tytuł: "Czas w piekle" autor: Jack Higgins Rozdział pierwszy Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się proz bambusowe pręty nad jego głową, deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli, potem coraz silniej, aż wreszcie pruszedł w potężną ulewę, przed którą nie było ucieczki. Stan Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął ramiona do ciała, starając się zmniejszyć do minimum straty ciepła; choć po czterech dniach właściwie niewiele już było do stracenia. J&~na miała cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie mógłby się ~Vsniej położyć. Przypomniała mu się proczytana gdzieś informacja; że śpośród zwierząt jedynie goryle kładą się bez opórów we własnych odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu, ale już od dawna przywykł do smrodu. Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego ~ii~śltującą bluzę i spodnie. Okręcona wokół głowy chusta'koloru khalc~~l~~zyła turban, podobny do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą"skórą jego wymiarowanej twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jtgo bladoniebies- kie oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym proz bambusowe pręty znajduj~ce sżę dwanaście stóp nad jego głową. Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odrywały się grudy ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trry- albo czterocalową warstwą. Cukał; obojętny na wszystko, aż wreszcie `usłyszał odgłos kroków i stłumione przez deszcz pogwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur: strój maskujący, ale o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym proz wojska radzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał dystynkcje 7 sierżanta, a nad daszkiem jego czapki widniała czerwona gwiazda armii radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desantowego. Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego zadanie. Patrzył do góry i czekał w milczeniu. Sierżant trzymał w jednej ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową rację żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu. - Ciągle z nami? - zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM . na bok. - Mokro pewnie tam u ciebie na dole, co? - Egan nic nie odpowiedział. - I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No cóż, jeszcze zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. - Sierżant opuścił puszkę przez bambusową kratę. - Śniadanie. Dzisiaj tylko kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił. Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa, nieoczekiwanie gorąca, parująca, w wilgotnym powietrzu. Opanował mdłości, o które przyprawiał go sam jej zapach. W żaden sposób nie był w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym wiedzieli. - Ale ty, oczywiście - roześmiał się sierżant - pijasz tylko herbatę. Jaka szkoda. - Rozpiął guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty. -'- Więc może napijesz się tego, dla odmiany? i Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i patrz,Ir~ bez .słowa w górę. Sierżant podniósł AKM. - Za pięć minut j~itq z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę czyściutką. .. Bą grzeczny i wypij, bo cię ukarzę. Odszedł, a, Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem napięcia. Kiedy odgłos krpków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć rmnut: tego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i okazało się, że w ca.łodxs pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta ną pa8ki i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę. Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobo tiy; ~COniec liny chwycił zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę jamy, stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z którego mógł sięgnąć ręką bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów, owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno. . Tylko szum pa;dająoego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego sierżanta ~ dużej odległośa. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył dogi, odrywając je od ścianki i wydając głośny okrzyk, spadł na dół. Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno, ,` .pygując w górę i w dół. Pochylił głowę na bok tak, by widać było pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina wpijała mu się pod ramionami. Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przera- żenia. Żołetierz przyklęknął, zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł bezwładnie, odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i nieczystości. Leżał i czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę i opuszcza bambusową drabinkę. Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. - Ty durny sukinsynu! - rzekł odwracając go na plecy. Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa, wysuniętymi do przodu kostkami środkowych palców uderzył sierżanta w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z cichym jakiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność: Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko żasznurował. Potem wcisnął głęboko na oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie wspiął się na drabinkę. Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się znany mu z pierwszego przesłuchania dom, unosiła się smuga dymu. Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła rzeka. Gdy się przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór stanie przed nim otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł między drzewa. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był roaCiągnięty potykasz. Przekroczył go ostrożnie. Następny znajdował się w odległości zaledwie kilku sfbp. Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie będzie się go spodziewał. Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu do pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie wszystko. Najtrudniej jest nie dać się złapaE. Ta stara dewiza SAS przeleciała mu przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej stronie eksplodowały. To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy. Raczej ładunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez umiesz- czony tuż przy powierzchni ziemi elektroniczny czujnik. Potwierdził to natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zża drzew od strony farmy. Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez paprocie. Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie ubrany w maskujący kombinezon człowiek z pochyloną głową. 9 Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno kolano wysuwając drugą nogę do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł. Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej. Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł wśród tworzących tu niemal dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na niewielką polankę i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew trzech następnych żołnierzy. Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął kolbą w twarz jednego, uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i wpadł między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bardziej tracąc równowagę. Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi - maszyna nie będzie mogła opuścić się zbyt nisko. W prześwicie między drzewami widział już na wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę. Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem, ale wciąż biegł przed siebie, ześlizgując się po stromej skarpie i wreszcie dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wyskoczył z gęstwiny paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki. Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył mu karabin nad głową i przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go człowieka. Rozległ się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył gwałtownie tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i natych- miast potem zadał mu krótki, ostry cios lewym łokciem. Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod nim i obcy żołnierz z twarzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew zmieniła w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto w zęby, przewracając go na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu obcasem z góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i przekręcił gwałtownie; odrzucając żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na zdrowym kolanie, zadał mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu. Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy i szczekanie psów. Egan podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki. Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległego brzegu. Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami piany. Nurt był szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego pływaka, 10 a woda tak zimna, że szanse przeżycia w nici były niewielkie. Poszedł dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na powierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione krzewy. Zrozumiał, że to jedyna szansa. Wskoczył do wody -- głosy rozlegały się już bardzo blisko --- i popłynął w stronę drzewa. Pchnął je z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale nagle okazaio się, że płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na brzegu pojawili się ludzie i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowęj, ale on był już pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły. Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego zmysły. Nie odczuwał już nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony mgłą. Śmigłowiec kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by przysporzyć mu kłopotów. Po chwili odleciał. Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem padającego deszczu. Rzeka stanowiła jego ostatnią szansę, z której jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem przenikało go do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał się drzewa popychając je w stronę drugiego brzegu. Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał najpierw tylko swój ciężki oddech, a potem dotarło do niego coś jeszcze. Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot. Gdy odwrócił się i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się motorówka i wsunęła dziób między gałęzie. Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich stał wyprostowany, a potem przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć mu się z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku trzydziestu paru lat, stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno nos, ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie w świetle wszelkich regulaminów wojskowych. Ubrany był w maskującą bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS - skrzydełkami ze srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą: Kto śmiany, zwycięża, obszytą czerwoną lamówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć Egana z wody. - Pułkowniku Villiers - odezwał się słabym głosem Sean. - Nie spodziewałem się, że pana tu zobaczę. ' - Jestem twoim kontrolerem, Sean - odpowiedział Villiers. 11 - Chyba zawaliłem ćwiczenie. - Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry - pułkownik uśmiechnął się z wdziękiem. - A teraz zabierzemy cię stąd. 22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej elitarna jednostka wojskowa na świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy, których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, ie dość często jedynie dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego zakwalifikować. Ostatnią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu dwudziestu godzin należy z osiemdziesięcioma funtami wyposażenia pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon Becaons w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii. Dla wielu biorących w niej udział próba ta była niemal zabójcza. Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną za drzewami, smaganą deszczem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który niedawno był o krok od śmierci. - Mój Boże, przy takiej pogodzie jak dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne - rzekł. Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się. Napis na umieszczonej przed nim tabliczce głosił, że jest to kapitan Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych w Brecon. Z Vil- liersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami Grenadierów Gwardii. Otworzył leżącą przed nim teczkę. - Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiś- cie niezwykły facet. Military Medal za odwagę na polu walki w Irlandii. Uzasadnienia nie podano. - Znam je - odparł Villiers. - Pracował wtedy ze mną. W kon- spiracji. W South Armagh. -- Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem miesięcy w szpitalu. Lewe kolano zastąpione protezą z plastyku, nie- rdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku, włosku i irlan- dzku. To coś nowego. , - Jego ojciec był Irlandczykiem - wyja§nił Villiers. - Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie pxzy~ zwoitej prywatnej szkoły średniej - dodał Warden. - Do Dulwich College. Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik doci~ł 12 mu lekko. - Nie bądź snobem, Danielu. To bardzo dobra szkoła. W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda Chandlera. - Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był Amerykaninem. - Oczywiście, że -był Amerykaninem, idioto. - Villiers podszedł do biurka, nalał sobie herbaty z porcelanowego dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. - Pozwól, że udzielę ci dokładnych informacji o Seanie Eganie. To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim komputerze. Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego, że ma dość niezwykłego wujaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley. - Ten gangster? - skrzywił się Warden. - Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang Robinsona. Bardzo lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy bohater. Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na hazardzie, nocnych klubach, „opiece" itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji. I był mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie. Kiedy zorientował się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny sposób, zabrał się za coś zupełnie innego. Telewizja, komputery, wysoko rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia milionów. - A co Egan ma z tym wspólnego? - Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka, Patricka Egana. Byłego boksera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką. Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie ożenił. - Villiers zapalił kolejnego papierosa. - Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno. Shelley obecnie może sobie być multimilionerem, który posiada na własność połowę Wapping, ale dla każdego londyńskiego rzezimieszka nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele znaczy w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne w Dulwich College, a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał się do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar studiować etykę. Możesz to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę. Warden był wyraźnie zaintrygowany. - I co się stało? - Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby odwiedzić krewnych w Portadown. Na nieszczęście zaparkowali ktiło niewłaściwej ciężarówki. - Bomba? - I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby. Egan miał wtedy siedemnaście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge 13 a i .zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na niego wściekły, ale nic nie mógł zrobić. - Czy Shelley to jedyny krewny Egana? - Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Senna. Ma około sześćdziesiątki. Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał kiedyś do jego ojca. - Villiers zastanawiał się przez chwilę, marszcząc czoło. - Ida. Ciotka Ida. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally, adoptowana przez Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy była jeszcze dzieckiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi - nie należy do rodziny. Taki właśnie jest. Kiedy Sean wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z ciotką Idą. - Sean, sir? - zapytał Warden. - Czy to nie zbytnia poufałość między podpułkownikiem i sierżantem? - Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakon- spirowani. A to zmienia postać rzeczy. - Nienaganną, typową dla prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charakterystyczny akcent z okolic Belfastu. - Nie mogłem pracować z nim na budowie przy Falls Road nadstawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby zwracał się do mnie „sir". Warden odchylił się w krześle. - Czy mam rację sądząc, że Egan wstąpił do wojska po to, by zemścić się na ludziach, którzy zabili mu rodziców? - Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia bomby. Wstąpienie do wojska było reakcją typową dla siedemnastolet- niego chłopaka. - Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natych- miastowe podejrzenia, sir? Chodzi mi o to, że jego negatywne nastawienie do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać o sobie. To nieunik- nione. - Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie naszym wymogom. Wszystko zależy od punktu widzenia, Danielu. Kiedy miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do South Armagh, a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu, ponieważ mieli dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ulsterem i katolikiem, a to także coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył. Do tc~o posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj spokój, Danielu, przecież już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska wyłuskano go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną cechę. Bardzo szczególną. 14 - Jaką, sir? Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. - To urodzony zabójca, Danielu. Działa instynktownie i bez wahania. Nie spotkałem nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że w czasie swojej konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu terrorystów. Z IRA, INLA... - Swoich, sir? - Sądzisz tak dlatogo, ie jest katolikiem? - zapytał Villiers. - Nie bądź dzieckiem. Nairac też był katolikiem. Ale był również oficerem Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamordowany przez IRA. Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny. Zlikwidował również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UVF i Czerwonej Ręki Ulsteru. Warden spojrzał na teczkę. - Niezły facet. A teraz musisz mu powiedzieć, że w wieku dwudziestu pięciu lat jest już skończony. - Właśnie - przytaknął Villiers. - Zawołajmy go więc i załatwmy już tę sprawę. Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie ktnie umun- durowanie, nienagannie wyprasowane spodnie z ostrymi jak brzytwa kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beiowy beret założony dok~adnie Pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał dystynkcje sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą kieszenią koszuli również skrzydlatą odznakę pilota lotnictwa wojsk lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal, Militery Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za kampanie w Irlandii i na Falklandach. Stanął na baczność przed siedzącym za biurkiem Wardentm. Villiers nadal siedział na 'swoim miejscu przy oknie paląc papierosa. - Spocznij, sierżancie - rzekł Warden. - To zupełnie nieoficjalna rozmowa. Siadajcie - wskazał krzesło. Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe pudełko z papierosami. - Zapaliaz't -- Rzuciłem, sir. Kiedy obuwałem na Falklandach, jeden pocisk ulokował mi się w lewym płucu. - Nie ma tego złego... jak sądzę -- stwierdził Vilfiers. - Paskudny nałóg. 15 Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę..~w Wreszcie Warden odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem w głosie: -- Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kontrolerem, Egat~; - Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądał na to, że nie wie, co ma powiedzieć. W końcu ciszę przerwał ~e' ` Villiers. - Danielu - odezwał się do Wardena. - Czy nie masz y nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganem na osobności? - Oczywiście że nie, sir! - Ta propozycja sprawiła Wardenowi ' wyraźną ulgę. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Villiers powiedział: - Dawno się nie widzieliśmy, Seanie. - Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir. - I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O ile sobie przypominam, wykonywałe§ dla nas zadanie na Sycylii. Tuż przed Falklandami. - Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15? - Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działa- niami antyterrorystycznymi. Mój szef podlega wyłącznie premierowi. - Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson? - Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany. - Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło panu przeżyć w konspiracji w Belfaście i Derry. Dobra informacja. = Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów - roześmiał się Villiers. - Taki sam jak twój ojciec, Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski katolik nazywa 1.ondonderry - Derry. -=- Nie .podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie znaczy, że ich nie rozumiem. Villiers skinął głową. - Czy widziałeś ostatnio swojego wuja? Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym w Maudsley. - Tak samo trudny jak zawsze? Egan skin~ł głową. - Nigdy nie był nastawiony szczególnie pat- riotycznie. Dla .niego wojsko to tylko wielka strata czasu. - Przerwał n~ chwilę, po ćzym ciągnął dalej. - Może ułatwię panu sprawę, sir. Nie zakwalifikowałem się, prawda? Villiers odwrócił się. - Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało się wydostać z jamy. To było bardzo pomysłowe. Ale kolano, Sean. - Obszedł biurko i otworzył teczkę. - Wszystko jest tutaj, w informacji lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko do kupy. - Nierdzewna stal i plastyk - odparł Egan. - Jestem jak bioniczny człowiek, tylko nie tak dobry jak prawdziwy. - To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoją własną ocenę ćwiczeń. - Villiers podniósł dokument z biurka. - Kiedy ją napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że kolano cię zawiodło.. - Tak jest - przytaknął spokojnie Egan. - W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięć- dziesięau procentach przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć procent. - A więc muszę odejść? - Z pułku - tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda. Przysługuje ci odprawa i renta, lecz wcale nie musisz się o nie starać: Armia wciąż cię potrzebuje. - Nie, dziękuję - Egan pokręcił głową. - Poza SAS-em nic mnie nie interesuje. - Jesteś pewien? - zapytał Villiers. - Całkowicie, sir. Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. - Chodzi ci o coś jeszcze, prawda? Egan wzruszył ramionami. - Być może. Kiedy leia.łem wiele miesięcy w szpitalu, miałem czas pomyśleć. Kiedy zaci&gnąłem się siedem lat temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze. Byłem wtedy tylko dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem im odpłacić za moich rodziców. - No i col - Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek zawsze będzie nie wyrównany. Nigdy nie uda się go spłacić do końca. Tyle na temat irlandzkich czasów. - Wstał i podszedł do okna. - Ilu ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale rodziców mi nie przywróciło. - Mole potrzebujesz wypoczynku? - zasugerował Villiers. Sean Egan poprawił beret. - Z całyrm szacunkiem, pułkowniku, ale obecnie najbardziej jest mi potrzebne przejście do cywila, sir. Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. - Doskonale. Jeżeli istotnie tego chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś. Oczywiście, v'~ jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na nie zgodzisz. - Jakie, sir? -- Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie Cztery. - Z deSZCZU pod rynno? Nie, nie sądzę. - Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja? - Niech mnie Bóg strzeże -- roześmiał się ostro Egan. - Wolałbym raczej pracować dla samego diabła. - A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno. - Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym spokoju. Czułbym się niezręcznie i ci biedni profesorowie zapewne także. - Och, nie byłbym taki pewien - odparł Villiers. ---- Znałem kiedyś profesora z Oksfordu, który był agentem SOE w czasie drugiej wojny światowej. Ale jednak... - Jakoś się ułoźy, sir. - Mam nadzieję. - Villiers spojrzał na zegarek. - Za dziesięć minut odlatuje śmigłowiec do dowództwa pułku w Hereford. Bierz plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci dokumenty. - Dziękuję, sir. Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za nim: - Przy okazji: Przed chwilą wspominałem tu twoją przyrodnią siostrę Sally. Jak się miewa? Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. - Sally umarła, pułkowniku. Mniej więcej cztery mieei~ce temu. Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. -T Na Boga, jak to się stało? Przeefeż miała najwyżej osiemnaście lat. - Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy poważny zabieg operacyjny i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem. Pochowano ją na cmentarźu - Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to miejsce. - Jego twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. - Czy mogę już odejść, sir`? - Oczywiście. Drzwi zamknęty się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa. Był wstrząśnięty i zaniepokojony. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł kapitan Warden. - Egan powiedział mi, Jx pan życzy sobie, aby wróeił śmigłowcem do pułku. -- Zgadza się. - Przechodni w stan spoczynku? -- Warden zmarśzczył czoło. - 18 Przecież to wcale nie jest konieczne, sir. Nie może już wprawdzie służyć w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę diabłu, żeby tylko mieć go u siebie. - Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Źmienił się. Może to rezultat Falklandów i miesięcy spędzonych w szpitalu Odchodzi i już. - Cholerna szkoda, sir. - Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę jego decyzji. Zaproponowałem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją bez wahania. - Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie? - Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka miesięcy spędzonych poza wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą, wcale tego nie potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również spadkobiercą Jacka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą przeżyłem wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia siostra utonęła parę miesięcy temu w Tamizie. - Ruchem głowy wskazał stojący w kącie komputer. - O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Central- nego Archiwum Scotla,nd Yardu? - Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund. - Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę. Warden usiadł przy komputerze. Villers stał przy oknie, patrząc na deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca. - Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lata Najbliższa rodzina: Ida Shelley, Jordan Lane, Wapping. To pub o nazwie „Flisak". - Jest coś ciekawego? - Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech dni. Notowana jako narkomanka. Cztery wyroki za prostytucję. - O czym, u diabła, mówisz? - Villiers odwiócił się gwałtownie w stronę siedzącego przy komputerze Wardena. - To musi być jakaś inna dziewczyna. - Nie sądzę, sir. Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się: Śmigłowiec przeleciał nad domem i pułkownik spojrzał w górę. - Mój Boże! - szepnął. - Ciekawe, czy on o tym wie? ~, Rozdział drugi W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym miastem na świecie, ale na pewno nie w listopadzie o pierwszej w nocy nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwałtownymi falami. Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy, na głowę naciągnął kaptur anoraka, a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy student, ale było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca sprawiał wrażenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt napiętą skórę na kościach policzkowych. Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której zmierzał. „La Belle Aurore". Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały mu bez przerwy. „La Belle Aurore". Tak nazywała się kawiarnia w paryskiej scenie z „Casablanki", ale knajpka po drugiej stronie ulicy wcale nie sprawiała romantycznego wrażenia. Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej stronie dojrzał ognik żarzącego się papierosa. Z mroku wyłonił się żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona przed deszczem. - Dokąd to idziemy, co? Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną francuszczyzną: - Do kawiarni, monsieur. - Aha, Anglik. - Żandarm strzelił palcami. - Dokumenty. Chłopiec otworzył zamek błyskawiczny anoraku, wyciągnął portfel i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument. - Walker. George Walker. Student. - Gdy zwracał paszport, ręce chłopca zadrżały gwałtownie. - Czy pan jest chory? Student uśmiechnął się z trudem. - To tylko lekka grypa. Żandarm wzruszył ramionami. - Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa. Radziłbym raczej poszukać noclegu. Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed siebie. Chłopak odczekał, aż żandarm zniknie za rogiem, szybko przeciął ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore" i wszedł do środka. Był to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień odwiedzali go marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki. Wyposażenie było tu takie jak wszędzie - kontuar z blatem pokrytym blachą ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro reklamujące Gitany. Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze zwisającymi w strączkach, tlenionymi włosami czytała stary egzemplarz „Paris Match". Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Monsieur? Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami, pod drugą na niewielkim kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty, tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał koło kominka, siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz o arystokratycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz. Cienka, biała szrama przecinała jego lewy policzek od oka do kącika ust. Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy; zwłaszcza z boku, za uszami, bez przerwy też ciekło mu z nosa: Wytarł go szybko wierzchem dłoni i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Agnes, madame. Szukam Agnc~s. - Nie ma tu żadnej Agnes, młody człowieku. - Kobieta zmarszczyła brwi. - Nie wygląda pan najlepiej. - Sięgnęła po butelkę koniaku i nalała trochę do kieliszka. - Lepiej niech pan to grzecznie wypije i idzie sobie. Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołómionego. - Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnćs będzie tu na mnie oczekiwała. - I oczekuje, cheri. Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła do niego. Miała twarz w kształcie serca i pełne wargi. Pod szkarłatnym beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w czarny, plastykowy płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną minispód- piczkę i sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna, o niemal dziecięcych kształtach budowa ciała jeszcze bardziej podkreślała emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia. 20 2I - Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi v~" wszystko. - Skinęła głową tęgiej kobiecie. -- Zajmę się nim, Marie. Ujęła go pod ramię i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok w siedzącego przy ogniu mężczyzny. Nie zwrócił na nich uwagi. - W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport. Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. -- George ` Walker, Cambridge. Dobrze, bardzo dobrze. - Oddała mu paszport. n ielsku. Mówi dobrze o an ielsku. Jeśli chcesz, możemy mówić po a g ę p g Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? - Chłopak skinął głową. - Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na trochę koki na wzmocnienie? Na taką dawkę, która pomoże ci przetrwać deszczową noc na brzegu Sekwany. - O mój Boże, to byłoby wspaniałe. Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik wraz ze słomką i podsunęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł. Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa. Zamknął oczy. Agnes z butelki stojącej na stole wlała do kieliszka trochę koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma odchylił się do tyłu, ona zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli bezbarwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął się z trudem. - Lepiej? - zapytała. - O, tak! - skinął głową. Podsunęła mu kieliszek. - Wypij to i zabieramy się do interesów. Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił wszystko. Postawił kieliszek na stole, a dziewczyna podała mu Gauloise'a. Zakrztusił się dymem i zakaszlał. - Dobrze, a co teraz? - zapytał. - Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do Londynu. Przeniesiesz towar w specjalnym pasie, ale nie -możesz być ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze będą cię zatrzymywali na cle. - No to co mam zrobić? - Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał uczucia, że głowę ma tak nieprawdopodobnie lekką, że wszystko jest odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz. - Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i dyplomat- kę. Będziesz wyglądał zupełnie jak biznesmen. Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy barze Marie, chłopak zaczął się śmiać. Podniosła na niego oczy. -- Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku? - Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore". To nazwa kawiarni z filmu „Casablanca", w której Humphrey Bogart i Ingrid Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed wejściem hitlerowców. - Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów -odparła bez uśmiechu. - Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę". - Tłumaczył jej wolno i wyraźnie, z charakterystyczną dla pijanego powagą. - Moja matka uma,Iła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwanaście lat, dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec służył w wojsku i bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała się mi to wynagrodzić i w czasie wakacji zawsze, kiedy wyświetlali „Casab- lankę", pozwalała mi oglądać kino nocne. - Pochylił się bardziej w jej stronę. - Sara mówiła, że „Casablanca" powinna stanowić obowiązkowy element wykształcenia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco romantyczny. - Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. - Poklepała go po policzku. - Idź do łóżka. Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota, zanim bowiem dotarł do drzwi, znalazł się w stanie całkowitej, wywołanej chemicznie hipnozy. Z ręką Agnes na ramieniu pewnym krokiem lunatyka przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani koło jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego lustra wody. Zatrzymali się i Agnes zawołała cicho: -- Valentin? Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie. Potężną sylwetkę podkreślały muskularne bary, ale jednocześnie był w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie, czarne włosy i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd. - - Ile kropli mu dałaś? - Pięć. - Wzruszyła ramionami. - Może sześć lub siedem? - Cudowna rzecz ta skopolamina - stwierdził Valentin. - Gdybyś- my go teraz wypuścili, obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby kogoś zamordował, nic by nie pamiętał. - Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni? - Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy. 22 23 Wzdrygnęła się. - Napędzasz mi stracha, słowo daję. ~- Dobra - powiedział i ujął Talbota za rękę. - A teraz załatwmy sprawę. - Nie mogę na to patrzeć - powiedziała. - Nie mogę. - Rób, co chcesz - odparł spokojnie. Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go po pochylni. Talbot szedł bez najmniejszego sprzeciwu. Gdy zbliżyli się do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł: - W porządku, idź dalej. Eńc Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po chwili wynurzył się i spojrzał na Francuza niewidzącymi oczyma. Valentin przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni, pochylił się i położył dłoń na głowie chłopca. - Żegnaj, przyjacielu. To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric zanurzył się i nie stawiając najmniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na powierzchni, aż wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj pochylni i zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie. Podszedł do Agnes wycierając ręce w chusteczkę. - Możesz teraz zadzwonić. Spotkamy się później u mnie: Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła i§ć wzdłuż nadbrzeża. Dostrzegła jakiś nich w mroku bramy i odskoczyła z przerażeniem. - Ktp tam? W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawia- rni. - Nie ma potrzeby stawiać na nogi całej okolicy, moja droga. Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że kształcił się w szkole prywatnej. W jego głosie pobrzmiewała lekko znudzona i nieco pogardliwa wesołość. - Ach, to ty, Jago - powiedziała również po angielsku. - Boże, jakże ja cię nienawidzę. Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą. - Ależ kochanie - wycedził. - Czyż nie zachowuję się zawsze jak stuprocentowy dżentelmen? - O tak - odparła. - Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagan- nymi manierami. Przypominasz mi faceta, który powiedział francuskiemu celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Jestem Anglikiem". - Żeby być zupełnie ścisłym - Walijczykiem, ale dla ciebie to nieistotna różnica. Przypuszczam, że Valentin był równie obrzydliwie skutxzny jak zawsze? 24 - Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną robotę, to tak. - Nie moją, Smitha. - Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to odpowiada. - Oczywiście. - Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju zdziwionego rozbawienia. - Ale elegancko, słoneczko. Valentin natomiast zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do wniosku, że za jej ciało dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym kontakcie. Po prostu na wypadek, gdyby postępowanie u sędziego śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle. - Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem. - To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi kumplami i usiłuje zrobić wrażenie, że jest Alainem Delonem w filmie „Borsalino". Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go było nawet na papierosy. Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie. Agnes odeszła również. Zatrzymała się jedynie przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej i zadzwoniła na policję. - Policja? - zapytała. - Przechodziłam właśnie koło pochylni przy rue de la Croix i zobaczyłam w wodzie coś, co wygląda jak trup. - Nazwisko proszę - powiedział oficer dyżurny, ale Agnes odwiesiła już słuchawkę i poszła dalej szybkim -krokiem. Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozyto- rowi. - Lepiej wyślij tam wóz patrolowy. - Nie sądzisz, że to może być dowcip? Oficer pokręcił głową. - To raGZej jakaś dziwka, która robiła nocny kurs nad rzeką i nie chciała być w coś wmieszana. Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znaj- dującemu się w tym rejonie. Nie miało to większego znaczenia, gdyż żandarm, który rozmawiał wcześniej. z Eńcem Talbotem, źszedł właśnie pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął śię na.zwłoki. W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów było pobieżne. Żandarm, który znalazł ciało, przeshichał Marie w „La Belle Aurore", ale ta wiedziała. od dawna, że w jej zawodzie opłaca się 25 nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w kawiarni. Pytał, gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o koniak: Podała mu parę adresów i poszedł sobie. To wszystko. Następnego ranka przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni później odbyła się rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji orzeczenie. Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków. Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem Walker zostało dostarczone do komunalnej kostnicy przy rue St Martin, małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy, gdzie przygo- , towano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty te nigdy do ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu zwłok, która przechwyciła pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją, przedstawiając się jako attache kulturalny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się zająć renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie, które dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że zwłoki zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym z położonego parę mil za Paryżem małego lotniska b nazwie Vigny. Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Woodchurch w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia Hartley: Wszystko było w porządku. Dokumenty zostały podpisane i . czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przedsiębiorstwo po- grzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem okoliczności niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się z życiem. Pochodzący z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przedpo- grzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i, zanim nastąpi pochówek, w odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w większości stolic europeja- kich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego stanowir kiem znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony bit sznurem z jedną salą przedpogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono między rękami zmarłego, co miało stanowić zabezpieczenie na wypadek mało prawdopodobnego zmartwychwstania. Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku pozostawionej uprzejmie pyry jego biurku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie 26 krewnego, stróż chrapał głośno. Spał głęboko, pogrążony w pijackim śnie. kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne drzwi i wszedł wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową torbę. Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża. -- Chrapie jak zarżnięty. ---- Stary pijaczyna - powiedział z pogardą Valentin. - Wystarczy, żeby powąchał korek od butelki. Ruszyli korytarzem, na który wychódziły drzwi prowadzące do sal przedpogrzebowych. Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał się po francusku. -- To może obrzydzić róże do końca życia. Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na podwyższeniu stała lekko pochylona trumna. Do połowy odsuniętę wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od charak- teryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką papierosa i zatrzymał się. - Zupełnie jak w horrorze - powiedział pogodnie. - Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila otworzy oczy i rzuci ci się do gardła. -- Zamknij się pan, na rany boskie - wychrypiał Valentin. - Wie pan, że nie cierpię tej części roboty. - Och, nie powiedziałbym - odparł Jago, gdy ruszyli dalej koryta- rzem. - Uważam, że bardzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy? -- Wcale mi przez to nie łatwiej - stwierdził Francuz. -- To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni; stary. Valentin zmarszczył się. - I co, u diabła, chciał pan przez to powiedzieć? - Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. - Jago przerwał i zajrzał do ostatniej sali po prawej stronie, - To musi być tutaj. Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu, a jej uchwyty i ornamenty zrobiono z pozłacanego plastyku na wypadek; gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące transportu lotniczego zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej wewnętrznej trumnie, ale w przypadku niewiellciego samolotu lecącego poniżej wysokości dziesięciu tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj odstępowano. - W porządku - rzekł Jago. Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun, 27 odsłaniając ciało Erica Talbota. Od klatki piersiowej do dolnej częśC~... brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia -- ślady doko sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako sanitariul Kiedy został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w Czadaii.. łok ale w żaden s osób nie mógł przywyknąć do tej robot~g. wiele zw , p Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jednak ''"` strony - pieniądze... Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi; wybrał skalpel i zaczął przecinać szwy, przerywaJąc to zajęcie jedynie po to, żeby otrzeć pot z czoła. - Pospiesz się - powiedział Jago ze l zniecierpliwieniem. - Nie mamy do dyspozycji całej nocy. Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania ~ ~' mdląeo słodkawy odór rozkładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył jamę brzuszną. Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z powrotem, ~e w takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na pochowanie, najczęściej je niszczono. Klatka piersiowa i jama brzuszna były puste. Valentin znówu znieruchomiał. Ręce mu drżały. -- Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowie- kiem. - Jago otworzył drugą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. - No, dalej, pospiesz się. Mam randkę. Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i sięgnął po następną. - Chłopczyk czy dziewczynka? - zapytał złośliwie. - Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku, ty f~`ancuska małpo. - Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego oczu był stra8zny. Valentin roześmiał się niepewnie. - Przecież tylko żartowałem. Bez obrazy: - Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd wyj§ć. Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do kaplicy położonej na końcu korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a van lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i mosiężny krucyfiks. Che urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się podobałd; Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec siedział w należącej do rodziny ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a dzier- żawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były tam witraże z herbom , w rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją wolę". Stanowiło ono pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii, choć nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchylił się razem z krzesłem do tyłu i oparł o ścianę. - W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? - zadał sobie po cichu pytanie. Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko, oczywiścię nie to, którego używał teraz - trzeba wszak zachować jakąś przy- zwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk. Stopień kapitana w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za konspiracyjną pracę w Belfaście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA. Jago nie widział naj- mniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność wykańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancim doniósł na niego, a armia brytyjska oczywiście nie pochwaliła zasady „strzelać, żeby zabić". W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty z wojska, choć wiadomość ta niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że to sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara historia. Dawno przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję niepod- ległości oddziały Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach. Byli z niego zadowoleni, podobnie jak później ci z Afryki Południowej z jego współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna w Czadzie, gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele saczęścia uchodząc stamtąd z życiem. Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla Jago trzy bardzo korzystne finansowo lata. Najdziwniejsze, że nigdy gżę nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spotkaniu nie wilgł. W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith zwrócił się właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było; że na jego koncie w Genewie znajdował się obecnie niemal milion funtów. Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił do s8.li przedpogrzebowej. Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył j~ całunem, .._ Według cen detalicznych wart jest żęć milionów funtów - stwierdził Jago. - Po śmierci stał się bogatszy~iż mógłby to sobie wyobrazić. Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. - Sześć, a może nawet siedem, gdyby to rozcieńczyć, 29 - Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? - uśmiechnął st Jago. - No dobrze, chodźmy już. Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli ' boczną uliczkę. Padał deszcz i Jago podniósł kołnierz trencza. - O bądźcie jutro z Agnes w Vigny, dokładnie o pierwszej, i dopilnuję ~ , wysyłki. Kiedy -samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam numeT^~ż w Kent co zwykle. - Oczywiście. - Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał się z zakłopotaniem. - Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy, Agnes się zastanawiała. - Tak? - zapytał Jago. - Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy ~' na trochę więcej pieniędzy. - Zobaczymy - odparł Jago. - Wspomnę o tym Sinithowi. Skontaktuję się z wami. Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć, oczywiście. Żadnego stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur jest zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć minut później natknął się na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze stufrankowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną;. Nakręcił numer telefonu w Londynie. Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu: Panie Smith; tu Jago. - Dwukrotnie powtórzył numer telefonu, z któraga dżwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa. Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną sekretarki ,,~ i najprawdopodobniej również urządzenie informujące, że jest dla nieg wiadomość: Dzięki temu telefonował zawsze on. Zadziwiająco pros t' 'ednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropieni system, k ory go. Niezawodny. Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. - Tu Jago. - Smith przy telefonie. - Głos był jak zwykle stłumiony i zni~- ~ r.~ kształcony. - Jak się pan miewa? - Doskonale. . t ~-. Były jakieś problemy? - Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny Juty ~; o pierwszej. -=- Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc pieniądze powinny być w ciągu tygodnia. 30 - Dobrze. - Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie przelana taka sama suma jak zwykle plus dziesięć procent. - To miło z pańskiej strony. - Pracownik wart jest swej zapłaty... -- A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura - roześmiał się Jago. -- Właśnie. Będę z panem w kontakcie. . Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko kieliszek koniaku. Gdy wyszedł na ulic,, wciąż jeszcze padało, ale nie zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął pogwizdywać idąc po nierównym chodniku. Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra. Niskie chmury, deszcz i zalegająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było niewielkie. Znajdowały się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnćs siedzieli w jej Citroenie zaparkowanym na skraju pasa startowego i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono trumnę do niewielkiego samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu wieży kontrolnej. - Nie wygląda to dobrze - stwierdziła Agnes., -- Wiem. Może potrwać cały dąień --- odparł Valentin. -~- Pójdę sprawdzić, co się dzieje. Zarzucił nut ~am;ona płaszcz przeciwdeszczowy i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru. Znalazł w nim samotnego mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, prac4jącego przy samolocie Piper Comanahe. - Papierosa? -- Valendn pomstował go Gauloise'em. -- Mój angielski kuzyn oczekuje dziś po południu ciała swego syna. Prosił, żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan przyjechał, Chodzi mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie? Chwilowe opóźnienie - .odpowiedział mechanik. - Nie ma żadnych problemów ze startem, nle z tamtej strony jest niezbyt dobrze. Kapitan mi powiedział, że spod~ewa się dostać pozwolenie na start około czwartej. - Dziękuję - Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy butelkę whisky. -.- Proszę się poczęstować. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym, skorzystał z telefonu? 31 ,n Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem v. dłoni. - Bardzo proszę. To nie ja płacę rachunki. Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to xn w Kent. Zdawał sobie sprawę, że to na południe od Londynu, ale na tylce;,;, kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Braciach Hartley. Głos z drugiej strony zapytał po prostu: - Tak? r'` Valentin odparł złą angielszczyzną: - Bracia Hartley? Tu Vigny. Głos z Anglii zabrzmiał ostro. - Są jakieś kłopoty? - Tak; pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej. - Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić. ~ `, Valentin skinął głową mechanikowi. - Niech pan zatrzyma whisky. Jeszcze tu wrócę. Wrócił do siedzącej w Citroenie Agnes. - To jest to. Mamy wolne do czwartej. Zobaczymy, jaka jest ta kawiarnia przy szosie. Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył ręce, pochylając się w modlitewnym geście w stronę siedzącej przed nim' zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu lat, lekko łysiał, nosił pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w csarną marynarkę i krawat, białą koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote litery na stojącej iia biurku tabliczce głosiły: Asa Bind. - Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż patd' zóstanie potraktowany z najwięłtszą troskliwością. Jeżeli pani sob~ życzy; jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym Ogrodzie Więczneg~ Spoczynku. ; . Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony;; vir półmroku, ale boazerie z ciemnego dębu i stojące w kącie kwiata, podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco sposób mówienil~,lr pastora, działały uspokajająco. =- To byłohy w~anałe. - Tylko jeszcze parę formalności - poklepał ją po ręce. - Paty formularay do wypełnienia. Takie są, niestety, przepisy. Praycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zac przecierać binokle. Potem znowu wstał i popatrzył przez okno hit nienagannie utrżymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał mu przyjetri- ność. Nieile jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorsz~ł~ slumsach Liverpoolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go jedyeuą Y 32 do przestępczego życia. W wieku dwudziestu czterech lat miał już osiemnaście wyroków. Za wszystko - od drobnej kradzieży po - choć teraz wolał o tym nie pamiętać - męską prostytucję. I to ona właśnie dała mu życiową szansę - związek ze starzejącym się przedsiębiorcą pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził własną, cieszącą się wieloletnią renomą firmę w Manchesterze. Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do siebie i wychował go pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten pogrzebowy interes. Pociągało go to jak magnes i wkrótce stał się ekspertem w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie miała własnego syna i nie widziała świata poza Asą. Popełniła jednak pewien błąd. Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim jedynym spadkobiercą i ów błąd pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc. Trochę dopomógł jej w tym Asa, który niefortunnym zbiegiem okoliczności pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ściągnięciu z niej kołdry, zostawił w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią Brown umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizovyać własne przedsiębiorstwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród Wiecznego Spoczynku miał własne urządzenia kremacyjne. Lepiej nie można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z tajemniczy~n panem Smithem w niczym mu nie szkodziły. Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry nnłody mężczyz- na. Był wysoki, muskularny i w dobrze skrojonej liberii szofera wyglądał świetnie. - Pan dzwonił, panie Bird? - Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypusz- czaliśmy. - To przykre, panie Bird. - Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany? - W. tylnym garażu, sir. - Doskonale. Pójdę go obejrzeć: - Bird odwrócił się w stronę pani Davies. - Opuszczam panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić te formularze, a potem pomogę wybrać odpowiednią trumnę. Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu i wyszedł. Albert otworzył wielki parasol i trzymał nad jego głową, gdy przechodzili przez wybrukowany dziedziniec. - Paskudna pogoda - zauważył Bird. - Odnosi się wrażenie, że ostatnimi dniami leje bez przerwy. z - c~B W pietle 33 - Paskudna, panie Bird - przytaknął Albert ~'r garażu. Kiedy zdjął pokrowiec, wyłonił się spod ' karawan. - Oto on. Z boku samochodu widniał pięknie wykonany xłat3r; Hartley, Przedsiębiorstwo Pogrzebowe. <,:~~^~„ - Wspaniały - stwierdził Bird. - Gdzie go zdobyłeś? = Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie: wozu i tablice rejestracyjne są z wraku, który znalazłem na złomo _ w Brixton. -- Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał? Albert roześmiał się. - W Brixton? Pana by zapamiętali, ale m '' W Brixton jestem po prostu jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną czaru twarzą. Robimy tak jak zwykle? - Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem. Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy sprawy źle się ułożą, to stary sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze nastąpi, Albert był tego pewien. - Doskonale, panie Bird. Bard poklepał go po policzku. - Dobry z ciebie chłopak, Albercie; kochany chłopak. Muszę pomyśleć, jak ci to wynagrodzić. - To zbyteczne, panie Bird - Albert otworzył parasol i uśmiechnął się. - Praca dla pana jest wystarczającą nagrodą - powiedział i ruszyli . z powrotem przez dziedziniec. Agnes i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowała się, że samolot już odleciał. Valentin popędził do hangaru i ponownie wdał się w rozmowę z mechanikiem. Agnes zapaliła papierosa i czekała. Wrócił po paru minutach. - Odleciał piętnaście minut temu. - Zadzwoniłeś? ~- Tak - odpowiedział włączając silnik. - I zdarzyła się zaba rzecz. Wiesz, że czasami automatyczna sekretarka działa nawet w gdy ktoś podniesie słuchawkę? - Tak. - Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również na z taśmy. ' x, 34 - I co tam było? - Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością infor- mujemy, że chwilowo nie ma nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój numer telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to możliwe. - Ooo, to niezwykle interesujące, chera - Agnes uśmiechnęła się złośliwie. - To słabe miejsce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla nas wielką wartość. Lotnisko Woodchurch było niewiele większe niż w Vigny. Choć należało właściwe do klubu lotniczego, wykorzystywano je również do czarterowych lotów towarowych. Usytuowane w głębi hrabstwa Kent, nie miało żadnych służb celnych. Dlatego właśnie celnik, który miał przeprowadzić odprawę Cessny z trumną Erica Talbora, musiał przyjechać aż z Canterbury. Opóźnienie było mu nie na rękę, marzył tylko o tym; aby ruszyć już w drogę powrotną. Formalności trwały krótko. Podpisano niezbędne dokumenty i celnik wraz z pilotem pomogli Albertowi załadować trumnę do karawanu. Gdy Albert wyjechał z bramy lotniska na drogę, Cessna z warkotem przemknęła po pasie startowym i wzbiła się w powietrze. Bard w czarnym Jaguarze, który przez cały czas stał dyskretnie zaparkowany na uboczu, zajął swoje stałe miejsce z tyłu. Albert sięgnął po ukrytą w schowku na rękawiczki ćwiartkę wódki, a potem prowadząc wóz jedną ręką wytrząsnął z flakonu kilka pastylek. Popił je wódką i w kilka minut póżniej był na wspaniałym haju. Zerknął we wsteczne lusterko na jadącego za nim Jaguara. Zapadł już zmierzch i Bird włączył światła. Zawsze ostrożny, pomyślał Albert. Nigdy nie podejmuje ryzyka, jeżeli tylko może przerzucić je na kogoś innego, i tym kimś zazwyczaj jest Albert. - Albert to, Albert tamto - mruczał cicho szofer patrząc w luster- ko. - Czasem jestem ciekaw, za kogo ten stary pierdoła mnie ma. Pociągnął kolejny łyk z butelki i zbyt późno zorientował się, że wjeżdża w zakręt. Rzucił butelkę i skręcił kierownicę. Przednie lewe koło wjechało na pokryty trawą stok i zderzyło się z granitowym blokiem, który odpadł z niskiego murku. Karawan przeleciał na drugą stronę drogi, zerwał ogrodzenie z drutu, zjechał po stoku wyrywając po drodze młode jodły i wreszcie wylądował na boku na dnie parowu. Tylko pasy bezpieczeństwa uchroniły Alberta od wyrzucenia _ go przez przednią 35 szybę. Otworzył drzwi od strony kierowcy i wygramolił się z sa Stanął, lekko oszołomiony. Spostrzegł, że na drodze na górce za ~ F się Jaguar i na szczycie niewielkiego zbocza pojawił się Bird. - Albert? - w jego głosie słychać było niekłamany strach. , - - Nic mi się nie stało! - zawołał Albert. W tej samej chwili zauważył, że trumna przebiła boczną s :' karawanu, a jej wieko jest pęknięte. Zwłoki, wciąż owinięte w ca zwisały na zewnątrz. Ukląkł, zajrzał pod samochód i zobaczył, że do część trumny została uwięziona pod spodem. Bird zbiegł do niego zboczu. - Wyciągnij tylko ciało. Wpakujemy je do bagażnika Jaguara ale pospiesz się, na litość boską. Ktoś może nadjechać. Albert wsunął rękę pod karawan. Rozległ się cichy, nieprzyjemn zgrzyt i samochód zakołysał się. Chłopak odskoczył. - To cholerstwo może się w każdej chwili przewrócić, a ciało ma przygniecione stopy. Bird pochylił się, a gdy się wyprostował, trzymał w ręku butelkę po wódce. - Znowu piłeś - powiedział z wściekłością. - Co ci mówi- łem? - Trzasnął Alberta w twarz i cisnął butelkę w krzaki. Albert dziecinnym gestem zasłonił się uniesionym ramieniem. - Przepraszam, panie Bird. To był wypadek. Bird wyjął z kieszeni kamizelki scyzoryk i otworzył go. - Przetnij; szwy. Otwórz go. Musimy zabrać heroinę. - Nie mogę, panie Bird - zaprotestował Albert. - Zrób to! - krzyknął Bird i ponownie uderzył go w twarz. Przyniosę torbę z samochodu. Wcisnął scyzoryk w dłoń szofera, odwrócił się i wspiął po stoku. Przerażony Albert uklęknął i odchyłił całun. Zobaczył szeroko otwarte, patrzące wprost na niego oczy chłopca. Na ile mógł, odwrócił wzrok i zaczął przecinać szwy. Wyżej, na drodze, Bird otworzył bagażnik Jaguara i znalazł w nim płócienną torbę, której używał do zakupów. Podszedł do skraju zbocza i spojrzał w gęstniejący mrok. - Masz to? . - Tak, panie Bird - w przytłumionym głosie Alberta wyczuwało się silne napięcie. -- Włóż tutaj. Biid cisnął torbę w dół i rozejrzał się z niepokojem. Chwała Bo była to boczna droga, a płaskie pola uprawne za zakrętem zapewni dobrą widoczność. Serce mu łomotało i czuł pot na twarzy. Co na powie pan Smith? Perspektywy były zbyt koszmarne, żeby o nich my'p 36 Zsunął się po zboczu. - Skończyłeś, na litość boską? Masz wszystko? - Chyba tak, panie Bird. - Dobra, żabieramy się stąd. - Ale przecież znajdą ciało, panie Bird. Na pewno. - Jeżeli nawet, to i tak do nas nie dotrą. Ani we Francji, ani tutaj. A poza tym istnieje coś takiego jak zacieranie śladów. Idź! Wyłaź na górę i zapuszczaj silnik. Albert odszedł szybko, a Bird odkręcił korek wlewu paliwa. Benzyna zaczęła wypływać na ziemię. Wyjął chusteczkę do nósa, namoczył, a potem wspiął się do połowy stoku. Wyciągnął zapalniczkę, zapalił, przytknął do ognia chusteczkę i rzucił w dół, na karawan. Początkowo myślał, że zgasła, ale po chwili żółty języczek ognia zadrgał żywo. Nim doszedł do szczytu zbocza, samochód zaczął płonąć. Dostrzegł oskar- życielsko wpatrzone w niego oczy trupa, odwrócił się, wsiadł do Jaguara i Albert ruszył. Później siedząc przy swoim biurku w Deepdene popijał brandy i usiłował się opanować. Czekał, aż Smith odpowie na jego telefon: Na pewno wszystko będzie w porządku. Musi być. Smith go zrozumie. Telefon zadzwonił, gdy Albert wszedł do pokoju niosąc herbatę na srebrnej tacy. Bird uniósł rękę nakazując mu ciszę i wziął do ręki słuchawkę. - Mówi Smith. - Tu Bird, sir. - Ręce Asy dygotały. - Niestety, mamy pewien kłopot. Głos Smitha nie zmienił się ani trochę. - Proszę powiedzieć, co się stało. Bird zrelacjonował wydarzenia, pomijając milczeniem rolę Alberta i jego pijafistwo. Całą winę zrzucił na defekt układu kierowniczego. Gdy skończył, Smith stwierdził: - Paskudna sprawa. - Wiem, ale wypadki się zdarzają, sir. - Trudno mi wyrazić opinię na ten temat. Nigdy nie miałem żadnego wypadku - odparł Smith. - Co więc mam robić, sir? Czy pan Jago odbierze towar jak zwykle? - Tym razem nie będzie to konieczne. Sam odbiorę przesyłkę. Jutro, dokładnie o trzeciej po południu. Zostawi ją pan w schowku bagażowym numer czterdzieści trzy na Victoria Station w Londynie. 37 - Ale klucz, sir? „. - Będzie w kopercie, którą otrzyma pan w jutrzejszej pora poczcie. Mam duplikat - wyjaśnił Smith. v;.. - Tak jest, sir. - I lepiej, panie Bird, żeby nie było więcej żadnych wypadk ; W przeciwnym razie może się zjawić Jago, aby zamienić z panem słów, a to chyba nie byłoby dla pana miłe, prawda? - Nie będzie takiej potrzeby, sir - wykrztusił Bird. - Niech się pan nie martwi, panie Bird. Ten chłopak był nikim. ? zawsze starannie wybierają takie zera. Nie istnieje najmniejsza możliwo powiązania go z kimkolwiek z nas. Przy odrobinie szcz~ścia będzie t.`° zaledwie drobna niedogodność. Dobranoc. Bird odłożył słuchawkę i Albert zapytał: - Co powiedział? a Starszy mężczyzna streścił mu rozmowę. Gdy przekonał się, jak Smith przyjął całą sprawę, rozpogodził się, poczuł ulgę i pewność siebie. - Ma rację. Ten chłopak to przecież nikt. Karawan jest kradziony. Cała dokumentacja lipna. Hinty nie będą miały najmniejszych szans. - Hinty, panie Bird? - Przepraszam, Albercie. To moja młodość dała znać o sobie. Kiedy byłem chłopcem, nazywaliśmy tak w Liverpoolu gliniarzy. Albert skinął głową. - Myślę, panie Bird, o tym schowku na Victorlą Station. Chodzi o to, że gdybym się tam pokręcił, może mógłbym sobę na niego zerknąć. Pamięta pan, zrobiłem to przedtem, kiedy pojawił się ten stary-pryk Frasconi. Bird pokręcił głową z politowaniem. - Albercie, nie wiem, w jaki sposób uchowałeś się tak długo. Czy naprawdę uważasz, że facet tej klasy co Smith mógłby być taki głupi? Gdybyś tylko spróbował to zrobić, ten sukinsyn Jago spadłby ci na kark jak jastrząb. Cud, że nie spotkało cię to poprzednim razem. Znaleźliby cię spływającego z prądem Tamizy z twoim własnym palantem w garści, a szkoda by cię było. No, co my tu mamy? - Herbata, panie Bird. - Albert nalał nieco ze swego ulubione srebrnego dzbanka do filiżanki z delikatnej porcelany. - Cejlońska,,„ taka, jaką pan lubi. - Wspaniale - Bird pociągnął łyczek, a potem wypił wszyst końca. - Nie ma to jak filiżanka dobrej herbaty, jak mawiała mamuśka. = Spojrzał na Alberta, wyciągnął rękę i poklepał 38 policzku. -- Dobry z ciebie chłopak, Albercie, choć czasem trochę nierozsądny. - To wspaniale, że pan tak się o mnie troszczy, panie Bird - rzekł Albert i nalał mu następną filiżankę herbaty. W tym samym czasie, w Paryżu, Jago słuchał przedstawianej mu przez Smitha wersji wydarzeń. - Fuszerka, mówiąc łagodnie - skomentował. - Co pan chce, żebym zrobił? - Na razie nic - odparł Smith. - Jeżeli będziemy mieli szczęście, uda nam się wykręcić. Trzeba odczekać i przekonać się, ale jeżeli sprawy zaczną przybierać zły obrót, powinien pan być na miejscu i zająć się likwidacją. Byłoby lepiej, gdyby przyjechał pan rano do Londynu. To samo służbowe mieszkanie przy Hyde Parku. Będę z panem w kontakcie. - Cała przyjemność po mojej stronie, sir. Jago odłożył słuchawkę. Stał jakiś czas patrząc na nią, a potem zaczął się śmiać. To było naprawdę niesłychanie zabawne. Śmiał się jeszcze, kiedy wchodził do sypialni, aby się ubrać. Rozdział trzeci Brygadier Charles Ferguson dowodził Grupą Cztery od chwili jej powołania w 1972 roku. Był to potężny, nieco niechlujny mężczyzna po sześćdziesiątce, o zwodniczo dobrotliwej twarzy. Uwielbiał wygniecione ubrania, a jedyną aluzją do jego związków z wojskiem był krawat w kolorach Gwardii. Kiedy tylko było to możliwe, wolał pracować w domu, wśród georgiańskiego przepychu swego mieszkania przy Cavendish Square. Tam też znajdował się rankiem następnego dnia. Siedział właśnie wygodnie przy projektowanym przez Adama kominku i .popijając herbatę, przebijał się przez stos papierów, kiedy pojawił się jego służący Gurkha, Kim. - Przyszedł pułkownik Villiers, sir. Mówi, że to pilne. Ferguson skinął głową i w chwilę później wszedł Tony Villiers ubra -` w czarny sweter polo, tweedową marynarkę i spłowiałe, zielone spod ' ze sztruksu. Blada twarz i pociemniałe oczy świadczyły o nerwo napięciu. W ręku trzymał teczkę. - Mój drogi Tony - Ferguson wstał. - Co, u licha, się stało? °.':. - Właśnie nadszedł raport. Wprowadzono go do centralnego kci putera, po czym, zgodnie ze zwykłą procedurą, przesłano go w rozdzielnika .wszystkim służbom. I tak znalazł się na moim biurku. 1 Ferguson poprawił okulary, podszedł do okna i przeczytał ra który podał mu Villiers. - Niezwykła sprawa. - Odwrócił się. - Ale dlaczego pan, fi Nie rozumiem. - Eric Talbot był synem mojego kuzyna Edwarda. Pamięta go sir? Podpułkownik wojsk spadochronowych. Zginął na Falklandac ~~' _ - Dobry Boże, tak. A więc byliście spokrewnieni? - Właśnie, sir. - Ale skoro ten chłopak podawał się za George'a WalkeTa, to w jaki sposób policja w Kent tak szybko ustaliła jego prawdziwą tożsamość? - Ciało zostało spalone tylko częściowo. Byli w stanie zdjąć mu odciski palców i znaleźli je w komputerze centralnym. - Doprawdy? - Ferguson zmarszczył się. - Chłopak studiował w Cambridge, w Trinity College. W ubiegłym roku został zatrzymany na nieodpowiednim przyjęciu w czasie akcji policyjnej. - Narkotyki? - Właśnie. Został oskarżony tylko o ich używanie i dlatego nie poszedł do więzienia. Dowiedziałem się o tym dopiero teraz z Centralnego Archiwum Scotland Yardu. Ferguson podszedł do biurka i usiadł. - Talbot. Tak, przypominam sobie śmierć pułkownika Talbota na Falklandach. Na Tumbledown, prawda? - Owszem, był oficerem łącznikowym w Gwardii Walijskiej. - Jest też i ojciec. Baronet, o ile sobie przypominam. Sir Geoffrey Talbot. - Jakiś czas temu, po śmierci żony, dostał wylewu - wyjaśnił Villiers. - Od tej pory znajduje się w prywatnej kłinice. Nie odróżnia nawet dnia od nocy. - Przerwał. - Przepraszam, czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebym się napił? - Oczywiście że nie, Tony. Poczęstuj się. Villiers podszedł do kredensu i nalał brandy do kieliszka z rżniętego szkła. Podszedł do okna i patrzył przez chwilę na zewnątrz. - Widzi pan, rzecz w tym, że jest on moim wujem. To brat mojej matki, choć nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. - Tony, naprawdę jest mi przykro. Może i lepiej, że do staruszka nic nie dociera. Chodzi mi o to, iż nie wie, że jednego spadkobiercę stracił na Falklandach, a drugiego w tak nieprzyjemnych okolicznościach. - Postukał palcem w teczkę z aktami. - Ciekaw jestem, kto odziedziczy tytuł. - Prawdę mówiąc, ja, sir - odparł Villiers. Ferguson zmęczonym gestem zdjął okulary. - W normalnych okolicznościach byłby to powód do gratulacji... - Tak. No cóż, zapomnijmy jednak o tym i skoncentrujmy się na sprawie. - Villiers otworzył teczkę, wyciągnął plastykowy pakiet i położył 41 na biurku przed brygadierem. - Heroina. Po pobieżnym zbadaniu w laboratorium okazało się, że to naprawdę doskonały produkt. Surowiec, który można rozcieńczyć w stosunku dwa do jednego i mimo to dobrz@ sprzedać na ulicy. - W porządku, kontynuuj - powiedział Ferguson ze skupionąv twarzą. - Znaleziono to wewnątrz ciała Erica, kiedy badał je lekarz z sądów- ki. Stwierdził również, że chłopak nie żył od kilku dni, a sekcja zwłok została już wykonana. Najwidoczniej rozpoznał technikę chirurgiczną stosowaną we Francji, dzięki czemu policja z Kent sprawdziła odciski palców denata w paryskiej Surete i razem z wynikami otrzymała również i to. - Villiers podał mu drugi raport i Ferguson przestudiował go uważnie. Wreszcie odchylił się w fotelu. - Cóż więc tu mamy? Chłopak pojechał do Paryża z fałszywym paszportem. Będąc pod wpływem narkotyków topi się w Sekwanie. Po sekcji ktoś odbiera jego zwłoki na podstawie podrobionych dokumentów i przewozi je samolotem do Anglii. - Nafaszerowane heroiną - dodał Villiers. - Z której pozostała jedynie próbka. Czy to właśnie chciał pan powiedzieć? - Wszystko się zgadza. Policja ustaliła już, że karawan był skradzio-, ny. Nie. ma przedsiębiorstwa pogrzebowego Braci Hartley. To stanowi~R jedynie kunsztowny kamuflaż. - Który zawiódł. Jakiś wypadek. - Właśnie. Musieli szybko odzyskać ładunek i zabierać się statut do diabła. .gir.' - Tak szybko, że przeoczyli ten pakiet. - Ferguson spogl~c ponuro. - Zdaje pan sobie sprawę, co z tego wynika, prawda? Możliw ` że chłopiec został umyślnie zabity po to, żeby jego ciało mogło z wykorzystane w taki sposób. - Tak jest - przytaknął Villiers. - Poprosiłem nasze łaborato ' żeby ustalono szacunkową wielkość przesyłki. Powiedzieli, że na pod rozmiarów pakietu można przypuszczać, iż ciało zawierało towar wat przynajmniej pięciu milionów funtów, według cen detalicznych. Ferguson zabębnił palcami po stole. - Jednak nie bardzo ro dlaczego - pomijając pańskie osobiste motywacje - sprawa ta ,' nas dotyczyć. - Dotyczy nas, sir, w bardzo poważnym stopniu. Mam tu 42 raportu francuskiej sądówki. - Villiers wyjął dokument z teczki. - Proszę zwrócić uwagę na analizę chemiczną krwi. Ślady heroiny, kokainy, a także skopolaminy i phenothiaziny. Ferguson odchylił się do tyłu. - Nauki ścisłe nigdy nie były moją mocną stroną w szkole. Proszę mi to wyjaśnić. - Wszystko zaczęło się ubiegłego roku w Kolumbii. Skopolamina, alkaloid wywołujący depresję psychiczną, otrzymywany jest z owoców krzewów rosnących w Andach. Może być przekształcony w bezbarwny płyn bez smaku i zapachu. Kilka kropli wystarczy, aby wprowadzić każdego osobnika w stan zupełnej hipnozy na przynajmniej trzy dni. Hipnoza jest tak głęboka, że ofiary nie mają najmniejszej świadomości swoich działań. Mężczyźni zabijają, kobiety są całkowicie upadlane i przekształcane w niewolnice seksualne. - A phenothiazina? - Neutralizuje niektóre działania uboczne. Sprawia, że ofiary są bardziej potulne. Ferguson pokręcił głową. - Jeżeli to się przyjmie u nas, to niech $óg ma nas w swojej opiece. - Już się tak stało, sir - oznajmił z naciskiem Villiers. - W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w Ulsterze były cztery przypadki egzekucji dokonanych na członkach Tymczasowego Skrzydła IRA przez protestan- ckie siły paramilitarne. Sekcje zwłok ofiar wykazały to samo. Skopolamina i phenothiazina. - I przypuszcza pan, że może to mieć związek z tą sprawą? - Niewykluczone, że istnieją jeszcze inne przypadki. Będziemy musieli sprawdzić to w komputerze, ale jeżeli takie powiązanie istnieje i dotyczy WF czy Czerwonej Ręki Ulsteru albo jakiegokolwiek innego ekstremis- tycznego ugrupowania protestanckiego, to rzecz wchodzi w zakres naszych kompetencji. Ferguson siedział przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Wreszcie skinął głową. - Dobrze, Tony. Proszę odłożyć wszystkie inne sprawy albo przekazać je komuś w wydziale. Zostawiam panu wyjaśnienie tylko tej kwestii. Niech pan to uważa za problem najwyższej wagi. Proszę mnie informować na bieżąco. Było to pożegnanie. Ferguson ponownie założył okulary, Villiers zaś wziął raporty oraz pakiet z heroiną i włożył je z powrotem do teczki. - Jest jeszcze jedna rzecz, sir. Dotyczy wspomnianych wcześniej moich spraw rodzinnych. 43 .:: Ferguson podniósł ze zdziwieniem głowę. - Jaka? „"1 - Eric miał macochę, sir. Sarę Talbot. To Amerykanka. - Zna ją pan? - O tak. To niezwykła kobieta. Eric ją uwielbiał. Jego matka zma przy porodzie i Sara bardzo wiele dla niego znaczyła, podobnie jak ~0 dla niej. - Ą teraz będzie pan musiał jej powiedzieć o tej tragedii. Jak ona: przyjmie? - Nie wiem. - Villiers wzruszył ramionami. - Pochodzi z rodzitl~t Cabotów z Bostonu. To jedna z najstarszych i najbardziej znanycA rodzin amerykańskich. Wymieniona w „Niebieskiej księdze". Jej ojcieiC był multimilionerem. Stal, jak sądzę. Od wczesnych lat wychowywała się bez matki i dlatego była bardzo silnie związana z ojcem. Jak mi kiedyś powiedziała, była typową, rozpuszczoną, bogatą smarkulą, ale mimo to uzyskała w college'u w Radcliffe dyplom z wyróżnieniem. - A potem? - Potem w wieku dwudziestu jeden lat zaszła w niej gwałtowna zmiana. Znienawidziła to, co działo się w Wietnamie. Straciła tam chłopaka. Dwa czy trzy lata później kandydowała do Kongresu. Prawie wygrała. Ale wyborcy stopniowo rozczarowywali się jej poglądamy. Ostatecznie przegrała i całkowicie porzuciła politykę. Uzyskała stopict~ magistra administracji handlowej w Harvardzie i przystąpiła do firmy maklerskiej na Wall Street. - Za pomocą pieniędzy tatusia? Villiers pokręcił przecząco głową. - Zaczęła o własnych siłach t1 samego początku, bez żadnych forów i zdobyła już sporą popularna Pewnego niedzielnego ranka w Londynie, zwiedzając National Gall spotkała Edwarda. Powiedziała mi kiedyś, że wybaczyła mu to, że ;,t żołnierzem, w mundurze i czerwonym berecie bowiem stanowił dla; najpiękniejszy widok w życiu. - A poza tym był jeszcze chłopiec. "s - Jak już powiedziałem, dla obojga była to miłość od pie wejrzenia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Villiers sprawiał wr zakłopotanego. - Ale niekiedy odnosiłem wrażenie, że kocha;, ~T bardziej niż jego ojca. `:° - Kobiety idą za głosem serca, Tony - powiedział łagt Ferguson. - Gdzie jest obecnie? - W Nowym Jorku, sir. 44 - W takim razie lepiej, żebyś miał to już za sobą - Tak, wcale mnie ta perspektywa nie cieszy. - Oczywiście, powiązania z Irlandią czynią z tej sprawy problem bezpieczeństwa państwowego. To znaczy, że ma pan prawo zażądać utajnienia wszystkiego, co się z nią wiąże. Zapobiegnie to przedostaniu się jakichkolwiek informacji na ten temat do prasy, telewizji i tak dalej. -- Ferguson wzruśzył ramionami. - Chodzi mi o to, że nie ma potrzeby sprawiać rodzinie dodatkowych przykrości. Mają ich już pod dostatkiem. - To bardzo miłe z pana strony, sir. - Villiers podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem panu wspomnieć, sir. - Co takiego, Tony? - rzekł zmęczonym głosem Ferguson. - W porządku, nie oszczędzaj mi niczego, mów wszystko, co najgorsze. - Sara, sir. Jest bardzo zaprzyjaźniona z prezydentem Stanów Zjednoczonych. - O Boże! - jęknął Ferguson. - Tylko tego nam brakowało. Na Victoria Station panował tłok, do niektórych pociągów eks- presowych ustawiły się kolejki. Albert, ubrany w brązową zamszową marynarkę i dżinsy, przepychał się przez thim, niosąc torbę wypchaną heroiną. Skrytka numer czterdzieści trzy była oczywiście zamknięta. Wyjął z kieszeni klucz i otworzył ją. Wszystko było bardzo proste. Włożył torbę do środka, zamknął drzwiczki i odszedł. Tuż przy głównym wejściu zawahał się. Był ciekaw, musiał wiedzieć, to przecież było takie proste. Histeryczna nadopiekuńczość Birda nie mogła odwieść go od tego zamiaru. Zawrócił i poszedł z powrotem. Wszedł do jednej z kawiarń, wziął kawę i znalazł sobie miejsce przy oknie, z którego dobrze widział skrytki. W kawiarni panował duży ruch i do jego stolika przysiadły się dwie paniusie. A potem, nieomal natychmiast, było już po wszystkim. Oczekiwał, oczywiście, mężczyzny, nie zaś siwowłosej, tęgiej kobiety w berecie i męskim płaszczu przeciwdeszczowym, która kiedy ją dostrzegł, stała już przy skrytce z kluczem w ręku. W czasie gdy Albert przeciskał się obok siedzących przy stole, siwowłosa kobieta wyjęła torbę i zanim zdołał cokolwiek zrobić, zniknęła w tłumie przy wejściu do metra. Przez chwilę stał wściekły przed kawiarnią, potem wzruszył ramionami i odszedł. 