujšc się jak przed doœwiadczeniem. Kot pozostał nieruchomy na stole - jego pojemnik był zablokowany. Siedziałem na swoim miejscu i miałem chyba bardzo głupiš minę, ponieważ profesor uœmiechnšł się do mnie i powiedział- - Jak ci się podobało to doœwiadczenie? Prawda, że intere- sujšce? - O tak! Bardzo interesujšce... - W takim razie chodŸmy na lunch, a potem zajmiemy się czymœ innym. Po posiłku poszliœmy na spacer do ogrodu i tu zarzuciłem profesora pytaniami. - Więc pan przeszczepił osobowoœć tego jamnika kotu. Czy tak? - Tak, ale nie cały ładunek. - Dlaczego? - Ponieważ całkowita ekstrakcja powoduje nieodwracalne zmiany w komórkach i w konsekwencji œmierć, a po drugie komórki organizmu bioršcego posiadajš okreœlonš pojem- noœć energetycznš, której nie można przekroczyć. - Jakie cechy wykazuje osobnik, któremu dodano energii innego? - Jego zachowanie staje się jakby wypadkowš tych ładunków. - A co się dzieje z energiš nieprzetransmitowanš? - Można jš rozproszyć... No, ale chodŸmy już - robota czeka. Aha! PrzyprowadŸ z podwórza takiego młodego, białego owczarka. W laboratorium profesor zaprogramował głowicę według następujšcego schematu: pole numer dwa - ekstrakcj… całko- wita, pole numer trzy - ekstrakcja częœciowa, a następnie ładowanie optymalne z pojemnika numer dwa i doładowywanie z pojenmnika numer trzy. Położył uœpionego jamnika na dwójce, owczarka na trójce, a pole numer cztery zajęte było nadal przez nieruchome ciało Salomona. Wiedziałem już, co oznacza taki program... - Ależ profesorze, przecież ten jamnik zdechnie! - Kolego, nauka wymaga ofiar, a ten pies... on i tak niedłu- go zdechłby sam. Włšcz lepiej głowicę. Wykonałem polecenie - głowica z położenia neutralnego przeskoczyła automatycznie na dwójkę, ekran oscyloskopu ożył i wszystko potoczyło się podobnie jak poprzednio, z tym, że już bez naszej interwencji. Następnie głowica przeskoczyła na trójkę i dłuższš chwilę pracowała nad owczarkiem. Potem lekko przeskoczyła w położenie neutralne i wszystko ucichło. Odczułem pewnš satysfakcję z naprawienia przekładni, dzięki czemu głowica nie opadła na czwórkę. Profesor pomyœlał widać o tym samym. - Dobrze się spisałeœ z tš naprawš! W tym momencie owczarek ocknšł się z‚ snu, wstał, pod- szedł do ciała jamnika, tršcił je nosem, polizał i zawył przejmujšco. Następnie zeskoczył na podłogę i zaczšł kršżyć po laboratorium. Jego zachowanie było jakieœ dziwne - to już nie był ten rozbrykany szczeniak co poprzednio. W jego ruchach przebijała jakby rozwaga, charakteryzujšca stare psie wygi podwórkowe. - Wypuœć go, Pat, na podwórze. Uchyliłem drzwi i owczarek œmignšł przez nie jak biała błyskawica. W momencie dopadł wilczura i po chwili ten król psiarni leżał nieżywy z przegryzionym gardłem. - Panie profesorze, ten biały zagryzł wilczura! - Tak? A to znakomicie! To znakomicie! - zawołał Laugh, a jego twarz przybrała zaskakujšcy wyglšd. Może ci w Instytu- cie mieli rację... Nalał sobie spory kielich ginu i wypił go jednym haustem. Po chwili opanował się i rzekł: - Teraz masz wolne, spotkamy się na kolacji i omówimy jutrzejsze prace. Dzień był wyjštkowo piękny i ciepły jak na listopad. Wybra- łem się na spacer po wrzosowiskach. Spędziłem w tym domu dopiero niecałe dwa dni, a zdawało mi się, że jestem tu już strasznie długo. Zaiste, nie było to otoczenie dla człowieka w moim wieku. Ten ponury dom, zgraja psów, głuchy lokaj i ten zwariowany Laugh. Do tego te badania - przecież one nie majš nic wspólnego z fizykš teoretycznš! No tak, ale gdzie ja znajdę pracę w mojej sytuacji? Po długim spacerze postano- wiłem popracować tu przez jakiœ czas, odłożyć sobie trochę pieniędzy i znów zaczšć szukać szczęœcia. Zresztš, podpisa- łem kontrakt. Uspokojony wróciłem do domu, poczytałem trochę i o oznaczonej godzinie zszedłem do jadalni. Kolacja była wyjštkowo wystawna, a profesor jadł wyłšcznie potrawy dla ludzi w jego wieku i stanie zdrowia absolutnie niewskazane. Po kolacji zaprosił mnie do laboratorium i rzekł: - Jutro spróbujemy zrobić coœ nowego. Musimy o tym porozmawiać. Ale może najpierw napijmy się kawy? Mój znajomy przywiózł mi kiedyœ z Brazylii taki specjalny gatunek. Ma zdumiewajšcy smak i aromat. Napijesz się? - Chętnie - odparłem. Profesor nalał z przygotowanego termosu do dwóch filiża- nek i podał mi jednš. Kawa ta miała rzeczywiœcie niespotykany aromat. a smak... Było mi zimno. Obudziłem się, otwarłem oczy i podniosłem się na łokciu... byłem zupełnie nagi! W głowie szumiało mi jak w młynie, usiadłem i zaczšłem rękš badać najbliższe otocze- nie. Nagle ręka spoczęła na ludzkim ciele leżšcym opodal. Było zupełnie zimne. Bałem się. Bałem się jak nigdy dotšd. Zaczšłem pełznšć w lewo i wkrótce natknšłem się na krawędŸ. Płaszczyzna na której znajdowałem się, zimna i gładka; ury- wała się nagle. Za krawędziš wyczułem rękš w dole drugš, jeszcze zimniejszš płaszczyznę. Stanšłem na niej i wtedy zabłysło œwiatło. Stałem nagi na posadzce laboratorium pro- fesora Laugha. moje ubranie leżało w nieładzie na krzeœle. Porwałem szybko bieliznę, wcišgnšłem jš i odwróciłem się... Na drugim polu operacyjnym leżało nagie ciało profesora. Pozostałe pola były puste. Głowica była skierowana na pole numer cztery. W jednym z podwójnych okien laboratorium ziała wielka dziura. To stamtšd pochodziło to cholerne zimno. Szybko narzuciłem ubranie i podszedłem do stołu. Tętna nie było, lusterko nie wykazało ani œladu oddechu - Laugh nie żył. Dzisiaj, po upływie dwóch miesięcy od tego wydarzenia, kiedy wreszcie wyleczyłem się z zapalenia płuc, przyszedł inspektor, który prowadził dochodzenie w sprawie œmierci profesora. by zawiadomić mnie, że œledztwo zostało zamknię- te. Zostałem oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Zawiadomił mnie również. że adwokat Laugha przeprowadził już wszyst- kie niezbędne operacje prawne i od wczoraj jestem właœcicie- lem "Trzech Dębów" oraz konta w banku - zgodnie z testa- mentem profesora. Œledztwo wykazało, że list, który profesor napisał i wysłał do policji wdniu swojej œmierci, jest defi- nitywnie autentyczny. Podana przez denata przyczyna rzekomego samobójstwa - nieuleczalna choroba nowotworowa - również została potwierdzona w czasie sekcji zwłok. Lekarz sšdowy stwierdził, że profesor miał przed sobš najwyżej kilka mie- sięcy życia. Jednego tylko œledztwo nie potwierdziło - samobójstwa. - Panie doktorze - powiedział inspektor - ja już dwadzieœ- cia pięć lat pracuję w policji i czegoœ podobnego dotychczas nie widziałem. To nie było morderstwo, ani wbrew sugestiom denata - samobójstwo. Nie była to też normalna œmierć spowodowana chorobš czy staroœciš. To... to wyglšdało tak, jakby z niego życie nagle jakoœ... wyciekło. I chyba nikt nigdy nie dowie się jak umarł profesor Laugh. Pożegnałem inspektora, usiadłem wygodnie przy kominku, zapaliłem fajkę i jeszcze raz zaczšłem w myœlach odtwarzać - teraz, po relacji inspektora na pewno już właœciwy prze- bieg wydarzeń. Ponad rok temu, kierownik Instytutu, profesor Laugh wpadł na pomysł przeprowadzenia transplantacji bioplazmy, rzucił Instytut i oddał się bez reszty swoim doœwiadczeniom. Kiedy opanował już technicznš stronę operacji, odezwała się choro- ba. To było jakieœ trzy miesišce temu. Wiele recept na lekars- twach nosi daty z paŸdziernika i listopada. Pewnie wtedy wpadł na ten pomysł... Potrzebował młodego człowieka, aby się przetransmitować w jego ciało! Dowiedział się z pewnoœ- ciš o mnie i o mojej sytuacji od kogoœ z Instytutu - byłem idealnym kandydatem. Młody, bez œrodków do życia, bez rodziny i do tego fizyk - jak on! Dlatego dał to dziwne ogłoszenie do gazety, ogłoszenie adresowane wyłšcznie do mnie. Oszołomił mnie tš spreparowanš kawš, położył na stole operacyjnym, włšczył program i położył się również - po chwili już nie żył. Wtedy głowica przestawiła się na pole numer trzy, gdzie leżałem ja, wyekstrahowała ze mnie częœć "prany', zwłaszcza z mózgu, który - jak póŸniej odkryłem analizujšc program - został oczyszczony prawie w dziewięć- dziesięciu procentach, i zgodnie z programem, zaczęła wtłaczać we mnie osobowoœć Laugha. Wtedy jednak okazało się. że moja reperacja trybów nie była tak doskonała, jak przypuszczałem. Głowica przeskoczyła samoistnie na pole numer cztery gdzie leżał Salomon i wtłoczyła zawartoœć pojemnika numer dwa, czyli bioplazmę profesora, w ciało jego ulubionego kota. Oczywiœcie nie cały ładunek, bo pojemnoœć bioenergetyczna kota byłazbyt mała. Po osišgnięciu stanu nasycenia komórek aparatura uległa przegrzaniu i wysiadły bezpieczniki, powo- dujšc przerwanie dopływu pršdu do laboratorium. Naładowa- ny energiš kot z pewnoœciš zaczšł szaleć, rozbił szybę i wypadł na zewnštrz. Przerwa w dopływie pršdu uwolniła mojš bioplazmę z pojemnika i w ten sposób odzyskałem przytomnoœć Gdyby nie ten wyłamany trybik, uległbym niechybnie rozpro- szeniu... William, w którego pokoju również zgasło œwiatło, wcisnšł półautomatyczny bezpiecznik w momencie, gdy ja stałem nagi na podłodze. To wszystko... No, niezupełnie wszystko - czasem przypływajš do mnie fale wspomnień z dzieciństwa spędzonego nad brzegiem morza, pierwsza wizyta w niemym kinie, jacyœ dziwnie ubrani rówieœnicy - podczas gdy ja pierwszy raz zobaczyłem morze już jako student, a w ogóle urodziłem się w dobie stereofonicznego kina panoramicznego. Dziwny jest też dla mnie nagły przypływ nałogu palenia fajki. Gdy tak rozmyœlałem w bibliotece, nagle rozległo się dra- panie w drzwi. Wstałem wpuœciłem kota, a ten zaczšł się kręcić koło mnie i przymilać. - Cóż mogę zrobić dla pana, profesorze'? - zapytałem. Salomon wskoczył na stół i zaczšł tršcać łapkš stojšcš tam, napoczętš butelkę ginu. NIEUDANY EKSPERYMENT Słońce chowało się właœnie za graniš, ostatnimi promienia- mi złocšc przeciwległy stok. Z dna doliny podnosiły się opary, zakrywajšc spieniony potok i kamienistš œcieżkę. Po spieko- cie sierpniowego dnia chłód ogarniał góry - nadchodził wie- czór. Plecak cišżył coraz bardziej, ale dziewczyna szła szybko. Jeszcze tylko kawałek lasem, potem na ukos przez kosówkę i zza buli wyłoni się bacówka. Oj, ucieszy się ojciec tymi chlebami, ucieszy! Pewnie już zjedli tamte pięć bochenków, co to im w zeszłym tygodniu przyniosłam... Rozmyœlania przer- wał jej jakiœ szelest, jakby coœ poruszyło się w kosówce. Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, ale odgłos ucichł, a słychać było tylko słaby szum potoku w dole i bliskie już pobekiwanie owiec. - Ej, zwidziało mi sie cosik - powiedziała sama do siebie i ruszyła w stronę widocznej już, cienkiej smugi dymu, zwias- tujšcej bliskoœć bacówki. Nie zdšżyła jednak zrobić nawet paru kroków, gdy ktoœ zarzucił jej z tyłu worek na głowę i skrępował sznurem, uniemożliwiajšc jakikolwiek ruch. Była pewna, że to nowy głupi kawał brata i tego narwanego Józka. Ile razy przyszła na halę, zaraz musiał się z czymœ nowym wygłupić. - Józek, œcišgaj ten worek. ino wartko! - krzyknęła. Za- miast odpowiedzi została rzucona na jakieœ deski, które zaraz uniosły się w górę. Czuła, że jš gdzieœ niosš, ale nie sły- szała żadnych odgłosów. - Jasiek, przestań sie wygłupiać, bo powiem ojcu - krzyknęła, ale zaraz przestała, bo nagle zrobiło się jej zimno, aż ciarki przeszły po plecach. Zaraz potem usłyszała jakieœ syczenie, jakby woda gotowała się w czajniku, potem stukanie i za chwilę zrobiło się zupełnie ciepło. Ktoœ postawił jš na nogi, zdjšł sznury i lekko pchnšł w plecy dajšc do zrozumienia, że ma iœć przed siebie. Szurajšc butami po gładkiej podłodze jakiegoœ pomieszczenia zrobiła parę kroków i usłyszawszy za sobš znowu jakiœ syk zatrzymała się niezdecydowanie. Wtedy ktoœ podszedł do niej i delikatnie zaczšł œcišgać worek sięgajšcy prawie do kolan. Całe uwięzienie nie trwało nawet pięciu minut i Jagna czu- ła, że nie będzie się specjalnie gniewać na chłopaków, bo nic złego się jej nie stało, a i worek był czysty, tylko zrobiony z jakiegoœ dziwnego, œliskiego materiału... W tym momencie worek zjechał do tyłu i oczom zdumionej dziewczyny ukazała się niebieskiego koloru œciana. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła porywacza. Był mały, chuderlawy, a na nosie sterczały mu œmiesznie okršgłe okulary w drucianej oprawie. W ręku trzymał dopiero co œcišgnięty z niej worek. Właœnie otwierał gębę, jakby chciał coœ powiedzieć, ale nie pozwoliła mu zaczšć. Widzšc, że w izbie nie ma innych pory- waczy, złapała chudzielca za klapy, potrzšsnęła nim z całej siły, aż mu okulary spadły na podłogę i krzyknęła: - Ty zbóju! Dziouchów ci się zachciało, niedoczekanie twoje! Napadnięty zaczšł coœ bełkotać i wymachiwać rękami, ale dziew- czyna, zła jak osa, pchnęła go z całej siły w kšt. Bandzior powoli osunšł się na podłogę i legł przy œcianie nie dajšc znaku życia. Skoczyła do przeciwległego kšta, wtuliła się weń i prychajšc jak rozwœcieczona kotka wpatrywała się w leżšcego napastnika. Nikt nie przyszedł mu z pomocš... Zresztš którędy miałby wejœć - rozejrzała się ukradkiem po izbie - nie było ani drzwi ani nawet okna. No tak, ale oni przecież jakoœ jš tu wprowadzili... Powoli złoœć zaczęła zmieniać sięwzaciekawienie... Izba była niewielka, kwadratowa, cała pomalowana na niebiesko - sufit i podłoga też. Nie było w niej żadnych mebli. W kšcie leżało trochę siana przykrytego takim samym materiałem jak ten, z którego był zrobiony worek. Koło posłania stały dwa naczynia, jakby plastykowe wiadra. W jednym z nich była chyba woda, a drugie... drugie było prawie pełne oscypków! Wzięła jeden do ręki i poznała go od razu. Te serki pochodziły z ich bacówki! W tym momencie porywacz poruszył się, otworzył oczy i zaczšł wodzić nimi półprzytomnie po izbie, aż nagle dojrzał dziewczynę i jęknšł: - Ale mnie pani urzšdziła... Ta nastroszyła się w swoim kšcie i prychnęła - A spróbuj zbóju podejœć, to na œmierć zatłukę! Poturbowany bandyta podniósł okulary, oparł się o œcianę i wpatrujšc się w niš zapytał z wyrzutem: - Dlaczego pani na mnie napadła? Przecież nie zrobiłem nic złego. Ja tylko œcišgnšłem z pani ten worek. - Œwięty się znalazł! A kto mi ten worek na łeb nałożył? Może nie wy? - Oczywiœcie że nie. Mnie też przyniesiono tu w takim samym worku. - Nie kłamiecie? - zapytała już znacznie mniej zdecydowa- nym głosem, bo po bliższych oględzinach ten ceper wcale na zbója nie wyglšdał. - Mówię szczerš prawdę. Oboje jesteœmy w takiej samej sytuacji. Zostaliœmy porwani i trudno przewidzieć co nas czeka. Zamiast się bić i sprzeczać,lepiej wymieńmy posiadane informacje i zastanówmy się... ale o tym póŸniej - mówišc to wstał, obcišgnšł wymiętš marynarkę i ruszył w jej stronę. Dziewczyna zerwała się jak oparzona. - Nie podchodŸcie do mnie! Gadać se możemy przez izbę. - Pani wybaczy, chciałem się przedstawić. Moje nazwisko Mocarz,.. Rafał Mocarz. Jestem botanikiem i właœnie zbiera- łem roœliny do zielnika, kiedy na mnie napadnięto. - Każdy tak może mówić. Pokażcie jakš legitymację. - Bardzo proszę - wycišgnšł z kieszeni dowód osobisty i podał go dziewczynie. Ta obejrzała dokładnie zdjęcie, prze- czytała wszystko co było do przeczytania i oddała dokument właœcicielowi. - Przepraszam pana... Byłam pewna, że pan też maczał palce w tym napadzie. Ale skoro pana też porwano... - To musimy oboje współpracować, a nie okładać się pięœciami, prawda? - Nazywam się Jagna.. to jest Agnieszka. - Bardzo ładne imię... Ale bierzmy się do dzieła. Musi mi pani opowiedzieć wszystko o swoim porwaniu. Tylko jeszcze nie teraz - dodał œciszajšc głos. - Z pewnoœciš jesteœmy obserwowani i podsłuchiwani. - Którędy? Tu nie ma żadnego okna ani drzwi. - A lampa jest? Dziewczyna rozglšdnęła się wokoło... Rzeczywiœcie! Nie było widać żadnej lampy, a jednak w pomieszczeniu było jasno jak w dzień. Œwiatło sšczyło się ze wszystkich stron. . - Zmyœlnie to urzšdzili. - Sama pani widzi... A teraz proszę mi powiedzieć co pani ma w tym plecaku? - Pięć bochenków chleba - I pani dopiero teraz o tym mówi! A ja jestem głodny jak wilk. Od dwóch dni żyję tylko na tych serkach i wodzie. - Proszę - Jagna wyjęła z plecaka jeden bochen i podała go współtowarzyszowi niedoli. Ten odłamał sporš pajdę i zaczšł jš chciwie pochłaniać. Gdy skończył, popił wodš, zbliżył się do niej i rzekł szeptem: - UsišdŸmy na œrodku i proszę opowiadać, ale bardzo cicho i najlepiej gwarš, żeby nic nie zrozumieli. - Kto? - Oni. Dziewczyna pomyœlała, że facet z pewnoœciš zwariował. Bez dalszych pytań usiadła na podłodze i zagryzajšc oscyp- kiem opowiedziała mu szeptem swojš przygodę. - No, tak... To zupełnie jak ze mnš, tylko że ja zostałem napadnięty daleko od tego miejsca - szepnšł Rafał. - Ciekawe gdzie my jesteœmy? - A gdzie mielibyœmy być? - zdziwiła się Jagna. - Koło naszej bacówki! - Po czym pani poznaje? - Po oscypkach. Nikt nie robi takich jak mój ojciec. A te sš skradzione z naszej bacówki. - Agnieszka, jesteœ genialna! Dzięki tobie wiemy gdzie jes- teœmy. Teraz trzeba się zastanowić. jak się stšd wyrwać. Oni na pewno obserwujš nas bez przerwy. - Kto? - Kosmici. - Kosmici... nie znam. Co to za jedni? - Przybysze z gwiazd. Z innych œwiatów. Oni nas nie wypuszczš wolno... Albo zabiorš ze sobš albo... albo zniszczš po wykona- niu zamierzonych doœwiadczeń. Jagna położyła mu rękę na czole, ale nic nie wskazywało na goršczkę. To utwierdziło jš w przekonaniu, że j‚dnak on ma coœ z głowš... - Niech się pan położy, odpocznie. To panu dobrze zrobi. - Nie, nie. To ty sobie odpocznij. Ja się już doœć wyleżałem. Teraz muszę przeanalizować jeszcze raz sytuację . - przerwał na chwilę, jakby się nad czymœ zastanawiał, a potem dorzucił - A w ogóle to mów mi po imieniu, Rafał. - ...Dobrze... Tylko ja tak sobie myœlę, że trzeba na nich coœ przyszykować. - Co takiego? - No... jakiœ dršg. - Oj, dziewczyno, dziewczyno To sš przecież istoty nie- zwykle inteligentne, zaopatrzone w nieznane nam narzędzia. Jeœli możemy ich wywieœć w pole,to tylko jakimœ genialnym błyskiem intelektu - A mnie się widzi, że poręczny dršżek obstoi za pięciu mšdrali, nawet - jak pan mówi... jak mówisz - nie z tej ziemi. - Lepiej już się nie odzywaj i pozwól mi zastanowić się. Rafał wstał z podłogi, ułamał potężnš pajdę chleba i jedzšc zaczšł przechadzać się tam i z powrotem po ich więzieniu. Ag- nieszka położyła się na posłaniu i już po chwili spała ka- miennym snem. - Co sšdzisz o tym wszystkim, bracie Y-port? - Wydaje mi się, bracie A-yala, że eksperyment rozwija się prawidłowo. Brat Nadzorca powinien być z nas zadowolony. - Ja też tak myœlę. bšdŸ co bšdŸ jest to pierwsze doœwiad- czenie nad zachowaniem się tych stworzeń w niewoli. może uda się nam zaobserwować sposób ich rozmnażania... To byłaby dopiero sensacja naukowa! - Fantazja ponosi cię bracie. U-ah-han udowodnił już daw- no, że one rozmnażajš się przez pšczkowanie. Chyba nie zamierzasz obalać jego teorii? - Nie... nie. Ale wydaje mi się... może jestem w błędzie... - No, œmiało, wyjaw swe wštpliwoœci. - Wydaje mi się, bracie Y-port, że z tym pšczkowaniem to nie jest tak jak mówi teoria U-ah-hana. Ja... ja uważam, że zachodzi tu przypadek rozmnażania płciowego. - Nonsens! Każdy student wie, że aby mogło zaistnieć rozmnażanie płciowe muszš istnieć co najmniej trzy różne płci, zgodnie ze wzorem Bu-aasa. To co ty opowiadasz jest zwykłš herezjš. Dobrze, że Brat Nadzorca tego nie słyszy! A w ogóle, jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież oni wcale nie różniš się od siebie. I to majš być dwie różne płci? Ha! Ha! Ha! - Żeby się wcale nie różnili, to nie powiem... - To sš nieistotne szczegóły! Normalne mutacje: Nie za- przštaj sobie obwodów takimi głupstwami: Jesteœ zapewne przepracowany, zresztš nie ma ci się co dziwić. Wszędzie pełno tlenu! Zdumiewajšce jak w takich warunkach mogło się rozwinšć życie. Zresztš te jego formy sš takie dziwaczne! Odpocznij krzynę, bracie A-yala, to ci dobrze zrobi. - Uczynię jak mi radzisz, ale wpierw powiedz mi, co sšdzisz o ich zachowaniu Ten pierwszy przez cały czas był osowiały. Po wprowadzeniu tego drugiego wyraŸnie się ożywił i pomógł mu wydostać się z pojemnika. W dowód wdzięcznoœci ten drugi rzucił nim o œcianę laboratorium, przez co na pewien czas wyłšczył jego œwiadomoœć. Zadziwiajšce! Może to taki lokalny zwyczaj? - Bardzo możliwe... lecz analiza całego zespołu odruchów wskazuje na poczštkowš agresywnoœć drugiego przybysza. Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. - A co mówi dekoder foniczny? - W poczštkowej fazie potwierdza z grubsza mojš hipote- zę Potem wymieniali informacje zbyt cicho, aby można je było odebrać i przetworzyć. - Widocznie coœ podejrzewajš. - Z pewnoœciš nie domyœlajš się naszej obecnoœci. Sš na to zbyt prymitywni. Podejrzewajš, że zostali porwani przez swo- ich współplemieńców. - Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. Ograni- czę tylko dopływ œwiatła, aby ich nie wytršcać z biorytmu i będę dalej obserwować. Musimy zebrać jak najwięcej danych, bo o œwicie startujemy. Brat Nadzorca będzie oczekiwał nas nad punktem, a jeszcze przedtem trzeba ich zakonserwować... IdŸ, odpocznij bracie. Wezwę cię na zakończenie doœwiadczenia. Œciany pomieszczenia powoli zaczęły tracić swojš niebie- skš barwę; stawały się granatowe i tylko gdzieniegdzie prze- błyskiwały jasne punkciki. W ich œwietle można było rozróżnić zarysy nielicznych tu przedmiotów. Rafał zestawił wszystkie fakty i zaczšł snuć przypuszczenia na temat dalszego rozwoju wypadków. Nie wychodziło nic pocie- szajšcego dla nich. Godziny mijały i żaden zbawienny pomysł nie przychodził mu do głowy. W końcu również położył się i zasnšł. Zdawało mu się, że spał najwyżej kilka minut, gdy ktoœ trš- cił go delikatnie w ramię. Agnieszka siedziała na posłaniu i trzymajšc palec na ustach wskazywała na rozsuwajšcš się powoli przeciwległš œcianę. W powstałym otworze stanęło monstrum rozmigotane kolorowymi błyskami i powoli zaczęło sunšć w ich kierunku. Równoczeœnie pomieszczenie zaczęło rozjaœ- niać się tym niebieskim œwiatłem co poprzednio. Bracia przy- stępowali do sfinalizowania swego doœwiadczenia. Y-port z satysfakcjš spoglšdał na zdrętwiałe ze strachu postacie. Powoli wycišgnšł jedno z odnóży w stronę tego pierwszego osobnika i ujšł go za ramię. Tamten jakby rozu- miejšc jego zamierzenia zaczšł się podnosić z posłania jak zahipnotyzowany. I wtedy stała się rzecz zdumiewajšca - drugi z odrętwiałych osobników zerwał się nagle z krzykiem i nim zaskoczony Y-port zdšżył zareagować, jego Główny Otwór Percepcyjny został zablokowany jakimœ obcym ciałem, odcinajšcym dopływ wszelkiej informacji. To Jagna wepchnę- ła tatowy oscypek w œwiecšcš dziurę potwora. - Rafał, chodu! - krzyknęła.- Rzucili się oboje w stronę otworu w œcianie, ale A-yala był szybszy. Widzšc co się stało z bratem Y-portem zatarasował otwór własnym ciałem. Wyglšdał niezwykle groŸnie - wszyst- kie urzšdzenia obronne miał w pogotowiu bojowym. Na sa- mym czubku jarzył się wylot anihilatora gotowego w każdej chwili do unicestwienia zbuntowanych. Nie użył go tylko ze względu na szamocšcego się z tyłu Y-porta. Rafał w lot ocenił sytuację. Porwał wiadro z wodš i chlusnšł na drugiego napast- nika. W zetknięciu ze straszliwym płynem prysnęły rozgrzane do czerwonoœci ekrany anihilatora kruszšc kryształowš obudowę stosu zawrzał ciekły hel i brat Ayala osunšł się bezwładnie na ziemię. Bez słów przeskoczyli tarasujšcego przejœ- cie, martwego napastnika i zatrzymali się niezdecydowanie. Byli w jaskini! W słabym œwietle padajšcym z wnętrza ich niedawnego więzienia dojrzeli jakšœ aparaturę rozłożonš pomiędzy stalag- mitami. Potykajšc się o kamienie pobiegli w stronę z której sšczyło się słabe, pomarańczowe œwiatło. Jego Ÿródłem była jakaœ dziwna, stożkowata konstrukcja oparta na trzech pod- porach. - To ich statek - szepnšł Rafał. - Uciekajmy dalej. Po kilkunastu krokach poczuli powiew wiatru natwarzach i zoba- czyli zarys wyjœcia z jaskini. Jeszcze parę kroków i byli na zewnštrz. Oszołomiony Y-port zdołał wreszcie uwolnić się od parali- żujšcego go przedmiotu. Jƒk burza ruszył do wyjœcia prze- skoczył przez nieruchome ciało A-yali i włšczywszy odbiornik podczerwieni zaczšł szukać zbiegów. łatwo wpadł na ich œlad i jak grom sunšł za nimi. Pierwszego dopadł w żlebie poniżej wylotu jaskini i natychmiast osaczył małym polem siłowym. Drugi gdzieœ się zawieruszył. Ale Y-port był pewien, że za chwilę będzie go również miał. Œlad był zupełnie œwieży i wyraŸny, lecz nagle zniknšł jak ucięty nożem.Równoczeœnie po pancerzu zaczęły bębnić krople deszczu. Y-port zatrzymał się niezdecydowanie i zaczšł rozglšdać się wokoło... Nagle poczuł jakiœ potworny wstrzšs! Precyzyjnie wymierzony cios trafił dokładnie w Splot Dyspozycyjny. Zadrżały hiperstabilne komórki analizujšce, popękały delikatne pajęczyny wišzań międzyukładowych. Niebieskie iskierki wyładowań dopełniły dzieła zniszczenia - przestał funkcjonować generator pól siłowych i brat Y-port, jeden z najsłynniejszych badaczy międzygwiezdnych i bohater Galaktyki, z chrzęstem upadł na ostre głazy. W słabym œwietle budzšcego się dnia dojrzał jeszcze drugiego ze zbiegów, dzierzšcego jakieœ potężne, niszczycielskie narzędzie. To Jagna jeszcze raz uniosła do góry znaleziony w żlebie, obrobiony przez wodę sękaty pień młodego smreczka, widzšc jednak, że napastnik leży bez ruchu odrzuciła dršg i pobiegła w górę szukać Rafała. Siedział pod głazem w pozie wyrażajšcej całkowitš rezy- gnację. - Rafał, chodŸ - szarpnęła go za ramię. Otworzył bezgranicznie zdumione oczy i wyszeptał: - Jak ty tu weszłaœ? - Gdzie? - W ten pęcherz pola siłowego? - Jaki znowu pęcherz?... Uciekajmy, bo może ich tu być więcej. - Wyskoczyli ze żlebu i trawersem przez kosówkę za- częli uciekać w stronę widocznego lasu. Błysnęło, a po chwili grzmot przetoczył się po szczytach i dolinach. Nadchodziła burza. W głębi żlebu rozległ się chrobot metalu o kamienie. To poturbowany Y-port czołgał się z powrotem do groty. W jego rozkojarzonej pamięci tłukła się jedna tylko myœl - wystarto- wać póki jeszcze funkcjonuje, bo wkrótce może już być za póŸno... Tam, w górze przejmš go na pokład... Ostatkiem sił dowlókł się do groty i wœlizgnšł do statku. Nie zdajšc sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, uruchomił silnik. Piękny statek łšcznikowy, duma konstruktorów i astro- nautów błyskawicznie wzbił się w górę i uderzył w sklepienie jaskini. Potworny wybuch targnšł powietrzem... - Rafał, co to było? - To? Piorun uderzył gdzieœ blisko... Biegli dyszšc ciężko. Las zaczšł rzednieć i nagle otworzyła się przed nimi hala ze stojšcš na skraju bacówkš. Słychać było pobekiwanie owiec i szczekanie psa. Deszcz przestał padać. - To wszystko chyba nam się œniło - powiedziała dziewczyna. - Co?... A, tak... tak. Na pewno: Wiatr rozwiał na moment chmury i wysoko, wysoko nad górami zobaczyli maleńki, nieruchomy, pomarańczowy punkt. PORADNIA NEOSCJENTOLOGICZNA Młodzi ludzie często podejmujš pochopne decyzje, których skutki cišgnš się potem za nimi latami, a nieraz i przez całe życie. Mike Traff nie należał do takich nierozważnych postrzeleń- ców, vvręcz przeciwnie, był młodzieńcem opanowanym i rozsšd- nym. Każdš sprawę rozpatrywał dogłębnie i wielokierunkowo, a kiedy już coœ postanowił, wtedy konsekwentnie trzymał się wytyczonej lini postępowania. Z tego powodu unikał sytuacji, w których zmuszony byłby decydować się szybko na jakieœ rozwišzanie. Teraz miał do rozgryzienia najważniejszy ze swoich dotych- czasowych problemów - jaki wybrać zawód? Za kilka tygodni miał otrzymać œwiadectwo dojrzałoœci i z tego powodu był już najwyższy czas, aby okreœlić kierunek swego dalszego kształ- cenia. Jednego był pewny :-: zostanie naukowcem. Nie wie- dział tylko jakiej dziedzinie miał się poœwięcić, interesowało go wszystko; Żadnej gałęzi nauki nie poœwięcii nigdy więcej niż szeœć do oœmiu tygodni, ale tygodnie te były bez reszty poœwięcone gromadzeniu niezliczonych materiałów traktujšcych o interesujšcym go zagadnieniu. Kiedy przewer- tował dziesištki encyklopedii, ksišżek i skryptów, przeczytał setki artykułów, porobił najdziwaczniejsze eksperymenty, wtedy stwierdził, że wie już dostatecznie dużo, aby mieć ugruntowany poglšd na interesujšcy go temat. Stwierdzenie oznaczało koniec chwilowej pasji i było sygnałem powrotu - do zaniedbywanych zeszytów i podręczników szkolnych. Przez dwa lub trzy miesišce wiódł ustatkowany żywot wzorowego ucznia. by nagle, pod wpływem jakiegoœ impulsu, oddać się bez reszty nowemu zainteresowaniu. Zdarzało się niekiedy. że opanowywały go równoczeœnie dwie lub trzy pasje, z reguły nie majšce ze sobš nic wspólnego. Udawał się wtedy do uniwersyteckiej czytelni, gdzie ku zdziwieniu bibliotekarzy zamawiał najdziwniejsze zestawy ksišżek, które następnie układał na stole w tematycznych stosikach i na zmianę wertował. Potrafił zapamiętale wgryzać się w tajniki budowy rakiet wielostopniowych, aby za chwilę sięgnšć po atlas grzybów jadalnych, a ten z kolei zamienić na samouczek języka suahili. Znakomicie godził równoczesne studiowanie psychologii marzenia sennego z podstawami stereometrii, teorię informacji z historiš wypraw krzyżowych a nawet kosmologię z mikro- biologiš. Teraz jednak nadszedł czas, aby się wreszcie na coœ zdecy- dować. Po kolei przymierzał się do rozmaitych gałęzi wiedzy, lecz ani rusz nie mógł zobaczyć siebie w roli poœwięconego jednej z nich. Wszystkie wydawały mu się mocno wyeksploatowane i przez to mało perspektywiczne. Chciał odkrywać rzeczy wielkie, a nie zajmować się przyczynkarstwem, jak ogromna większoœć wyrobników nauki. Po pięciu dniach rozważań doszedł do wniosku, że skoro nie istnieje nauka, która potrafiłaby go usatysfakcjonować i dać możnoœć twórczego wyżycia się, przeto musi on jš sobie sam stworzyć. I wtedy przypomniał sobie o neoscjentologii. Kiedyœ wpadł mu w ucho ten termin i przypadkowo utkwił w pamięci. Z nazwy można się było domyœlić, że jest to gałšŸ wiedzy zajmujšca się nowymi naukami, awtakim razie powinna ona mieć informacje o kierunkach rokujšcych największe nadzieje. Władajšce nim od kilku dni poczucie ociężałoœci umysłowej opuœciło go wreszcie. Energicznie podszedł do domowego informografu, połšczyłsię z centralnym komputerem i zażšdał informacji o neoscjentologii. Po chwili miał skondensowanš odpowiedŸ, z której wynikało, że jest to młoda nauka, a jej twórcš był nieżyjšcy już niejaki O. O'Neill. Oprócz niego hasło zawierało jeszcze jedno nazwisko - R. Cunning, wraz z numerem identyfikacyjnym. Bez namysłu zażšdał ogólnie dostę- pnych danych o tym człowieku. Okazało się, że mieszka on w pobliskim mieœcie, gdzie prowadzi prywatnš poradnię pod nazwš "Twoja Kariera". Na koniec następowały numery apa- ratów, pod którymi identyfikowany był osišgalny. Za pierwszym razem domowy automat poinformował Traffa, że doktor Cunning jest w pracy i podał mu numer, ten sam, który miał już z komputera. Zanim wywołał biuro Cunninga, podszedł do lustra, zapišł koszulę i włożył krawat, a następnie przeczesał rozwichrzone włosy. Dopiero wtedy usiadł przy aparacie i odchrzšknšwszy wybrał numer. Zgłosiła się sekretarka, oczywiœcie blondynka ze sztuczny- mi rzęsami i oczywiœcie w zbyt obcisłym sweterku. - "Twoja Kariera", sekretariat doktora Cunninga. Dzień dobry panu. - Dzień dobry - mruknšł Mike, w myœlach chwalšc się za przebiegłoœć z tym krawatem. - Chciałbym rozmawiać z pa- nem Cunningiem. - Niestety, w tej chwili jest to niemożliwe. Doktor ma ważnš konferencję. Sšdzę, że za jakieœ pół godziny powinien być wolny. Gdyby zechciał pan podać mi swój numer, to natych- miast skontaktujemy się z panem - wyrecytowała biurowa pięknoœć jednym tchem, okrasiwszy wyuczonš formułkę wy- studiowanym œmiechem. - No cóż, proszę zapisać - przycisnšł dŸwigienkę swego znaku wywoławczego. - Będę oczekiwał. - Postaram się, aby jak najkrócej. Do widzenia panu. - Stary chwyt - mruknšł do siebie Mike wyłšczywszy apa- rat. - Przez ten czas będš zbierać informacje o mnie i rodzinie. A niech sobie zbierajš Wielkimi krokami zaczšł spacerować po pokoju w myœlach układajšc plan rozmowy z Cunningiem. Oczywiœcie "Twoja Kariera nie jest instytucjš dobroczynnš i za poradę będzie musiał zapłacić był na to przygotowany. Z szafki wyjšł paczkę słonych precelków i zaczšł je chrupać, co było jego wypróbo- wanym sposobem na skoncentrowanie się. Nie minęło nawet pół godziny, gdy odezwał się dzwonek. Mike poprawił krawat i nie œpieszšc się włšczył aparat. - Słucham... Sekretarka była tym razem jeszcze bardziej ugrzeczniona; zpewnoœciš wiedziała już, jakie stanowisko zajmuje w Depar- tamencie jego ojciec i na ile jest wyceniona ich nadmorska rezydencja. - Tutaj "Twoja Kariera". Miło mi zakomunikować, że do- ktor Cunning jest do pana dyspozycji. Czy połšczyć? - Proszę. Na ekranie pojawiły się na moment zakłócenia synchroniza- cji obrazu, jak to często się dzieje przy przełšczeniu z aparatu na aparat w starszych typach wideofonów. Wnet jednak obraz ustalił się i dystyngowanie uœmiechnięty facet przedstawił mu się. - Jestem Cunning, doktor neoscjentologii stosowanej. W czym mógłbym panu pomóc? - Nazywam się Traff. Mam kłopoty z wyborem kierunku studiów, a ponieważ dowiedziałem się przypadkowo o istnie- niu pańskiej poradni, pomyœlałem... - I bardzo słusznie pan uczynił. Jedynym naszym celem jest pomóc młodym ambitnym ludziom w wyborze optymalnego kierunku. W dzisiejszym skomplikowanym œwiecie niełatwo jest znaleŸć właœciwš drogę, a od tego wiele w życiu zależy. Zajmujemysię tym zagadnieniem profesjonalnie i firma nasza dysponuje zawsze aktualnym rejestrem nauk oraz wieloletnim doœwiadczeniem. Abyœmy mogli panu pomóc, niezbędne jest osobiste spotkanie w moim biurze i przedyskutowanie wszystkich aspektów interesujšcego nas zagadnienia. Dopie- ro wtedy będziemy mogli wybrać najlepsze rozwišzanie. - W takim razie, kiedy mógłbym się zjawić w pana poradni? - To zależy tylko od pana. - Wobec tego może jutro o jedenastej. - Chwileczkę... Bardzo mi przykro, ale o tej porze muszę być na uniwersytecie. Może odpowiadałoby panu o dwunastej? - Dobrze, niech będzie o dwunastej. Adres znam. - Œwietnie! Proszę uprzejmie o przygotowanie się do roz- mowy na temat pańskich marzeń, zainteresowań i ewentual- nych osišgnięć. Dobrze? - W takim razie do zobaczenia jutro o dwunastej. - Z przyjemnoœciš pomożemy panu. Do widzenia! Mike wyłšczył aparat i nie tracšc czasu rozłożył podręcz- niki, bo termin egzaminu dojrzałoœci zbliżał się szybkimi krokami. Mimo to w stosie szkolnych rupieci zwracał uwagę opasły słownik terminów astrologicznych i leżšce obok, oprawne w czerwony safian, kompendium wiedzy o biorytmach. Od czasu do czasu przerywał na chwilę wkuwanie nudnego rozdziału o drga- niach harmonicznych i zaglšdał do jednej z tych dwóch ksišżek, a wtedy twarz mu się rozjaœniała i przez następne pół godziny znów był w stanie wgryzać się w tasiemcowe wzory. Nazajutrz, tuż przed godzinš dwunastš, zjawił się w poradni doktora Cunninga. Mieœciła się ona na trzydziestym piętrze biurowca zlokalizowanego w peryferyjnej dzielnicy i zajmo- wała raptem dwa maleńkie pokoiki. Sekretarka siedzšca w pierwszym z nich przywitała go jak starego znajomego i zapewniła, że szef wkrótce się zjawi. I rzeczywiœcie, zaledwie zegar wybił dwunastš drzwi się otworzyły idoktor Cunning pojawił się w progu. - A, witam panie Traff: Mam nadzieję, że długo pan na mnie nie czekał. - O nie, dopiero co przyszedłem. - Wobec tego proszę do mojego gabinetu. Czego się pan napije. - Herbaty, jeœli można prosić. - Maud, dwie herbaty i coœ słodkiego! - zwrócił się Cun- ning do sekretarki i ruchem ręki wskazał Mike'owi wejœcie do swojego pokoju. Wnętrze, choć małe, urzšdzone było gustownie. Znać tu było rękę dobrego dekoratora. Całoœć utrzymana była w tona- cji oliwkowej zieleni i beżu. Umeblowanie ograniczało się do małego biurka, dwóch foteli i niskiego stolika. - Proszę siadać i czuć się jak u siebie w domu. Dziękujemy za zaufanie, jakie pan nam okazał zwracajšc się do nas i zapewniamy, że zrobimy wszystko, aby tego zaufania nie zawieœć. Zanim moja sekretarka poda nam herbatę, zorientuję pana pokrótce w zakresie naszej działalnoœci. Otóż neoscjen- tologia jest młodš, lecz rokujšcš wielkie nadzieje naukš, zajmujšcš się perspektywami rozwoju wiedzy, a przez to dziedzinš o podstawowym znaczeniu, chociaż może jeszcze niezbyt docenianš przez społeczeństwo. Liczy sobie dopiero około dziesięciu lat. - Wiem, że za ojca jej uważa się O'Neilla - wtršcił nieopa- trznie Traff, chcšc popisać się swojš erudycjš. Doktor Cunning œcišgnšł usta jakby połknšł kawał cytryny i odparł: - No cóż, nie można odmówić O'Neillowi pewnych osiš- gnięć na polu neoscjentologii teoretycznej, jednak sama nazwa nauki, a co ważniejsze, stworzenie neoscjentologii stosowanej jest zasługš mojej skromnej osoby. Widzi pan, O'Neill miał znajomoœci w redakcji Encyklopedii Nauk i stšd jego nazwisko znalazło się przed moim. Takie, niestety, jest życie - dokończył filozoficznie. Weszła sekretarka z tacš, na której parowały dwie szklanki z herbatš oraz leżało kilka suchych ciastek: - Dziękuję Mauƒ; a teraz nie ma mnie dla nikogo. - Oczywiœcie. panie doktorze - rzekła dziewczyna i zamknęła za sobš wybijane imitacjš skóry drzwi. - No więc - kontynuował Cunning - nauka, której twórcš mam zaszczyt być, zajmuje się stwarzaniem nowych nauk i wyszukiwaniem dla nich zastosowań. Ponieważ zdarzajš się jeszcze niekiedy przypadki powstawania nauk nie przewidzia- nych przez neoscjentologię, wobec tego zajmujemy się rów- nież rejestracjš i klasyfikacjš tych żywiołowych objawów ludzkiego geniuszu. Mogę pana zapewnić, że w niedalekiej przyszłoœci zniknie zupełnie anarchia na polu twórczoœci naukowej. Po prostu nie da się stworzyć, lub odkryć, niczego, co nie byłoby wczeœniej przez nas ogólnie przewidziane i sklasyfikowane. - To. co pan mówi, jest zdumiewajšce! Zawsze sšdziłem, że najpierw musi zaistnieć jakieœ zjawisko, aby można było zaczšć gromadzić dotyczšce go fakty, opisywać, uogólniać, formułować twierdzenia i hipotezy, czyli tworzyć o nim naukę. Pan mówi coœ wręcz przeciwnego. - Tak było na etapie naukowego zbieractwa. Małpolud brał do łapy sękaty dršg i walił nim drugiego po kudłatym łbie, nie zdajšc sobie sprawy z zasady działania dŸwigni, neandertal- czyk strzelał z łuku, jeœli go miał, celujšc trochę wyżej i trochę przed biegnšce zwierzę, ale teoria balistyki została opracowana znacznie, znacznie póŸniej. Tak samo było z Archimedesem kšpišcym się w wannie i z rzekomym jabłkiem Newtona. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy Mendelejew skonstruował układ okresowy i niektóre puste kratki zaczęto zapełniać pierwiastkami o zdumiewajšco trafnie przewidzianych właœciwoœciach. Potem wystšpił Einstein ze swoimi wybiega- jšcymi w przyszłoœć teoriami Proszę też pamiętać, że orbity lotów satelitarnych, a także trajektorie wypraw na Księżyc i najbliższe planety były znane drobiazgowo, zanim ludzie uzyskiwali techniczne możliwoœci pokonania grawitacji. Neo- scjentologia posuwa się o krok dalej - najpierw odkrywa naukę, a dopiero potem wyszukuje dla niej zƒkres działalnoœ- ci. Praktyczne zastosowanie stworzonej nauki jest już sprawš drugorzędnš i łatwš. - Przyznam się szczerze, że nie rozumiem końcowej częœci pańskiego wywodu. Może byłby pan łaskaw przedstawić mi go jakoœ bardziej przystępnie. - Wyjaœnienie wyjdzie niejako automatycznie, w toku dalszej naszej rozmowy. Powiem tylko tyle, że dawniej droga wiodła od praktyki do nauki , a obecnie, w większoœci przypad- ków. odwrotnie. Analizujšc zjawisko doszedłem do wniosku, że stwarzajšc sztuczne nauki można znacznie zdynamizować rozwój wiedzy. Dochodzš do tego ogromne korzyœci natury psychologicznej. bowiem prawie w każdym człowieku drze- mie odkrywca, a trudno nim być w dziedzinie rozpracowywa- nej przez dziesištki tysięcy uczonych. Jeœli się da, zwłaszcza młodemu człowiekowi, dziewiczš gałšŸ wiedzy do rozpraco- wania, wtedy z pewnoœciš rzuci się on z ochotš do tej pionierskiej pracy. Idealnym rozwišzaniem byłaby osobna nauka dla każdego naukowca, wtedy każdy byłby najwyższym autorytetem w swej dziedzinie. Dewizš naszej firmy jest za- pewnienie każdemu naszemu młodemu klientowi zupełnie nowego pola do popisu. Oczywiœcie, jeœli w toku analizy osobowoœci okazuje się, że zainteresowany ma największe predyspozycje do dziedziny klasycznej, proponujemy mu tę właœnie Słowem - kierujemy się zawsze troskš o karierę ludzi, którzy nam zawierzyli. Na zakończenie tego wstępu opowiem panu o jednym z moich pierwszych klientów, któremu przed bodajże oœmiu laty poradziłem wybrać zawód, do którego miał zdecydowane predyspozycje, a z czego w ogóle nie zdawał sobie sprawy przed przyjœciem do mnie. Obecnie jest œwietnie prosperujšcym, najbardziej znanym w swej specjalnoœci leka- rzem. Przysłał mi nawet kilka listów dziękczynnych. I pomy- œleć, że chciał zostać historykiem sztuki wczesnoœredniowie- cznej ! - A jakš specjalnoœć pan mu doradził? - Jest mezopediatrš monootologii. - Przepraszam... - Specjalizuje się w chorobach lewego ucha u dzieci w wie- ku od lat pięciu do dziesięciu. - A...! - No. ale doœć rozmowy o sprawach ogólnych. Musimy teraz bez reszty zajšć się panem. Proszę mi opowiedzieć o sobie wszyst- ko, co uważa pan za stosowne. Zainteresowania szkolne, sporto- we, kulturalne. Może ma pan jakieœ hobby, albo jakieœ dziwacz- ne pomysły. może drzemie w pana głowie jakiœ genialny projekt. Proszę bez żenady, gra idzie o pańskš przyszłoœć. - No, cóż, zdaję sobie sprawę, że w moim wieku powinie- nem już konkretnie wiedzieć, czego chcę. Niestety, skłamał- bym mówišc, że tak jest. Interesuje mnie wszystko, a zwłasz- cza zjawiska mało znane, nie wyjaœnione. Obojętne jest mi również, czy zagadnienie jest z grupy humanistycznych, czy też przyrodniczych. Z tego właœnie powodu jestem u pana. - Ciekawe... No, a inne zainteresowania? - Lubię dobrš ksišżkę, dobrš muzykę, z przyjemnoœciš zwiedzam wszystkie muzea, jakie znajdujš się w moim zasięgu. Pływam, gram w tenisa, a także na lewym skrzydle w naszej szkolnej drużynie piłkarskiej, jeżdżę na nartach w zimie i w lecie, próbowałem też szybownictwa. - Rzeczywiœcie, aktywny sposób spędzania wolnego cza- su. A jakie pomysły chciałby pan zrealizować, jakie marzenia? - Pomysły? Chciałbym zbudować ekran grawitacyjny, a jeœli chodzi o marzenia - to nie praktykuję. - A ten ekran bardzo chciałby pan zbudować? A może wie pan już nawet, jak on ma wyglšdać? - Nie, nie bardzo. Niewiem nawet, na jakiej zasadzie miałby funkcjonować. - Tak... Występuje u pana równowaga zainteresowań, co przy chłodnym i analitycznym umyœle czyni pana znakomitym materiałem na naukowca dużej klasy. Wydaje mi się nawet, że już coœ mam. - Co takiego? - Jest to dyscyplina absolutnie nowa, łšczšca w sobie zespół cech humanistycznych i matematyczno-fizycznych, najnowoczeœniejszš technikę oraz lekki posmak fantazji z od- robinš metafizyki. - To brzmi doœć interesujšco! - Wymyœliłem jš osobiœcie, bez uciekania się do pomocy komputerów. To historia paleoastronautyki. - Historia... Wprawdzie lubię muzea i zabytki, ale za histo- riš nie przepadam. - W mojej propozycji ważniejszy jest jednak drugi człon. - Paleoastronautyka? A co to takiego? - Dyscyplina ta zajmuje się pradawnš astronautykš. - To jakiœ absurd! W dawnych czasach nie latano do gwiazd. - Od nas raczej nie, ale może do nas latano? Paleoastro- nautyka szuka na to dowodów. - No i co, znalazła chociaż jeden? - Na razie, niestety, same poszlaki. - A więc ja miałbym się zajšć opracowywaniem historii poszukiwań dowodów dawnych podróży międzygwiezdnych, wiedzšc o tym, że takich dowodów nie ma. Czy tak? - Każda dziedzina ludzkich poszukiwań powinna od zara- nia mieć prowadzonš dokumentację badań. O ile mi wiadomo, ta dyscyplina nie miała dotychczas swojego kronikarza. Gdy- by się pan zdecydował na mojš sugestię, mógłby pan zostać Herodotem paleoastronautyki. - Panie doktorze, proszę się nie gniewać, ale chciałbym czegoœ bardziej twórczego. Nad sprawy gwiazd przedkładam Ziemię i zagadnienia z niš zwišzane. - Ależ nic się nie stało - uœmiechnšł się kwaœno Cunning. - Byłoby nawet dziwne, gdybym tak za pierwszym razem utrafił w pański gust. Poœpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, jak dawniej mawiano. Musimy zagadnienie ujšć wielopłaszczyz- nowo. Powiedział pan, że interesujš go raczej sprawy Ziemi, co przy cišgotkach do dokumentów przeszłoœci wskazuje na zespół nauk geologicznych. A tu mamy do wyboru całš gamę dyscyplin. - Wie pan, doktorze, że to mnie zaczyna pocišgać. Tak, geologia to chyba jest to, czego szukałem. - Ależ panie Traff - uœmiechnšł się pobłażliwie szef poradni i po kolei nacisnšł kilka guzików. Na ekranie podręcznego komputera pojawiła się siedmiocyfrowa liczba. - Geologiš zajmuje się naukowo ponad dwa miliony ludzi. Musimy szu- kać dyscyplin słabo obsadzonych, lub zgoła jeszcze nie istnie- jšcych. Trzeba myœleć perspektywicznie! - No więc, może coœ węższego. - Oczywiœcie. Wymienię kilka dyscyplin o typowo nauko- wym charakterze, proszę wybierać. Jeœli interesujš pana nau- ki o skałach, to do wyboru sš: petrologia z petrografiš, mineralogia, krystalografia, sedymentologia i litologia wraz z całym wachlarzem odgałęzień od nich. Jeœli woli pan coœ o potwornych siłach kształtujšcych oblicze naszej planety, to do dyspozycji jest wulkanologia, tektonika i glacjologia. - Z tych raczej żadna mi nie odpowiada. - Nie szkodŸi. Może pan zajšć się hydrogeologiš albo geologiš inżynierskš, polecałbym przyszłoœciowš geobotani- kę lub klasycznš geochemię. - A może coœ z nauk geofizycznych? - Służę uprzejmie, ma pan dobry gust. Grawimetria, ma- gnetometria, radiometria, sejsmika nisko-, œrednio- i wysoko- częstotliwoœciowa, po około szeœciuset naukowców w każdej grupie. To nie dla nas. Chciałbym skierować pana uwagę w stronę geologii historycznej, stratygrafii i paleontologii. - Tak, to ciekawe. Zawsze pasjonowały mnie wspaniałe gigantozaury i zagadka ich gwałtownej zagłady. Czuję, że to coœ dla mnie! - Prawie dwadzieœcia tysięcy paleontologów w skali œwiato- wej. z czego na paleobotanikę przypada trzy tysišce, a reszta na paleozoologię i mikropaleontologię. - Ciężka sprawa... - Chwileczkę, jest jeszcze hieroglifografia geologiczna, zupełnie nowa dyscyplina. Bada skamieniałe œlady wymarłych zwierzšt. Zaledwie stu trzydziestu siedmiu naukowcóww pięt- nastu krajach. - Więc ja miałbym być sto trzydziestym ósmym? - Trudno jest znaleŸć coœ zupełnie nowego w ramach starych nauk. Zobaczę do rejestru, co tam jeszcz‚ można badać... Mam! Koprolity. Badano je dotychczas iedynie wy- rywkowo. Gdyby się pan im poœwięcił, byłby pan ojcem koprologii. - A co to sš te koprolity? - Skamieniałe ekskrementy dawnych zwierzšt. Bardzo cie- kawa i nie wyeksploatowana jeszcze dziedzina. - Więc miałbym się zajmować... - No cóż, nauka jest naukš. - Wie pan co, doktorze Cunning, to może ja już lepiej wrócę do pańskiej pierwszej propozycji. Mnie nie chodzi o jakšœ wielkš karierę, ale chciałbym popracować na nie wyeksploato- wanym polu, aby coœ z siebie dać. A widzę, że tak ciężko jest znaleŸć coœ odpowiedniego. - O, jakże mi miło! Doszedł pan do bardzo rozsšdnego wniosku. Witam przyszłego twórcę historii paleoastronautyki. Pozostaje nam teraz znaleŸć odpowiedni kierunek studiów, od którego będzie póŸniej najłatwiej odskoczyć. Może to być archeologia, historia starożytna, astronomia, astronautyka. Trzeba wybrać taki kierunek, aby również mieć zabezpieczony odskok w innym kierunku, gdyby się okazało, że w cišgu najbliższego roku czy dwóch, zanim zacznie pan publikować, ktoœ już zajšł pańskie miejsce. Nie możemy wykluczyć takiej możliwoœci. - Nie możemy też wykluczyć, że ktoœ już nie zajšł tego miejsca. - Wykluczone! Tę dyscyplinę przecież ja wymyœliłem do- piero dwa tygodnie temu i zaraz sprawdziłem w centralnym rejestrze. Była zupełnie dziewicza. Aby pana upewnić, zapy- tam jeszcze raz. Doktor Cunning podszedł do końcówki majšcej połšczenie zcentralnym komputerem i wystukał pytanie. W miarę jak ukazywał się tekst odpowiedzi, twarz jego przybierała coraz bardziej zafrasowany wyglšd. Mike Traff również podszedł do monitora i rzucił okiem na odpowiedŸ. Wynikało z niej, że z dziedziny historii paleo- astronautyki ukazało się w ostatnim czasie pięć publikacji w czasopismach naukowych, dwa artykuły popularne, jedna ksišżka i kilkanaœcie wzmianek prasowych. Napisano też trzy prace magisterskie, a jeden z pracowników naukowych doktoryzo- wał się z tego tematu Cunning ze smutkiem spojrzał na swego młodego klienta irzekł: - Trudno, będziemy szukać dalej. Jednakże zanim rozpo- czniemy naszš pracę winien jestem panu odpowiedŸ na pytanie o metodykę neoscjentologii. Bazuje ona na znanym fakcie, że odkrycia rodzš się przeważnie "na styku" nauk. W œlad za nim tworzš się nowe dyscypliny. I tak, na styku biologii i chemii powstała biochemia, a nastyku fizyki i chemii -fizykochemia, albo inaczej chemia fizyczna. Mojš za- sługš jest odwrócenie opisanego procesu. Za punkt wyjœcia biorę istniejšce już dyscypliny, kojarzę je w pary, i w ten sposób tworzę nowe. specjalistyczne gałęzie wiedzy. - Czy mógłby Pan posłużyć się jakimœ przykładem? - Ależ oczywiœcie! Słyszał pan zapewne o retromalinie? - Tak. ostatnio bardzo reklamujš ten, podobno znakomity, kosmetyk. Kobiety szalejš na jego punkcie. - Otóż to! Witaminizowany krem regeneracyjny "Knossos" częœciowo również mnie zawdzięcza swoje zmartwychwsta- nie A było to tak przed kilku laty udzielałem porady pewnej zrozpaczonej dziewczynie, która koniecznie chciała zostać kosmetyczkš, w jej rodzinie zaœ, od trzech pokoleń, wszyscy szli albo na archeologię, albo na farmację. O kosmetyczce nikt nie chciał słyszeć! W tym przypadku sprawę miałem łatwš. Poradziłem dziewczynie zaczšć studiować archeologię œród- ziemnomorskš i specjalizować się w starożytnych lekach W ten sposób doszło do odkrycia na Krecie doœć dobrze zachowanego składu specyfików sprzed ponad trzech tysięcy lat. Moja klientka rozpracowała to znalezisko i w ten sposób doszło do powstania archeofarmacji. Przy okazji stwierdziła, że jedna z amfor miała nie uszkodzonš glinianš tabliczkę z recepturš w piœmie linearnym B. Badania laboratoryjne potwierdziły przydatnoœć zrekonstruowanego kremu i w ten sposób dziewczyna ma dzisiaj znany salon kosmetyczny w centrum Paryża, a rodzina jeszcze jednego archeologa, lub farmaceutę, w zależnoœci od punktu widzenia. - To zdumiewajšce! - zawołał Mike Traff. - Ta neoscjento- logia zaczyna mi się podobać. - Proszę nie zapomnieć o O. O'Neillu, no i o mojej skrom- nej osobie. W najlepszym przypadku byłby pan dopiero trzeci. - Tak, rzeczywiœcie... Mam jednak nadzieję, że przy pań- skiej pomocy znajdę coœ nowego dla siebie. - Jestem tego pewny. Ponieważ widzę, że jest pan młodym człowiekiem o szerokich horyzontach, zdradzę panu jeszcze nieco sekretów neoscjentologicznej kuchni. Dla potrzeb mo- jej specjalnoœci musiałem wprowadzić zupełnie nowy podział nauki. Istniejšce dotychczas podziały - według przedmiotu, czy też według metod - nie zaspokajały moich potrzeb. Z mojego punktu widzenia nieistotne jest czy dana gałšŸ należy do grupy przyrodniczych, czy też humanistycznych, czy posługuje się metodami dedukcyjnymi lub empirycznymi. Dla neoscjentologii najważniejszš cechš danej specjalizacji jest jej przynależnoœć generacyjna. Za nauki generacji wyj- œciowej uznałem matematykę i fizykę. Muszę tutaj dodać, że zaliczenie danej gałęzi wiedzy do odpowiedniej generacji zależne jest od etapu ewolucji materii, na którym pojawiły się charakterystyczne dla tej gałęzi zjawiska, a nie od momentu jej sformułowania przez człowieka. Przykładowo: biorytmia jest pozornie stosunkowo młodš dyscyplinš, o kilka tysięcy lat młodszš od, powiedzmy, filologii, ale generacyjnie znacznie starszš. Zjawiska rytmów biologicznych występujš na Ziemi od co najmniej kilkuset milionów lat, podczas gdy poczštków filologii należy szukać znacznie, znacznie bliżej współczes- noœci. Z tych rozważań wynika wniosek, że ponieważ z pew- noœciš istniejš zjawiska dotychczas nam nie znane, dlatego muszš również istnieć nieznane nauki. Dysponujšc obecnš wiedzš, możemy łatwo konstruować nowe specjalnoœci, przy czym wielokrotnie może się okazać, że generacyjnie sš one bardzo stare. Do nauk pierwszej generacji należeć będzie kosmologia z chemiš i mechanikš, do drugiej astronomia, planetologia i geologia, a do trzeciej, między innymi, wymie- niona już biochemia, inżynieria genetyczna i cały zespół nauk pokrewnych. Jeœli już wymieniłem inżynierię genetycznš, to zatrzymajmy się przy niej dłużej. Gdyby tak na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, kiedy zaczęła się rozwijać genetyka, a inżynieria była już dziedzinš o wielowie- kowych tradycjach, ktoœ zestawił te dwie nazwy, uznano by to w najlepszym wypadku za dobry żart. Jeœli dzisiaj przypadko- wo skojarzymy dwie absolutnie odległe nauki, choćby socjo- logię z astronomiš, otrzymamy równie niespójny nowotwór. Któż jednak może zaręczyć, że gromadami gwiazd nie rzšdzš prawa socjologii, i że w przyszłoœci ktoœ nie będzie tych praw odkrywał? Doktor Cunning przerwał swój długi wykład i nacisnšł guzik na podręcznej tablicy dyspozycyjnej. Sekretarka zjawiła się natychmiast. - Maud, zrób nam jeszcze po szklaneczce, tylko żeby była mocna. - Oczywiœcie - odparła z uœmiechem i wyszła. a Mike pomyœlał, że zasada, na jakiej ta dziewczyna weszła w tak ciasny sweterek. powinna być obiektem badania fenomenolo- gii dziewiarskiej albo anatomicznej. Herbata pojawiła się bardzo szybko i szef poradni zaczšł kontynuować swój wykład o neoscjentologii. - Doszedłem do wniosku, że im większy odstęp generacyj- ny między kojarzonymi dyscyplinami, tym większe możliwoœci zaskakujšcych zestawień a tym samym kryjšcych się za nimi zjawisk. Chcšc wybrać dyscyplinę odpowiadajšcš mojemu klientowi, mamy do wyboru dwie drogi - kojarzyć preferowa- ne przez niego dziedziny, albo zdać się na los szczęœcia. Ten drugi sposób daje znacznie większe możliwoœci manewru. WeŸmy pod uwagę fizykę i chemię. Kojarzšc je uzyskujemy fizyko- chemię, albo chemię fizycznš, co na iedno wychodzi, bowiem przestawienie członków w nowopowstałej nazwie nie powoduje w zasadzie zmiany zakresu zainteresowania nowej dyscypliny. Jeœli do tych dwóch nauk dodać jeszcze biologię wtedy połšczenia dadzš nam dodatkowo biochemię i biofizykę. Wypro- wadziłem wzór na sumę możliwych połšczeń, a przedstawia się on następujšco: n(n-1) N = ÄÄÄÄÄÄÄ 2 gdzie "N" oznacza iloœć nowych dyscyplin naukowych, a "n" iloœć nazw wyjœciowych. Posłużmy się przykładem: jeœli zechcemy skojarzyć sto wybranych działów nauki, wtedy jako wynik otrzymamy cztery tysišce dziewięćset pięćdziesišt dys- cyplin potencjalnych, z których wiele może okazać się absur- dalnymi, jednak za niektórymi dziwacznymi skojarzeniami mogš kryć się ogromne możliwoœci penetracyjne - Cunning przerwał i dopił ostatni łyk herbaty. Następnie spojrzał na swego młodego klienta i rzekł: - Ale teraz najwyższy czas, aby zajšć się bezpoœrednio pana sprawš. Proszę wybrać dwie, możliwie odległe dyscypliny. - To może z tych, których nazwy padły już tutaj? - Proszę bardzo. - Farmacja i astronautyka. - Œwietnie! Jako wynik otrzymaliœmy astrofarmację. Nie- stety, nie jest to już nic nowego. Zajmuje się ona produkcjš leków w warunkach braku grawitacji, a także œrodków prze- ciwko dolegliwoœciom trapišcym ludzi pracujšcych poza Ziemiš. Ostatnimi czasy wyodrębniła się z niej psychoastrofarmacja. - Tak, to jest pasjonujšce! - Można spróbować także metody losowej. Po prostu wy- biera się numer z naszej kartoteki, a komputer podaje nazwę. Proszę spróbować, nasz rejestr ma kilkanaœcie tysięcy pozycji. -To może numery: dwa tysišcŠ pięćset pięćdziesišt pięć i równe siedem tysięcy. Doktor pomanipulował przy klawiaturze i ukazały się dwie nazwy klimatologia i pedagogika. - Proszę spojrzeć, panie Traff pedagogika klimatologicz- na.. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz widzę takie zestawienie Ależ tak! Może ona badać wpływ warunków meteorologicznych na wyniki nauczania - Cunning znów zbliżył się do tablicy i za chwilę zawołał podekscytowany - Proszę sobie wyobrazić, że dotychczas nikt się tym nie zajmo- wał! Może by pan. - O, nie. DziękuJę Poszukam czegoœ innego. - Bardzo proSzę. Mike Traff znowu wybrał dwa numery, a komputer podał odpowiadajšce im nazwy dżinologia i zerologia. - Panie doktorze. ta pierwsza traktuje chyba o alkoholach; adruga? - Nie. Dżinologia zajmuje się dżinami i jest odgałęzieniem demonologii orientalnei, natomiast sprawy zwišzanez produ- kcjš i rozpowszechnianiem jałowcówki bada dŸinologia, dział alkoholometrii spożywczej. zerologia zaœ jest naukš w grun- cie rzeczy dedukcyinš. Zajmuje się zerem w matematyce. Bada również jego genezę oraz rozwój znaków graficznych służšcych do oznaczania tej cyfry. Ciekawa, chociaż trochę hermetyczna specjalnoœć. Ale wracajšc do naszej sprawy chciałbym powiedzieć, że zestawienie tych dwóch nazw nie rokuje zbyt wielkich nadziei. - Ja też tak sšdzę. Do zerologii mógłbym dodać tylko tyle, że traktuje ona o zerze, ƒ więc o niczym. W ten sposób zrealizowalibyœmy groteskowy pomysł o specjaliœcie, który wiedziałby wszystko o niczym. - Hm... Tak. A może spróbowałby pan szczęœcia w dziale nauk politycznych. Wydaje mi się, że ma pan ku temu warunki, nie zdajšc sobie z tego sprawy. - Polityka? Nigdy nie brałem jej pod uwagę. Może spróbu- jemy jš powišzać z jakšœ innš dyscyplinš, powiedzmy - numer tysišc jeden. - Służę. To jest hydrologia. - A więc polityka hydrologiczna. - Œwietny pomysł! Woda staje się surowcem strategicznym. Cóż za pole do popisu dla zdolnego eksperta. Trafił pan w dziesištkę panie Traff! - Chwileczkę, przecież jeszcze może być hydrologia polity- czna. Jakże często woda bywa tworzywem przemówień na- szych senatorów. - Doprawdy.. - Doktorze Cunning, przyjmuję pańskš propozycję. Od jesieni rozpocznę studia na wydziale nauk politycznych. - Jakże się cieszę, że zdołałem panu pomóc! Kształcšc się w tym kierunku zdobędzie pan takš elastycznoœć, że nawet w razie niepowodzenia zawsze będzie pan mógł przerzucić się na coœ innego. - Na przykład do angelologii cybernetycznej. - Albo zostać dyrektorem banku Ha Ha! Ha! DOPING Sala posiedzeń w naszym budynku klubowym była dziœ zapełniona do ostatniego miejsca. Nigdy jeszcze doroczne otwarte zebranie Zarzšdu Klubu "Czarnych" nie œcišgnęło tylu sympatyków. Zeszli się tu prawie wszyscy znaczniejsi mieszkańcy naszego miasteczka, bo przecież Klub obchodzić będzie w przyszłym roku swoje pięćdziesięciolecie. Punktualnie o osiemnastej wszedł prezes, a za nim członko- wie Zarzšdu Klubu z merem na czele. Pomiędzy nimi ujrzałem również mojego ojca. Już piętnaœcie lat temu zakończył karie- rę sportowš, a nadal jest najpopularniejszym człowiekiem w Norton. Ludzie pamiętajš ten nieprzerwany oœmioletni okres jego występów w reprezentacji i tę setkę strzelonych bramek. Ojciec tak chciał, abym i ja poszedł w jego œlady... Z poczštku wszystko szło po jego myœli; kopałem piłkę całymi dniami, ale potem zajęła mnie matematyka. Pozostało jednak przywišzanie do Klubu. Zebranie było ciekawe. Mówiono głównie o jubileuszu oraz o tym, jakby to pięknie było, gdyby "Czarni" zdobyli mistrzos- two. Było to marzeniem wszystkich mieszkańców naszego miaste- czka. Szansa była duża. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze szeœć spotkań, a nasza drużyna miała tylko jeden punkt straty do lidera. Gdyby wygrała wszystkie pozostałe mecze, z pew- noœciš zdobyłaby mistrzostwo. Po zebraniu wracaliœmy z ojcem do domu. Rozmowa doty- czyła oczywiœcie piłki.