SAMOTNOŚĆ
Autorka : URSULA K. LE GUIN
HTML : Argail
Aneks do "UBÓSTWO: Drugi raport na temat JedenastejSoro"
pióra Mobila Entselenne'temharyonoterregwis Liść, dostarczony
przez jej córkę,- Pogodną
Moja matka, badaczka-etmolog, zadała sobie trud, by dowiedzieć się
czegokolwiek na temat mieszkańców Jedenastej-Soro, traktując to jak osobiste
wyzwanie. Fakt, iż aby sprostać temu wyzwaniu, wykorzystała swoje dzieci, może
być postrzegany jako wyraz egoizmu bądź skrajnej bezinteresowności. Teraz, po
lekturze jej raportu, wiem, iż w końcu zdała sobie sprawę, że postąpiła źle.
Świadoma, ile ją to wszystko kosztowało, ogromnie pragnęłabym wyrazić jej
wdzięczność za to, że pozwoliła mi rozwinąć się jako osobie.
Wkrótce po tym, gdy sonda automatyczna doniosła, że jedenastą planetę układu
Soro zamieszkuje społeczność o rodowodzie hainskim, matka wstąpiła do załogi
orbitalnej, podejmując pracę w ekipie obsługi trzech Pierwszych Obserwatorów na
powierzchni globu.
Spędziła cztery ostatnie lata w nadrzewnych miastach pobliskiej Huthu. Mój
brat, Urodzony Wśród Radości, miał osiem lat, ja zaś liczyłam ich pięć; matka
chciała na rok albo dwa podjąć jakąś pracę na pokładzie statku tak, abyśmy mogli
pouczęszczać trochę do szkoły o profilu haińskim. Mój brat uwielbiał dżungle
Huthu, chociaż jednak potrafił piąć się na drzewa ze zręcznością małpy,
praktycznie nie umiał czytać, a poza tym oboje byliśmy jasnoniebiescy od
skórnego grzyba. Podczas gdy Ury uczył się czytać, ja przywykałam do noszenia
odzieży, a wszystkich nas poddawano kuracji antygrzybicznej, matkę w takim
stopniu zaintrygowała Jedenasta-Soro, w jakim Pierwszych Obserwatorów zbiła z
tropu.
To wszystko jest zawarte w jej raporcie, opowiem jednak w takim porządku, w
jakim się od niej dowiadywałam, to mi bowiem pomoże przypomnieć sobie i
zrozumieć. Sonda dokonała zapisu miejscowego języka i Obserwatorzy poświęcili
rok na jego opanowanie. Liczne wariacje dialektowe usprawiedliwiały popełnianie
błędów i akcent. Obserwatorzy zatem donieśli, iż język nie stanowi problemu. A
jednak istniały kłopoty z porozumiewaniem się. Obaj mężczyźni stwierdzili, że
żyją w izolacji, są traktowani podejrzliwie i wrogo, nie są w stanie nawiązać
jakichkolwiek kontaktów z tamtejszymi mężczyznami, wiodącymi w odosobnionych
domach samotnie lub w parach pustelniczy żywot. Napotykali społeczności złożone
z podrostków i usiłowali się z nimi porozumieć, ilekroć jednak wkraczali na
terytorium takiej grupy, chłopcy albo umykali, albo też robili wszystko, żeby
ich uśmiercić.
Kobiety, zamieszkujące - jak to określali - "rozproszone wioski",
przeganiały Obserwatorów ciskając w nich kamieniami, kiedy tylko zanadto
zbliżali się do domów.
- W moim przekonaniu - zameldował jeden z Obserwatorów - społeczna aktywność
Sorowian ogranicza się do kamienowania przybyszów.
Żaden z nich nie odbył z tubylczymi mężczyznami rozmowy dłuższej niż
trzyzdaniowa; jeden z nich sparzył się z kobietą, która zabłądziła w okolice
jego obozowiska - doniósł, iż jakkolwiek jednoznacznie i natarczywie czyniła mu
awanse, sprawiała wrażenie rozstrojonej jego wysiłkami by wszcząć rozmowę, nie
udzielała żadnych odpowiedzi na pytania i odeszła, ledwie dostała to, po co
przyszła.
Obserwatorce pozwolono zająć pustą chatę w "mosce" (babimkręgu) złożonej z
siedmiu domostw. Dokonała znakomitych obserwacji codziennego życia w takim
stopniu, w jakim mogła się mu przyglądać, odbyła kilka rozmów z dorosłymi
kobietami i bardzo wiele - z dziećmi; stwierdziła jednak, że ani razu nie
zaproszono jej do domu innej kobiety, nie zasugerowano, że mogłaby w czymś pomóc
ani nie pospieszono z ofertą jakiejkolwiek pomocy. Pogawędki dotyczące
rutynowych, codziennych spraw nie były przez mieszkanki wioski mile widziane;
dzieci, jedyni informatorzy Obserwatorki, nazywały ją Ciotką-Pleciugą. Jej
anormalne zachowanie sprawiło jednak, że pozostałe kobiety zaczęły okazywać
wobec niej rosnącą nieufność i niechęć, powstrzymując potomstwo przed dalszymi
kontaktami. Opuściła wieś.
- Nie ma możliwości - oznajmiła mojej matce - aby czegokolwiek dowiedział
się tam dorosły. Nie zadają pytań i nie udzielają na nie odpowiedzi.
Wszystkiego, co wiedzą, uczą się w dzieciństwie.
Aha! - mruknęła pod nosem matka, patrząc na Urego i na mnie. Następnie
poprosiła o rodzinne przeniesienie na Jedenastą-Soro, występując o status
Obserwatorki. Stabile przeprowadzili z nią przez ansible długą rozmowę
kwalifikacyjną, porozmawiali z Urym i nawet ze mną - nie pamiętam tej rozmowy,
matka mi jednak później mówiła, że opowiedziałam Stabilom wszystko o swoich
nowych pończoszkach - następnie zaś wyrazili zgodę. Statek miał pozostawać na
bliskiej orbicie, mając w załodze poprzednich Obserwatorów, matka zaś winna była
utrzymywać z nim codzienny, jeśli to możliwe, kontakt radiowy.
Moje wspomnienia z nadrzewnego miasta i zabaw, jakim oddawałam się na
pokładzie statku z kociakiem prawdziwym czy też fantomatycznym, są mgliste.
Pierwsze naprawdę wyraźne dotyczą naszego domu w babimkręgu. Jest w części
podziemny, w części zaś wystaje nad powierzchnię i ma ściany z wylepionych gliną
splecionych gałązek. Stoimy z matką na dworze w ciepłym blasku słońca. Rozdziela
nas wielka błotnista kałuża, do której Ilry wlewa wodę z uszczelnionego gliną
kosza potem biegnie nad strumyk po kolejną porcję. Ja z uciechą mieszam błoto
dłońmi, aż staje się gęste i spoiste. Nabieram go w złożone dłonie i ochlapuję
ścianę w miejscu, gdzie wciąż przezierają gałązki.
- Dobrze! Doskonale! - powiada matka w naszym nowym języku, a ja zdaję sobie
sprawę, że oto wykonuję prawdziwą pracę. Naprawiam dom. Wykonuję ją dobrze,
prawidłowo. Jestem osobą kompetentną. Nie miałam co do tego wątpliwości, dopóki
tam mieszkaliśmy.
Wieczorem jesteśmy w domu i Ury przez radio rozmawia ze statkiem, ponieważ
tęskni za pogawędkami w starym języku, a poza tym ma ich informować o różnych
rzeczach. Matka splata koszyk i przeklina z powodu porozszczepianych witek. Ja
śpiewam piosenkę, żeby nikt z babiegokręgu nie usłyszał, jak Ury przemawia w
dziwnym języku, a zresztą bardzo lubię śpiewać. Tej piosenki nauczyłam się dziś
po południu w domu Hyuru. Codziennie bawię się z Hyuru. "Bądź świadoma, słuchaj,
słuchaj, bądź świadoma" - śpiewam. Matka przestaje kląć, słucha, a potem włącza
magnetofon. W palenisku wciąż jarzy się ogień, na którym przyrządząliśmy kolację
- smakowite kłącza pigi, mogę jeść pigi w nieskończoność. Jest ciemno, ciepło, w
powietrzu unosi się zapach pigi i płonącego duhur, święty, mocny zapach,
odpędzający czary i złe uczucia, a kiedy śpiewam "Słuchaj, bądź świadoma",
ogarnia mnie coraz większa senność i zaczynam tulić się do matki, która jest
ciemna, ciepła i roztacza matczyny zapach, mocny i święty, pełen dobrych uczuć.
Nasze codzienne życie w babimkręgu przebiega wedle ustalonego wzoru. Później
na statku, dowiedziałam się, że ludzie żyjący wśród sztucznie skomplikowanych
sytuacji, nazywają takie życie "prostym". Nigdy i nigdzie nie spotkałam nikogo,
kto uważał, że życie jest proste. Moim zdaniem życie czy też czas wydają się
proste, kiedy człowiek pomija szczegóły - tak jak z orbity każda planeta wydaje
się gładka.
Z pewnością nasze życie w babimkręgu było łatwe w tym sensie, że nie
mieliśmy problemów z zaspokajaniem wszelkich potrzeb: jadalne rośliny, które
można było pozyskać drogą zbieractwa czy uprawy, występowały w obfitości, temas
i rett dostarczały przędzy na odzież i pościel, trzcina zaa - materiału na kosze
i strzechy, my, dzieci, miałyśmy partnerów do zabaw w innych dzieciach, w
matkach - troskliwe opiekunki, a poza tym masę rzeczy, których należało się
nauczyć.
To nie są sprawy proste, chociaż dość łatwe, jeśli człowiek wie, jak się do
nich zabrać, jeśli jest świadomy szczegółów.
Nie było to jednak łatwe dla mojej matki - przeciwnie: trudne i skomplikowane.
Musiała udawać, że zna szezegóły, podczas gdy się ich dopiero uczyła, a poza tym
spoczywał na niej obowiązek meldowania o naszym sposobie życia - i wyjaśniania
go - ludziom, którzy nie mieli o nim pojęcia. Dla Urego wszystko było łatwe,
dopóki nie stało się trudne, ponieważ był chłopcem. Ja nigdy nie miałam żadnych
kłopotów. Uczyłam się rozmaitych prac, bawiłam się z dziećmi i słuchałam
śpiewania matek.
Pierwsza Obserwatorka miała słuszność: dorosła kobieta w żaden sposób nie
mogła się nauczyć, jak posiąść duszę. Matka nie mogła iść posłuchać śpiewu innej
matki, bo byłoby to zbyt niezwykłe. Ciotki doskonale zdawały sobie sprawę, że
nie odebrała zbyt starannego wychowania i nauczyły ją wielu rzeczy, chociaż
matka nie zdawała sobie z tego sprawy. Doszły do wniosku, że matka matki musiała
być nieodpowiedzialna i zamiast osiąść w babimkręgu ruszyła na włóczęgę, co nie
pozwoliło jej córce odebrać właściwego wychowania. To właśnie dlatego nawet
najbardziej wyniosłe z ciotek pozwalały, bym słuchała wraz z ich dziećmi,
umożliwiając mi w ten sposób zdobycie wykształcenia. AIe przecież nie mogły
zapraszać do swoich domów dorosłej. Przekazywaliśmy jej z Urym wszystkie
zapamiętane pieśni, ona zaś powtarzała je do radia albo też nam kazała je do
radia powtarzać.