45 Smith ze swojego wygodnego punktu obserwacyjnego przy kiry z gazetami widział wszystko dokładnie. Pokręcił głową i mruknął ć ~: - No, mój drogi, chyba naprawdę będę musiał coś z tobą zrobi: Manhattan jak zwykle w deszczowy listopadowy wieczór był tłoczony, ruch na jezdni prawie niemożliwy do pokonania, a trotua zapchane ludźmi spieszącymi w deszczu. Sara Talbot opuściła sz Cadillaca i z przyjemnością spojrzała na ulicę. - Piekielna noc, Charles. Jej szofer -twardy, młody człowiek w dobrze skrojonym, czarnym ubraniu; ale bez czapki, która leżała na siedzeniu obok, uśmiechnął się. - Moźe chce pani wysiąść i przespacerować się, pani Talbot? - Nie, dziękuję. Mam buty od Manolo Blahnika. Kupiłam je w czasie ostatniego pobytu w Londynie i na pewno nie byłby zachwycony, gdybym chodziła w nich po deszczu. Za miesiąc były jej czterdzieste urodziny, ale wyglądała zaledwie na trzydzieści lat, nawet jeżeli miała zły dzień. Ciemne włosy związała z tyłu prostą, aksamitną wstążką, dzięki czemu jej twarz była całkowicie odsłonięta. Nad wydatnymi kośćmi policzkowymi błyszczały żywo szarozielone oczy. Według ogólnie przyjętych kanonów właściwie nie była piękną kobietą, ale jej wygląd zawsze prowokował ludzi do powtórnego spojrzenia. Była teraz szczególnie elegancka w czarnej, aksamitnej sukni od Diora. Jechała do swojej ulubionej restaurat~ji „Cztery Pory Roku" przy 52 Ulicy, aby tak, jak tego pragnęła, zjeść taft samotnie obiad. Była to jej prywatna uroczystość, właśnie tego popołudnf~ bowiem ubiła interes swojego życia - mimo twardej konkurencji ~; strony mężczyzn przejęła sieć domów towarowych na Środkowym Wschodzie. O tak, moja panno, pomyślała, tatuś byłby z ciebie d;~ś dumny. Jednak nie sprawiało jej to szczególnej satysfakcji. - Potrzebuję wypoczynku, Charles - powiedziała. ,a,l - To chyba dobry pomysł, pani Talbot. O tej porze rok~r Wyspach Dżiewiczych jest bardzo przyjemnie. Moglibyśmy otwot dom, wyciągnąć łódź. .`:*., - Gdybym ci pozwoliła, latałbyś tam co drugi tydzień, łobuzie rzekła. - Nie, myślałam o tym, żeby polecieć do Anglii i odwiedzić h, w Cambridge. ,,~, - To miły pomysł. Jak mu się tam powodzi? 46 - Dobrze. Zupełnie dobrze. -- Zawahała się. - Prawdę mówiąc, ostatnio nie miałam od niego zbyt wielu wiadomości. - Na pani miejscu nie przejmowałbym się tym. To młody chłopak, a sama pani wie, jacy są studenci. Przez cały czas tylko im dziewczyny w głowie. Zaklął cicho skręcając kierownicę, gdy samochód przed nim za- hamował. Sara cofnęła się, myśląc o Ericu. Ostatni list od niego otrzymała dwa miesiące temu, a kiedy usiłowała porozmawiać z nim przez telefon, nie mogła go złapać. Ale, jak powiedział Charles, studenci to studenci. Szofer podał jej do tyłu gazetę. - Jest tu ciekawy artykuł, który być może umknął pani uwagi. Ten wielki proces mafii, członków bandy Frasconich. Sędzia porozdzielał między nich w sumie dwieście dziesięć lat więzienia. - No, no - odparła Sara biorąc od niego gazetę. - Proszę spojrzeć, komu zrobiono zdjęcie, gdy wychodził z sądu. Faceta, któremu zawdzięczają, że ich wsadzono. Mężczyźna sfotografowany na stopniach sądu był w wieku co najmniej siedemdziesięciu lat. Miał mocną budowę ciała i zmysłową, arogancką twarz starożytnego imperatora. Stał w płaszczu zarzuconym na ramiona i opierał się na lasce. Podpis pod fotografią głosił: Byly szef mafii Rafael Barbera przed gmachem sądu. - Uśmiecha się - skomentowała Sara. - Nic dziwnego. Od dawna miał porachunki z tymi facetamir Dwadzieścia lat temu Frasconi zabili mu brata w czasie mafijnych wojen. - Dwadzieścia lat oczekiwania. To raczej długo. - Ale nie dla tych ludzi. Oni wierzą, że za wszystko należy odpłacać, choćby trzeba było na to czekać całe życie. Przeczytała artykuł do końca. - Piszą tu, że się wycofał. Charles roześmiał się. - A to dobre. Niech pani posłucha, pani Talbot. Pochodzę z Dziesiątej Ulicy. To terytorium Gambino. Jeżeli pani pozwoli, opowiem pani o Don Rafaelu. Jego rodzice przyjechali z nim z Sycylii, kiedy miał dziesięć lat. Zgodnie z rodzinną tradycją należał do mafii. Przeszedł wszystkie szczeble tak szybko, że w wieku trzydziestu lat został Donem i okazał się najsprytniejszy ze wszystkich. Nigdy nie siedział nawet jednego dnia w więzieniu. Ani jednego. - Szczęściarz. - Nie, nie szczęściarz, ale spryciarz. Parę lat temu wycofał się, 47 .. SY... . wrócił do starego kraju i fama głosi, że jest tam człowiekiem jeden. Capo mafii na całą Sycylię. „.... r W tej samej chwili w częściowo uchylonym oknie ukazała się ~ . dłoń i gdy Sara odwróciła się, zobaczyła Henry'ego Kissingera . ,, jącego do niej rękę z sąsiedniego samochodu. Otworzyła okno do k i wychyliła się: - Henry, jak się masz? Całe wieki cię nie widziałam. Ucałował jej dłoń. - Schowaj się, Saro, bo zmokniesz. Do jedziesz? - Do „Czterech Pór Roku". - Ja również. Spotkamy się tam później. Jego samochód ruszył do przodu. Sara usiadła z powrotem i zamknęła okno. - Jezu, pani Talbot, czy jest tu ktoś, kogo by pani nie znała? --. zapytał Charles. - Nie przesadzaj - roześmiała się. - Myśl lepiej o tym, jak się stąd wydostać. Oparła się wygodnie i spojrzała na fotografię Don Rafaela Barbery. Z pewnym zaskoczeniem nagle uświadomiła sobie, że raczej się jej podoba. ,;Cztery Pory Roku" były z całą pewnością jej ulubioną restauracją nie tylko z powodu wspaniałego jedzenia, ale także ze vsrzględu na wystrój wnętrza. Cały lokal był bardzo stylowy - od połyskujących, złoty zasłon i ciemnych boazerii poczynając, na spokojnej elegancji kelne~ró kończąc. , Jako znanego i lubianego gościa od razu posadzono ją przy ~ty samym stoliku co zwykle, w Sali Akwariowej, skąd mogła doskon wszystko obserwować. W restauracji było tłoczno i zauważyła, że właściciele, Tom Gayitafi i Paul Korie, krzątają się po sali i spraw' wFażenie jeszcze bardziej zaaferowanych niż zwykle. Nie było to w _~ zaskakujące, wziąwszy pod uwagę, jacy goście znajdowali się w lo Na prawo od jej stolika siedział Henry Kissinger, natomiast przy da końcu basenu zajął miejsce wiceprezydent we własnej osobie. Tłumap to obecność potężnie zbudowanych młodzieńców w ciemnych garnit których zauważyła w westybulu. Otaczająca ich aura skutecznej i . "' '; namiętnej przemocy napawała ją odrazą. ą Pojawił się kelner. - To co zwykle, pani Talbot? - Tak, Martinie. Strzelił palcami i natychmiast na jej stoliku pojawił się Dom Perign~;, rocznik 1980. - Wygląda na to, że macie tu dziś wesoły wieczór - zauważy 48 - Wiceprezydent szykuje się właśnie do wyjścia, ale wszyscy czekają, który z nich pierwszy wstanie i przywita się z tym drugim - Kissinger czy on? - wyjaśnił. - Czy mogę już przyjąć od pani zamówienie? Podał jej menu, ale potrząsnęła przecząco głową. - Wiem, na co mam ochotę, Martinie. Chrupiące krewetki w sosie musztardowym, potem pieczona kaczka z wiśniami, a ponieważ jest to mój wielki dzień, zakończę wszystko... - Sorbetem z gorzkiej czekolady. Roześmieli się oboje. Kelner zaczął odwracać się i nagle zamarł w pół obrotu. - O, wstał. - Wygląda na, to, że Kissinger zdobył punkty - powiedziała Sara. - Wcale nie. - Martin wpadł w panikę. - Idzie prosto tutaj, pani Talbot. Usunął się szybko na bok i wiceprezydent zjawił się przy stoliku, uśmiechając się swym niepowtarzalnym uśmiechem. - Saro, wygląda pani jak zawsze wspaniale. Nie, niech pani nie wstaje. Nie mogę zostać dłużej. Muszę być w ONZ. - Ujął jej dłoń i ucałował. - Ostatniego wieczoru rozmawialiśmy o pani w Białym Domu. - Mam nadzieję, że mówiliście o mnie dobrze? - zapytała. - O tobie, Saro, można mówić tylko dobrze - powiedział i odszedł. Ludzie gapili się na nią z zaciekawieniem, a Henry Kissinger skinął jej lekko głową uśmiechając się dyskretnie. Mamin ponownie napehvł jej kieliszek. Również się uśmiechał. Delektowała się Dom Perignon i myślała o tym, co się zdarzyło. Nim upłynie godzina, będą o tym rozmawiali w barze „ 21", a w porannych dziennikach zamieszczą tę wiadomość w kronice towarzyskiej. - Przyszłoroczna Kobieta Roku, Sara - powiedziała cicho i uniosła kieliszek. - Za kobietę, która ma wszystko. - Urwała. - Albo nic. - Zmarszczyła brwi. - Dlaczego, u diabła, to powiedziałam? I nagle pojawił się przy niej Martin i pochylił nad stolikiem. - Pani szofer czeka w westybulu, pani Talbot. Mówi, że to pilne. - Doprawdy? - Wstała natychmiast. Nie czuła wcale niepokoju, ale najwyżej zdziwienie. Twarz Charlesa powinna była zdradzić jej wszystko - jego zaszczuty wygląd i sposób, w jaki starał się unikać jej wzroku. - W samochodzie czeka pan Morgan, pani Talbot. - Dan? - zapytała. -- Tutaj? - Dan Morgan był prezesem firmy maklerskiej, w której była jednym z głównych udziałowców. 49 - Jak powiedziałem, czeka w samochodzie. - Charles'° byk ,. wyrażniej wytrącony z równowagi. - Jeżeli pani pozwoli; pani'fi Portier trzymał nad nią parasol, gdy przechodziła przez chod samochodu, z którego siwiejący, dystyngowany Dan Morgan w krawacie i wieczorowym garniturze patrzył na nią z posępnym wyr twarzy. - Dan, co się stało? - spytała. ' ~ '~ - Wsiądź, Saro. - Otworzył drzwi i wciągnął ją do środka. Charles, przynieś płaszcz pani Talbot. Sądzę, że już tam nie wróci. Charles odszedł, a Sara zapytała: - Dan, co się dzieje? Biedy ujął jej dłonie, zauważyła leżącą obok niego na siedzeniu duży kopertę. - Saro, Eric nie żyje. - Nie żyje? Eric? - Nagle odniosła wrażenie, że znajduje się poty wodą i wszystko wokół niej dzieje się w zwolnionym tempie. - To absurd. Kto ci powiedział? - Tony Villiers próbował skontaktować się z tobą już wcześniej. Ponieważ mu się nie udało, zadzwonił do mnie. Charles wrócił z jej płaszczem i usiadł za kierownicą. - Jedź! - polecił mu Morgan. - Dokąd, proszę pana? - Dokądkolwiek, na litość boską - odparł gwałtownie. Samochód ruszył. - To nie może być prawda -- rzekła Sara. - To niemożliwe. - Wszystko jest tutaj, Saro. - Morgan wziął do ręki kopertę. - Villiers przesłał to telefaksem do biura. Pojechałem i zabrałem to stamtąd. Wbiła spojrzenie w kopertę i zapytała głuchym głosem: - Co tam jest? - Orzeczenie lekarskie, raport policyjny, postanowienie sędziego śledczego, tego rodzaju rzeczy. Nie wygląda to dobrze, Saro. Prawdę mówiąc, cała sprawa robi paskudne wrażenie. Najlepiej zostaw w spokoju do chwili, gdy dojdziesz do siebie: - Nie - odparła niebezpiecznie cichym głosem. - Teraz. Chcę to przeczytać. Wzięła od niego kopertę, otworzyła ją i zanim zdołał ją powstrzymać, włączyła wewnętrzne światło. Na jej twarzy malowało się wyraźne , wzburzenie, gdy siedziała z wzrokiem wbitym w czytany tekst. Kiwi skończyła lekturę, z nienaturalnym spokojem opadła z powrotem na:' oparcie. - Zatrzymaj samochód, Charles - poleciła nagle. '! 50 - Słucham panią? - Zatrzymaj samochód, do diabła! Podjechał do krawężnika. Otworzyła drzwi i zanim zdołali ją po- wstrzymać, pobiegła przez deszcz w stronę najbliższego zaułka. Gdy ją dogonili, stała oparta o mur koło przepełnionego pojemnika na śmieci i wymiotowała gwałtownie. Wreszcie przestała i odwróciła się do nich. Morgan podał jej chusteczkę. - Zawieziemy cię teraz do domu, Saro. - Tak - odpowiedziała spokojnie. - Będzie mi potrzebny paszport. - Paszport? - zapytał z niedowierzaniem. - Wszystko, czego teraz potrzebujesz, to środki uspokajające i łóżko. - Nie, Dan - odparła. - Muszę dostać się na samolot. British Airways, Pan Am, TWA, nie obchodzi mnie, jakiej linii, byle tylko leciał: do Londynu i to jeszcze tej nocy. - Saro! - spróbował ponownie. - Nie, Dan. Nie przekonuj mnie, ale zawieź do domu. Muszę załatwić parę spraw - odeszła od niego przez padający deszcz i wsiadła do samochodu. Rozdział czwarty Mogła poczekać na Concorde, najszybszy samolot pasażerski świata. Przeniósłby ją do Londynu w ciągu trzech godzin i piętnastu minut, ale musiałaby na niego czekać aż do następnego rana. Poleciała więc Boeingiem 747 Pan Am, który tuż po północy miał opóźniony odlot do Londynu. Prawdę mówiąc, potrzebowała czasu, żeby pomyśleć. Pozostawiła więc wciąż jeszcze protestującego Dana Morgana na lotnisku imienia Kennedy'ego. Chciał z nią polecieć, ale nie zgodziła się. Oczywiście że może coś dla niej zrobić. Niech uprzedzi ich londyńskich współpracow- ników i załatwi za ich pośrednictwem samochód z kierowcą oraz dom przy Lord North Street, z którego korzystali podczas pobytów w Lon- dynie. Kiedyś Edward powiedział jej, że to dobry adres. Bardzo blisko Parlamentu i Downing Street nr 10. Edward, pomyślała. Najpierw Edward na tej małe, głupiej wojnie. Tak zmarnować wspaniałego człowieka. A teraz to. Kiedy samolot zakręcił kierując się w stronę morza, patrzyła na widoczne w dole światłet Nowego Jorku. BÓI stał się prawie nie do zniesienia. Zamknęła oc~r i poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Blondynka, która niedawno witała ją na pokładzie samolotu, uśmie• nęła się do niej. - Czy mogę teraz podać pani jakiegoś drinka, p8 Talbot? Sara przez chwilę patrryła na nią pustym spojrzeniem, nie mo ~~- wypowiedzieć ani słowa. Rozsądek mówił jej, że jeśt w stanie szoku i' go przezwycięży, albo ulegnie mu całkowicie. Zmusiła się do uśmiech,; - Proszę o brandy i wodę sodową. - Dziwne, ale dopiero zauważyła, zapewne z powodu przyćmionych świateł, że wszystkie f 52 wokół niej są puste. Wyglądało na to, że jest jedyną pasażerką w całej kabinie pierwszej klasy. - Czy jestem tu dziś sama? - zapytała, gdy stewardesa przyniosła jej brandy. - Prawie - odparła jej pogodnie dziewczyna. - Jest tylko jeszcze jeden pasażer po drugiej stronie. Sara popatrzyła w tamtym kierunku. Początkowo widziała jedynie plecy drugiej stewardesy przy dalszym rzędzie foteli. Kiedy jednak dziewczyna odeszła w stronę kuchenki, zobaczyła drugiego pasażera. Był to Rafael Barbera. Poczuła wstrząs, zaskoczenie. Zamknęła na chwilę oczy i znowu znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu, czytając gazetę Charlesa i patrząc na fotografię Barbety. Była wtedy taka szczęśliwa, wszystko układało się wspaniale, a teraz ten straszliwy koszmar. Wypiła łyk brandy i nabrała głęboko powietrza w płuca. Wszystko przypominało jej tamten moment, kiedy otrzymała ów tragiczny telegram z Ministerstwa Obrony w Londynie, w którym powiadamiano ją o śmierci Edwarda. Ale człowiek albo walczy, albo idzie na dno. Ponownie zjawiła się stewardesa. - Czy życzy sobie pani teraz menu? Początkowo Sara chciała odmówić, ale przypomniała sobie, że w związku z rozmowami handlowymi nie miała czasu na lunch i nie jadła nic od śniadania, a przecież tak nie można. Zamówiła więc trochę wędzonego łososia, sałatkę, nieco zimnego homara. Jadła to wszystko bez . szczególnej przyjemności; powodowana jedynie prze- świadczeniem, , że musi podtrzymać swe siły. Uświadomiła sobie, że Barbera po drugiej stronie kabiny również je kolację i zobaczyła, że mówi coś do drugiej stewardesy. Dziewczyna odwróciła się, podeszła do Sary i pochyliła nad nią.. - Mamy jak zwykle przygotowany film, pani Talbot, ale ponieważ jesteście państwo tylko we dwoje, wyświetlimy go tylko na państwa życzenie. Pan Barbera powiedział, że jest mu to obojętne. - Mnie również - odparła Sara. - Darujmy więc go sobie. Stewardesa wróciła do `Baxbery ł przekazała mu jej słowa. Skinął głową, uniósł w geście pozdrowienia kieliszek szampana i uśmiechnął się. Znowu powiedział coś do stewardesy i ta ponownie podeszła :do Sary. - Pan Barbera pyta, czy zgodziłaby się pani wypić w jego towarzys- twie kieliszek szampana. - Och, nie sądzę... - zaczęła Sara, ale było ;już za późno, gdyż 53 Berbera wstał i szedł w jej stronę z zadziwiającą u tak potęgi mężczyzny prędkością. Oparł się na lasce i spojrzał na Sarę: - Pani Talbot, pani mnie nie zna, ałe ja słyszałem o pani wiele dobrego. O ile się orientuję, jest ~ T ,, współpracownicą Dana Morgana. Prowadzi dla mnie pewne spravVy handlowe. - Nie wiedziałam o tym. Ujął jej dłoń i ucałował szarmancko. W kącikach jego ust pojawił : przelotny cióń u§mfechu. -- Nie mogła pani wiedzieć. To rachunelt specjalny. - Usiadł w fotelu obok niej. - A teraz szampan. Potrzebuje go pani. W najlepszym razie ma pani za sobą zły dzień. - Och nie - zaprotestowała. - Nie mam ochoty. Nonsens. - Wziął od.stewardesy dwa kieliszki i podał jej jeden. - Może w ustach Sycylijczyka zabrzmi to dziwnie, ale jeżeli człowiek nie ma ochoty na szampana, to znaczy, że nie ma ochoty żyć: - Uniósł kieliśzek. - Jak powiedzieliby moi żydowscy przyjaciele: le chaim. - Le chaim? - zapytała. Za życie, pani Talbot! - Wypiję ten toast, panie Berbera. - Opróżniła kieliszek nie odejmując go od ust. - To bardzo odpowiedni toast: Piję za życie; a mój syn nie żyje. Czyż to nie najśmieszniejsza rzecz, jaką pan kiedykolwi~t słyszał? Upuściła kieliszek, odwróciła się do okna i rozpłakała się tak; jak ś zdarzyło się jej to od czasów, kiedy była małą dziewczynką. Bank delikatnie gładził ją po głowie, powstrzymując ruchem ręki zaniepoko " stewardesę. Wreszcie rzestała łakać ale wci siedziała skulona, atrząc w p p ~ &ż p i pozwałając- się uspokajać. Czuła się znowu jak w dzieciństwie, k3 tat~§ ją pocieszał. Kiedyś to pomagało. Wreszcie odsunęła się, wstała: słowa i poszła `do toalety: Umyła twarz zimną wodą i uczesała się: wyszła,: stewardesa czekała na nią: = Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot? - Zaraz pani wyjaśnię. Właśnie otrzymałam wiadomość o' mojego syna i dlatego lecę do Londynu: Ale dojdę do siebie. Nie rs~. się tu, obiecuję pani. j y Młoda kobieta objęła ją impulsywnie. - Jakże pani współczuję. :~~. Sara pocałowała ją w policzek. - To bardzo miłe z pani s Widzę, że pan Berbera zamówił kawę, ale ja piję tylko herbato: ': ; ;:, - Załatwię to. Znowu usiadła obok Barbety. - Już wszystko w porządku? - zapytał. - Tak. Wszystko będzie w porządku. - Kiedy rozmawialiśmy... - zaczął spokojnie i uniósł rękę, jakby próbując stłumić w zarodku jej protest. - To konieczne, proszę mi wierzyć. - Dobrze. - Otworzyła torebkę, wyjęła poobijaną, starą, srebrną papierośnicę, którą znaleziono przy ciele Edwarda na Mount Tumb- ledown, i wyjęła z niej papierosa. Zapaliła i wydmuchnęła dym w stronę sufitu dziwnie wyzywającym gestem. - Nie ma pan nic przeciwko temu? Uśmiechnął się. - W moim wieku, pani Talbot, nie stać człowieka na to, żeby mieć cokolwiek przeciwko czemuś. - Co pan o mnie wie, panie Berbera? - Powiedziano mi, że jest pani jednym z najtęższych umysłów na Wall Street. I że kiedy była pani bardzo, bardzo młoda, o mały włos nie została pani wybrana do Kongresu. - Byłam małą, zepsutą, bogatą szczeniarą. Wydawało mi się, że mój ojciec posiada wszystkie pieniądze świata. Ponieważ nie miałam matki, ojciec mnie rozpuszczał. Tak, poszłam do Radcliffe i dostałam dyplom z wyróżnieniem. Bez problemów. Wie pan, byłam bardzo zdolna. Nie musiałam pracować. Paliłam marihuanę jak wszyscy w latach sześć- dziesiątych i puszczałam się jak inne: - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Czy'to pana gorszy? - Niespecjalnie. - Miałam ćhłopaka, który wyleciał z college'u i został powołany do wojska, do Wietnamu. Dali mu karabin i posłali na front. Przeżył tylko trzy miesiące. Bezmyślna zagłada. - Potrząsnęła głową. - Byłam bardzo sprytna. Nie przyłączyłam się do ruchu protestacyjnego przeciwko wojnie, zanim nie otrzymałam nominacji do Kongresu z ramienia mojej partii. - I pani ojcu się to nie spodobało. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. - Nie odzywał się do mnie przez trzy lata. Uważał mnie za kogoś w rodzaju zdrajcy. Wyborcy również nie mieli o mnie najlepszego zdania. Ostatecznie wycofałam się, postanowiłam uzyskać magisterium z ad- ministracji handlowej i pójść do pracy. - Roześmiała się. - Wzywała mnie Wall Street. 55 - A tam mogła pani pokazać ojcu, do czego jest stworzona`? - Właśnie. I zrobiłam to. - W jej głosie znowu zabrzmiało'~jill wyzwanie. = Ale proszę zauważyć, że czymś jednak sprawiłam przyjemność. Moim mężem. - Nie wiedziałem, że była pani zamężna. - O tak, krótko. Z angielskim pułkownikiem. To nie trwało dłd$0- Zginął na Falklandach, ale pozostawił mi pasierba. '~`~~' - Rozumiem. - Nie wiem, czy rzeczywiście pan rozumie. Matka Erica zmarłe zaraz po jego urodzeniu. Rozumiałam to dobrze, bo sama przeżyłam taki' sam dramat. Rozumiałam jego, a on rozumiał mnie. - A teraz nie żyje. Co się stało? Siedziała przez chwilę rozmyślając, a potem wyjęła spod siedzenia teczkę, otworzyła ją i wyjęła brązową kopertę z materiałami przysłanymi przez Villiersa z Londynu. - Proszę to przeczytać. Zapaliła następnęgo papierosa i gdy czytał dokumenty, siedziała odchylona w fotelu. Przez cały czas nie powiedziała do niego ani słowa. Barbera skończył, starannie włożył papiery z powrotem do koperty i oddał jej. Twarz miał jak z kamienia. - Narkotyki - powiedziała. - Jak on mógł? Heroina, kokaina... - Nie tak dawno powiedziała mi pani, że w latach sześćdziesiątych paliła pani trawkę. W dzisiejszych czasach dzieciakom jest jeszcze trudniej, wśzystko to jest przecież tak dostępne. - Któż mógłby o tym wiedzieć lepiej od pana? - Te słowa wyrwały się jej bezwiednie, zanim zdołała je powstrzymać. Nie okazał gniewu. - Pani Talbot, jestem człowiekiem staroświeckim. Istotnie, byłem kimś, kogo mogłaby pani nazwać gangsterem, ale wyrządzałem zło zazwyczaj tylko ludziom należącym do tej samej kategorii co ja. Inni byli dla mnie neutralni. Moja rodzina prowadziła interesy w związkach zawodowych, grach, prostytucji, nawet zajmowała się alkoholem w czasach prohibicji, zaspokajając te słabostki ludzkie, które, każdy jest w stanie zrozumieć. Ale powiem pani jedno. Rodzina Barbetów nigdy nie zarobiła nawet grosza na narkotykach. Na przykład mój wn,- Vito w Londynie. Mamy tam trzy kasyna. Restauracje, totalizatory. Wzruszył ramionami. - W końcu, ile człowiekowi potrzeba? 't - Ale Eric - powiedziała. - Wciąż tego nie rozumiem. - Proszę posłuchać - odparł. - Powszechnie sądzi się, choć jest błędne mniemanie, że ludzie, którzy biorą silne narkotyki, zon 56 wciągnięci do nałogu przez jakiegoś naganiacza. Ale pierwszą porcję prawie zawsze proponuje przyjaciel. Pewnie był na jakiejś studenckiej prywatce, kiedy to się zdarzyło. Wypił parę kieliszków... - Ale potem - przerwała mu. - Potem przychodzą naganiacze, dostawcy, wszyscy, którzy chcą na tym zarobić. Zniszczyć młodych ludzi u zarania życia - i po co? Dla pieniędzy! - Dla niektórych pieniądze to poważna sprawa, pani Talbot. Ale zmieńmy na chwilę temat. Co ma pani zamiar zrobić? Czego pani chce? - Sprawiedliwości, jak sądzę: Roześmiał się ostro. - Rzadko spotykany towar na tym grzesznym świecie. Proszę posłuchać. Prawo to żart. Idzie pani do sądu, a potem to trwa i trwa. Bogaci i wpływowi mogą kupić wszystko, czego zapragną, większość ludzi bowiem jest przekupna. „- A więc co pan by zrobił na moim miejscu? - To dla mnie trudne pytanie. Przelana krew woła o pomstę, taki jest sycylijski obyczaj. Jeśli mój syn zginie, to musi zostać pomszczony. To nie jest kwestia wyboru. Taki wybór nie istnieje. Nie mogę uczynić nic innego. - Potrząsnął głową. - Pani pochodzi z- innego świata. Podejrzewam, że nigdy iv swoim życiu nie zetknęła się pani z przemocą. - To prawda.-Jeden raz, kiedy przejeżdżaliśmy przez Bronx, widzia- łam bójkę z perspektywy tylnego siedzenia w Cadillacu. Uśmiechnął się ponuro. - To dobrze, że potraci pani sama z siebie kpić. Ale , teraz musi mi pani obiecać, że coś pani zrobi i to jest podstawową sprawą. - Co takiego? - Musi pani zażądać, aby pokazano pani ciało syna. - Uniósł dłoń, nie pozwalając jej nic powiedzieć: - Nieważne, jak straszna będzie to dla pani próba. Proszę mi wierzyć, wiem wiele o śmierci i jestem tego pewien. Musi go pani zobaczyć na własne oczy, musi go pani opłakać, w przeciw- nym razie będzie to panią prześladowało do końca życia. Skinęła głową. - Pomyślę o tym. - Jest jeszcze jedno, przez co musi pani przejść. I to dopiero jest rzeczywiście straszne. - Co mianowicie? - Werdykt francuskiego sędaiego śledczego jest jednoznaczny. Przy- podkowa śmierć przez utonięcie pod wpływem narkotyków i alkoholu. -- - Tak jest. ~` - Jego ciało, pani Talbot, stanowiło . poważne udogodnienie dla 57 tych, którzy je wykorzystali. Wydaje mi się, że mogło to być coś niż tylko wykorzystanie dogodnego zbiegu okoliczności i , przypadkowo zmarłym. Sugeruje więc pan - powiedziała apatycznym głosem - 3x wcale nie był wypadek? - Trudno jej było wypowiedzieć to słowo;~~ , zmusiła się. - Że został zamordowany? - Proszę mnie zrozumieć. Mówię tylko, że to wszystko stanowi zbyt duże udogodnienie dla organizatorów przemytu. Nie chcę jes: bardziej wystawiać na próbę pani uczuć. Zbyt długo żyłem w świec brutalności. Mam skłonność do podejrzewania najgorszego. - Nie sądziłam, że może być coś jeszcze gorszego - odparła. W-jaj drżącym z gniewu głosie brzmiała jeszcze pewna niechęć i opór przed przyjęciem do wiadomości tego, co mówił. - Być może nie mam racji. W każdym razie jestem pewien, że władze wezmą pod uwagę wszystkie możliwości. - Wyjął portfel i wydobył z niego bilet wizytowy. - To londyński adres mojego wnuka, Pita. Powiem mu o pani. Zrobi wszystko, co będzie mógł. Ja sam nie wyjdę nawet z lotniska. Lecę dalej prosto do Palermo. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale jeżeli będzie pani kiedykolwiek na Sycylii, oczekuję pani w mojej willi niedaleko wsi Bellona w Cammarata. Ujął jej dłoń i ucałował delikatnie. - A teraz, moje dziecko, potrzebuje . pani snu. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się, wstał i wrócił na swój fótel. Zgasiła światło i leżała w ciemności myśląc o tym, co jej powiedział. Przypuszczenie, że śmierć Erica nie była przypadkowa, napełniało ją przerażeniem. Nie chciała się z nim pogodzić, odrzucała je od siebie i po chwili spała już z głową opartą na swoim ramieniu, podczas gdy samolot z pomrukiem silników łeciał przez noc. Pewien dziennikarz z Kent, powiadomiony przez przychylnego mu znajomego w miejscowej policji, przesłał do londyńskiej „Daily 1V~" krótką notatkę. Napisał w niej tylko to, co wiedział. Na jednej z lo dróg w hrabstwie Kent rozbił się karawan i stanął w płomieni Wspomniał również, że w samochodzie przewożone było czyjeś~~~ Ponieważ na tym etapie dochodzenia śzczegóły, ze zrozumiałych dów, przedstawiono jedynie w ogólnym zarysie, wiadomość zasłu a zaledwie na akapit u dołu trzeciej strony, i to tylko ze względ 58 makabryczne elementy sprawy. Zatwierdzony przez Fergusona zapis cenzorski oznaczał wprawdzie obowiązek wycofania tej historii z później- szych wydań gazet, jednak tożsamość Erka Talboty została ju'z ujawniona. Jago przyleciał z Paryża porannym samolotem i o jedenastej znalazł się w służbowym mioszkanuu , na Connaught Street niedaleko Hyde Parku. Gdy się rozpakowywał, zadzwonił telefon. - W dzisiejszej „Daily Mail" jest niewielka wzmianka --- rzekł Smith. -•= Wygią~a na to, że en chłopak nie ,był tyta, za $ogo się podawał. Jego prawdziwe nazwisko brzmi: Eric Talbot: Był studentem Cambridge. -- A więc występował pod fałszywym nazwiskiem - odparł Jago. - To zupełnie zrozumiałe. Dlaczego uważa pan, ie może tu być jakiś problem? - Ponieważ okazuje się, że to nie jest ktoś nic nie znaczący - wyjaśnił Smith. - Przeprowadziłem dyskretny wywiad u portiera w jego college'u. Podałem się za dziennikarza. Jezu Chryste, jego dziadek jest baronetem. - Coś podobnego - powiedział Jago, z trudem powstrzymując się od śmiechu. - I któż to wpakował nas w tę aferę? - Dziwka z Cambridge. Nazywa się Greta Markovsky. Również była studentką. Naganiaczka. Pracuje dla mnie od . roku. Sądziłem, że można mieć do niej zaufanie. Była to pietwvsza oznaka słabości, którą Jago dostrzegł u, Smitha. - Ale z moich d©świadczeń na. tym starym, zepsutym świecie wynika, że do' nikogo nie można mieć zaufania. Gdzież można znaleźć tę pannę Markovsky? -~- Wygląda na to, że dwa dni. temu -paskudnie przedawkowała heroinę. Jest obecnie w ośrodku rehabilitacyjnym Grantley Hall niedaleko Cambridge. Na oddziale zamkniętym. -- Cay życzy pan sobie, żebym się nią zajął? - Nie sądzę, żeby to było koniczne. W każdym razie nie na tym etapie. W końcu nigdy mnie ~nię,widziała. - A cży ktoś w ogóle pana widział? - zapytał Jago. --~ No właśnie. -- Cóż więc pan chce, żebym.zrobił7 - Dziś o drugiej pa południu odbędzie się w Canterbury rozprawa u koronera. Proszę tam być. - Dobrze. A co z Bird~n i jego kochasiem? 59 - To może poczekać. Odezwę się do pana później. ' ~`'''`' Tak; lepiej żebym zaraz wyjechał. "'' ...,.. Jago odłożył słuchawkę i szybko dokończył rozpakowywania sw bagażu. Zdecydował, że nie będzie się przebierać. Jeżeli chciał. kłó tów zdążyć na ro raw o dru 'e', to nie miał 'uż czasu do straw Im zP ę 8i J J Pięć minut później wysiadł z windy w podziemnym garażu. Srebrzysta Alfa Romeo, Samochód, którego używał w Londynie, stał na swoitri miejscu. Jago usiadł za kierownicą i sięgnął do zamka ukrytego tablicą przyrządów. Klapka opadła i ukazały się Walther PPK, Brownitt~ oraz tłumik Carswella umocowane zaciskami na swoich miejscach. Szybkó sprawdził oba pistolety; po prostu dla pewności. Jak miał jui okazję się przekonać, życie bywa do obrzydliwości pełne niespodzianek. W dwie minuty później włączył się już do ruchu ulicznego na Park Lane. Gdy Tony Villiers wszedł do pokoju, Ferguson uniósł wzrok znad biurka. - Jak ona się czuje? - Wyjechałem po nią na Heathrow. Zawiozłem ją na Lord North Street. Jej firma ma tam dom. Czy rozmawittłeś z nią o szczegółach tej sprawy? - Raczej nie. Nie było takiej potrzeby. Wszystkie istotne materiały przesłałem jej do Nowego Jorku. Raport francuskiego sędziego śledczego i całą dokumentację medyczną. Teraz jtst tutaj. Chće być obecna o drugiej na rozprawie u koronera w Canterbury. Powiedziałem, że z i~ią pojadę. Uprzedziłem, że jeśli się tam pojawi, może zostać przesłuchańa jako najbliższa krewna. - Zrobiłeś to? - Ferguson uniósł lekko brwi. - Sądzisz, że może sprawiać jakieś problemy? Villiers zdołał powściągnąć gniew. - Byłoby to zupełnie zrozumiałe w tych okolicznościach. - Na litość boską, Tony, wiesz; co mam na myśli. To może być kłópotliwe dla nas wszystkich. W każdym razie poproś ją tutaj, a ja sit' zadecyduję. Podszedł do okna zastanawiając się, jak powinien postępować a tą zrozpaczoną kobietą, ale gdy odwrócił sil, kiedy weszła wraz z Villieu, przeżył największe zaskoczenie w życiu. Miała na sobie zamszową k ę z paskiem i dopasowane do całości spodnie. Rozpuszczone włosy Się jej dó ramion otaczając ciemną zasłoną spokojną i stanowez$ twarz, , ,,.,;r - Pani Talbot. - Czarujący jak nigdy obszedł biurko dookoła i ujął jej rękę. - Doprawdy, nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo pani współczuję. - Dziękuję. - Proszę, niech pani spocznie. Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę Edwarda i była to jedyna oznaka jej zdenerwowania. Ferguson podał jej ogień. - Dlaczego tu jestem, panie brygadierze? - zapytała. Wrócił za biurko i usiadł w swoim fotelu. - Nie rozumiem. - Chyba jednak pan rozumie. Kiedy Tony powiedział, że przywiezie mnie tutaj, zapytałam: dlaczego? Powiedział, że pan jest jego szefem i że pan mi to powie. - Rozumiem. - Panie brygadierze, mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej i byłam wystarczająco długo żoną żołnierza, żeby nauczyć się paru rzeczy. - Na przykład jakich? Odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu Villiersa. - Cóź, zdaję sobie sprawę, że obecny tu mój drogi kuzyn ze strony męża służy nie tylko w Grenadierach Gwardii, ale jest także w SAS. Zawsze miałam wrażenie, że jego głównym zajęciem jest praca w jakiejś formacji wywiądu wojskowego. -, Uprzedzałem pana - powiedział sucho Villiers do Fergusona: - Najtęższy umysł na Wall Street. - Otóż to, brygadierze - powiedziała. - Skoro jest pan szefem Tony'ego, to czym właściwie się pan kieruje? Dlaczego interesuje się pan czymś, co jak sądzę, powinno być rączej wyłącznie sprawą policji? --- fony miał rację, pani Talbot. Jest pani wyjątkówą kobietą. - Spojrzał na zegarek i wstał. - Powinniśmy już iść. - Dakąd? - zapytała. -- Droga pani Talbot, chciała pani być na rozprawie. A więc wsiadamy do mojego samochodu i jedziemy tam. Będziemy mogli porozmawiać po drodze. Siedziała wraz z Fergusonem n~ tylnym siedzenia limuzyny Daimlera, a Villiers na rozkładanym siedzeniu naprzeciwko nich. Szklana szyba oddzielała ich od kierowcy. -- Są pewne aspekty tej sprawy - rzekł Ferguson - a szczególnie 61 jeden, które czynią z tej sprawy, przynajmniej teoretycznie, prźedmi0t zainteresowania bardziej organów bezpieczeństwa państwowego > zwykłe przestępstwo, które podlega po prostu policji. ` ' - Trudno uznać to za oświadczenie, które wzbudzałoby zaufanim ~- powiedziała.. - Przypomina mi się Wietnam i czasy mojej działalnoi~ w ruchu przeciwników wojny. Chodzi mi o to, panie brygadierze; sfit miałam w przeszłości do czynienia z tym wszystkim, na co było atu pańskich kolegów z CIA. -.Lepiej niech pan to sam wyjaśni, Tony. -=- Międzynarodowy terroryzm potrzebuje pieniędzy - zaczął Vil- liers. - Bardzo dużo pieniędzy i to nie tylko na broń, która jest bardzo kosztowna, ale również na finansowanie swoich operacji. Narkotyki są wymarzonym źródłem dochodów i od pewnego czasu wiemy, że zarówno IRA, jak również rozmaite protestanckie organizacje paramilitarne w Ulsterze zdobywają fundusze angażując się w handel nimi. - Ale jaki to ma związek z Erikiem? Villiers wyjął z kieszeni kopertę i podał jej. - To bardziej szczegółowy protokół sekcji zwłok przesłany z Francji. W jego krwi wykryto nie tylko heroinę i kokainę, ale również mieszankę skopolaminy i phenothiaziny. W Kolumbii, gdzie pojawiła się po raz pierwszy, znana jest pad nazwą burundanga. -. Poprzez chemiczne działanie wywołuje hipnozę, pani Talbot - wtrącił Ferguson. - Na jakiś czas doprowadza człowieka do stanu żywego trupa. - I to właśnie zdarzyło się Ericowi? - szepnęła. - Tak. A w ciągu minionego roku czterej członkowie IRA, straceni w Ulsterze przez frakcje protestanckie, mieli także we krwi ślady tego narkotyku. Wykazały to sekcje zwłok - rzekł Villiers. - I dlatego stało się to sprawą interesującą służby bezpieczeństwa państwowego. To niezwykle rzadki zbieg okoliczności - stwierdził Ferguson: -- Czterej członkowie IRA w Ulsterze .i obecnie pani pasieib. - I przypuszcza pan, że istnieje tu jakiś związek? - zapytała. - Być może wmieszani są w to ci sami ludzie - odparł bty- gadier. - Tego właśnie usiłujemy się teraz dowiedzieć. Prowada~ty teraz komputerowe poszukiwania, które obejmują wszystkie Europy Zachodniej. - I co odkryliście? ~°~ - Kilka przypadków we Francji w ciągu ostatnich trzech.. 62 ~ ;~,.,. wszystkie bardzo przypominające śmierć pani pasierba. Ś~niiłt~ przez utonięcie pod wpływem narkotyków. Nie mogła już dłużej pomijać milczeniem sugestii Bat~bery. - Wydaje mi się w takim razie - oznajmiła beznamiętnym gło- sem - że zamordowano pewną liczbę osób będących w stanie owej chemicznej hipnozy, o której panowie wspomnieliście. - Na to wygląda - przytaknął. - Zamordowano ich z jednego tylko powodu. Po to, żeby ich ciała wykorzystać jak jakieś cholerne walizki. - Uderzyła zaciśniętą pięścią w kolano. - Postąpili tak z Erikiem. Dlaczego? - Pięć milionów funtów każdorazowo, pani Talbot. ~To nasza skromna wycena wartości jednego transportu heroiny, licząc według cen detalicznych. Wyjęła srebrną papierośnicę. Villiers podał jej ogień. Papieros pomógł jej opanować drżenie rąk. Czuła teraz gniew. Nie, coś więcej, wściekłość. Wjeżdżali na przedmieścia Canterbury, przeciskając się starymi uliczkami. Spojrzała na piętrzące się wieże wspaniałej katedry. - Bardzo piękna. - Kolebka angielskiego chrześcijaństwa - wyjaśnił Ferguson. - Założona przez św. Augustyna w czasach saksońskich. - I zbombardowana przez hitlerowców w 1942 roku - wzruszył ramionami Villiers. - Może niezbyt wojskowy cel; ale ponievVaż my zbombardowaliśmy im parę miast katedralnych, więc i oni zbombardowali parę naszych. Daimler zakręcił na spokojny placyk. -- .A więc komputer - zapytała - nie odszukał innych takich przypadków? - Obawiam się, że nie - odparł brygadier. - Sytuacja wygląda nieco inaczej - wtrącił się Villiers. - Dziś rano natra%łem na jeszcze jeden. Nie miałem dotąd okazji, żeby to panu powiedzieć. Osiemnastoletnia dżiewezyna, znaleziona parę miesięcy temu w Tamizie koło Wapping. -- Jest pan pewien? - .Obawiam się, że tak, sir. To była przyrodnia siostra Egana. Ferguson zdziwił się. - Ma pan na myśli Seana Egana? - Tak. - Dobry Boże! - Kim jest ów Sean Egan? - spytała Sara. 63 - Młody sierżant, który służył ze mną w SAS. Ciężko ranny ~ Falklandach. Właśnie zrezygnował ze służby w wojsku. - Proszę mi o nim opowiedzieć - poprosiła, ale samochód pod,~chrił już do krawężnika u stóp schodów, prowadzących do okazałego gtor- giańskiego budynku. - Teraz nie ma na to czasu, moja droga - powiedział Ferguson, gdy szofer otwierał drzwi. - Jesteśmy na miejscu. W sali sądowej było około tuzina osób, w większości amatorów bezpłatnej rozrywki. Jago siedział w ostatnim rzędzie i choć od razu zauważył brygadiera, Sarę Talbot i Villiersa, nie zainteresował się przybyłymi. Tylko Villiers przyciągnął od razu jego uwagę. Jak mówiono w armii brytyjskiej, swój swojego zawsze pozna, toteż, mimo cywilnego ubrania Tony'ego, Jago natychmiast odgadł prawdziwą profesję młodego pułkownika. Woźny sądowy ogłosił rozpoczęcie rozprawy. - Proszę wstać, nadchodzi Koroner Jej Królewskiej Mości. Wszyscy wstali. Wszedł koroner, wysoki mężczyzna o wyglądzie naukowca, i usiadł. Był w ciemnym ubraniu i ku zdziwieniu Sary nie miał na sobie togi. - Sąd rozpoczyna posiedzenie - rzekł. - Zazwyczaj na rozprawie o takim charakterze wymagana jest obecność ławników. Jednak nie jest to zwyczajny przypadek i tego rodzaju procedura nie będzie tym razem konieczna. Skinął głową w stronę sekretarza, który podał mu dokument. Koroner przestudiował go, po czym podniósł wzrok. - Czy pułkownik Villiers jest na sali? - Tak, sir. - Villiers wstał. - Zapoznałem się z zapisem cenzorskim przedstawionym przez pana w imieniu Ministerstwa Obrony i uznaję jego zasadność. Chciałbym poinformować wszystkich obecnych na sali przedstawicieli prasy, że zastrzeżenie to powoduje, iż opublikowanie jakiegokolwiek szczegółu niniejszej rozprawy stanowić będzie przestępstwo zagrożone karą więzie- nia. Pułkowniku Villiers, może pan usiąść. - Dziękuję, sir. Koroner ciągnął dalej. - Szczegóły związane ze śmiercią Erica Malcolma Iana Talboty zostały już ustalone przez sędziego śledczego w Paryżu, gdzie nastąpił zgon. Sara chciała wstać i krzyknąć, zaprotestować przeciwko temu, co usłyszała, ale Villiers, odgadując jej myśli, ujął ją mocno za rękę. Koroner ciągnął dalej: - Godny ubolewania splot okoliczności, który miał miejsce po śmierci tego nieszczęsnego młodego człowieka, stanowi przedmiot śledztwa właściwych organów. Czy w sądzie jest obecny ktoś z najbliższej rodziny? Parę sekund trwało, zanim zrozumiała, o co chodzi, ale po chwili wstała. - Jestem, sir. - Zechce pani podejść. - Podeszła i stanęła - za barierką na podwyższeniu. Koroner popatrzył na leżący przed nim dokument. - Czy jest pani Sarą Talbot, zamieszkałą obecnie w mieście Nowy Jork w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej? Było to bardzo urzędowe i dokładne. - Tak jest. - Proszę określić swój stopień pokrewieństwa ze zmarłym. Sara zwilżyła zaschnięte usta. - Byłam jego macochą. - Ciało pani pasierba znajduje się w miejskiej kostnicy. Czy zidentyfikowała je pani? - Nie, sir. Sekretarz podał kolejny dokument. Koroner przestudiował go. - Przedstawiona niniejszemu sądowi identyfikacja na podstawie odcisków palców pozwala mi uchylić ten wymóg. Wydam pani zezwolenie na pogrzeb. - Przerwał. - Sąd wyraża pani wyrazy najgłębszego współ- czucia, pani Talbot. - Dziękuję. Wróciła na miejsce oszołomiona szybkością, z jaką się to odbyło, a woźny zawołał: - Proszę wstać, Koroner Jej Królewskiej Mości oddala się. Wszyscy wstali i zaczęli kierować się ku wyjściu: - Mogło być gorzej - stwierdził Villiers. - Dobrze się spisałaś, Saro. Idący tuż za nimi Jago usłyszał jej odpowiedź. - Czeka mnie coś znacznie gorszego, ale nie mogę tego uniknąć. - Co takiego, na litość boską? - zapytał Ferguson. - Eric - powiedziała po prostu. - Chcę go zobaczyć. Villiers objął ją ramieniem. - Nie ma takiej potrzeby, Saro. Widziałem go i to już nie jest Eric. Nie musisz przez to przechodzić. Wszystko załatwiłem. Dziś po południu przewiozą go do Londynu i jutro o dziesiątej rano w krematorium Greenhill odbędzie się nabożeństwo. Wszystko jest załatwione. 