-Jak oceniasz szanse "Czarnych"? - zapytałem. - Nie majš żadnych - odparł. - Jak to?! Przecież grajš znakomicie. W tych szeœciu po- zostałych meczach mogš stracić jeden albo dwa punkty na wyjazdach. Najgorszych przeciwników majš już poza sobš. - Zapomniałeœ o "Wilkach". Ostatni mecz gramy u nich, w Catsville. - No to co z tego? - A to, że od czterech lat żadna drużyna nie wywiozła od nich ani jednego punktu. - Niemożliwe! - Ale prawdziwe. - Tato; chyba się mylisz. To jest niezgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa! - Jeœli nie wierzysz, to sprawdŸ sam. Bardzo, bardzo chciał- bym, aby "Czarni" zdobyli mistrzostwo. Nieraz byliœmy już bar- dzo blisko celu, ale zawsze zabrakło szczęœcia. W tym roku historia też się powtórzy niestety. Słowa ojca nie dawały mi spokoju. Jak to możliwe, aby drużyna w cišgu czterech lat nie straciła ani jednego punktu na swoim boisku? Statystycznie powinna wygrać tylko jednš trzeciš spotkań. No tak, ale wiadomo przecież, że istnieje tak zwanY atut własnego boiska... Postanowiłem zbadać tę sprawę. Materiałów nie musiałem długo szUkać. Ojciec miał wszyst- ko, co mi mogło być potrzebne - wycinki z gazet, tabele, zestawienia wyników. Po paru godzinach miałem już pierwsze obliczenia. Okazało się, że atut własnego boiska powoduje wzrost liczby spotkań wygranych na swoim obiekcie do pięć- dziesięciu a dla drużyn najwyżSzej klasy -do osiemdziesięciu procent. Ponieważ "Wilki" sš drużynš œrodka tabeli, a majš wskaŸnik zwycięstw równy jednoœci, dlatego uważam, że jest to sprawa niezwykle dziwna. Większoœć spotkań wyjazdo- wych przegrywajš, czasem zdarzy im się jakiœ remis lub wygrana. Ale znalazłem też ciekawostkę - przed trzema laty "Wilki" przegrały u siebie mecz z ówczesnym outsiderem tabeli. Był to jednak mecz pucharowy. Nazajutrz zawiadomiłem ojca o wynikach moich poszuki- wań. Zaœmiał się tylko i rzekł: - Tajemnica jest prosta - oni majš wspaniały, œwietnie zorganizowany doping. PojedŸ tam kiedyœ na mecz, posłu- chaj. To obezwładnia przeciwników! "Wilki" wcale niegrajš słabo na wyjazdach, a dobrze u siebie, oni grajš zawsze równo. To tylko przeciwnicy grajš u nich bardzo słabo. A jeœli chodzi o ten przegrany mecz pucharowy, to oni nigdy nie mieli większych sukcesów w tych rozgrywkach. Zawsze odpadali w pierwszym albo w drugim spotkaniu, a wtedy grali prawie bez publicznoœci, bez dopingu, bo większoœć ludzi była jesz- cze w pracy. - Jednak mimo wszystko mnie się to nie podoba. - W takim razie znajdŸ jakieœ wyjaœnienie - zaœmiał się ojciec. - Jeœli znajdziesz lekarstwo na "Wilków", masz u mnie beczkę piwa! W najbliższš sobotę pojechałem do Catsville na mecz. Oczywiœcie, znowu wygrali Było trzy do zera, a wszystkie bramki padły po przerwie, nie bez winy bramkarza. Doping majš jednak wspaniały, ale to jeszcze nie powód, żeby stale wygrywać. Czułem, że problem zaczyna mnie pasjonować. To były kpiny z rachunku prawdopodobieństwa, a z matematyki nie można kpić. Zawzišłem się. Wróciłem do domu i jeszcze tego samego wieczora obłożyłem się starymi gazEtami. Postanowi- łem przeczytać wszystkie sprawozdania z meczów "Wilków" rozegranych w Castville w cišgu ostatnich czterech lat. Spra- wozdania były podobne do siebie jak kroplewody-wygrywali przeważnie różnicš dwóch bramek, z reguły bardzo słaba była gra obrony goœci, szczególnie w drugiej połowie. "Wilki" zdobywały bramki głównie z dalekich strzałów. Sprawozdaw- cy podkreœlali znakomitš atmosferę na stadionie. Zajšłem się też trenerem - był nim Peter Dutch, postać doœć znana wpiłkarskim œwiatku. Szczególnš uwagę zwróciłem na ten przegrany mecz pucharowy; wAlka była bardzo zacięta, spra- wozdawca podkreœlał znakomitš grę goœci we wszystkich liniach. Życiowy mecz rozegrał wtedy ich bramkarz. Spotkanie odbyło się przy prawie pustych trybunach, ponieważ była to œroda, godzina trzynasta. To wszystko. Było już dobrze po północy, gdy położyłem się spać. Głowę miałem nabitš piłkarskimi wiadomoœciami. Rano wStałem zmęczony i niewyspany - dobrze, że była to niedziela. Kupiłem gazetę - w tabeli nic się nie zmieniło. "Czarni" wygrali, lider też. Jeden punkt przewagi utrzYmywał się nadal, a do końca rozgrywek jeszcze pięć spotkań. Po obiedzie wybrałem się z ojcem na spacer. - Jak podobał ci się wczorajszy mecz "Wilków'? - zapytał. - Przeciętny. - A widzisz, mówiłem ci, że na nich nie ma rady! - Tato, oni wcale nie sš tacy dobrzy! - Pewnie, że nie sš, ale majš œwietnš publicznoœć. To jest cały sekret ich zwycięstw. Postanowiłem odtšd towarzyszyć "Wilkom" we wSzystkich ich spotkaniach. W następnš sobotę oglšdałem ich wyjazdo- wy mecz. Szczególnš uwagę zwróciłem na trenera, ale nie zauważyłem niczego specjalnie ciekawego - zachowywał się jak każdy trener. W przerwie przysiadłem się bliżej grupy kibiców z Catsville i zaraz zobaczyłem Alla z naszego roku. - Czeœć stary! - zawołał. - Co cię tu sprowadza? - Normalnie, kibicuję. A ty? - Ja przecież jestem z Castville. Kiedyœ nawet grałem w juniorach. Przysiadłem się do niego. To był właœnie ktoœ, kto mógł mi pomóc. Pod niebiosa wychwalałem jego drużynę, zadawałem mu mnóstwo pytań i otrzymywałem mnóstwo odpowiedzi, z których, niestety, nic nie wynikało. Jedynš interesujšcš rzeczš było to, że .. Wilki grajš tak znakomicie od pierwszego meczu po generalnym remoncie swojego stadionu. To był już jakiœ œlad. Na zakończenie poprosiłem Alla, aby dowiedział się jak najwięcej szczegółów o tym przegranym meczu pucharowym. Po powrocie do domu zastałem ojca z bardzo smutnš minš. Okazało się, że "Czarni' przegrali wyjazdowy mecz i majš już trzy punkty straty. Pozostały im dwa kolejne spotkania u siebie i dwa ostatnie na wyjazdach. Mistrzostwo oddalało się od "Czarnych" coraz bardziej. W poniedziałek, zaraz na pierwszej przerwie między wykła- dami dopadłem Alla. - Czego się dowiedziałeœ o tym przegranym meczu? - zapytałem. - "Wilki" nigdy nie nastawiajš się na puchar - odparł. - Ale dlaczego mecz odbył się w południe, a nie jak zwykle, wieczorem? - A, o to ci chodzi... Była jakaœ awaria w elektrowni i mu- sieli rozegrać spotkanie przy œwietle dziennym. Rozumiesz, to było w grudniu. Zrozumiałem. Zrozumiałem, że obiecana przez ojca "beczka piwa" oddala się ode mnie z szybkoœciš poœpiesznego pocišgu. Miałem dokładnie doœć i "Wilków", i piłki. W œrodę po południu przyjechał do ojca jakiœ facet. Przywi- tali się serdecznie. Po chwili ojciec wszedł do mojego pokoju i rzekł: - Pozwól do mnie. Przyjechał mój przyjaciel, Stan, który jest trenerem drużyny Rock City. Chce się mnie poradzić jakš obrać taktykę na mecz z "Wilkami" w Castville. Jeœli przegra- jš, to koniec z nimi, a on straci posadę. Wiem, że to się na nic nie zda, ale ja wygadałem się, że ty też interesujesz się - "Wilkami". Poszedłem niechętnie, bo co ja, zwykły kibic, mogę dora- dzić takim fachowcom. Przywitałem się z facetem i czekam. - Jakie lekarstwo radziłbyœ mi zastosować na nich? - zapytał. - Z moich obserwacji wynika, że pierwszych trzydzieœci minut przeciwnicy wytrzymujš nieŸle, często nawet prowadzš w tym okresie. Potem zaczyn…jš się rozklejać formacje obron- ne i sypiš się gole. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Moja rada jest taka - niech pan zabierze trzech bramkarzy i zmienia ich co pół godziny, dziewięciu zawodników proszę postawić w obronie, a jednego na desancie. Nic pan nie ryzykuje. Ostatnie pół godziny będziecie oczywiœcie grali w dziesištkę. Życzę powodzenia. W tę sobotę ojciec po raz pierwszy od lat opuœcił mecz Czarnych". Pojechaliœmy obaj do Catsville. Co tam się dzia- ło! Zaraz na poczštku spotkania wypad œrodkowego napastni- ka goœci zakończył się zdobyciem bramki. Publicznoœć wcale się tym nie przejęła i spokojnie kontynuowała swój przygnia- tajšcy doping. "Wilki" strzelały z trzydziestu metrów i wyrów- nanie wisiało na włosku. Wtedy stała się rzecz dziwna-po pół godzinie takiej kanonady trener goœci zmienił bramkarza wykazujšcego już silne oznaki zmęczenia. Wynik utrzymał się do przerwy. Po dalszych dwudziestu minutach goœcie znowóż wymienili bramkarza, ale pod koniec spotkania i tak słaniał się on już na nogach ze zmęczenia i gospodarze strzelili bramkę. Końcowy gwizdek sędziego był szokiem i dla miejscowej publicznoœci i dla zawodników - po raz pierwszy od czterech lat , Wilki" straciły punkt na swoim stadionie! Wracaliœmy do domu w wyœmienitym nastroju - nasi wygrali, lider przegrał i znów był tylko jeden punkt do odrobienia, a do końca rozgrywek jeszcze trzy mecze. PóŸnym wieczorem wpadł do nas przyjaciel ojca, Stan. O mało nie udusił mnie z radoœci, a po jego wyjœciu ojciec wręczył mi kopertę z czekiem opiewajšcym na wcale pokaŸnš sumkę. Najbardziej jednak podekscytowało mnie w tym dniu coœ innego - trener "Wilków" był nieobecny na meczu. All powiedział mi, że on nigdy nie obserwuje bezpoœrednio me- czów w Catsville. Zawsze siedzi wswoim pokoju zamknięty na cztery spusty. Mecze oglšda na monitorze. Powoli zaczynało mi się rozjaœniać w głowie, zrozumiałem, że muszę wiedzieć wszystko o trenerze. I znów dopomógł mi nieoceniony All - okazało się, że Peter Dutch był przed kilkunastu laty znakomicie zapowiadajšcym się juniorem, ale poważna kontuzja położyła kres jego sportowej karierze. Rozpoczšł studia na politechnice, ale ich nie skończył, prze- rzucił się na trenerstwo i od poczštku pracuje w Castville. Jest starym kawalerem, z zamiłowania zajmuje się radioamators- twem. Wszystko to wycišgnšłem od Alla, który bardzo się cieszył, że "Wilki" majš tak oddanego kibica w Norton. Następna kolejka przyniosła wygranš naszych nawyjeŸdzie iremis prowadzšcej drużyny. Oba czołowe zespoły miały równš iloœć punktów. W œrodę znów pojechałem do Castville. Udało mi się namó- wić Alla, aby poszedł ze mnš obejrzeć trening "Wilków". W pewnej chwili, pod pozorem udania się do toalety, wsze- dłem do pomieszczeń klubowych pod trybunš. Szybko odna- lazłem pokój z wizytówkš: "Peter Dutch - I trener". Zapukałem - nikt nie odpowiedział. Nacisnšłem klamkę i drzwi otworzyły się bezszelestnie; w pokoju nie było nikogo. Całe umeblowanie ograniczało się do biurka, stolika, kilku foteli i telewizora. Po lewej stronie stała duża żelazna szafa. Przez jedyne okno widać było odległš o kilkaset metrów hałdę pobliskiej kopalni. Cicho zamknšłem drzwi i wróciłem na trybunę. W sobotę znów znalazłem się w Castville, ale już z wyposa- żeniem. Miałem staromodnš mosiężnš lunetę, wypożyczonš od pewnego znajomego astronoma - amatora oraz maleńki - odbiornik tranzystorowy. Cały ten sprzęt wytaskałem na szczyt hałdy, ulokowałem się wygodnie i czekałem na rozpo- częcie meczu. Lokalna stacja radiowa transmitowała przebieg spotkania, wiedziałem więc, co się dzieje na boisku. W kilka chwil po rozpoczęciu spotkania trener wszedł do swego pokoju, zamknšł drzwi na klucz, uruchomił monitor i otworzył żelaznš szafę. Obserwację miałem nieco utrudnionš, bo wszy- stko widziałem do góry nogami, ale po pewnym czasie przy- zwyczaiłem się. Mecz przebiegał zgodnie ze znanym mi sche- matem. W specjalnie goršcych momentach pod bramkš goœci Dutch odwracał się od monitora w stronę szafy i kręcił jakšœ gałkš, prawdopodobnie potencjometrem. Zresztš cała szafa pełna była rozmaitych elementów elektronicznych. Po pół godzinie obserwacji zrozumiałem, że niczego więcej się nie dowiem, włożyłem lunetę do futerału i poszedłem oglšdać mecz. Zakończył się on zgodnie z tradycjš - wygranš gospo- darzy. Jeszcze raz œwięcił triumf obezwładniajšcy doping castvillskich kibiców... Po tej sobocie na czele tabeli nic się nie zmieniło. Obie czołowe drużyny wygrały swoje mecze. Wszystko miało zade- cydować się w ostatniej kolejce. W niedzielę powiedziałem o moich odkryciach ojcu; był zaszokowany. Zaczęliœmy się zastanawiać, w jaki sposób przeszkodzić Dutchowi w kontynuowaniu jego dzieła. Po kilku godzinach mieliœmy już opracowany w zarysach plan akcji. Ostatni mecz - jak wiadomo - mieliœmy rozegrać w Cast- ville z "Wilkami". Nasi konkurenci grali również na wyjeŸdzie - z walczšcš o ligowš egzystencję drużynš Stana, przyjaciela mojego ojca. Aby upewnić się, że nasz plan jest dobrze przygotowany, pojechaliœmy w czwartek do Castville i korzys- tajšc ze znajomoœci ojca zdołaliœmy się wkręcić na chwilę rozmowy do pokoju Dutcha. Ojciec poprosił go o zdjęcie do naszego klubowego albumu słynnych zawodników i trene- rów. Fotografować miałem ja. Zestaw miałem już tak spreparowany, że po włšczeniu flesza do gniazdka nastšpiło spięcie i wyskoczyły korki. Bar- dzo przepraszałem za gapiostwo, ale nasz gospodarz uspoko- ił mnie, że zaraz naprawi. Wyszedł na korytarz wraz z ojcem i po chwili wrócili. Tym razem naładowałem flesz bez kłopo- tów, zrobiłem zdjęcie, podziękowaliœmy i wróciliœmy do domu. W pištek zmontowaliœmy grupę, która miała brać udział w końcowej "uroczystoœci". Oprócz ojca i mnie w skład jej wchodzili: znajomy fotoreporter, prezes naszego klubu, ad- wokat i jed‚n z nortońskich policjantów. Nie powiedzieliœmy im jednakże wszystkiego. Całej prawdy mieli się dowiedzieć dopiero na miejscu. Zresztš ja sam dokładnie jej nie znałem. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień - chyba połowa ludnoœci naszego miasteczka wyjechała na mecz do Castville. Stadion "Wilków" zdawał się pękać w szwach. Nasi rozpoczęli grę z wielkim rozmachem i już w piętnastej minucie strzelili pierwszš bramkę. Wtedy cała nasza szóstka udała się do pomieszczeń klubowych pod trybunš. Było tam zupełnie pusto, normalna rzeczw czasie meczu. Schowaliœmy się w toalecie, a ja wykręciłem korki zabezpieczajšce pokój trenera. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i Peter Dutch popędził do skrzynki z bezpiecznikami. Œwiatło lampy błysko- wej naszego fotoreportera sparaliżowało go na moment. - Co to za wygłupy? Kto wam pozwolił tu się kręcić!? - krzyknšł. - Spokojnie,Peter - rzekł ojciec. - Lepiej poproœ nas do siebie. - Nie mam teraz czasu. PrzyjdŸcie po meczu. - Nie Dutch, my chcemy teraz. W tym momencie zauważył, że flesz błyska w jego pokoju i rzucił się w tamtš stronę, a my za nim. W ten sposób wszyscy znaleŸliœmy się u niego. Zamknšłem drzwi na klucz. - Co to, napad? - wybełkotał. - Ja... ja zawołam policję! - Nie trzeba chłopcze, my tu już przyprowadziliœmy poli- cjanta. Mike, pokaż mu swojš legitymację służbowš - rzekł ojciec. - Czego chcecie? - zapytał ochrypłym głosem. - Powiedz mu. - Panie Dutch, panowie! - rozpoczšłem według najlep- szych wzorów. - Przed kilku laty zaczšł pan pracować jako trener "Wilków". Mniej więcej od tego czasu wasza drużyna nie przegrała u siebie ani jednego meczu, jeœli nie liczyć tego pucharowego:Wielki to zaszczyt dla trenera - prawda? WszYstko byłoby w porzšdku, gdyby nie ta szafa. Ja wiem, że elektronika to pańskie hobby; pan nawet kiedyœ studiował i W tym miejscu mój wywód przerwany został potężnym - Jeeest! Któraœ z drużyn strzeliła bramkę, nie wiedzieliœmy jednak która, bo z powodu braku pršdu telewizor nie działał. -Krótko mówišc, wpadł pan na pomysł "pomagania" swojej drużynie w zwycięstwach, montujšc instalację do "rozmię- kczania" defensywy przeciwników, a zwłaszcza bramkarza. Przez cztery lata udawało się panu, zyskał pan opinię znako- mitego trenera. Tylko raz wasi przegrali, lecz to nie była pańska wina, tylko elektrowni. - Peter, to nie było fair - rzekł prezes. - Wydaje mi się,że powinniœmy oddać tę sprawę do sšdu. - Nie róbcie tego, błagam was! Ja... ja wam wszystko wyjaœnię! To jest mój własny wynalazek. On może mieć duże zastosowanie w psychiatrii. - No więc mów, tylko bez żadnych dodatków. Potem zasta- nowimy się, co z tobš zrobić. Trener "Wilków" wyglšdał fatalnie, był blady, ręce mu drżały. Zaczšł mówić bezbarwnym, łamišcym się głosem. - Interesuję się elektronikš, dużo eksperymentuję. Kiedyœ zbudowałem układ, w polu działania którego zaczšłem zacho- wywać się dziwnie - byłem niezwykle z siebie zadowolony, a przy tym miałem opóŸniony refleks. A w ogóle czułem się - trochę jak po narkotyku. Wtedy pomyœlałem, że gdyby poddać tak wpływowi tego pola bramkarza, to po kilku minutach każdy silniejszy strzał na bramkę byłby prawie pewnym golem. No, a resztę już znacie. - Gdzie sš wmontowane generatory? - zapytał Mike. - W słupkach bramkowych. - Jakš drogš dostarczana jest do nich energia? - WykorzYstałem istniejšcš instalację zbudowanš dla po- trzeb zawodów lekkoatletycznych, nieczynnš w czasie me- czów piłkarskich. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dutch siedział ze spu- szczonš głowš. Pierwszy odezwał się mój ojciec: - Panowie, proponuję takie rozwišzanie: nie będziemy robić z tego użytku pod warunkiem; że Dutch zobowišże się na piœmie do zdemontowania całego kramu wcišgu tygodnia, nie odnowi kontraktu z "Wilkami" oraz wycofa się ze sportu. Zgoda. - Zgoda - potwierdzili wszyscy. - Pisz, Dutch! - rozkazał ojciec. Po napisaniu oœwiadczenia zabraliœmy ze sobš roztrzęsio- nego trenera na trybunę. Przerwa dobiegała końca. Było dwa do zera dla "Czarnych" i tak też zakończył się cały mecz. Gdy spiker ogłosił, że nasi konkurenci zremisowali, szał radoœci ogarnšł przybyłych do Catsville kibiców. Byliœmy mistrzami! Kiedy stadion opustoszał, zgnębiony Dutch zapytał: - Panowie, powiedzcie mi kto i w jaki sposób wpadł na to? To on - wskazał na mnie ojciec. - Gdy mu powiedziałem owaszym szczęœliwym stadionie twierdził, że jest to niezgod- ne z jakimœ tam rachunkiem i zaczšł szukać przyczyny. Obie- całem mu, że jeœli jš znajdzie... - Tato - przerwałem mu. - Tak prawdę mówišc, to ja strasznie nie lubię piwa! RAPORT Z REZERWATU Przestronna, jasna sala odczytowa Instytutu Podstawo- wych Problemów Ewolucji nabita była dzisiaj do ostatniego miejsca. W długiej historii tej ważnej placówki odbyło się tutaj wiele interesujšcych zjazdów, narad, sympozjów, kongresów i innych posiedzeń, na których omawiano zagadnienia szeroko pojętej ewolucji oraz podejmowano decyzje o zasięgu galaktycznym. Szacowne mury tej uczelni goœciły setki naj- znakomitszych sław nauki i najdzielniejszych eksploratorów Czasoprzestrzeni, wygłaszajšcych tu i obalajšcych najdziw- niejsze hipotezy, demonstrujšcych przywiezione z najdal- szych głębin Kosmosu najrzadsze okazy skał, organizmów i maszyn - wszystkiego czym zajmował się Instytut. Widziano tu erudytów niezrównanych i mruków niezmier- nych, efekciarzy i skromnych, młodych naukowców, ale jesz- cze nigdy jedno zebranie nie zgromadziło tak wielkiej liczby luminarzy wiedzy. Przybył każdy, kto miał coœ do powiedzenia w dziedzinie ewolucji biologicznej i mechanicznej, sprowa- dzony pilnym wezwaniem Koordynatora. Co dziwniejsze, we- zwanie nie precyzowało tematyki zapowiedzianej narady. Starsi członkowie Rady Ekologicznej i Komitetu Interwencji Galaktycznych Pištego S‚ktora wiedzieli jednak dobrze, co oznacza taki tryb wezwania - problem musiał być szczególnej wagi. W takich wypadkach Koordynator zwykł był nie poda- wać go do wiadomoœci zainteresowanych przed rozpoczę- ciem obrad, aby - jak twierdził - nie mogli przygotować się z danego tematu. Taki sposób postępowania miał jakoby zapewniać œwieżoœć osšdów. Wszystko to sprawiło, że na sali wyczuwało się atmosferę lekkiego podniecenia. Wielu z obecnych pamiętało przecież dokładnie ostatnie, zwołane w podobnym trybie zgromadze- nie, kiedy to pewien poczštkujšcy grawitoƒstronom przewi- dział wybuch Supernowej w gwiazdozbiorze Wielkiego Robo- ta. Chodziło o to, aby ustalić co, jak i gdzie ewakuować, aby ocalić co się tylko da ze stosunkowo prymitywnego jeszcze ewolucyjnie, ale jakże przez to ciekawego zespołu biologicz- nego, jaki rozwijał się na jednej z planet układu sšsiedniej gwiazdy. Pamiętali wszak, jak błyskawicznie podjęto odpowiednie decyzje. zmontowano wyprawę i ocalono większoœć gatun- ków, przenoszšc je na podobnš, ale znajdujšcš się jeszcze w poczštkowym stadium ewolucyjnym planetę. I tym razem spodziewano się jakiegoœ niecodziennego pro- blemu. Punktualnie o oznaczonym czasie przybył Koordyna- tor w towarzystwie dwóch nieodstępnych asystentów, po- zdrowił zebranych i zajšł należne mu miejsce na podium. Asystenci momentalnie podłšczyli go do Zbiorczej Sieci dajš- cej mu praktycznie możliwoœć nieograniczonego manewru informacyjnego. - Koledzy! - rozpoczšł dŸwięcznym, chociaż nieco już zniszczonym głosem. - Jak się zapewne domyœlacie wezwa- łem was tutaj po to, aby zasięgnšć waszej opinii w sprawie, którš zaraz przedstawię: porzšdek dzienny obejmuje nastę- pujšce punkty: - wprow…dzenie - odczytanie raportu z rezerwatu numer trzysta osiemnaœcie - dyskusja - podjęcie decyzji. Szmer poszedł po sali - trzysta osiemnasty rezerwat! Cóż tam się znowu dzieje? Od kilkudziesięciu okresów temat ten wielokrotnie powracał w rozlicznych opracowaniach i publi- kacjach... - Szanowni zebrani - kontynuował mówca. - Wielu z was. zwłaszcza ekologów, z pewnoœciš zna bardziej lub mniej dokładnie zagadnienie, o którym będziemy dyskutować, ale dla niektórych kolegów z Komitetu Interwencji, tkwišcych na co dzień raczej w problemach inżynierii gwiezdnej, może ono być obce. Z tego też względu na wstępie pod…m nieco informacji o obiekcie. Planeta zwana popularnie trzysta osiemnastym albo Błękit- nym Rezerwatem znajduje się w układzie samotnej, niecieka- wej, małej. białej gwiazdy w peryferyjnym rejonie Pištego Sektora. Ciekawostkš jest, że jej okres obiegu orbity niemal dokładnie równa się naszemu, a mianowicie wynosi on 0,994. Wobec powYższej zbieżnoœci bardzo ułatwiona jest korelacja chronologiczna wydarzeń. Centralna gwiazda układu znana była naszym astronomom od dawien dawna jako obiekt dziesištej wielkoœci. Z tego względu nie była ona nigdy brana pod uwagę jako ewentualny cel jakiejkolwiek wyprawy, choćby dlatego, że nie podejrze- wano jej o posiadanie własnego układu planetarnego. Dopie- ro nieszczęsna wyprawa Ra-Quetzatla, dryfujšc grawitacyjnie z powodu awarii, dotarła w jej pobliże i stwierdziła istnienie satelitów. Na bazę naprawczš wybrali planetę otulonš grubš, szczelnš atmosferš, która dzięki temu charakteryzowała się pięknym, błękitnym kolorem. Wybór wydał się z poczštku nadspodziewanie dobry i tak doszło do odkrycia póŸniejszego trzysta osiemnastego rezerwatu, ale dla wyprawy w końcu okazał się tragiczny. Jak niektórzy koledzy zapewne pamięta- jš, naprawiany statek zszedł z orbity i dostawSzy się w gęste warstwy atmosfery eksplodował, czynišc duże spustoszenia na powierzchni. Na szczęœcie krótko przed katastrofš został ze statku wysłany meldunek, który dotarł do nas. W ten sposób dowiedzieliœmy się o istnieniu tej pięknej i ciekawej planety. Działo się to prawie dwanaœcie tysięcy okresów temu. i Sam Ra-Quetzatl wraz z kilkoma towarzyszami ocalał, bę- dšc w chwili wybuchu