W gruncie rzeczy jednak nigdy tak naprawdę nie zrozumiała tego. Bo jakże
mogłaby zrozumieć, skoro zaczęła się uczyć w swoim wieku i spędziła całe życie
wśród magów?
- Bądź świadoma! - przedrzeźniała moje uroczyste i prawdopodobnie irytujące
małpowanie ciotek i dużych dziewczyn. - Bądź świadoma! Ile razy dziennie to
powtarzają? Bądź świadoma c z e g o ?, Nie są nawet świadome, co oznaczają te
ruiny, nie są świadome własnej historii... ba, nie są nawet świadome istnienia
bliźnich! Nie rozmawiają ze sobą! Bądź świadoma... myślałby kto.
Kiedy przekazywałam jej opowieści Sprzed Czasu, których wraz z ich córkami
wysłuchiwałam z ust Ciotki Sadne i Ciotki Noyit, często doszukiwała się w nich
niewłaściwych znaczeń. Opowiedziałam jej na przykład o Ludzie, ona zaś odrzekła:
- Z niego właśnie wywodzą się ludzie obecnie zamieszkujący planetę.
A gdy odparłam:
- Wcale teraz nie żyją tu ludzie - nic nie zrozumiała. Nie zrozumiała nawet
wtedy, kiedy dodałam: - Żyją tu teraz osoby.
Ury bardzo lubił historię o Mężczyźnie Który Mieszkał z Kobietami - o tym
jak trzymał kobiety w chlewiku niczym szczury przeznaczone do spożycia, jak
wszystkie zaszły w ciążę i powiły po setce dzieci jak wreszcie z tych dzieci
wyrosły potwory, które pożarły ojca i matki,a w końcu pozjadały się nawzajem.
Matka wyjaśniła nam, że opowieść jest parabolą przeludnienia, które dotknęło tę
planetę wiele tysięcy lat temu.
- Nie, wcale nie jest - zaoponowałam. - To przypowiastka moralna.
- Cóż, tak - zgodziła się matka. - A jej przesłanie brzmi: nie miej zbyt
wielu dzieci.
- Ależ nie o to chodzi! - upierałam się. - Któż mógłby urodzić setkę dzieci,
nawet gdyby tego bardzo chciał? Mężczyzna był czarnoksiężnikiem. Uprawiał magię.
A kobiety razem z nim. Tak więc, oczywiście, ich dzieci były potworami.
Kluczem, rzecz jasna, jest słowo "tekell", tak zgrabnie przetłumaczalne na
haiński słowo "magia", określające kunszt lub moc gwałcącą prawa natury. Matce
trudno było zrozumieć, że pewne osoby naprawdę uznają większość więzi
międzyludzkich za nienaturalne, że związek małżeński czy rząd może być
postrzegany jako złe zaklęcie rzucone przez czarnoksiężników. Ludziom jest
bardzo trudno uwierzyć w magię.
Statek uporczywie pytał, czy dzieje się nam dobrze, a co pewien czas jakiś
Stabil wchodził swoim ansiblem na naszą radiową częstotliwość, poddając matkę i
nas prawdziwemu przesłuchaniu. Matka zawsze umiała jakimś cudem przekonać
rozmówców, że chce pozostać mimo swoich stresów, że skutecznie wykonuje pracę, z
którą nie potrafili się uporać Pierwsi Obserwatorzy, my zaś, Ury i ja, czujemy
się jak ryby w wodzie, przynajmniej tak wyglądało to na początku. Sądzę, że
matka również była szczęśliwa, kiedy tylko przywykła do niespiesznego tempa
życia i okrężnych sposobów, jakimi musiała się uczyć różnych rzeczy. Dokuczała
jej samotność, doskwierał brak rozmów z innymi dorosłymi, powtarzała, że bez nas
pewnie by popadła w szaleństwo. Jeśli nawet tęskniła za seksem - nie pokazywała
tego po sobie, moim jednak zdaniem jej raport jest niekompletny w tej kwestii,
być może dlatego, że nie potrafiła się z nią uporać. Wiem, że kiedyśmy
zamieszkali w babimkręgu, dwie ciotki, Hedimi i Behyu, utrzymywały stosunki
seksualne i że Behyu zalecała się do mojej matki; ale matka się nie połapała,
ponieważ Behyu nie wyrażała intencji w zrozumiały dla niej sposób. Nie potrafiła
pojąć, że można uprawiać seks z osobą, do której domu nie ma się wstępu.
Kiedyś, gdy miałam jakieś dziewięć lat, po wysłuchaniu opowieści kilku
starszych dziewcząt zapytałam matkę, dlaczego nie chce wyruszyć na włóczęgę.
- Zajmie się nami Ciotka Sadne - dodałam z nadzieją. Miałam dość statusu
córki niewykształconej kobiety. Pragnęłam żyć w domu Ciotki Sadne i być kimś
takim jak jej dzieci.
- Matki się nie włóczą - odparła z urazą, tonem ciotki.
- Ależ czasem to robią - nie dawałam za wygraną.
- Muszą to robić, bo jakże mogłyby mieć więcej niż jedno dziecko?
- Odwiedzają mężczyzn osiadłych w pobliżu babiegokręgu. Pragnąc drugiego
dziecka Behyu wróciła do Mężczyzny ze Wzgórza Czerwona Gałka. Sadne, kiedy się
jej zbiera na seks, bywa u Kulawego Mężczyzny z Dolnego Biegu Rzeki. Znają
tutejszych mężczyzn. Żadna z matek nie wypuszcza się na włóczęgę.
W czasie mojego dzieciństwa mężczyźni stanowili dla mnie mało interesującą
tajemnicę. Często występowali w opowieściach Sprzed Czasu, rozprawiały również o
nich dziewczęta ze śpiewaczego kręgu; rzadko ich jednak widywałam. Czasem
podczas wypraw zbierackich zdołałam spostrzec któregoś z nich, nigdy jednak w
bezpośredniej bliskości babiegokręgu. Latem ogarnięty tęsknotą za Ciotką Sadne
Kulawy Mężczyzna z Dolnego Biegu Rzeki zaczynał szwendać się opodal babiegokręgu
- nie w zaroślach, rzecz jasna, czy też nad rzeką, gdzie mógłby zostać uznany za
łotrzyka i ukamienowany; lecz po otwartej przestrzeni na zboczach wzniesień,
doskonale dla wszystkich widoczny i łatwy do rozpoznania. Hyuru i Ditsu, córki
Ciotki Sadne, mówiły, że matka uprawiała z nim seks podczas swojej piórwszej
włóczęgi i odtąd zawsze się z nim kochała ani razu nie próbując szczęścia z
innymi okolicznymi mężczyznami.
Opowiedziała mi również, że pierwszym dzieckiem, jakie wydała na świat, był
chłopiec, którego utopiła, ponieważ nie chciała wychowywać dziecka tylko po to,
by się później z nim rozstać. Obie, tak samo jak ja, miały w tej sprawie
mieszane uczucia, rzecz jednak nie należała do niezwykłych. Wysłuchałyśmy między
innymi historii o utopionym chłopcu, który wyrósł w głębinach, pochwycił swoją
matkę, gdy ta przyszła się kąpać, a potem przytrzymywał pod wodą, żeby też się
utopiła - ale matce udało się umknąć.
Tak czy inaczej, kiedy Kulawy Mężczyzna z Dolnego Biegu Rzeki spędził już na
zboczach wzgórz kilka dni, śpiewając długie pieśni i to zaplatając, to
rozplatając swoje również bardzo długie włosy, Ciotka Sadne oddalała się, by
spędzić z nim noc albo dwie, a po swoim powrocie sprawiała wrażenie osoby
wyniosłej i odpychającej.
Ciotka Noyit wyjaśniła mi, że pieśni Kulawego Mężczyzny z Dolnego Biegu
Rzeki są magiczne, przy czym nie rzucają zwyczajnych złych czarów, lecz, jak to
ujęła, dobre zaklęcia:
- Ale nawet w połowie nie ma tych czarodziejskich mocy co pewni mężczyźni,
których kiedyś znałam - dodała Ciotka Noyit, uśmiechając się do swoich
wspomnień..
Nasza dieta, jakkolwiek smakowita, była uboga w tłuszcze, co zdaniem matki
wyjaśniało nader późne pokwitanie; dziewczęta rzadko zaczynały miesiączkować
przed piętnastym rokiem życia, chłopcy ząś dojrzewali znacznie później. Niemniej
jednak kobiety spoglądały na chłopców spode łba ledwie ci zdradzali jakiekolwiek
oznaki dorosłości. Najpierw zawsze ponura Ciotka Hedimi, potem Ciotka Noyit, a
wreszcie nawet Ciotka Sadne zaczęły odwracać się od Urego, ignorować go, nie
odpowiadać na jego pytania.
- Co ty wyprawiasz, bawiąc się z dziećmi? - spytała go pewnego razu Ciotka
Dnemi tak surowo, że wybuchł płaczem. Nie miał jeszcze czternastu lat.
Młodsza córka Sadne, Hyuru, była moją siostrzaną duszą, czy też, jakbyście
powiedzieli, moją najlepszą przyjaciółką. Jej starsza siostra, Didsu,
uczestnicząca obecnie w śpiewaczym kręgu, pewnego dnia zagadnęła mnie, mając
bardzo poważny wyraz twarzy.
- Ury jest niezwykle przystojny - oświadczyła. Zgodziłam się z jej opinią,
przejęta poczuciem dumy.
- Niezwykle duży i niezwykle silny - dodała. - Silniejszy niż ja.
Znów, podbechtana, zgodziłam się z jej zdaniem, a potem zaczęłam się
wycofywać.
- Nie rzucam żadnych czarów, Godi - powiedziała.
- Kłamiesz - odparłam. - Powiem twojej matce!
Didsu pokręciła głową.
- Usiłuję mówić prawdę. Jeśli mój lęk budzi w tobie lęk - nic na to nie mogę
poradzić. Nie może być inaczej. Rozmawiałyśmy o tym w śpiewaczym kręgu. Wcale to
we mnie nie budzi zachwytu - oznajmiła, a ja pojęłam, że mówi szczerze miała
dobrotliwe oczy i dobrotliwą twarz, zawsze była wśród nas, dzieci,
najdelikatniejsza.
- Gdyby tak wciąż mógł być dzieckiem powiedziała. - Gdybym ja mogła nim
być... Ale to niemożliwe.
- No więc zostań głupią staruchą - odparłam i uciekłam od niej do swojej
kryjówki nad rzeką, gdzie wybuchnęłam płaczem. Potem z sakiewki swojej duszy
wyjęłam i rozłożyłam talizmany. Jeden z nich - mogę, rzecz bez różnicy, wam to
wyznać - był kryształem, którym obdarował mnie Ury: przejrzysty w górze,
nabierał u podstawy mgliście purpurowego zabarwienia.
Trzymałam go w dłoni długą chwilę, a potem oddałam ziemi. Wygrzebałam pod
głazem sporą dziurę, owinęłam talizman najpierw w liście dhuru, a potem w
prostokątny kawałek materii, wyrwany ze spódniczki, pięknej delikatnej
spódniczki, którą utkała mi i uszyła Hyuru. Wyrwałam ten kawałek materii
dokładnie na przodzie, tam, gdzie ubytek będzie widoczny na pierwszy rzut oka.