3 - Czas w piekle 65 -. Muszę go zobaczyć - rzekła stanowczo. .i.,'y. Spojrzał na Fergusona. Brygadier skinął głową. Vlliers po. . znużonym głosem: - No dobrze, miejmy to już za sobą. Oczywiście, miał rację. Ta poczerniała, powykręcana istota, . ukazała się, gdy pracownik kostnicy wysunął szufladę i zdjął . ~ '~ gumowe przykrycie, to już nie był Eric. Mimo to stała tam przez chwilę, przypominając sobie, jak w czasie ślubu trzymała jego w swojej. Był tak szczęśliwy, tak pełen zaufania. Wreszcie skinęła głC, pracownikowi i odeszła. Dwaj mężczyźni podążyli za nią. Wsiedli do Daimlera, a gdy ruszyli, Ferguson zapytał: - Czy doby się pani czuje, pani Talbot? Odwróciła się w jego stronę. Jej oczy płonęły. - Przez całe życie byłam kimś, kogo określa się mianem dobrego człowieka. Takim waszym przeciętnym, przyzwoitym obywatelem. Hip, hip, hura na cześć amerykańskiego stylu życia i rządów prawa. Otóż mam panu coś do zakomunikowania, panie brygadierze. Dziś .już nie jestem tak usposobiona. Chcę dostać tych łajdaków, którzy mu to zrobili. Chce, żeby za to zapłacili. Villiers był biały jak papier. - Saro! - To właśnie czuję, Tony. Dokładnie to właśnie czuję: - Odwró,~iła się i zaczęła patrzeć przez okno. Jago zadzwonił z budki telefonicznej na stacji obsługi przed Canter- bury na en sam numer telefonu co zawsze i Smith oddzwonił` po paru minutach. Zaczyna się niepokoić, pomyślał Jago i przystąpił do informowąnia Smitha o wszystkim, co się wydarzyło. Co pan o niej myśli? - zapytał Smith. -- Spodobała mi się. To prawdziwa dama. Według mnie ma rxa~y. wiście styl i żelazny charakter. .Zebrałem o niej trochę informacji. Ojciec zostawił jej w spadtću dobre parę~ iionów. Jest jednym z najlepszych maklerów na- ~W1 Street: Mieszka w domu na Lord North Street, który jej firma ma a swoich gości. - To robi wrażenie - stwierdził Jago. , ;agi, ; 66 l r - Ale ci dwaj faceci, którzy z nią byli, Villiers i Ferguson. O co tu, u diabła, chodzi? - Jeżeli interesuje pana moje zdanie, to na podstawie doświadczeń wyniesionych z mej siedmioletniej służby w armii Jej Królewskiej Łaskawości, powiedziałbym, że są z wywiadu. - Ale po co? To nie ma sensu. - W słuchawce zapadła cisza. -- Niech pan szybko wraca do Londynu. Zadzwonię do pana o szóstej. Proszę być na miejscu. Ferguson wysiadł po drodze, Villiers zaś pojechał z Sarą na Lord North Street. Dom był przyjemny - wysoki, wąski budynek z czasów Regencji. Jedyną osobą ze shiżby była pokojówka, która przychodziła rano. Mieli więc cały dom dla siebie. W holu stały dwie paki i Sara zobaczywszy je zapytała: - Co to takiego? - Rzeczy Erica. Zabrałem je, kiedy zwalniałem jego pokój w Trinity College. Pomyślałem, że będziesz chciała je przejrzeć. - Och, bardzo ci dziękuję, Tony. To bardzo miłe z twojej strony. Natychmiast zajęła się pierwszą paczką, a Villiers powiedział: - Pójdę zrobić herbatę. Stał w kuchni, czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, kiedy weszła Sara, trzymając w ręku dużą księgę w oprawie z niebieskiego ` marokinu. - Zobacz, co znalazłam. - Co to takiego? - Prowadził coś w rodzaju dziennika. Otworzyła książkę. Zajrzał jej przez ramię i usiadł przy stole. - Wielkie nieba, to po łacinie. - Ulubiony przedmiot Erica. Jeszcze jedna rzecz, która nas łączyła. ': W Radcliffe specjalizowałam się w filologii klasycznej. Łacina i greka. Mój ojciec uważał to za straszną stratę czasu. Villiers nalał herbatę. - Co tam napisał? Zaczęła od pierwszej strony, tłumacząc płynnie i z widoczną łatwością. „Dzisiaj przybyłem do Trinity. To takie podniecające. Cambridge jest wspaniałe. Sara przyjechała na weekend, żeby pomóc mi się urządzić. Pływaliśmy łódką po rzece, a potem siedzieliśmy pod drzewem mor- wowym, które Milton zasadził w Fellows' Garden. Wraca jutro do Nowego Jorku. Będzie mi jej brakowało jak diabli". Przestała czytać, zamknęła książkę i przycisnęła do siebie. - Tony, 67 jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyś już sobie poszedł. Będę chyba płakała i nie przypuszczam, abym była w stanie szybko skończyć. Dotknął ręką jej ramienia. - W porządku, Saro. Zobaczymy się jutro rano - powiedział .i wyszedł zamykając za sobą drzwi. - Oto co załatwiłem - rzekł Smith. - Udało mi się wyn~j~ć mieszkanie na najwyższym piętrze domu po drugiej stronie Lord North Street. Musiałem zapłacić czynsz za cały rok, ale je mam. - Czy jest dokładnie naprzeciwko? - Prawie. Dwa domy dalej. Wystarczy dla pańskich celów. Portier został uprzedzony, że wprowadzi się pan dziś w nocy. Nazywa się pan J'ames Mackenzie. O dziesiątej zostanie panu dostarczona przesyłka. - Mamy trochę popodsłuchiwać, jak sądzę? - Właśnie. Znajduje się tam mikrofon kierunkowy, dzięki któremu będzie pan mógł bez trudności usłyszeć każde słowo wypowiedziane w tym domu. Ma również funkcję odbioru na wysokich częstotliwościach, co umożliwia podsłuchiwanie rozmów telefonicznych. Całość będzie podłączona do- magnetofonu. Chcę wiedzieć, co się tam dzieje. - W porządku, będzie pan to miał. - Znajdzie pan w przesyłce również naprowadzany laserem mikrofon kierunkowy do pańskiego samochodu. Chcę uwzględnić każdą możliwość. - Doskonale - odparł Jago. - Zadbam o to, gwarantuję to panu. Odłożył słuchawkę i przeszedł pogwizdując do kuchni. Uświadomił sobie, że zaczyna się dobrze bawić. Następnego ranka w krematorium Greenhill byli tylko Sara, Villiers, Ferguson i oczywiście pastor. Cała uroczystość była tak koszmarna, że gorzej być już nie mogło. Muzyka z taśmy w tle i pastor pojękujący niczym komik parodiujący kaznodzieję w jakimś kiepskim, kabaretowym skeczu. - Jam jest zbawienie i żywot, rzecze Pan. Ten, kto wierzy we mnia, choć umrze, żyć będzie. Stłumiła idiotyczną chęć roześmiania 'się na głos: Dlaczego nie ta, która wierzy? Dlaczego zawsze i wszędzie używa się męskiego rodzaju! Muzyka nagrana na taśmie potężniała, transporter zaczął pru~wać 68 trumnę w stronę ciemnego otworu prowadzącego do paleniska: Pastor uścisnął jej dłoń. Widziała ruchy jego warg, ale nie słyszała ani słowa. I nagle znaleźli się na zewnątrz. - Pojadę - oznajmił Ferguson. - Odprowadzisz panią Talbot do domu, Tony? - Oczywiście, sir. Ujął jej dłoń. - Być może nie spotkamy się więcej. Przypuszczam, że wróci pani do Nowego Jorku. - Nie, nie sądzę, panie brygadierze - odpowiedziała. - Och, mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru sprawiać nam kłopotów, pani Talbot - rzekł Ferguson. - Większość amerykańskich obywateli, którzy mają jakieś problemy w Londynie, kontaktuje się z naszą ambasadą - zwróciła, się do niego. - Ale nie ja, panie brygadierze. Tak się składa, że mój ojciec był jednym z najstarszych przyjaciół prezydenta. Wystarczy, abym wzięła słuchawkę i zatelefonowała do Białego Domu. Czy chce pan, żebym to zrobiła, panie brygadierze? Ferguson był wściekły, ale zdołał się uśmiechnąć. - Doprawdy, nie sądzę, żeby to było konieczne, pani Talbot. Podeszła do oczekującego samochodu. Chwilę później Villiers usiadł obok niej. - Czy zrobiłabyś to, Saro? - zapytał, gdy samochód ruszył. - Rzeczywiście wciągnęłabyś w tę sprawę prezydenta? - Tony, uścisnę rękę samemu diabłu, jeżeli sprawa będzie tego wymagała. - Wyjęła srebrną papierośnicę Edwarda i wybrała papiero- sa. - Ale jeżeli będziesz rozsądny, może nie zajdzie taka konieczność. A teraz opowiedz mi o Seanie Eganie. Rozdział piąty Londyńscy współpracownicy zorganizowali dla niej samochód, czar- nego Mercedesa. Kierowca był rodowitym londyńczykiem w średnim wieku. Miał na imię George. Prowadził wóz z niewiarygodną zręcznością, przeciskając się przez duży, popołudniowy ruch od Westminsteru wzdłuż Victoria Embankment. - Wygląda na to, że doskonale pan wie, jak sobie radzić z tłokiem na jezdni, George. - Trzeba to wiedzieć, pani Talbot, bo inaczej w dzisiejszych czasach za cholerę nigdzie się nie dojedzie. Dla mnie to pestka. Byłem taksiarzem przez dwadzieścia sześć lat. - A więc zna pan miasto? - Muszę. W Londynie nie wyjedzie się taksówką na ulicę, dopóki nie zda się Wiedzy. - Wiedzy? Co to znaczy? - To, że trzeba znać całe miasto jak własną kieszeń, pani Talbot. A teraz, gdzie pani chciałaby najpierw pojechać? Do Tower? - Nie - odpowiedziała. - Do miejsca. zwanego Wapping. Zna je pan? - Niech mnie licho, pewnie że tak. To moja parafia. Urodziłem się na Cable Street. O rany, mógłbym opowiedzieć pani parę historyjek: Mieszkam teraz w Camden, ale to nie to samo. . - A więc jest pan autentycznym cockneyem? - Jak cholera, pani Talbot: Jestem prawdziwy chłopak z East Endu. A dokąd chciałaby pani konkretnie? Wyjęła z torebki kopertę, którą niezbyt chętnie dał jej VilHers, i wydobyła jej zawartość. Było tam zdjęcie. Egana w mundurze, ~~to 70 głowa i ramiona; jego beznamiętna twarz absolutnie nic nie wyrażała. Na kilku kartkach papieru znajdowało się wszystko, co chciała wiedzieć. Miała również zanotowane kilka rzeczy, które Villiers opowiedział jej o Eganie. Niektóre szczegóły stanowiły dla niej szok - taki młody chłopak i tyle przemocy. Nie mogła tego zrozumieć. - Chciałabym pojechać do miejsca, które nazywa się Jordan La.ne --- powiedziała. - Zna je pan? Spojrzał na nią kątem oka, wyraźnie zdumiony. - Jordan Iane? To niedaleko od starych londyńskich doków. K,oło I~angman's Wharf. To nie miejsce dla pani. --- Dlaczego? - Oni tam potrafią być trochę niemili. - Było to jej pierwsze zetknięcie z typową dla cockneyów skłonnością do niedopowiedzeń. - Chodzi o to, że jest tam wciąż trochę tak jak dawniej. - Jak to? - Pool of Londoń i Tamiza były kiedyś największym portem na świecie, ale potem wszystko się popsuło. Związki źle .to rozegrały i wszyscy przenieśli się do Amsterdamu. Rok czy dwa lata temu mogła pani przejść przez Wapping i zobaczyć tylko rdzewiejącx dźwigi, puste doki i zabite deskami magazyny. - A teraz? - Teraz sporo się tam dzieje. Nowe domy, pr,~eróbki magazynów. Widzi pani, stąd jest bardzo wygodny dojazd do City, więc te wszystkie szpanująee szczeniaki, maklerzy i bankierzy z setą kafli rocznie i Porschem przenoszą się w ten rejon i wypychają miejscówych. - Ale nie w Hangman's WharF? --= Nie. - Jego odpowiedź sprawiała teraz wrażenie wymijającej. -- Tam wszystko jest dokładnie tak $amo jak dawniej. Znowu spojrzała na leżącą przed ni~ kartkę papieru. - Czy zna pan człowieka o nazwisku Jack Shelley7 Samochód zatańczył lekko, ale George szybko opanowal kierownicę. - Każdy w Wapping zna 3acka ~ahelleya, pani Talbvt. Co pani chciałaby o nim wiedzieć? - O ile wiem, był znanym gangsterem. - $wego czasu, ale nie teraz. Teraz jest zupelnie legalny. Ma na własność Hangman's Wharf i wszystko od strony rzeki, a czego nie ma - kontroluje. - I ludziom się to podob~t7 71 - Miejścowym, tak. Nie dokonuje przeróbek domów. Nie wyrzuca lokatorów na ulicę. Proszę pamiętać, że ma teraz miliony. Elektrot~ika, komputery, parę kasyn. y - W gruncie rzeczy szanowany biznesmen? - Nie to co dawniej - George zaśmiał się pod nosem. - IBył z niego kawał łobuza. Napady, rabunki. Zrobił skok na skład Darleya. Złoto w sztabkach warte milion, a wtedy to były prawdziwe pieniądae. - I nigdy nie trafił do więzienia? - Na sześć miesięcy, kiedy był dzieciakiem. I to wszystko. Na East Endzie był legendą. Braci Krayów i Richardsonów ludzie bali się jak diabli, ale nie Jacka Shelleya. Jeżeli miało się jakieś kłopoty, szło się do J~cka. Jeżeli potrzebowało się kilku funciaków, to pewnie dostawało się od niego konika. - Konika? - Przepraszam, pani Talbot, znowu odezwał się we mnie cockney. To znaczy dwadzieścia pięć funtów. ' - Prawdziwy Robin Hood. - No cóż, to było wiele lat temu. A kiedy takich jak Krayowie i Richardsonowie posadzili na dożywocie, Jack zmienił się. Chyba uświadomił sobie, że jeśli ma się poukładane w głowie jak trzeba, można równie dobrze robić pieniądze na legalnych interesach. Mijali-właśnie Tower Bridge i jechali wzdłuż St. Katherine's Way do Wapping High Street. Sara ponownie zajrzała w swoją kartkę. - Tak, Jordan.Lane: Jest tam pub o nazwie „Flisak". George zjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Odvi~rócił się do niej. - Niech pani posłucha, pani Talbot. Proszę mi wierzyć, „Flisak" to nie miejsce dla pani. Kilka jardów za nirni Jago również zatrzymał swego srebrnego Spydera, ustawił kierunkowy mikrofon i wzmocnił siłę głosu samo- chodowego radia, do którego był podłączony mikrofon. Słyszał wszystk~ doskonale: To było naprawdę bardzo zabawne. Prawdę mówiąc, im lepiej poznawał Sarę Talbot, tym bardziej ją lubił. - A jakie jest dla mnie, George? - zapytała. - Proszę posłuchać - wyjaśnił cierpliwie. - Większość skoków w Londynie; napadów na banki, złoto w sztabach i różne takie... - zawahał się. - To wszystko robi sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu ludzi i na East Endzie wszyscy ich znają. Stary Bill też wie, kim oni sąw-- to znaczy policja. Każdy z nich jest solidnym ojcem rodziny, który 1~,t~cha 72 swoje dzieci, kimś, kto uważa zboczeńca napastującego dzieci za coś najwstrętniejszego pod słońcem, co zresztą jest świętą prawdą. - Ale są to jednocześnie tacy ludzie, którzy położą cię trupem, jeżeli wejdziesz im w drogę? - Tak jak ci z mafii, pani Talbot. To r~ie są porachunki osobiste. To tylko interesy. Organizują się w pięciu czy sześciu w zależności od rodzaju roboty. Tak to wygląda. - A co to ma wspólnego z „Flisakiem"? - Wielu z nich się tam kręci. - Dobrze - odpowiedziała. - To brzmi interesująco. Jedziemy. Może mi pan postawić tam drinka. - I co ja mam ż panią począć, pani Talbot - jęknął George ruśzając. Stojący nie opodal za nimi Spyder oderwał się od krawężnika i podążył za nimi. Pub „Flisak" mieścił się na końcu Jordan Lane. Drzwi na rogu wychodziły na rzekę, a sam lokal ku jej zdziwieniu wcale nie wyglądał na spelunkę. Na zewnątrz był niedawno odmalowany, świeży był także szyld nad drzwiami, w skrzynkach przy oknach rosły kwiaty. George otworzył drzwi i Sara weszła do środka. Główna sala barowa miała niski, pomalowany na biało sufit z cza- rnymi belkami stropowymi, jej podłoga pokryta była czerwonymi płytkami mocno wyblakłymi od wieloletniego używania i ciągłego zmywania. W dwóch wykuszach okiennych stały ławy, a cała sala zastawiona była stolikami. Za bardzo wiktoriańskim, długim, maho- niowym barem znajdowały się półki z rzędami butelek i lustro w ozdobnej ramie. W lokalu było najwyżej dwunastu- klientów. Sami mężczyźni. Kiedy przyglądali się Sarze i Geotge'owi, na chwilę zapadła cisza. Przy beczkach stała Ida Shelley i nalewała komuś duże piwo. Sara wiedziała, że Ida ma sześćdziesiąt~lat, ale wyglądała dużo starzej. Miała mocno siwe włosy, na pobrużdżonej twarzy widoczne były ślady wieloletniego picia. - Cześć, Ida - powiedział wesoło George. - Jak się masz? Na moment zmarszczyła czoło, ale poznała go prawie natychmiast. - George Black! A to dopiero. Nie widziałam cię od lat. Myślałam, że przeprowadziłeś się do Camden. - Owszem; Ido. 73 - Ależ ty szykownie wyglądasz w tym swoim uniformie. Nie jeźd~isz jui taksówką? ::,~f; - Szoferuję, Ido. To jest pani Talbot z Nowego Jorku. Cl~aiała zobaczyć prawdziwy pub na East Endzie. - Dobrze, nie ma sprawy. Cieszę się, że cię widzę, kóch~na. 1Wypijemy drinka, żeby to uczcić. Co dla was? Sara poprosiła o dżin z tonikiem, a George o duże piwo. Gdy Ida napełniała kufel, zapytał: - Jak się ma teraz Sean? Sara spojrzała na niego ostro. - O , tyle, o ile - odpowiedziała Ida. - Porządnie oberwał na Falklandach. My§leli, że straci nogę. = Naprawdę? - Poszedł wreszcie po rozum do głowy i zwolnił się z wojska. - A mała Sally? Twarz Idy skamieniała nagle. - Sally zmarła, George. Paię miesięcy temu. George był wstrzą§nięty. =- Strasznie mi prrykro. - Tak, no cóż, musicie mi wybaczyć. Mam gości. Poszła w drugi koniec baru, a Sara z George'em usiedli w wykuszu. - Wygląda na zmartwioną - powiedziała Sara. - Nic dziwnego. To była kochana dziewczyna. -- Córka Idy? - Znała wprawdzie , odpowiedź, ale próbowała go wybadać. - O Boże, nie. Ida jest też z rodziny Shelleyów. To kuzynka Jacka, ale §łub brała tylko z jedną rzeczą w życiu -- z butelką. Sean, ten chłopak, którego wspomniała, jest siostrzeńcem Jacka. Pub należał swego czasu do rodziców Seana. Teraz jest jego własnością. Przez parę iat był m wojsku, a Ida w jego za~tępstwie prowadziła lokal. Dlatego na tabliczce z zezwoleniem, która wisi nad drzwiami, jest jej nazwisko. Sall~t była jego przyrodni~ siostrą. . W tym samym momencie drzwi z tyłu baru otworzyły się i w~tedł Sean Egan. Pozaała go natychmiast; choć nieprawdopodobnie intena~any błękit jego oczu był dla niej zaskoczeniem. Miał na sobie c,~C~ny podkoszulek, lotniczą kurtkę z czarnej skóry i dżinsy. Przcz kfidtką chwilę rozmawiał z Idą, skinął ręką komuś, kto go zawołał, a potcm skierował się do drzwi nie spojrzawszy nawet w stronę George'a i ..®,~ - To był Sean - powiedział George. 74 - Wiem - wstała. - ldziemy. - Pani da spokój, pani Talbot. Jeszcze nie skończyłem piwa. - Już, George! - powiedziała ostro i wyszła. Egan otwierał drzwi starego, czerwonego Mini. Gdy wsiadali do Mercedesa, ruszył. - Mini Cooper - powiedział George. - Już takich nie- robią. Na płaskim były jak cholerne samochody wyścigowe. - Jedź za nim, George. - Pani Talbot, o co, u diabła, tu chodzi? - zapytał przekręcająć kluczyk w stacyjce. - Po prostu jedź za nim i to na razie wszystko. - Zapaliła papierosa i dodała spokojnie. - I jeżeli go zgubisz, zrobię sobie podwiązki z twoich flaków. Zdaje się, że tak się u was, cockneyów, mówi? Jazda trwała dość długo. Podążali za Eganem przez Camden i Kentish Town, aż wreszcie skręcili na Highgate Road. George przez cały czas udzielał jej wyjaśnień. - Tam jest Parlament Hill - powiedział. - Bóg raczy wiedzieć, dokąd on jedzie. - A po chwili dodał. - Ach tak, już wiem. Na cmentarz. - Cmentarz? - zapytała. - Cmentarz Highgate. Właśnie podjeżdżamy. _ Jechali teraz wzdłuż żelaznego ogrodzenia i poprżez drzewa Sara mogła dostrzec nagrobki i gdzieniegdzie marmurowy krzyż. Przy bramie zaparko- wanych było kilka samochodów. Mini Copper zatrzymał się i George _. podjochał Mercedesem do krawężńika stając w sporej odległości za nim. - To bardzo znane miejsce - powiedział. - Jest, tam jeszcze jedna część, bardzo interesująca, ale obecnie trzymają bramę zamkniętą. Są tam wykopane w zboczu wzgórza katakumby z czasów królowej Wiktorii. Egipskie brainy, grobowce. Naprawdę niesamowite. Całymi latami wykorzystywano je do kręcenia horrorów. - Wzdrygnął się. - Niech pani sobie tylko wyobrazi skradającego się tam Drakulę. - A tutaj? - O! Pochowano tu wielu sła.wnych ludzi. Między innymi i Karola Marksa, ale są też zupełnie zvvyczajni. - Egan wysiadł z Mini Coopera. Z wiązanką kwiatów w ręku przeszedł przez bramę. - Niech pan na mnie poczeka, George - powiedziała, wysiadła 75 z Mercedesa i ruszyła za nim. Nie spuszczając go z oka szła jego śladem ścieżką; prowadzącą wśród labiryntu grobowców i najprzeróżniej~aych pomników. Marmurowe anioły, wielkie krzyże, sarkofagi. Był w =tym jaki§ gotycki urok, choć miejscami wszystko wydawało się zbyt wi~lkie, a roślinność nadmiernie wybujała. Egan zatrzymał się przy grobowcu zwieńc~onym gigantyczną głową. Stał tam, patrząc przez dłuższą chwilę. Sara odróciła się i udawała~ fie ogląda, inny grób. W pobliżu kręcili się jeszcze inni ludzie, w pewnej chwili minęła ją kobieta z dwojgiem dzieci. Sara obejrzała się i zobaczyła, że Egan idzie dalej. Przez chwilę ogl~dała pomnik, . przy którym stał niedawno, i zorientowała się, że vi~ielka ~głowa przedstawia I~arola Marksa.. Spojrzała na nią, a gdy odwróciła się, spostrzegła, że Egan zniknął. Ogarnięta nagłą paniką pobiegła przed siebie, ale gdy dotarła do najbliższego zakrętu, ponownie między drzewami zobaczyła Egana. Stał i patrzył na jakiś n~agrobek. Przykuan~ł obok niego, wyjął z marmurowej urny uschnięte kwiaty i włożył przyniesioną przez siebie wiązankę. Tkwił tam nieruchomo chyba: z dziesięć minut, a ona czekała między drzewami, obserwuj~c go zza dużego, marmurowego grobowca. Zaczęło troch~ padać. Spojrzał do góry, wstał, popatrzył na grób, przeżegnał się i odszedł. Sara odcżekała, ai skręci w główną aleję i podeszła szybko do mogiły. Był to zwykły grób z płytą z aarnego marmuru. Złote litery napisu głosiły: Sally Baines Egun. Zmarlu w wieku osiemnastu lat. Bardzv kvchana. Pbspicszyłit za nim wzdłuż główng alei. Spostrzegła, jak Pruchodzi Przez bramę, a gdy wyazła na ulicę, wsiadał właśnie do Mini Coopera. Desmcz rozpadał się na dobre, podbiegła więc do Mercedesa i wskoczyła do środka. - Odwied~ał grób swojej siostry - powiedziała. - Czy roxmawiała z nim pani2 - spytał George. - Nie. . = Pani Talbot, o co tu właściwie chodzi? Może mógłbym pomóc? - Nie, George, nikt mi w tym nie może pomóc. Niech pan będ~ie tak dobry i pa prostu jedzie. Mini Cooper ruszył, Mem,edes za nim. Nieco później spomiędzy zaparkowanych samochodów wyjechał Jago i podążył ich śladem. - - Prawdziwa listopadowa pogoda - powiedział George słysząc deszc2 bębniący o dach samochodu. - Pora powrotów z pracy i j~ prawie ciemno. Mogę go zgubić w tym ruchu. 76 - Niech się pan postara. - Oparła się wygodnie i zaczęła za- stanawiać. Dlaczego nie odezwała się do Egana, kiedx miała taką okazję? A gdy odtwarzała wszystko w pamięci, uświadomiła sobie; że czuła się tam jak intruz. Było jodnak coś jeszcze. Wiedziała po prostu, że nawiązując tę rozmowę, odkryje się przed nim i zrobi wtedy pierwszy krok na drodze, z której nie będzie już powrotu. I prawdę mówiąc, bała się. Bała się tego, co mogłoby to oznaczać. Egan jeździł przez pćiłtorej godziny. Najpierw do Islington, potem do Totenham, gdzie zatrzymał się przed niewielką, odwiedzaną przez robotników knajpką. Wszedł do środka, usiadł przy stoliku i zamówił coś. - Jajka z frytkami - ppwiedział George. - Szczęśliwy facio. Umieram z głodu. - Wynagrodzę to panu, George. Jago, przysłuchujący się tej rozmowie w swoim Spyderze zapar- kowanym na końcu ulicy, uśmiechnął się i powiędział łagodnie: - A co ze mną, kochanie? Ja też umieram z głodu. Egan wreszcie wyszedł, wsiadł do Mini Cooperą, i odjechał. - Ciekawe, dokąd teraz? - mruknął George. - Już dziewiąta, pani Talbot. Wkrótce się dowiedzieli. Pojechał do Hampstead i wjechał na dziedziniec warsztatu przed stacją metra. Zatrzymal,i się na poboczu i obserwowali, jak rozmawia z pracownikiem siedzącym w oszklonym kantorku. Podał mu kluczyki do samochodu, wyszedł i skierował się przez jezdnię w stronę wejścia do metra. - Z wywieszki sądząc, ten warsztat przeprowadza regulacje zapłonów samochodowych - powiedział George. - Chyba go tu zostawił. W ułamku sekundy wyskoczyła z Mercedesa. - Wrócę sama do domu. Zatrzasnęła drzwi, zanim zdążył zaprotestować i przemykając między samochodami przebiegła przez ulicę: - A więc to tak, moja miła - mruknął Jago, wyłączył radio, wysiadł ze Spydera i podążył za nią. Sara w ślad za Eganem zeszła po~ schodach i znalazła się w sali biletowej metra. Zobaczyła, że kupuje bilet w pięćdziesięciopensowym automacie i zrobiła to samo. Potem przeszła za nim przez branikę wejściową i zjechała schodami ruchomymi. Byli na peronie: Nadjechał pociąg i ludzie ruszyli do przodu. Widząc, że Egan wsiada, chciała iść za nim, ale kilka osób jeszcze wychodziło i została odepchnięta na bok. Tuż przed sobą dostrzegła drzwi następnego wagonu i gdy 77 zaczęły się zamykać, wskoczyła do środka. Znajdujący się tuż za nią Jago zdołał się jeszcze tam dostać o ułamek sekundy później. Sara przeszła na koniec wagonu. Nie miał połączenia z następnym, ąle przez szklane drzv!ri widziała Egana stojącego mniej więcej przy środkowym wyjściu. Usiadła tak, aby go swobodnie obserwować. Jago zajął miejsce nie opodal i wziął pozostawioną przez kogoś gazetę. Oprócz nich w wagonie było jeszcze tylko kilku pasażerów. Dwie starsze panie, młoda, czarna dziewczyna i para nastolatków wyglądających na studentów. Jago rozłożył gazetę i obserwował Sarę ukradkiem. Pociąg zatrzymał się na stacji Belsize Park. Gdy drzwi się otworzyły, do środka wtargnęło czterech chłopaków. Ogolone głowy, nabijane ćwiekami dżinsy, wysoko sznurowane buty. Jeden miał swastykę wytatuowaną między oczami, drugi złote kółko w przekłutym lewym nozdrzu. Trzeci pił whisky z ćwierćlitrowej butelki. - Uwaga, nadchodzą szaleńcy! - wrzasnął. Chłopak z wytatuowaną swastyką pochylił się nad czarną dziewczyną. - Hej, patrzcie, co znalazłem. Czarną małpę. - Jego palce wczepiły się w jej włosy. Przerażona dziewezyna zaczęła błagać ze łzami w oczach. - Proszę mnie puścić. Ws~unął drugą rękę pod jej spódnicę. - Powinnaś być zadowolona, że poświęcam czas takiej czarnej dupie jak ty. Jego przyjaciele zaczęli się śmiać. Na ich niemal zwierzęcych twarzach malowało się okrucieństwo. Sara, czując wzbierającą w niej wściekłość, zerwała się i schwyciła chłopaka za rąmię. - Zostaw ją w spokoju. Odwrócił się ze zdziwieniem i coś błysnęło w jego oczach. - I~o,-~o, no.:. Kogóż my tu mamy? Prawdziwa dama. Czy nie uważasz; że to prawdziwa dama, Haro18? Kolega, do którego się zwrócił, skinął głową. - Zgadzam się; K;evin. - Jest zbyt dobra dla takich jak my. Ale jeżeli ją spróbujemy przekonać, to może polubi i nas. Popchnął ją brutalnie na si~izenie, a chłopak z kółkiem w .nosie roześmiał się. - Albo może nauczy się lubić co innego. Otoczyli ją ciasnym kółkiem. Przez chwilę Sara poczuła ogartłiający ją strach, ale w tej śamej chwili Jago wstał i bez słowa wyrżnął ~a w nerki - pięścią z wysuniętymi do przodu kostkami palców. Kevin wrzaśnął i przyklęknął na jedno kolano. Jago wykonał półobrót, p~~r;n łokciem zamachnął się w tył i trafił Harolda tuż pod podbt~óc~ci~. 78 Chłopak runął na podłogę, chwytając się obiema rękami za gardło. Swastyka między jego wytrzeszczonymi oczyma sprawiała obrzydliwe wrażenie. Dojechali do stacji Chalk Farm. Jago powiedział do Sary z sym- patycznym uśmiechem: - To okropne; jakich ludzi spotyk~'aię czasatni w metrze. PasaTxrowie wysiadali pospiesznie, nie chcąc wdać się w awanturę. Sara patrzyła na niego z niemą wdzięczności~, ale nagle za jego plecami zobaczyła, że Egan przechodzi przez peron i kieruje się do wyjścia. Wyskoczyła przez otwarte drzwi i pobiegła w ślad za nim. Zapadła cisża. Drzwi były wciąż otwarte. Dwóch wyrostków leżało na podłodze, dwaj pozostali pochylali się nad nimi. Jago z uśmiechem na twarzy ruszył przed siebie w stronę wyj§cia. - Niezbyt dobru im poszło, co? Znalazł się już na peronie, gdy chłopak z kółkiem w nosie wrzasnął w ślad za nim: - Ty cholerny alfonsie, zaraz ci pokażę! Wyskoczył z wagonu z nożem sprężynowym w ręku. Gdy ostrze wystrzeliło w przód, Jago achwycił chłopaka za przegub, wykonał półobrót, zakładając dźwignię na wyprężone ramię do chwili; gdy wyrostek wypuścił nbż. Wtedy zaciśnięta pięść Jago spadła jak młot, rozległ się: głośny trzask i chłopak wrzaśnął. - No proszę, chyba złamałem mu rękę - powiedział Jago i z całej siły wepchnął go przez drzwi do wnętrza ruszającego wagonu, gdzie wylądował na swoich nadal leźących kolegach: Gdy doszedł do ruchomych schodów, Sara była już na ich szczycie, tuż za Eganem. Jago wbiegł na górę i kiedy znalazł się w sali wejściowej, zobac2ył, że Egan zatrzymał śię i patrzy na lejący deszcż. Sara podeszła do niego, a Jago przysunął si~ bliżej, biorąc po drodze z kosza na śmieci wyrzuconą gazetę. Rozłożył ją i oparł się o ścianę. Usłyszał, jak powiedżiała: --~ Panie Esan. Muszę z panem pomówie. - Najwyższa pora - odrzekł. - Już wystarczająco długo mnie pani śledzi. - Wiedział pan? - zapytała głosem bez wyrazu. -- Jak mawiał mój pewien dobry przyjaciel, w dżdżystą sobotnią noc w Belfaście nie pociągnęłaby pani długo. We „Flisaku" rzucała się pani w oczy jak wszyscy_ diabli, a i potem co jakiś czas również. Muszę przyznać, że umie się pani trzymać komuś na karku, ale brak pani subtelności. Co mogę dla pani zrobić? 79 - Chciałabym porozmawiać. - Zawahała się, dobierając właściwe słowa. - PotrzebujF pańskiej pomocy. - Droga pani, ja nie potrafię pomóc nawet sam sobie. Podniósł kołnierz i wyszedł na deszcz. - Proszę posłuchać - powiedziała z desperacją. - To dotyczy również pańskiej siostry. Odwrócił się, nagle niezwykle skoncentrowany. - Mojej siostry? - Tak, Sally. Sahy Baines , Egan. Odwiedził pan dziś jej grób. - I co pani mogłaby o niej powiedzieć? - O samej Sally niewiele, ale sporo o tym, w jaki sposób zmarła, panie Egan. - O tym, w jaki sposób zmarła? - Pokiwał głową. - Cóż, umie się pani posługiwać słowami, panno... - Talbot. Jestem Sara Talbot i nie panna, ale pani. Jestem wdową, panie Egan - dodała wyjaśniającym tonem. - I miałam pasierba, który nie żyje. Podobnie jak pan miał przyrodnią siostrę, która również nie żyje. Sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać. - Dobrze - powiedział. - Gdzie pani proponuje? - Mam dom na Lord North Street. - W każdym razie jest to po drodze do mojego domu. - Skinął na przejeżdżającą taksówkę. Stanęła przy krawężniku. - Pojedziemy z po- wrotem do Hampstead i odbiorę mój samochód. - Sądziłam, że zostawił go pan w.warsztacie. - O, nic się z nim nie stało - powiedział idąc z nią do taksówki. -- Po prostu znudziło mi się jeżdżenie w kółko. Chciałem zobaczyć, co pani zrobi. Minęło pięć minut, zanim Jago zdołał złapać taksówkę. Podążył ich śladem, aby odzyskać swojego Spydera. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Wiedział, dokąd jadą, a aparatura była nastawiona i działała. Oparł się wygodnie i zapalił papierosa. . To rzeczywiście był niezły wieczór. Bardzo miły, a Egan w akcji naprawdę jest świetny. To prawdziwa przyjemność mieć z nim do czynienia. Gdy Jago przyjechał na miejsce, w domu przy Lord North Street światła się już paliły. Pospieszył do położonego naprzeciwko budynku; gdzie Smith wynajął dla niego mieszkanie na najwyższym piętrze. Siedzący za swoim biurkiem portier podniósł wzrok znad gazety. - Paskudna noc, panie Mackenzie. 80 - Dobra dla ogródka. - Ale nie w listopadzie - odparł posępnie portier. - Nie ma dla pana żadnych wiadomości. Dom miał zaledwie trzy piętra, nie warto więc było czekać na maleńką windę. Jago pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Trzy minuty później nalewał sobie szkockiej i słuchał Egana i Sary Talbot. Salonik przy Lord North Street był dość przyjemny, urządzony w stylu Regencji, zgodnie z epoką, w której powstał budynek. Były w nim odpowiednie tapety, właściwe srebra i draperie. Bardzo wyraźnie była też widoczna ręka architekta wnętrz i Egan nie czuł się tu dobrze. Przy jednym z okien stał stolik biblioteczny z mnóstwem książek. Oprawny w marokin pamiętnik Erica leżał na samym wierzchu, tak jak zostawiła go Sara. Egan otworzył go na chybił trafił i gdy weszła do pokoju niosąc na tacy herbatę, zastała go przy lekturze. - To ciekawe - powiedział. - Dziennik z Cambridge pisany po łacinie. Postawiła tacę, wzięła od niego pamiętnik i zamknęła. - Tak, należał do mojego pasierba. Czyta pan po łacinie? - Owszem, uczyłem się jej w szkole, jeżeli o to pani chodzi. - Ach tak, był pan przecież w Dulwich Gollege. - Nalała her- batę. - Miał pan zamiar również iść do Cambridge, prawda? Wziął podaną mu filiżankę, ale nie usiadł. - Skąd pani tyle o mnie wie? - To proste - odparła. - Powiedziałam już panu, że jestem wdową. Otóż mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej. Zginął na Falklandach. Tony Villiers, pański dawny dowódca, to jego kuzyn. Egan uśmiechnął się powoli i skinął głową. - Tony znowu prowadzi swoje gierki. - Odstawił filiżankę. - No cóż, ten numer nie przejdzie. Już mu przecież powiedziałem, że nie będę pracował dla Grupy Cztery. Niech mu pani powtórzy, że mówiłem serio. Gdy skierował się w stronę drzwi, Sara z rozpaczą w głosie powie- działa: - Panie Egan, proszę mnie wysłuchać. - Podniosła błagalnie rękę. - Daję panu słowo honoru, że nic nie wiem o Grupie Cztery.. Popatrzył na nią badawczo, potem podszedł do stojącego przy oknie wolteriańskiego fotela i usiadł. --- Dobrze, pani Talbot. Słucham, o co chodzi. 81 Otworzyła szufladę stolika bibliotecznego i wyjęła kopertę z materiała- mi przekazanymi przez Villiersa do Nowego Jorku. - Proszę to pruc2ytać. Zauważyła, że ręce się jej trzęsą. Podeszła do kredensu, nalała sobie brandy i wypiła ją nie rozcieńczając. Zbliżyła się do okna i nie zwracając uwagi na Egana wyjrzała na deszczową ulicę. Czuła się samotna js~k nigdy dotąd w całym swym życiu. Ogarnęło ją pełne niepokoju pragniehie. Chciałaby móc szepnąć: gdzie jesteś; kochanie? -- ale nie było nikogo. Nie było Edwarda, a teraz nie było już i Erica. Egan stanął za nią. W ciemnym szkle wyraźnie widać było jego odbicie. - Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot? - Telefon jest tylko echem w pustym pokoju - odparła. - Zwłaszcza, jeżeli nikt już w tym pokoju nie mieszka. Czy pan kiedykolwiek o tym pomyślał? To głęboko filozoficzne stwierdzenie. Miał pan zamiar studiować w Cambridge filozofię, prawda? - Niech pani usiądzie - rzekł łagodnie. Zrobiła, jak jej powiedział, a on przysiadł na krawędzi stołu. - Co chce mi pani powiedzieć? Pani syn nie żyje. Rozumiem to i wiem, jak się pani czuje; ale... - Nie „nie żyje", panie Egan, ale został zamordowany. Jeden z kilku podobnych przypadków .odnotowanych w Paryżu w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat. Jeżeli przeczytał pan ta; co jest napisane w protokołe sekcji : drobnym drukiem; na pewno zauważył pan, że w ciele Erica znaleziono nie tylko ślady heroiny i ' kokainy, ale również rzadko spotykany barkotyk z Kolumbii zwany burundanga. Całkowicie niszczy siłę woli osoby, -której go podano. A więc? --- W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy protestanckie orgariizacje paramilitarne zlikwidowały czterech terrorystów z IRA. Ieh ciała również wykazywały ślady tego ziarkotyku: Dowiedziałam się o tym od Tony'ego i jego szefa: - Tego starego pająka Fergusona? -- skinął głową Egan. ~-- A~ co to wszystko znaczy? Czego pani chce ode mnie? - Ponieważ sprawa zahacza o problemy bezpieczeństwa patist- wowega, policja zapewne nie będzie prowadziła jakiegoś szczegółcriwego §ledztwa; a władze francuskie uznały, że Eric i inni zmarli na sl~ek nieszczęśliwego wypadku. `- Moie to prawda. Narkomanom zdarzają się różne p k;e wypadki. g2 - Ale nie tutaj. Wskazuje na to burundanga i to jest właściwy ślad, czy pan tego nie widzi? W całej Europie Zachodniej było tak niewiele przypadków jej użycia. Muszą się za tym kryć ci sami ludzie. - I chce pani dostać ich w swoje ręce? - O tak, panie Egan, bardzo tego pragnę. - Zemsta, pani Talbot, prawda? - Pokręcił głową. - Jest takie sycylijskie przysłowie: „Czas poświęcony zemście jest czasem spędzonym w piekle". Wiem o tym, bo sam w nim byłem i wiem również, że i pani odejdzie z niczym. Przeszła przez pokój, odwróciła się i spojrzała na niego. - Wiem, dlaczego wstąpił pan do wojska. Chciał się pan zemścić na tych, którzy spowodowali śmierć pańskich rodziców. - Tak, to prawda. Miałem wtedy siedemnaście lat. Musiałem to zrobić. Mówiąc szczerze, sądzę, że zwariowałbym, gdybym nie zrobił wtedy jakiegoś zdecydowanego kroku. - Czyż więc nie rozumie pan, co czuję? Ujął delikatnie jej rękę. - Pani Talbot, tam w Irlandii zabiłem wiele osób. W trzech przypadkach były to kobiety. Owszem, dość bezwzględne kobiety, ale za każdym razem zabijając niszczy się również jakąś cząstkę samego siebie. Zabijałem znowu i znowu. Czy kiedyś dopadłem tego, kto był odpowiedzialny za podłożenie tej bomby? Bardzo mało prawdopodob- ne. Nie przywróciło to życia moim rodzicom, a ja też wcale nie czułem się lepiej. Prawdę mówiąc, czułem się gorzej i wie pani co jeszcze, pani Talbot? Pociągnęło to za sobą zniszczenie wszystkiego wokół mnie, bo kiedy wróciłem do domu, okazało się, że mój dom też już nie istnieje. Utraciłem coś więcej. Zdolność odczuwania - troszczenia się o cokolwiek. - Być może powinien pan, przestać szukać uzasadnień. Może powinien pan po prostu działać -. powiedziała. - A cóż to znowu takiego? Bezpłatna dobra rada czy psyehoterapia? - Dzisiejszej nocy miałam pewne kłopoty w metrze. Czterech wyrostków, sam pan wie jakich. Napastowali czarną dziewczynę. Powie- działam, żeby dali jej spokój, a wtedy zabrali się za mnie. - I co się stało? - To niewiarygodne. Naprzeciwko siedział mężczyzna. Bardzo dobrze ubrany. W granatowym trenczu i wojskowym krawacie. - No i co? - Nie powiedział ani słowa. Po prostu wstał i zaatakował. To było bardzo profesjonalne. Uderzenia łokciem i w ogóle. Nagle dwaj leżeli już 83 na podłodze. A on się śmiał. Przeprosił. - Pokręciła głową. - Zupełnie na takiego nie wyglądał. - Chodzi pani o to, że sprawiał wrażenie dżentelmena? - Tak sądzę; ale kimkolwiek był --- działał: Nie wdawał się w dialektyczne rozważania. Zaczął działać. - Jest taki fragment w Koranie, który głosi, że więcej jest prawdy w jednym mieczu niż w dziesięciu tysiącach słów. Dowiedziałem się tego dawno temu - powiedział Egan. - W Irlandii? - zapytała Sara. - Dobry Boże, nie. Na ulicach Wapping, kiedy byłem dzieciakiem. Za pierwszym razem, kiedy gadaniem próbowałem wykręeić się z bójki, zostałem sprany na kwaśne jabłko przez trzech innych chłopaków: - Egan uśmiechnął się. - Miałem wtedy jakieś osiem lat. To była brutalna dzielnica. Albo się szybko doroślało; albo przepadało z kretesem. Trzeba byłó mieć ikrę. Kupę ikry. - Ikrę? - zmarszczyła się. - Odwagę; odporność: Nie bać się - to była podstawowa s~rawa. Nigdy się nie bać, bez względu na to, jak niekorzyatny jest stosunek sił. Nauczył mnie tego mój wujek, kiedy znalazł mnie na chodniku, zapłakanego i z pokrwawioną twarzą. Kopnął -mnie w tyłek i powiedział, żebym poszedł; znalazł ich i spróbował jeszcze raz. „Zgiń - powiedział mi = jeżeli tak wypadnie, ale si~ nie l~dawaj. Nigdy~,. , - To był ów słynny Jack Shelley? - zapytała. = Wie pani o nim? - powiedział Egan. - Czy w ogóle jest coś, czego by pani nie wiedziała? ' - Nie sądzę. Informacje Tony'ego były bardzo dokładne. Chłopak z ulicy, który poszedł do prywatnej szkoły, dostał się do Cambri~lge i zarniast studiować, został żołnierzem. - Zaszczytna słuiba. Ktoś musi to robić: - Ktoś też musi być urzędowym katem - odparła. -- Ale nie widzę powodu, żeby musiał być nim pan. Przesunął ręką po twarzy i uśmiechnął się. - Wie pani co, pros~.,mi: dać tego.pani papierosa. Nie powinienem palić, nie służy mi to teraa na. ph~ca, ale niech to diabli wezmą. Mainy już prz~ież środek nocy i p~id~ deszcz. Z wahaniein dała mu papierosa i ogień. Prawie natychmiast zaka~ł, podszedł do okna, otworrył je i usiadł na ławie w wykuszu ~ati~la:1'. deszcz. - Lubię miasto nocą, szczególnie taką nocą jak ta. Deszcz szemrze wśród drzew i zmywa wszystko. Jeżeli to w ogóle możliwe. - Zawsze pan tak to odczuwa? Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Od jakiegoś czasu. Mówiłem już pani, utraciłem coś dawno temu i obecnie nie dbam o nic. - To straszne, co pan mówi. - Była szczerze wstrząśnięta. - Nie, wcale nie straszne, po prostu inne. Widzi pani, większość ludzi, którzy związali się z przestępstwem czy przemocą, ma jedną wspólną cechę. Za wszelką cenę chcą wygrać. A ja nie przejmuję się tym, czy wygram, czy nie. Czy będę żył, czy umrę. W końcu, tak naprawdę, to żadna różnica. - Nie zgadzam się - odparła zdziwiona siłą swego głosu. - Umrzeć to wcale nie sztuka. Trudno jest żyć. Mieć siłę, żeby iść dalej. - Mówiłem już, że potraf pani posługiwać się słowami. - Wyrzucił papierosa na deszcz. - Wróćmy do naszej sprawy. Przekonajmy się, czy dobrze panią zrozumiałem. Chce pani pomścić śmierć swojego pasierba. - Chcę sprawiedliwości - wtrąciła. - Tylko sprawiedliwości. - Nie ma już czegoś takiego, a pani nie stawia sprawy uczciwie. Pani chce zemsty. Chce pani, żeby ktoś zapłacił rachunek. Przerwał i patrzył na nią uważnie. Wreszcie Sara skinęła głową i odwróciła się. - W porządku. Niech pan nazywa to, jak pan chce. - Ale pani - miła, dobrze wychowana dama, która eałe życie podróżowała pierwszą klasą, nie bardzo wie, jak właściwie się do tego zabrać i dlatego potrzebuje kogoś takiego jak ja. Takiego macho z pistoletem w garści, który przyniesie jej głowy złych facetów. Takiego, który zna wszystkie sztuczki. Mam rację? - Tak. - Skinęla głową. - Sądzę, że tak to wygląda ~ - No cóż, nie zrobię .tego, pani Talbot. Powiedziałem pani, że służba w wojsku to szlachetne zajęcie. Kiedy zabijałem, zawsze był po temu jakiś powód. Ale pani szuka kogoś w rodzaju płatnego nnordercy. Bardzo mi przykro z powodu Erica, ale z mojego punktu widzenia nie jest to wystarczający powód. Odwrócił się i skierował w stronę drzwi. - Być może - powiedziała szybko. - Ale śmiecć Sally jest chyba jednak wystarczającym powodem dla pana? Znieruchomiał gwałtownie, a potem odwrócił się wolno. - Co pani wie o Sally? - Bardzo mi przykro, Sean - szepnęła. - Sekcja jej. zwłok wykazała, że śmierć nastąpiła przez utonięcie, gdy była pod wpływeW narkotyków. 