tytuŁ: "Saga o Geralcie Barbarzyńcy - Wiedźmińska rutyna" autor: John MacKanacKy korekta: dunder@poczta.fm 1998 by John MacKanacKy (mkk@sapkowski.fantasy.art.pl)] * * * Panie... nie odchodźcie... oni wrócą w nocy. Zostańcie, do końca życia wdzięczność... Nie zostawiajcie. Gość zatrzymał się przed drzwiami. Odwrócił się powoli, mierząc wzrokiem po całej izbie i czterech trupach leżących w posoce. Czarny kocur podreptał w stronę okna brodząc we krwi. W chałupie unosił się kwaśny zapach przypalonej maki. Chłop bezradnie rozłożył ręce. - Co zechcecie, dam, czego tylko zażądacie... Ratujcie, panie! Na zarośniętej twarzy przybysza zarysował się paskudny uśmiech. - Nie wiesz co mówisz. I lepiej, żebyś w język się ugryzł... Wiele razy słyszałem już podobne słowa. I zawsze kończyło się tragicznie. Nie dla mnie. Smatuchowi ręce opadły. Rzucił okiem za siebie, na skuloną przy piecu kobietę, podciągnął portki i spojrzał w oczy mężczyzny. Nim zdążył mrugnąć, musiał odwrócić wzrok. - Wiec co powiedziałeś? Powtórz. -spokojnie powiedział nieznajomy. -Czy dasz mi to, czego zażądam? Chłop przełknął ślinę, pochylił głowę i pokiwał nią potwierdzająco. Kobieta zachlipała i zaszlochała. Kot zamiauczał i wyskoczył na zewnątrz. Nieznajomy, wbrew oczekiwaniom obecnych, nie zaśmiał się złowieszczo. - Ech, chyba zaczynam wpadać w rutynę... -powiedział do siebie smutno. -Ale co ma być, to będzie. Oby coś ciekawszego, niż ta smarkula ostatnio... - Pomogę ci. -dodał na głos. -Zostanę na noc. A jeśli się uda, ty w zamian... Smatuch skurczył się, bliski płaczu. - Dasz mi to -wyrecytował nagle przybysz w czarnym płaszczu -co w domu zastaniesz, a czego się nie spodziewasz. wiedźmin Geralt, miło mi. * * * - Chwilunia, przecież ja jestem w domu! To jest mój dom, jakkolwiek by to nie wyglądało... czy pachniało. Geralt zazgrzytał zębami. Zaraza, pomyślał, wiedziałem, że coś tu jest nie tak. Rutyna. Trzeba coś wymyśleć... - No tak, oczywiście, że jesteś. Myślisz, że nie zauważyłem? No to wyjdziemy teraz na zewnątrz i za kilka minut wrócimy. Uprzedź żonę, że wychodzisz. Chłop popatrzył na wiedźmina baranim wzrokiem. Już otworzył szerzej usta, by coś powiedzieć, ale Geralt błysnął na niego oczami. Szczęka zwarła się z kłapnięciem. - Maryśka... my, ten tego, wychodzimy. Po papierosy. Zaraz wrócimy. * * * - Panie Geralt, długo jeszcze będziemy tu marznąć? Wracajmy już... wiedźmin podrapał się w zarost pod brodą. Podszedł do chłopa, poklepał go po ramieniu. - Widzisz, Smatuch... powiedz, nie nudzi ci się tutaj? Może pojedziemy gdzieś razem, pokażę ci kawał świata... poznasz ciekawych ludzi. Czarodziejki... Wrócimy za jakieś... dziewięć miesięcy... Chłopina już szerzej ust nie mógł otworzyć ze zdumienia. - A... ale Maryśka, ona chora jest, niedomaga... - Niedomaga? Hm. No to wrócimy za rok... no dwa dla pewności. -powiedział w zamyśleniu Geralt. * * * Minęły dwa lata. Woda w pobliskim jeziorze dwa razy zamarzała i dwa razy odmarzała. * * * Wstał świt. Kury skończyły piać, zaczęły więc koguty. Czarny kocur wskoczył na parapet i przeciągnął się ziewając. W izbie było już ciepło, lekko śmierdziało przypaloną mąką. Przy piecyku krzątała się kobieta. Nuciła wesołą piosenkę. A z zarania w niedziele, posła dziewka na ziele. I nalazła złotą nić, i usiadła wianek wić. Kot zamiauczał leniwie i usadowił się bokiem do słońca. Zajechał jej dróżkę kun, z piekła rodem wiedźmun. I posadził ją na stołku, dał jej Mewy w kociołku. Kobieta przerwała na moment śpiewanie, zamieszała dokładniej kasze, wzięła trochę na łyżkę i spróbowała. Naści, pij to piwecko, Mała Ciri, kurwecko... Bomhard cię