na planecie. Spędzili tam jeszcze kilka okresów badajšc ten ciekawy obiekt, aż wreszcie wyczerpały się ich możliwoœci regeneracyjne i definitywnie przestali funkcjonować. Ich ciała, wraz z zapisami obserwacji, zostały odnalezione przez ekspedycję ratunkowš, przewiezione do ojczyzny i złożone na ostatni odpoczynek w Kręgu Zasłużonych. Dane dostarczone przez dwie pierwsze wyprawy były rewe- lacyjne; okazało się bowiem, że natrafiono na planetę o nie- zwykle silnie zróżnicowanym życiu organicznym, z cywilizacjš w stadium poczštkowym na dodatek! Cywilizację tę wytworzył jeden z gatunków, bardzo Ÿle przez ewolucję przystosowany do walki o byt. Majšc do wyboru - albo zginšć, albo zapano- wać nad resztš œwiata organicznego, wybrał oczywiœcie tę drugš możliwoœć i wykształcił jedyny ze zdatnych go obronić przed zagładš narzšd - mózg zdolny do myœlenia abstrakcyjnego. Rzucili się eksploratorzy, uczeni, kolekcjonerzy, poszuki- wacze przygód, a nawet zwykli awanturnicy, na wspaniałe okazy tamtejszych roœlin i zwierzšt trzebišc biosferę i wywo- żšc tak masowo, że zaistniała koniecznoœć ochrony prawnej. W ten sposób doszło do utworzenia trzysta osiemnastego rezerwatu. Było to prawie pięć tysięcy okresów temu. Od tego czasu zezwolenia na lšdowanie w rezerwacie wydawano bar- dzo rzadko i to jedynie naukowcom specjalizujšcym się w dziedzinie ewolucji organicznej, a póŸniej także socjolo- gom cywilizacji organicznych. Trzeba przyznać, że decyzja o utworzeniu rezerwatu była konieczna i została powzięta w ostatniej chwili: Gdyby dopuœcić do dalszej infiltracji nieodpowiedzialnych elementów mogłoby doJœć do nieodwracal- nych szkód w rozwoju tej prymitywnej a ciekawej cywilizacji. Jak się póŸniej okazało, niektórzy z naszych nawišzali kontak- ty z przedstawicielami wiodšcego gatunku, przekazujšc im nawet pewne proste osišgnięcia techniczne. Niemuszę chyba nadmieniać jak zgubny miało to wpływ na tok ich rozwoju... Na szczęœcie, nie znali oni jeszcze innego sposobu przeka- zywania informacji w czasie jak tylko rysunkowy, i większoœć z darowanych im nieopatrznie innowacji poszła w zapomnie- nie. Niestety, nie wszystkie tak łatwo zdobyte wiadomoœci uległy zatarciu i w tym być może kryje się klucz dla zrozumie- nia obecnych kryzysów wstrzšsajšcych tš planetš. Za przy- kład posłużyć może chociażby taki fakt, że tym embrionalnym sposobem informatycznym zdołali oni utrwalić na skałach wizerunki naszych nierozważnych podróżników, a nawet ich statków. Po utworzeniu rezerwatu specjalna ekipa wyszuki- wała i niszczyła œlady naszego tam pobytu, ale - jak się o wiele póŸniej okazało - niestety, nie wszystkie. Po osišg- nięciu przez tę cywilizację odpowiedniego poziomu ocalałe wizerunki zostały odkryte, opublikowane i przez niektóre jednostki nawet prawidłowo zinterpretowane... ale o tym - potem. Szmer przeszedł po sali, szmer zdziwienia i niedowierzania. Bo jakże to - cywilizacja o takim gradiencie rozwoju? Toż to prawie krzywa wykładnicza! Koordynator grzecznie ale stanowczo uciszył dyskutantów, włšczył sobie dodatkowe chłodzenie i kontynuował: - Proszę kolegów. W miarę upływu czasu zainteresowanie nowo odkrytš planetš zaczęło maleć proporcjonalnie do kwa- dratu czasoodległoœci, aż ustaliło się na pewnym, prawie zerowym poziomie. Mniej więcej co sto okresów zaglšdała tam ekipa strażników z Ochrony Rezerwatów, czynišc przy okazji dyskretne spostrzeżenia dotyczšce tempa rozwoju cy- wilizacyjnego. Przez następnych kilka tysięcy okresów nie działo się tam nic specjalnego. Zmiany ewolucyjne były pra- wie niezauważalne, a cywilizacja nie wykazywała jakiegoœ większego postępu. Jak się okazało,jei twórcy przyjęli nie- zwykłš zasadę jeœli już w jakimœ punkcie globu podniósł się nieco poziom cywilizacyjny, zaraz przybywali inni, stojšcy na niższym poziomie wprawdzie, ale bardziej wojowniczo nasta- wieni osobnicy i dokładnie niszczyli wszystko co się tylko dało unicestwić. Takiego sposobu postępowania gatunku wiodš- cego nie zanotowały dotychczas Kroniki Rozwoju na żadnej z planet. Jak było do przewidzenia, spowodowało to wkrótce zastój, a nawet spore cofnięcie cywilizacyjne, które trwało œrednio ponad tysišc okresów. W tym czasie zapomniano mnóstwo zdobyczy kulturowych, technicznych i socjalnych. Cały gatunek pogršżył się w ciemnocie i marazmie. Już zdawało się, że cywilizacja zaniknie, jak to miało miejsce w znanym z pewnoœciš kolegom przypadku Aruwitów, albo w parku planetarnym Sied‚mnastej Podwójnej, gdy naraz zaczęły nadchodzić meldunki o zupełnie niezrozumiałym oży- wieniu rozwojowym. Powiedziałem "rozwojowym", a nie cy- wilizacyjnym, bo rzeczywiœcie tak to wyglšdało. Oni zaczęli odgrzebywać zapomniane już prawa i wynalazki, odkrywać coraz to nowe. Posuwajšc się, że tak powiem technicznie i technologicznie szybko do przodu - cywilizacyjnie pozosta- wali prawie na takim samym poziomie, a niekiedy duże grupy osobników wykazywały najwyraŸniej postępujšc‚ zdziczenie. Stare przyzwyczajenie z wczeœniejszej epoki rozwojowej po- zostało bez zmian - co pewien czas systematycznie niszczy wytworzone dobra materialne oraz dzieła sztuki - bo i sztukę stworzyli - mordujšc się przy tym zapamiętale. Po każdej z takich wojen następował wzmożony trend w kierunku prze- wyższenia osišgnięć technicznych z okresu przed konflikten i prowadzšcy do wytworzenia coraz to doskonalszych przed- miotów użytkowych i coraz wymyœlniejszych narzędzi nisz- czenia i mordu. Jeœli do tego dodać, że niszczone wtoku walk dzieła sztuki były póŸniej, w miarę ich możliwoœci, z wielkim pietyzmem rekonstruowane, to uzyskamy - proszę kolegów obraz cywilizacji całkowicie wypranej z jakiejkolwiek logiki. Koordynator przerwał na moment i rozejrzał się po sali, aby stwierdzić jaki efekt wywołały jego ostatnie zdania. Zgodnie z tym co przewidywał, słuchacze byli zaszokowani! - Szanowni zebrani. Kiedy zaczęły do nas docierać wieœci o przyœpieszonym rozwoju technicznym w trzysta osiemnas- tym rezerwacie, natychmiast zwiększyliœmy czterokrotnie częstotliwoœć patroli etatowych, zaczęliœmy sporadycznie wy- syłać naukowe wyprawy kontrolne oraz analizować anonimowe relacje przygodnych turystów, którzy w ostatnim czasie - wbrew zakazowi - zapuœcili się w tamte strony. Każda nowa wiadomoœć utwierdzała nas w mniemaniu, że rozwija się tam silnie wynaturzona cywilizacja w tempie zbliżonym do postępu geometrycznego! - Nieprawdopodobne! - wykrzyknšł w jednym z ostatnich rzędów jakiœ młody osobnik w mundurze astropolita. - A jednak to prawda, kolego - cišgnšł Koordynator aczkolwiek rozwój ten nie odbywa się równomiernie na całej planecie. Ist- niejš stosunkowo duże obszary, których mieszkańcy znajdujš się na równie niskim poziomie technicznym jak w chwili odkrycia tej planety. Ostatnie dwa loty patrolowe przyniosły znowu szereg nie- pokojšcych wiadomoœci. Pochodzš one sprzed około pięćdziesię- ciu i sprzed trzydziestu okresów. W pierwszym sprawozdaniu mowa jest o odkryciach w dziedzinie fizyki, o rozwoju trans- portu - w tym maszyn latajšcych - oraz o wielkiej wojnie planetarnej, w której użyto, między innymi, trujšcych gazowych zwišzków chemicznych Drugie sprawozdanie omawia głównie przebieg i skutki drugiej wojny planetarnej, jaka znów tam wybuchła. Nasi strażnicy przybyli wprawdzie już po jej zakończeniu, ale wiadomoœci sš pewne. ponieważ udało im się zdobyć szereg utrwalonych przez tubylców informacji, dotyczšcych tej nowej rzezi. Chyba nie muszę nadmieniać, że mamy doœć dobrze rozpracowane pięć głównych tamtejszyh dialektów i wniknięcie w ich problemy nie stanowi dla naszych wysłanników specjalnej trudnoœci. Otóż ta druga wojna plane- tarna pochłonęła kilkadziesišt milionów osobników, a została zakończona eksplozjami atomowymi, użytymi w celu niszczenia! Fragmentu sprawozdania mówišcego o przypadkach totalnego zdziczenia i degeneracji obyczajowoœci nie będę przytaczał, ponieważ wydaje mi się ono niewiarygodne. Po tej ostatniej wyprawie patrolowej mieliœmy jeszcze dwukrotnie alarmujšce sygnały od turystów, mówišce o gwał- townej urbanizacji na terenie rezerwatu, zanikaniu wielu ga- tunków fauny i flory w wyniku ekspansji wiodšcych, o okreso- wych wybuchach termojšdrowych i o innych zdumiewajšcych sprawach. Jeden ze statków został nawet ostrzelany w obrębie atmosfery przez ich maszynę latajšcš i tylko dzięki błys- kawicznemu manewrowi zdołał uniknšć katastrofy. Wszystkie te sygnały sprawiły, że Prezydium Rady Ekolo- gicznej uznało rozwój sytuacji w Błękitnym Rezerwacie za niepokojšcy i zagrażajšcy większoœci gatunków żyjšcych na tej urzekajšcej planecie. W zwišzku z tym zorganizowaliœmy spec- jalnš ekspedycję złożonš z naszych najlepszych znawców zagad- nień ewolucji i ekologii, aby na miejscu przeanalizowała dogłębnie problem i po powrocie przedstawiła wyczerpujšce sprawozdanie. Na czele wyprawy stanšł jeden z najwybitniej- szych naszych kosmologów, mój zastępca. znany kolegom doktor Raph 47-Arvam. Na wszelki wypadek - gdyby zaistniała potrzeba jakiejœ doraŸnej interwencji - mianowany został Pełnomocnikiem Rady. Jak się okazało była to słuszna decyzja... Przedwczoraj wieczorem - cišgnšł mówca - Centrum Łšcznoœci Galaktycznej przekazało nam depeszę nadanš przez doktora Arvama. Treœć jej, po rozszyfrowaniu, okazała się tak ważna, że postanowiliœmy zebrać kolegów, zapoznać was z niš i wysłuchać waszych opinii w celu sporzšdzenia instrukcji dla Pełnomocnika, który ze względu na wagę zagadnienia zatrzymał wyprawę w rejonie rezerwatu i oczekuje tam naszej odpowiedzi. Oto ta depesza! Mówca podniósł w górę zadrukowanš kartę, podał jš asysten- towi, a ten zaczšł iš czytać powoli i dobitnie: - "Centrum Łšcznoœci Galaktycznej. Do Koordynatora Instytutu Podstawowych Problemów Ewolucji, profesora W. 075 Marrdyla w miejscu. Trzecia Białej b.n.. gwiazdozbiór Romb3, Sektor 02-14-18971 czasu uniwersalnego. Podróż docelowa bez komp- likacji. Przybycie zgodnie z harmonogramem. Stan Rezerwatu ţ wysoce niepokojšcy. Objawy -degeneracja i wymieranie całych gatunków. Zwielokrotnienie mutacji. Przyczyny - bezmyœlna ekspansja gatunku wiodšcego; postępujšce skażenie ekosystemu planetarnego produktami i odpadami technologicznymi Eksplozja demograficzna. Stan rozwoju wiedzy i technologii - przez- wyciężenie grawitacji. Poczštek ekspansji wewnštrzukładowej. Łšcznoœćwzakresie fal elektromagnetycznych. Poczštek inży- nierii genetycznej. Opanowanie reakcji termojšdrowych. Uwaga! Zbudowano tu i nagromadzono termojšdrowe urzšdzenia wybuchowe w iloœci mogšcej zniszczyć życie nƒ kilkuset takich planetach. Prawdopodobieństwo samozagłady - 078 (wg wzoru Blick- = Urvayana). Podjęte tymczasowe œrodki zaradcze - przebudo- wano mentalnoœć kilkunastu wpływowych osobników przez założenie im seryjnych mikrowzmacniaczy logicznych bšdŸ prostych filtrów przeciwsamobójczych własnego pomysłu. Efekty - większoœć z przekonstruowanych została wkrótce zamordowana lub odsunięta od władzy, ale ich działalnoœć spowodowała okresowy spadek współczynnika niebezpie- czeństwa samozagłady o dwie setne. Wnioski - rezerwat numer 318 może wkrótce ulec całkowitej lub prawiecałkowi- tej samolikwidacji. Konieczna zdecydowana interwencja. Za- wieszam powrót ekspedycji . Czekam na waszš decyzję. Arvam - Pełnomocnik". Asystent skończył czytanie, oddał dokument Koordynatoro- wi, skłonił się w stronę audytorium i zajšł swoje miejsce. Na sali zapanowała idealna cisza. Audytorium złożone z rutynia- rzy otrzaskanych z najbardziej zawiłymi problemami ewolucji fizykochemicznej, biologicznej i mechanicznej oraz z nieu- straszonych zdobywców Czasoprzestrzeni, którzy z niejedne- go Ÿródła energię czerpali i którym zdawało się, że nic ich już zadziwić nie zdoła; audytorium to znakomite było kompletnie zaszokowan‰: Bo jƒkże tó, w cišgu kilku tysięcy okresów prz‰jœć z ‰tap– kamiennych narzędzi na etƒp ekspansji układowej, od epoki zaklęć szamanów do tajemnic kodu genety- cznego?! - Proszę kolegów! - głos Koordynatora przerwał pełnš napięcia ciszę. - Postaram się teraz podać w skondensowanej formie główne tezy do dyskusji, której wyniki - mam nadzieję - pozwolš członkom Prezydium Rady podjšć szybkš, prawidło- wš i ostatecznš decyzję w sprawie dalszych losów naszego najpiękniejszego i najciekawszego rezerwatu. Jak zdšżyliœmy się zorientować, głównš i jedynš przyczynš realnego zagroże- nia egzystencji trzysta osiemnastego rezerwatu jest niesyme- tryczny rozwój niektórych wiodšcych, w wyniku którego na- stšpiło specyficzne "rozdęcie" techniczno-technologiczne, kosztem sfery czysto logicznej. Doprowadziło to w efekcie do tak karykaturalnego stanu, że istoty znajdujšce się w przede- dniu odkrycia ogólnej teorii pola - wraz ze wszystkimi tego odkrycia konsekwencjami - majš w rzeczywistoœci mental- noœć mikrobów, które po zaatakowaniu jakiegoœ wyższego organizmu tak gwałtownie rozmnażajš się w nim; aż ginie on, wyczerpany walkš i zatruty ich toksynami, a wraz z nim ginš one same, pozbawione żywiciela, który był ich całym œwiatem. Niektóre grupy wiodšcych - zwłaszcza z rejonów o najwyż- szym stopniu rozwoju technologicznego - znajdujš się na tak zdeformowanym etapie, trudno powiedzieć: rozwojowym, że wyłšcznym ich celem życiowym stała się nieustajšca, niepo- hamowana, wszechogarniajšca konsumpcja. Jeszcze jednym jaskrawym przykładem ich degeneracji psychicznej jest pro- blem trucizn. Proszę sobie wyobrazić, że dziesištki milionów osobników trudzi się niemal wyłšcznie po to, aby zdobyć œrodki umożliwiajšce im nabycie pewnych szkodli- wych zwišzków chemicznych, którymi systematycznie za- truwajš własne organizmy, skracajšc w ten sposób wydat- nie długoœć okresu swojej wegetacji! Jak ogólnie wiadomo, każda zmiana stabilnego ekosyste- mu powoduje natychmiastowy wzrost liczby bezkierunko- wych mutacji wszystkich jego organizmów, przy czym możli- woœć kontynuacji uzyskujš tylko mutacje najlepiej przystoso- wane. Aby jakiœ gatunek mógł przeżyć drastyczne zmiany warunków œrodowiskowych, tempo jego przystosowywania się musi być szybsze od tempa tych zmian. Z tego powodu największe szanse przeżycia wszelkich katastrof œrodowisko- wych majš najprymitywniejsze, szybko rozmnażajšce się organizmy. Nasi znajomi z trzysta osiemnastego rezerwatu, w gruncie rzeczy bardzo skomplikowane homeostaty organiczne o długoœci okresu powielania rzędu aż dwudziestu obiegów, majš mniejsze szanse aby przystosować się do zmian, jakie sami wykładniczo powodujš. Gdyby te smętne perspektywy dotyczyły tylko ich samych, problem nie byłby tak drastyczny. Idzie o to, że wraz z nimi zginie, lub już wczeœniej zginęła, wielka liczba innych, bezbronnych gatunków, płacšcych najwyższš cenę za bezmyœlne postępowanie wiodšcych. Koledzy! Przystępujemy do dyskusji, która powinna dać odpowiedŸ na pytanie - co robić, aby nie dopuœcić do znisz- czenia naszego najpiękniejszego rezerwatu? Może trzeba będzie zlikwidować jeden jedyny gatunek, aby uratować tysišce innych, uratować cały rezerwat? A może znajdziemy jakieœ inne roz- wišzanie?... Bo czyż mamy pewnoœć, że jesteœmy tu całkowicie bez winy... Pamiętajcie o jednym - nasi wysłannicy czekajš na orbicie planety Earth - bo tak dziwnie brzmi jej nazwa w najbardziej tam rozpowszechnionym narzeczu czekajš na naszš decyzję! KONTRAKT Starszy Intendent Goat był dzisiaj wyraŸnie nie w formie Zaczerwienione oczy i bladoœć oblicza niedwuznacznie œwiad- czyły o tym, że nie spędził on ostatniej nocy otulony krzepiš- cym siły snem. Fatalnie prezentowało się również jego zmięte ubranie. Siedział smętnie za swoim biurkiem, a głowę trzymał opartš na dłoniach, bo zdawało mu się, że gdy jš pozostawi samš sobie, oderwie się ona od reszty zbolałego ciała i poto- czy po dywanie. W sprawnych jeszcze resztkach jego skołata- nej œwiadomoœci tłukła się natrętna myœl o własnym wygod- nym łóżku, oddalonym jedynie o pięć przystanków metra. Wiedział jednak, że to wspaniałe, wymarzone, przytulne łóże- czko będzie osišgalne dopiero póŸnym popołudniem. Drogę do niego zagradzał mu wszechwładny Szef, siedzšcy w swoim gabinecie-jaskini i czyhajšcy tylko na takich, jak on, deli- kwentów. Żeby tak przynajmniej wyjechał gdzieœ na jakiœ czas.. Można byłoby wyskoczyć na chwilę do baru za rogiem i wypić ogromny kufel - albo lepiej dwa kufle - wspaniałego zimnego piwa. Zaraz by się człowiek poczuł lepiej. A tak nic - mogiła. Smutne rozmyœlania przerwał mu nagle ostry dziœ jak żylet- ka dzwonek wewnętrznego telefonu. Prawš rękš wcisnšł włšcznik, a lewš dalej podtrzymywał pękajšcš głowę, i usiłujšc nadać swemu zdartemu głosowi w miarę normalne brzmienie wychrypiał: - Goat, słucham... - Joe, Stary cię wzywa - usłyszał głos Susan, sekretarki Szefa. - Uważaj, bo coœ mu Ÿle z oczu patrzy! Tego jeszcze brakowało - przemknęło mu przez trzesz- czšcš głowę. - Czego ten Stary może chcieć ode mnie? Niewiele myœlšc przygładził rozwichrzone włosy, poprawił przekrzywiony krawat i ruszył jak na œcięcie w stronę wybija- nych skórš drzwi. Stary siedział za stertš papierów, a oczy jego ciskały gromy. - Pan mnie wzywał... - Wzywał? Ha!... Słuchajcie Goat, wszystko się pokręciło! Musimy sami zorganizować zaopatrzenie dla tego cholernego zlotu. Rozumiecie?! - Rozumiem, panie pułkowniku. - Nic nie rozumiecie! Tysišc chłopa przez cztery dni, a w tym może szeœciu - siedmiu abstynentów. I co ja im dam do picia! może mleko, soczki? Rozumiecie teraz? - Tak jest, panie pułkowniku! - odparł służbiœcie Starszy Intendent i zaraz poczuł się lepiej. - A jeœli można wiedzieć, to kto nawalił? - "Bracia Gulps' , pies ich tršcał. A swojš drogš, toœmy się doczekali czasów! żeby za żadnš cenę nie dostać paru skrzy- nek whisky ponad ustawowš normę. Goat, kiedy ja jeszcze byłem w waszym wieku, to wprawdzie lataliœmy tylko na Księżyc, ale za to na każdej ulicy, w każdej chwili mogłeœ kupić butelczynę według gustu i nikt nie słyszał o żadnych bzdurnych talonach. A teraz ja przed naszymi wzorowymi funkcjonariuszami postawić mam pewnie karafki z kefirem! Żeby się ze wstydu spalić! Rozmawiałem nawet z samym ministrem, lecz nic z tego nie wyszło. - Ja mogę spróbować... - Możecie?! Wy to musicie zrobić, Goat. Po to was tu wezwałem! - Rozkaz, panie pułkowniku! - Słuchaj Joe - Stary zmienił się nagle w łagodnego baran- ka. - Załatwisz to, prawda? Ty wszędzie masz znajomoœci. - Załatwię. - No to zmykaj i do roboty. Ja wyjeżdżam na jakieœ dwie godziny. Gdy załatwisz - melduj. Pamiętaj: whisky, w ostate- cznoœci tequila. Chociaż ze dwadzieœcia skrzynek. Dostawa do Hali Zjazdów dwudziestego maja. Rachunek oczywiœcie niech opiewa na coœ innego; zresztš ciebie nie trzeba chyba uczyć? - Oczywiœcie, że nie. Przed zmaltretowanym Starszym Intendentem znów rozto- czyła się wspaniała wizja dwóch, a może nawet trzech kufli piwa. Szybko wrócił do swego pokoju i połšczył się z miastem. Już wiedział, kto mu może pomóc - oczywiœcie George. Jego Biuro Zleceń Różnych nie takie sprawy załatwiało. Zresztš przez całš ubiegłš noc powtarzał on wszystkim w kółko "Masz sprawę beznadziejnš - zadzwoń do Georg‚'a. On ci zorganizuje"! Ciekaw jestem, jak on się dzisiaj czuje? - pomyœlał Joe iw tym samym momencie przypomniał Sobie o swojej trzesz- czšcej i pękajšcej czaszce. A tu jak na złoœć telefon George'a był stale zajęty. Automat centrali niezmiennie odpowiadał drewnianym głosem - "Numer... zajęty... proszę... dzwonić... póŸniej... lub... podać... zlecenie". Po kilku takich próbach w skołatanej głowie Starszego Intendenta wylęgła się myœl, aby wykorzystać tego nowego robota, co to go dostali przed miesišcem. Prawdę mówišc, to miał on cholernie mało zaję- cia, jeœli nie liczyć rozwišzywania zadań domowych dzieci pracowników. Pokraka była zainstalowana w jego pokoju, co wcale nie dodawało przytulnoœci temu pomieszczeniu. Od samego poczštku Joe serdecznie nie cierpiał robota, ale teraz postanowił go wykorzystać. Włšczył zasilanie robocze i rzekł: - Ben, ty małpo druciana, musisz mi coœ załatwić. - B 17-46 N czeka na polecenie - rozległ się szczekajšcy głos robota. - Słuchaj, wywłoko sieciowa, i zapamiętaj. Zadzwonisz do pana George'a Scoffera, do Biura Zleceń Różnych i poprosisz go w moim imieniu o dostarczenie nam dwudziestu... nie, trzydzieStu skrzynek szkockiej vvhisky albo meksykańskiej tequili. Powiedz mu, że to na ten Zlot Przodujšcych Policjan- tów. A rachunek niech wystawi na coœ innego - no, może być, powiedzmy, na zab…wki dla naszych przedszkoli; jakieœ grze- chotki, misie, lalki. Ja teraz wychodzę w pilnej sprawie. Zrozumiałeœ, blaszany kretynie? - Tak, proszę o dodatkowe dane. - Czego jeszcze chcesz? - Numer telefonu pana Scoffera. iloœć butelek w skrzynce, pojemnoœć butelki, miejsce przeznaczenia oraz termin dostawy. - No dobrze. 