Oddałam więc kryształ ziemi, a potem przez długi czas siedziałam w jego pobliżu.
Po powrocie do domu przemilczałam to wszystko, co usłyszałam od Didsu. Ury
milczał, a matka miała na twarzy wyraz niepokoju.
- Co zrobiłaś ze swoją spódniczką, Godi? - zapytała.
Nieznacznie uniosłam głowę, lecz nic nie odpowiedziałam; matka znów zaczęła
coś mówić, ale urwała. W końcu nauczyła się, że nie należy podejmować prób
rozmowy z osobą, która woli milczeć.
Ury nie miał bratniej duszy, jednak coraz częściej bił się z dwoma chłopcami
zbliżonymi do siebie wiekiem, Ednede - starszym od niego o rok czy dwa drobnym;
cichym chłopakiem - oraz Bitem, który miał zaledwie jedenaście lat, lecz był
pełen temperamentu i odważny do zuchwałości. Nieustannie gdzieś się we trzech
wypuszczali. Nie zwracałam na to uwagi, po części dlatego, że cieszyła mnie
nieobecność Bita. Ćwiczyłyśmy z Hyuru świadomość, i bliska obecność hałaśliwego
i rozhasanego Bita, bywała męcząca. Nie potrafił dać człowiekowi spokoju, jak
gdyby czyjś spokój czegoś go pozbawiał. Jego matka, Hedimi, dała mu
wykształcenie, jednak jako śpiewaczka i narratorka ani się umywała do Sadne i
Noyit, a zresztą Bita roznosiła zbyt wielka energia, aby mógł uważnie słuchać,
nawet gdy one umiały mu coś powiedzieć. Ilekroć dostrzegał mnie i Hyuru,
świadomie spacerujące czy siedzące, doprowadzał nas swoim zgiełkliwym
zachowaniem do szału, a potem, gdyśmy prosiły go, by odszedł, złośliwie
szczerzył zęby i wykrzykiwał: .
- Głupie dziewczyniska!
Zapytałam Urego, co robi z Bitem i Ednede, on zaś odparł:
- Chłopczyńskie rzeczy.
- Jak na przykład?
- Ćwiczenia.
- Świadomości?
Po krótkiej chwili odparł:
- Nie.
- No więc jakie ćwiczenia?
- Zapasy.Żeby nabrać siły. Przed wstąpieniem do chłopięcej grupy. - Miał na
twarzy wyraz przygnębienia, ale po chwili dodał: - Popatrz - i pokazał mi nóż,
ukryty pod materacem. - Ednede mówi, że nikt ci nie podskoczy, kiedy masz nóż.
Czyż nie jest piękny? - Wykonany z metalu, starego metalu, jakim posługiwał się
Lud, przypominał kształtem trzcinę, był obosieczny i miał zaostrzony czubek.
Jego rękojeść stanowił kawałek nawierconego i wypolerowanego drewna z
krzemokrzewu. - Znalazłem go w opuszczonym domu mężczyzny - wyjaśnił Ury. - Sam
dorobiłem tę drewnianą część. - Miłośnie i z zadumą wpatrywał się w nóż; którego
jednak nie nosił w sakwie swojej duszy.
- A do czego miałby ci służyć? - zapytałam, nie mając pojęcia, dlaczego jest
wyostrzony obustronnie, przez co, podczas jakiejkolwiek próby użycia, mógłby
człowiekowi rozciąć dłoń.
- Do odpierania napastników - odrzekł Ury.
- Gdzie był ten opuszczony męski dom?
- Daleko za Skalistym Szczytem.
- Mogę tam z tobą pójść, gdybyś wybrał się jeszcze raz?
- Nie - odparł dobrotliwie, lecz stanowczo.
- Co się stało z tym mężczyzną? Umarł?
- W strumyku znaleźliśmy czaszkę. Sądzimy, że poślizgnął się i utonął.
Mówił inaczej niż dawny Ury. W jego głosie pobrzmiewało coś dorosłego -
melancholia, powściągliwość. Szukałam u niego pociechy, ale z rozmowy wyniosłam
tylko głęboki niepokój. Podeszłam do matki i zapytałam:
- Czym się zajmują w chłopięcych grupach?
- Selekcją naturalną - odparła z napięciem w głosie, nie w moim, lecz w
swoim języku. Nie zawsze teraz rozumiałam haiński, ale ton jej głosu wytrącił
mnie z równowagi; ogarnięta zgrozą spostrzegłam, że matka zaczyna cicho płakać.
- Musimy się stąd wynieść, Pogodna - powiedziała, zapewne nie zdając sobie z
tego sprawy, wciąż po haińsku. - Chyba nie ma żadnych przeciwwskazań wobec
rodzinnej przeprowadzki, prawda? Kobiety to ściągają tu, to odchodzą wedle
własnej woli. Nikt się nie przejmuje, co robią inni. Nic nikogo nie obchodzi. Z
wyjątkiem przeganiania chłopców!
Zrozumiałam większą część tego, co powiedziała, niemniej jednak skłoniłam
ją, by powtórzyła wszystko w moim języku i dopiero wtedy udzieliłam odpowiedzi.
- Ale przecież gdziekolwiek pójdziemy, Ury będzie tak samo wyrośnięty, dorosły i
w ogóle.
- Wobec tego wyniesiemy się na dobre - odparła z pasją. - Wrócimy na statek.
Odstąpiłam od niej. Nigdy dotąd nie bałam się matki, bo nigdy nie stosowała
magii wobec mnie. Matka dysponuje wielką mocą, w czym nie ma nic nienaturalnego,
byle tylko nie stosowała jej przeciwko duszy swojego dziecka.
Ury się jej nie bał. Miał własne umiejętności magiczne. Kiedy poinformowała
go o zamiarze powrotu, zdołał jej to wybić z głowy. Oznajmił, że pragnie wstąpić
do chłopięcej grupy; pragnął tego od roku. Nie czuł się już dobrze w babimkręgu,
pełnym kobiet, dziewcząt i dzieciaków. Starszy brat Bita, Yit, był członkiem
chłopięcej grupy na Terytorium Czterech ftzek i zapewne zajmie się ziomkami z
rodzinnego babiegokręgu. Ednede gotował się już do wyprawy. Ury, Ednede i Bit
rozmawiali ostatnio z kilkoma mężczyznami. Mężczyźni wcale nie byli tak
ograniczeni i zwariowani, jak uważała matka. Mówili może mało, ale wiedzieli
dużo.
- A niby co takiego wiedzą? - zpytała ponuro matka.
- Wiedzą, jak być mężczyznami - odrzekł Ury. - Ja zaś chcę zostać mężczyzną.
- Takim mężczyzną? Po moim trupie! Urodzony Wśród Radości, musisz sobie
przypomnieć mężczyzn ze statku, prawdziwych mężczyzn... odmiennych pod każdym
względem od tych nieszczęsnych plugawych pustelników. Nie mogę pozwolić, byś
dorastał w przekonaniu, że musisz zostać kimś takim!
- Wcale tacy nie są - zaoponował Ury. - Powinnaś porozmawiać z niektórymi z
nich, matko.
- Nie bądź naiwny - odparła z nerwowym śmiechem. - Doskonale wiesz, że kobiety
nie chodzą rozmawiać z mężczyznami.
Zdawałam sobie sprawę, że jest w błędzie; wszystkie kobiety z babiegokręgu
znały wszystkich osiadłych mężczyzn w promieniu trzydniowego marszu i rozmawiały
z nimi podczas wypraw w poszukiwaniu żywności. Trzymały się na dystans tylko od
tych, którym nie ufały, ci zresztą szybko znikali.
- Obraca się przeciwko nim ich własna magia - wyjaśniła mi Ciotka Noyit,
mając na myśli, że są przepędzani lub zabijani przez innych mężczyzn. Zmilczałam
jednak, a Ury powiedział tylko:
- Cóż, Mężczyzna z Groty w Urwisku jest naprawdę miły. To on zaprowadził nas
na miejsce, gdzie znalazłem te wytwory Ludu - czyli prastare artefakty, które
wprawiły matkę w takie podniecenie. - Mężczyźni wiedzą o rzeczach, o których
kobiety nie mają pojęcia - ciągnął Ury. Chyba, przynajmniej na jakiś czas,
powinienem wstąpić do chłopięcej grupy. Naprawdę powinienem. Mógłbym się
niejednego nauczyć! Przecież właściwie nie dysponujemy na ich temat żadnymi
konkretnymi informacjami. Nasza wiedza ogranicza się do babiegokręgu. Pójdę i
pozostanę tak długo, żeby zebrać materiał do naszego raportu. Później nie będę
mógł wrócić do babiegokręgu czy też chłopięcej grupy, kiedy je już opuszczę.
Albo mogę wrócić na statek albo podjąć próbę, żeby zostać mężczyzną. Więc daj mi
szansę, matko, dobrze?
- Nie wiem, dlaczego sądzisz, że musisz się uczyć, jak zostać mężczyzną -
odparła matka po chwili. - Przecież już wiesz.
Ury się wtedy uśmiechnął, a matka otoczyła go ramieniem.
A co ze mną? - pomyślałam. Nie wiedziałam nawet , czym jest statek. Chciałam
pozostać tu, w miejscu, gdzie jest moja duszą. Chciałam nadal się uczyć, jak być
na świecie.
Ale bałam się matki i Urego, którzy - jedno i drugie - uprawiali magię, nie
powiedziałam więc nic i tak jak mnie uczono, siedziałam cicho.
Ednede i Ury wypuścili się razem. Noyit, matka Ednedego, była równie rada
jak moja matka, że dotrzymują sobie towarzystwa, chociaż nie dała temu wyrazu.
Wieczorem, w przeddzień wyprawy, obaj chłopcy obeszli wszystkie domostwa
babiegokręgu, co zajęło im wiele czasu. Domy, położone od siebie w zasięgu
wzroku czy głosu, były porozdzielane krzakami, ogrodami, rowami nawadniającymi i
ścieżkami. W każdym domu matka czekała z dziećmi, żeby powiedzieć "Żegnajcie",
tyle że nie mówiła tego, ponieważ mój język nie zna słów na powitanie i
pożegnanie. Matki zapraszały chłopców do środka i dawały im coś do zjedzenia,
coś, co mogli ze sobą zabrać na drogę do Terytorium. Kiedy chłopcy wchodzili do
środka, przybliżali się do nich wszyscy domownicy, a następnie dotykali ich
dłoni lub policzków. Pamiętam, jak w taki sam sposób Yit obchodził cały
babikrąg. Płakałam wtedy, ,bo chociaż nie przepadałam za Yitem, wydawało mi się
czymś niezrozumiałym, że ktoś odchodzi na zawsze - jakby umierał. Tym razem nie
płakałam, ale w nocy budziłam się nieustannie, aż usłyszałam, jak Ury wstaje o
pierwszym świcie, bierze swoje rzeczy i cicho wychodzi. Wiedziałam, że nie śpi
również matka, ale obie zachowałyśmy się, jak wypada - leżałyśmy cicho, kiedy
wychodził, i jeszcze długo potem. Czytałam jej relację zatytułowaną:
"Młodzieniec opuszcza babikrąg: marginalny udział w ceremonii".
Chciała, by w sakwie swojej duszy zabrał radio i przynajmniej od czasu do
czasu nawiązywał z nią kontakt. Był temu niechętny.
- Chcę to zrobić, jak należy, matko - powiedział: - Przedsięwzięcie nie ma
sensu, jeśli łamie się jego reguły.
