Małgorzata Musierowicz Światełko Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z "Wydawnictwa Poznańskiego", Poznań 1989 Pisał W. Cagara Korekty dokonały D. Jagiełło i K. Kruk Ten piękny dzień zaczął się od płaczu. Tak, od płaczu - chociaż był to wakacyjny poranek, słoneczny i rozwichrzony, kwiaty w ogrodzie tańczyły, a białe prześcieradła rozwieszone między drzewami, trzepotały wesoło i głośno jak żagle. Mimo to dzień zaczął się dla Emilki od płaczu, ponieważ zginęły spinki do włosów. Były to spinki Zosi - czerwone, lakierowane, w kształcie kokardek - i starsza siostra spojrzała na Emilkę surowo, mówiąc: - To na pewno twoja sprawka! Emilka zakrztusiła się z oburzenia, a kakao, które właśnie piła na śniadanie, bryznęło jej z buzi wprost na obrus, gdzie też pozostało w formie brzydkiej plamy. - Moja sprawka? Moja sprawka? Wcale nie! - wykasłała Emilka. Ale Zosia nie dawała się przekonać. Ktoś zabrał jej spinki, powiedziała, a tym kimś mogła być tylko Emilka, bo mały Boluś nie potrafi jeszcze otwierać torebki, zaś Andrzej, starszy brat, nie interesuje się ani torebkami swych sióstr, ani ich spinkami. Emilka, która dziś jeszcze nie zdążyła zajrzeć do torebki Zosi, poczuła się głęboko skrzywdzona. Wybuchnęła więc płaczem. A jak już Emilka się rozpłacze, to naprawdę z całego serca. Teraz łzy trysnęły obficie z jej błękitnych oczek, głośny szloch wprost rozrywał jej piersi, a cała miła okrągła buzia przybrała kolor buraczka. Zosia już tego nie widziała, bo weszła do łazienki. Wobec tego Emilka postanowiła pójść po pociechę do Andrzeja. Najstarszy brat leżał jak długi pod jabłonią i czytał grubą książkę, zjadając bezustannie jabłka, jedno po drugim. Kosmaty trzmiel zaplątał mu się we włosy, ale Andrzej czytał z takim zajęciem, że nie zauważył ani buczącego trzmiela, ani buczącej siostrzyczki, choć tę ostatnią słychać było bardzo dobrze. Kiedy szlochając, przypadła do jego ramienia, Andrzej poklepał ją z roztargnieniem po głowie i doradził: - Idź do mamy, ona ci zabandażuje. - Co mi zabandażuje? - zdenerwowała się w jednej chwili Emilka. - Jestem skrzywdzona, a nie skaleczona! - To idź do taty, on ci zawiąże - powiedział nieprzytomnie Andrzej i przewrócił kartkę książki. - Co mi zawiąże?! - wrzasnęła Emilka zapominając o płaczu. - Przecież tu nie chodzi o sznurowadło! - To weź moje - rzekł Andrzej niecierpliwie. - Zawiąż sobie i daj mi czytać. Emilkę zatkało z oburzenia, ale ponieważ starszy brat nawet na nią nie spojrzał, tupnęła nogą i poszła się użalić tatusiowi. Tata, ubrany tylko w dżinsy, brodaty, bosy i zamyślony, siedział na trawie i uważnie naprawiał rower. - Hm, co, mała? - spytał, postukując kluczem w nakrętkę. - Co się stało? Płakałaś? - Płakałam, tato! - zapłakała Emilka. - I płaczę, tato! Jestem skrzywdzona, a on myśli, że ja chcę sznurowadło! - Idź z tym do mamy - rzekł tatuś troskliwie i przykręcił śrubę. - I nie płacz, kupię ci nowe sznurowadło. - Ja nie chcę sznurowadła! - wrzasnęła Emilka, wymachując rękami, ale tatuś przerwał jej z całą surowością, mówiąc: - No, no, Misiulku, to chcesz sznurowadło, to nie chcesz sznurowadła... Ej, coś mi się zdaje, że kaprysisz! Tego już było stanowczo za wiele. Emilka poszła do mamy. Mama była w domku, w kuchni i zmieniała właśnie pieluchę swojemu najmłodszemu dziecku. Czajnik gwizdał tu przeraźliwie, a mały Boluś darł się tak, jakby chciał zagłuszyć czajnik. Mama była czerwona na twarzy i sapiąc, zawiązywała synkowi plastykowe majteczki. Boluś tego nie lubił. Skręcał się jak śruba, wyrywał, wierzgał i kopał, ponieważ chciał jak najszybciej się znaleźć na podłodze i znów tupać po niej nowymi butkami. - Mamo! - zaczęła Emilka, ale w tej samej chwili Boluś zawył długo i przeciągle jak lokomotywa. Było jasne, że nikt tu Emilki nie usłyszy. Nawet nie warto było