85 - Wiem o tym. - Były tam również ślady skopolaminy. - To ta burundanga? - Obawiam się, że tak. Ludzie Tony'ego przeprowadzili kom- puterowe poszukiwania. Przypadek Sally jest jedynym zarejestrowanym do tej pory w Anglii. - Podeszła bliżej i schwyciła go za ręce. - Czy pan tego nie widzi, Sean? Tu musi istnieć związek z Paryżem, Ulsterem... Uwolnił się od niej, podszedł do drzwi prowadzących na balkon i otworzył je. Stał tam z twarzą wystawioną na deszcz, ona zaś paliła nerwowo papierosa i czekała. Po drugiej stronie ulicy Jago zbliżył się do okna z noktowizyjną lornetką Zeissa i nastawił ostrość. Egan nadal stał z zamkniętymi oczami i twarzą uniesioną ku górze. - No, no - szepnął Jago. - Panu Smithowi ta sytuacja z pewnością się nie spodoba. Rozdział szósty W łazience Egan wytarł ręcznikiem mokrą od deszczu głowę, a potem uczesał starannie włosy. Był już zupełnie spokojny i jedyną oznakę napięcia nerwowego stanowił lekki tik w lewym kąciku ust. Panował jednak nad sobą i tylko to się liczyło. Wrócił do saloniku i zobaczył Sarę stojącą przy oknie. Na jej twarzy malowało się za- kłopotanie. - Przepraszam pana, Sean - odezwała się. -- Przykro mi, że to ja musiałam panu to powiedzieć. - Jak powiadali w Crossmaglen, kiedy byłem chłopcem: „Niech ci Bóg wybaczy kłamstwo". Jezu, pani Talbot, jest pani wprawdzie dość miłą damą, ale zawsze osiąga pani to, czego pani chce. Po co więc udawać? Podszedł do kredensu i nalał sobie szkockiej. - Niech pan posłucha - powiedziała. - Proszę mi mówić Sara, a nie - pani Talbot. Co więc zamierzasz? - Sprawdzę fakty u Vilłiersa. - A co będzie, jeżeli nie zechce ci pomóc? - Och, są różne sposoby. - Pociągnął łyk whisky. - Przez parę lat prowadziłem ostrą grę. Przy takiej okazji zdobywa się szeroki krąg zupełnie nieodpowiednich znajomości. - Takich jak twój wuj? - zapytała. - To jedna z ewentualności. Z nim też pewnie porozmawiam, ale najpierw pogadam z Villiersem. - A co że mną? Roześmiał się ostro. - Nie poddajesz się, co? Ludzie, których poszukuję, w niczym nie przypominają tych, których znałaś w swoim dostatnim życiu. To istoty z innej planety. Mogą cię zabić bez chwili 87 namysłu i zapewne zrobią to po tym, jak uprzyjemnisz im weekend. Wierz mi, lepiej trzymaj się od tego z daleka. - Ale ja nie mogę stać z boku. Przecież to także moja sprawa - zaprotestowała. - Od chwili śmierci Erica. Stał, patrząc na nią spod lekko zmarszczonych brwi, a potem przełknął ręsztę whisky. - Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Przede wszystkim chcę porozmawiać z moją ciotką Idą, dlatego najpierw pojedziemy do „Flisaka". Potem zabiorę cię na spotkanie z moim wujem. Powinien to być ważny etap twojej edukacji. I weź ze sobą tę kopertę. Jago patrzył ze swego okna, jak ruszali spod domu i czekał, aż Smith zareaguje na jego sygnał. Telefon zadzwonił. Jago podniósł słuchawkę. - Co się dzieje? - zapytał Smith. Jago przedstawił wydarzenia wieczoru oraz streścił rozmowę w domu przy Lord North Street. - Zdenerwowała go - stwierdził. - A to może oznaczać kłopoty. - Wścibska dziwka - powiedział z wściekłością Smith. - Wiem, stary przyjacielu. Czyż kobieta nie może być diabłem? - Wszystko dla pana jest tematem do żartów, co? - rzekł Smith gniewnym głosem. - To jedyny sposób, aby uporać się z tym nędznym żywotem - odparł pogodnie Jago. - Co pan sobie życzy, żebym z nimi zrobił? Mam ich załatwić? - Nie, to mi nie odpowiada. Jack Shelley może być obecnie szanowanym biznesmenem, ale pod garniturem z Saville Row wciąż kryje się taki sam drań jak dawniej i londyński świat przestępczy nadal uważa go za swojego przywódcę. Jeśli załatwi mu pan siostrzeńca, przewróci cały Londyn do góry nogami. Ta cała Talbot jest również trefna. Przecież, na rany Chrystusa, przyjaźni się z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jeżeli jej się coś stanie, rozpęta się piekło. - Najprawdopodobniej przyślą tu wtedy Szóstą Flotę - zauważył Jago. - Bardzo śmieszne. - A więc co mam robić? - Trzymać się blisko nich. Właściwie, niech pan pilnuje, żeby nic im się nie stało. Jeżeli pojawi się jakiś przeciek, niech go pan zatka.: Pro~zę po prostu uważać, żeby nie zetknęli się z nikim, kto mógłby im pa~bc: 88 - Rozumiem. Chodzi panu po prostu o to, że jeśli. tra6ą na kogoś, to ten ktoś nie ma prawa nic im powiedzieć. - Właśnie tak - stwierdził Smith. - A teraz proszę ruszać. Wie pan, dokąd pojechali. Podczas gdy Sean i Ida rozmswiali w kuchni, Sara czekała w małym saloniku. Na kredensie stało kilka fotografii, głównie Egana. Jedna przedstawiała sztywnego i niezgrabnego chłopca w szkolnym krawacie i swetrze stojącego razem z mężczyzną i kobietą, zapewne rodzicami. Na następnej był w mundurze, bardzo przystojny, z oznaką SAS na berecie, baretkami orderów i odznaką pilota na bluzie munduru. Było jeszcze jedno - przed bramą Buckingham Palace, najprawdopodobniej tuż po ceremonii odznaczenia. Egan w mundurze wyjściowym, obok Ida w ka- peluszu i najlepszej sukni, z drugiej strony człowiek, który mógł być jedynie Jackiem Shelleyem. Nie był zbyt wysoki, ale jego siła rzucała się w oczy. Twarz miał dość przyjemną, pełną zwierzęcej żywotności, lecz w jego uśmiechu można było dostrzec coś w rodzaju szyderczej pogardy. Uświadomiła sobie, że to uśmiech człowieka, który niezbyt przejmuje się innymi. Otworzyła drzwi i znalazła się w głównej sali. Lokal był już zamknięty i paliło się tu jedynie niewielkie światło . bezpieczeństwa. Stała, cżując kwaśny zapach- piwa oraz odór zastarzałego dymu ty- toniowego, i słyszała głos płaczącej Idy, jej stłumione łkanie dobiegające zza drzwi kuchennych. Wróciła do saloniku i zobaczyła jeszcze jedną fotografię - tyxn razem na kominku. Egan, znowu w mundurze, i ładna, młoda dziewczyna, zapewne Sally. Niewysoka, o ciemnych włoeaćh, obrócona lekko profilem patrzyła na Egana, a na jej twarzy malowała się cała miłość świata. ł~rzwi otworzyły się i weszli Egan z Idą. Twarz starej kobiety była zapuchnięta od płaczu. Kiedy zobaczyła, że Sąra trzyma fotografię, podeszła i wzięła ją od niej. - Sally, kochanie - jęknęła i popatrzyła na Sarę. - Zupełnie nie wiem, co się stało, co się takiego zdarzyło. Wsz~stko było jak należy, szkoła, osiemnaście lat i życie przed nią - i nagle.. ~. Zmieniła się z dnia na dzień. Stała się całkiem inna. Alkohol, narkotyk'i; potem była policja i zaczęły się ares~towania za włóczenie się po ulicach. Co za hańba. Nawet Jack nie był już w stanie nad nią zapanować. . 89 - Nie zadręczaj się, Ido - powiedział Egan. - Zrób sobie herbaty i połóż się spać. Zaraz sobie pójdziemy. - Jack tak naprawdę wcale o nią nie dbał, tylko robił takie wrażenie - ciągnęła dalej Ida, a potem zwróciła się do Sary. - Widzi pani, ona nie należała do rodziny. Usiadła, przyciskając fotografię do piersi, a Sean ujął Sarę pod rękę. - Chodźmy - powiedział. Wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi. Wsiedli do Mini Coopera i Egan odjechał szybko. Trzymał się blisko rzeki, a po kilku minutach skręcił w wąską uliczkę, zabudowaną starymi rnagazynami z czasów królowej Wiktorii. Zahamował nad starym basenem łódziowym na końcu mola nad rzeką. - Hangman's Wharf. Tu właśnie mieszka Jack. Ma apartament na najwyższym piętrze tego składu. - Jesteś pewien, że będzie w domu? - Jeśli go nie ~ zastaniemy, spróbujemy w klubie. Nazywa się „U Jacka". Straszna spelunka. Następny etap twojej edukacji. Masz ze sobą kopertę? - Tak. - Podała mu ją. - Dobrze. To nam zaoszczędzi czasu. Najpierw sam z nim poroz- mawiam. ~ - Egan wysiadł z samochodu i odszedł. Zablokowała drzwi i siedziała trochę zdenerwowana, aż do bólu wsłuchując się w otaczającą ją ciszę. Na. przepływającym ruką statku zawyła ponuro syrena. Ulicą nadszedł Jago, stanął z tyłu w mroku bramy i z uczuciem dziwnej opiekuńczo§ci rozpoczął swoją obserwację. Egan jechał w górę starą windą towarową, mijając kolejne piętra. Była to zwykła platfortna bez ścian. Gdy znalazł się na górze, czekał już na niego z rękami założonymi na piersi mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat. Ubrany był w luźny garnitur, miał przynajmniej sześć stóp wzroatu, brutalną, kościstą twarz i potężne ręce. Był najwyraź- niej przygotowany na wszystko, ale nagle na jego napiętej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. - To ty; Sean? Cóż za przyjemność cię widzieć. Winda stanęła z szarpnięciem. - Cześć, Tully. Jak leci7 ' - Wśpaniale, Sean, po prostu wspaniale. = Objął Egana swymi wielkimi łapami w niedźwiedzim uścisku. - To trwało zbyt długo. Jack 90 ciągle cię wspomina. Zrobiłeś mu przykrość idąc do Pałacu po DCM tylko z Idą. - Ale następnym razem wziąłem go ze sobą, prawda? - odparł Egan. - Kto jeszcze jest tu z tobą? - Gordon. Pamiętasz Gordona Varleya? Teraz szoferuje u Jacka. Wysłał go na kurs dla kierowców Rolls-Royce'ów. - Nic się nie zmienia - stwierdził Egan. - Wszystko zawsze na najwyższym poziomie. Gdzie jest Jack? - Na drugim końcu korytarza. Będzie szczęśliwy jak licho. Otworzył drzwi korytarza i wprowadził Egana. W drzwiach do kuchni pojąwił się ciemnoskóry Mulat, będący nieco zminiaturyzowaną kopią Tully'ego. Był w koszuli z krótkimi rękawami i wycierał właśnie talerz. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Rany gorzkie, to ty, Sean? - Cześć, Gordon. Wciąż tak samo paskudnie wyglądasz - powie- dział Egan mijając go. Tully otworzył drzwi na końcu korytarza i weszli do olbrzymiego pokoju, który stanowił dawniej całą górną kondygnację.składu. Pomalo- wany na biało sufit podtrzymywały rzędy żelaznych słupów. Drewniana podłoga została wycyklinowana, pomalowana i polakierowana. Wszędzie leżały drogie chińskie dywany, a po prawej stronie, w alkowie zalanej białym światłem, stała statua Buddy z brązu wysokości sześciu stóp. Całe wnętrze było urządzone w chińskim stylu: posążki, bibeloty, jedwabne draperie, parawany z kości słoniowej i czarnej laki, a w samym końcu przy wielkim stole z czarnej laki kilka niskich kozetek. Słychać było łagodną muzykę Mozarta: Jeden z jego koncertów na róg. Jack Shelley ubrany w koszulę z krótkimi rękawami siedział przy inkrustowanym złotem biurku. Na nosie miał okulary do czytania w rogowej oprawie. Przeglądał właśnie stertę papierów, a na stojącyrn tuż obok niego monitorze komputera bezgłośnie zmieniały śię kolumny cyfr. -~ Spójrz, kto przyszedł, Jack - powiedział TuJly. Shelley podniósł oczy. Zamarł bez ruchu, a: potem zdjął szkła. - To miło z twojej strony, że w końcu wpadłeś do mnie. - Skinął głową Tully'emu. - Poczekaj w kuchni, Frank. Tully odszedł. Przez chwilę w wielkim pokoju było słychać tylko odgłos jego kroków. Egan wziął papierosa ze stojącej na biurku szkatułki. - Wiesz, jak to jest, Jack. 9i Sięgnął pó zapalniczkę, ale Shelley schwycił go za przegub. - O nie, tego mi nie zrobisz, nie w mojej budzie. Pocisk w płucu. Co ty chcesz, popełnić samobójstwo? - Ciągle usiłujesz organizować moje życie, Jack? - Egan uwolnił rękę i zapalił papierosa. - Jesteś jeszcze gorszy od mojego dawnego szefa kompanii. - Jocka White'a? Ciągle jeszcze jest na chodzie, stary drań - odpowiedział Jack. - Ma starą farmę na tych cholernych mokradłach z drugiej strony Gravesend. - Wiem - rzekł Egan. --,Byłeś u niego, a nie odwiedziłeś mnie, swojego krewnego? Nawet do mnie nie zatelefonowałeś po wyjściu ze szpitala. To nieładnie, Sean. Jestem twoim wujem, jedynym członkiem rodziny. - Zapomniałeś o Idzie. - No tak, rzeczywiście - roześmiał się Shelley. - Cholernie łatwo się o niej zapomina, prawda? Egan potrząsnął głową. - Nigdy się nie zmienisz, Jack. Wciąż z ciebie wielki kawał drania. - Wyjął zza pazuchy skórzanej kurtki kopertę. - Masz; przeczytaj, a potem porozmawiamy. Rzucił kopertę na biurko i podszedł do okien wychodzących na Tamizę. Widok był wspaniały i zawsze robił na nim wrażenie. Shelley oszklił drzwi- prowadzące dawniej na platformę przeładunkową. Egan otworzył je i stanął przy barierce. Jakiś ezas później Shelley z dokumentami w ręku przyłączył się do niego, Twarz miał ponurą. - Nie ma dwóch zdań, niezły pasztet, ale co to ma wspólnego z tobą? - - Chłopak miał macochę, Sarę Talbot. Amerykanka, prosto z No- wego Jorku. Pomagam jej. - .Ty jej pomagasz? --- spytał Shelley z niedowierzaniem. -- A od czego, na litość boską, ma swojego cholernego męża? - Zginął na Falklandach. - Jezu! - Shelley tupnął nogą. - Zginął na Falklandach! A co, u diabła, robił tam jankes? ~ - Był pułkownikiem artnii brytyjskiej i nie był jankesem. - No dobrze. To już lepiej. Ale dlaczego ty? - Podniósł papiery. - To robota dla policji, a nie dla ciebie. Nigdy się nie pchaj w nie swoje kłopoty. Ilo razy ci to mówiłem? --. Chłopak miał we krwi ślady narkotyku zwanego burundanga. 92 - Nigdy o czymś takim nie słyszałem - odparł Shelley. - Cóż, ale istnieje. Zamienia ludzi w chodzące trupy. To znaczy, że bcz najmniejszego trudu można ich zabić, kiedy tylko się zechce i wszystko będzie wyglądać cacy. Eric Talbot był jednym z kilku przypadków. Oprócz niego w czasie ostatnich dwunastu miesięcy było parę w Paryżu i cztery w Ulsterze. Ci w Ulsterze byli z IRA. - Paryż, Ulster i ta cholerna IRA? - Shelley wyraźnie usiłował się w tym wszyatkim połapać. - I narkotyk, który ma nazwę jak nowy gatunek bezkofeinowej kawy, .,Ciągle nie pojmuję, co to ma wspólnego z tobą? - I jeden przypadek w Londynie - powiedział Egan. - Młoda dziewczyna utopiona w Tamizie w Wapping. Nazywała się Sally Baines Egan. Shelley zamarł w bezruchu, wpatrując się w niego. Szczęki miał mocno zaciśnięte. Odwrócił się, podszedł do biurka i cisnął na nie papiery. Przez chwilę stał pochylony nad biurkiem, potem starannie włożył dokumenty z powrotem i oddał kopertę Eganowi. ~bszedł biurko dookoła i usiadł. Robił już wrażenie ca.łkowicie opanowanego. - Jesteś tego pewien? Chodzi mi o wiarygodność tych informacji; o ich źródło. - Mój był3r . szef, pułkownik . Villiers, wyciągn~ł dla mnie te dane z komputera. Były znane przez cały czas, tylko nikt nie zdołał się zorientować, jakie to ma znaczenie. To tylko króciutki akapit drobnym drukiem, rozumiesz? - Drobnym drukiem? - Twarz Shelleya była straśzna. - Dostanę skurwysyxiów, ktprzy to zrobili, co do jednego. I moiesz mi wierzyć, synu; że .będą długo umierać. Nikt nie będzie , mi bezkarnie wycinał takiego numeru tta moim własnym podwórku. Mogłem nie uważać Sally za członka rodziny, ale była nim dla ciebie, jak Boga kocham. A ty jesteś wszystkim; cp mam: -- Wstał; podszedł do barku i z kryształowej karafki nalał do azklaneczki brandy: Wypił jednym haustem i odwrócił się do Egana, trtymając w ręku karafkę: - Nie; dzięlcuję T-- odparł Egan. -: A ja się napiję - Shelley naiał ponownie. -~ Cp chcxsz zrobić? - zapytał Egan. -= Dam znać komu trzeba w Lo~dynie. Podlączę do tego śtarą firmę. Dotrę do wszystkich gangów i melin. Wiele osób ma wobec mnie długi wdzięczności; w.tym również paru bardzo wysoko postawionych dżentel- menów ze Scotland Yardu. Dowiem się, kim są te dranie i na początek każę im poobcinać ich pieprzone łapy. Mogę chodzić na lunch do „L'Escargot" z prezesem banku, ale ciągle jestem Jackiem Shelleyem. Wciąż tu jestem szefem, nie zapominaj o tym. - Czy kiedykolwiek o tym zapomniałem? - zapytał Egan. - Nie bierz mnie pod włos, synu. Jesteś bardziej do mnie podobny, niż przypuszczasz. A teraz opowiedz mi o tej laluni, Talbot. - Żadna lalunia - odparł Egan. - To prawdziwa dama. - Doprawdy? - Shelley uśmiechnął się. - To mi się podoba. Z klasą, .co? - Z wielką klasą, Jack. I bardzo bogata. Ojciec zostawił jej w spadku połowę Fortu Knox. I bardzo mądra. Pracuje jako makler na Wall Street i jest ważną osobą. Jej znajomości sięgają do Białego Domu. - Doprawdy? - Shelley wziął marynarkę wiszącą na oparciu fotela i nałożył ją. Poprawił krawat. - Nie mogę się doczekać. Kiedy będę mógł się z nią zobaczyć? - Siedzi w moim samochodzie na dole. - Na dole? - Shelley był wstrząśnięty. - W tej twojej cholernej blaszanej puszce na kółkach? Jezu, wysłałem cię do prywatnej szkoły, żebyś się nauczył zachowywać jak dżentelmen. Poddaję się, słowo honoru. Wypadł gwałtownie z pokoju, a kiedy mijał kuchnię, zawołał: - Hej, wy dwaj, ruszcie no swoje tyłki. Tully i Varley zjawili się natychmiast. Varley w biegu nakładał marynarkę. Wszyscy wsiedli do windy i ruszyli na dół. - Miałem zamiar pojechać do klubu, żeby coś przegryźć - powie- dział Shelley. - Oczywiście przyłączycie się do mnie, ale dama, rzecz jasna, pojedzie ze mną Rollsem. Możesz jechać za nami. - Zobaczymy, co na to powie - stwierdził Egan. - Wiem, co powinna powiedzieć, jeżeli ma. choć trochę oleju w głowie. Wysiedli z wirtdy na parterze i Varley popędził na'drugą stronf ulicy, gdzie stał zaparkowany Rolls-Royce Silver Spur i wsiadł do środka. Pozostali wyszli na plac rozładunkowy i zbliżyli się do Mini Coopera. Sara widząc ich otworzyła drzwi i wysiadła. - Pani Talbot - Shelley ujął oburącz jej dłoń. - To wielka przyjemność, proszę mi wierzyć. Muszę panią przeprosić za mojego siostrzeńca, za to, że tak panią zostawił. Myślałem, że udało mi się nauczyć go dobrych manier, ale ta dzisiejsza młodzież... - Wzruszył ramionami. 94 - Wszystko jest w zupełnym porządku, panie Shelley - odpowie- działa. Shelley z sekundy na sekundę był coraz bardziej pod jej urokiem. - Cóż, Sean powiedział mi wszystko i nie chciałbym, żeby pani zaprzątała sobie tym głowę. Załatwię to osobiście, proszę jedynie o kilka dni. - Cudownie. - A teraz dosyć o tym. Mam tu niedaleko mały klub. 1~łaśt~ie się do niego wybierałem, żeby coś zjeść. - W tej samej chwili zatrzymał się przy nich Rolls-Royce. - Pomyślałem, że może będzie pani wolała pojechać przyzwoitym wozem. Mój siostrzeniec może jechać za nami w tej swojej puszce po sardynkach. - To naprawdę nie jest konieczne - odparła Sara. - Ale ja nalegam. Podprowadził ją do Rollsa i otworzył tylne drzwi. Tully zwrócił się do Egana: - Był z ciebie bardzo dumny, Sean. Z tego, że jesteś bohaterem i w ogóle. Z tych med~li. - Jestem tego pewien - rzekł Egan. - Frank, rusz no swój tyłek - krzyknął z samochodu Shelley. Tully przebiegł przez ulicę i usiadł koło kierowcy. - Czekamy tam na ciebie - zawołał Shelley do Egana i zamknął drzwi. Sean , Egan stał nadal nieruchomo, ~u czasie gdy Rolls jechał uGcą i skr~cał za róg. Było bardzo cicho: Podsxedł do : samo~hodu; zaczął otwierać drzwi i nagle zatrzymał się, jakby kierowany szóstym zmysłem: Miał wrażenie, że ktoś kryje się za nim w ciemności, ale oczywiśe;e było to tylko śmieszne złudzenie. - Zbyt długo .byłem w Belfaścic - mruknął pod nosem. Wsiadł do samochodu i odjechał. W sekundę później z bramy wymknął się Jago i pospieszył w dót uliczki: Klub ;,U Jacka" był kolejnym, zaaci~ptowanym do innych celóvir, ~ dawnym magazynem. Znajdował się nad raeką, stosurikowo niedaleko ~~nia Sheileya. Na parking wykorzystano dav~ny plac prr.~tadnn_.: kowy. Kiedy ~gan przyjechał na miejsce, Rolls-Royce już tatn stał. Postawił swojego Mini Coopera tuż obok.' Podszedł do wejścia; n~d którym widniał staroświecki, czerwony neon z nazwą lokalu. Przed drzwiami stała kolejka oczekujących na wejście. Na jej początku niecier- pliwili się czterej młodzi mężczyźni w modnych garniturach. Jeden z nich, ze złotym Roleaem na ręku i brylantowym kolczykiem w lewym uchu, 95 zaczynał się irytować na bramkarza, Sammy'ego Jonesa, poczciwego olbrzyma o wadze siedemdziesięciu funtów, który w wolnych chwilach występował również w telewizyjnych walkach zapaśniczych. - Jak długo jeszcze? - dopytywał się natarczywie ten z Rolexem. - Człowieku, musisz jeszcze poczekać - odpowiedział Sammy i uśmiechnął się do mijającego kolejkę Egana. - Hej, panie Egan, cieszę się, że pana widzę! Proszę wejść. - Dlaczego, do cholery, jego wpuszczasz, a nas nie? - zaprotestował mężczyzna~z Rolexem. - Używam płynu po goleniu, a nie perfum - odpowiedział Egan. - Powinieneś spróbować. - Kiedy mężczyzna warknął coś i ruszył do przodu, wszedł do środka. Sara, pamiętając słowa Egana, oczekiwała czegoś znacznie gorszego od tego wspaniale urządzonego wnętrza. Utrzymane w stylu lat trzydzies- tych, miało lustrzany sufit i piękny bar z kryształowymi kinkietami. Przed barem stały pokryte skórą stołki. Kelnerzy w krótkich, białych kurtkach prrypominali stewardów okrętowych. Siedziała z Shelleyem w narożnym boksie, a Tully stał za nimi z założonymi rękami, opierając się o ścianę. Gdy szli do stolika, Shelley był witany jak udzielny władca. Co chwila musiał się zatrzymywać, aby wymienić uściski dłoni: Najbardziej jednak zaskoczyła ją rzucaj~ca się w oczy zamożność gości. Wszyscy byli w drogich ubraniach, choć niektóre kobiety wyraźnie z tym przesadziły. Szef sali krzątał się koło nich. - Henri, to pani Talbot - powiedział Shelley. - Mój bardzo specjalny gość. Na początek weźmiemy butelkę Kruga, bez rocznika. - Odwrócił się w jej stronę. - Krug bez rocznika to najlepszy szampan na świecie. Robią coś niezwykłego z winogronami. A co do jedzenia? - Och, chyba nic. Nie jestem głodna. - Nonsens, musi pani coś zjeść. Henri, przynieś nam kanapki z wędzonym łososiem, trochę pasztetu albo coś innego... - Tak jest, panie Shelley. - I przynieś Frankowi dużą szkocką. Pojawił się kelner z butelką Kruga w wiaderku z lodem. -- Podoba się pani? - zapytał Shelley. - Mam na myśli lokal. - Jest fascynujący. 96 - Wziąłem tego samego faceta, który robił mi mieszkanie. Musi je pani kiedyś obejrzeć. Trochę picuś, ale wie pani, jakie są pedały. W architekturze wnętrz nikt im jednak nie dorówna. Powiedziałem mu, że chcę, aby lokal wyglądał jak z filmu z Fredem i Ginger, i zrobił to. Podobno przed wojną tak wyglądał bar u Ritza. Skopiował go, a przynaj- mniej tak twierdzi. -- Może po prostu powiedział to, żeby ci zrobić przyjemność, Jack - wtrącił się Tully. - Pij swoją szkocką i siedź cicho - uśmiechnął się Shelley. - Nie lubi pedałów. Zawsze przypisuje im wszystko co najgorsze. Zauważyła pani orkiestrę? Nie chciałem tego cholernego disco. Nie słyszę przy nim własnych myśli. Spojrzała na tercet, l~tóry na niewielkim podium po drugiej stronie sali grał odpowiadającą wystrojowi wnętrza muzykę i -w tej samej chwili spostrzegła wchodzącego Egana. W dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce wyglądał tu zupełnie obco i goście obracali się, patrząc ze zdziwieniem, gdy przeciskał się przez tłum. - Na litość boską, spójrz tylko na siebie - powiedział Shelley. - Wyglądasz, jakbyś szedł do roboty na rynku w Covent -Garden. Egan sięgnął po butelkę szampana, napełnił sobie kieliszek i usiadł. -- Tak mi jest wygodnie i tylko to się liezy. - Ma w moim interesie udziały, pani Talbot. Dałem je jego matce. Wartości trzech milionów funtów. Da pani wiarę? Nigdy nie tknął nawet pensa. A kiedy umrę - wzruszył ramionami - dostanie przynajmniej dwadzieścia, ale na razie nie wybieram się na tamten świat. Henri sam przyniósł kanapki i Egan wziął jedną. - Widzę, że jak zwykle masz doborowe towarzystwo - powiedział. - Tam siedzi Manchester Charlie Ford i szasta forsą. Czy to prawda, że on i jego chłopcy zrobili furgon do przewoze~ pieniędzy w Pimlico? - Chodzą takie słuchy - wzruszył ramionami Shelley. - Ale to staroświecezyzna. Takie typy jak Charlie nigdy niczego się nie nauczą. Maski z pończoch, dubeltówki z obciętymi lufami i furgony prędzej czy później zapewnią każdemu piętnaście lat w Parkhurst. - Trącił Sarę i w jego głosie brzmiała teraz jakaś duma. - Wie pani, mamy tu dziś kilku najsłynniejszych londyńskich oprychów. Wszyscy tu przychodzą. Tu albo do jego cholernego pubu. Nagle przy barze zrobiło się zamieszanie i Egan zobaczył, że to 4 - Czas w piekle właśnie spotlcany przez niego przy wejściu mężczyzna ze złotym Rolexem i jego trzej przyjaciele domagają się głośno, żeby ich obsłużono. - Kto to taki,.u diabła? - zapytał Shelley. - Pętak o nazwisku Tiller. Bert Tiller - wyjaśnił Tully. - Alfons. Był. w Soho, ale teraz rozwija skrzydła. A tamci trzej należą do jego chłopaków. Rudy ma na imię Brent. Reszty nie znam. Sara spojrzała pytająco na Egana. - Alfons żyje z kobiet - wyjaśnił. - U was nazywa się sutenerem. - Przez całe życie nie zadawałern się z gnojkami, którzy żyją z kobiet. Z narkotyków i kobiet - powiedział Shelley. - Nigdy nie zarobiłem na tym nawet grosza. - Ale musisz też wiedzieć, Saro, że swego czasu Jack zacementował paru ludzi w North Circular Road - wtrącił Egan. - To co innego - to były sprawy zawodowe. Do niczego nie dojdziesz, jeżeli będziesz łaził z kawałkiem rury w kieszeni i udawał, że to spluwa. =- Złożył ręce na piersi i popatrzył na hałaśliwą grupę przy barze. - Spójrzcie tylko na niego. Złoty zegarek i ga.rnitur od Armaniego, na które zarobiły piętnastolatki obsługujące staruchów. Naprawdę mam ochotę dać mu wycisk. W tym momencie Tiller odwrócił się. Napotkał wściekłe spojrzenie Shelleya i na chwilę przestał się śmiać. Potem powiedział eo$ do swoich przyjaciół. Wszyscy obejrzeli się, popatrzyli i wybuchnęli śmiechem. Tully wyprostował się, ale Shelley podniósł rękę. - Daj spokój, Frank. Nie teraz. - Przepraszam na chwilę - powiedziała Sara. Wstała, przeszła między tańczącymi i schodkami koło baru skierowała się do damskiej toalety. Tiller i jego przyjaciele przerwali rozmowę.~ Obserwowali ją przez cały czas, a gdy zamknęła za sobą drzwi, rozległa się następna salwa śmiechu. - Niedobrze - powiedział Egan. Ponownie napełnił kieliszek i wypił szampana jednym haustem. - Prtygotuj się, Frank - polecił cicho Shelley. - Mam wrażenie, że będziesz musiał dać komuś nauczkę. Sara wyśzła i ruszyła w stronę schodków. Tiller schwycił ją za ramię, po czym pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Próbowała uderzyć go w twarz, ale ze śmiechem przytrzymał jej dłoń. I nagle tuż. przy nim znalazł się Egan, daleko wyprzedzając Franka. Błyskawicznym ruchem ręki wyrżnął Tillera ponii,ej prawego kolana. Noga alfonsa ugięła się, 98 stracił równowagę i runął w tył na parkiet. Tańczący odsunęli się szybko, a gdy Tiller usiłował wstać, zjawił się przy nim Shelley. Przydepnął mu gwałtownie dłoń, wbijając obcas w jej grzbiet. - Nie ruszaj się albo połamię ci twoje pieprzone paluchy: Sara zeszła po schodkach i Egan natychmiast przesunął ją za siebie. Tully stał i czekał ze swobodnie opuszezonymi rękami, prowokując pozostałą trójkę do zrobienia jakiegoś ruchu, a zza baru wyskoczyli Sammy Jones i wywijający kijem do baseballu Varley. Shelley uniósł stopę. Tully podniósł Tillera i wykręcił mu rękę za plecy. Jack poklepał sutenera po policzku. - A teraz biegnij do domu jak grzeczny chłopczyk i nie pokazuj się tu więcej, bo w przeciwnym razie - znowu poklepał Tillera po policzku - będziesz przez sześć miesięcy łaził o kulach. - Skinął głową swojej ochronie. - A teraz wyrzućcie stąd te szumowiny. Kiedy Tully, Jones i Varley wyprowadzali całą czwórkę, tłum rozstąpił się, a gdy w chwilę później muzyka zaczęła grać ponownie, goście wrócili do tańca. - Chodźmy z powrotem do stolika, pani Talbot - powiedział Shelley. - W moim własnym lokalu, mojego osobistego gościa... Co za cholerny wstyd. Kiedy usiedli, ręce trzęsły jej się tak, że omal rozlała szampana. Odstawiła ostrożnie kieliszek. - Myślę, że jak na jeden dzień mam już zdecydowanie dosyć. Chciałabym pojechać do domu. - Oczywiście - rzekł Egan. - Odwiozę panią moim samochodem - wtrącił się Shelley. - Ależ proszę nie odmawiać - a gdy Tully wrócił, polecił mu: - Idź z Varleyem i przygotujcie samochód. Będziemy za minutkę. Była zbyt zmęczona, żeby się spierać. Podążyła za Shelleyem. Egan szedł tuż za nią. Znowu padało i Sammy Jones zaproponował: - Proszę poczekać. Pójdę i powiem im, żeby podjechali tu samochodem, panie Shelley. - Nie warto - odparł Jack. - Daj nam parasol. Otworzył go i wyszedł na ulicę, trzymając Sarę pod rąmię.. Egan zatrzymał się i zapytał: - Masz papierosa, Sammy? - Oczywiście, panie Egan. - Potężny Murzyn podał mu papierosa i ogień. - Niech pan weźmie całą paczkę. - Nie powinienem, ale wezmę. Zszedł po stopniach i drzwi klubu zamknęły się za nim. Shelley i Sąra 99 byli już w połowie drogi do parkingu, gdy z jednej z bram wysunął się Tiller z jednym ze swoich przyjaciół. Stanęli przed nimi. Jednocześnie z tyłu, za plecami Sary i Shelleya, ze schodów prowadzących do sutereny wyszedł Brent i czwarty członek gangu. Jack powiedział spokojnie: - Zespołowa robota, co? Coś w twoim śtylu. - Podniósł głos i zawołał: - Frank, gdzie jesteś? - Jednocześnie błyskawicznym ruchem złożył parasol i zrobił nim gwałtowny wypad w przód jak szpadą, trafiając towarzysza Tillera tuż pod brodą. Chłopak upadł na chodnik, szarpiąc palcami kołnierzyk. Egan nadbiegł cichymi krokami, kopnął Brenta pod kolano, schwycił go za przegub wyłamując mu rękę do tyłu, po czym popchnął przez furtkę w ogrodzeniu tak, że chłopak runął głową w dół na schody prowadzące do sutereny. Czwarty napastnik cofnął się z przerażeniem, wywinął się biegnącym w jego stronę Tully'emu i Varleyowi i umknął co sił w nogach. Tiller nie okazał jednak strachu. Wyjął brzytwę i otworzył ją. -- Wielki człowiek - powiedział. - Jack Shelley, pan i władca. Zobaczymy, czy naprawdę jesteś taki dobry. Shelley dał znak Tully'emu i Varleyowi, żeby trzymali się z daleka. - Zostawcie go - powiedział. W tej samej chwili Tiller zamachnął się ostrzem, przecinając rękaw marynarki Shelleya. Jack cofnął się o krol: i obejrzał rozcięcie. -- Ty mała gnido. Zapłaciłem za ten garnitur tysiąc funtów u Gievesa i Hawkesa. Zniszczyłeś mi go. Jego stopa wystrzeliła do przodu trafiając Tillera tuż pod rzepką kolanową. Tiller zgiął się tracąc równowagę. Shelley wyrżnął go kolanem w twarz, schwycił za przegub i wykręcił r m rękę tak, że tamten zmuszony był wypuścić brzytwę. Wtedy Shelley przyciągnął go do ogrodzenia i z całej siły przycisnął jego dłoń do grota jednego z prętów. - No i co, alfonsie, nadal jesteś taki twardy? - Nie, panie Shelley! - krzyknęła Sara. - Proszę tego nie robić! - Odwrócił się w jej stronę, oczy miał zupełnie szkliste. - Proszę! - powtórzyła. Skinął głową i pchnął Tillera w stronę Tully'ego i Varleya. - Dobra, weźcie go z moich oczu. - Odwrócił się do Egana. - Zawieź panią do domu. Bardzo mi przykro, pani Talbot. Wszystko zaczęło przypominać burzliwą noc w Belfaście. Odeszła podtrzymywana przez Egana pod rękę. Minęli Tully'ego 100 i Varleya wlokących Tillera po ulicy, wsiedli do Mini Coopera i odjechali szybko. Tully i Varley zaciągnęli Tillera na parking. Chwilę później nadszedł Shelley. - Macie jeszcze tego skurwysyna? - Pomyślałem, że zechcesz zamienić z nim parę słów, Jack - odparł Tully. - Jasne, że chcę. Połóżcie go na plecach. Rzucili go na ziemię i przytrzymali. , . . - Na litość boską, panie Shelley - wyjęczał Tiller. - Na litość boską? Bogiem jestem tu ja, synu - rzekł Shelley - a ty byłeś nie w porządku. Musisz dostać nauczkę. - Gwałtownie przydepnął inu prawą łydkę. Rozległ się trzask pękającej. kości. - Obiecałem ci, że będziesz łaził o kulach przez sześć miesięcy, i dotrzymałem słowa. Ja zawsze dotrzymuję słowa. I jeszcze jedno. - Zdjął z przegubu Tillera złoty zegarek. - Masz, Frank. Zawsze chciałeś mieć Rolexa. Proszę bardzó. Podszedł do Rolls-Royce'a i wsiadł do środka. Varley i Tully zaciskający zegarek w garści pospieszyli za nim. Odjechali, pozostawiając wijącego się z bólu Tillera. W ciemności rozległy się kroki. Nadszedł Jago i popatrzył na niego z góry. - Wszystko w porządku, stary? - Pomocy - zdołał wychrypieć Tilłer. - Tak, sądzę, że nic ci nie jest - odparł pogodnie Jago. Odszedł, wsiadł do Spydera i odjechał. Gdy dotarli do Lord North Street, Egan wziął klucz od Sary i otworzył drzwi. Wyglądała na zmęczoną i trochę smutną. - Niezła próbka nocnego życia tegó miasta - powiedział. - Koszmar. - Ostrzegałem cię, w co się wdajesz. Weszła do holu i stali tam przez chwilę. - Dostałaś wystarczającą nauczkę? - Nie, Sean, muszę to ciągnąć dalej. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. - Uparty głuptas - odrzekł. - Nic cię nie przekona, prawda? - Nagle zaświtał mu pewien pomysł. - Dzisiejszej nocy zobaczyłaś z bliska, jak wygląda przemoc. Dobrze, a co by było, gdybyś sama musiała dać sobie radę w podobnej sytuacji? ' 101 - O co ci chodzi? - Czy potrafiłabyś zastrzelić kogoś w razie potrzeby? - Nie wiem. - Była zbyt wyczerpana, nie potrafiła zebrać myśli. - Naprawdę nie wiem. - W porządku. Jutro jest sobota. Zabiorę cię w dół rzeki, żebyś poznała mojego przyjaciela. To Jock White, mój dawny szef kompanii. Ma farmę na mokradłacli po drugiej stronie Gravesend. Prowadzi szkołę przetrwania. Zobaczymy, jak sobie dasz radę. - Wzruszył ramionami. - W każdym razie pozwoli nam to jakoś spędzić czas, gdy wujek Jack będzie próbował uzyskać dla nas jakieś informacje. - Jak sobie chcesz. - Idź spać. - Uśmiechnął się. - Przyjadę jutro, ale nie za wcześnie. - Zamknął drzwi i zszedł do samochodu. Kilka minut później Jago przesłuchał taśmę i skontaktował się ze Smithem. Omówili wydarzenia tego wieczoru. - Należało się raczej spodziewać, że ją to zniechęci - powiedział Smith. - Pierwszym samolotem do domu i tak dalej. - To nie ten typ - odparł Jago. - To dama pełna odwagi i zdecydowania. A teraz w sprawie tej farmy w Gravesend. Chce pan, żebym tam pojechał? - Oczywiście. - W takim razie czas, żebym zmienił samochód. To uzasadniona ostrożność. Proszę załatwić mi na rano Land Rovera czy coś w tym rodzaju. Aparaturę mogę przełożyć w parę minut. - Załatwię to - obiecał Smith. W słuchawce zapadła cisza. Jago lekko odchylił zasłonę i spojrzał na dom Sary. W sypialni paliło się światło. Zgasło. - Śpij dobrze, kochana - szepnął. - Zasłużyłaś sobie. Egan wjechał na podwórko koło „Flisaka" i zgasił światła. Gdy wysiadł z Mini Coopera, zauważył stojącą w głębi parkingu limuzynę. Jej reflektory zapaliły się nagle i wysiadł Tony Villiers. -- Witaj, Sean - skinął głową. - Jak się masz? - Nieźle. Czemu mam przypisać ten zaszczyt? - A więc cię znalazła? 102 - Owszem. - Postaraj się, żeby była zadowolona i nic poza tym. Nie chcę, żeby się w cokolwiek wplątała. Rozumiesz? - Powiedziała mi o Sally - rzekł EBan. - O tym, co pan znalazł w komputerze. - To była grzecznościowa informacja. Więcej ich nie będzie. I pa- miętajcie o jednym, sierżancie. Przez pierwsze sześć miesięcy po wyjściu z armii podlegacie jeszcze prawu wojskowemu. Jeśli o was chodzi,- znajdujecie się również na liście priorytetowyeh powołań rezerwistów. Z waszym przydziałem do siużb bezpieczeństwa mogę was ściągnąć z powrotem, kiedy tylko zechcę. - Pułkowniku Villiers - odparł Egan. - Czemu nie pójdzie pan do diabła? -- Otworrył drzwi i wszodł do domu. Tony stał jeszcze przez chwilę, a potem uśmiechnął się z priymusem. - Cały Sean - powiedział miękko. Rozdział siódmy Następnego dnia padało od samego rana. Wyjechali tuż przed południem. Sara wróciła do normy, czuła się silna i pełna zaskakującego optymizmu. Wydawało jej się, że w ciągu całej długiej jazdy nie opuścili wcale miasta. - Londyn wydaje się bez końca - zauważyła. - To tylko takie złudzenie - odparł Egan. - Zaraz z niego wyjedziemy. Zbliżamy śię do Dratford. Przejechali przez Dratford i dotarli do Gravesend tak szybko, że niemal tego nie zauważyła. Za Gravesend wjechali w inny świat. Był to odludny krajobraz płaskich, zielonych pól poprzecinanych mokradłami ciągnącymi się w stronę rzeki. - Wiesz, chyba mi się tu nie podoba - powiedziała. - To dziwne uczucie zna~leźć się w takim miejscu tak blisko Londynu. - Owszem, ma się wrażenie, że nic się tu nie zmieniło. Mijali zatoczki i błotniste rozlewiska. W oddali widziała wielkie statki płynące w stronę morza. Tu i ówdzie rosły trzciny niemal wysokości człowieka. Podążali wąską drogą po przypominającym groblę nasyp~e, a potem przejechali przez niewielką wioskę Marton, gdzie znajdowała się wypożyczalnia przyczep kempingowych. - Kto, u licha, mógłby chcieć spędzać tu wakacje? - zapytała. - Obserwatorzy ptaków. Miłośnicy przyrody. Dla nich to wymarzone miejsce - ódpowiedział Egan. - Nie wszyscy chcą jeździć na plażę do Cannes. Ćwierć mili za nimi Jago uśmiechnął się lekko. - Ja bym chciał, stary. Daj mi tylko szansę. Prowadził zielonego Land Rovera. Z tyłu samochodu leżał futerał 104 z wędkami, koszyk wędkarski i brezentowy worek. Jago miał na sobie pognieciony tweedowy kapelusz, zielony anorak i nieprzemakalne buty ze sztylpami. Na siedzeniu obok niego leżała lornetka Zeissa. Tuż za Marton znak po prawej stronie informował, że dojechali do farmy All Hallows. Jej zabudowania były doskonale widoczńe między drzewami. Chaotycznie rozplanowany dom i otaczające go stajnie i stodoły okalały dziedziniec, na który prowadziła sklepiona łukowato brama. Wjechali na podwórze i zatrzymali się. - Jock! - zawołał Egan i zatrąbił. Nie było odpowiedzi. - Cóż za wspaniałe miejsce - powi~iała Sara. - Wygląda na bardzo stare. - Fragmenty pochodzą z szesnastego wieku. Farma należała do żony Jocka. Posiadłość rodowa. Żona niedawno mu zmarła. Zdemobili- zował się po kampanii na Falklandach i zamieszkał tutaj. Na stukanie do drzwi też nikt nie odpowiadał. - Spróbujmy go poszukać. Poszli ścieżką prowadzącą wśród drzew wzdłuż dolinki, na dnie której szemrał strumień. Było cicho i malowniczo. - Miło tutaj - stwierdziła Sara. - Owszem, tylko nie pij wody. - Wskazał głową strumień. - Dlaczego? - Spróbuj, to się przekonasz. To słone mokradło. Poszli dalej ścieżką wśród wysokich trzcin. - Od dawna znasz Jocka White'a? - spytała. - Od kiedy przeniosłem się do SAS. Służyliśmy razem w Omanie, na Cyprze, w Irlandii i wreszcie na Falklandach. --- Ile ma lat? - Chyba koło sześćdziesięciu, ale moim zdaniem jest wieczny. Brał udział w wojnie w Korei, walczył na Borneo i w Adenie. Aha, i w Wiet- namie, odkomenderowany do australijskiego SAS-u. - Zerknął kątem oka na Sarę. - Czy wiesz, że Villiers też był w Wietnamie? - Nie - była wstrząśnięta. - Tak, niewiele jest miejsc, w których nie byłoby SAS-u. Ale wracając do Jocka, prowadzi tu szkołę przetrwania dla każdego, kto chciałby się uczyć. - Wygląda, że to szczególny człowiek. - Tak jest. W pułku był czymś więcej niż legendą, był żywym pomnikiem. 105 Szorstki głos z ledwo zauważalną, gardłową szkocką wymową odezwał się nagle: - Nie wierz, dziewczyno, we wszystko, co on mówi. Zawsze lubił przesadzać. Gdy odwrócili się, spomiędzy trzcin wyszedł Jock White. Był to potężiry mężczyzna o rozczochranyc~, siwych włosach. Miał na sobie bluzę maskującą, sztruksowe spodnie i gumowe buty. Pod pachą trzymał dubeltówkę. Wśród trzcin znowu coś się poruszyło i pojawiła się żółta labradorka. Sądząc z jej wyglądu, niedawno miała szczeniaki. Zapiszczała, machając ogonem i radośnie podbiegła do Egana. Pochylił się, żeby ją pogłaskać: - Witaj, kochana, jak się masz7 - Potem zwrócił się do Sary. - To Peggy, sama słodycz. A to - wskazał mężczyznę - Jock White. Kiedy pełnił służbę w South Armagh, IRA zamykała sklepik i jechała na wakacje na Florydę. - . Bezćzelny łobuziak - stwierdził Jock. - Zawsze taki był. Wpadłaś w złe towarzystwo, dziewczyno. - Ale nie w tej chwili, panie White. - Wyciągnęła rękę. - Jestem Sara Talbot. -- O, to mi się podoba, Sean. Choć raz zrobiłeś coś jak należy. Wracajmy do domu i napijmy się herbaty. Zostaniecie, prawda7 - Liczyliśmy na to. - To dobrze. - Potężny mężczyzna wsunął sobie jej ramię pod rękę i, ruszyli z powrotem w stronę farmy. Jago przejechał przez Marton aż do znaku „All Hallows", potem zawrócił i cofnął się do wsi. Obok miejscowego garażu zauważył wypożyczaliiię przyczep i wjechał do niej przez bramę. Stary człowiek w kombinezonie i czapce stał na rozkładanej drabince malując jedną z przyczep. Odwrócił się i spojrzał na Jago. - Czym mogę służyć? - Jest pan właścicielem? - Wielkie ałowo, ale ~to prawda. --Czy~nie miałby pan przypadkiem jakiejś przyczepy do wynajęcia? Stary człowiek oparł pędzel o puszkę z farbą i zszedł z drabiny. - Na jak długo? - Na dzisiejszą noc, a może i następną. Właściciel zerknął na tył Land Rovera. - Wędkarz, co? , 106 - Właściwie obserwator ptaków. - To lepiej. Z takim sprzętem nie złapałby pan niczego. - Odwrócił się i podrapał po plecach. - Dobra, niech pan wybiera. O tej porze roku nikogo tu nie ma. Dziesiątak za noc, w cenę wliczona jest butla z gazem. - Wspaniale. - Jago wyjął worek i sprzęt wędkarski z Land Rovera. - Garaż też jest mój. Mamy na składzie wszystko co trzeba. Jak się pan nazywa? - Mackenzie. - Jago uśmiechnął się czarująco i poszedł za nim do najbliższej przyczepy. Salonik miał tak niski pułap, że Jock White niemal dotykał go głową, w kominku natomiast prawie można było stanąć. W pokoju znajdowały się krzesła, stara wersalka i kredens z kilkoma fotografiami z okresu służby wojskowej. Przyjemnym uzupełnieniem wszystkiego były leżące wszędzie książki. Jock White siedział na krześle przy oknie. Na końcu nosa tkwiły wydane mu jeszcze w wojsku okulary w stalowej , oprawie. Czytał dokumenty dotyczące śmierci Erica. Okna balkonowe były otwarte i Sara siedziała w ogrodzie przy koszyku ze szczeniakami, a Peggy obok niej. Egan usadowił się przy kominku i palił papierosa. Dość często paskudnie kaszlał. - Próbujesz się wykończyć, czy co, chłopie? - zapytał Jock. Egan wzruszył ramionami. - Daj spokój, i tak wszystkich nas to czeka. Dobrze wiesz, ile złomu w sobie noszę. - Jak kolano? - Moina wytrzymać. Jock westchnął, zdjął okulary i podniósł papiery. - Parszywa sprawa. - Można to tak określić. Jock popatrzył na siedzącą w ogrodzie Sarę. - Taka piękna, młoda kobieta jak ona nie powinna pakować się w podobne sprawy. - Jest bardzo zdecydowana - wyjaśnił Egan. - Zagryzła wędzidła. Chce ich sama dopaść, twarzą w twarz. Jock White pokręcił głową. - Po co ją tu przywiozłeś? - Mamy wolny weekend, zanim ludzie wuja sprawdzą, czy uda im się zdobyć jakieś informacje. Wspomniałem jej twoją szkołę przetrwania i pomyślałem, że może ją to zainteresuje. - Wstał i dołożył polano do ognia. - ~est jeszcze jedna sprawa. Nigdy w życiu nie pociągnęła za 107 spust. I wydaje mi się, że nawet gdy zajdzie taka konieczność, też nie będzie w stanie. tego zrobić. ' Stary mężczyzna skinął głową. - Pozostałeś wciąż takim samym szczwanym draniem, chłopie. W gruncie rzeczy chodzi ci o to, żebym ją zniechęcił przerabiając z nią kurs? - Właśnie - przytaknął spokojnie Egan. - Zawsze byłeś twardym, młodym draniem - rzekł Jock. - Biorę ją na spacer. Ty zostań tutaj i pilnuj swoich spraw. Wziął kurtkę, nałożył ją i wyszedł do Sary. - Co by pani powiedziała, dziewczyno, na spacer po świeżym powietrzu? - Bardzo by mi było miło, Jock. Wyszli z ogrodu przez małą furtkę i poszli między drzewami wzdłuż strumienia. = Bardzo pani współczuję z powodu syna. Zatrzymała się i popatrzyła na niego badawczo. - Jest pan jednym z niewielu, którzy tak go nazwali. Większość mówi „pasierb". - Och, nie zawsze ważne są więży krwi. Ważne jest to, co ludzie czują. Mam wrażenie, że nawet gdyby był pani ro~lzonym dzieckiem, nie mógłby znaczyć dla pani więcej. Uniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka. - To jedna z najmilszych rzeczy, jakie kiedykolwiek usłyszałam. Poszli dalej. - Znałem pani męża - powiedział. - Służyłem z nim w Adenie dawno temu. Był tam rejón zwany Kraterem opanowany przez komunis- tyczną partyzantkę. Kiedy zaatakowali z zasadzki kilku naszych chłopa- ków, poprowadził im na pomoc pluton alarmowy. Trzymał tylko trzcinkę w prawej ręce. Mam go wciąż przed oczami, idącego przed nami jak na niedzielnym spacerze. Sprawiało to wrażenie, że prowokuje ich do strzału. - I w końcu go jednąk zabili, prawda? - zapytała. Pópatrzył na nią zdziwiony, aż wreszcie zrozumiał, co miała na myśli. - Sądzę, że .można na to spojrzeć także w ten sposób. - Nigdy nie rozumiałam żołnierzy. Pierwszy chłopak, którego kochałam, zginął w Wietnamie. To zawsze wydaje się takie bezsensowne. - Ale czasem niezbędne, moja droga. Dowcip polega na tym, żeby żyć tu i teraz w nie kończącej się chwili. Działać, jakby wszystko istniało właśnie teraz. Bez początku i bez końca. 