- Po prostu nie wytrzymam bez żadnych wieści od ciebie, Ury - odparła po
haińsku.
- Ale jeśli radio ulegnie awarii, zostanie zabrane czy coś w tym rodzaju,
będziesz niepokoić się jeszcze bardziej, być może nie mając po temu żadnego
powodu.
W końcu zgodziła się zaczekać pół roku, do pierwszych deszczów; wtedy
pójdzie w umówione miejsce, do znaczących południową granicę Terytorium
rozległych ruin nad rzeką, a Ury spróbuje się z nią zobaczyć.
- Ale czekaj tylko dziesięć dni - powiedział. - Jeśli nie będę mógł przyjść,
to nie przyjdę.
Zgodziła się. Pomyślałam, że postępuje z Urym jak z małym dzieckiem,
ulegając mu we wszystkim. Takie postępowanie nie wydawało mi się właściwe, ale w
moim przekonaniu Ury miał rację. Nikt nie wracał do matki z grupy chłopięcej.
Ury jednak wrócił.
Lato było długie, pogodne i piękne. Uczyłam się obserwować gwiazdy; polega
to na tym, że w pogodną noc człowiek kładzie się na otwartym zboczu wzgórza, na
wschodniej części firmamentu wybiera sobie gwiazdę i śledzi ją wzrokiem, dopóki
ta nie zajdzie.
Można, oczywiście, odwracać spojrzenie, aby oczy trochę odpoczęły, można zapadać
w krótkie drzemki, ale później należy znowu spojrzeć na swą gwiazdę i okoliczne
gwiazdy, i wpatrywać się w nią tak długo, aż wyczuje się ruch ziemi, aż
człowieka przeniknie świadomość wspólnego ruchu gwiazd, ziemi i duszy. Po
zajściu upatrzonej gwiazdy zapada się w sen i śpi do świtu. Wtedy, jak zwykle,
wita się wschód słońca w świadomym milczeniu. Byłam ogromnie szczęśliwa podczas
owych spędzanych na wzgórzu cudownych ciepłych nocy i pogodnych ranków. Z
początku, raz czy dwa razy, wychodziłam na obserwację razem z Hyuru, później
jednak wypuszczałam się samotnie, bo tak było lepiej.
W pierwszych promieniach słońca wracałam po takiej nocy wąską doliną
pomiędzy Skalistym Szczytem a Wzgórzem nad Wioską, kiedy przez krzaki na zboczu
przedarł się mężczyzna i stanąwszy na ścieżce, przegrodził mi drogę.
- Nie bój się - powiedział. - Słuchaj!
Był masywnej budowy, półnagi i cuchnął. Zesztywniałam jak kij. Powiedział
"Słuchaj!" w taki sam sposób, jak mówiły to ciotki, słuchałam więc.
- Twój brat i jego przyjaciel są cali i zdrowi. Twoja matka nie powinna tam
iść. Część chłopców stworzyła bandę. Zgwałcą ją. Ja i kilku innych zabijamy
prowodyrów. Ale to trwa. Twój brat jest w drugiej bandzie. Cały i zdrowy.
Powiedz jej. A teraz powtórz, co ci powiedziałem.
Powtórzyłam słowo w słowo tak, jak nauczono mnie robić, kiedy się słucha.
- Doskonale. Świetnie - odparł i zniknął w górze zbocza, krocząc na swych
kusych, muskularnych nogach.
Matka była gotowa natychmiast ruszyć na Terytorium, ale wiadomość od
mężczyzny przekazałam również Noyit, ta zaś zjawiła się na ganku naszego domu,
żeby porozmawiać z matką. Noyit była niewysoką, łagodną kobietą, ogromnie
podobną do swego syna Ednede, lubiła uczyć i śpiewać, po jej domu więc
nieustannie kręciły się dzieci. Widząc, że matka szykuje się do podróży,
oznajmiła:
- Mężczyzna z Domu na Horyzoncie powiada, że chłopcy są cali i zdrowi. -
Zauważyła, że matka nie słucha, ciągnęła jednak, udając, że zwraca się do mnie,
ponieważ kobiety nie uczą kobiet. - Powiada, że kilku mężczyzn rozbija bandę.
Tak dzieje się zwykle, kiedy chłopięca grupa schodzi na złą drogę. Czasem są w
takiej grupie magowie, prowodyrzy, starsi chłopcy, a nawet mężczyźni, którzy
chcą stworzyć bandę.
Osiadli mężczyźni zabijają wtedy magów, żeby chłopcom nie stała się krzywda.
Kiedy bandy wypuszczają się poza Terytoria, nikt nie jest bezpieczny. Osiadli
mężczyźni tego nie lubią. Robią, co należy, by babiemukręgowi zapewnić
bezpieczeństwo. Więc twojemu bratu nie stanie się nic złego.
Matka nadal pakowała do siatki kłącza pigi.
- Dla osiadłych mężczyzn gwałt jest czymś bardzo, bardzo złym - powiedziała
do mnie Noyit. - Zniechęca do nich kobiety. Jeśli chłopcy zgwałcą jakąś kobietę
prawdopodobnie mężczyźni zabiją wszystkich chłopców.
Matka w końcu zaczęła słuchać.
Nie poszła na spotkanie z Urym, jednak przez całą porę deszczową była
bezgranicznie nieszczęśliwa. Rozchorowała się i stara Dnemi wysłała do nas
Didsu, która napoiła matkę syropem z jagód gagulca. Podczas choroby, leżąc na
swoim materacu, prowadziła zapiski na temat chorób i leków, odnotowując, jak
chorymi kobietami zajmują się starsze dziewczęta, ponieważ kobiety dorosłe nie
wchodzą do cudzych domów. Ciągle pracowała i ciągle niepokoiła się o Urego.
Pod koniec pory deszczowej, gdy nadciągnęły ciepłe wiatry, a na wzgórzach
rozkwitło miodokwiecie, zwiastując nadejście Pory Rozzłoconego Świata, Noyit
odwiedziła nas ponownie, wybierając chwilę, gdy matka była zajęta pracą w
ogrodzie.
- Mężczyzna z Domu na Horyzoncie powiada, że sytuacja w grupie chłopięcej
została opanowana - oświadczyła tylko i odeszła.
Matka zaczęła sobie zdawać sprawę, że chociaż żadna dorosła nigdy nie
wchodzi do domu innej dorosłej, że chociaż dorośli rzadko ze sobą rozmawiają,
mężczyźni i kobiety miewają zaledwie przelotne, często bezduszne związki, a
wszyscy mężczyźni wiodą naprawdę samotnicze życie, istnieje jednak rodzaj
społeczności, delikatna, lecz mocna sieć nakazów i zakazów - porządek społeczny.
Z jej raportów, wysyłanych na statek, przebijało to nowe zrozumienie. Wciąż
jednak postrzegała życie Sorowian jako ułomne, dopatrując się w tutejszych
osobach zaledwie rozbitków, żałosne szczątki czegoś wielkiego.
- Kochanie - powiedziała po haińsku, w moim języku bowiem nie ma słowa
"kochanie". W domu zawsze zwracała się do mnie po haińsku, pragnąc, bym
całkowicie nie zapomniała jej rodzinnej mowy. - Kochanie, wyjaśniając niepojętą
dla siebie technologię w kategoriach magii, człowiek dowodzi swego prymitywizmu.
To nie krytyka, lecz obiektywne stwierdzenie.
- Ależ technika nie jest magią - odparłam.
- Jest, w ich przekonaniu; weź tylko pod uwagę tę opowieść, którą ostatnio
zanotowałaś. O Czarnych księżnikach Sprzed Czasu, którzy w magicznych skrzynkach
mogli latać w powietrzu, poruszać się w głębinach i pod ziemią.
- W metalowych skrzynkach - poprawiłam j ą.
- Innymi słowy: posługując się samolotami, tunelami, statkami podwodnymi;
zapomniana technika jest tu postrzegana jako zjawisko nadnaturalne.
- Skrzynki nie były magiczne - odparłam. - Magiczni byli ludzie. Byli
Czarnymiksiężnikami. Wykorzystywali swą moc, aby posiąść władzę nad innymi
osobami. Można żyć godnie jako osoba tylko trzymając się od magii na dystans.
- To imperatyw cywilizacyjny, ponieważ kilka tysięcy lat temu
niekontrolowany rozwój techniczny doprowadził do kataklizmu. W tym właśnie
rzecz. Istnieją w pełni racjonalne przyczyny irracjonalnego tabu.
W moim języku nie potrafiłam znaleźć ekwiwalentów słów "racjonalne" czy
"irracjonalne". "Tabu" było synonimem słowa "jadowite". Słuchałam matki,
ponieważ córka powinna uczyć się od matki, a moja matka wiedziała mnóstwo
rzeczy, o których nie miały pojęcia inne osoby, moja edukacja chwilami była
jednak niezwykle trudna. Gdybyż w naukach matki zamiast tylu słów było więcej
pieśni i przypowieści, bo jej słowa umykały mi jak woda spływająca przez oka
siatki ! Minął Złoty Czas i piękne lato; wrócił Srebrzysty Czas, kiedy przed
nadejściem deszczów w dolinach pomiędzy wzgórzami ścielą się mgły; potem spadły
deszcze - długotrwałe, ciepłe, leniwe, zraszały świat dzień po dniu, dzień po
dniu. Nie miałyśmy wieści o Urym i Ednedem przez rok z górą. Potem, pewnej nocy,
cichy poszum kropel uderzających w strzechę został na chwilę zagłuszony przez
skrobanie do drzwi i słowa:
- Psst... wszystko w porządku... wszystko w porządku.
Ożywiłyśmy ogień i wszystkie przykucnęłyśmy w mroku wokół niego, żeby
porozmawiać. Ury bardzo wyrósł i wychudł tak, że przypominał szkielet
obciągnięty skórą. Szrama, przecinająca górną wargę, podciągnęła ją w górę i mój
brat, który nie mógł teraz wymawiać głosek p, b oraz m, nieustannie obnażał zęby
w dziwnym grymasis. Przemawiał głosem mężczyzny. Skulił się przy ogniu, usiłując
wchłonąć nieco ciepła w swoje kości. Jego odzież przemieniła się w wilgotne
łachmany. Nóż przywiązany do sznurka zwisał mu z szyi.
- Wszystko w porządku - powtarzał Ury. - Wszystko w porządku. A jednak nie
chcę tam wracać. Nie powiedział nam wiele o swoim półtorarocznym pobycie w
chłopięcej grupie, utrzymując z uporem, iż przygotuje dokładną relację dopiero
na pokładzie statku. Wyznał jednak, co musiałby zrobić, gdyby został na Soro.
Musiałby więc wrócić na Terytorium, posługując się strachem i magią bronić swej
pozycji wśród chłopców i tak długo wykazywać się krzepą; aż będzie mógł odejść -
to jest opuścić Terytorium i wędrować samotnie, dopóki nie znajdzie miejsca, w
którym mężczyźni pozwolą mu osiąść. Ednede sparzył się z pewnym chłopakiem i
zamierzał wyruszyć razem z nim po ustaniu deszczów. Chłopcom w parze, wyjaśnił
Ury, było łatwiej, jeśli ich związek miał charakter seksualny, dopóki nie
stanowią konkurencji, mężczyźni dadzą im spokój. Jednak samotny mężczyzna w
regionie, gdziekolwiek w promieniu trzech dni marszu od babiegokręgu, musiał
stawić czoło tamtejszym osiadłym mężczyznom.