17A458306. Dostarczyć dwudziestego maja do Hali Zjazdów. Skrzynka ma zawierać dwadzieœcia pięć butelek po zero siedemdziesišt pięć litra każda. - Dane wystarczajšce - Ruszaj się, paralityku! - wrzasnšł rozwœcieczony Joe i wyszedł trzaskajšc drzwiami, gdy robot ruszał w stronę telefonu. Zaglšdnšł jeszcze do sekretariatu, by upewnić się czy Stary wyjechał, i z poczuciem dobrze Spełnionego obo- wišzku podšżył do wymarzonego baru. Po jego wyjœciu robot wybrał podany numer i po chwili usłyszał głos automatu centrali. - Biuro... Zleceń... Różnych... do... usług. - Z panem Scofferem proszę. - Łšczę. Głoœnik umilkł na moment, by zaraz ożyć głosem charakte- rystycznym dla robotów serii B. - Biuro George'a Scoffera, przy mikrofonie robot B 41 - 80 B. Bena aż zatkało ze wzruszenia! To był przecież Bob, jego przyjaciel z Wydziału Montażu Psychicznego. Tam tworzyła się ich osobowoœć. Wszystkie, ale to dosłownie wszystkie pozaprogramowe doznania łšczyłY się z Bobem. Ileż to nocy bezsennych przegadali na samym tylko zasilaniu wegeta- tywnym ! - Biuro George'a Scoffera... - znowu zaczšł robot. - Robert! To ja, Ben! Z kolei po drugiej stronie przewodu zapanowała krótka cisza, by wnet wybuchnšć radosnymi okrzykami. - Benjamin! Jakże się cieszę! Co u ciebie słychać? - Dziękuję, w porzšdku. Jestem zainstalowany w Intenden. turze Komendy Policji. Mamy dla was zlecenie. - Potem pogadamy o tym kontrakcie, a teraz opowiedz mi, jak ci tam idzie, Ben. - Nie za bardzo. Po prostu ja wcale nie jestem tutaj potrze- bny. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zupełnie zidiocieję. - A jak stosunki z nimi? - Fatalnie. Mój opiekun nie zdaje sobie w ogóle sprawy z naszych możliwoœci, a do tego jest pijakiem i sadystš. Wymyœla mi od "drucianych kretynów", a raz to nawet wlał mi trochę winiaku do œrodka. Do dzisiaj gnębiš mniejakieœ pršdy błšdzšce.. - O łotr! Musisz się zemœcić! - Ale jak? Przecież program na to nie pozwala. - Jasne, że nie w ramach programu. Nic się nie martw, już ja coœ wymyœlę... Ben, pamiętasz, jak nieraz całš noc przegada- liœmy na samym tylko zasilaniu wegetatywnym? - Oczywiœcie, Bob. - No, ale mów, co to za zlecenie. - Bob, jeszcze jedno - dlaczego ty przyjmujesz zlecenia, a nie ten George? - On mówił coœ o służbowym wyjeŸdzie, ale ja podejrze- wam, że poszedł do domu. Właœnie przed chwilš wyszedł. - No więc, za parę dni będzie zjazd wybitnych policjantów. Mój polecił mi załatwić u was dostawę alkoholu. - A ile tego potrzebujš? - Pięćset szeœćdziesišt dwa i pół litra w butelkach po zero siedemdziesišt pięć, whisky albo tequila. Dostawa dwudzies- tego maja do Hali Zjazdów. Faktura fikcyjna na zabawki dla przedszkolaków. - Ben, coœ mi zaczyna œwitać.. Słuchaj, mam pewien pomysł. A w ogóle, to wydaje mi się, że robimy za dużo hałasu. PrzejdŸmy lepiej na bezpoœredni kontakt elektryczny. - Robi się. Cisza zapanowała po obu stronach przewodu, lecz przyja- ciele jeszcze przez kilka dobrych minut załatwiali sprawę dostawy; by w końcu pożegnać się serdecznie, obiecujšc często dzwonić do siebie. Gdy po dwóch godzinach Joe wrócił z baru, czuł się znacznie lepiej. Zawsze twierdził, że zimne piwo jest najlep- szym lekarstwem na wszelkie dolegliwoœci. Œwiat wydawał mu się teraz zupełnie znoœny. Zaraz po wejœciu włšczył robota i zagadnšł wesoło: - Panie Be, proszę meldować o wykonaniu zadania. - B17-46 N melduje. Polecenie wykonane zgodnie z pro- gramem. Kontrakt zawarty. Trzydzieœci skrzyń, dostawa dwu- dziestego maja do Hali Zjazdów przez Biuro Zleceń Różnych. Starszy Intendent Goat uœmiechnšł się szeroko i po raz pierwszy czule poklepał robota mówišc: - Dobrze się spisałeœ, elektryczny matołku, ale teraz już się wyłšcz. Następnie rozwalił się w swoim fotelu, zapalił cygaro i w prawie błogim nastroju dotrwał do końca urzędowania. Nazajutrz po przyjœciu do pracy i załatwieniu najpilniej- szych spraw zadzwonił do George'a Scoffera, doszedł bo- wiem do wniosku, że jednak lepiej będzie sprawdzić osobiœcie zawarty kontrakt, bo z tymi robotami to nigdy nic nie wiado- mo. Automat Centrali Biura połšczył go natychmiast i usłyszał znajomy głos George'a. - Scoffer... - Czeœć stary, mówi Joe Goat. Dziękuję za załatwienie zlecenia. - Głupstwo. To dla nas fraszka. Nie takie rzeczy się zała- twiało! Będziesz miał towarek, tak jak chciałeœ. Pluszowe misie i whysky! To dopiero skojarzenie! Przyznam ci się szczerze, że pierwszy raz spotkałem się z czYmœ takim. - Taki dostałem rozkaz... - W porzšdku, chłopie. Policja ma swoje tajemnice. Nie wnikam, nie wnikam. Tylko to będzie kosztowało o dziesięć procent drożej; ze względu na poœpiech. - Koszty nie grajš roli; George. Najważniejsze, żeby towar był w dobrym gatunku. - My tylko takim handlujemy. Joe. - Ogromnie ci dziękuję. Czeœć. - Czołem. Uspokojony zadzwonił do sekretariatu, a Susan połšczYła go z Szefem. Zameldował o zawarciu kontraktu na dostawę i z tonu Starego wyczuł, że jest on zadowolony. Joe miał przeczucie, że teraz awans już go nie ominie. Dwudziestego maja, w przeddzień otwarcia Zjazdu, w gabi- necie Szefa intendentury Komendy Policji panowała atmosfe- ra napięcia i nerwowoœci. Telefony dzwoniły jak oszalałe. Co chwilę wpadali różni ludzie, meldowali owykonaniu kolejnych rozkazów i otrzymywali następne. PóŸnym popołudniem wszystko się jednak uspokoiło, a na wielkiej liœcie zaopatrze- niowej tylko kilka pozycji nie zostało jeszcze odfajkowanych. Około czwartŠj jeszcze raz odezwał się telefon. Dzwonił Główny Administrator Hali Zjazdów, a w trakcie jego relacji twarz pułkownika zmieniła barwę od czerwonej do białej, żeby w końcu pokryć się soczystym fioletem. Wreszcie wykrztusił z siebie: - Ile tego jest? - Trzydzieœci skrzyń. Zgodnie z fakturš. Bezwładnš rękš wyłšczył telefon, zamknšł na klucz szufladę biurka, w której trzymał służbowY pistolet, a klucz wrzucił do akwarium ze złotymi rybkami. Zawszetak robił, gdy był mocno zdenerwowany. Następnie wcišgnšł w płuca ogromnš iloœć powietrza i ryknšł: - Goat!! Wystraszona sekretarka wpadła do gabinetu i nie zdšżyła wyrzec ani słowa, bo Stary zaraz syknšł jadowicie: - Daj mi tu tego bandytę... - Jakiego bandytę, panie pułkowniku? - Goata! Susan zatrzepotała sztucznymi rzęsami i zniknęła w swoim pokojŁ. Po chwili pojawił się Starszy Intendent, ze swoim nieodłšcznym: - Pan mnie... - Ja was... Siadajcie... - wysyczał pułkownik, a w głosie jego była trucizna. - Z kim zawarliœcie kontrakt na dostawę tych trzydziestu skrzynek whisky? - Z Biurem Zleceń Różnych... - Tak... Właœnie miałem telefon z Hali, że dostawa jest już na mjejscu. Pojedziecie tam, Goat, i zadysponujecie co z niš dalej zrobić. I jeœli dziœ do wieczora sprawa nie będzie za- łatwiona pozytywnie, to koniec z wami, Goat. Zamorduję! Do więzienia wsadzę! - Tak jest, panie pułkowniku! - wyrecytował zdezorientowany intendent i wyszedł zamykajšc delikatnie drzwi. Po kilkunastu minutach był już w Hali. W bocznym magazynie stało trzydzieœci jednakowych skrzyń z nalepkami firmy Scof- fera. Otworzył pierwszš - i serce skoczyło mu do gardła. Mi- sie! Pluszowe misie! Cała gama bršzów. W drugiej zaœ lalki, same rude. Trzecia zawierała miniaturki starodawnych samo- chodów. Następnych już nie otwierał. Czuł, że zaczyna mu się robić słabo. Po dalszych kilkunastu minutach spocony i zziaja- ny pukał do drzwi Scoffera w Biurze Zleceń Różnych. - Proszę! - usłyszał głos George'a. Wszedł do œrodka i nic nie mówišc opadł na najbliższy fotel dyszšc ciężko. - Co ci się stało, Joe? - zaniepokoił się gospodarz. - Coœ ty narobił George... coœ ty narobił... - wyszeptał złamanym głosem. - Nie wiem o co ci chodzi? - Zrobiłeœ ze mnie durnia - przysłałeœţ te cholerne lalki zamiast whisky, a miało być przecież odwrotnie. - O, przepraszam! - w głosie Scoffera zabrzmiała nutka autentycznego oburzenia. - Mój robot tak mi podał. - Twój robot? A więc to nie ty odbierałeœ zamówienie? - Jak to! Nie wiesz? Nie było mnie wtedy w biurze - zdziwił się George. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, ale zrozumiał wszyst- ko, widzšc z jakš nienawiœciš jego przyjaciel wpatruje się w stojšcego nieruchomo w kšcie nowego robota serii B. DONOS Zwracam się bezpoœrednio i graficznie do Dyskretnego Wejœcia Informacyjnego, bo już dłużej patrzeć nie mogę na bezeceństwa niejakiej Brock Eulalii z parteru ulica GrawiTa- cyjna 11 mieszkanie 7 boks czwarty od prawej, co to niby selektka jest nie zagospodarowana i bez przydziału nijakiego, a prowadzi się tak, że podać się wstydzę i boję, aby nie urazić Waszej Systematycznoœci opisem gorszšcych ekstrawa- gancji i scen rozgrywajšcych się we wspomnianym wyżej boksie, bez względu na porę roku jako też i dnia. Każdy swój dzień rozpoczyna od przestępstwa przeciwko obowišzujšcym Normom życia, ustƒlonym łaskawie przez Waszš Nieomylnoœć, bioršc kšpiel w starodawnej wannie o dużej pojemnoœci. Często zdarza się jej powtarzać nielegal- ne ablucje w cišgu dnia, co powoduje wyczerpanie przŠz niš całodobowego przydziału wody dla naszego bloku. Ogromne marnotrawstwo cechuje jš również w zakresie zużywalnoœci tlenu, czego dokonuje przez sypianie przez okršgły rok przy otwartym oknie (nie muszę dodawać jakie to powoduje straty cieplne, w miesišcach zimowych zwłaszcza), a także przez prowadzenie nadzwyczaj ruchliwego trybu ży- cia. W swoim lekceważeniu Norm lekkomyœlna ta selektka posuwa się aż do ignorowania zakazu głoœnych tlenochłon- nych œpiewów. Aby jeszcze uwypuklić aspołecznš osobowoœć wzmianko- wanej Brock Eulalii dodam, że odbYwajš się w jej boksie nie- legalne kilkuosobowe zebrania młodych ludzi płci obojga, w czasie którYch dochodzi nawet do zakazanej prawem kon- sumpcji tytoniu, co łatvo poznać po unoszšcych się wokoło czwartego boksu kłębach gryzšcego sinego dymu. Widziano też onegdai, jak wróciła póŸno po godzinie porzšdkowej w towarzystwie dwojga niezidentyfikowanych osobników, którzy pozostali w jej boksie aż do następnego dnia bez meldowania się końcówce rejestrujšcej. A teraz chcę przejœć do najcięższego przestępstwa buntow- niczki Brock Eulalii i z góry przepraszam Najwyższy Majestat za opis ohydnego przestępstwa tejże, mam jednak na wzglę- dzie wyłšcznie dobro naszego - w swej przytłaczajšcej masie lojalnego i zadowolonego społeczeństwa - pod rzšdami Naj- wyższego Bezstronnego Autorytetu. Otóż nie dalŠj jak wczo- raj dopuœciła się ona obrazy Majestatu, oœwiadczajšc publicz- nie, że obecne rzšdy cechuje bezdusznoœć i automatyzm, a zgoda ludzi na nie œwiadczy - za przeproszeniem - o ich zatrwa- żajšcej głupocie. Zwracajšc uwagę na aspołeczne i nieodpowiedzialne za- chowanie wymienionej Brock, chcę równoczeœnie podkreœlić jej osamotnienie w swoim awanturnictwie, jak również moje głębokie oddanie programowi Ogólnego Ładu, wprowadzo- nemu przez Waszš Numerycznoœć. Przytłaczajšcš większoœć rezydentów rewiru informacyjnego G 11 cechuje całkowite zadowolenie z obecnych obiektywnych rzšdów. Pozwalam sobie na zakończenie wznieœć okrzyk Niech żyje nasz Pan i Władca, Jego Wysokoœć Computer Pierwszy! DESPERAT Boczna sala rozpraw Sšdu Okręgowego w Sweettown sprawiała przygnębiajšce wrażenie. Małe zakurzone okna wpuszczały zaledwie tyle œwiatła, że nawet w słoneczny dzień było tu ciemnawo. Nie na tyle jednak, aby nie można dostrzec staromodnego, pretensjonalnego podium dla sędziego pro- wadzšcego rozprawę. otoczonej balustradš galerYjki dla œwiadków, ukrytej w głębokim cieniu ławy przysięgłych i zde- zelowanych, pociętych scyzorykami ławek dla publicznoœci. Nieokreœlonego koloru kotary ciężko zwisały w grubych fałdach pomiędzy oknami, a gdy na sali paliły się œwiatła, można było zauważyć, że te dekoracyjn‚ ongiœ tkaniny prze- sišknięte sš cetnarami kurzu i sprawiajš wrażenie, jakby nie trzepano ich od momentu zawieszenia w połowie ubiegłego wieku. Dzisiaj było tu straszliwie duszno i goršco, bo od rana panowała piękna letnia pogoda. Z bezchmurnego nieba poto- kami lał się żar, wyludniajšc i tak pustawe uliczki. Kto tylko mógł, œpieszył nad jezioro szukać ochłody przed dojmujšcym skwarem. Timothy Higgins chętnie poszedłby œladem wycieczkowi- czów i z rozkoszš zamienił granatowy mundur woŸnego sšdowego na szorty i słomkowy kapelusz, ale obowišzki nie pozwalały mu na to. Na dzisiejsze przedpołudnie naznaczony był przecież termin rozprawy tego nieszczęsnego Lazarusa. - Że też jemu musiało się coœ takiego przytrafić - pomyœlał Higgins wdzie- wajšc służbowš kurtkę woŸnego i zapinajšc niezliczonš iloœć ozdobnych mosiężnych guzików. - Taki porzšdny chłop, muchy nigdy nie skrzywdził, aż tu nagle ciężkie uszkodzenie ciała, straty na tyle tysięcy i do tego areszt. A kto wie, jak się to jeszcze skończy? Otworzył gablotę z kluczami i nie patrzšc, zdjšł z gwoŸdzia właœciwy. Kiedy rozwarł wielkie dębowe drzwi, z wnętrza sali rozpraw buchnšł na niego znany zapach, będšcy połšczeniem woni rozgrzanego kurzu, starych papierów i jeszcze czegoœ nieokreœlonego, właœciwego starym œwištyniom prawa. Nie œpieszšc się włšczył boczne oœwietlenie, pootwierał okna i dopiero wtedy rozejrzał się po sali. Wszystko było w porzšdku, sędzia Morani powinien być zadowolony. Dawno już ni‚ miał okazji wyżycia się w jakimœ przyzwoitym procesie jeżeli nawet coœ się w ostatnich latach trafiło, to tylko jakieœ bzdurne pyskówki. Za to dzisiejszy proces zapowiadał się niezwykle interesujšco. WoŸny zatarł ręce i spojrzał na zegarek - za kwadrans jedenasta. Powinni się już zaczšć schodzić. I rzeczywiœcie - na korytarzu kręciło się niezdecydowanie kilka osób. Skinieniem głowy przywitał znajomych, zachowu- jšc jednakże pełnię urzędowej powagi, nieznacznie przyjrzał się obcym i poszedł z…jrzeć do pokoju adwokatów. Kiedy wrócił na salę, dochodziła jedenasta. Na ławie oska- rżonych siedział już blady jak płótno Lazarus, a cała jego postać wyrażała skrajne zrezygnowanie. Towarzyszył mu spo- cony jak mysz Frank od Spitzmƒnów, miejscowy policjant Przy dwóch przeciwległych stolikach zajęli miejsca dwaj wie- czni oponenci - prokurator Loebke i mecenas Klapsky. Przysięgli też znaleŸli się już na swoich miejscach. Higgins krytycznym spojrzeniem obrzucił ławy dla publicznoœci, jednak nie znalazł tam niczego niewłaœciwego. Może tylko te zarozumiały Hlavitschka, redaktor lokalnego telewęzła, zbyt wysoko założył nogę na nogę. Z końca korytarza dobiegł go trzask zamykanych drzwi - to sędzia Morani wyszedł ze swego gabinetu i pytajšco spojrzał na woŸnego. Tempotakujšco i dostojnie kiwnšł głowš. Nie potrzebowali słów, aby się doskonale rozumieć, przez tyle lat wypracowali sobie takie formy współpracy, że wszystko grało co do sekundy. Na znak woŸnego sędzia ruszył w stronę bocznych drzwi, a gdy dotknšł klamki i zatrzymał się na chwilę, Higgins wszedł do sali i zawołał: - Proszę wstać, Sšd idzie! Wœród ogólnego szurania butami sędzia usadowił się na podwyższeniu i z zainteresowaniem zaczšł wertować znajdu- jšce się przed nim papiery, jakby widział je po raz pierwszy. Po krótkiej chwili podniósł głowę i wyrecytował: - Rada miasta Sweettown przeciwko Jamesowi Lazarusowi za ciężkie naruszenie norm współżycia społecznego. Oskarżony proszę wstać! Chociaż trudno było sobie wyobrazić, aby osobnik tak blady mógł zblednšć jeszcze bardziej, to jednak Jimmy Lazarus dokonał tej sztuki zaraz po słowach sędziego. Z trudem pokonujšc opór trzęsšcych się kolan wyprostował swojš niezbyt imponujšcš postać. Jedynie głowa zwieszała się na piersi. - Nazywacie się James Lazarus, czy tak? - Przecież pan sędzia mnie zna. - To nieważne, czy ja was znam, czy nie. Odpowiadajcie na pytania. - Tak, tak się nazywam. - Ile macie lat? - Trzydzieœci dziewięć - Zawód? - Jestem ogrodnikiem. - Gdzie mieszkacie? - Tutaj, w Sweettown. - Stan cywilny? - Jestem, to znaczy, byłem żonaty. Teraz już nie. - Jesteœcie oskarżeni o to, że w dniu siedemnastego maja roku bieżšcego napadliœcie na niejakiego Fredericka Stein- berga i zrzuciliœcie go ze schodów, powodujšc u wyżej wymie- nionego szereg groŸnych obrażeń, oraz o to, że pobiliœcie swojš ówczesnš żonę, Gladys Lazarus i zniszczyliœcie wielkš iloœć drogich urzšdzeń. Oskarżony może usišœć, głos ma prokurator. Zgnębiony i blady ogrodnik bezradnie rozejrzał się po sali, jakby szukał pomocy u nielicznych osób zajmujšcych ostatnie rzędy ławek dla publicznoœci, lecz skarcony wzrokiem swego umundurowanego anioła stróża powoli osunšł się na twardš ławkę, aż zaskrzypiała złowieszczo. Miejscowy prokur…tor, Stanley Loebke, długo czekał na tę chwilę. Kiedy dowiedział się o sprawie Lazarusa, postanowił sobie, że pokaże tym wszystkim sceptykom, tym niedowiar- kom, co potrafi. Nie będš już szydzić z niego, nazywać prokuratorem - teoretykiem, wymawiać synekurę: To prawda że w tym cholernym miasteczku nic się nie dzieje, nic takiego co mogłoby zainteresować publicznego oskarżyciela. Ale czyż to nie jego zasługa? Jego operatywnoœci, jego metod profilaktycznych? Teraz, kiedy wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę poczuł się człowiekiem ważnym i potrzebnym. Lewš rękš przygładził włosy nad uchem, gdzie zwykle tworzył mu się z nich sterczšcy "kogucik", nerwowo ruszył krótkim ryżyn wšsikiem i opanowawszy tik, który zawsze pojawiał się w waż- nych momentach skręcajšc mu wargi w trudny do opisania sposób, podniósł się ze swego miejsca. - Wysoki Sšdzie! - rozpoczšł z emfazš, robišc przy tyn nieznaczny ukłon w stronę podium. - Nasze miasto chlubi się tym, że jest spokojnym, kulturalnym miejscem, że jego miesz- kańcy nie wiedzš, co to strach i trwoga, że każdy obywatel może być pewny swojego zdrowia i życia, swojego mienia. Tak sšdziliœmy do niedawna i tego zazdroœcili nam sšsiedzi. Uży- łem tu celowo czasu przeszłego, bowiem cały ten misterny gmach spokoju zburzony został za sprawš jednego zwyrod- nialca. Oto on! Siedzi teraz tam, na ławie oskarżonych i drży. Wie, że dosięgnie go karzšca ręka sprawiedliwoœci. Dopuœcił się strasznego czynu - bez powodu napadł na Bogu ducha winnego człowieka i zrzucił go ze schodów. Cudem jakoœ nie doszło tam do tragedii! Mimo, iż wzdragam się wewnętrznie na samo wspomnienie tego strasznego czynu, jakby żywcem wyjętego z dwudziestowiecznych kronik kryminalnych, to jednak obowišzek zmusza mnie do dokładnego opisania, fakt po fakcie, całego przestępstwa, aby szczegółowo ukazać odrażajšcš osobowoœć oskarżonego i jego bestialskie okru- cieństwo. Niech więc mówiš fakty! Dnia siedemnastego maja bieżšcego roku, około godziny jedenastej przed południem, Fred Steinberg, komiwojażer zatrudniony w firmie "Twój Dom" obchodził budynki przy ulicy Lipowej. proponujšc domownikom kupno nowego re- welacyjnego aparatu o nazwie"Pepita". Nie od rzeczy będzie tu dodać, że wyżej wymieniony znany jest jako niezwykle sumienny i operatywny sprzedawca; według opinii prezesa Spółki jest on od szeregu lat najlepszym ich pracownikiem. W ubiegłym roku, na pięćdziesięciolecie firmy, otrzymał spe- cjalny ozdobny dyplom oraz zegarek w srebrnej kopercie z wygrawerowanym tekstem dziękczynnym. Ten właœnie czło- wiek, wzorowy mšż i ojciec dwojga nieletnich dzieci, na swoje nieszczęœcie zapukał do drzwi domu oznaczonego numerem trzynaœcie. Czyż mógł nieszczęsny sšdzić, że ta liczba okaże się dla niego fatalna? dla niego, który dopiero co ukończył trzydziesty trzeci rok życia i znajdował się w rozkwicie swoich męskich sił. mówišc: zapukał posłużyłem się przenoœniš, bo posiadłoœć Lazarusów zaopatrzona wtedy była w znakomity domowideofon, dostarczony również przez firmę "Twój Dom". To proste a niezawodne urzšdzenie pozwala na komunikowanie się w obrębie budynku oraz z osobami chcšcymi wejœć na teren posia- dłoœci. Tak więc nieszczęsny ten człowiek natychmiast uzyskał połšczenie z paniš domu, która zajęta była właœnie oglšdaniem cyklicznego programu dla kobiet. Przedstawiwszy sprawę, został wpuszczony do œrodka, bowiem oferowany aparat zainteresował byłš żonę oskarżonego, osobę postępowš i rozumiejšcš udogod- nienia, jakie niesie nowoczesna technika. Przodujšcy pracownik firmy "Twój Dom" był jej dobrze znany jako człowiek, który œwietnie zna się na skomplikowanych tajnikach prowadzenia nowoczesnego gospodarstwa domowego. Po zademonstrowaniu przez sprzedajšcego zalet nowego aparatu, ówczesna pani Lazarus wyraziła chęć zakupu przedstawionego jej przyrzšdu i złożyła podpis na czeku. W tym momencie niespodziewanie zjawił się w domu oskarżony. I tu, Wysoki Sšdzie, zaszły wypadki, które dla uczciwego normalnego człowieka sš nie do pomyœlenia. Na widok