obroni, Geralda pogoni. Nagle huknęły drzwi. - Maryśka! Już jezdem z powrotem! Papierosów we wsi nie było, tośmy z Geraltem do Nilfgaardu pojechali! * * * Geralt się nie pomylił. W chałupie oprócz kobiety i czarnego kocura, było też dziecko. Chłopiec. Na oko półtora roku. Znaczy, że kobieta nie tak bardzo niedomagała, jak to wyglądało. wiedźmin uśmiechnął się paskudnie. - Smatuch, czyś ty oszalał? Tak mnie samą zostawić, z trupami w mieszkaniu! A w nocy przyszli, tak jak mówiłeś... i byłoby po mnie, gdyby nie jeden taki wojak, co tu przyjechał i wszystkich ich wymordował. Strasznie ich pociął, straszniej niż ten twój wiedźmin od siedmiu boleści! Chłop popatrzył z zakłopotaniem na Geralta i nalał mu jeszcze piwa. - No dobra, głupio to wyszło. A ten tu bękart to czyj? Ledwiem wyjechał i jużeś pół wsi do łóżka zaprosiła? - No przecie czymś zapłacić za ratunek musiałam... Ale on miły był, nawet piosenkę taką jedną mnie nauczył, zaraz wam zaśpiewam! A z zarania w niedziele, posła dziewka na ziele... - A zawrzyj ty już tą japę, bo nie zdzierżę! -warknął Smatuch i pociągnął ze swojego kufla. -I dobrze się stało, że Geralt bierze dzieciaka do siebie... my tu zaczniemy wszystko od początku... Dobrze będzie. wiedźmin wstał i podszedł z kuflem do wyrka, gdzie leżało dziecko. Schylił się nad nim i przyjrzał z bliska. Te oczy, pomyślał, skąd ja znam te oczy... Podrapał się po bliźnie na karku i łyknął piwa. Oczy... rybie oczy... rybie! * * * - Hej, Geralt, oddychaj! -krzyczał Smatuch klepiąc krztuszącego się piwem wiedźmina po plecach. -Wypluj to świństwo i oddychaj! - Już! Zaraza... już. -wysapał Geralt i usiadł, cały mokry. -Oczy, rybie oczy... Smatuch podszedł do kobiety trzymającej dziecko i spojrzał na małego krytycznie. - No faktycznie dzieciak urodą nie grzeszy. Oj, Maryśka, ciemno w izbie być musiało... Ale Geralt, nie frasuj się... Bierzesz go przecie do tego waszego wiedźminskiego fachu, a tam uroda po kij, no nie? - Kwestia szczęścia. -powiedział Geralt, wziął dziecko i wyszedł. * * * Minęło dziesięć lat. Woda w pobliskim jeziorze dziesięć razy zamarzała i dziewięć razy odmarzała. * * * - Fiszaj, podejdź tu, synku. Chłopiec posłusznie zbliżył się do czarodzieja. Ten zlustrował go wzrokiem i uśmiechnął się. Fiszaj zadrżał na ten widok. - Nie bój się. Znasz mnie przecież. I Geralt mnie zna. Dobrze, że do mnie się zwróciłeś. Ja z ciebie mogę zrobić prawdziwego wiedźmina. On nie. - Tak, mistrzu Vilgefortz. -chłopiec znowu zadrżał, tym razem z gniewu. -On i reszta tej Kaermorhenowskiej chałastry... powiedzieli, że nie potrafią już przeprowadzać Próby Traw. A ja wiem, że oni nie chcą, żebym został wiedźminem! Czarodziej znowu się uśmiechnął. - Ironia losu... Ten, który ciebie stworzył, zrobił to dla mnie. wiedźminska rutyna. Kiedyś się zemścisz, chłopcze... Vilgefortz podszedł do zakurzonego, drewnianego stołu. Obok stały flakoniki i torebki z tajemnymi, wiedźminskimi eliksirami i ziołami. Mężczyzna wziął jeden z pojemników z zieloną cieczą. - Zamknij oczy, Fiszaj. I wypij to. Chłopiec posłusznie wykonał polecenie. Teraz wszystko zależy ode mnie, pomyślał Vilgefortz. Dawno, bardzo dawno tego nie robiłem... Ale tego się nie zapomina. * * * - Smatuch! Wróciłeś! - Maryśka! Kochana! Rzucili się sobie w ramiona. Kobieta zaśmiała się dźwięcznie i coś zaszeptała do ucha chłopowi. Ten odsunął się nagle rozpromieniony. - Jak to, dzieciaki? Przecie jednego mięliśmy... Geralt uśmiechnął się paskudnie. Wszystko tak, jak przewidział. - No rodziłam... W chałupie są. Czworaczki... wiedźmin zbladł. * * * Od samego rana wszystko psuło mu humor, wprawiało