- Trzy albo cztery lata takiego życia - powiedział Ury. - Wyzwania, walki,
nieustanna czujność, niespuszczanie innych z oka, dowodzenie swej siły... dzień
po dniu, noc po nocy. Tylko po to, żeby skończyć jako pustelnik. Nie mogę tego
zrobić. - Spojrzał na mnie. - Nie jestem osobą - powiedział. - Chcę wrócić do
domu.
- Zaraz przez radio skontaktuję się ze statkiem - powiedziała matka,
ogarnięta bezgranicznym poczuciem ulgi.
- Nie - odrzekłam.
Ury przyglądał się matce i podniósł dłoń, gdy odwróciła głowę, by do mnie
przemówić.
- Ja wrócę - oświadczył - ale ona nie musi. Dlaczego miałaby wracać?
Tak samo jak ja nauczył się, by nie używać imion bez konkretnego powodu.
Matka przeniosła spojrzenie z niego na mnie, a potem powiedziała z czymś w
rodzaju śmiechu .
- Nie mogę jej tu zostawić, Ury!
- A dlaczego ty miałabyś wracać?
- Bo tego chcę - odparła. - Mam już dość. Więcej niż dość. Przez siedem lat
zgromadziliśmy bezmiar materiału na temat kobiet, a teraz twoje obserwacje
pozwolą uzupełnić luki dotyczące mężczyzn. Wystarczy. Czas już, najwyższy czas,
byśmy wrócili, do swoich, znów znaleźli się wśród normalnych ludzi.
- Ja nie mam żadnych swoich - zaprzeczyłam. - Nie należę do ludzi. Usiłuję
zostać osobą. Dlaczego chcecie mnie oderwać od mojej duszy? Pragniecie, bym
uprawiała magię! Nie zrobię tego. Nie będę uprawiać magii. Nie będę mówić waszym
językiem. Nie wrócę z wami!
Matka, która wcale nie słuchała, zaczęła odpowiadać coś z gniewem, ale Ury,
gestem kobiety sygnalizującej, że będzie śpiewać, znów podniósł dłoń i matka
popatrzyła na niego.
- Porozmawiamy później - rzekł. - Podejmiemy decyzję. Teraz muszę się
wyspać.
Ukrywał się w naszym domu przez dwa dni, które poświęciliśmy na podjęcie
decyzji, co i jak zrobić. To były okropne dwa dni. Siedziałam w domu, jakbym
była chora - w ten sposób nie musiałam okłamywać innych osób - i we trójkę,
matka, Ury i ja, prowadziliśmy niekończące się rozmowy. Ury prosił matkę, żeby
została ze mną, ja prosiłam ją, by pozostawiła mnie pod opieką Sadne lub Noyit,
które by mnie z pewnością przygarnęły do swoich domostw. Odmówiła. Była matką,
ja zaś dzieckiem - jej władza nade mną była uświęcona. Połączyła się ze statkiem
przez radio i uzgodniła, że lądownik zabierze nas z jałowego pustkowia odległego
o dwa dni marszu od babiegokręgu.
Ukradkiem wymknęliśmy się nocą. Zabrałam tylko sakwę swojej duszy. Szliśmy
przez cały następny dzień, kiedy ustał deszcz, urządziliśmy postój, żeby się
przespać, potem ruszyliśmy dalej, na pustynię. Nie było tu nic prócz jarów,
głazów, pieczar i ruin Sprzed Czasu, grunt, jak to na pustyniach, stanowił
mieszaninę odłamków szkła, twardych bryłek i rozmaitych fragmentów. Nic tu nie
rosło. I tam rozpoczęliśmy czekanie.
Wreszcie otwarło się niebo, spadła z niego i stanęła przed nami na skałach
jakaś lśniąca rzecz, większa od największego domu, nie dorównująca jednak
rozmiarem ruinom Sprzed Czasu. Matka spojrzała na mnie z zagadkowym, mściwym
uśmiechem.
- I czy to jest magia? - zapytała.
Byłoby mi trudno wyrazić inny pogląd, chociaż wiedziałam, że to zaledwie
rzecz, a w rzeczach nie ma żadnej magii. Jest tylko w duszach. Nic nie
odpowiedziałam. Milczałam od wyjścia z domu.
Postanowiłam sobie z nikim nie rozmawiać, dopóki nie wrócę; wciąż jednak
byłam dzieckiem, nawykłym, by słuchać i wypełniać polecenia. Na statku, w tym
całkowicie dla mnie obcym nowym świecie, wytrzymałam zaledwie kilka godzin, a
potem wybuchnęłam płaczem, prosząc, by pozwolono mi wrócić do domu.
- Błagam, błagam, czy mogę już wrócić do domu?
Wszyscy na statku byli dla mnie bardzo dobrzy. Nawet wtedy potrafiłam
porównywać swoje doświadczenia z przejściami Urego. Różnica wydawała się
przepastna. Ury był samotny, pozbawiony żywności i schronienia... wystraszony
chłopiec, usiłujący przetrwać w gronie równie wystraszonych konkurentów,
narażonych na brutalność starszych od siebie młodzieńców, którzy za wszelką cenę
starali się bronić swojej przewagi, postrzeganej jako męskość. Ja byłam otaczana
opieką, ubierana, karmiona tak obficie, że zbierało mi się na wymioty, trzymana
w takim cieple, że ogarniała mnie gorączka, pouczana, przekonywana, obdarzana
przyjaźnią przez mieszkańców ogromnego miasta i cząstką ich mocy, postrzeganej
jako człowieczeństwo. Oboje, Ury i ja, trafliśmy pomiędzy Czarnychksiężników.
Oboje, Ury i ja, dopatrywaliśmy się dobrych cech w ludziach, wśród których
przyszło nam żyć, a zarazem żadne z nas nie umiało żyć pomiędzy nimi.
Ury mi powiedział, że na Terytorium spędził wiele samotnych nocy w
pozbawionych ciepła kryjówkach, powtarzając sobie w myślach opowieści, których
nauczył się od ciotek, i bezgłośnie odśpiewując zapamiętane pieśni. Na statku,
każdej nocy, robiłam to samo.
Z uporem jednak nie powtarzałam opowieści i nie odśpiewywałam pieśni przed
tutejszymi ludźmi. Nie mówiłam w ich obecności w swoim języku. To był jedyny
dostępny mi sposób zachowania milczenia. Matka była gniewna i, przez długi czas,
niewyrozumiała.
Twoja wiedza jest własnością naszego ludu - mawiała. Milczałam, mogłabym
bowiem jedynie odpowiedzieć, że ten lud nie jest moim ludem, że nie należę do
żadnego ludu, bo jestem osobą. Miałam język, którym się nie posługiwałam. Miałam
swoje milczenie. Nic więcej.
Uczęszczałam do szkoły, na statku, tak samo jak w babimkręgu, było mnóstwo
dzieci w różnym wieku i uczyło nas wielu dorosłych. Przeważnie uczyłam się
historii i geografii Wspólnoty, matka zaś dała mi raport o historii
Jedenastej-Soro - Sprzed Czasu, jak mawiamy - i kazała mi się z nim zapoznać.
Wyczytałam, że miasta mojego świata były największymi, jakie zbudowano
gdziekolwiek i kiedykolwiek, że, wyjąwszy niewielkie obszary przewidziane pod
uprawę, pokrywały w całości dwa kontynenty, że mieszkało w nich sto dwadzieścia
miliardów ludzi i że kiedy wymarły już zwierzęta, morze i powietrze, zaczęli
wymierać również oni. To była obrzydliwa opowieść.
Przejmowała mnie wstydem i wyrażałam w duszy pragnienie, by nie znał jej
nikt na statku i w całej Wspólnocie. A przecież, pomyślałam, jeśli znają te same
historie Sprzed Czasu co ja, muszą pojmować, jak nieuchronnie magia obraca się
przeciwko sobie samej.
Po upływie niespełna roku, matka oznajmiła, że lecimy na Hain. Lekarz
pokładowy pospołu ze swymi mądrymi urządzeniami naprawił wargę Urego. Moja matka
i brat zarchiwizowali wszelkie zdobyte informacje; Ury był dostatecznie dorosły,
by zacząć się przygotowywać do Szkół Wspólnoty, gdyby chciał do nich wstąpić. Ja
nie byłam w kwitnącym stanie i doktor ze swoimi urządzeniami nie potrafił mnie
naprawić. Traciłam na wadze, kiepsko sypiałam, miewałam okropne bóle głowy.
Zaczęłam miesiączkować prawie natychmiast, gdy znalazłam się na pokładzie statku
i noszenie podpasek znosiłam bardzo źle.
- Nie służy ci życie tutaj - stwierdziła matka. - Musisz być na otwartym
powietrzu. Na jakiejś planecie. Cywilizowanej planecie.
- Jeśli polecę na Hain - odparłam - a potem wrócę, znajome osoby nie będą
żyć od setek lat.
- Pogodna - powiedziała matka - musisz przestać myśleć kategoriami Soro.
Musisz przestać się zwodzić i dręczyć, zacznij wreszcie patrzeć w przód, nie zaś
za siebie. Masz przed sobą całe życie. Hain jest miejscem, gdzie nauczysz się,
jak je przeżyć.
Zmobilizowałam w sobie całą odwagę i odparłam w swoim języku:
- Nie jestem już dzieckiem. Nie masz nade mną władzy. Nie polecę. Lećcie
beze mnie. Już nie masz nade mną władzy!
Nauczono mnie, by takich właśnie słów używać wobec maga, Czarnegoksiężnika.
Nie wiem, czy matka w pełni je zrozumiała, pojęła jednak, że napawa mnie
śmiertelnym lękiem i to nakazało jej milczenie. Po dłuższej chwili rzekła w
języku haińskim:
- Zgoda. Nie mam nad tobą władzy. Ale mam pewne prawa - wynikłe z lojalności
i miłości.
- Wszystko, co oddaje mnie w twoją moc, jest naganne - odparłam wciąż w
swoim jężyku.
Popatrzyła na mnie przeciągle.
- Przypominasz jedną z nich - powiedziała. - Jesteś jedną z nich. Nie wiesz,
na czym polega miłość. Zamknęłaś się w sobie jak skała. Nie powinnam była
zabierać cię ze sobą. Ludzie przycupnięci w ruinach społeczeństwa... brutalni,
nietolerancyjni, ignoranccy, przesądni... żyjący w okropnym osamotnieniu... I
pomyśleć, że pozwoliłam, by przerobili cię na swoją modłę!
- Kształciłaś mnie - odparłam, a moje usta zaczęły drżeć wymawiając słowa. -
Tak samo jak tutejsza szkoła. Ale najpierw kształciły mnie ciotki i chciałabym
skończyć u nich naukę. - Płakałam, lecz wciąż stałam nieporuszenie, zaciskając
pięści. - Jeszcze nie jestem kobietą. Chcę zostać kobietą.
- Ależ, Godi, będziesz nią!... Tu staniesz się dziesięciokroć bardziej
kobieca niż na Soro... musisz tylko spróbować zrozumieć, uwierzyć mi...
- Nie masz nade mną władzy - odparłam, zaciskając powieki i zatykając uszy
dłońmi. Wtedy zbliżyła się do mnie, przytuliła, ale stałam sztywno, znosząc jej
uścisk, dopóki nie opuściła ramion.