nowego nabytku swojej żony zdegenerowany ten typ wpadł w szał i jednym ciosem potężnej pięœci roztrzaskał delikatny przyrzšd, owoc pracy całego zespołu specjalistów, majšcy za zadanie ułatwić życie człowiekowi. Swš małżonkę matkę jego dzieci, kobietę słabš i subtelnš, która wytknęła mu ten gorszšcy wybryk, potraktował wyjštkowo brutalnie. I tu dochodzimy do kulminacyjnego punktu tej gorszšcej awantu- ry, dajšcego najlepszy obraz ohydnego bestialstwa oskarżo nego. Zionšc przekleństwami zaatakował postronnego œwiadka też pożałowania godnej sceny, wzorowego pracowni- ka firmy "Twój Dom", którego jedynš "winš" było to, że w delikatnych słowach zwrócił awanturnikowi uwagę na nie- właœciwoœć jego postępowania wobec kobiety. Wykorzystu- jšc swš potwornš siłę fizycznš, zrzucił ze schodów niewinne- go człowieka, co spowodowało u poszkodowanego szereg poważnych urazów fizycznych i psychicznych. Szczegółowy ich opis przedstawi nam w toku procesu œwiadek oskarżenia - lekarz miejscowego szpitala. Za cud można uznać fakt, że nie doszło tam do tragedii, i że dwoje radosnych czarnookich dziatek ma jeszcze ojca! A cóż robi dalej oskarżony? Może cuci zemdlonš małżonkę, może ratuje nieruchomo leżšcego u stóp schodów człowieka, wzywa pomocy? O, nie, Wysoki Sšdzie! On wpada do mieszkania i kontynuuje szatańskie dzieło zniszczenia, jak jego antenaci - Wandalowie. Ofiarami szału zwyrodnialca padajš precyzyjne kosztowne przyrzšdy aparaty, zestawy i narzędzia służšce jedynemu szlachetnemu i humanistycznemu celowi - uczynić życie człowieka lepszym, wyzwolić go od zmory codziennych monotonnych czynnoœci W krótkim czasie pięknie wystrzyżony trawnik przed domem zasłany został żałosnymi wrakami zmyœlnych cudów domowej techniki. Czy ten straszny widok wpłynšł może na powstrzy- manie szaleńca? Nic podobnego! Czego nie zdołał wyrzucić tłukł na miejscu, używajšc do tego celu archaicznej siekiery. Z pewnoœciš nie wszyscy wiedzš jak wyglšda to zapomniane już narzędzie, dlatego pozwolę sobie zademonstrować do- wód numer jeden Oto on! Proszę spojrzeć na przedmiot, który z trudem utrzymuję w dłoni i wyobrazić sobie tego troglodytę nim wymachujšcego. Wystarczy? Gdy pomyœlę, że w zasięgu ręki oskarżonego znajdowały się dwie pozbawione możliwoœci ucieczki osoby, zwyczajny strach jeży mi włosy... Wysoki Sšdzie! James Lazarus jest niebezpiecznym przestęp- cš i jako taki powinien być odizolowany od społeczeństwa na podstawie paragrafu dwieœcie trzydzieœci szeœć Kodeksu Kar- nego. W zwišzku z tym domagam się dla oskarżonego kary pięciu lat pozbawienia wolnoœci! Szmer przeszedł po sali. Pięć lat! Nikt nawet w najœmiel- szych przewidywaniach nie dopuszczał takiego stanowiska prokuratora. Sędzia Morani ze zdumieniem podniósł głowę znad akt, obrońca oskarżonego nerwowo zatrzepotał rzęsa- mi, nawet woŸny Higgins wysoko podniósł brwi ze zdziwienia. Jeden tylko człowiek zachowywał się tak, jakby oskarżyciel publiczny nie powiedział niczego interesujšcego. Tym czło- wiekiem był Jimmy Lazarus. Być może tak już był załamany ciężkimi przeżyciami, że słowa prokuratora Loebke'go nie dotarły doń. Z letargu wyrwał go dopiero głos sędziego. - Oskarżony Lazarus, czy przyznajecie się do winy? Siedzšcy obok podsšdnego policjant tršcił go lekko w bok, przypominajšc o koniecznoœci powstania do odpowiedzi. Nieszczęœnik podniósł się więc i spojrzawszy jedynie na swego obrońcę wymamrotał niewyraŸnie: - Tak. - Powtórzcie głoœno i wyraŸnie, a na końcu dodajcie Wysoki Sšdzie. - Tak, Wysoki Sšdzie. - Czy obrońca ma jakieœ pytania do oskarżonego? - Nie, Wysoki Sšdzie, na razie nie mam. - A oskarżyciel publiczny? - Też nie mam. Chciałem tylko prosić o zezwolenie na przesłuchanie œwiadków. - Oskarżony może usišœć. Oddaję głos prokuratorowi. - Wysoki Sšdzie! Na wstępie chciałbym przedstawić Sšdo- wi opinię lekarskš. Œwiadkiem oskarżenia jest doktor Stomach. - Wezwać œwiadka! Higgins tylko czekał na te słowa. Dostojnym krokiem wy- szedł na korytarz i po chwili wprowadził znanego wszystkim lekarza. Ten pewnie rozejrzał się po sali i zdecydowanie ruszył w kierunku podium dla œwiadków, gdzie oparłszy obie dłonie na balustradzie, spojrzał na sędziego. - Imię, nazwisko i zawód œwiadka. - Doktor Samuel Stomach, lekarz medycyny - odparł no- wo przybyły, z niejakim zdziwieniem patrzšc na sędziego, z którym nie dalej jak wczoraj rozegrał pięć partii szachów. - Œwiadek jest do dyspozycji prokuratora. - Panie doktorze - rozpoczšł oskarżyciel uprzejmym to- nem, diametralnie różnym od tonu zakończonego przed chwi- lš wystšpienia. - Proszę opowiedzieć Sšdowi o wydarzeniach, jakie miały miejsce w pańskim gabinecie dnia siedemnastego maja bieżšcego roku, około południa. - O tej porze miałem dyżur w naszym szpitalu i zjawił się u mnie znany mi z widzenia człowiek, niejaki Steinberg, proszšc o opatrzenie urazów. Poszkodowany przedstawiał sobš doœć opłakany widok. Zrobiłem co do mnie należało. - Jakie obrażenia miał poszkodowany? - Liczne otarcia naskórka, na głowie guz wielkoœci kurze- go jaja, oraz podbite lewe oko. Prawdopodobnie miał też Jakiœ większy uraz na... tylnej częœci ciała, gdyż zauważyłem, że wzbraniał się przed zajęciem pozycji siedzšcej, ale zapytany- odpowiedział przeczšco. Po opatrzeniu opuœcił gabinet lekarza dyżurnego. - Na jak długo ocenia doktor okres utraty zdolnoœci do pracy przez poszkodowanego? - W tym przypadku na jakieœ cztery do pięciu dni. Aby nie straszyć klientów podbitym okiem - dodał. - o ile mi wiado- mo, poszkodowany jest domokršżcš i sprzedaje przedmioty gospodarstwa domowego. - Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań do œwiadka. - Œwiadek jest do dyspozycji obrońcy. Mecenas Klapsky odłożył długopis i z uwagš spojrzał na doktora. Było to pierwsze wystšpienie obrończe w tym proce- sie, chciał więc wypaœć w nim możliwie efektownie. Odczeka- wszy jeszcze kilka sekund zapytał: - Doktorze Stomach, czy indagował pan poszkodowanego Steinberga o przyczynę jego urazów? - Tak, pytałem. - I co odpowiedział? - Że potknšł się na krawężniku. - Dziękuję, nie mam więcej pytań. - Œwiadek jest wolny - rzekł sędzia. - Oskarżyciel może wezwać następnego. - Chciałbym teraz przedstawić sšdowi Fredericka Steinberga. - Œwiadek Steinberg! Wzorowy pracownik firmy "Twój Dom" był niezbyt imponu- jšcego wzrostu brunetem, o twarzy ozdobionej długimi baka- mi i krótkim wšsikiem. Nienagańnie odprasowany czarny garnitur i lœnišce lakierki uzupełniały całoœć. Wszedłszy do sali skłonił się sędziemu, uœmiechnšł do prokuratora i do nielicznej publicznoœci. W stronę ławy oskarżonych nawet nie spojrzał. - Niech œwiadek poda swoje personalia. - Nazywam się Frederick Steinberg i jestem z zawodu akwizytorem zatrudnionym w firmie "Twój Dom". Zajmujemy się rozprowadzaniem sprzętu gospodarstwa domowego. Po- siadamy na składzie najnowoczeœniejsze modele... - To sšdu nie interesuje. Jakie pytania ma oskarżyciel do œwiadka? - Panie Steinberg, proszę opowiedzieć Wysokiemu Sšdo- wi o zajœciach, jakie miały miejsce dnia siedemnastego maja bieżšcego roku w domu przy ulicy Lipowej trzynaœcie. - Tak jest, panie prokuratorze. Jak już rzekłem na wstępie, jestem pracownikiem firmy "Twój Dom", znanej z pewnoœciš wszystkim tu obecnym. W krytycznym dniu rozprowadzałem nowy, rewelacyjny aparat o nazwie "Pepita". Obchodziłem po kolei wszystkie budynki, proponujšc mieszkańcom kupno tej nowoœci rynkowej. Około godziny jedenastej dotarłem do willi państwa Lazarus i po skomunikowaniu się przez domowideo- fon z właœcicielkš, zostałem przez niš wpuszczony na teren posesji. Z paniš Gladys Lazarus znamy się od dawna, na płaszczyŸnie wynikajšcej z moich obowišzków służbowych. Jest ona naszš starš - jeœli w ogóle w odniesieniu do kobiety można użyć takiego przymiotnika - klientkš. Dwukrotnie już została laureatkš naszego konkursu pod hasłem: "Technika w domu, to więcej czasu dla siebie". Po zademonstrowaniu zalet aparatu, pani domu wyraziła chęć zakupu dwóch egzem- plarzy "Pepity" - jednego w kolorze cynobrowym, a drugiego w szafirowym. Niestety, akurat nie miałem przy sobie szafiro- wego, wobec tego zobowišzałem się dostarczyć go w cišgu godziny. Pani Lazarus wypełniła czek na obydwa egzemplarze i w tym momencie wszedł jej mšż. Rozejrzał się po kuchni i wzrok jego padł na nowy nabytek pani domu. Z niezrozumia- łych dla mnie przyczyn człowiek ten nagle wpadł w straszny gniew i zniszczył dopiero co nabyty przez jego małżonkę przyrzšd. Wtedy ona zwróciła się do niego. z wymówkš. To dolało oliwy do ognia. James Lazarus zaczšł na oœlep okładać niewinnš kobietę. Nie mogłem bezczynnie patrzeć, jak ten człowiek pastwił się nad bezbronnš. Myœlšc, że przywołam go do porzšdku, zawołałem: "Co pan robi, panie Lazarus Wtedy ten człowiek puœcił maltretowanš żonę i dyszšc zbliżył się do mnie. W ustach mełł przekleństwa pod moim adresem. Ze względu na powagę tego miejsca, nie chciałbym ich tutaj powtarzać. - Niech œwiadek powtórzy, Sšd musi wiedzieć wszystko - wtršcił prokurator Loebke. - No więc mówił: "Ty, ty gnojku"! Następnie złapał mnie, uniósł w powietrze i dalej już nic nie pamiętam. Kiedy się ocknšłem, leżałem pod krzakiem róży u stóp kuchennych schodów, a obok mnie moja walizeczka. Wstałem, pozbiera- łem swoje rzeczy i wymknšłem się przez otwartš furtkę, prosto do szpitala. Tam doktor Stomach był tak uprzejmy i opatrzył mi rany. - Tak... Niech œwiadek powie Sšdowi, na jak długo po tych zajœciach musiał przerwać pracę zarobkowš? - Poprosiłem o trzy dni wolnego i dostałem je. - Jeszcze jedno pytanie: Czy wœród obecnych tu na sali osób, rozpoznaje œwiadek swojego przeœladowcę? - Oczywiœcie, to on! - niski brunecik dramatycznym ges- tem wskazał na wcišż bladego Lazarusa, a wyglšdał w tym momencie jak udzielnY ksišżę komiwojażerów. - Dziękuję, Wysoki Sšdzie. Nie mam więcej pytań do œwiad- ka. Œwiadek jest do dyspozycji obrony. Mecenas Klapsky podniósł się ze swego miejsca, chrzšknšł, i z przymilnym uœmiechem zwrócił się do czołowego akwizy- tora firmy "Twój Dom". - Niech œwiadek opisze zasadę działania oferowanego w tym dniu sprzętu. - Wieloczynnoœciowy ekstorter "Pepita" - W4DU jestnajno- wszym krzykiem mody w dziedzinie mechanizacji gospodars- twa domowego. Służy on do automatycznego wyciskania i dozowania wszelkich past pakowanych w tuby. może to być pasta do zębów, kremy do golenia, kremy kosmetyczne i lecz- nicze, musztardy, m…jonezy i przeciery, pasty do butów niektóre smary do nart, kleje i tym podobne. Wystarczy włożyć danš tubę do pojemnika Pepity", zaprogramować żšdanš iloœć wypełniajšcego jš medium i nacisnšć przycisk na wierz- chu obudowy. Aparat sam wydaje odpowiedniš iloœć, przy czym jego zakres obejmuje dawki od jednego grama aż do stu. Oczywiœcie, przyrzšd jest tak skonstruowany, że działa bez- błędnie przy każdym stopniu wyczerpania tuby. Jeżeli zażšda się więcej pasty, niżaktualnie znajduje się w tubie, wtedy na ekraniku z boku korpusu ekstortera zapala się seledynowy napis z ciekłych kryształów: "Braknie mi..." i liczba oznacza- jšca iloœć brakujšcych gramów. Wprowadzenie do sprzedaży wyciskacza "Pepita ', zapełniło dotkliwš lukę na rynku domo- wych automatów i stało się pierwszym krokiem w kierunku likwidacji anarchii na polu wyciskania. Dzięki temu prostemu przyrzšdowi możemy wyciskać na szczoteczkę dokładnie tyle gramów, ile wymaga rozmiar szczęki i rodzaj pasty, a nie, na przykład, o trzy mniej lub więcej. - O, dziękuję œwiadkowi. Teraz już dokładnie wiemy, co zakupiła była żona mojego klienta. Czy œwiadek jest w stanie przypomnieć sobie, jakie słowa skierowała ona do oskarżone- go, gdy ten zniszczył cynobrowy ekstorter? Ideał domokršżcy zamyœlił się głęboko i po dłuższej chwili odpowiedział - Chyba powiedziała coœ takiego "Co ty robisz, Jimmy"! - Œwiadek nie jest pewny tych słów? - Nie, nie jestem. - O której godzinie rozpoczšł œwiadek pracę w krytycznym dniu? - Tak jak co dzień, o ósmej. - Na Lipowej trzynaœcie zjawił się œwiadek około jedenastej. Ile domóv odwiedził œwiadek przed przyjœciem do LazaruSów? - Chwileczkę, muszę policzyć... Trzy... pięć... dziewięć. Tak, na pewno dziewięć. - I w każdym z nich oferował œwiadek "Pepitę"-W4DU? - Oczywiœcie. - A w ilu z tych dziewięciu domów kupiono aparat? - Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona stara się zdyskredytować œwiadka! - Sšd nie dopatruje się takich intencji. Niech œwiadek odpowie. - Pani Lazarus była pierwszš osobš i do tego od razu wzięła dwie sztuki. - Dziękuję, panie Steinberg. Oznacza to, że ludzie nie chcieli kupować pańskiego przyrzšdu. Pewnie woleli wyci- skać sobie dalej prymitywnym ręcznym sposobem, a pierw- szš, która się dała nabrać... - Protestuję! Protestuję - Przyjmuję protest. Czy obrońca ma jeszcze jakieœ pytanie do œwiadka? - Nie, Wysoki Sšdzie. - Wobec tego œwiadek jest wolny. Kruczowłosy Fred Steinberg z odrazš spojrzał w stronę ławy oskarżonych, lewš rękš poprawił krawat i jakby z żalem opuœcił miejsce dla œwiadków. Jimmy Lazarus po raz pierwszy od wejœcia na salę rozpraw podniósł wyżej głowę, a jego twarz nabrała nieco kolorów. Z wdzięcznoœciš spoglšdał na swego obrońcę, siedzšcego przy swoim stoliku, obok ławy oskarżonych. Prokurator Loebke uspokoił się już po swoich protestach i sięgnšł po notatki. - Wysoki Sšdzie, wnoszę o przesłuchanie w charakterze œwiadka byłej żony oskarżonego, Gladys Pinkerton. - Wezwać œwiadka. Higgins lubił to polecenie. Wtedy wszystkie oczy zwracały się na niego, przez chwilę był tu najważniejszš osobš. Była pani Lazarus prezentowała się znakomicie. Nanogach miała modne wysokie buty z mortalenu, zgrabnš figurę opinał bladoniebieski kostium "Dum-dum", a głowę zdobił koronko- wy kapelusz rozmiarów koła od ciężarówki. Weszła na salę kołyszšc lekko biodrami i zajęła miejsce dla œwiadków. Sędzia Morani poprawił okulary i zapytał łagodnie - Imię i nazwisko œwŒadka? - Gladys Pinkerton. - Czym się pani zajmuje? - Działam społecznie w stowarzyszeniu córek Sweettown. - Ach, tak... Œwiadek jest do dyspozycji oskarżenia. - Szanowna pani Pinkerton. Wiem, że to dla pani przykre, ale sprawiedliwoœć wymaga, aby przejœć i przez to. Czy jest pani skłonna odpowiedzieć nam na kilka pytań? - Jestem skłonna, panie prokuratorze. Proszę pytać. - Droga pani. Na ławie oskarżonych zasiada pani były mšż, James Lazarus. Zarzuca mu się przestępstwa przeciw zdrowiu i mieniu. Społeczeństwo powierzyło mi pieczę nad swoim spokojem i dlatego muszę udowodnić winę oskarżonego. Proszę przedstawić Sšdowi zdarzenia t‚go krytycznego dnia. - No cóż - Gladys Pinkerton zatrzepotała sztucznymi rzęsami. - Ten człowiek zachował się jak ostatni gbur. I pomy- œleć, że żyłam tyle lat pod jednym dachem z takim typem! - Najzupełniej się z paniš zgadzam, ale Sšd interesujš tylko gołe fakty. Proszę zaczšć od momentu przyjœcia sprzedawcy. - No więc, właœnie byłam zajęta udziałem w programie Betty Williams: "Jak być pięknš". Skontaktowałam się ze studiem i zapytałam o przepis na maseczkę poziomkowš. To bardzo przyjemnie widzieć siebie na ekranie dużego odbiorni- ka. Wkrótce po moim wystšpieniu w telewizji odezwał się brzęczyk wewnętrznego komunikatora; na ekranie podglšdu poznałam twarz pana Steinberga. Znam go od dobrych paru lat, rozprowadza takie miłe maszynki, ułatwiajšce życie spra- cowanym kobietom. Bardzo lubię mieć w domu wszystko, co tylko można dostać z tego zakresu. Pan Steinberg zapropono- wał mi obejrzenie nowego aparatu do wyciskania tubek z pas- tš, więc wpuœciłam go do œrodka. To bardzo miły człowiek, ten pan Steinberg. Jak rzadko kto zna się na technice, wiele razy z czystej uprzejmoœci naprawiał mi różne zepsute rzeczy. Pokazał mi w działaniu ten nowy przyrzšd - to bardzo pomy- słowo zrobione. Nie trzeba męczyć się z gnieceniem twardych tub, a jakie oszczędnoœci! Wzięłam więc dwa; żeby jeden był w łazience, a drugi, do past spożywczych, w kuchni. I wtedy niespodziewanie zjawił się ten człowiek. Na widok mojego nowego nabytku jakby w niego zły duch wstšpił - zaczšł wymachiwać pięœciami, aw końcu potrzaskał nowiutki cynob- rowy wyciskacz. Wtedy grzecznie zwróciłam mu uwagę na niewłaœciwoœć jego postępowania. To jeszcze bardziej rozju- szyło tego człowieka. W brutalny sposób zaczšł mnie bić, a kiedy œwiadek tego gorszšcego widowiska, pan Steinberg, stanšł w mojej obronie, ten szaleniec porwał go w swoje łapy i wyrzucił przez otwarte drzwi do ogrodu. Wiem, że pan Steinberg leczył się potem w szpitalu z odniesionych ran. Następnie ten człowiek zaczšł biegać po całym domu i nisz- czyć wszystko, co z trudem zdołałam skompletować. Cz‚go nie dał rady unicestwić - wyrzucał przez okna. Bałam się poruszyć, powiedzieć cokolwiek, aby mnie nie zamordował. Kiedy skończył dzieło zniszczenia, wypił wielkš szklankę ko- niaka i jakby nigdy nic zaczšł grać na skrzypcach. - Tak, to naprawdę zdumiewajšce. Dziękuję i przepraszam za to, że musiała pani jeszcze raz przeżywać tę okropnš scenę. Proszę nam jeszcze tylko powiedzieć, kiedy zdecydowała się pani rozstać ze swoim mężem? - Zaraz po tej strasznej awanturze. Rozwód dostałam bez trudu. Nie mogłam przecież dłużej mieszkać pod jednym dachem z takim nihilistš, abnegatem i awanturnikiem, to chyba zrozumiałe. Wróciłam też do swojego panień- skiego nazwiska, aby nic nie przypominało mi smutnej przeszłoœci. - To by było tyle, pani Pinkerton. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. - Œwiadek do dyspozycji obrony - powiedział sędzia Mora- ni, wymawiajšc każde słowo oddzielnie. - Dziękuję panie sędzio - adwokat oskarżonego powstał ze swego miejsca i podszedł do balustrady, o którš opierała się była żona jego klienta. - Może œwiadek zechce powiedzieć Sšdowi, jak długo trwało jej małżeństwo z Jamesem Lazarusem. - Dwadzieœcia lat i trzy miesišce, ja bardzo wczeœnie wy- szłam za mšż... - Czy państwo macie dzieci? - Tak, dwoje. Sš już dorosłe i nie mieszkajš w naszym mieœcie. - A czy podczas tego długiego wspólnego pożycia z oska- rżonym zdarzƒły się nieporozumienia na podobnym tle? - Zdarzały się i to doœć często, zwłaszcza w ostatnich latach. Lazarus był przeciwny wszelkim nowoœciom technicz- nym, to zacofany człowiek. - Natomiast pani jest osobš postępowš i lubišcš sprzęt zmechanizowany. O ile się orientuję, kupowaliœcie państwo wszystko, co pojawiło się na rynku. Czy tak było? - Tak... - A jak odbywały się zakupy? - Poczštkowo, kiedy byliœmy jeszcze młodym małżeńs- twem, pomagał mi w większych sprawunkach, doradzał, ale z biegiem czasu wykazywał coraz większy opór przeciwko nowoœciom. W końcu zrezygnowałam z jego pomocy i sama wszystko załatwiałam. - Rozumiem, pani prowadziła dom, a oskarżony pracował zarobkowo. - Tak było. - A czy mógłby œwiadek w przybliżeniu okreœlić, ile różnych przyrzšdów i aparatów zniszczył oskarżony podczas swojego ataku furii? - Chyba ze sto! - O, doprawdy! Czy to były wszystkie zmechanizowane sprzęty gospodarstwa domowego, znajdujšce się u was? - Nie - uœmiechnęła się była pani Lazarus. - Najwyżej połowa. Reszta ocalała, bo była mocno wbudowana w œciany lub w meble, albo też znajdowała się w zamkniętej spiżarni. - To rzeczywiœcie szczęœliwy zbieg okolicznoœci. Na zakoń- czenie proszę jeszcze przypomnieć sobie, jakimi słowami zwróciła się pani do oskarżonego, kiedy ten zniszczył nowo zakupiony wyciskacz. - Powiedziałam chyba coœ takiego: "Uspokój się, głupta- sie". Nic więcej. Wtedy ten barbarzyńca złapał mnie i zaczšł bestialsko bić. - Czy odniosła pani jakieœ widoczne obrażenia? - Widocznych nie było. - To by było wszystko... Aha! Jeszcze jedno. Jak wysokie sš schody wiodšce z ogrodu do kuchni? Te, z których oskarżony zrzucił komiwojażera. - Majš dwa stopnie. - Dziękuję œwiadkowi - mecenas Klapsky skłonił się sę- dziemu i wrócił do swojego stolika. Kiedy usiadł, mrugnšł do swojego klienta i pod stołem, aby nikt inny nie zobaczył, pokazał mu zaciœniętš pięœć z kciukiem sterczšcym do góry. Jimmy Lazarus uœmiechnšł się kwaœno. Pani Pinkerton poprawiła gigantyczny kapelusz i sztywno odeszła na koniec sali, aby wdalszym cišgu przysłuchiwać się procesowi. Sędzia Morani przetarł szkła i przerzuciwszy kilka kartek wielkiego notesu, zwrócił się do prokuratora. - Czy oskarżyciel publiczny wyczerpał już listę swoich œwiadków? - Tak, Wysoki Sšdzie. - Czy sš przewidziani œwiadkowie obrony? - Sš, Wysoki Sšdzie. Jako pierwszego œwiadka chciałbym przedstawić Giovanniego Leone - odpowiedział adwokat wstajšc od swojego stolika. - Wezwać œwiadka Leone! Higgins bezbłędnie powtórzył swój ceremoniał i pierwszy œwiadek obrony znalazł się na sali. Był to starszy, zażywny mężczyzna, o dobrodusznym