108 Jago leżał daleko na grzbiecie grobli i obserwował ich przez zeissowską lornetkę. Widząc ją z White'em czuł niemal zazdrość, że ktoś inny może cieszyć się jej bliskością, której sam był pozbawiony. Na chwilę ogarnął go żal. - Nie rozklejaj się, stary - szepnął do siebie. -- Tak tu pięknie - Sara lekko zadrżała z zimna, patrząc na słone moczary. - Od czasów rzymskich było to miejsce dające schronienie różnym ludziom - odpowiedział Jock. - Ukrywali się tu Sasi, potem wyjęci spod prawa, ścigani przez Normanów. Parę wieków póżniej przemytnicy, którym służba celna deptała po piętach. Trochę tego mamy i dzisiaj. - To jest to - rzekła. - Miejsce cieni. Martwy świat. Ależ nic podobnego, moja droga. Tu jest życie. Kraby w zatocz- kach, ryby w strumieniach, kuliki, brodźce, każdej zimy przylatują tu z Syberii bernikle. Jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje, aby przeżyć. - I tego właśnie pan uczy? Przetrwania? - Jeżeli ktoś zechce. Dzięki temu, czego uczę, można przetrwać kataklizm. Ale są ludzie, którzy wolą postępować inaczej, odrzucają możliwość przeżycia. Biedne, nieszczęsne istoty, które zwiną się w kłębek i umrą, jeżeli nie będą miały dachu nad głową, opakowanego kawałka chleba, mleka dostarczanego co rano pod drzwi. - Uważa pan, że jestem właśnie taka? - roześmiała się. Wskazał ręką. - Z tych trzcin, odpowiednio splecionych, można zrobić doskonały szałas chroniący przed każdą pogodą. Prawie wszystko, co żyje na mokradłach, nadaje się do jedzenia. Owady - ze względu na zawartość protein, wrony, jeże. - Pochylił się obok ścieżki, zagłębił rękę w muł i wyciągnął wielką ropuchę. - Wspaniałe jedzenie, pani Talbot. Zdołałaby pani to zjeść? Albo suszone robaki. Czyste proteiny. Była zafascynowana doskonałą brzydotą ropuchy. - Cóż, nie są~izę, żeby robaki pasowały do menu w „Czterech Porach Roku". - Co to takiego? - Moja ulubiona restauracja na Manhattanie. - Delikatnie dotknęła ropuchę palcem. - A poza tym jest zbyt rozkoszna, żeby ją zjeść. -- Podejrzewam; że będzie pani dla mnie zbyt ciężką próbą, Saro 109 Talbot. - Ostrożnie wypuścił ropuchę z powrotem w muł. - Dobrze, wracajmy. Wzięła go pod ramię. - Przypuszczam, że rozmawiał już pan z Seanem. Sądzę, że usiłuje mnie pan zniechęcić do całej tej sprawy. - Nie ma pani racji, dziewczyno. Chcę powstrzymać panią przed zmarnowaniem sobie życia w ciemnej uliczce, która prowadzi donikąd. = Ale przecież nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, oszaleję. - Rozumiem to. - Westchnął ciężko. - I dopóki tu pani będzie, trzeba się postarać, żeby dobrze wykorzystać ten czas. W każdym razie, jeżeli będzie miała pani szczęście, ten łobuz Shelley za dzień lub dwa uzyska niezbędne informacje i będzie pani mogła wrócić do domu. - Zobaczymy - odparła i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że wcale nie ma na to ochoty. Dobry Boże, Saro, pomyślała. Co się z tobą dzieje? Jedna ze stodół, po starannym wybieleniu ścian, została przekształcona w salę gimnastyczną. Znajdowały się tu drabinki, przyrządy do ćwiczeń siłowych, zwisające z belek stropowych liny. Na środku podłogi leżało kilka mat do ćwiczeń judo. Sara miała na sobie dres, aock White stary podkoszulek i szorty. Egan usadowił się na ławce w swej nieodłącznej skórzanej kurtce i dżinsach i przyglądał się im. - Karate i judo, a właściwie wszystkie sztuki walki, wymagają długiej nauki. Zbyt długiej. Osoba taka jak pani ~może nauczyć się kilku rzeczy przydatnych w przypadku, gdy ktoś panią zaatakuje. I to wszystko. - Minionej nocy zostałam napadnięta przez łobuzów w metrze. - I co się stało? = :Interweniował pewien mężczyzna. Powalił dwóch. - A co potem? - Nie wiem. Uciekłam. - Musiał być dobry - rzekł Jock. - Ale raczej nie spotka już pani nikogo takiego. Jeżeli zostanie pani zaatakowana, nikt nie przyjdzie jej z pomocą. Raczej ucieknie jak najdalej. - Co więc mam robić? - Musi pani być tak podstępna i wredna jak tylko to możliwe. Ktoś, kto panią zaatakuje, może zacząć od próby wyrwania torebki, ale zanim skończy, niewykluczone, że przyjdzie mu do głowy pomysł zgwałcenia 110 pani. A więc trzeba wykorzystać paznokcie, buty na wysokim obcasie, wbić mu palec w oko - wszystko co się da. - W porządku, od czego zaczniemy7 - Cóż, jesteśmy dorośli. Najwrażliwsza część ciała rnężczyzny znajduje się między jego nogami. Nikt jeszcze nie wymyślił nic lepszego od dobrego kopa w krocze. No, proszę, niech mnie pani kopnie. - Chyba nie potrafię - powiedziała. : - Ależ może pani, do cholery. Na wszelki wypadek mam założony ochraniacz, ale gwałciciel, kiedy panią zaatakuje, będzie najprawdopodob- niej gotów do działania. Najpierw spróbuję panią schwycić. - I rzeczywiś- cie schwycił. - No, chodź, maleńka, bądź dla mnie miła, tak właśnie będzie mówił, a jego słaby punkt stanowi to, że się nie będzie spodziewał; że taka miła dziewczyna może zareagować gwałtownie. - Z trudem łapała powietrze w potężnym, miażdżącym uśc:isku. - No dalej, walnij go kolanem w jaja! - zawołał i przycisnął ją jeszcze mocniej, aż poczuła na twarzy jego gorący oddech. Na chwilę ogarnęło ją przerażenie, kiedy bezskutecznie walczyła, by się oswobodzić, potem jednak zaczęło pojawiać się w niej coś innego, jakaś wściekłość, chwilowa nienawiść do wszystkiego co męskie. - Ty draniu! - krzyknęła i z całej siły uderzyła go kolanem między nogi, aż poczuła, jak boleśnie zderzyło się z plastykowym ochraniaczem. - Wspaniale. - Objął ją za ramiona, śmiejąc się głośno. - Doskonale. Prosto w klejnoty. Teraz napastnik leży na obie łopatki, a pani zwiewa. - Nie przypuszczałam, że mogę zrobić coś takiego - powiedziała, dysząc głośno, gdy adrenalina wciąż płynęła w jej krwiobiegu. - Każdy może. To sprawa przetrwania, dziewczyno. Instynkt utrzymania się przy życiu i chęć zrobienia w tym celu wszystkiego co konieczne. U większości ludzi jest głęboko ukryty, ale istnieje w każdym z nas. Trzeba go tylko wydobyć. A teraz jeszcze raz. Przez pół godziny doskonalili tę prostą technikę. Potem Jock White zaczął dalsze szkolenie. - Fizycznie nigdy pani nie sprosta mężczyźnie, to pewne. Dlatego w pani przypadku zawsze atutem musi być technika. Ma pani dłuższe paznokcio. A więc kiedy obejmie panią ramionami, niech pani oby_ dwiema dłońmi chwyci go za dolną wargę i wbije w nią paznokcie, a potem wykręci, jakby chciała j~ pani rozerwać. Proszę mi wierzyć, ból, jaki poczuje, będzie tak straszny, że pozbawi go zmysłów na 111 okres wystarczająco długi, by zdąiyła pani stamtąd uciec. -- Uśmiechnął się. - W tym przypadku będę wdzięczny, jeżeli ćwicząc potraktuje mnie pani łagodnie. Po paru sekundach sprawiła, że zawył z bólu. Egan zaczął bić brawo. - Odkryłeś wrodzony talent, Jock. - Zamknij się - skrzywił się Jock. - Ostrożnie, dziewczyno, ostrożnie. Nie jestem już taki młody jak kiedyś. Ćwiczyła około dwudziestu minut, aż do chwili, gdy był z niej zadowolony. - Jak już powiedziałem, ponieważ jest pani kobietą, nie ma sensu próbować wyrżnąć napastnika w zęby, ale jeżeli zaciśnie pani dłoń w pięść feniksa, zawsze zada mu pani ból, bez względu na to, gdzie uda się pani go trafić. Proszę zacisnąć dłoń tak, żeby kostka środkowego palca wystawała między pozostałymi. - Powtórzyła jego gest. - Dos- konale. Uderzenie powoduje taki ból, jakby dotknęła pani nerwu, obojętne w jakim miejscu. Pod szczęką, w gardle, na skroniach. Aha, i pod nosem. Przegroda nosowa jest wyjątkowo wrażliwa. Proszę tu podejść. -- Stanął przed wielkim workiem treningowym i przytrzymał go. - W porządku, proszę przygotować pięści feniksa i niech pani zacżyna boksować. Sara zaatakowała z zapałem. Egan wstał i ziewnął: - Chyba pójdę spać. - Leniwy drań! - stwierdził Jock. - Dobranoc, Sean! - zawołała Sara. Egan zatrzymał się na podwórzu i głęboko odetchnął słonym powie- trzem. Była półpełnia - rozgwieżdżona noc i cisza zakłócana tyłko przez dolatujące gdzieś z oddali głuche szczekanie psa. Po raz pierwszy od wielu lat poćzuł, jak drgnęło w nim życie. Było to dziwne i niepokojące wrażenie. Ze stodoły dobiegał śmiech. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Hawiła się dobrze, był tego pewien. Właściwie sprawy nie układały się tak, jak przypuszczał, ale w końcu takie jest życie. Wszedł do domu i zamknął drzwi. Jago leżał w wysokiej trawie koło grobli. Miał założone słuchawki, a kierunkowa aparatura odbiorcza z Land Rovera stała u jego boku. Słyszał wyraźnie odgłosy walki dobiegające ze stodoły, każde stęknięcie, każdy jęk, pełen podniecenia śmiech Sary. ' 112 -- Tak, dziewczyno, mocniej! - wołał Jock. - Uderz mnie mocniej. Jago uświadomił sobie, że również się śmieje. - Przyłóż mu, Saro. - Przewrócił się na plecy i popatrzył na księżyc. - Co za kobieta - powiedział łagodnie. - Cóż za cholernie cudowna, wyjątkowa dama. - Czekamy w ukryciu godzinę - powiedział jej Sean. - Nawet nie drgniesz, dopóki ci nie powiem. Jock jest teraz wrogiem, który nas szuka. Chciałabyś go pokonać, prawda? - O, tak - odpowiedziała. Dochodziło południe następnego dnia. Miała na sobie starą kurtkę spadochroniarską, którą dał jej Jock, dżinsy i spadochroniarskie buty. Siedzieli na mokradłach, ukryci wśród trzcin, w wodzie i mule o głębokości dwóch stóp. Było jej zimno, bardzo zimno, potem jeszcze zaczęło padać, co wcale nie poprawiło sytuacji. - Nadchodzi - szepnął Sean. Podobnie jak Sara miał na sobie starą kurtkę maskującą z naciąg- niętym kapturem. Delikatnie rozchylił trzciny i zobaczyli Jocka White'a idącego w ich stronę z dubeltówką pod pachą. Przez moment był tam, a potem nagle zniknął. - Dokąd poszedł? - szepnęła Sara. - Próbuje zmusić nas do wyjścia z ukrycia. Teraz idź za mną i rób to co ja. Przeczołgali się przez trzciny, prześlizgnęli przez grzbiet grobli i spełzli do wąskiego strumienia, który znikał dalej w trzcinach. - To przejście - powiedział Egan. - Zupehue jak tunel. Poszła jego śladem, czołgając się przez zimną jak lód wodę i muł. Chwilami nad powierzchnią sterczała tylko jej głowa. Śmierdziało straszliwie, a w pewnej chwili szczur wodny przepłynął jej tuź przed twarzą. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie krzyknąć. Wreszcie po czasie, który wydał się jej wiecznością, Egan zatrzymał się. - Prawie przeszliśmy. Powinniśmy teraz wyjść koło głównej grobli, przejść przez nią, przemknąć między drzewami, a potem możemy już iść do domu i nastawić czajnik, zanim Jock wróci. Prowadź, będę szedł za, tobą. Przebrnęła przez ostatnią zasłonę trzcin i gdy ostrożnie uniosła głowę znad powierzchni wody, zobaczyła nad sobą Jocka White'a siedzącego na krawędzi grobli i nabijającego fajkę. - O, jesteście - powiedział. - Co was zatrzymywało tak długo? 113 Pod wieczór żaczęła czuć dziwny niepokój. Egan poszedł do Marton, żeby kupić papierosy. Zauważyła, że więcej pali. Najprawdopodobniej pod jej wpływem, ale był to jej jedyny nałóg i jedyny sposób kompen- sowania napięcia nerwowego wywołanego tą sytuacją. Jock spał spokojnie przed kominkiem z Peggy i szczeniakami u jego stóp. Sara rozejrzała się. Zaczął zapadać zmierzch. Jeszcze godzina i będzie całkiem ciemno. Wiedziona jakimś impulsem otworzyła drzwi, wyszła i minęła dziedziniec. Miała na sobie stary dres i trampki, przeszła przez lasek i gdy dotarła do grobli, zaczęła biec. Jago, który wyszedł na spacer, zobaczył oddaloną postać i uniósł zeissowską lornetkę. Poznał Sarę natychmiast, gdy pojawiła się w zasięgu szkieł. . Szedł za nią w pewnej odległości i obserwował, jak przebiega z jednego wąskiego wału na drugi. Przystanął, aby ponownie nastawić ostrość lornetki i nagle poczuł, że woda liże mu buty. Kiedy odwrócił się, zobaczył nadciągający szybko przypływ. Powrotna fala przesuwała się przez ujście, za~ewając mokradła. Zaczął biec, pr~edostając się z jednej grobli na drugą. Gdy wreszcie dotarł do skraju mokradeł i wspiął się na główną groblę, większość wałów była już pokryta wodą na głębokość stopy. Odwrócił się szybko, ale Sara przepadła bez śladu. W tej właśnie chwili znajdowała się dobre dwieście jardów bliżej ujścia, na nieco wyżej położonym terenie. Dopiero gdy dotarła do przerwy w trzcinach, zorientowała się, że brodzi po kolana. w wodzie. Dość nieoczekiwanie pomyślała o Jocku i o tym, co powiedział na temat kłopotów. Że zazwyczaj nie można na nikogo liczyć. Tylko na siebie. Nie może wpadać w panikę - nie ma na to czasu. Musi po prostu iść do przodu, próbując odnajdywać ukryte pod wodą szczyty wałów. Była już niemal przy głównej grobli, kiedy zaczęło padać i wielka, szara płachta deszczu ograniczająca widoczność niemal do zera odcięła ją od otaczającego świata. Odniosła wrażenie; że coś poruszyło się na górze. Nie wiedziała, czy to duch moczarów, czy zjawa. Nagle była już pod wodą, zaczęła się dusić i walczyć o życie. Coś upadło jej na twarz. Hył to rękaw anoraka. Schwyciła go, 114 wynurzyła się, podniosła oczy i zobaczyła pochylonego nad krawędzią wału Jago. Od jego bladej twarzy wyraźnie odcinała się linia blizny. - Dzielna dziewczyna z ciebie, Saro. Trzymaj się. Spróbowała, znowu się zanurzyła, czuła, że prąd ciągnie ją za stopy, aż wreszcie udało jej się uchwycić mocno rękaw. Trzymała go z całej siły, a Jago wyciągał ją na groblę. Trzciny z drugiej strony wału pochylały się w gęstniejącym mroku. Odwróciła się, spojrzała na niego i nagle przypomniała go sobie. - Przecież ja pana znam. Jest pan człowiekiem z metra. - Cóż za spostrzegawczość, moja droga. -- Jago zwinął swój anorak. Nag~e opadła na kolana i podpierając się rękami zaczęła gwałtownie wymiotować. Słona woda z mokradeł wywracała jej żołądek na drugą stronę. Kiedy torsje ustały, była już sama, tylko wiatr kołysał trzciny. Deszcz nieco osłabł, robiło się ciemno. Zaczęła iść. Wpatrywała się uważnie w zmierzch poszukując swojego wybawcy, aż wreszcie usłyszała nawołujący ją głos: - Saro! Peggy dotarła do niej pierwsza, podskakując i węsząc z podnieceniem. Egan i Jock przybyli parę chwil później. - Wszystko w porządku? - zapytał Egan. - Kiedy Jock obudził się i zobaczył, że wyszłaś, omal nie oszalał. Tutejsze przypływy mają złą sławę. Zmieniają moczary w śmier- telną pułapkę. Jock zdjął swoją kurtkę spadochroniarską i nałożył jej na ramiona. - Dobry Boże, dziewczyno, jest pani przemoczona do nitki. Co się stało? - PrzypłyVv mnie zaskoczył i zaczęłam tonąć, a wtedy na grobli pojawił się mężczyzna, zupełnie jak duch. Wyciągnął mnie. - Zająknęła się; dygocąc z zimna. - Ocalił mi życie: Potem mnie zemdliło, a kiedy podniosłam głowę, już go nie było. - To nie ma sensu - powiedział Egan. - Zwłaszcza, jeżeli wam powiem, że to ten sam człowiek, który przedwczorajszej nocy uratował mnie w metrze. - Tony Villiers. - Egan odwrócił się do Jocka. - To na pewno jego robota. - Zgadzam się. . - Nie rozumiem - oznajmiła Sara. - Człowiek ten pojawił się dwukrotnie. Było to możliwe tylko dlatego, że cię śledził. A to oznacza, że Villiers włączył do sprawy jednego ze swoićh funkcjonariuszy. - Niech go diabli! - zawołała Sara. 115 - Daj spokój, dziewczyno, znam pułkownika Villiersa - rzekł Jock. - Służyłem z nim wiele lat. To prąwdziwy dżentelmen. Jeżeli robi coś takiego, to tylko ze względu na panią. Ruszyli z powrotem w stronę farmy. - Prawdę mówiąc - stwierdził Egan --- to wcale nie musi być robota pułkownika, tylko tego starego drania Fergusona. Zresztą, to bez znaczenia. Dowiem się, co się dzieje. Dowiem się też, kim jest nasz tajemniczy przyjaciel. W końcu już dwukrotnie uratował twoją skórę. - Tak, to prawda, ale teraz marzę tylko o wspaniałej, gorącej kąpieli - powiedziała. - A więc proszę zaprowadzić mnie do niej jak najszybciej. Po obiedzie zeszli na wino do starej piwnicy, przerobionej przez Jocka na strzelnicę: Stał w niej stół na krzyżakach, a na nim leżało kilka egzemplarzy broni, ochraniacze słuchu i dodatkowe magazynki z amuni- cją. Celami były tekturowe sylwetki radzieckich żołnierzy, stojące przed warstwą worków z piaskiem na drugim końcu pomieszczenia. Egan zapalił papierosa i usiadł na krawędzi stołu machając nogą. - Czy kiedykolwiek strzelała pani z broni ręcznej? - zapytał Jock. - Nigdy i nie jestem pewna, czy będę potrafiła. - O, wystrzelić na pewno pani potrafi, to może każdy. Problem polega na tym, czy w razie potrzeby zdoła pani strzelić do kogoś i trafić. Wskazał pierwszy pistolet. Duży, pomyślała. -- To jest Browning - powiedział. - Półautomatyczny. Kaliber dziewięć milimetrów, pojemność magazynka trzynaście nabojów, plus jeden nabój w lufie. Ulubiona broń SAS-u. - Skinął głową w stronę Egana. - Ten chłopak woli go w tłumie od pistoletu maszynowego. W ręku dobrego strzelca to naprawdę śmiercionośna broń. Wzięła do ręki mniejszy pistolet. - A ten? - Walther PPK, półautomatyczny. Siedem nabojów w magazynku plus jeden w lufie. Nie nazwałbym go damską bronią. Takiego używa James Bond, ale również może go pani włożyć do torebki i z całą pewnością uziemi każdego, kto stanie pani na drodze. Starannie przećwiczył z nią zasady bezpieczeństwa, a potem kazał jej ładować i rozładowywać pistolet tak długo, aż uznała, że może to zrobić przez sen. - A.teraz chciałbym, żeby trzymała go pani w taki sposób. Proszę 116 otworzyć oboje oczu, patrzeć wzdłuż lufy na środkową sylwetkę żołnierza i powoli naciskać spust. Zrobiła, jak jej polecił. Trzymała Walthera oburącz i strzelanie, którego odgłosy tłumione były ochraniaczami słuchu, wydało się jej czymś niezwykle gwałtownym i bardzo łatwym. Ale mimo wszystko nie mogła ukryć drżenia rąk, potu spływającego po twarzy i straszliwych mdłości. Jock przyciągnął tarczę do stanowiska. Nie było ani jednego trafie- nia. - Nie szkodzi - powiedział. - Większość ludzi nie umie trafić z pistoletu w drzwi do stodoły. Spróbujmy jeszcze raz. Znów te same obezwładniające objawy strachu i obrzydzenia - i żadnej poprawy rezultatów. - To strata czasu, Jock -- stwierdził Egan. - Ona nie ma do tego zacięcia. - A ty potrafisz lepiej? - spytała ze złością. Wziął Browninga, nakręcił tłumik na lufę i wyciągnął rękę do przodu. Sprawiał wrażenie, że wcale nie celuje. Rozległy się trzy głuche łupnięcia i w sercu każdego z trzech celów pojawiła się dziura. - Chodź, pokażę ci coś. - Ujął Sarę pod ramię i podprowadził do samych tarcz. - Teraz unieś rękę i dotknij celu lufą między uczami. -- Gdy wykonała polęcenie, dokończył: - I pociągnij za spust. - Co? - zapytała i nagle dłoń, którą ściskała kolbę Walthera, natychmiast zrobiła się mokra od potu. - Powiedziałem, żebyś pociągnęła za spust. Zrobiła to. Między oczami celu ukazała się dziura. - Właśnie tak będziesz musiała zrobić. Musisz stać tak blisko. - Egan wrócił do stołu i odłożył Browninga. - Widzisz, Jock? Może palnąć komuś w łeb nie gorzej od najlepszego z nas? Była straszliwie zmęczona i gdy położyła się do łóżka, zasnęła prawie natychmiast. Nagle obudziła się, czując dłoń na ustach. Usłyszała głos Egana szepczący jej do ucha. - Cicho. Wstań i nałóż dres. - Co się dzieje? - zapytała. Położył palec na wargach. - Nie dyskutuj, tylko rób, co mówię. Ubrała się w parę sekund i stanęła obok niego przy lekko uchylonych drzwiach. Dopiero wtedy spostrzegła, że Egan w prawym ręku trzyma Browninga z nakręconym na lufę tłumikiem Carswella. - Sean, co się stało? 117 Podał jej Walthera PPK. - Masz. Możesz go potrzebować. Ktoś zabił Jocka. Nie mogła w to uwierzyć. - To niemożliwe. - Właśnie znalazłem go w saloniku. Paskudnie wygląda. Musimy się stąd wydostać. Otworzył drzwi i zaczął schodzić po schodach, a ona za nim. Drzvi~i do saloniku były częściowo otwarte. Usłyszała skomlenie Peggy. Nie mogła tego wytrzymać. Weszła do pokoju i zobaczyła Jocka leżącego na plecach przed kominkiem. Twarz miał zalaną krwią, oczy nieruchomo wbite w sufit. Pies obwąchiwał go z niepokojem. Poczuła, jak wszystko podjeżdża jej do gardła i w tej samej chwili Egan szarpnął ją brutalnie. - Rób, co ci powiedziałem, jeżeli chcesz się wydostać stąd cało. Otworzył tylne drzwi. Znowu padało, gdy przeprowadzał ją przez dziedziniec do garażu i siadał za kierownicą Mini Coopera. Gdy zajęła miejsce obok niego, włączył rozrusznik. Bez skutku. - Nic z tego - szepnął. - Unieruchomiono nas. Spróbujemy pojechać starą furgonetką Jocka. Wysiedli z Mini Coopera i przeszli do następnej szopy. Sara czekała koło samochodu, a Egan usiadł za kierownicą. W ' stacyjce zapaliło się czerwone światełko, ale silnik nie chciał zaskoczyć. Kiedy Egan włączył reflektory, w strumieniach światła padających z otwartej bramy pojawiła się groźna postać ubranego na czarno mężczyzny w masce z czarnej pończochy na twarzy i z powtarzalną strzelbą w rękach. Strzelił. Egan wyskoczył zza kierownicy, odrzucił Sarę pod śt;ianę i wystrzelił w odpowiedzi. Popchnął ją w drugi koniec szopy i otworrył drzwi prowadzące do sali gimnastycznej. - Uciekaj, Saro! Zaczęła biec przez salę. Egan trzymał się tuż za nią. Zabłysło światło i~ rozległ się następny wystrzał ze strzelby. Egan upadł: Wypuszczony przez niego Browning pojechał po podłodze. Sara odwróciła się. Człowiek w czerni stał przez chwilę w drzwiach, a potem ruszył do przodu. Uklękła koło Egana. Na jego kurtce widać było krew. - Zastrzel go, Saro - szepnął. - Zastrzel drania. Uniosła dłoń z Waltherem do góry, ale nie mogła się zmusić do pociągnięcia za spust. Po prostu nie mogła. Człowiek stanął nad nią i powoli uniósł strzelbę. Jęknęła i jej ręka opadła bezwładnie. Nagle Egan . wyrwał jej Walthera i trzykrotnie wystrzelił z bezpośredniej odległości. 118 Ale mężczyzna w czerni nie upadł. Zdjął tylko maskę z pończochy: Na Sarę patrzył Jock White. - Teraz pani rozumie, Saro Talbot? - zapytał poważnym tonem. Kiedy następnego ranka wyjeżdżała z Eganem, znowu padało. Jock odprowadził ich do Mini, a Peggy deptała mu po piętach. - Pewnie uwaia Pani, Te jesteśmy wobec niej bardzo niesprawiedliwi? - powiedział - Właściwie nie. Daliście mi lekcję. Udowodniliście, że nie potrafię Po~ą$nąć za spust. - To na pamiątkę. - Wyjął z kieszeni Walthera. - Jak określacie to wy, Amerykanie - as w rękawie. Na wszelki wypadek. Zawahała się, włożyła jednak pistolet do torebki i pocałowała Jocka. - Jest pan wspaniałym facetem, Jocku White. - Gdybym miał dwadzieśeia lat mniej, dziewczyno! - To byłoby zbyt wspaniałe. Wsiadła do samochodu, a Jock pochylił się przy oknie. - Powiedzia- łeś, że chciałbyś się dowiedzieć, co zamierza Villiers. Słyszałeś, że Alan Crowther odszedł z wydziału w ubiegłym roku, prawda? - Właśnie o nim myślałem - uśmiechnął się ~gan. - Uwielbiam cię, stary draniu - powiedział, przekrzykując ryk silnika. Jago siedział na grobli w Land Roverze i słuchał. Odczekał trzy minuty, a potem ruszył za nimi. Alan Crowther? To brzmiało interesująco. Zaczął pogwizdywać cichutko. Rozdział ósmy -- W czym ten Crowther może być nam przydatny? - spytała Sara. - Alan? O, to niezwykły facet - odpowiedział Egan. - Pochodzi z Yorkshire a ożenił się z Niemką. Jego żona była nie tylko Żydówką, ale także marksistką, więc pojechał z nią do Drezna w Niemczech Wschódnich i tam zamieszkał. Został profesorem na tamtejszym uniwer- sytecie. Specjalizował się w twórczym myśleniu komputerów. - Nieźle - stwierdziła. - Japończycy zbliżają się do rozstrzygnięcia tego problemu, a wszyscy inni też robią, co mogą. Pracują nad stworzeniem generacji komputerów, które byłyby w stanie myśleć samodzielnie. Jednak Alan nie był szczęśliwy pod rządami komunistów. Uznał, że skoro Londyn był wystarczająco dobry dla Marksa, będzie również dobry dla niego. Nawiązał kontakty z chaześci- jańską opozycją, która przekazała tę radosną wiadomość naszym ludziom. - Kogóż bardziej mógł ten fakt uszczęśliwić? - Właśnie. - Egan skinął głową. - Wraz z rodziną został przemy- cony w ciężarówce przez niewielki punkt graniczny, na którym strażnicy zostali przekupieni. W ostatniej chwili ktoś ostrzelał z broni maszynow~ samochód znajdujący się już w Niemczech Zachodnich. Żona AlaCna i jego dwóch synów zginęli. - Mój Boże - rzekła. - Co za koszmar. Ale on przeżył. - Chyba można to tak określić. Nie kontynuował już swojej działalności akademickiej. Zajął się pracami doświadczalnymi w wydziale komputerowym w D 15. To naprawdę geniusz, nie ma dwóch zdań. - I ciągle tam jest? - Nie. W ubiegłym roku dowiedział się, że ta nieszczęsna historia z ostrzelaniem ciężarówki wywożącej ich z Niemiec Wschodnich była 120 dziełem podwójnego agenta o nazwisku Kessler. Zdradził Crowthera i jego rodzinę, żeby zatrzeć ślady. Alan odkrył, że nasi ludzie o tym wiedzieli, ale siedzieli cicho, Kessler bowiem był dla nich wciąż użyteczny. - To najobrzydliwsza sprawa, o jakiej słyszałam. - Tak właśnie pomyślał i Alan. Po prostu odszedł. Narobiło to mnóstwo smrodu, nie tylko dlatego, że jest najlepszy, ale również ze względu na wiadomości, jakimi dysponuje. - I pomoże nam? - Tak sądzę. Ma dom w Camden, niedaleko kanału. Pojedziemy tam bezpośrednio, ale najpierw chciałbym wykonać.parę telefonów. - A ja porozumiem się z moim biurem. Pewnie już myślą, że umarłam. Egan podjechał do stacji obsługi, wysiadł i poszedł do budki telefonicznej. Sara przeciągnęła się kilkakrotnie, a potem poszła w tym samym kierunku. Otworzyła drzwi sąsiedniej budki i zamówiła rozmowę z Danem Morganem. Gdy czekała na połączenie, słyszała fragmenty dialogu prowadzonego przez Seana. - Jack, to ty? Tu Sean. Czy macie już coś? Shelley siedział przy biurku w białym szlafroku frotte. Przed chwilą wyszedł spod prysznica i włosy miał jeszcze wilgotne. Wypił kawę z filiżanki i przycisnął guzik na biurku. - Nie, synu, ale to dopiero poniedziałek rano, na litość boską. Scotland Yard zamyka sklepik na cały weekend, choćby się waliło i paliło, ale ktoś, gdzieś na pewno ma jakieś informacje i na pewno je zdobędziemy. Bądź ze mną w kontakcie. Odłożył słuchawkę i w tej samej chwili weszła do pokoju ładna i młoda filipińska pokojówka. Wyglądała bardzo zgrabnie w czarnej, jedwabnej sukience, pończochach i butach na wysokim obcasie. - Zrób mi jeszcze kawy, Mario - powiedział i objął ją wtalii, gdy zabierała tacę. - Bardzo proszę, seńor. Pogła.skał ją po sie,dzeniu. - Jezu, jaki masz wspaniały tyłek, dziewczyno. No, idź już sobie, wynoś się stąd, zanim zaczną mi przychodzić do głowy jakieś pomysły. Mam robotę. Villiers był w mieszkaniu Fergusona przy Cavendish Place, gdy Egan zadzwonił do siedziby D 15. Przełączono go i Villiers,_ który stał przy biurku Fergusona, odebrał telefon. - Co to za typ, któremu zlecił pan, żeby śledził S~rę? - zapytał Sean. 121 - Nie rozumiem - odparł Villiers. - Przedwczorajszej nocy pomógł jej w metrze na stacji Chalk Farm, kiedy napastowało ją kilku skinheadów. Załatwił dwóch z nich. A wczoraj uratował ją koło farmy Jocka White'a, kiedy przypływ zaskoczył ją na bagnach. - Jak ten mój człowiek wyglądał? - Zgodnie z tym, co mówiła Sara - średniego wzrostu, dobrze się wysławia, działa ostro i zdecydowanie. Powiedziała, że porządnie potur- bował tych skinheadów. O, jeden charakterystyczny szczegół. Blizna od kącika lewego oka do ust. Musi być nowy. Sądziłem, że znam wszystkich ludzi ż Grupy Cztery. - Ja również, Sean. Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc. - Jest pan cholernym kłamcą - stwierdził Egan. Villiers odłożył słuchawkę. Brygadier spojrzał na niego pytająco. - O co mu chodziło? Pułkownik zrelacjonował rozmowę, a potem zapytał: - Czy miał pan z tym coś wspólnego, sir? - Mój drogi Tony, może istotnie działam podstępnie, ale proszę mi wierzyć, że nie w tym przypadku. - Kim więc jest ten człowiek? - Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, jej aniołem stróżem. Byłoby jednak dobrze wiedzieć, kto to taki. Spróbuj wprowadzić rysopis do komputera i z~baczymy, co nam wyrzuci. - lgła w stogu siana, sir. - Nonsens. To zdumiewające, co te komputery są w stanie odnaleźć w ciągu dwóch, trzxh dni. A teraz przekaż przez telefon dane i zabierzmy się do jakiejś pracy. Gdy przejeżdżali Tamizę po moście Waterloo, Sara powiedziała: - Zastanawiam się nad naszym tajemniczym mężczyzną. Jeżeli nie jest od Tony'ego, to co powiesz na twojego wuja? Egan pokręcił głową. - Pomyśl logicznie. Jack poznał cię dopiero po incydencie w metrze. - Masz rację - przyznała. - Byłam głupia. A dlaczego nie wspomniałeś o nim w czasie rozmowy z Jackiem? - Nie muszę mu o wszystkim mówić. Nie widzę takiej potrzeby - i zawsze opłaca się rriieć coś w zanadrzu. Poza tym facet na pewno jest 122 z Grupy Cztery. Villiers kłamie. Trzymanie cię pod obserwacją moźe mieć dla nich sens. Zjechał Mini Cooperem w boczną uliczkę niedaleko śluzy Camden, a potem skręcił w Water Lane. Stały na niej wiktoriańskie domy z tarasami, a przy trotuarze parkowało wiele samochodów. Egan wjechał w maleńkie podwórko przy ostatnim budynku stojącym nad samym kanałem. = To tutaj. - Wysiadł, podszedł do drzwi i zastukał. - W dawnych czasach był to dom pilotów rzecznych - wyjaśnił. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, o szpakowatych włosach i siwiejącej brodzie. Miał na sobie granatową, wełnianą kamizelkę z szalowym kołnierzem i niebiesko-białą muszkę. Na ręku trzymał ciemnobrązowego birmańskiego kota. Uśmiechnął się z radością. - Sean, mój drogi chłopcze. - Spróbował objąć go wciąż trzymając kota na ręku. - Gdzie się podziewałeś tyle czasu? - Załatwiałem zwolnienie z wojska. A teraz chciałbym cię przed- stawić pani Sarze Talbot z Nowego Jorku. - Bardzo miło mi panią poznać, pani Talbot. - Miał lekki, dość przyjemny akcent z Yorkshire. - A to jest Samson. Nazywam go tak dlatego, bo jest najsłabszym i najbardziej zwariowanym kotem w całej okolicy. - Ala.n, potrzebujemy twojej pomocy - zwrócił się do niego Egan. - Po to właśnie są przyjaciele - odparł Crowther. - Wejdźcie do środka, dobrze? Jago, który siedział w Land Roverze zaparkowanym nieco dalej, usłyszał większą część rozmowy. Potem przycisnął guzik dekodera na samochodowym telefonie i połączył się ze Smithem. W ciągu dziesięciu minut Smith zadzwonił do niego. - Jak minął weekend? - zapytał Smith. - W porządku. Spędzili ten czas próbując przerobić ją w supergirl. Nieomal utonęła w bagnach, kiedy zaskoczył ją przypływ. Na szczęście byłem w pobliżu i w ostatniej chwili udało mi się ją wyciągnąć. - Widziała pana? - Jedynie przez chwilę. 123 -- Nie podoba mi się to. - Nie można mieć wszystkiego naraz, mój stary. Polecił mi pan, żebym zadbał; aby nic się nie stało ani jej, ani Eganowi. Może to pana zainteresuje, iż jest on przekonany, że pracuję dla Grupy Cztery. - To już coś. Gdzie pan jest teraz? - Water Lane, w Camden. Odwiedzili Alana Crowthera, który kierował badaniami komputerowymi w D 15. Posłucham ich i zatelefo- nuję, jeżeli wyniknie coś nowego. Salonik Alana Crowthera był niewielki. Umeblowany był przede wszystkim wiktoriańskimi meblami, a na ścianach wisiały dwa obrazy Atkinsona Grimshawa - oba z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Na jednym, przedstawiona była noc na Embankment, na drugim most Tower w świetle księżyca i płynąca w dół rzeki barkentyna. - Są naprawdę wspaniałe - stwierdziła Sara. Crowther, który siedział na kanapie przy oknie i czytał zawartość koperty, nie od- powi~ział. Wreszcie podniósł wzrok i popatrzył na siedzącego na- przeciwko Egana, a potem na Sarę. Na jego twarzy malował się smutek. ~ Bardzo pani współczuję, pani Talbot, naprawdę. .- Trudno zrozumieć taką potworność. - Niestety, nie mnie. - Odwrócił się do Egana. - Cóż więc się dzieje? Powiedz mi o wszystkim. - Egan przedstawił mu wydarzenia ostatnich dni. Kiedy skońćzył, Crowther zapytał: - W czym więc mogę wam pomóc? - Ludzie mojego wuja starają się zdobyć informacje, ale ty mógłbyś za.łatwić nam parę dojść na skróty. - W jaki sposób? - W gabinecie za tamtymi drzwiami masz jeden z najlepszych prywatnych systemów komputerowych w Londynie. Jesteś królem ha- ckerów piratów komputerowych, włamujących się do systemów infbr- macyjnych. Załatw dojście do głównego banku informacji Grupy Czteny. Włam się. Zrób có trzeba. Po prostu wydobądź stamtąd wszystko; co mają na ten temat. Mogą tam być szczegóły, które Villiers ukrywa. - Ferguson - poprawił go Crowther. - Tony to porządny facet, Seanic, ale jak my wszyscy musi robić, co mu każą. - Ty nie muśisz - odpowiedział Egan. - Pokazałeś im figę. = Istnieje coś takiego jak Ustawa o tajemnicy państwowej. Wyrok, jaki grozi za ten numer, może być dość wysoki. 124 i - Znam komputery -- rzekła Sara. -- Pracuję na Wall Street. Przypuszczałam, że nie sposób włamać się do systemu o tak wysokim stopniu zabezpieczenia jak ten, którym dysponują. A jeżeli się to uda, to czy ich programy alarmowe tego nie wykażą? - Oczywiście - odparł. - Ale są sposoby, żeby je obejść. - Przecież to on sam zmontował im ten cholerny system - wyjaśnił Egan. - Daj spokój, Alanie. Po tym, co te skurwysyny ci zrobiły, nie masz wobec nich żadnych zobowiązań. - Jego pochylona nad Crow- therem twarz była pełna napięcia. - Twoja rodzina. Czy muszę ci o tyrn przypominać? - Nie - odrzekł ponuro Crowther. - Ale odmówiłem za nich kaddish już dawno temu. Życie toczy się dalej, mój młody przyjacielu. - Odwrócił się do Sary. - Nie wiem, czy pani się orientuje, ale moja żona, a więc i moi dwaj synowie byli Żydami. Sara poczuła nagle obrzydzenie do całej tej sprawy. - Przepraszam, panie Crowther. To wszystko jest niewłaściwe. Dosyć już pan wycierpiał. Dlaczego wplątujemy pana w moje sprawy? - Odwróciła się do Egana. - Chodźmy. - Nie, proszę poczekać -- zatrzymał ją Crowther. - --- Kiedyś Edmund Burke powiedział, że jedyną rzeezą potrzebną do triumfu zła jest bezczynność dobrych ludzi. - Wstał. - Kimże jestem, aby podważać zdanie Edmunda Burke'a? Przejdźmy obok. Gabinet miał ściany zastawione sięgającymi do sufitu regałami pełnymi książek, a w jednym końcu znajdował się zespół komputerów o tak wysokim stopniu komplikacji, z jakim Sara jeszcze się nie zetknęła. - To oszałamiające - powiedziała: - Większość tego skonstruowałem sam. - Crowther zajął miejsce przy klawiaturze. - A teraż siedźcie cicho. To może potrwać. Zrobili, jak kazał. Panowała cisza, w której słychać było jedynie pomruk aparatury i ledwo słyszalne postukiwanie klawiszy. Po jakichś dziesięciu minutach Crowther mruknął z zadowoleniem. - Dostałem się. A teraz zobaczymy, co oni tam mają. Pojawiło się nazwisko Erica Talbota, zbiór danych, a potem fakty związane ze sprawą. Odnotowane było użycie burundangi, nazwiska innych ofiar w Paryżu, Sally, a następnie uzupełniający fragment dotyczący zabitych w Ulsterze rewolwerowców z IRA. - Czy w zastrzeżonej części pliku ~nie ma żadnej informacji na temat ewe~tualnego sprawcy? - zapytał Egan. ' 125 Crowther pokręcił głową. -- - Nie. Wyrażono jedynie pogląd, że nie jest to robota UVF. Niewykluczone, że to Czerwona Ręka Ulsteru albo jakaś inna ekstremistyczna grupa. --- Jesteś pewien, że nie ma żadnej zastrzeżonej informacji umiesz- czonej pod inną nazwą kodową? - Całkowicie. - Crowther wrócił do pracy. - No proszę. Jedyny godny uwagi fragment nie umieszczony w materiałach przesłanych pani przez Villiersa. Greta Markovsky. Studentka Cambridge, wiek dwadzieścia jeden lat. Używa heroiny. Podejrzewana przez policję, że jest również naganiaczką. Najwyraźniej bliska przyjaciółka pani pasierba. Egan zapoznał się z wyświetlonymi na ekranie danymi. - Spójrz na to. Ona i Eric zostali w ubiegłym roku zwinięci za posiadanie narkotyków na tym samym przyjęciu. - Gdzie jest teraz? -- zapytała Sara. - Grantley Hall, tuż za Cambridge, przy drodze na Ely. To ośrodek odwykowy. Znajduje się pod opieką psychiatry - doktor Hannah, Gold --- powiedział Crowther. - Czy może nam pomóc? - zwróciła się do Egana Sara. - Jest tylko jeden spo~ób, żeby się dowiedzieć. Alanie, jesteś nieoceniony - powiedział do Crowthera. - Jedziemy. Następny przy- stanek Cambridge. - Ujął Sarę za rękę i pociągnął w stronę drzwi. - Będę w kontakcie. - Mazel Tov! -- zawołał Alan Crowther w ślad za wychodzącymi. Jago był już w drodze. Wyruszył natychmiast, gdy usłysza.ł nazwisko Grety Markovsky i zaraz połączył się ze Smithem. Po paru minutach telefon w samochodzie zadzwonił. - Mamy kłopoty - powied7iał Jago. - Wykopali Gretę Markovsky. - W jaki sposób? - Crowther włamał się do pamięci komputera Grupy Cztery. Była tam. Pacjentka w Grantley Hall za Cambridge. - Nie chcę, żeby mówiła -- stwierdził Smith. . - Nie będzie. Jestem już w drodze i mam nad nimi przewagę. Jago odłożył słuchawkę, przy następnym zakręcie wjechał na auto- stradę i z pełną szybkością ruszył.na północ. 126 Gdy Mini Cooper znalazł się na Kentish Town Road, Sara odezwała się: - Zastanawiam się, co zrobimy, jeżeli nie pozwolą nam z nią porozmawiać? - Będziemy rozwiązywać problem, kiedy wyniknie -- odparł Egan. - Zobaczymy, jak twój zaatlantycki urok podziała na doktor Gold. Rozumiesz? Musisz z nią porozmawiać jak kobieta z kobietą. Skoncentrował uwagę na prowadzeniu samochodu. Otworzyła toreb- kę, aby odnaleźć papierośnicę i natknęła się na Walthera. Jej dłoń ujęła kolbę. Było to dziwne uczucie. Zadrżała, wyjęła papierosa i usiadła wygodnie zaciągając się nerwowo. Jago dojechał do Cambridge we wspaniałym czasie i przemknął przez miasto zatrzymując się jedynie przy małej kwiaciarni na przedmieściu, w której kupił tuzin czerwonych róż. Wybrał kartę z wydrukowanym napisem: Wra~aj .szybko do zdrowia i dopisał na dole: Dla Grety, z milością. Cała operacja zajęła mu nie więcej niż trzy minuty. Potem pojechał dalej. Odnalazł Grantley Hall bez kłopotów. Był to dwór z przylegającym do niego rozległym terenem. Dojechał do niego aleją i postawił Land Rovera na parkingu z boku budynku. Zdjął anorak, podwinął rękawy koszuli, wyjął okulary przeciwsłoneczne ze schowka na rękawiczki i założył je. Trzymając bukiet róż zbliżył się do znajdujących się w portyku drzwi i wszedł do środka. Znalazł się w wielkim, chłodnym holu wyłożonym czarnymi i białymi kafelkami. Przed nim widniały szerokie schody, a w prawo i lewo prowadziły korytarzę, Siedzący przy biurku portier w czapce z daszkiem i niebieskim uniformie popatrzył na niego pytająco. Jago odezwał się wesoło: - Kwiaciarnia Bankouse. Czy tu przebywa panna Greta Markovsky? - Umyślnie mówił cockneyem. Portier sprawdził w leżącym przed nim spisie. - Markovsky. Tak, jest tutaj. Pokój piętnaście, pierwsze piętro. - Co mam zrobić? Zanieść jej? - spytał Jago. - Nie ma mowy, synu, wszyscy są pozamykani. To w większości ćpuny. Mają w sobie tyle tego, że im uszami wyłazi. - Nie zalewa pan? - powiedział Jago. Po schodach zeszła pielęgniarka w białym uniformie prowadząc wychudłą, siwą kobietę w nocnej koszuli. Portier odpowiedział: - Zostaw kwiaty tutaj. Dopilnuję, żeby je dostała. 