Podczas naszego pobytu na planecie całkowicie zmieniła się załoga statku.
Pierwsi Obserwatorzy polecieli na inne światy i teraz naszym koordynatorem był
gethenijski archeolog o imieniu Arrem, osoba niezbyt już młoda, spostrzegawcza i
łagodnego usposobienia. Arrem odwiedzał\a planetę tylko dwukrotnie, lądując na
opustoszałych kontynentach, możliwość więc porozmawiania z nami, którzyśmy
"mieszkali wśród żywych", jak to ujmował\a, była przez niego mile widziana.
Arrem nie była mężczyzną - miałam zresztą kłopoty z przywyknięciem do
nieustannej obecności mężczyzn - a zarazem nie był kobietą; nie była/y zupełnie
dorosły/a, chociaż przestał/a być dzieckiem - był/a po prostu osobą, równie
samotną jak ja. Kiedy nastąpił kryzys, Arrem odbył/a z moją matką kilka narad i
wystąpił/a z sugestią, by matka pozwoliła mi wrócić na planetę. Ury,
uczestniczący w niektórych rozmowach, przekazał mi ich treść.
- On/ona powiada, że jeśli polecisz na Hain, prawdopodobnie umrzesz -
oznajmił. - Umrze twoja dusza.
Utrzymuje, że pewne sprawy, których się nauczyliśmy, są zgodne z naukami ich
getheńskiej religii. To powstrzymało matkę przed paplaniną o prymitywnych
przesądach... Arrem dodał/a, że możesz być użyteczna dla Wspólnoty, jeśli
pozostaniesz na Soro i skończysz tam edukację. Będziesz nieocenionym źródłem
wiedzy. - Ury zachichotał, a po dłuższej chwili ja również parsknęłam śmiechem.
- Będą cię eksploatować jak kopalnię na asteroidzie. - Zamilkł, a potem dodał: -
Wiesz, że jeśli ty zostaniesz, a ja polecę, oboje umrzemy.
Tak mawiali młodzi ludzie ze statków, gdy ktoś miał pozostać, a kto inny
wyruszyć w międzygwiezdną podróż. Żegnaj, umarliśmy. Było to prawdą.
- Wiem - odparłam. Czułam, jak ściska mi się w gardle i byłam wystraszona. W
rodzinnych stronach nie widziałam, by płakała dorosła osoba, to jest widziałam
tylko raz, kiedy umarło dziecko Sut. Sut wyła przez całą noc. Wyła jak pies,
powiedziała matka, ale ja nigdy nie widziałam i nie słyszałam psa; słyszałam
tylko rozpaczliwy kobiecy płacz. Bałam się, że mój może zabrzmieć tak samo.
- Skoro mogę wrócić, to kto wie, czy po zdobyciu duszy nie odwiedzę Hainu -
powiedziałam po haińsku.
- W ramach włóczęgi? - zapytał w moim języku Ury i wybuchając śmiechem
również mnie skłonił do śmiechu.
Brat nikomu nie jest dany na zawsze. Wiedziałam o tym. Ponieważ jednak Ury
wrócił, chociaż już był dla mnie martwy, i ja z martwych mogłam wrócić do niego,
a przynajmniej udawać, że wrócę.
Matka podjęła decyzję. Jeszcze przez rok pozostanie ze mną na statku,
podczas gdy Ury uda się na Hain. Będę nadal uczęszczać do szkoły; jeśli po
upływie roku wciąż będę chciała wrócić na planetę - wrócę na nią. Wtedy ze mną
czy beze mnie matka poleci na Hain, do Urego. Będę mogła podążyć ich śladem,
jeśli kiedykolwiek zapragnę się z nimi zobaczyć. Był to kompromis, który nie
zadowalał żadnego z nas; zawarliśmy go jednak nie mogąc znaleźć-innego wyjścia.
Przed odjazdem Ury dał mi swój nóż.
Kiedy odjechał, usiłowałam się nie rozkleić. Ciężko pracowałam, by
zapamiętać wszystko, czego uczono mnie w pokładowej szkole, a poza tym
próbowałam wpoić Arremowi zasady bycia świadomym i unikania czarów.
Uprawiali/ły/śmy wolnomarsze po okrętowym ogrodzie i oprzytomniające formy
pierwszej godziny gheteńskiej Haddary z Karhide (nie pamiętam, czy coś takiego
jest w LRC - tu użyłam terminologii taoistycznej), dochodząc do zgodnego
wniosku, że są bardzo podobne.
Statek pozostawał w układzie Soro nie tylko z powodu mojej rodziny, lecz
także, a może przede wszystkim, w związku ze swoją nową załogą, złożoną głównie
z zoologów, którzy ściągnęli tu, aby przeprowadzić badania nad morskim
stworzeniem z Jedenastej-Soro, rodzajem głowonoga, charakteryzującego się za
sprawą mutacji czy też naturalnej ewolucji wysoką inteligencją. Istniały jednak
problemy z porozumiewaniem się.
- Niemal równie poważne, jak z tutejszą ludzką populacją - stwierdziła
Stanowcza, zoolog, która będąc naszą nauczycielką bezlitośnie nas wykpiwała.
Dwa razy lądownikiem zabrała nas na nie zamieszkane wysepki półkuli
północnej, gdzie mieściły się jej stacje badawcze. Osobliwych uczuć przysporzyły
mi te powroty na mój świat, podczas których jednak byłam tak daleko od ciotek,
sióstr i swojej siostrzanej duszy, milczałam wszakże.
Widziałam, jak z głębin wynurza się ogromne, lękliwe stworzenie, po którego
wijących się mackach przepływa barwna fala, i słyszałam towarzyszący temu
dźwięczny rozedrgany głos, a jednak to wszystko trwało tak krótko, że dobiegło
końca, zanim człowiek na dobre zdołał dostrzec barwy czy usłyszeć dźwięk.
Maszyna zoologów wytworzyła różową poświatę i mechaniczne przyspieszony
szczebiot, który wobec bezmiaru morza brzmiał metalicznie i słabo. Głowonóg
opowiedział w swoim srebrzyście pięknym nierzeczywistym języku.
- PK - powiedziała do nas z ironią Stanowcza. - Problem Komunikacyjny. - Nie
wiemy, o czym ze sobą rozmawiamy.
Odpowiedziałam na to:
- Nauczyłam się czegoś podczas mojej tutejszej edukacji. Jedna z pieśni
powiada - zawahałam się, usiłując prawidłowo przetłumaczyć to na haiński -
powiada, że myślenie jest jednym ze sposobów działania, słowa zaś - jednym ze
sposobów myślenia.
Stanowcza popatrzyła na mnie, żeby wyrazić - jak uznałam - swoją
dezaprobatę, prawdopodobnie jednak po prostu tylko dlatego, że nigdy dotąd nie
usłyszała z moich ust nic prócz "tak".
- Sugerujesz więc, że nie mówi słowami?
- Może wcale nie mówi. Może myśli.
Stanowcza przypatrywała mi się jeszcze przez, chwilę, a potem powiedziała:
- Dziękuję. - Sprawiała takie wrażenie, jakby też rozmyślała. Żałowałam, że
nie mogę tak jak głowonóg pogrążyć się w wodzie.
Inni młodzi ludzie ze statku byli przyjaźni i dobrze wychowani. Te słowa nie
mają odpowiedników w mojej mowie. Ja byłam nieprzyjazna i źle wychowana,
trzymali się więc odemnie z daleka. Byłam im za to wdzięczna. Trudno jednak
znaleźć na statku miejsce gwarantujące samotność. Oczywiście, każdy z nas miał
własny pokój, chociaż niewielki rozmiarem
Heyho był statkiem badawczym haińskiej konstrukcji, zbudowanym w taki
sposób, by swej załodze, czasem pozostającej na orbicie wokółplanetarnej całymi
latami, zapewnić wygodę, rozmaitość i piękno. Ale został zaprojektowany.
Wszystko tu było ludzkim dziełem - wszystko było ludzkie. Dysponując znacznie
większymi szansami na przebywanie w samotności aniżeli w naszym jednoizbowym
domu, czułam się tu jednak pojmana w pułapkę, podczas gdy tam - miałam poczucie
swobody. Nieustannie odczuwałam ciśnienie ludzkiej obecności. Obecności ludzi
wokół mnie, ludzi przy mnie, ludzi napierających na mnie, naciskających, bym
stała się jednym z nich, jednym z ludzi. Jakże mogłam tu zdobywać duszę? Z
najwyższym trudem umiałam ją zachować. Żyłam ogarnięta przerażeniem, że mogę ją
bezpowrotnie utracić.
Jeden z kamyków, które nosiłam w sakwie swojej duszy, mały szpetny kamyk
znaleziony pewnego dnia Rozsrebrzonej Pory w pewnym miejscu na wzgórzach opodal
rzeki, mały okruch mojego świata, stał się moim światem. Każdego wieczoru
wyjmowałam go i ściskałam w dłoni, a potem, usiłując zasnąć, myślałam o
skąpanyćh w słońcu nadrzecznych wzgórzach i wsłuchiwałam się w cichy pomruk
urządzeń pokładowych, przypominający szum mechanicznego morza.
Lekarz, nie dając za wygraną, poił mnie rozmaitymi środkami na wzmocnienie.
Każdego ranka jadłam śniadanie z matką. Kontynuowała pracę, porządkując, pod
kątem sporządzenia raportu dla Wspólnoty, materiały zebrane przez wszystkie te
lata na Jedenastej-Soro, ale wiedziałam, że ta praca nie idzie jej dobrze. Dusza
matki była tak samo zagrożona jak moja.
- Ty się nigdy nie poddasz, prawda, Godi? - zapytała pewnego ranka,
przerywając ciszę naszego śniadania.
Niczego nie chciałam tą ciszą powiedzieć, po prostu odpoczywałam w niej.
- Matko, ja chcę wrócić do domu i ty chcesz wrócić do domu - odparłam. -
Może więc wrócimy?
Wyraz jej twarzy, dopóki rozumiała mnie opacznie, był przez chwilę dziwny,
zaraz potem jednak odczytałam w nim rozpacz, poczucie klęski i ulgę.
- Umrzemy? - zapytała mnie, a kąciki jej ust zaczęły opadać.
- Nie wiem. Najpierw powinnam stworzyć swą duszę. Wtedy będę wiedziała, czy
mogę podążyć za tobą.
- Zdajesz sobie sprawę, że ja nie mogę wrócić. Decyzja zależy od ciebie.
- Wiem. Wyrusz do Urego - odparłam. - Wracaj do domu. Tu umieramy obie.
Wtedy zaczęłam wydawać z siebie odgłosy, jakieś pochlipywanie, zawodzenie.
Matka płakała. Podeszła do mnie i otoczyła ramionami, a ja również mogłam
przytulić swoją matkę, ponieważ jej zaklęcie straciło moc.
Ze zniżającego się lądownika dostrzegłam oceany Jedenastej-Soro i ogarnięta
bezgraniczną radością pomyślałam sobie, że kiedy będę dorosła i samotnie wyruszę
na włóczęgę, pójdę nad morze aby obserwować wodne stworzenia tak długo, aż
pojmę, co myślą migotliwą kaskadą odcieni i dźwięków. Będę słuchać i uczyć się,
aż moja dusza dorówna rozmiarem świetlistemu światu.
Zawirowały pod nami pokryte szramami pustkowia, ruiny wielkie jak
kontynenty, bezkresne obszary ziem jałowych.