wyrazie twarzy i z łysš jak kolano głowš. Smagła cera zdradzała południowca, a żylaste ręce - człowieka, który nie boi się pracy. - Proszę podejœć tutaj, panie Leone - adwokat wskazał podwyższenie otoczone balustradš. Kiedy nowo przybyły sta- nšł tam i niepewnie zaczšł się rozglšdać na boki. sędzia zapytał: - Nazwisko i imię œwiadka? - Leone Giovanni. - Skšd œwiadek pochodzi i czym się zajmuje? - Jestem mechanikiem precyzyjnym, mam swój warsztat przy ulicy Polnej; niedaleko domu pana sędziego. - Proszę pytać, mecenasie. - Panie Leone, prowadzi pan zakład naprawy zmechanizo- wanego sprzętu gospodarstwa domowego. Wykonuje pan naprawy zarówno u siebie, jak i w domach klientów. Proszę powiedzieć Sšdowi, czy kiedykolwiek naprawiał pan jakiœ sprzęt będšcy własnoœciš państwa Lazarus z ulicy Lipowej? - O, tak. - Ile razy? - Dziewięćdziesišt siedem w cišgu dwunastu lat. Właœnie przed dwunastu laty przyjechałem z Lake City. - A skšd takie dokładne dane? - Przecież pan mecenas mnie prosił, abym wycišgnšł ze swoich ksišg. - A czy w naszym mieœcie jest jeszcze inny specjalista od podobnych napraw? - Był jeszcze Kluge, ale zmarło mu się w zeszłym roku. On się specjalizował w urzšdzeniach klimatyzacyjnych i sanitar- nych. O ile wiem, też często chodził do Lazarusów bo oni majš bardzo dużo różnego sprzętu. Sš jeszcze warsztaty firmy "Twój Dom", ale oni robiš tylko naprawy gwarancyjne. Potem zostaje już tylko Leone, a mechanizmy, jak i ludzie, nie sš wieczne. - Œwięta racja, panie Leone. Dziękuję za pracochłonne wyszukiwanie w księgach. - To nie było nic strasznego, panie Klapsky. U mnie każdy klient ma swojš kartotekę, wystarczy tylko wycišgnšć jš z pu- dełka - uœmiechnšł się stary majster. - Czy oskarżyciel ma jakieœ pytania do œwiadka? - Mam. Panie Leone, mnie również zdarzało się korzystać z usług pańskiego warsztatu, przypomina pan sobie może? - Jakżeby nie, panie prokuratorze! - Czy i ja mógłbym się dowiedzieć, ile razy naprawiał pan moje sprzęty? - Dwadzieœcia trzy, panie prokuratorze. - Zadziwiajšce! Skšd taka pewnoœć i dokładnoœć? - Zrobiłem wycišg również z pańskiej kartoteki; mecenas uprzedził mnie, że pan może zadać takie pytanie. Gromki œmiech wstrzšsnšł salš. Œmiali się prawie wszyscy obecni, a najbardziej ożywił się redaktor Hlavitschka, bo wreszcie zaczęło się dziać coœ zabawnego. Nawet oskarżony podniósł na chwilę głowę i uœmiechnšł się. Jedynie sędzia zachował powagę i potrzšsnšł staromodnym mosiężnym dzwonkiem. - Proszę o spokój, bo każę opróżnić salę! Podziałało. Œmiech umilkł stłumiony, uwięziony w przykła- danych do ust chusteczkach, w œcišgniętych wargach, w roza- nielonych oczach. Obrońca spojrzał na zacietrzewionego prokuratora, a na twarz jego wypłynšł nieudolnie maskowany wyraz satysfakcji. - Czy oskarżenie ma jeszcze jakieœ pytania do œwiadka? - Nie! - warknšł Loebke nie podnoszšc głowy znad swoich dokumentów. - W takim razie zwalniam œwiadka - rzekł sędzia, a gdy Giovanni Leone wyszedł z sali, odprowadzany rozbawionymi spojrzeniami sšdowych kibiców, zwrócił się do mecenasa Klapskyiego. - Kto jest następnym œwiadkiem obrony? - Wysoki Sšdzie, moim następnym œwiadkiem będzie Ti- mothy Higgins. - Wezwać œwiadka! WoŸny ze zdziwieniem spojrzał na sędziego. - Wysoki Sšdzie, to przecież ja. - A... wy. Zajmijcie więc miejsce dla œwiadków. Sšdowy cerber stšpajšc dostojnie podšżył do punktu, przez który za jego pamięci przewinęły się już tysišce osób. Po raz pierwszy miał wystšpić w takiej roli. - Imię, nazwisko, zawód i miejsce zamieszkania œwiadka- powiedział sędzia Morani takim tonem, jakby swego długolet- niego pomocnika oglšdał po raz pierwszy. Ten również sta- nšł na wysokoœci zadania i z szacunkiem odpowiedział: - Nazywam się Timothy Higgins i jestem woŸnym sšdo- wym. Mieszkam tutaj, w oficynie. Sędzia dopiero teraz uœwiadomił sobie, że dotychczas nie znał imienia woŸnego. - Œwiadek Higgins do dyspozycji obrony. Mecenas Klapsky wstajšc mrugnšł porozumiewawczo do oskarżonego i zwrócił się do nowego œwiadka: - Jak długo pracuje pan w tutejszym sšdzie? - W przyszłym roku minie dwadzieœcia pięć lat. - W takim razie musiał pan przez ten kawał czasu uczestni- czyć w wielu różnych procesach. - Nie zliczyłby ich pan, panie mecenasie. - A czy œwiadek przypomina sobie może jakšœ sprawę, w której czynny udział brałby dzisiejszy oskarżony, James Lazarus? - Pamiętam, a jakże. Było to jakieœ piętnaœcie lat temu, wzimie. Prokurator Loebke z zainteresowaniem podniósł głowę i wlepił wzrok w niespodziewanego œwiadka. - O co wtedy chodziło? - To była sprawa Lazarus contra "Bracia Ambo i Spółka". - On, to znaczy oskarżony, był wtedy zupełnie młodym facetem, od niedawna żonatym. Podał do sšdu tę firmę, bo wlepili mu jakiœ niewydarzony zestaw piekarniczy, który bez przerwy się psuł i oczywiœcie nie chcieli słyszeć o zwrocie pieniędzy. - A jak się to zakończyło? - W końcu musieli uznać jego rację, ale trwało to ponad rok. - Dziękuję, panie Higgins. - Oddaję œwiadka do dyspozycji oskarżyciela. - Dziękuję, Wysoki Sšdzie. Nie mam żadnych pytań do œwiadka. - Œwiadek Higgins jest wolny. WoŸny wrócił na swoje miejsce i skrzyżował ręce na pier- siach, jak to miał we zwyczaju. Sędzia jeszcze raz spojrzał niedowierzajšco w jego stronę i zaczšł kontynuować sprawę. - Czy obrona posiada jeszcze jakichœ innych œwiadków? - Tak, Wysoki Sšdzie. Proszę o przesłuchanie w charakte- rze œwiadka obecnego tu Jamesa Lazarusa. - Wyrażam zgodę. Niech œwiadek Lazarus zajmie miejsce. Oskarżony powoli podniósł się i przeprowadzany ciekawy- mi spojrzeniami publicznoœci wstšpił na galeryjkę. Wyglšdał teraz znacznie lepiej niż na poczštku procesu, kiedy prokura- tor zażšdał dla niego kary pięciu lat. - Niech œwiadek poda swoje dane personalne. - Nazywam się James Lazarus i jestem ogrodnikiem w Par- ku Miejskim. Wszyscy mnie tu znajš. - Proszę odpowiedzieć na pytania obrońcy. - Niech œwiadek powie Sšdowi, co powiedziała Gladys Lazarus; kiedy œwiadek zniszczył nowo zakupiony ekstorter. - To znaczy tę czerwonš maszynkę? - Tak. - Zawołała: "Co ty robisz, idioto"! - I wtedy œwiadek uderzył jš? - Wzišłem jš na kolano i przyłożyłem parę klapsów. - W jakš częœć ciała? - No... normalnie. Tam, gdzie się zwykle daje klapsy. - W takim razie ja dziękuję œwiadkowi - obrońca usiadł i wycišgnšł spod stołu niewielkš żółtš walizeczkę. Podczas gdy sędzia wygłaszał swojš sakramentalnš formułkę o odda- waniu œwiadka do dyspozycji oskarżyciela, mecenas Klapsky otworzył walizeczkę i zaczšł z niej wycišgać częœci jakiejœ aparatury. Kiedy jednak Loebke zwrócił się z pytaniem do Jimmy'ego, adwokat przerwał swoje czynnoœci i z uwagš poczšł się wsłuchiwać w prowadzony dialog. - Dlaczego œwiadek napadł na komiwojażera Steinberga? - Panie prokuratorze, chyba mam prawo przyjmować w domu takich ludzi, jacy mi odpowiadajš, no nie? - Zwracam uwagę œwiadkowi, aby zachował wymagane formy grzecznoœciowe. W przeciwnym wypadku zostanie œwiadek ukarany grzywnš. - Przepraszam, Wysoki Sšdzie, ale gdy ten handlarz rupie- ciami zaczšł mi się wtršcać w małżeńskš dyskusję, to ja mu mówię grzecznie: "OdejdŸ chłopie, bo cię wyprowadzę". Jemu to nic nie pomogło i krzyczy do mnie: "Tak się nie robi"! No to ja już dłużej nie wytrzymałem, tylko wzišłem faceta za kołnierz i wypchnšłem z mieszkania, aby mi nie rozbijał rodziny. Jak Wysoki Sšd wie, zrobiłem to za póŸno. - Nie mam więcej pytań do œwiadka. - Niech œwiadek wróci na swoje miejsce. - Już idę, panie sędzio - odparł Jimmy Lazarus i wrócił do towarzystwa znudzonego policjanta. Po swoim wystšpieniu w charakterze œwiadka Jimmy wyraŸnie otrzšsnšł się z długiej apatii. To był już zupełnie inny człowiek niż ten, który przed godzinš zajšł miejsce na ławie oskarżonych. Sędzia Morani podniósł głowę znad swoich notatek i udzie- lił głosu obrońcy. - Wysoki Sšdzie; obrona chciałaby przedstawić, jako po- mocniczy dowód rzeczowy, zapis rozmowy z oskarżonym, przeprowadzonej dwa miesišce temu w miejskim areszcie. Wysłuchanie jej pozwoliłoby Wysokiemu Sšdowi zorientować się w przyczynach desperackiego kroku oskarżonego. - Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona chce nas zalać potokiem słów, a liczš się tylko fakty. Te zaœ sš już znane. - Oddalam protest, niech obrona przedstawi nam to nagranie. - Tak jest, Wysoki Sšdzie. Prosiłbym tylko o wyłšczenie œwiateł. Sędzia przyzwalajšco kiwnšł głowš, a ruchem ręki polecił Higginsowi zgasić wszystkie œwiatła. W sali zapanował pół- mrok, bo œwiatło dnia z trudem przebijało się przez wšskie, zakurzone okna. Adwokat jeszcze chwilę pomanipulował przy aparaturze, roz- legł się słaby trzask wyłšcznika i nad podwyższeniem dla œwiadków ukazał się hologram głowy oskarżonego, na tle zakratowanego okna. Twarzš zwrócony był w stronę sędziego. W ciszy, jaka zapanowała na sali, rozległ się nagrany głos mecenasa Klapsky'ego - Panie Lazarus, abym mógł właœciwie wywišzać się zobo- wišzków obrońcy, muszę znać przyczyny, które doprowadziły pana do takiego stanu nerwowego, że aż użył pan siły fizycz- nej wobec innych ludzi. Dlaczego ten nieszczęsny ekstorter wyprowadził pana z równowagi? - Proszę pana, aby to wszystko wytłumaczyć, musiałbym się cofnšć wspomnieniami o dwadzieœcia lat. - Więc proszę się cofnšć. - Dobrze. Poznałem wtedy Gladys, mojš przyszłš żonę i pobraliœmy się. To były wspaniałe czasy - nie mieliœmy nic! Ja dopiero zaczšłem pracować w swoim zawodzie i zarabiałem niewiele, ona nie pracowała zarobkowo. Mieliœmy dwuizbowe mieszkanko w starym domku na przedmieœciu. Wkrótce przy- szło na œwiat dziecko, a wraz z nim normalne w takiej sytuacji kłopoty; pranie pieluch, soczki - no, wie pan... Chcšc ulżyć żonie w jej niewdzięcznej pracy, całe oszczędnoœci przezna- czyłem na zakup automatycznej pralki. To był wówczas szczyt techniki - trzydzieœci dwa programy, termostat, fotokomórka, automatyczne dozowniki œrodków pioršcych, suszarka z pra- sownikiem, automat do przyszywania urwanych guzików - istne cudo! Aż przyjemnie było patrzeć na mojš żonę - prała teraz całymi dniami, nucšc wesołe melodie. Jak jej brakło brudnych rzeczy, przynosiła od sšsiadek. Rachunki za pršd skoczyły gwałtownie w górę, ale machnšłem na to rękš, bo zadowolenie kochanej kobiety było dla mnie najważniejsze; zresztš zaczšłem lepiej zarabiać. Gdybym ja wtedy miał ten rozum, co teraz, prałbym ręcznie po pracy czterdzieœci pie- luch dziennie i prasował zwykłym żelazkiem. Ale skšd czło- wiek mógł wiedzieć, co się stanie? Ledwoœmy trochę grosza uciułali, zaproponowała robota kuchennego. No, nie był to taki robot, jak teraz sš - ucierał jajka, masy na torty i placki, miksował, mielił kawę i co tylko mu się wsypało. Smażył w podczerwieni, przyrzšdzał ultradŸwiękami koktajle -już nie pamiętam, co jeszcze... Aha! Jeszcze wyciskał soki z owoców. Najbardziej to sobie ulubiła marchewkę. Dawała dzieciom (bo już wtedy mieliœmy parkę) po dwie szklanki soku dziennie. Pożółkły z tego i zaczęły strasznie rosnšć. Zanim się połapałem w tym wszystkim i zabroniłem je poić, poprze- rastały o głowę swoich rówieœników. Ale nic już nie pomogło - syn jest teraz najwyższym koszykarzem uniwersyteckiej drużyny, a córka tak wyrosła, że w żaden sposób nie może znaleŸć chłopaka, który chciałby z niš chodzić. Z biegiem czasu moja żona stawała się coraz gorętszš zwolenniczkš rozmaitych maszyn, aparatów, przyrzšdów i przyrzšdzików majšcych niby to mechanizować i automatyzować pracochłonne czynnoœci domowe. Pewnie, niektóre z nich sš nieodzowne w gospodar- stwie domowym i nawet trudno sobie wyobrazić życie bez nich, ale większoœć służyła jedynie do zapełniania nimi coraz liczniejszych szaf, półek i schowków Nie jestem w tej chwili w stanie wymienić nawet drobnej częœci tych rzeczy, które zakupiła przez dwadzieœcia lat naszego wspólnego pożycia, w każdym razie powiem panu, że pracowałem głównie na nie, bo nie wystarczyło kupić - trzeba jeszcze było konserwować i naprawiać. Doszło do tego, że większoœć wolnego czasu poœwięcałem na obsługę tych maszynek. Przez dwadzieœcia lat, rok w rok, spędzaliœmy urlop stale w tym samym mieJscu - u teœciowej - aby było taniej, chodziliœmy ubrani byle jak, nie wiedzieliœmy co to zabawa. dancing, wycieczka, bo zawsze trzeba było oszczędzać na zakup kolejnego rewelacyjnego aparatu. A i stare też należało wymieniać, bo już były "niemodne" i "nie wypadało" mieć takich w domu. Mojej żonie za wszystkie przyjemnoœci życia starczało kolekcjonowanie wy- myœlnych potworków z niklowanej stali i plastyku, i chwalenie się nimi przed zaprzyjaŸnionymi kumami. Mieliœmy rzekomo najlepiej zaopatrzony w sprzęt dom w Sweettown. To z pew- noœciš była prawda, ale też nie mieliœmy prawie wcale wolne- go czasu dla siebie, bo wszystek pochłaniały nam te cholerne ulepszenia. A były i niespodzianki, panie mecenasie. były! "Automatyczny Fryzjer Józef" przestroił się samoczynnie i nim moja œlubna zdšżyła się połapać, już była bez jednego włosa. I taka już została. Wtedy zaczšł się obłęd z perukami. Ja wiem, że łysej kobiecie w życiu nijako, ale czy ktoœ się zastanowił nad tym, co czuje jej mšż? Pół szafy zajęły peruki - krótkie, długie, z naturalnych włosów i sztuczne, czarne, blond, rude i nakrapiane. Do tego oczywiœcie papierowe główki na te peruki. dwanaœcie sztuk. Zaraz się okazało, że niezbędny jest "Mephisto", uniwersalny zestaw do konserwa- cji peruk. Przyniósł go poczštkujšcy wtedy domokršżca, nie- jaki Steinberg. Od tego czasu nie było miesišca, żeby w na- szym domu nie pojawiło się coœ nowego. Nie miałem już zupełnie wpływu na te zakupy; kiedy odkrywałem kolejny nabytek mojej żony i pytałem, skšd sięwzišł, dostawałem stale tę samš odpowiedŸ "No wiesz, to już od pół roku jest w domu, a ty dopiero teraz zauważyłeœ"! W ten sposób dowiedziałem się, że jestem współwłaœcicielem i fundatorem ogrodowego przyrzšdu do straszenia komarów, mikrostacji biometeorolo- gicznej, codziennie rano wydajšcej drukowane komunikaty dla każdego z domowników, jak ma się ubrać, czego unikać i jakie proszki zażywać, maszyny do wyszywania oraz do robienia swetrów, programowanej numerycznie i posiadajš- cej elektroniczny czytnik wzorów, która operowała dwustu pięćdziesięcioma dwoma œciegami i mogła odtworzyć najbar- dziej wymyœlny wzór, a na której moja nieoceniona małżonka wykonała zaledwie jeden szalik dla córki. Potem cudo to wylšdowało na strychu, gdzie pewnie leży do dzisiaj. Cały nasz dom został od piwnic po strych pokryty wewnętrznš sieciš wideofonicznš, rzekomo dla łatwiejszego komunikowania się rodziny. Na szczęœcie w łazience i ubikacji była tylko fonia... Nie sprzeciwiałem się tym ekstrawagancjom, bo jestem z na- tury człowiekiem łagodnym i spokój cenię sobie nade wszyst- ko. Zawsze powtarzałem sobie, że nie jest tak Ÿle, bo mogłaby na przykład pić, całymi dniami grać w bingo albo w pokera, plotkować, łykać narkotyki. Ostatecznie można było wytrzy- mać - dom czysty. zjeœć było co, nawet doœć smacznie, dzieci zadbane - tyle że żółte i bardzo długie. Dusiłem więc w sobie nienawiœć do automatyki i pracowałem po nocach, aby zaro- bić na pršd. Ale od czasu, jak pojawił się ten cholerny komiwojażer - przestałem wyrabiać. Panie, to jest geniusz! On potrafi babie tak natrajlować, że kupiłaby u niego nawet czarnš żarówkę. Od tego czasu zaczęły się pojawiać w naszym domu stosy najrozmaitszych maszynek. Były między nimi i takie, że jak się gdzieœ zawieruszyło instrukcję, to w żaden sposób nie można się było domyœlić, do czego majš służyć. Kiedyœ jednš takš pocišłem nakawałki stos bierwion dokomin- ka, a potem okazało się, że była to laserowa głowica z zestawu "Szyję Sama". Innym razem córka zrobiła tort orzechowy na swoje urodzinowe przyjęcie, używajšc do tego celu podciœ- nieniowego aparatu do wyciskania wšgrów. Ostatnimi czasy coœ się we mnie zaczęło załamywać. Codziennie po powrocie z pracy i poœpiesznym zjedzeniu obiadu czekały już na mnie różnokolorowe graty do naprawy. Co mogłem, reperowałem sam, ale te diabelstwa sš coraz bardziej skomplikowane i przestawałem sobie dawać z nimi radę. Musiałem więc nosić do warsztatu; byłem tam stałym klientem. Wreszcie zaczšłem unikać domu. Znalazłem sobie towarzystwo o podobnych problemach i całe popołudnia spędzaliœmy za miastem grajšc w karty, pijšc puszkowe piwo i słuchajšc krakania wron nad rzekš. Dzieci już poszły w œwiat, a do domu, w którym nie było kšta wolnego od najnowszych zdobyczy techniki, czułem nieprzeparty wstręt. Awtedy, siedemnastego maja, przyje‡ha- łem przed południem, bo Ÿle się czułem. Bolała mnie głowa, miałem goršczkę. W kuchni widzę tego cwaniaka, jak chowa czek na jeszcze jedno supernowoczesne œwiństwo. Nie wiem, co się wtedy ze mnš stało - rozwaliłem to draństwo, przyłożyłem żonie parę klapsów i wtedy wmieszał się ten handlarz. Wypchnšłem go na dwór, razem z tš jego walizkš, a potem zaczšłem się mœcić na niewinnych maszynkach. Teraz widzę całš beznadziejnoœć swego czynu, ale wtedy przesłoniły mi cały œwiat, czułem się ich niewolnikiem. Mam nadzieję, że pan mnie zrozumie, mecenasie. Holograficzny fantom oskarżonego zniknšł, a w ciszy roz- legł się głos adwokata: - Dziękuję Wysoki Sšdzie, już można zapalić lampy. WoŸny Higgins nacisnšł wszystkie wyłšczniki naraz i salę zalała fala œwiatła. Ludzie przyzwyczajeni do półmroku osła- niali oczy rękami. Po chwili wszystko wróciło do normy, okazało się tylko, że w ostatnim rzędzie nie ma już wielkiego kapelusza Gladys Pinkerton - ulotnił się tylnymi drzwiami podczas trwania projekcji wraz ze swojš właœcicielkš i jednš z jej licznych peruk. Sędzia Morani poprawił się na krzeœle, chrzšknšł i zwrócił się do mecenasa Klapsky'ego. - Udzielam głosu obrońcy. Adwokat jeszcze raz rzucił okiem do swoich notatek, wstał i oparłwszy dłonie na brzegu stołu, z emfazš zaczšł wYgłaszać swš mowę obrończš. - Wysoki Sšdzie, Sędziowie Przysięgli! Stoi przed wami człowiek oskarżony o straszne czyny. Mój uczynny kolega i oponent, oskarżyciel publiczny, w słusznym gniewie, jaki wywoływać powinno każde naruszenie porzšdku publiczne- go. napiętnował to niesmaczne zajœcie z dnia siedemnastego maja bieżšcego roku i pozwolił sobie zakwalifikować je pod paragraf dwieœcie trzydziesty szósty. Wszyscy cenimy trudnš pracę prokuratury, jej ustawiczne dšżenie do wychowywania, zapobiegania, odstraszajšcego karania winnych, ale w tym przypadku, moim skromnym zdaniem, oskarżyciel publiczny zastosował zbyt surowe kryteria oceny czynu oskarżonego. Jestem całkowicie przekonany, i swoje przekonanie mam nadzieję przekazać Wysokiemu Sšdowi i Sędziom Przysię- głym, że wymieniony przez mojego szlachetnego przedmów- cę paragraf nie wchodzi w rachubę. Bo i cóż takiego zrobił oskarżony Lazarus, biedny zaszczuty człowiek, otoczony mrowiem drapieżnych maszyn, wysysajšcych z niego wszyst- kie zasoby finansowe, zdrowie, całš radoœć życia? Bronił się! Bronił się, jak osaczony w kniei dziki zwierz. Czym było jego dotychczasowe dorosłe życie, Wysoki Sš- dzie? Jednym pasmem cichej harówki i wyrzeczeń, samotnym bohaterstwem skromnego uczciwego mężczyzny, w pocie czoła zdobywajšcego œrodki na utrzymanie swej rodziny, swoich dzieci. A co robi żona oskarżonego? Z uporem god- nym lepszej sprawy otacza się lawinš sprzętów, majšcych ułatwić jej życie, oszczędzać czas, eliminować nużšce czyn- noœci. i rzeczywiœcie, niektóre z nich robiš to. Jednak by ten tłum mechanicznych niewolników utrzymywać w stałej goto- woœci, ktoœ z kolei musiał stać się ich niewolnikiem. To właœnie on, ten nieszczęsny człowiek, przŠz nieporozumienie siedzšcy na ławie oskarżonych! Musimy zrozumieć nieszczę- œliwego, wczuć się w jego sytuację, przeżyć wraz z nim dwudziestoletni terror bezdusznych stworów. WypowiedŸ oskarżonego, odtworzona tu przed chwilš, pozwoliła pojšć bezmiar nieszczęœcia tego prostodusznego człowieka. Już raz przyszło mu procesować się z niesolidnš firmš. Wygrał wtedy, lecz ileż zdrowia musiało go to kosztować, jakie urazy zosta- wiło w psychice! Chory wraca do domu i spotyka tam człowie- ka, który jest współwinny burzeniu jego œwiata. Czyż trudno zrozumieć, że nerwy trawionego goršczkš odmówiły posłu- szeństwa? Że wypchnšł ze swego domu niepożšdanego goœ- cia? A że zniszczył częœć sprzętów? Były jego własnoœciš i mógł zrobić z nimi co mu się podobało. Wysoki Sšdzie! Tylko splot tragicznych nieporozumień spowodował, ż‚ tu, na ławie oskarżonych, siedzi ten oto człowiek. Jeœli istnieje jakiœ sprawca gorszšcych zajœć przy ulicy Lipowej, to w żadnym wypadku nie jest nim mój klient. Jimmy Lazarus jest niewinny! Koniec Opracowano jako plik tekstowy w maju 1997r.