127 - W porządku. - Jago położył róże na biurku, zerknął w korytarz po lewej stronie i zobaczył drzwi na jego końcu. - No, to do widzenia. - Portier już wrócił do swojego czasopisma. Jago wyszedł, przeszedł przez parking i okrążył róg budynku. Na ścianie wisiały drabinki przeciw- pożarowe, ale on odnalazł drzwi, których szukał. Otworzył je, wszedł do środka i znalazł się w końcu widzianego z holu korytarza. Po prawej stronie znajdowały się schody. Najprawdopodobniej była to klatka schodowa dla służby pochodząca jeszcze z dawnych czasów. Ruszył w jej kierunku, gdy dostrzegł otwarte drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył pomieszczenie z bielizną. Obok prześcieradeł, kocy i ręczników znajdowała się tam również sterta białych, starannie złożonych fartuchów. - Bardza ini to na rękę - powiedział cicho. Nałożył fartuch, wyszedł i pospieszył schodami na pierwsze piętro. Gdy otworzył drzwi na górze, znalazł się znowu w długim korytarzu. Panowała w nim cisza, tylko z oddali dobiegały niewyraźne dźwięki muzyki. Zaczął iść pewnym krokiem, zatrzymując się jedynie na chwilę przy niewielkim odgałęzieniu prowadzącym do oszklonych drzwi, nad którymi widniał znak wyjścia ewakuacyjnego. Zręcznie je otworzył, stanął na stalowym pomoście i przechyliwszy się przez poręcz spojrzał na położony niżej wybrukowany dziedziniec. Wrócił na korytarz i podszedł do pokoju numer piętnaście. Zza drzwi dobiegało stłurnione łkanie. Jago nabrał głęboko powietrza, odsunął rygiel zamykający drzwi od zewnątrz i wszedł do środka. Skulona w kącie dziewczyna była na bosaka i miała na sobie biały, płócienny chałat. Siedziała z głową opartą na kolanach, jej ręce zwisały bezwładnie. Gdy uklęknął obok niej, uniosła powoli głowę. Oczy miała głęboko wpadnięte i na wpół przezroczystą skórę, przez którą nieomal widać było kości. - Greta? - zapytał łagodnie. Zwilżyła językiem suche wargi. - Kim pan jest? - wyszeptała ochrypłym głosem. - Przyszedłem zabrać cię do domu, kochanie. - Podniósł ją. - Do domu? - Tak, tędy. Pokażę ci. - Jago objął ją ramieniem i wyprowadził na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Przeszli kilka kroków. Potem wprowadził ją do bocznego korytarza i otworzył drzwi ewakuacyjne. - Chodź tędy, kochanie. Wyszła na pomost i stanęła bez ruchu. Wiatr opinał na jej ciele płócienny chałat. - Niedobrze W i ~ jęknęła. 128 Stanął z tyłu, otaczając ją ramionami i pocałował delikatnie w kark. - Wiem, kochanie, i będzie lepiej, jeżeli skończymy z tym od razu. Pochylił dziewczynę do przodu, opierając dłoń między jej łopatkami i przerzucił ją przez balustradę. Gdy spadła na dziedziniec, był znowu wewnątrz budynku i zbiegał po tylnych schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zerwał biały fartuch i zarzucił go na pierwszy z brzegu wieszak. Dobiegły go okrzyki z tyłu budynku i kiedy siadał za kierownicą Land Rovera, rozległ się dzwonek alarmowy. Ruszył główną aleją, ale zwiększył prędkość dopiero, gdy wyjechał na główną drogę. Sięgnął pó papierosa pewną ręką, zapalił go, a potem nakręcił numer kontaktowy. Po jakimś czasie odezwał się Smith: - Udało się? - Jak po maśle. Nie mogło być lepiej. - Jest pan pewien? - Zna pan stare powiedzonko? - zapytał Jago. - Kanarki nie śpiewają, szczególnie martwe kanarki. Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł Mini Coopera nadjeżdżającego przeciwną stroną szosy. Spojrzał w ich stronę, kiedy go mijali, a potem patrzył w ślad za nim w lusterku wstecznym. - Za późno, Saro - powiedział. - O wiele za późno. - I pojechał dalej w stronę Cambridge. Kiedy Egan i Sara Talbot weszli do głównego holu Grantley Hall, trzy siostry pchały korytarzem wózek z ciałem okrytym prześcieradlem. Lekarka w wieku około trzydziestu pięciu lat w białym kitlu, zc. słuchawkami wiszącymi na szyi, szła tuż za nimi. Ciemne włosy miała upięte w kok, co razem z okularami w złotej oprawce nadawało jej dość surowy wygląd. - Sala operacyjna numer jeden - powiedziała. - I niech tam leży do chwili przyjazdu policji. Odwróciła się w stronę biurka, wyjęła pióro i zrobiła notatkę w trzymanej w ręku teczce z dokumentami. Portier odezivał się do Sary i Egana: - Słucham, czym mogę służyć? - Czy możemy się widzieć z doktor Gold? - spytała Sara. Kobieta przy biurku odwróciła się. - Jestem Hannah Gold. - Nazywam się Egan - wtrącił się Sean. - A to pani Sara Talbot. 5 -- Cras w piekle 129 Mamy nadzieję, że zechce pani zamienić z nami kilka słów na temat Grety Markovsky. - Macie państwo pecha - powiedział ponuro portier. - Minęliścic się z nią o jakieś dwadzieścia minut. - - To wcale nie jest śmieszne, Alfredzie - powiedziała doktor Gold. - Proszę~tędy. -- Poszła korytarzem i otworzyła drzwi prowadzące do gabinetu. Usiadła za biurkiem. - Proszę spocząć. Co mogę dla państwa zrobić? - Przyjechałiśmy w sprawie Grety Markovsky - rzekła Sara. - Czy mogGbyśmy się z nią widzieć? - Obawiam się, że już ją państwo widzieliście - odparła doktor Gold. - Była na wózku, który minął państwa w holu. - Co się stało? - spytała z przerażet~iem Sara. - Wygląda na to, że ktoś zapomniał zamknąć rygiel w drzwiach. Oczywiście, przeprowa~izimy w tej sprawie dochodzenie. Spadła z drabinki przeciwpożarowej z wysokości pierwszego piętra na dziedziniec. Pocie- szające jest tylko to, że zginęła na miejscu. - Czy to był wypadek, czy samobójstwo? = Nigdy się tego nie dowiemy. Była bardzo chora. Zupełnie możliwe, ~ po wyjściu na pomost po prostu straciła równowagę i przeleciała przez balustradę. Wysokość mogła wywołać u niej zawrót głowy. Z drugiej jednak strony, u tego rodzaju pacjentów samobójstwo jest dość częstym przypadkiem. Pierwszej nocy po przywiezieniu jej tutaj usiłowała podcaąć sobie żyły. - Zdjęła okulary i zaczęła przecierać je bibułką. - Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego państwo interesujecie się tą sprawą? Sara spojrzała na Egana. Skinął głową. Wzięła więc kopertę z torebki i podała lekarce. Hannah Gold wyjęła dokumenty i przeczytała szybko. Gdy umieszczała je z powrotem w kopercie i oddawała Sarze, jej twarz pozostawała bez wyrazu. - Chee pani przez.to powiedzieć, że istnieje związek iniędzy śmiercią pani pasierba a Gretą? - W ubiegłym roku oboje stawali przed sądem oskarżeni w tej samej sprawie o narkotyki - odparła Saaa. - Ale to powinno chyba interesować raczej policję? = Oczywiście - wtrącił zręcznie Egan. - Fo prostu wszystko wydaje się toczyć dość powoli, a pani Talbot ze zrozumiałych względów jest zainteresowana sprawą. Miała nadzieję, że ta Markovsky zechce wyjaśriić niektóre biale plamy. 130 - Bardzo mi przykro - stwierdziła doktor Gold. - Nawet gdybym cokolwiek wiedziała, uważałabym za niewłaściwe udzielanie informacji w tej kwestii. Jest to sprawa etyki zawodowej, zaufania pacjenta do lekarza. - Oczywiście - Sara wstała. - Rozumiem to doskonale. - Odprowadzę państwa - powiedziała Hannah Gold. Towarzyszyła im, gdy azli długim korytarzem i zatrzymała się na schodach przed głównym wejściem. - Proszę posłuchać, pani Talbot - rzekła. - Ta dziewczyna była bardzo chora, kiedy przywieziono ją do nas po bardzo silnym przedawkowaniu heroiny. Wiełe mówiła, najczęściej bez związku. O dzieciństwie, matce, tego rodzaju rzeczach. To, że została wykorzystana przez własnego ojca, wcale nie ułatwiało sytuacji. - Straszne - pokręciła głową Sara. - Obawiam się, że to, co państwu powiem, niewiele pomoże. Ale ani razu w czasie seansów terapeutycznych nie wymieniła Eńca Talbota. Mam notatki. Przypomniałabym sobie. Sara uścisnęła jej rękę. - Dziękuję, była pani bardzo miła. -. Szalenie mi przykro, pani Talbot. Żal mi jej i bardzo żal mi pani. Stała na stopniach, patrząc za nimi, gdy szli w stronę zaparkowanego samochodu. Wsiedli do Mini Coopera. = A więc to już wszystko? - zapytał Egan. -~- Tak - odparła. - Z całą ptwnością wszystko. Kolejny ślepy zaułek. Wracamy do Londynu, Seanie. - Odchyliła się na siedzeniu i zamknęła oczy. Gdy wrócili na Lord North Street, padał jednostajny, zimny, lis- topadowy deszcz. Jago, który był już w swoim mieszkaniu, zobaczył, jak przyjeżdżają i wchodzą do środka. Siedział w fotelu przy oknie, skąd mógł obserwować i słuchać. Sara powiedziała zmęczonym głosem: - Pójdę zrobić herbatę - i wyszła do kuchni. Egan stał przy oknie. Zapalił papierosa, kaszlał trochę przez chwilę, a potem odwrócił się w stronę stolika bibliotecznego. Na szczycie sterty książek leżał oprawny w niebieski marokin pamiętnik Eńca. Sean usiadł na ławie przy oknie i zaczął przerzucać kartki zapisane po łacinie równym, starannym pismem. Próbował tu i ówdzie odczytać poszczególne zdania. W pewnym mom~ncie zastygł w bezruchu, patrząc 131 z niedowierzaniem na jedną ze stronic. Potem wyprostował się. W tej samej chwili weszła Sara niosąc tacę. - Co się stało? - zapytała stawiając ją na stoliku. - Jest tu, na tej stronie. Sama zobacz. - Egan podał jej dziennik. - Greta Markovsky. Ze zdziwieniem wzięła pamiętnik z jego rąk. Jeszcze go nie przeczytała, była zbyt przygnębiona. Ale teraz usiadła i zagłębiła się w lekturu. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek prry drzwiach wejściowych. Egan wyjrzał i zobaczył stoj~cego na, stopniach Jacka Shelleya w beżowym płaszczu narzuconym na ramiona. Przy krawężniku stał Rolls-Roycx. Jago poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę, i gdy wrócił do okna, zobaczył Shelleya wchodzącego do domu. Szybko odstawił filiżankę i podkręcił siłę głosu odbiornika. W holu Shelley powiedział Seanowi: - Wciąż nie zrobiliśmy żadnego postęptt. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, co się dzieje. - A nam się udało - stwierdził Egan. - Odkryliśmy, że Eric miał przyjaciółkę, naganiaczkę, która stawała razem z nim przed sądem w sprawie o narkotyki. Nazywała się Greta Markovsky. Pojechaliśmy do ośrodka odwykowego koło Cambridge, żeby się z nią zobacżyć. - I Qo? - zapytał z ożywieniem Shelley. - Wykończyła śię. Wyfrunęła z pomostu drabinki przeciwpożarowej, ale właśnie odnaleźliśmy jej nazwisko w dzienniku, który prowadził Eric. - W dzienniku? - Tak.. Pisał dziennik po łacinie. Studiował w Cambridge filologię klasyczną. - Z tą łaciną rzeczywiście miał cholernie dobry pomysł - powiedział Shelley. - Będziemy musieli znaleźć jakiegoś pieprzonego profesora, żeby nam to przetłumaczył. -=- Prrypadkiem pani Talbot zrobiła w Radcliffe dyplom z łaciny i greki. Weszli do saloniku i stojąca przy oknie Sara spojrzała na nich blada ż podniecenia. - Wszystko tu jest - rzekła. - Każdy cholerny szczegół. Odłożyła dzieńnik trzęsącymi się rękami i Shelley otoczył ją opiekuńczo ramieniem. - Niech pani usiądzie. Proszę się uspokoić i opowiedzieć nam wsrystko. 132 - Greta Markovsky zwerbowała go jako kuriera narkotyków i zao- patrzyła w fałszywy paszport na nazwisko George'a Walkera. Wy- stępowała w imieniu człowieka, którego nazywała „panem Smithem". Shelley zmarszczyl brwi. - Cóż, to nazwisko nic mi nie mówi. Prosz~ dalej. - Miał się udać do Paryża. Do kawiarni nad Sekwaną niedaleko rue de la Croix, która nazywa się „La Belle Aurore". - Było to ostatnie miejsce, gdzie go widziano żywego . - dodał Sean. - Prowadzi ją kobieta, która nazywa się Marie jakaś tam. Dała mu kieliszek koniaku i odprawiła z paroma adresami, pod którymi mógł znaleźć jakiś nocleg. Ale w raporcie nie wspomniano, że pytał tatn o dziewc2ynę o imieniu Agnes. Miał jej powiedzieć, że przysyła go pan Smith. Na chwilę zapadła eisza, a potem Shelley oznajmił ponuro. - A więc następny przystanek - Paryż. - Czy oznacza to, że pojedzie pan z nami? - spytała Sara. - Nieeh mnie pani spróbuje powstrzymać. - Sprawiał wrażenie, że pulsuje w nim zwierzęca witalność. - Poza tym mam tam kilka przydatnych znajomości. Dawno temu spędziłem w Paryżu rok, czekając, żeby uporządkowano tu pewne sprawy. - Egan próbował mu przerv~rać, ale Shelley ciągnął dakj: - Nie sprzeczaj się. Na przykład będziemy potrzebowali na miejscu paru pukawek. Obecnie przez kontrolę na lotnisku nie da się nic przenieść. - Spojrzał na zegarek. - Dobra, wrócę do biura. Ixpiej niech pani spakuje jakąś torbę, kochana. - Poklepał Sarę po ramieniu. - Proszę się nie obawiać, załatwimy to. Skinął na Egana i wyszli razem do holu. Sara otworryła torebkę i wyjęła Walthera. Jak powiedział Shelley, nie sposób ptzxnieść tego przez kontrolę. Przez chwilę ważyła go w ręku, czując dziwne, nieoczeki- wane podniecenie. Zła na samą siebie podeszła do sekretarzyka, otworzyła jedną z szuflad i włożyła pistolet do środka. Dziwne, ale miała wrażenie, jakby próbowała go ukryć przed samą sobą. Shelley otworzył drzwi wejściowe i skierował się do Rollsa. Varley siedział z przodu i Shelley powiedział Seanowi: - Wejdź na chwilę do środka. - Dobrze. Usiedli z tyłu i Jack przycisnął guzik, który uruchamiał mechanizm podnoszący szybę oddzielającą ich od Varleya. - Nie jectem pewien, ezy 133 ona powinna jechać, ale jeżeli spróbujemy powiedzieć „nie", pewnie zrobi nam pi~ekło. - Z calą pewnością: Shelłey podniósł słuchawkę samochodowego telefonu i nakręcił swój numer. Z drugiej strony natychmiast odebrano telefon i odezwał się Frank Tully. - Frank, jadę do domu - oznajmił Shelley. - Zatelefonuj do British Airways i zamów trzy miejsca na lot do Paryża. - Na który, Jack? - zapytał Tully. - Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Daj nam, powiedzmy, dwie godziny na dojazd do Heathrow i wzięcie biletów.. Znajdź jakiś lot, który startuje mniej więcej o tej porze i zapakuj mi podręczną torbę. Potem wyjmij mi z szuflady biurka czarny notes, ten ze specjalnymi adresami. Odszukaj w nim paryski telefon Pierre'a Duponta. Zadzwoń do niego. Mówi po angielsku. Powiesz mu, że Jack Shelley wpadnie do niego wieczorem i spodziewa się, że Pierre wyposaży go w, narzędzia. Będę w domu za dwadzieścia minut. Odłożył słuchawlCę. - Dobrze się bawisz, co? - stwierdził Sean. - Masz cholerną rację, synu. Dostatxemy tych skurwysynów. A teraz ruszajmy. $potkamy~się na Heathrow. Gdy telefon zadzwonił, Jago natychmiast podniósł słuchawkę. - Co się dzieje? - zapytał Smith. Jago zwięźle i szybko przekazał mu wiadomości. O dzienniku i o tym, co zawierał; o Jacku Shelleyu i o wszystkim pozostałym. - Wygląda na to, że jak określają to Amerykanie, siedzimy w gównie po uszy, starusz- ku - oznajW ił. - Wcale nie, jeżeli zachowamy spokój. Z Heathrow jest wiele samolotów do Paryża. Powiedział pan, że lecą. British Airways? Tp Terminal Czwarty. - Zgadza się. - Poleci pan Air France. Odlatują z Terminalu Drugiego, prawda? Będzie pan tam za godzinę. Niech pan zadzwoni z Heathrow do Valentina i Agnes i uprzedzi ich, czego mają się spodziewać. - I co sip stanie, jeżeli zaczną brykać - dodał Jago. - Nie zaczną, zbyt wiele z tego mają - stwierdził Smith. - Czy w dalszym ciągu chce pan, żebym z Sarą Talbot i Eganem postępował w rękawiczkach? - Stanowczo tak. 134 - A może mógłbym dla pana sprzątnąć Shelleya? - spytał wesoło Jago - Rzecz w tym, że facet zaczyna być dość kłopotliwy. - Niech się pan stuknie w głowę. Jeżeli zastrzeli pan Jacka Shelleya, będziemy mieli na karku pół londyńskiego podziemia. Zrobią to dla samej zasady. Shelley jest narodową instytucją. - W porządku, ale może mógłbym go choć trochę postrzelić? - zapytał Jago. -- Żeby dać nauczkę innym. Czyż nie tak mówią Francuzi? - Niech pan działa zgodnie ze swoim wyczuciem i r,ałatwi sprawę jak należy. Otrzyma pan za to następną dużą premię. . - To brzmi w moich uszach jak muzyka - odpowiedział Jago. - Pieniądze, brudne pieniądze, jak mawiała moja szkocka niania. Kiedyś mnie zgubią. Odłożył słuchawkę. Trzy minuty później schodził do podziemnego 8araźu. Kiedy wyjechał Spyderem na ulicę, Mini Cooper wciąż stał przed domem Sary Talbot. Minął go uśmiechając się lekko. Gdy Sara zeszła po schodach, Egan rozmawiał pnxz telefon z Alanem Crowtherem przekazując mu najnowsze informacje: - Czy chciałbyś, żebym coś dla ciebie zrobił? - spytał Crowther. - Tak, załatw sobie dojście do każdego istotnego systemu, jaki ci przyjdzie do głowy. Nie tylko D 15, ale i Centralne Archiwum Scotland Yardu. Zobacz, czy mają tam coś o tym panu Smisie. - Niezbyt wiele punktów zaczepienia. Nazwisko tak pospolite, jak tylko można to sobie wyobrazić. - Ale bardzo niepospolity człowiek, jeżeli się nie mylę. Muszę już lecieć, Alanie. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sary. - W porządku, niszamy. Wygląda na to, że tym razem istotnie do czegoś dojdziemy. Rozdział dziewiąty W Paryżu Jago siedział w „La Belle Aurore" z A,gnes i Valęntinem w sali od podwórza. - Mogą być kłopoty - rzekł Valentin. - Duże kłopoty. - Nie będzie żadnych, jeżeli wszystko rozegra się prawidłowo - odparł Jago. - Mają tylko jedną nową informację. Że ohłopak przyszedł tu, powołując się na pana Smitha i pytając o Agnes. Nie mają nawet pojęcia, że istniejesz, Valentin. - No to, co pan proponuje? - zapytał F.rancuz. - Cóż, zobaczmy, co tu mamy. Agnes, notowaną prostytutkę, która robi wszystko, co każe jej alfons: - Nie rozumiem. - Ale zrozunuesz. - Jago otworzył egzemplarz „Paris Soir". - Na stronie siódmej mamy informację o dochodzeniu w sprawie śmierci niejakiego Henriego Leclerca, zabitego w ubiegłym tygodniu w czasie strzelaniny z policją. . . Valentin roześmiał się ochryple. - Dość dobrze znałem tego sukinsyna. - Napisano tu, że Leclerc był znanym gangsterem z wyrokami za napady z bronią w ręku, handel narkotykami i stręczycielstwo. Podano nawet jego adres na Montmartrze. - Ale co to ma wspólnego z nami? - spytała Agnes. - Nie pojmujesz? Byłaś jedną z jego dziewczyn. Powiedział ci, żebyś tej nocy czekała tutaj na chłopaka nazywającego się George Walker, który powoła się na tajemniczego pana Smitha. Wtedy miałaś dać chłopakowi adres Leclerca i wysłać go do niego. - Jago wzruszył iamionami. - Był to cały twój udział w tej sprawie. Koniec historii. 136 Byłaś po prostu jedną z poules Leclerca, który zlecił ci wykonanie drobnej przysługi. A przecież wy, jak wszystkim wiadomo; zawsze robicie, co się wam każe. Agnćs popatrzyła na niego z podziwem. - To dobre. Bardzo dobre. Jago spojrzał na Valentina. - Zgadzasz się? Valentin pokiwał wolno głową. - Agnes ma rację. To ma ręce i nogi. - Oczywiście, że ma. Nasi przyjaciele będą szukać wiatru w polu i zaprowadzi ich to w ślepą uliczkę, bo Lxlerc nie żyje. - Dopił swój koniak i wstał. - Dobrze, zobaczymy się później. Mam jeszcze to i owo do zrobienia. - Wyszedł z kawiarni. - To chyba załatwia sprawę? - spytała Agnćs. - Nie, do cholery. - Valentin nalał sobie następny kieliszek koniaku i skrzywił się. - Jeżeli coś tu nawali, Agnes, to my oboje, a nie ten mądrala, nadstawimy tyłka. A po nim r~awet śladu nie będzie. - Potarł nie ogolony podbródek. - Nie, lepiej pozbyć się ich raz na zawsze. Nie pieprzyć się z tym. - Ale jak to zrobimy? - szepnęła. Pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się: - A co byś powiedziała na takie rozwiązanie? Kiedy się tu zjawią, powiesz im o mnie. Powiesz, że wysłałaś tamtej nocy chłopaka, żeby się ze mną spotkał w mojej melinie. - We młynie? Fourniers? - Właśnie. Będziemy tam na nich czekać z paroma chłopakami. Oczywiście odpowiednio przygotowani. Nasi przyjaciele z Londynu nawet nie zdążą pisnąć. - Jago to się nie spodoba. - Jago może mnie pocałować w dupę. W odpowiedniej chwili załatwimy i jego. - A Smith? - Będzie potrzebował kogoś w Paryżu, no nie? A mamy już punkt zaczepienia, o którym nie wie ani on, ani Jago. Wiemy o tym miejscu w Kent. O Ogrodzie Wiecznego SpoczSmku Deepdene. , Powoli skinęła głową. - To sprytne, Valentin. Muszę ci to przyznać. - Jasna sprawa. Trzeba tylko, żebyś odegrała swoje życiowe przed- stawienie, kiedy się tu zjawią: A bądźmy szczerry, cheri, robisz to w łóżku od lat. - Pocałował ją, zadowolony z siebie. - Potem porozmawiamy z Marie. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i przynieś mi jeszcze jeden koniak. 137 Dochodziła siódma, kiedy taksówka z lotniska zakręciła w rue de la Forge i zatrrymała się przed dużym sklepem. z oknami wystawowymi po obn stronach wejścia. W oświetlonych witrynach, za zabezpixzający~ai kratami widać było kolekcję dzieł sztuki.. Czarno-złoty napis nad drzwiami głosił po prostu: Pierre Dupont. Wysiedli i Jack Shelley podał kierowcy ~arść banknotów. , - Bonne chance, synu - powiodział do odjeżdżającego taksów- karaa. - No oóż, jesteśmy na miejscu. - Spojrzał na wywieszkę. - Pietre Dupont,~ antykwariusz nadzwyczajny - i nie tylko. -- Rzeczywiścłe zna się na antykach - powiedziała Sara spoglądając na wystawę: - Nie ma takiej rzecxy, na której ten facet by się nie znał. Tędy. - Shelley poprowadził ich w wąską uliczkę z boku sklepu i podszedł do drzwi zn~jdujących się w połowie długości budynku. Nacisnął dzwo- nek. - Kiedy był jeszcze dzieckiem, pracował jako rewolwerowiec dla Union Corse, takiej francuskiej mafii działającej w Marsylii. A potem poszedł po rozum do głowy. Uświadomił sobie, że umie myśleć. Ćhyba rozumiecie, -co chcę przez to powiedzieć? Obok drzwi znajdował się głośnik domofonu. - Qui est a? -= zapytał czyjś głos. - Jack Shelley, stary draniu. Drzwi otworzyły się. Mężczyzna, który ukazał się w wejściu, był niewielkiego wzrostu, miał mocno opaloną twarz, podstrryżone wąsy i ciemne, faliste włosy. Ubrany był w czarny, aksamitny smoking i spodnie. - Jack! Jakże się cieszę. Dawno cię nie widziałem. Zbyt dawno. - Mówił doskonale po angielsku. - Wyglądasz wspaniale. - Objął Sheileya i ucałował go w oba policzki. - Iiej, daj spokój z tymi żabojadzkimi bzduramil - zawołał Shelley. - I wiesz, co myślę o czosnku. Chciałbym ci przedstawić mego siostrzeńca Seana i panią Talbot. Dupont ujął jej rękę. - To wielka przyjemność, madame. - Niech paili na niego uważa - powiedział Shelley. - Nie znam nikogo, kto b~r tąk zawracał w głowach kobietom jak on. Szli przez sklep, który przypominał wnętrze jaskini Aladyna. Było w nim wszystko, poczynając od kompletnych zbroi samurajskich, na meblach w stylu Ludwika XIV kończąc. - Jakim cudem wyglądasz młodziej niż wtedy, gdy widziałem cię 138 dziesięć lat temu? - zapytał Shelley, gdy weseli do eleganckiego salonu, spełniającego również rolę biura. - Och, ma w tym swój udział domowe solarium; a oprócz tego muszę wyznać, że moje włosy zawdzięczają obecny kolor bardziej producentom kosmetyków niż matce' naturze. Ale wracajmy do interesów. Co konkretnie będzie wam potrzebne? - Na początek jakaś gablota. - W garażu stoi Citroen. Jest do waszej dyspozycji. - Poza tym chłopak i ja potrzebujemy wyposaienia. Nie ma sensu iść na poważną rozmowę o interesach z paroma twoimi wspó>xiomkami i próbować wywrzeć na nich wrażenie trzymając dwa wyprostowane palce w kieszeni. - Nie ma sprawy. - Dupont odsunął olejny obraz wiszący na ścianie i odsłonił sejf. Szybko pokręcił tarczą szyfrową i otworzył go. Przez chwilę grzebał w środku, a gdy się odwrócił, trzymał w ręku dwie sztuki ręcznej broni. Położył je na biurku. - Odpowiadają wam? Shelley pierwszy wybrał rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38 cala. - Doskonale. Zawsze marzyłem, żeby pobawić się w kowbojów i Indian. A co to takiego? Egan wziął do ręki czarno oksydowany pistolet. - To Makarow. Służbowy wzór w większości armii w Europie Wschodniej. Nie ma zbyt dużej siły rażenia, ale swoje zrobi. - Dobra. - Shelley wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza przeciw- desxczowego. - Tędy. - Dupont poprowadził ich przez kuch~ię, a potem kilkoma stopniami w dół do garażu w piwnicy. Stały w nim dwa samochody: Renault i czarny Citroen. - Chcesz, żebym z wami pojechał, Jack? - Nie, nie mieszaj się do tego. Ube~pieczaj tyły czy coś w tym rodzaju. - Odwrócił się do Sary. - Sądzę, że nie ma sensu prosić, żeby pani została? - A jak pan myśli? Wzruszył ramionami. - OK, ale proszę trzymać się z tyłu i nie wtrącać się. - Otworzył przed nią tylne drzwi samochodu. - To poważna sprawa, pani Talbot. Kiedy się w to bawi, to-trzeba się bawić na całego. To nie żadne koci, koći łapci. Jasne? - Rozumiem, panie Shelley. - Mam nadzieję. - Skinął głową Seanowi. - Ruszajmy. I 139 Zostawili Citroena po drugiej stronie niewielkiego nadbrzeża i przeszli przez ulicę do „La Belle Aurore". Światło padało z okien na mokre kocie łby~ Zajrzeli do środka. Zobaczyli, że lokal był pusty; tylko gruba Marie siedziała za barem. - Dobra - powiedział Shelley. - Wchodzimy. I proszę nie zapominać, pani Talbot, co pani powiedziałem. Niech się pani zachowuje tak, jak powiedziałem. Otworzył drzwi i wszedł pierwszy. - Dobry wieczór - powiedział skinąwszy głową. Usiedli wszyscy na barowych stołkach. - Czy mówi pani po angielsku, madame? - zapytał. ~ - Alei tak, monsieur. - Sądzę, że skoro należymy już do Wspólnego Rynku, znajomość angielskiego powinna być obowiązkowa dla wszystkich Europejczyków. ~4 teraz, zastanawiając się nad tą złotą myślą, może nam pani nalać trzy Pernody i wysłuchać, co moi przyjaciele mają pani do powiedzenia. Zmarszczyła z namysłem brwi, ale postawiła przed nimi trzy szklane- czki, dzbanek z wodą i butelkę Pernoda. - Nie rozumiem, monsieur. - W ubiegłym tygodniu - powiedziała Sara - nieda~eko stąd wyłowiono z Sekwany ciało młodego Anglika. W orzxczeniu sędziego śledczego są zeznania żandarma z nocnego patrolu, który powiedział, że widział, jak ten Anglik tu wchodził. - Kiedy panią przesłuchiwano = dodał Egan - powiedziała pani policji, że chłopiec sprawiał wraienie ehorego i azukał noclegu. Dała mu pani kieliszek koniaku oraz kilka adresów i odprawiła. - To. prawda, monsieur. Co za tragedia. Pamiętam to doskonale. - Wzdrygnęła się. - Ale powiedziałam jui policji wszystko, co wiedziałam. . - Ciekawe - rzekł Egan. - Widziałem raport policyjny ze spisem wszystkiego, co znaleziono przy zmarłym. Ale adresów tam nie było. Uważam, że to dziwne. - Odwrócił się w stronę Shelleya. - A ty nie uważasz, że to dziwne? - Nie - odparł Shelley. - Niedziwne. Uważam, że to cholernie nieprawdopodobne. O północy zjawia się tu dzieciak, naćpany i taki chory, ie daje mu pani kielichś za darmochę. Pyta, gdzie mógłby przenocować i co, mam może uwierzyć, że nie zapisała mu pani tych adresów? - Proszę, monsieur - wyjąkała. - A w dodatku zapomniałaś powiedzieć policji o takim drobnym 140 szczególe, że chłopak podał hasło - rzekł Egan. - Powiedział, że przysła~.~q,I,fan Smith i że chce się zobaczyć z Agnes. -;.~q .- ~pn~a. - ~ Wł~nit -- powiedział Shelley. - Niezwykle popularna dziewczyna z tej ~.~Po prostu rozchwytywana. A teraz my chcielibyśmy się z nią zobacxlrć~ ~ - Ni~ znam nikogo o takim imieniu. Shellay wyjął rewolwer i pokazał jej. - Mógłbym ci pówiedzieć, że jeżeli vw pr~eaiągu pięciu sekund nie zaczniesz nam śpiewać o tej Agnćs, wpakuj4 ri kulę w lewe kolano. Ale amunicja jest kosztowna. - Włożył broń z powrotem do kieszeni. - Poszukamy. więc innego sposobu. Wyciągnął rękę za kontuar, schwycił ją za włosy i rozbił butelkę Pernoda o krawędź baru. Gdy uniósł ją do góry, ostre, poszarpane krawQBzie stłuczonej butelk.i znalazły się w odległości kilku cali od jej twarzy. . - Nie, monsieur! - wrzasnęła. Sara Talbot szarpnęła go za rękaw. - Panie Shelley, na litość boską. - Nie wtrącać się - warknął. Marie załamała się zupełnie. - Przyprowadzę ją, monsieur. Przy- prowadzę. Jest w sali z tyłu. Ukryty za kotarą Valentin trzymał Agnćs w talii. Widząc zbliżającą się Marie, szepnął: - Wiesz, co masz robić, cheri. Załatw to dobrze. Zobaczymy się wkrótce. - I wyślizgnął się przez tylne drzwi. Marie weszła za kotarę i stanęla, patrz,ąc pytaj$co. Agnćs skinęla głową.. Starsza kobieta odwróciła się i wróciła do baru. Dziewczyna podążyła za nią trzymając rękę na biodrze. Wyglądała dość wyzywająco w swej mini- spódniczce i czarnym, plastykowyrn pta,szczyku. - Monsieur? - zwróciła się do Shelleya. - Chciał się pan ze mną widzieć7 - Jesteś Agn~s? - zapytała Sara. - Owszem, madame. - Pewnej nocy w ubiegłym tygodniu przyszedł tu młody Anglik, który używał nazwiska George Walker. -- Może tak, a może nie - Agnćs wzruszyła ramionami. - Chyba nie pamiętam. - Szlifowała bruki tak długo, że jej padło na umysł. - Shelley schwycił ją za ramię. - Nie pieprz mi tu, ty mała kurewko. Kazano mu przyjść tutaj, powiedzieć, że jest od pana Smitha i zapytać o Agnes. 141 - Powiedz mu, cheri - rzekła szybko Marie. - Dla twojego własnego dobra. Ten facet to zwierzę. - Dobra. Tylko niech mnie pan puści. - Agnes odsunęła się i roztarła nadwerężone ramię. - Nie wiem, kim jest pan Smith. Pracuję dla alfonsa, który nazywa się Valentin. Powiedział mi, żebym przyszła tu tej nocy, kiedy miał zjawić się ten chłopak. Miałam go do niego przysłać a to wszystko, co wiem. - Dokąd? - spytał Egan. - Z drugiej strony nadbrzeża, dalej z biegiem rzeki, jest taki stary młyn. Nazywa się Fourniers. Valentin ma tam swoje biuro. Używa go do prowadzenia interesów. - Jakich? - zapytał Shelley. - .Nie wiem. Czasami tiefne samochody. - Wspaniale. .- Odwrócił się w stronę Sa.ry i• Egana. - A więc chodźmy zobaczyć się z tym palantem Valentinem, a ty, kochana - schwycił Agnes za ramię - pójdziesz z nami i weźmiesz udział w tej zabawie. Jago, który stał ukryty w mroku i obserwował „La Belle Aurore", zobaczył Valentina wychodzącego z bocznych drzwi i idącego szybkim krokiem przez nadbrzeże. - No proszę - szepnął. - Tego nie było w naszym scenariuszu. Kiedy Sara, Egan oraz Shelley, trzymający Agn~s mocno za ramię, opuśeili lokal i ruszyli w tym samym kierunku, pokręcił głową, odczekał chwilę, a potem podążył za nimi. A więc próbowali wyprowadzić go w pole. Przewidział jednak i to. - Biedny, stary Valentin - powiedział cicho. - Ale z ciebie głupi facet. Sekwar~ą przepłynął rzeczny tramwaj obwieszony kolorowymi swiateł- kami, ponhd ~wodą dolatywał z niego czyjś śmiech. Siedmiopiętrowy, stary młyn Fqurniers znajdował się w stanie daleko posuniętej ruiny. Okna były pozabijane deskami, tynk odpadał płatami. Cały budynek sprawiał posępne wraienie, choć trudno byłoby bliżej określić dlaczego. - Wiesz Go - rzekł Shelley do Egana. - Wydaje mi się, że to wszystko id~ie nam nieco- za łatwo: w Rozumiesz, o co mi chodzi7 -- 142 Odwrócił się w stronę Agnes. - Wcale niewykluczone, że ta krowa próbuje być niegrzeczną dziewczynką i szykuje nam jakiś kawał. -- Nie, monsieur, przysięgam - powiedziała Agnćs przerażonym głosem. - Dobra, wejdę od tyłu - powiedział Egan. - Wiesz - zwrócił się do Sary - jeżeli Jack ma rację, byłoby lepiej, gdybyś poczekała na zewnąttz. - Ale z drugiej strony, jeżeli wejdę razem z w~mi - powiedziała - to je41i ktoś istotnie oczekuje na nas w środku, poczuje się pewniej. - Mówiłem ci, że to sprytna dama, synu. A teraz naprzód. - Shelley, popychając AgnZs przed sobą, prxeszedł przez uliaę, kierując się w stronę wejścia. W dużej bramie znajdowała się niewiolka furtka używana kiedyś przez pracowników. Otworzyła się pchnięta ręic~ Agnes. Shelley wszedł za dziewczyną, a za nim Sara. Egan skręcił w boczną uliczkę i ściągnął w dół ewakuacyjną drabinkę z przeciwwagą. Wspiął się po niej szybko i na trzecim piętru znalazł rozbite okno. Wsunął rękę, otworzył zasuwkę od wewn~trz i wszedł do środka. Jago obserwował go z ciemności zalegającej uliozic~, a potem ruszył jego śladem. Egen znalazł się w wielkim, wypełnionym skrzyniami pvz~eszcaeniu magazynowym. Zbliżył się do drzwi, otworzył je i po~ wzd~ż zakurzonego pomostu. Położoną poniżej centralną halę o~ietlała- paje- dyncza żarówka. Stało tam kilka samochodów; a strome schodki prowadziły do oszklonego boks~i, w którym przy biurku siedzisł Valentin i'coś pisał. W plamie światła ukazał, się Shelley z obiema kobietami i w tej samej chwili Egan usłyszał jakiś szept i ledwie wyczuwalny ruch w mroku położionej piętro niżej galeryjki. Odwrócił się, zszedł szybko po schodach i z~ttrzymał się. Ktoś s~pnął: - Przygotuj się, Jules. -- Vs~lentin, jesteś tu71 - zawołała Agnes. Na galeryjce stali dwaj mężczyżni. Jeden z nich trzymał pistolet maszynowy Uzi, drugi półautomatyczną strzelbę. Egan zaszedł od tyłu człowieka z Uzi i z całej siły uderzył go kantem dłoni vv kark. Mężczyzna osunął si~ z Jękiem. - Jules, jesteś tam? - zapytał jego towarzysz. Egan nie odpowiedział, tylko mruknął coś cicho. Kiedy pytający zbliżył się na odp©wiednią-odla~ość, -kop~ął go w kroc,~e, a gdy tamten 143 pochylił się, rąbnął go kolanem w twarz. Stojący w ciemności na półpiętrze po drugiej stronie hali Jago widział wszystko dokładnie. - Bardzo dobrze, stary - szepnął. - Świetna technika. Valentin wyszedł z boksu i zszedł po schodkaćh w dół. - Kogóż to widzimy"1- rzekł i połaskotał Agnęs pod brodą. - O co chodzi? - O tQ chodzi, ty alfonsiaku dla ubogich - odparł Shelley - że jest parę spraw, które wymagają wyjaśnień. Takich jak obecna tu AgaZs, pewien dżentelmen, występujący jako pan Smith, i młody chłopak z Anglii, używający nazwiska George Walker. Agnes mi powiedziała, że przekazała go tobie. , Valentin poklepał ją po policzku. - Znowu byłaś niegrzeczna, cheri. H~dziemy musieli porozmawiać o tym później. r--~ Jedyną osob~, z którą będziesz rozmawiał, jestem ja - rzekł Shelley. - Ja i mój przyjaciEl. - Wyjął z kieszeni rewolwer. - Myli się pan, monsieur - roześmiał się Valentin. - Ja tu wydaję rozkazy, a nie pan. A właściwie, żeby być zupełnie ścisłym, moi przyjaciele i ja: -- Spojrzał do góry i gwizdnął. - Jules! Charles! - zawołał. Z cienia wyłonił się Egan i przeszedł przez halę. - On chyba mówi o dwóch facetach, których miał ukrytych tam na górze. Uzbrojonych w Uzi i strzelbę. Właśnie poszli spaó. Valentin odwrócił się i rzucił w stronę schodów, ale Shelley schwycił go za nogi i ściągnął na dół. - Ty gnojkul - warknął i przyłożył mu lufę Snith and Wessona do pleców. - Kim jest Smith? Gadąj albo rozwalę ci kręgosłup. - Nie, monsieur! - wrzasnęła Agnes. - Proszę, nięch pan tego nie robi. On nie wie, kim jest Smith. Ja też. Załatwiamy nasże sprawy z Jago. Tylko z Jago. - Kto to jest Jago? - zapytał Egan. - To diabeł, monsieur. Zawsze działa w imieniu Smitha. I nagle Eganowi przyszła do głowy szalona myśl. - Jest bardzo angielski w swoim sposobie bycia, prawda? Przystojny? Blizna z boku twarzy? - Tak, monsieur. - To mężczyzna z metra - powiedziała Sara. - I z All Hallows. Wygląda na to, że jesteśmy starannie obser- wowani. - Odwrócił się w stronę Agnes. - Co się stało z chłopcem? Zawahała się. Shelley wbił jej lufę pistoletu pod brodę. - Powiedz mu, bo i~aej będziesz się tłurnaczyła świętemu-Piotrowi. 144 Przerażona, jedyny raz w żyćiu powiedziała prawdę: - Valentin utopił go w Sekwanie. , - Po tym, jak daliście mu natkotykY- Spxjalny narkotyk? Nabrał~ głęboko powietrza: - Tsk. > Sara odwróciła się. " - Czy byli również inni? - zapytał E$an. Skinęła niechętnie głową. - Tak, killeu~ . -- Mam wielką ochotę rozwalić mu łeb r:t~ttychmiast - powiedział Shelley i skierował lufę rewolweru w stronę Vsleatina. - PrQSZę, monsieur, niech mu pan nie robi nic złego. Jeżeli go pan oszczędzi, powiem coś bardzo ciekawego. - Co takiego? - spytał Bgan. - l~zzwoniliśmy zawsae do przedsiębiorstwa pogrubowego Bracia Hartley w Kent. - Było lipne - odparł Egan. , - Wiem, monsieur, ale pewnego razu, kiedy odezwał się człowiek, z którym ntrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, gdzieś w poko~u działała automat~ta sekretarka. Valentin usłYszał podaną przez ni~ itazwę - Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. - Otworzyła torebkę i wyjęła kawałek p~ru. - Widzi pat~ monsieur, zapisałam ją raaem~z ~umercm. Broń, k~rrą Jago oparl:>:o ~ poręcz, była pistoletem sportovil9mi ~olt Woodsman~ Miał kaliber z~mdwie 0.22 cala, ale wytrawnemu snajp~towi wystarczało to w zupełno3ci. Jago trafił Valentina w praw~ ~~, zabijając 8o t1a miejscu. Egan pr2~wrócił Agt~ós na podłogę i odepchnął Sarę Talbot głębiej w ciemnońć. Shelley prz~kucnął i wystrzelił na oślep w mrok. Ji~go mruknął::~cho: - T'yUco cię drasnę, stary. Żebyś miał naucxkę. - Wycelar~aał starannie i vvpakował mu pocisk w lewe ramię. Shel~ey stracił równowagę i upadł do tyłu w cień. Włożył rękę pod. maryn~Cę, a gdy ją wyciągnął, była cała we krwi. - Jezu; Sean, postrzelili mnie! - zawołał jakby ze zdziwieniem. -- Wychodzić! - rozkazał Egan. - Mamy to; po co przyszliśmY. ~--- Podniósł 3helleya i popchnął go w stronę drzwi. - Dalej, Saro! Odwrócił się i chwycił Agnes, ale dziewczyna odepchnęła go. - Nie, niech mnie.pan zostawi. Podczołgała się do Valentina i pochyliła nad nim, jęcząc. Egan wymknął się przez furtkę w bramie i podążył za $arą oraz Shelleyem do Citroena. Sara usadowiła Jacka z tyłu. Egan. usiadił.za kierownicą i o~jeacb~łi,. 1~45 - Dokąd? - zapytał. - Do Duponta - odparł Shelley. - Trzeba mnie podłatać. A potem zabieramy tyłki w troki, jedziemy na lotnisko Charles de Gaulle i wracamy do Londynu. - Chryste, ale to boli. - Zawsze boli - rzekł Egan. - My§lisz - spytała Sara - że to był ten Jago? - Możliwe - rzekł Egan. - Kiedy wrócimy, poproszę Alana Crowthera, żeby sprawdził dla mnie to i owo. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, kim jest ten jegomo§ć. , Dał się słyszeć coraz bliższy odgłos kroków. Agnes uniosła głowę i spostrzegła wyłaniającego się z cienia Jago, który szedł trzymając Colta w opuszczonej swobodnie ręce. - Zabiłeś go - powiedziała. - Mniejsza o to. Co im wygadałaś? - Nic. - Nie łżyj; słoneczko. Słyszałern, jak Egan powiedział: „Mamy to, po co przyszliśmy". - Pokręcił głową. - Nie bądź głupia: - To nie ja, to Valentin - odrzekła. --- Kiedy rozmawiał z tym czło.wiekiem u Braci Hartley, usłyszał odtwarzane gdacieś w pokoju nagranie automatycznej sekretarki. Była tarn mowa o tym, że to Ogród Wiecznego Spoczynku Daepdene. - A ty im to powtórzyłaś? Skinęła głową. - Myślałam, że chcą zabić Valcntina. -- Spojrzała na niego. - Ale ty to zrobiłeś. - Owszem; tak się złożyło. Nie powinnaś była brać w tym udziału. - Ruszył w stronę wyjścia, ale nagle zatrzymał się. - Byłbym zapomniał. - Co, monsieur? Gdy uniosła wzrok, wystrzelił jej dwukrotnie w serce. Upadła na ciało Valentina. Jago wsunął Woodsmana do kieszeni płaszcza. - Biedna, głupia, mała dziwka - powiedział, odwrócił się i wyszedł przez furtkę w bramie. . Wezwany przez Duponta lekarz rozciął zakrwawioną koszulę Shelleya i zrobił, co mógł. Wreszcie pokręcił głową. - Żeby wydobyć pocisk, musiałbyrn wziąć pana na salę óperacyjn~. 146 - Nic z tego. Niech mnie pan jakoś załata i da mi jeszcze jeden zastrzyk przeciwbólowy. Operacja może poczekać do Londynu. Znam dobrego lekarza. Hindus, nazywa się Aziz. Ma klinikę dla nadzianych alkoholików na Bell Street. Załatwi to. - Jest pan pewien; panie Shelley? - zapytała Sara. - Chcę jedynie wrócić do Londynu, dziewczyno. - Uśmiechnął się. - Nigdy nie lubiłem żabojadzkich doktorów. Wtykają człowiekowi pigułki w tyłek. A teraz, Pierre, zn~jdź mi czystą koszulę i marynarkę, i zabierz nas stąd. Półtorej godziny później złapali samolot British Airways, odlatujący z lotniska Charles de Gaulle. Jago nie miał takiego szczęścia. Spóźnił się na ostatni lot Air France do Londynu o dwadzieścia minut. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać na poranny samolot. Postanowił zabukować bilet, dopóki jest mało ludzi, i podszedł do stoiska Air France. Siedząca prry biurku dziewczyna powiedziała: =-- Jeżeli nadal chce pan polecieć tej ńocy, to może pan. Samolot stoi jeszcze na płycie. Drobny problem techniczny. Jeźeli wszystko pójdzie dobrze, potrwa to nie więcej niż godzin~. Jago spojrzał na zegarek. BQdzie na Heathrow o pierwszej. Uśmiechnął się najbardziej czarująco, jak potrafił. - To cudowne, panienko. Jak wspaniale wy, Francuzi, potraficie załatwiać sprawy. Zarumieniła się, dała mu bilet i odszedł. Rzeczywiście, miał sz.częście. Była oczyvviście pewna szansh, że nadal je.szcze są w Paryżu, ale nawet jeżeli Shelleyowi udało się pozbiarać i zdążyli na ostatni lot BA, reszt~ nocy zajmie im opieka nad rannyni: A to da mu wystarczająco dużo czasu na uciszenie Birda i jego ezarttego przyjaciela. Znalazł telefon i aadzwonił do Kent. Telefon odebrał l~ird. - Słucham? - Mówi Jago. Jestem w Paryżti. Przylecę na Heathrow ci pierwszej. Muczę się z panem zobaczyć. Przyjadę natychmiast: -- Clczywiście, panie Jago. Czy są jakieś kłopoty? -- Ależ skąd. Jest tylko pewna sprawa; którą jak sądzi pan 5mith, powinienem panu przekazać. Poczeka pan na mnie? --- (kxywiście. Hird siedział w gabinecie przy kominku i grał w warcaby z Albertem. Gdy telefon zadzwonił, rozważał właśnie możliwość skorzystania z rnz- koszy łoża. Odłożył słuchawkę. - Cugo chciał? ~- zapytał Albert. 14? ~- Przylatuje z Paryża i chce, żebym na niego poczekał. Mówi, że ma jakiś interes. -- Ni~ch go cholera -: rzekł Albert. - Chciałem iść do łóżka. - No cóż, to nie pójdziesz, . żabciu. Bądź więc grucznym chłop- czykiem, zrób mi szkockiej i zagramy sobie następną partyjkę. Jago pogwizdywał cichutko idąc w kierunku sali odlotów. Sprawy ułożyły się tak, że lepiej nie można. Gdy przechodził przez wyjście na płytę, uśmicchał się. Klinika przy Bell Street znajdowała się w St. John's Wood: Był to nader dyskretny ośrodek odwykowy mieszczący się w dużym wiktoriań- skim domu z własnym ogrodem. Doktor Aziz mieszkał na terenie lecznicy i kiedy przybyli tuż przed północą na miejsce, nocny portier zerwał go z łóżka. Po krótkim badaniu natychmiast zabrano Shelleya na salę operacyjną. Egan i Sara czekali w gabinecie Hindusa, pijąc herbatę. Wydarzeń było zbyt wiele i na twarzy Sary widać było zmęcuńie. - Wyglądasz na skonaną - rzekł Egan. -- Bo jestem - odparła. - A ty nie. Zupełnie jak twój , wuj. W takich sytuacjach wydajesz się rozkwitać. - Pamiętaj; że miałem zamiar studiować filozofię. Heidegger powie- dział kiedyś, że aby żyć autentycznie; naleiy zdecydowanie stawiać czoło - imierci. Co o tym.myślisz? ' - Żx tak jak znaczna część filozoficznych ms~ksym, to kompletna bzdura. . Drzwi otworzyły się i wszedł doktor Aziz, wysoki, kościsty mę~a. Był wci~ż ubrany jak do operacji. Połoiył na biurku przed Eganem wydobyty pocisk. -~ Wyciągnąłem go. Nie było żadnych komplikacji. Egan obejrzał kulę. -- Zero dwad2ieścia ~ dwa: To ciekawe. Praw- dopodobnie Woodsman. Snajperska broń. - $pojrzał na Aziza. - . Wszystko będzie z nim w porządku? - Potrzebuje jedynie kilku dni wypoczynku, ale to dość kosztowne, panie Egan. To dla mnie poważne ryzyko ,zawodowe. -- Wszystko zostanie załatwione. Czy możemy się z nim zobaczyć? - Nie widzę przeciwwskazań, ale pacjent potrzebuje snu. Proszę, ieby trwało to krótko. 