Wylądowąliśmy.
Miałam sakwę swojej duszy, zwieszający się na sznurku z szyi nóż Urego,
implant łączności za prawym uchem i apteczkę, którą skompletowała dla mnie
matka.
- Po co miałabyś umierać z powodu zainfekowanego palca? - powiedziała.
Ludzie z załogi lądownika pożegnali się ze mną, ale ja zapomniałam, żeby to
zrobić. Ruszyłam w stronę obrzeża pustyni, w stronę domu.
Było lato i maszerowałam przez większą część krótkiej ciepłej nocy. Dotarłam
do babiegokręgu mniej więcej w połowie drugiego dnia. Ostrożnie zbliżyłam się do
naszego domu, biorąc pod uwagę możliwość, że ktoś sprowadził się do niego
podczas naszej nieobecności - był jednak pusty, taki, jakim go zostawiliśmy.
Materace zapleśniały, więc wraz z pościelą wystawiłam je na słońce, a następnie
poszłam do ogrodu, żeby sprawdzić, co w nim na dziko wyrosło. Pigi skarlało i
było nadmiernie ziarniste, znalazłam jednak kilka dobrych kłączy. Podszedł i
zagapił się na mnie mały chłopczyk; był zapewne synkiem Migi. Po chwili nadeszła
Hyuru.
Przykucnęła obok mnie na słońcu. Uśmiechnęłam się na jej widok, ona
odwzajemniła uśmiech, potrzebowałyśmy jednak pewnego czasu, żeby znaleźć słowa.
- Twoja matka nie wróciła - Stwierdziła Hyuru.
- Umarła - odparłam.
- Współczuję - rzekła Hyuru.
Obserwowała, jak wykopuję następne kłącze.
- Przyjdziesz do śpiewaczego kręgu? - zapytała. Kiwnęłam głową.
Znów się uśmiechnęła. Z tą swoją różanośniadą skórą i szeroko rozstawionymi
oczyma Hyuru była bardzo piękna, a jednak miała taki sam uśmiech jak wtedy,
gdyśmy były małymi dziewczynkami.
- Ehej! - westchnęła z głębokim zadowoleniem, legła na brzuchu i wsparła
głowę na dłoniach. - To wspaniale!
Przejęta szczęściem, kontynuowałam wykopki.
Tego roku i jeszcze przez dwa następne byłam z Hyuru i dwiema innymi
dziewczynami w śpiewaczym kręgu. Wciąż bardzo często przyłączała się Didsu, a
także Han, kobieta, która osiadła w naszym babimkręgu, żeby wydać na świat swoje
pierwsze dziecko. W śpiewaczym kręgu starsze dziewczęta przekazują sobie
opowieści, pieśni i mądrości poznane od własnych matek, młode kobiety zaś ,
które mieszkały w innych babichkręgach - to, co z nich wyniosły; w ten sposób
kobiety wzajemnie stwarzają sobie dusze i uczą się, jak stwarzać dusze swoim
dzieciom.
Han mieszkała w domu, gdzie urodziła swojego syna .
Kiedy w babimkręgu mieszkała moja rodzina, nie umarł tu nikt prócz dziecka
Sut. Matka uskarżała się, że nie dysponuje żadnymi materiałami na temat śmierci
i pochówku. Sut oddaliła się ze swoim dzieckiem, żeby już nigdy nie wrócić, i
nikt nie rozmawiał na ten temat. Sądzę, że to właśnie w największym stopniu
zniechęciło matkę do innych. Była rozgniewana i przejęta wstydem, żę nie może
iść pocieszyć Sut i że nikt tego nie zrobił.
- To nieludzkie - stwierdziła. - To po prostu zezwierzęcenie. Trudno o
wyraźniejszy dowód, że mamy tu do czynienia ze zwichniętą kulturą - nie
społecznością, lecz zaledwie szczątkami społeczności. Okropnym i odpychającym
ubóstwem.
Nie wiem, czy śmierć Dnemi zmieniłaby jej opinię. Dnemi umierała długo, na
niewydolność nerek, jak sądzę, nabrała ciemnopomarańczowej barwy, jak przy
żółtaczce. Dopóki mogła się poruszać, nikt jej nie pomagał. Kiedy przez dzień
czy dwa nie wyszła z domu, kobiety zaczęły do niej wysyłać dzieci z opałem, wodą
i strawą. Trwało to przez całą zimę; potem, pewnego ranka, mała Rashi
powiedziała swojej matce, że Ciotka Dnemi "się gapi". Kilka kobiet udało się do
domu Dnemi, wchodząc tam po raz pierwszy i ostatni. Zwołały wszystkie dziewczęta
ze śpiewaczego kręgu, abyśmy mogły się nauczyć, jak należy postępować. Na zmianę
siedziałyśmy przy zwłokach albo na ganku i śpiewałyśmy spokojne albo dziecięce
pieśni, żeby dać duszy dzień i noc na opuszczenie ciała i domu; potem starsze
kobiety spowiły zwłoki w pościel, przymocowały je do czegoś na kształt noszy i
wyruszyły w stronę pustkowi. Tam, pod skałą czy kamiennym kopczykiem wśród ruin
starożytnego miasta, zmarła miała być zwrócona ziemi.
- To są krainy umarłych - wyjaśniła Dnemi. - Pozostają w nich ci, którzy
odeszli.
Rok później w tym domu osiadła Han. Kiedy jej dziecko zaczęło przychodzić na
świat, poprosiła Didsu o pomoc, Hyuru zaś i ja, żeby się nauczyć, obserwowałyśmy
z ganku. To był cudowny widok, widok który zbudował mój i również Hyuru sposób
myślenia.
- Też chciałabym to zrobić! - oświadczyła Hyuru. Milczałam, lecz pomyślałam
sobie: "Ja też, ale dopiero znacznie później, ponieważ mając dziecko traci się
wszelkie szanse na samotność".
I chociaż proszę teraz o innych, o związku między osobami, sednem, istotą
mojego życia jest samotność. W moim przekonaniu nie można opisywać samotności.
Pisać to znaczy mówić, komunikować się z innymi. KP, jak powiedziałaby
Stanowcza.
Samotność jest zaniechaniem komunikacji, nieobecnością innych, samoswoim i
samowystarczalnym bytowaniem. Samotność kobiety w babimkręgu opiera się, rzecz
jasna, na obecności nieco oddalonych innych kobiet, jest więc samotnością
względną, a zatem ludzką.
Osiadłych mężczyzn łączą tylko związki z kobietami, nigdy wzajemne siedlisko
stanowi immanentny, jakkolwiek odległy element babiegokręgu. Nawet kobieta na
włóczędze jest cząstką społeczności - jej ruchomym elementem, spajającym
elementy osiadłe. Tylko samotność mężczyzn i kobiet, postanawiających żyć z dala
od siedlisk, jest absolutna. Istnieją światy, gdzie takie osoby są nazywane
świętymi lub świątobliwymi. Skoro odosobnienie jest najpewniejszym sposobem
zapobiegania magii, uważa się na moim świecie, że są Czarnymiksiężnikami,
banitami z własnej lub cudzej woli, ofiaraini swojego sumienia. Wiedziałam, że
jestem przepojona magią, cóż jednak na to mogłam poradzić?... w związku z czym
obudziło się we mnie pragnienie odejścia. O ileż łatwiej i bezpieczniej byłoby
żyć w samotności ! Jednocześnie, i z coraz większą mocą, pragnęłam, by
dowiedzieć się czegoś więcej o wielkiej nieszkodliwej magii, zaklęciach, jakie
rzucają na siebie wzajem mężczyźni i kobiety.
Przedkładałam zbieractwo nad uprawę i sporo czasu spędzałam na wędrówkach
wśród wzgórz; przy tych okazjach, zamiast trzymać się z daleka od domostw
mężczyzn, podchodziłam do nich jak najbliżej i przypatrywałam się ich
mieszkańcom, jeśli ci akurat przebywali na dworze. Mężczyźni zaś spoglądali na
mnie. Długie połyskliwe włosy Kulawego Mężczyzny z Dołu Rzeki zaczynały siwieć,
kiedy jednak zaczynał śpiewać swoje pieśni bez końca, łapałam się na tym, że
siadam i słucham, jak gdyby miękły wszystkie kości moich nóg. Był bardzo
przystojny. Tak samo jak Tret, którego chłopcem pamiętałam z babiegokręgu i
który był synem Beyhu. Wrócił z chłopięcej grupy i wędrówki, następnie zaś w
dolinie Potoku Czerwonej Skały zbudował dom i założył piękny ogród. Miał wydatny
nos, wielkie oczy, długie ramiona i nogi, wysmukłe dłonie; poruszał się
bezgłośnie, prawie jak Arrem w swym rytualnym tańcu. Często w Dolinie Czerwonego
Potoku zbierałam jagody. Zbliżył się do mnie ścieżką i przemówił:
- Jesteś siostrą Urego. - Miał bardzo cichy, opanowany głos.
- Umarł - odparłam.
Mężczyzna z Czerwonej Skały skinął głową.
- To jego nóż.
Nigdy na moim świecie nie rozmawiałam z mężczyzną. Teraz doznawałam
najosobliwszych uczuć. Dalej zbierałam jagody.
- Zrywasz zielone - stwierdził Mężczyzna z Czerwonej Skały. Jego miękki,
przepełniony uśmiechem głos sprawił, że znowu zmiękły mi kości.
- Chyba nikt cię jeszcze nie tknął - powiedział. - Ja zrobiłbym to
delikatnie. Myślę o tym, myślę o tobie, odkąd pojawiłaś się tu po raz pierwszy
na początku lata. Popatrz, na tamtym krzaku są dojrzałe. Te są zielone. Podejdź
tutaj.
Zbliżyłam się do niego i do krzaka pokrytego dojrzałymi jagodami.
Na statku Arrem mi powiedział/ła, że wiele języków ma jedno słowo na
określenie żądzy, związku pomiędzy matką i dzieckiem, związku pomiędzy
siostrzanymi lub bratnimi duszami, uczuć wreszcie, jakie się żywi wobec
rodzinnęgo domu i rzeczy uświęconych i że to słowo brzmi "miłość". Nie ma w moim
języku słowa tak wszechobejmującego. Może matka się nie myli utrzymując, że
człowiecza wielkość sczezła w moim świecie wraz z ludźmi Sprzed Czasu,
pozostawiając jedynie małe, żałosne, ułomne istoty i myśli. W moim języku miłość
opisuje się wieloma słowami. Jednego z nich nauczyłam się od Człowieka z
Czerwonej Skały.
Wyśpiewywaliśmy je do siebie.
W małej kotlince nad strumykiem wznieśliśmy szałas i, zaniedbując swoje
ogrody, zbieraliśmy mnóstwo słodkich jagód.
Do mojej małej podręcznej apteczki matka włóżyła dość środków
antykoncepcyjnych, by starczyło mi ich na całe życie. Nie ufała sorowiańskiemu
zielarstwu. Ja ufałam i okazało się skuteczne.