w przygnębienie i złość. Wszystko. Złościło go, że zaspał, przez co samo rano stało się praktycznie samym południem. Denerwował go brak Fiszaja, który nie wrócił na noc do warowni. Denerwował go koszmar, który mu się przyśnił i który pamiętał... czworaczki, psia mać. Czworaczki i Prawo Niespodzianki! wiedźminska rutyna, zaraza. - Geralt! Wstawaj! Fiszaja znaleźliśmy! -usłyszał Coena zanim ten wparował do komnaty. -Martwy prawie... ale dycha. * * * - Nie podoba mi się to. Chłopak chyba przedawkował. Tylko skąd wziął fisstech? -zapytał w zadumie Vesemir. Geralt siedział obok na brzegu łóżka, Coen stał plecami do nich i patrzył przez okno. Na zewnątrz wiatr raz po raz trzaskał okiennicami. - To nie fisstech. To Próba Traw. -stwierdził Geralt spokojnie. -Nie wiem jak, nie wiem kto, ale chłopak przechodzi właśnie Próbę Traw. Vesemir zakasłał nerwowo. Coen wciągnął powietrze i zamknął oczy. - Wszystko się wyjaśni góra za dziesięć dni... -kontynuował wiedźmin. -Wiedźmińska rutyna... * * * Minęło dziesięć dni. Mrówki w pobliskim lesie dziesięć razy odbudowywały dziesięciokrotnie skopane przez Coena swoje mrowisko. * * * - No więc biegnę Mordownia, tak jak mi Coen kazał, nagle patrzę, a tu jakąś postać tuż przede mną! Potknąłem się, wywróciłem i zgasło światło... kompletnie. Później zobaczyłem jeszcze szare, falujące niebo i wydawało mi się, że mam zajebiscie dopalony refleks. A potem... - Fisstech. -stwierdził spokojnie Vesemir. -Skąd wziąłeś? - Nie przerywaj mu. -powiedział Geralt patrząc przyjacielowi w oczy. - Mów dalej, Lisz... Fiszaj. - No, tego. Potem niebo zawaliło mi się na głowę i już nic nie widziałem. Aż się teraz obudziłem. Coen spojrzał na Vesemira, ten na Geralta. Geralt chciał spojrzeć na chłopca, ale wolał nie widzieć jego rybich oczu. Zawsze dostawał od tego gęsiej skórki i swędziała go blizna na karku. - No więc, myślę, że możemy być ze sobą szczerzy. Fiszaj, jesteś już wiedźminem. Trening nie potrwa już długo. Przezimujesz jeszcze tutaj, później jesteś wolny. Coen skombinuje dla ciebie medalion, Vesemir znajdzie ci prawdziwy miecz z meteorytu. Moja rola się skończyła. Przeznaczenie zwyciężyło. I wiedźminska rutyna. * * * - Dzień dobry... Po ile te medaliki? O na przykład ten z rybią głową... Trzy korony? To poproszę... * * * - Dzień dobry... Chciałem kupić miecz. Nieee, nie taki. Musi być niecodzienny... O, myślę, że ten wygląda interesująco. Tak, widzę, że to miedź. Potrzyma się tydzień w rozgrzanym oleju wymieszanym z krowimi plackami i będzie wyglądać jak stal nie z tej ziemi. Ile płacę? * * * Minęła zima. Woda w pobliskim jeziorze zamarzła i odmarzła, mrówki w pobliskim lesie zamarzły i już nie odmarzły. * * * Płotka zastukała kopytami na dylach mostu. Kaer Morhen zostało w tyle. wiedźmin się odprężył. Wolny, myślał, nareszcie wolny. Koniec z niespodziankami, niańczeniem dzieci... Za stary na to jestem. - Geralt. Odwrócił się. Zapachniało bzem, agrestem i tetrą. - Yen. Wolny, skarcił się w myślach, zaraza, za wolny... Trza było szybciej. - Jak to: szybciej? -zapytała mrużąc oczy. - No, eee, tego, śpieszyłem się właśnie do ciebie... -zająknął się wiedźmin i szybko zmienił temat. - Mam dla ciebie dobre wieści. Fiszaj się usamodzielnił. Yennefer podeszła do niego i uśmiechnęła się serdecznie. - Cieszę się. Ja też mam dla ciebie dobre wieści. Pamiętasz, jak wspominałam ci o tej kuracji, którą przechodziłam u Nenneke? No więc się udało! Jestem w ciąży! Już wiem, to będą czworaczki! Za miesiąc. wiedźmin zbladł. Wbrew wiedźminskiej rutynie. * * * A później cała woda i wszystko dookoła zamarzło. I tak już zostało. KONIEC