1A,8 Poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem. Mijali kolejne drzwi, aż wreazeie Aziz otworzył znajdujące się na samym końcu. Shelley cta wpół leżał, oparty na poduszkach. Oczy miał zarnknięte. Pokój pogrążony był w mroku, paliła się jedynie nocna lampka. - Śpi -- azcpnęła Sara. - To pewnie środki znieczula;j~oe. - Pozwolił mi tylko na miejscowe znieczulenie - powiedział Hindus. - To prawda - rzekł Shelley nie otwierając oczu. -- p,~ay innym nigdy nie wiadomo, co człowiek będzie gadał. = Otworzył oczy i popatrrył na nich. - Zaczynam już być za stary na taki cyrk. Co macie zamiar teraz robić? . : Egan urknął na Sarę. - Ta dama wygląda, jakby potrubowała rocznego snu. Zawiozę ją z -powrotem na Lord North Street. Jutro też jest dzień. Zobaczymy, czy rano uda nam się zlokalizować to Deepdene. -- Informuj mnie. Shelley zamknął oezy. Sara. podeszła i ujęła go za t~@k~:, - Panie Shelley? - Spojrzał na nią. - Dziękuję panu - powiedziała. Uśmiechnął się: -- W porządku, dziewczyno. Lać do dó~nu i wędruj do łóżka. ' Ponownie zamknął oczy. Aziz skinął głową i wszydcy po cichu opuścili pokój. Na Lord North Street Egan otworzył przed Sar~,wi 4 wazedł ża nią do frod$a. Odwróciła się w jego stronę. W na hardzo ,. zm~ną. -, Łóżko za tobą tęskni - powiedzi~ł. , --- Wiem. Czuję się fatalnie. ~, ~' --- Uprztdttałem cię, jak to będzie wyglądać. - Zrobisz coś dla mnie? - spytała. - W~ystko. - Zostań tu na noc. Są cztery sypialnie do wyboru. - . Wystarczy mi kanapa. - Uśmieehn~ł się. - Na kanapach ., wspaniale się śpi, szczególnie jeżeli są wystama~tj~co duże. Lepiej niż , ~, łóżku. . - Dobrze. - Pod wpływem jakiegoś impulsu podeszła i pocałowała go w policzek. -- Dziękuję ci; Seanie. Dziękuję Za wszystko. - Odwrócała się i poszła schodami na górę. - Kiedy z nim skończę, będzie wyglądał doskonale. Wosk, makijaż. Można dokonać cudów, a przecież musimy mieć na względzie rodzinę. Jego biedna matka dosyć się już nacierpiała. Nie powinna oglądaó go w takim stanie. - Jest pan dobrym człowiekiem, panie Bird - stwierdził Albert. - Staram się, jak mogę, Albercie - odparł Bird. - A teraz aprawdźmy piece. Nie chciałbym, żeby rano były jakieś kłopoty, Wyszli tylnymi drzwiami i przeszli do dużej stodoły przekształconej w krematorium. Albertotworzył drzwi, włączył światło i poszedł przodem. Był tam niewielki podest i osiem czy dziewięć stopni prowadzących w dół; do ~głównego pomieszczenia. Wszystko w nim było bardzo schludne - pomałowane na biało ściany, konsola aparatury elektronicznej i.dwa czarne piece ze szklanymi drzwiami. Bird zszedł na dół i nacisnął guzik zapalając najpierw jeden piec, a potem drugi. - Wspaniale - powiedział. W tej samej chwili rozległ się dzwonek z recepcji. - To Jago - powiedział Albert. Bird skinął głową. - Wpuść go do środka. Porozmawiam z nitt~ F:~;., w gabinecie. - Wyszli obydwaj. `k ~. °; _ , , - Zbyt łatwo - odparł Egan: - O wiele zbyt łatwo. Ale poc~ek~,my i aobaczymy: W bibliotece w Rosemount air Leland Harry siedział przy s~voi~t biurku. Jego zarządca, James Calder, stał u jego boku z plikiem papierów w ręku. Sir Leland odłożył słuchawkę. - Są. Ten Egan, o którym ci mówiłem; i Amerykanka. 236 . ~ ~ ~ ł.4 ~ - Czy to absolutnie pewne, że on jest z IRA? - spytał CaIder. - O tak - skinął głową Barry. - Egan działał w tak zwanym europejskim bafalionie i zabijał nie uzbrojonych brytyjskich żołnierzy w Holandii i w Niemczech. A ona jest z irlandzko-amerykańskiej organizacji w Nowym Jorku i oboje chcą zdobyć sławę zabijając mnie. - Sukinsyny - stwierdził Calder. - Cóż, damy im szansę, przynajmniej tak to będzie wyglądało. Pojedź do wioski i przywieź ich. Weź u sobą jednego z gajowych. Myślę, że Flynna. Dobrze się ostatnio sprawuje. Jestem pewien, że będzie miał ochotę wykończyć kolejnego terrorystę z IRA. Murtagh może wrócić z tobą. - Doskonaie, sir. Calder podszedł do drzw~i, a sir Leland dodał: - Zgrajmy wszystko dobrze w czasie, bo właśnie mam zamiar wezwać RUC: Nasi przyjaciele powinni być już martwi, kiedy tamci się tu zjawią. Podniósł słuchawkę i szybko nakręcił numer miejscowego posterunku RUC. Lytvc, zawisł na chwilę w miejscu; a potem wolno osiadł na phycie lądowieka helikopterowego w bazie wojskowej koło Donaghadee. Ocze- kiwały już na nich pomalowane na kolor khaki wojskowe Land Ravery. Dwa; które zamykały niewielką kolumt~ę, były odkryte. W każdym znajdował się kierowca i trzech żołnierzy. Byli to spadochroniarze w czervvonych lxretach i kombinezonach maskujących,.uzbrojeni w pis- tolety maszynowe Sterling. Stojący na przedzie samochód miał naciągniętą plandekę. Obokrniego stało dwóch oficerów - kapi~an spadoclamniarzy i ptt~ownik sił powietrznych wojsk lądowych. Gdy Ferguson i Viiliers wysiedli; oficerowie zbliżyli się do nich i oddali honory. - Brygadier Ferguson? Jestem pułkownik Chalmers, sir, dowódca bazy. Chciałbym przedstawić kapitana Richarda Staceya, z drugiego spadochronowogo. Stacey zasalutował elegancko. - To pułktiwnik Villiera, mój adiutant - rżekł Ferguson: -- Cząs ja~t teraz najważni~jszy, pułkowniku. Jestem panu wielce zobowiązany za szybką pomoc vv tej sprawie, ale musimy jechać, i to szybko. Wydam kapitanowi Staceyowi rozkazy w czasie jazdy. Kilka sekund pó~iej siedział już wraz z Villiersem z tyłu pierwszego 237 Land Rovera, kapitan Stacey zajął miejsce z przodu, koło kierowcy, i cała niewielka kolumna ruszyła w stronę bramy. - Czy zna pan Ballycubbin, kapitanie? - zapytał Ferguson, gdy uniesiono szlaban i samochody ponownie ruszyły. - Tak jest, sir - odparł Stacey. - To nasze miejsce prLeznaczenia. A konkretnie dom sir Lelanda Barry'ego. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że obowiązują pana postanowienia ustawy o tajemnicy państwowej. - Rozkaz, sir - rzekł Stacey. - Dobrze. A więc kiedy znajdziemy się już na miejscu, pan i pańscy ludzie zrobicie dokładnie to, co powiem. Tylko to. Nic więcej i nic mniej. - Odwrócił się i uśmiechnął do Villiersa. - Nie martw się, Tony. Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci. Egan i Sara kbńczyli przyniesione przez Murtagha kanapki z bekonem i pili drugą filiżankę herbaty, kiedy właściciel pubu wrócił. Miał na sobie myśliwską kurtkę do kolan i nieprzemakalny kapelusz. - Ma pani dziś szczęście, pani Talbot - powiedział. - Mówiłem pani, że sir Leland to porządny człowiek. Przysłał po państwa jeden ze swoich samochodów. - Naprawdę? - spytała Sara. - Przecież mówiłem, prawda? Czeka za domem. - Podniósł klapę w kontuarze. - Tędy. Sara podniosła się trochę niepewnie, ale Egan powiedział: - Cxyż to nie wspaniałe, pani Talbot? Przeszła przez kuchnię, a idący jej śladem Egan opuścił nieco w: dół zamek błyskawiczny skórzanej kurtki, by w razie potrzeby móc azybko wydobyć Browninga. Murtagh minął ich i otworzył tylne drzwi prpwa- dzące na wybrukowane podwórze. Stał tam duży Peugeot kombi; a obok niego dwaj mężczyźni. - To pan Calder - rzekł Murtagh - zarządca sir Lelan~ia, i Malcolm Flynn, główny gajowy. , Calder uśmiechnął się czarująco i wyciągnął rękę. - Niezmiernie się cieszę, pani Talbot: Sir Leland prosił, żebym państwa zawiózł bezposay~- nio do dornu. - To bardzo miłe z jego strony - odparła Sara. Calder otwor~ył tylne drzwi i gestem zaprosił ją do środka. _ _. 238 W tej samej chwili Murtagh wyciągnął starego, wojskowego Colta i przytknął wylot lufy do karku Egana. - Ale zanim pojedziemy, koleś, uwolnię cię od tego, co psuje krój twojej ślicznej, skórzanej kurteczki. Flynn również wyciągnął z obszernej kieszeni rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38. Murtagh znalazł Browninga i przekazał go Cal- derowi. Zarządca wziął go, oglądał przez chwilę, a potem pokręcił ze smutkiem głową i włożył broń do swojej kieszeni. - Nikomu nie można już dziś ufać. To odnosi się również do ciebie, kochana, a więc rączki na samochód, oboje. Stanąć jak należy, tak to chyba mówią w amerykańskiej telewizji? Odwróciła się w stronę Egana, rozzłoszczona i przestraszona zarazem. - Rób, jak mówią - powiedział łagodnie. Rozstawił szeroko nogi i oparł ręce na samochodzie. Zrobiła tak samo. Czuła, jak ich ręce obmacują ją brutalnie. - Dobra - rzekł Calder. - Oboje włazić na tylne siedzenie. Flynn usiadł za kierownicą, Calder obok niego, a Murtagh zajął miejsce na środkowym siedzeniu, plecami do drzwi. Bez przerwy trzymał Sarę i Egana na muszce Colta. - Nieczęsto mamy okazję podróżować z parą papistów i to w takim stylu - powiedział i zerknął na Caldera. - Czy zauważyliście, że zawsze można rozpoznać katolika? Wygląda inaczej. Egan ujął rękę Sary i uścisnął mocno. Gdy Calder wprowadził wszystkich do gabinetu, sir Leland Barry siedział przy biurku i pisał coś. Zdjął okulary, uniósł wzrok i odłożył pióro. Egan i Sara stanęli przed biurkiem, Murtagh przy drzwiach. Trzymał w ręku broń, podobnie jak Flynn, który zajął.miejsce z drugiej strony pokoju niemal opierając się plecami o półki biblioteczne. Calder wyjął z kieszeni Browninga Egana i położył na biurku. - Miał to. Sir Leland wziął go na chwilę, uniósł w ręku i odłożył na biurko. - A więc twierdzi pani, że jest dziennikarką, pani Talbot? Zanim zdążyła odpowiedzieć, Egan wyciągnął portfel. Gdy sięgał po niego, Murtagh i Flynn skierowali w jego stronę broń. Uniósł rękę uspokajająco. - Chwileczkę. - Rzucił portfel na biurko. - Jeżeli zajrzy pan do środka, znajdzie pan tam odpowiedni dowód tożsamości, który przekona pana, że jestem w służbie czynnej w SAS. ---Murtagh roześmiał się ochryple. - Bzdury. 239 - Prymitywne, ale dość sprytne. - Sir Leland oparł się wygodnie. - Ten rodzaj fałszerstwa jest w waszym środowisku nader powszechną; rzeczą. . - W jakim środowisku? - zapytał Egan. - Oczywiście w Tymczasowym Skrzydle IRA. A ta dama, jak mnie poinformowano, jest Amerykanką irlandzkiego pochodzenia, członkiem mieszczącej się w Nowym Jorku organizacji, która za swój jedyny cel stawia sobie robienie jak największego zamieszania w naszej prowincji. - To bzdura - Sara óparła się na biurku. - Nazywam się Sara Talbot. Mój syn, Erić, dwa tygodnie temu został zamordowany w Paryiu na polecenie człowieka nazwiskiem. Smith. A ja mam podstawy przypusz- czać, że ma pan z tym człowiekiem kontakty handlowe. Zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony. - Kontakty handlowe? - Tak, razem prowadzicie handel narkotykami. = Jezu! - zawołał oburzony Flynn. - I pan tego wysłuchuje? - Możesz przestać pleść te bzdury - rzekł Calder - już na to za późno. Wiemy, po co tu jesteście. Chcieliście dostać się do tego domu i zarnordować sir Lelanda. - Ale wam się to nie uda - dodał Barry - bo zostałem ostrzeżo- ny. - Pokręcił łagodnie głową. - Obawiam się, że będzie musiała pąni za to zapłacić, pani Talbot. - Przecież to zupełne szaleństwo - zaprotestowała. - Wcale nie. Skontaktowałem się z RUC. Będą tu w każdej chwili. Będziecie już wtedy całkiem martwi, a moje życie zostanie uratowane przez tych oto wiernych przyjaciół. Egan odsunął ją na bok. - Nie możesz tego zrobić, Barry. Ona mówi prawdę, wiesz o tym dobrze. Wyglądało to tak, jakby chciał sięgnąć przez biurko i sprowokowało reakcję, na którą liczył. Calder schwycił go za kark, obrócił i Egan poleciał do tyłu na kanapę. Murtagh ruszył ze swego miejsca i Flynn także zaczął iść przez pókój. = Ty sukinsynul - rzekł Murtagh. Ręka Egana uniosła się z Waltherem wyjętym z kabury na łydće. Trafił Murtagha w środek czoła i natychmiast ukląkł na jedno kolano, schwycił Sarę za nogę i pociągnął na podłogę. Potem odwrócił eię błyskawicznie i strzelił znowu trafiając Flynna dwoma pociskami w serce. Calder sięgnął po leżącego na biurku Browninga i kolejny pocisk z Walthera ugodził go w skroń z bardzo małej odległo§ci. Egan wat~; 240 bardzo spokojny, śmiertelnie groźny i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Był to najstraszliwszy pokaz zniszczenia, jaki Sara widziała w swoim życiu. Trwał nie dłużej niż trzy sekundy. Sir Leland siedział wciąż w swoim fotelu. - Na litość boską, nie! Egan pomógł Sarze wstać i zasłonił ją sobą. - A teraz, skoro jest tak niewiele czasu, zanim przyjadą tu pańscy kumple z RUC, musimy się streszczać. Mam tu jeszcze trzy naboje. - Uniósł Walthera. - Jeżeli nie powie mi pan tego, co chcę wiedzieć, wpaku)ę panu wszystkie trzy w brzuch. To bolesny i bardzo powolny rodzaj śmierci. - Wszystko - odpowiedział sir Leland. - Powiem wszystko, co pan zechce. - W porządku. Kim jest Smith? Gdzie możemy go znaleźć? - Ależ ja nie dViem. Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Egan uniósł Walthera groźnym gestem i Barry zawołał ochryple. - To prawda, zaręczam panu. Telefonuję na numer kontaktowy i zostawiam mu wiadomość. Potem on telefonuje do mnie. To zawsze odbywa się w ten właśnie sposób. - Nie wierzę panu. - To prawda, przysięgam. - Na czoło Barry'ego wystąpił pot, widać było, że ogarnia go ślepa panika, aż nagle twarz mu się rozjaś- niła. - Chwileczkę. Mam tu coś. Proszę mi pozwofić otworzyć szufladę biurka. - Dobrze, ale bardzo, bardzo ostrożnie. Barry otworzył szufladę i zaczął w niej grzebać: - Raz przysłał mi kuriera. Przypłynęła promem, promem ze Szkocji do Larne. Murtagh pojechał, żeby ją spotkać. -- To była kobieta? - Tak. Przywiozła walizkę. - Heroina? Barry skinął głową. - Murtagh dał jej w zamian drugą, z odpowiednią sumą pieniędzy i odpłynęła następnym promem. - Roześmiał się z ulgą. - Znalazłem, widzi pan? Flynn zawiózł Murtagha do Larne; trzymał się na uboczu i zrobił im obojgu zdjęcie. - Wzruszył ramiona- mi. - Pomyślałem, że kiedyś może być przydatna: Egan spojrzał na fotografię i Sara przesunęła się do przodu. - Czy mogę zobaczyć? Wszystko stało się w jednej chwili. Sir Leland Barry schwycił leżącego ~ biurku Browninga i zerwał się na równe nogi. Egan wystrzelił 241 trzykrotnie, raz .za razem i siła uderzenia pocisków wyrzuciła Barry'.ego przez okno balkonowe na taras. W tym samym momencie wewnętrzne drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadło z pistoletami maszyno.~ wyrni gotowymi do strzału kilku funkejonariuszy w zielonych mundurach Royal Ulster Constabulary. Egan miał jedynie ułamek sekundy, by wsunąE fotografię do kieszeni, zanim rzucili się na niego. Egan le'zał twarzą do podłogi w urządzonym w georgiańskim stylu gabinecie. Ręce miał skute kajdankami na plecach. Sara siedziała przy stole z opuszczoną głową. Przy drzwiach stał funkcjonariusz z trzymanym oburącz, gotowym do strzałn pistoletem maszynowym Sterling. Drzwi otworzyły się i wszedł umundurowany inspektor w towarzystwie sierżanta. - Wygląda tam jak w rzeźni - rzekł inspektor. Sierżant podszedł i kopnął Egana w żebra. - Ty świnio z IRA. Zabiłeś sir Leląnda, ty i ta jankeska dziwka. - Uspokójcie się, Carter - rzucił ostro inspektor. - Nie jestem z IRA. Jestem z SAS - odparł Egan. - I jeżeli to was interesuje, wasz dobry przyjaciel sir Leland Bsrry dowodził Synami Ulsteru. Na twarzy Cartera odmalowały się wściekłość i niedowierzanie: •- Łiesz, skurwysynu. : Znowu kopnął Egana i inspektor odezwał się do niego ponowtue. ~-- Dość tggo! - Zwrócił się do Egana. = Czy może to pan udowodnić? - Na biurku Barry'ego leży portfel: Jest w nim moja legitymscja: - Uważaj na nich - polecił Carterowi inspektor wycńodz~c z ptikoju. : Carter stał, patiząc na leżącego Egana; dotknął go delikatnie czubkiem buta, a potem spojrzał na Sarę, wziął ją za brodę i uniósł jej głowę do góry. - Poczekaj na mnie na zewnątrz, Murphy - polecił fuakc- jonariuszowi. Drzwi za.tnknęly się cicho: - To co powiedział pan Egan - rzekła Sara - jest prawdą. Zobaczy pan. - Prawd~? - zapytał. -- Co tadr. j~1c wy wiedzą o prawdZie? Zamordowaliście żonę sir Lelanda,'zabiliście bombą jego dzieci, a t~scy jak ty -- cholerni Amerykanie irlandzkiego pochodzenia; są najgo~i, Przyjeżdżacie tutaj i wtykacie nosy w to, co nie powinno was obi chodiić. - Postawił ją na nogi. - Wkrótce odstawimy was na po. sterunek _ i zobaczymy, coScie ze jedni, ale tymezasem trzeba ei z~ 242 rewizję. - Zaczęła mu się wyrywać, a Egan bezskutecznie usiłował go kopnąć. - Rewizję osobistą. Sprawdzimy dokładnie każdy za- kamąrek, każdą dziurkę. Rzecz w tym, ~e nie wiemy; co rnasz przy sobie, prawda? Stała oparta tyłem o stół, jego kolano wcisnęło się między jej nogi, dłonie ścisnęły piersi. Gdy zaczęła ogarnia~ć ją fala przerażenia i obrzy- dzenia, przypomniała sobie nagle szkolenie u Jocka White'a. Dostrzegła swą jedyną szansę, złożyła obie dłonie w pięści feniksa i uderzyła nimi jednocześnie z obu stron w kark Cartera. Wrzasnął z bólu. Drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Ferguson z Tonym Villiersem u boku. Kapitan Stacey i jego spadochroniarze stali za nimi z bronią gotową do strzału. Sierżant Carter cofnął się. Na jego twarzy malowało się oszołomienie. Sara usiadła i w tym samym czasie do przodu przedostał się inspektor. - Co się tu dzieje? Tony Villiers wyjął z portfela swoją legitymację. - Jestem pułkownik Villiers z Grupy Cztery, a to brygadier Charles Ferguson. Sądzę, że wie pan, kim jest brygadier. Inspektor natychmiast zasalutował. - Panie brygadierze. - Na podstawie posiadanych przeze mnie pełnomocnictw, z których charakteru zdaje pan sobie zapewne sprawę, przejmuję całkowitą kontrolę nad tą.;akcją. Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż to się panu wydaje, inspelatorze, i na razie musi to panu wystarczyć. A teraz proszę łaskawie zdją~ ~Cajdanki temu dżentelmenowi. -~ Sierżancie Carter - odezwał się inspektor. Carter wyciągnął klucz i uwolnił Egana. Villiers objął Sarę ramieniem: - Wszystko w porządku? - Teraz już tak - odparła. - Zostawcie powitania na później - rzekł Ferguson z rozdraż- nieniem. , Kiedy podeszli do drzwi, Villiers powiedział: - Przepraszam was na cl~~~vilkę. - Odwrócił się, dwoma szybkimi krokami przebiegł przez ppkój, kopnął Cartera między nogi, a gdy sierżant zwinął się z bólu, wyr'cnął go kolanem w twarz. - Kiedy widzę, co wyprawiają takie śmiecie jak ty - ,rzekł patrząc na Cartera - zaczynam się niekiedy zastanawiać, czy IRA przypadkiem nie ma trochę racji. 243 W . Aldergrove był wczesny zmierzch. Zapadał już zmrok i deszcz smagał pas startowy, na którym czekał L,ear. Sara stała przy .Qkxue pó~źekalni, traymaj~c w ręku filiżankę herbaty: Egan siedział niedakkó niej. Całe popołudnie trwało przebijanie się przez stosy--formularzy i oświadczeń. Na dobrą sprawę nie mieli nawet możliwości, żeby ze sobą porozmawiać. Chciała wła§nie odezwać się do Egana, kiedy drzwi otworzyły się 't wszedł Villiers i Ferguson. - Za parę minut startujeiny - rzekł Villiers. Ferguson prxeszedł przez pokój i stanął obok Sary. - Czy: `już się pani dobrze czuje, pani Talbot? - Chyba tak - odpowiedziała. - Jeżeli chodzi o postępowanie sierżanta Cartera, zostanie nn ódpowiednio ukarany, mogę panią o tym zapewnić. W każdej beczce móżna znaleźć przynajmniej jedno.zepsute jabłko. RUC od mniej więoej czternastu lat znajduje się na pierwszej linii ognia jednej z najpaskudriiej~ szych współczesnych wojen. Niech pani nie potępia ich wszystkich z powodu jednego człowieka. - Postaram , się - odpowiedziała mu Sara. - Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, żeby spotkał panią śmutny koniec. Wspaniale jest stąd wyjeidżać. -- Ferguson popatrzył na :des~zcz bębniący o szyb~: - Cóż za paskudny kraj: Czasami przychodzi i~ vdo głowy, że powinniśmy oddać go Indianom. ;'~: Rozdział szesnasty O ósmej wieczorem tego samego dnia, kiedy Jago stał przy oknie swego mieszkania przy Lord North Street z filiżanką kawy w ręku, ujrzał Daimlera zajeżdżającego przed dom Sary. Skierował się szybkim krokiem do odbiornika i włączył go. Jeszcze w samochodzie Ferguson rzekł do Sary: - Zanim się pożegnam, chciałbym zamienić z panią jeszcze kilka słów. Czy mogę wejść? - Czy to konieczne, panie brygadierze? Jestem bardzo zmęczona. -- Obawiam się; że tak. ---:No cóż, dobrze - odparła niechętnie, wysiadła z Daimlera, weszła po schodkach i otwo~zyła drzwi wejściowe. Ferguson, Villiers i Ega~i poszli za nią. ~paliła gwiatła. Wprowadziła wszystkich do saloniku i odwróciła się w ich stronę. = A więc, paaie brygadierze, co . pan ma do powiedzenia? ~ Niektórzy spośród moiclt przełożonych w rządzie rue będą tym ~liwieni - rzekł Ferguson -- ale ja dostałem to, na czym mi ~o - głowę Lelanda Barry'ego:i bardzo jestem pani za to wdzięczny. . .~.:: Ale? - spytała Sara. ~ ° ~° ~-r- Alan Crowiher dzięki naszemu przyjacielowi Jago walczy ze ś~rCią w szpitalu. Nie wiedziała pani.o tym, prawda? Wszędzie walają si,~ ;~twłoki - tutaj; w Paryżu, -na Sycyłii; w Irlandii. To było jakieś Tour d~urope niczym nie pohamowade~ .przemocy. Uzyskała pani wszystko, o`.~pani chciała, ale za dość wysok~ cenę. ~ - Oprócz Smitha. -- Może już nigdy się nie dowiemy, kim jest. Jeżeli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, zniknie z pola widzenia; ale jedno jest już absolutnie ~vne. Jutro wraca parti do Arneryki i jestem zdecydowany nadać temu 245 wyjazdowi charakter postanowienia prawnego -- oświadczył Fergu- son. - Na tym cała sprawa się kończy, pani Talbot. - Odwrócił się do Villiersa. - Będzie pan osobiście odpowiedzialny za dopilnowanie, by pani Talbot znalazła się rano w samolocie. Czy to jasne, Tony? - Tak jest, sir - odparł Villiers. - W por~ądku - Ferguson odwrócił się w stronę Egana. - A ty, Sean, zameldujesz się jutro punktualnie o siódmej rano w moim mieszkaniu na Cavendish Place. Musimy zamienić kilka słów. - Ni,e czekał na odpowiedź Egana, tylko rzek.ł po prostu: - Dobranoc, p~ni Talbot - i skierował się w stronę drzwi. Villiers położył dłoń na jej ramieniu. - Zobaczymy się rano, Saro - rzekł i wyszedł za brygadierem. Trzasnęły drzwi wejściowe, silnik Daimlera zawarczał, a potem ucichł w oddali. Zapadła cisza. Sara stała pośrodku pokoju w starym dwu- rzędowym płaszczu i wełnianej kominiarce. Na twarzy miała rozsmaro- wany brud. - A więc to już koniec? - spytał Egan. - Nie, Sean. Wiem o tym równie dobrze jak ty, ale najpierw muszę wziąć prysznic i przebrać się w coś czystego. - Dotknęła jego policzka z nie udawaną serdecznością. - Wiesz co? Jesteś wspaniałym chłopakiem, a może raczej powinnam powiedzieć, równym facetem? Czy wasze dziewczyny z East Endu tak by to określiły? ;: ~ - Mniej więcej. .ryti., - W porządku, równy facecie. Kiedy będę się doprowadza~ do ładu, idź do kuchni i zrób herbatę, a później pogadamy. ~. , Przez pięć minut stała pod gorącym prysznicem, potem wytarła w~osy ręcznikiem, wyszczotkowała jeszcze mokre i zawiązała w koński ; og~: Z szuflady wyjęła czystą bieliznę i kremową, jedwabną bluzkę. l~i,ła wrażenie, że zrnyła z siebie wszystko, co wydarzyło się w Irlandii, i od razu po~zuła się lepiej. Gdy zeszła na dół do kuchni, miała ńa sobie marynarkę i spodnie z brązowego zamszu oraz buty na wysokim obca~sie~ - Ładnie wyglądasz - powiedział nalewając herbatę. - Cóż, rzeczywiście czuję się o wiele lepiej. - Deszcz bębnił o saylxy~.. kiedy siedzieli tak naprzeciwko siebie przy stole, w atmosferze jakigj$~ intymności, która nagle zaistniała między nimi. - Sean, zawsze ehciałam cię o coś zapytać. - O co? -- Nigdy nie wspomniałeś o żadnej dziewczynie w twoim życiu..~.~. 246 ,~,W: Zawahała się. - Czy to z powodu Sally? W końcu nie była twoją prawdziwą siostrą. - Jeżeli o mnie chodzi, była nią i zawsze będzie. - Zapalił papierosa, zakaszlał lekko i przerwał. - Po co, u diabła, ja palę to świństwo? - Zdusił papierosa w popielniczce. - W Belfaście miałem dziewczynę. Nazywała się Mary Costello. Miła dziewczyna, katoliczka. Oczywiście, rodzina nie aprobowała naszej znajomości. W gruncie rzeczy tam, gdzie mieszkała, nikt tego nie aprobował. To była bardzo prorepublikańska dzielnica. - Przecież jesteś katolikiem - zdziwiła się. - Ale byłem również żołnierzem armii brytyjskiej. Dość, że pewnej nocy dobrały się do niej miejscowe kobiety. Ogoliły jej głowę, wy- smarowały ją smołą i oblepiły pierzem, a potem zostawiły przywiązaną do latarni. Rano znalazł ją wojskowy patrol i zawiózł do szpitala. - Egan wstał i spojrzał przez okno. - Utopiła się w rzece. Lagan tego samego dnia, kiedy wypisano ją ze szpitala. Poczuła nagle w oczach piekące łzy. - Jak ludzie mogą być tak okrutni? - To nie ludzie są temu winni, ale życie i to, co ono z ludźmi wyprawia - odparł Egan. - Stawia ich w sytuacjach najparszywszych z ~możliwych i nie pozostawia im najmniejszego wyboru. Gdy się odwrócił, na jego twarzy malowała się udręka. Wstała, obeszła stół i objęła go. - Czy jest aż tak źle? - Nie może być gorzej -.odpowiedział: -~ No to zabierajmy się da roboty. - Pociągnęła go d.o stołu i usiedli oboje. - Ta fotógrafia, którą dał ci Leland Barry, kiedy mu groziłeś. Fotografia ze spotkania w Larne. Właśnie miałeś mi ją pokazać, kiedy schwycił za pistolet, a pofem wdarli się ci z RUC: Masz ją nadal przy sobie? - Tak. - Ale nic o niej nie powiedziałeś Tony'emu i Fergusonowi. Dlaczego? - Dlatego, że jui im nic do tego. Od tej pory to sprawa osobista. - Kurierem, którego przysłał Smith, była kobieta. Tak przecież powiedział Barry? - O tak - skinął głową Egan. - To z całą pewnością kobieta. Wyjął fotografię z kieszeni i przesunął po stole w stronę Sary. Na zdjęciu widać było Murtagha opartego o pachołek na przystani w Larne. Rozmawiała z nim siwowłosa kobieta w zimowym płaszczu. Ida Shelley. 247 - O mój Boże! - powiedziała Sara. Twarz Egana była nienaturalnie spokojna. - Naprawdę jest moją kuzynką: Oczywiście, kiedy byłem dzieckiem, nazywałem ją ciocią i dla Sally również była zawsze ciocią Idą. Sara czuła ból w równym stopniu jak Egan. Jednocześnie uświadomiła sobie, że wzbiera w niej głęboki, palący gniew, narastająca gdzieś od wewnątrz głucha wściekłość. - Zrób głęboki wdech, Sean. - Trzymała go mocno za obie ręce. - Cioteczka Ida. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Cioteczka, którą Sally tak kochała. - Uwolnił jedną rękę i wyrżnął nią w stół. - Czy to nie jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałaś? - Nie - odpowiedziała, już zupełnie uspokojona. - Na pewno nie najśmieszniejsza. Wła§ciwie to uważam, że chyba najgorsza. - Wstała. - Poczekaj na mnie. Wrócę za chwilę. Przeszła do saloniku, podeszła do biurka i zadzwoniła po taksówkę. Potem otworzyła szutladkę w sekretarzyku i wyjęła podarowanego jej przez Jocka White'a Walthera PPK. Sprawdziła go starannie, tak jak ją uczył, potem wsunęła dó torebki i wróciła do kuchni. - Chodź, Sean, zamówiłam taksówkę. Pojedziemy zobaczyć się z Idą - odwró~t się i poszła przodem. Jago połączył się z kontaktowym telefonem, obserwując jednoc~Cśnie odjeżdżającą ulicą taksówkę. Gdy telefon zadzwonił, natychmiast podtubsł słuchawkę. - O co chodzi? - spytał Smith. -~ Jeśli masz łzy, gotuj się je przelać - odparł Jago. - To Szekspir, stary, .ale bardzo na miejscu w pańskiej sytuacji. - O czym, u diabła, pan mówi? - zapytał Smith. - Cói, nie tylko załatwili pańskiego prryjaciela Barry'ego i wró~iii cali i zdrowi, ale również mają fotografię, którą Barry ofiarował im dzięki, jak sądzę, niewielkiej perswazji. - Jaką fotografię? - Och; kuriera, którego pan wysłał, żeby spotkał się ~ z kiń1~ w Larne. No i kto okazał się tym kurierem, niech pan zgadtuie? 1da Shelley! - Jago roześmiał się. - Czy nie uważa pan tego za raczej zadziwiające? _~.,~,-,. 248 - Nie - odparł Smith. - Sądzę, że jest już najwyższa pora, ixbyśmy się spotkali. Jago nie miał czasu wziąć prysznic, ale zmienił koszulę na świeżą - z białej bawełny, idealnie wykrochmaloną - i precyzyjnie zawiązał krawat w barwach pułku. Potem otworzył jedną ze swych walizek, podniósł fałszywe dno i wyjął zadziwiający szczegół odzieży. Była to wykonana przez Wilkinson Sword Company kamizxlka z nylonu i tytanu; która od wielu lat znajdowała się w jego posiadaniu. Mogła powstrzymać pocisk kalibru 0.45 wystrzelony nawet z najmniejsźej odległości. Nałożył j~; umocował starannie, potem włożył marynarkę, a na końcu płaszcz. Sprawdził Browninga, wsunął go do jednej kieszeni, tłumik do drugiej i był już gotów. Starannib przesunął szczotką po włosach i uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. - Cóż za cholerny ostatni akt, stanowczo nie mógłbym go opuścić. Wyszedł. Drzwi cicho zamknęły się za nim. Mini Cooper stał tam, gdzie pozostawił go Egan - na dziedzińcu koło „Flisaka". Wewnątrz panował duży ruch. Przez okno widzieli salę barową zatłoczoną klientami oraz Idę i jej trzech pomocników uwijających się ze wszystkich sił. . Egan i Sara wślizgnęli się do środka kuchennym wejściem. - Poczekaj tutaj - powiedział. - Wrócę za chwilkę. Wszedł do sypialni, odwinął dywan między łóżkiem a ścianą i uniósł deskę w podłodze. Był tam jeszcze jeden Browning. Wyjął go wraż z tłumikiem Carswella, wziął kilka zapasowych magazynków z amunicją i zszedł na dół. Kiedy znalazł się'w kuchni, drzwi do baru otworzyły się i wbiegła Ida wycierając ręce w ścierkę. Popatrzyła na nich zaskoczona. - Skąd się tu wzięliście? - Właśnie wróciliśmy - odparł: Egan. - Jack telefonował dziś po południu i pytał o ciebie. Już wyszedł ze szpitala. Wrócił na Iiangman's Wharf. - To świetnie -- stwierdził Egan. - Kiedy byliśmy w Ulsterze, spotkaliśmy twojego znajomego, Ido. A może powinienem raczej powie- dzieć wspólnika w interesach? Wyglądała na zdziwioną. - O czym ty mówisz? 249. Egan pokazał jej fotografię. - O tym, Ido.., właśnie o tym. Jej twarz była zupełnie biała, oczy wpatrzone bezmyślnie w jeden punkt. Wyglądała, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat. Drżącymi rękami wzięła od niego fotografię i usiadła ciężko przy stole. A potem zaczęła płakać. Jago zostawił Spydera na Wapping High Street i mimo coraz silniej padającego deszczu, pozostałą część drogi odbył na piechotę. Wreszcie skręcił w niewielką uliczkę między dawnymi, wiktoriańskimi magazynami i wyszedł na Hangman's Wharf. Smith stał pod lampą i patrzył na rzekę. Trzymał w ręku wielki, czarny parasol, na ramiona miał narzucony płaszcz przeciwdeszczowy. Jago stanął z rękami w kieszeniach. - Pan Smith? Wreszcie się spotkaliśmy. - Chyba najwyższa pora, do cholery - odpowiedział Jack Shelley odwracając się do niego z uśmiechem. Wyglądał nadzwyczaj buńczucznie z lewą ręką na grubym, czarnym temblaku. Ida nadal siedziała przy stole kuchennym. Z zewnątrz dobiegł ją . warkot zapuszczanego silnika Mini Coopera i po chwili ucichł w pddali. Przestała płakać, wyjęła chusteczkę i wytarła oczy. Drzwi baru otv~iorzyły się i jeden z barmanów zajrzał do środka. - Co z tobą, Ida? Padamy już na mordę, dziewczyno. -- Zaraz będę, Bert. Podeśzła do kominka i wzięła fotografię Egana i Sally, tę, na letórej dziewczyna stała lekko odwrócona profilem i patrzyła na niego z tuką miłością. . - Moja mała Sally - szepnęła. - Zawiodłam cię, kochana, prav~a? Zawsze za bardzo się bałam, wiesz? Ale to już-minęło. Odstawiła zdjęcie, wzięła wizytówkę, którą dał jej Tony Villiers; i podeszła do telefonu. ~ - Gdy winda pokonywała powoli piętro po piętrze, Shelley odezwał się: -- Wspaniale pan popracował nad swoim wyglądem. Nie p4znałbytn pana. . ` _ 250 r~śź:: , ; - A wie pan, jak wyglądałem dawniej? - spytał Jago. - Oczywiście. Niech pan, do cholery, nie będzłe głupi. Wiem o,pa~~ więcej, niż pan sam wie o sobie. Dlatego właśnie wybr~~ p~na. Ę;~: - Ależ pan prowadził te sprawy - rzekł Jago. - Te telefony. Wspaniała historia. , , '' - Bzdura! - odparł Shelley. - To było proste. Najwspanialsze w telefonie jest to, że dopóki dzwoni się samemu, dopóty panuje się nad sytuacją. Sygnał dźwiękowy informował mnie, jeżeli żnajdowałem się w ~ jego zasięgu, a jeżeli nie, musiałem tylko w odpowiednich odstępach ezetsu dzwonić na numer kontaktowy, żeby sprawdzić, czy jest dla mnie wiadomość. - Sprytne - stwierdził Jago. - Niezupełnie. Jeżeli ktoś do pana dzwoni i mówi, że jest w Londynie, wierzy mu pan, choć ten ktoś może akurat być w Paryżu. W taki sposób komiwojażerowie organizują sobie weekendowe skoki w bok. - Roze- śmiał się ochryple. Winda stanęła i Shelley wyszedł z niej. - Tak, mogłem zadzwonić do pana skądkolwiek i nie miał pan pojęcia; gdzie naprawdę jestem. Dzwoniłem z telefonu w samochodzie, kiedy leżałem w lecznicy, z budek telefonicznych. Oczywiście, najlepiej zagmatwał tropy Paryż: To, że mnie pan postrzelił. Dzięki temu wszystko wskazywało na to, że jestem jednym z dobrych facetów. Podejmowałern duże ryzyko, ale pan odpowiednio załatwił sprawę. Ppprowadził go wzdłaż korytarza, koło kuchenki i otworzył drzwi do główvnego pokoju. Sięgnął do tablicy z włącznikami i uregulował światła tak; że paliło się jadynie kilka lamp stojących na stole, pozostawiając większą część pokoju pogrążoną w mroku. ' - _~-- Nie chcę, żeby było zbyt jasno. °~ ~: ~ ~ ~Frzeszedł do części mieszkalnej. ~r~~ Jago zapytał: - A gdzie są ci pańscy chłopcy? Frank i Varley? Dałem im wolae na tę noc. Robią to, co im się poleci. 'ąc szczerze, nie mają pojęcia, czyen się zajmowałem przez ostatnie trzy itery lata. = Zatrzymał się przy barku, wziął karafkę z whisky i nalał ~~_ hu do szklaneczek. - .Nie, jesteśmy tu tylko my dwaj, pan i ja: ` I nasi prz~jaciele. `~~ :~.a~:Oczywiśćie - roześmiał się Shelley. - I właśnie za to piję;; Za p~ciół. - Stuknął swoją szklaneczką o szklaneczkę Jago. . r:. 251 ,~yi, Winda zatrzymała się z ostrym szarpnięciem. Egan poszedł przodem. Stanął, wyj~ł Browninga z kieszeni i skin~ł główą Sarze. - BądC astrożny, Eric - powiedzia~ła: .- Bardzo ostrożny. . ,. Egan uśmiechnął się mrocznie: - Jestem Sean, pani Talbot, a nie Eric. Dtworzył drzwi i weszli do środka. Stanął, trzymając Browningsd u boku. Sara znajdowała się tuż przy jego ramieniu. Pokój pogt~ążony był w mroku. Ruszyli do przodu. xf - Jack; jesteś tu?! - zawółał Egan. - Jeśtem tutaj~ synu. - Drzwi na dawną-platformę przeładunkowoą otworzyły się i wszedł Shelley z parasolem vw ręku. - Leje, alt mia~nn ochotę na łyk świeżego powietrza. -- Posługując się tylko jed~ r~ zsunął płaszcz z ramion, zrobił kilka kroków i odwrócił się. - Czyżbym widział pukawkę w twoim ręku,. Sean? To niezbyt przyjazny gest wobec twojegó starego wujaszka. - Owszem, ale pomyślałem, że pewnie będę jej potrzebował w czasie pogawędki z panem Smithem - odparł Egan. - Miałem ciekawą rozinowę na twój temat z Idą; Jack. Jezu! - powiedział z obrzydze- niem. - Jack Shelley, Robin Hood z East Endu, królem narkotyl~ów. Dlaczego, Jack? - Nie bądź głupi - odparł Shelley. - Wiesz, ile po czterech latach tej zabavvy mam na moim rachunku w szwajcarskim be~ku? Dwadzieścia dwa miliony funciaków. Dwadzieścia dwa milio~: ~~.To poważny interes. : ;~ro-~ - I co ma pan zamiar z nimi zrobić, panie Shelley? - ~ Sara. - O ile wiem, pańskie legalne interesy~były równie dochod~: - A co to ma do rzeczy? ;. - Tyle forsy i najmniejszej możliwości; żeby ją wydać -- -t~ekł Egan. =-- Zupełnie jak niektórzy twoi starzy kumple w czasach, ~iledy byłem dzieckiem. Chłopaki, które załatwiały ~urgonetkę bankową i sie- działy potem z walizlrą pełną forsy pod łóżkieni: Z forsą; której nie a~gli ruszye; bo gliny tylko na ta czeka~r. - Daj spokój = żachn~ł się- Shelley. -- Pieprzysz bzdury. - Ate mniejsz~ o to - ciągnął -Egan. - To paskudna sptawa; ale nie tak paskudna jak to, co opqwiedziała nam Ida. Że pewnego popołudnia wróciła niespodziewanie do ;,Flisaka" i znalazła cię w łóźku z Sally. I że od: tej pory dziewczyna robiła wrażenie zupełnie in~ego człowieka, kogoś całkowicie odmienionego. Że zupełnie priestała być sobą. 252 -,-~.I wszyscy wiemy dlaczego, panie Shelley.:~,h~ . -- ~~ $a~a.. __.. _ a sl~polaminy i phenothiaziny, inączej z~t,:~ua~dattgą. 1~1ie ~~caj się; ty wścibska dziwko. Dcu~y~ć ~ ,pal~obiła$ nam już ~ ~ tów. ; _~ Shelley . znowu odwrócił się dó . Egatu<. --= No to co? Była kurdwką:- Przyłąpałem ją z facetem, kiedy wpadłem do niclt - 89 ranka,; a Idy nie było w domu. A póza tym, przecież nie należała ~ Y, prawda? x"`°" gan uniósł pistolet. Dygotał mu w ręku, a1e Sean nie był w stanie " za spust. Wreszcie jego dłoń z Browningiem opadła w dół i Sh~jley. roze~miał się triumfalnie. -- Wiedziałem, że nie będziesz w stanie strzelić. Znam cię lepiej niż ty- sam siebie; synu. - Podniósł głos. - W porządku, Jago! Jago wyszedł z platfortny przeładunkowej przez otwarte o~Cno i uderzył Egana w kark lufą swojego Browninga. Sean upadł na podłogę i zamarł w .bazruchu. Jago popatrzył na Sarę i uśmiechnął się. - Miło mi znowu panią widzieć, pani Talbot. Shelley spojrzał na leżącego Egana. - Pętak. Kieeka zawróGiła mu w,głowie. - Spojrzał kątem oka na Sarę. - I to wszystko twoja wina. Ft~zypętałaś się tutaj, wtykałaś nos w nie swoje $prawy, aprawiałaś wszy~cim kłopoty. Dobra, ale teraz już z tym konieć: ,--- Odarrócił się w str~ę ~ago. - ~łatw ją. Prze~ balustradę i do rzelEi. Ja~o spojrza.ł ponownie na Sarę. Już się nie uśmiechał. Luf~ Browninga ~ zalcal~sała się lekko i opadła, w dół. -- Wydaje mi się; że nie rłaąrn óchoty ~ ~84; .~bić, panue Shelley. ~ : .,=~,~.Następny; który ma słabość, do tej cholernej dziwy - powiedział S . ~ PQB~dą: ~~zelił dwukrotnie, raz za razem. Jego pociski z łoskotetn ugodzały w 7 ~ i rzu~ciły go przez otwarte okno na balustradę. platformy p owej: Joszcze usiłówał się podnieść i wtedy. Shelley wyjął lewą rękę ~, blaka. Trzymał w niej rewolwer z króticą lufą: Wystrzelił d~ z bliska i Jago przewrócił się na plecy: Jcgo kończyny drgały jesżcxe śyjnie.przez chwilę. Shelł ~ " ~ §~~ ~ę lodowato. - Wygląda na to, że w końcu sam będę m o to załatwić. - Poćhylił eię, żeby podnieść Brownin- ga Egana i tr ' ~i~iostrżeńcą czubkiem buta. - Widzi pani, pani Talbot, co rodzina tó rodzina. Wiedziałem, że jeżeli już do tego dojdzie, nie bQdzie ~ógł~tnait zaatr~elić: . . _ _ 253 , - Niezbyt ci pomogłem. -- W tych okolicznościach to zrozumiałe. iJŚmiech~tął aię do ttiej z wysiłkiem: - A jednak Jock ~ raylił* Kiedy naprawd~ zaistniała taka potrzoba, byłaś w etanie pociągnąć za spuat. -- Nie mam zamiaru nikogo za to przepraszać -- odparła. - Zasłużył na śmier,ć, a ja go zabiłam. Nie jestem ~ tego duinna, ale i nie żałuję. To coś, z czym będę musiał~ nauczyć się xyó. -- Czas spęd~ony w piekle - powiodział. - Ostrzegałem cię. -- Tony - odezwał się Ferguson - s~dzę, że ~ni Talbot powinna już jechać. Villiers podszedł do niej. - Chodi, Saro. Ujęła oburącz dłonie Egana. -- Co bQdziesz teraz robił, Sean? - Jakoś dam sobie radę - odpowiedział. Położyła mu ręce na ramionach. - Zacząłeś bardzo wiele dla mnie znaczyć. Ale sądzę, że zdajesz sobie z tego sprawę. - Ja pani Talbot? Czy Eric? - Oc~, ty, Sean. Z całą pewnością ty: Przytuliła się do niego przez dłuższą chwilę, a potem odeszła szybkim krokiem. Villiers pospieszył za nią. Egan podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Nie zwracając uwagi na okryte kocem ciało Shelleya p,odszodł do otwartego okna i stanął na platformie przeładunkowej patrz~c w dół na rzekę. -- A co teraz, Sean? -- spytał Ferguson. - Bóg raczy wiedzieć - odparł Egan. - Cóż, jeszcze nic straconego. Zawsze możesz przyjść do mnie i pracować dla Gnipy Cztery: - Niech mnie diabli wezmą, je~li to zrobię - stwieidził Egan. - Mój drogi Sean, skarb państwa niew~tpliwie nałoży sekwcstr na zdobyte drogą przastępstwa pieniąd~e ~wojego wuja, które znajdują się w banku w Szwaj,~arii, ale mimo to będzi~sz jedynym dziedzicem finansowego imperium o wartości ponae~ dwudziestu milionów funtów. - Ferguson uśmiechnął się. - I co, u lićha, taki chłopak jak ty pocznie z taką masą pieniędzy? Sean odstawił szklaneczkę, odwrócił się i znikn~ł w mroku. =. Wróęisz; Sean! - zawołał za nim Fergusou. - Nie masz gdzie się podziać. 255 Rzeka płynęła wolno w ulewnym deszczu i mgle. W stronę morza, porykując syreną, sunął statek. Na dawno opuszczonych nabrzeżach panował spokój, gdy nagle koło King James's Stairs coś poruszyło się w wodzie i jaki's cień wspiął się wolno po drabince. Na końcu opuszczonegp nabrzeża ~ świeciła samotna lampa uliczna. Ociekająćy wodą Jago stanął pod nią i rozpiął płaszcz. Pociski wystrzelone przez Shelleya utkwiły w kamizeloe kuloodpornej. Wyłuskał je jeden po drugim, rzucił do .rzeki i znowu ścisnął trencz paskiem. Wysoko nad głową usłyszał samolot; który wystartował z Heathrow i przelatywał teraz nad miastem. To mógł być samolot Sary. Pewnie nie był, aie nie miało to znaczenia. Spojrzał do góry; w nocne niebo, uśmiechnął sig, rozprostował ramiona, a potem odwrócił się i podążył w ciemność. Zniknął.