Kiedy jednak mniej więcej rok później, podczas Złotej Pory, postanowiłam
wypuścić się na włóczęgę, doszłam do wniosku, że mogę trafić w miejsca, gdzie o
zioła będzie trudno, w związku z tym wszczepiłam sobie w tylną część lewego uchą
miniaturowy antykoncepcyjny moduł. Zaraz potem pożałowałam tego postępku, który
w moich oczach zakrawał na magię. Zdołałam jednak zwalczyć w sobie to przesądne
przekonanie moduł nie był bardziej magiczny niż zioła, miał jedynie dłuższe od
nich działanie. W duszy złożyłam matce przyrzeczenie, że nigdy nie będę
przesądna. Kiedy moduł zarósł skórą, wzięłam sakwę swej duszy, nóż Urego,
apteczkę matki i wyruszyłam w świat.
Uprzedziłam o tym Hyuru i Mężczyznę z Czerwonej Skały. Całą noc spędziłam z
Hyuru nad rzeką na śpiewach i rozmowach. Mężczyzna z Czerwonej Skały zapytał
swoim łagodnym głosem:
- Dlaezego chcesz odejść?
Ja zaś odparłam:
- Aby wyzwolić się spod twojej magii, Czarnyksiężniku - co było,
przynajmniej w części, zgodne z prawdą. Gdybym odwiedzała go nadal, mogłoby
skończyć się tym, że odwiedzałabym go zawsze. Pragnęłam zaś dać swojej duszy i
ciału większy świat do życia.
Opowiedzieć o latach mojej włóczęgi to zadanie trudniejsze niż inne. PK!
Kobieta na włóczędze jest całkowicie samotna, wyjąwszy chwile, gdy osiadłego
mężczyznę prosi o seks bądź też przez jakiś czas obozuje w babimkręgu, żeby
pośpiewać i posłuchać. Jeśli zbliży się do terytorium grupy chłopięcej - grozi
jej niebezpieczeństwo, tak samo, kiedy natknie się na zbira, i jeszcze, kiedy
spotka ją wypadek lub kiedy trafi na skażone obszary. Ma obowiązki tylko wobec
siebie, a podobna swoboda bywa ogromnie ryzykowna.
W prawej małżowinie usznej nosiłam miniaturowy komunikator; zgodnie z
przyrzeczeniem co czterdzieści dni wysyłałam na statek sygnał oznaczający
"Wszystko w porządku". Gdybym zapragnęłą opuścić planetę, miałam wysłać inny
sygnał. Mogłabym wezwać lądownik, żeby wykaraskać się z tarapatów, chociaż
jednak kilkakrotnie wpadłam w poważne kłopoty, ani mi przez myśl nie przeszło,
żeby wysłać wezwanie. Moje emisje były zaledwie spełnieniem obietnicy złożonej
matce i jej ludowi, strukturze, do której już nie należałam, pustym gestem.
Życie w babimkręgu czy też życie osiadłego mężczyzny przebiega, jak już mówiłam,
wedle powtarzalnych wzorów. Nie zdarza się nic nowego. A dusza nieustannie
domaga się nowych wrażeń. A zatem karmą dla młodej duszy jest wędrówka,
włóczęga, podróż, niebezpieczeństwo, odmiana. Lecz, oczywiście, nawet w podróży,
niebezpieczeństwie i odmianie kryje się swoista nuda. W końcu każda inność
zaczyna się powtarzać: kolejne wzgórze, kolejna rzeka, kolejny mężczyzna,
następny dzień. Stopy zaczynają zataczać obszerny, obszerny krąg. W ciele budzą
się wspomnienia rzeczy wyuczonych w domu, ożywa imperatyw nieruchomości.
Świadomego postrzegania. Świadomości drobiny piasku pod stopą. Świadomości
skóry, dotykającej owej drobiny, dotyku i aromatu powietrza muskającego
policzek, promieni słońca pionowo, ukośnie i zmiennie przenikającego atmosferę;
barwy traw porastającej zbocza wzgórz za rzeką, doznań duszy i ciała, migotliwej
kaskady fal i kolorów w przeuroczych mrokach głębin, nieskończenie ruchomej,
zmiennej i ciągle nowej.
W końcu więc wróciłam do domu. W którym nie było mnie od mniej więcej
czterech lat.
Hyuru, po wyprowadzce od matki, zamieszkała w naszym domu. Nie wyruszyła na
włóczęgę, zaczęła jednak bywać w Dolinie Potoku Czerwonej Skały i zaszła w
ciążę. Byłam rada, że zamieszkała w naszej dawnej sadybie. Jedynym pustym domem
był teraz na poły zrujnowany, stojący obok gospodarstwa Hedimi. Postanowiłam
zbudować nowy. Wykopałam kolisty dół, sięgający mi po pierś i ta praca zajęła mi
większą część lata. Wycięłam gałązki, poprzeplatałam je i solidnie, od środka i
z zewnątrz, wylepiłam błockiem.
Pamiętam, jak wiele lat temu wykonywałam taką samą pracę pod okiem matki,
która powiedziała: "Dobrze! Doskonale ! "
Nie zadaszyłam budowli, gorące więc słońce lata przemieniło błocko w
wyschniętą glinę. Potem, przed nadejściem pory deszczowej, trzema warstwami
pokryłam dom strzechą z trzciny, miałam bowiem dość moknięcia przez całą zimę.
Mój babikrąg przypominał raczej prostą aniżeli krąg, domy bowiem ciągnęły
się brzegiem rzeki na dystansie plus minus trzech kilometrów; mój dom, położony
w górę rzeki względem pozostałych, sporo tę prostą wydłużył. Ledwie od siebie
widziałam dym z kominka Hyuru. Wkopałam się w nasłonecznione zbocze, z dobrym
odwodnieniem. To wciąż jest bardzo dobry dom.
Zaczęłam wieść osiadły żywot. Nieco czasu poświęcałam zbieractwu,
ogrodnictwu, naprawom i wszystkim tym nudnym powinnościom codziennego życia,
nieco zaś - śpiewom i przemyśliwaniu pieśni i opowieści poznanych tu, w domu,
ale również zapamiętanych ze statku. Szybko odgadłam, dlaczego kobiety chętnie
podsyłają swoje dzieci, by ich słuchały, pieśni bowiem i opowieści są po to,
żeby ich słuchano i wysłuchiwano.
- Słuchajcie - mawiałam do dzieci z babiegokręgu.
To pojawiały się, to czmychały jak mniejsze i większe rybki w rzece, jedno,
dwoje, pięcioro, w różnym wieku, mali i więksi. Kiedy przychodziły, śpiewałam i
opowiadałam, gdy umykały - pogrążałam się w milczeniu. Czasem udzielałam się w
śpiewaczym kręgu, żeby ze starszymi dziewczętami podzielić się wiedzą zdobytą w
czasie włóczęgi. Do tego ograniczały się moje działania, należy jednak
wspomnieć, że zawsze wychodziłam ze skóry, żeby mieć świadomość wszystkiego, co
robię.
Dzięki samotności dusza broni się przed uprawianiem magii i padaniem jej
ofiarą; dzięki świadomości unika monotonii i znudzenia. Nic nie nudzi, jeśli to
coś postrzega się świadomie. Może irytować, ale nie nudzi. Przyjemność pozostaje
przyjemnością, dopóki ma się świadomość, że nią jest. Moim zdaniem zachowywanie
świadomości to najtrudniejsze z zadań, jakie spoczywają przed duszą.
Pomagałam Hyuru przy jej dziecku - dziewczynce - i bawiłam się z nim. Potem,
po paru latach, usunęłam moduł antykoncepcyjny ze swojego prawego ucha. Ponieważ
pozostało po nim niewielkie wgłębienie, rozpaloną igłą przebiłam w tym miejscu
małżowinę na wylot i zawiesiłam tam klejnocik, który podczas wędrówki znalazłam
w ruinach. Nosiłam go podczas wypraw zbierackich. Trzymałam się z dala od Doliny
Czerwonej Skały. Mieszkający tam mężczyzna zachowywał się tak, jakby miał do
mnie wyłączne prawo. Nadal go lubiłam, ale nie budziła we mnie zachwytu aura
magii, jaką roztaczał, jego fantazja i władza, jaką nade mną zyskał. Ruszyłam na
wzgórza, ku północy.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy wróciłam, w Północnym Domu osiadło dwóch
młodych mężczyzn. Często z chłopięcych grup ich członkowie wychodzą parami,
utrzymując związek po opuszczeniu Terytorium. Zwiększa to ich szanse na
przetrwanie. Czasem ten związek ma charakter seksualny, czasem nie, czasem trwa,
czasem się rozpada. Jeden z tworzących tę parę młodzieńców odszedł zeszłego lata
z pewnym mężczyzną. Ten, który pozostał, nie był przystojny, niemniej jednak
zwróciłam na niego uwagę.
Miał w sobie rodzaj dobroci i opiekuńczości, która mi się podobała. Był
krępy, miał krótkie i mocarne ramiona. Trochę się do niego zalecałam, ale był
ogromnie wstydliwy. Tego dnia Rozsrzebrzonej Pory Roku, gdy nad rzeką rozsnuły
się mgły, dostrzegł klejnot w moim uchu i jego oczy wyraźnie się zaokrągliły.
- Ładny, prawda? - zapytałam.
Przytaknął.
- Noszę go, żebyś zwrócił na mnie uwagę.
A kiedy nie umiał przezwyciężyć swojej powściągliwości, dodałam:
- Rozumiem, powiedz szczerze, jeśli sprawia ci przyjemność tylko seks z
mężczyznami. - Nie sądziłam zresztą, by moja diagnoza była prawidłowa.
- Ależ nie - odparł. - Nie, nie. - Zająknął się i jak błyskawica cofnął
ścieżką. Obejrzał się jednak przez ramię, powoli podążyłam za nim, niepewna czy
chce mnie, czy też chce mnie spławić. Czekał na mnie przed maleńkim domkiem, tak
obrosłym czerwońcami, że praktycznie wśród nich niewidocznym. W środku urządził
legowisko ze sprężystych, słodkich traw, pachnących latem.
- Proszę - powiedział, stojąc na zewnątrz, a potem bardzo powoli wszedł do
środka.
- Zrobiłem to dla ciebie - dodał.
- A teraz zrób mi dziecko - odparłam.
Zrobił może tego dnia, może następnego. A teraz powiem wam, dlaczego po tylu
latach wezwałam statek, nawet nie wiedząc, czy wciąż żegluje pomiędzy planetami,
i poprosiłam, by lądownik spotkał się ze mną na ziemi jałowej. Gdy wydałam na
świat córkę, spełniły się me najtajniejsze życzenia i moja dusza zyskała pełnię.
Kiedy zeszłego roku urodził się mój syn, pojęłam, że o spełnieniu nie ma mowy.
Będzie dorastać ku dorosłości, odejdzie, będzie walczyć i cierpieć, umrze lub
przetrwa, jak przystoi mężczyźnie. Moja córka, której imię brzmi, po matce,
Yedneke, Liść, osiągnie kobiecość i, wedle woli, pozostanie albo odejdzie. Ja
będę żyć samotnie. Tak powinno być, tego pragnę. Pochodzę jednak z dwóch światów
- jestem osobą na tym i człowiekiem z ludu mojej matki. Jestem winna przekazać
swoją wiedzę dzieciom jej ludu. Poprosiłam więc o przybycie lądownika i odbyłam
rozmowę z jego załogą, która dostarczyła mi raport sporządzony przez matkę.
Przeczytałam go, następnie zaś spisałam swoją historię na urządzeniu na użytek
wszystkich, którzy chcieliby poznać jeden ze sposobów zdobywania duszy. Im i ich
dzieciom powiadam:
- Słuchajcie! Unikajcie magii! Bądźcie świadomi!