zaczynać rozmowy. Emilka wyszła na ganek pełna poczucia krzywdy i powiedziała sobie zawzięcie: - Ach, tak! No dobra. Idę sobie od was. Wszyscy tylko zajęci i zajęci, nikt nie ma czasu dla biednego dziecka. Pójdę sobie w świat, zobaczycie. Już była koło furtki, kiedy nagle przystanęła. Jeszcze nigdy nie wyruszała sama w świat. Trzeba by chyba uprzedzić mamusię. Wróciła do kuchni. Czajnik wciąż gwizdał, Boluś wciąż wył. - Uprzedzam cię, mamusiu, że wyruszam w świat! - zawołała co sił. - Dobrze! - odkrzyknęła mama nieuważnie, wciągając Bolusiowi porteczki. - Lala! - wrzasnął Boluś przeraźliwie. - Lala tiki tiki! Go! - W daleki świat! - powtórzyła głośniej Emilka, bo nie była pewna, czy mama słyszy. - Dodo! - krzyknął Boluś świdrującym głosem. - Dodo tiki tiki! Go! - Tylko wróć na obiad - powiedziała mama zdyszanym głosem. - I nie objadaj się słodyczami, lepiej zjedz jabłko. - Jajo! - ryknął Boluś, aż się ściany zatrzęsły. - Jajo tiki tiki! Go! - O, jaki to mądry chłopczyk! - ucieszyła się nagle mama i pocałowała Bolusia w czubek bielutkiej czuprynki. - Ciągle tylko Boluś i Boluś - powiedziała Emilka urażonym tonem. - No, nie, no po prostu z nikim się nie można dogadać w tym domu! Odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem wyruszyła w świat. Zaraz za furtką poczuła się raźniej. Cudownie wyglądało słońce na ciemnobłękitnym niebie, radośnie dął mocny wiatr. Emilka szła przed siebie wśród ciągłego szumu drzew, droga uciekała spod jej sandałków, a kretonowa sukienka furkotała. A po drodze było mnóstwo rzeczy do oglądania, takich jak ogródki sąsiadów, domki letnie, płoty i żywopłoty, psy goniące się w kółko, traktory, mrówki i kury księdza proboszcza, wóz konny z cegłami i listonosz na rowerze, zaskroniec pod liściem łopianu i sąsiad Michałek bawiący się z kolegami w wojnę laserową, i ostatni domek letniska, ten z czerwono kwitnącą fasolą i polanka, gdzie rosły maliny i nagle już drzewa, drzewa i drzewa. Był to las i Emilka była w nim całkiem sama, i to okazało się o wiele ciekawsze, niż chodzenie za rączkę z kimś starszym. Na przykład, proszę, obok ścieżki na powalonym pniu siedział wielki, tłusty i zielony smok w szlafroku i obżerał się śmietankowymi krówkami. A ponieważ nikt Emilki nie ciągnął za rękę i nie przynaglał, mogła teraz najspokojniej przystanąć, podejść bliżej i rzec z najmilszym uśmiechem: - Dzień dobry! - Moje uszanowanie, kochanie - rzekł łaskawie smok i łypnął na Emilkę żółtym okiem spod zielonej powieki. Potem mlasnął ze smakiem, rozwinął trzy kolejne krówki, papierki rzucił sobie pod nogi, a cukierki wpuścił do paszczy i zjadł, błogo przymykając powieki. Emilka zrobiła jeszcze jeden mały kroczek i zerknęła w głąb złocistej torby, którą smok trzymał na kolanach. Było tam pełno krówek. Pełniusieńko. Chyba cały kilogram. - Wyglądają pysznie - zauważyła. - One są pyszne - rzekł smok niedbale i oblizał się jaskrawo różowym jęzorem, wydając ten rodzaj stęknięcia, który nieomylnie zdradza naturę łakomczucha. - Słodycze to świetna rzecz - zauważyła Emilka z roztargnieniem. - Tak - zgodził się smok, zazdrośnie tuląc torbę. - Tylko, że tuczą. Okropnie tuczą. Znam mnóstwo małych dziewczynek, które w swym łakomstwie zapomniały o wszelkim umiarze i pożerając słodycze doprowadziły się do stanu jak najbardziej obrzydliwej i niewskazanej otyłości. Stały się, krótko mówiąc, tak potwornie grube, że brzuch im się ciągnął po ziemi. - Komu się ciągnął? - zdziwiła się Emilka. - Tym dziewczynkom. Tym łakomym. - Czy to był ich wspólny brzuch? - spytała Emilka, która lubiła wszystko wiedzieć dokładnie. Nie wiadomo dlaczego niewinne to pytanie bardzo rozdrażniło smoka. Warknął groźnie, a z nozdrzy buchnął mu sinawy dymek o zapachu siarki. - Młoda osobo - rzekł wściekłym głosem - zapamiętaj sobie moją radę: nigdy, ale to nigdy nie kpij z wybitnych poetów. Poetom należy się cześć. Spokój, znów będę jeść. - Proszę?... - spytała niepewnie Emilka, która nie rozumiała z tej przemowy prawie nic. - Ja nie znam przecież żadnego poety. Smok cmoknął z politowaniem. - Cóż za wiejski głuptasek! - rzekł głosem nadal pełnym wściekłości. - To ja jestem wybitnym poetą, ty wiejski głuptasku, a nazwisko me, które musiało przynajmniej obić ci się o uszy, brzmi Bambolczyk. Ale, momencik, czegóż to ja wymagam od takiego dziecka. Przecież ty chyba nawet nie umiesz czytać? - O, przepraszam - obraziła się Emilka. - Umiem czytać doskonale, choć mam lat sześć i jeszcze nigdy w życiu nie chodziłam do szkoły. Nauczyła mnie czytać moja siostra Zosia. - Znałem kiedyś pewną Zosię - stwierdził smok. - To ona nauczyła mnie jeść krówki, co wkrótce stało się prawdziwą namiętnością mojego życia. - To mówiąc, znów sypnął papierkami pod nogi, a do paszczy wrzucił sobie kolejną porcję krówek. - A więc - rzekł przeżuwając - czytałaś oczywiście zbiór moich poematów pod tytułem "W locie i pocie kuł się mój znój"? - Kuł się? - powtórzyła Emilka z namysłem. - Nie. Znam tylko wiersz o kukułce. - Bzdura - zirytował się smok. - Nigdy w życiu nie napisałem ani słowa o kukułce. Pisałem, owszem, o skowronku, ale chyba przyznasz, że jest poważna różnica między kukułką a skowronkiem. - A jaka? - spytała ciekawie Emilka, wlepiając w smoka błękitne oczęta. Smok ryknął: - Aaaah!!! Jesteś jeszcze większym głuptaskiem, niż przypuszczałem. Słuchaj i już nic nie gadaj! Zagiął starannie brzegi złocistej papierowej torby i wpuścił ją do wielkiej kieszeni szlafroka, po czym wskoczył na zwalony pień i zaryczał: Skowronek O, niewinny idioto, o, mały skowronku,@ o, ty polny śpiewaku szary!@ O, fruwaczu podniebny o mizernym ogonku@ i mizernych skrzydełkach do pary!@ O, czyś widział latając pod niebem wysoko,@ o, czyś spotkał tam kiedy kogo,@ co by bardziej ode mnie myślące miał oko,@ i wspanialsze skrzydła lub ogon?@ O, skowronku, śpiewaku, artysto ubogi,@ o, czyś widział poetę większego,@ niż genialny Bambolczyk, szlachetny i drogi,@ i piękniejszy niż ty, kolego?@ O, już nie płacz, skowronku, nie popadaj w rozterkę,@ o, nie zazdrość mi mej wielkości!@ O, leć sobie wysoko, zarzucając kuperkiem,@ o, daj upust ptaszęcej radości!@ O, twą rolą ćwierkanie cichutkie i nudne,@ mnie zaś wielka przypadła rola.@ O, twe życie jest proste, o, me życie jest trudne.@ Jam poeta - a ty leć nad pola!@ - I cóż? - spytał Bambolczyk, kładąc zieloną łapę na sercu i skłaniając głowę w poetyckiej zadumie. - Jakie wrażenia? - Przepraszam, ale nie rozumiem, o co pan pyta - powiedziała Emilka, pocierając nosek palcem. - Pytam, wiejski głuptasku, co myślisz o moim wierszu?! - Myślę o pana wierszu - odpowiedziała grzecznie Emilka - że bardzo często używa pan literki "o". - Chrrr! Czy to jest wszystko, co myślisz o moim wierszu? - spytał z irytacją smok. - Nie - odparła Emilka po krótkim zastanowieniu. - Myślę także o pana wierszu, że to wcale nie jest wiersz o skowronku. Tylko o panu. Ja bardzo lubię skowronki. Skowronki wcale nie zarzucają kuperkiem. To kaczki zarzucają kuperkiem. I smoki. Bambolczyk omal się nie rozpłakał. - Smoki kuperkiem?! - zawył. - A cóż to za ohydna plotka! I jak śmiesz jednym tchem mówić o mnie i o kaczce?! Opuszczam cię natychmiast, ponieważ twa obecność jest dla mnie obelgą! Precz mi z oczu! - to rzekłszy, smok mimo woli zarzucił kuperkiem, po czym poderwał się w powietrze z łopotem błoniastych skrzydeł i wkrótce zniknął za lasem. Emilka wzruszyła ramionami i powędrowała dalej w świat, żałując tylko jednego: że niesympatyczne smoczysko nie poczęstowało jej krówką. Kiedy dotarła w okolice jeziora, apetyt na krówki zmienił się jej w apetyt na wszystko. Cóż, była w drodze już od przeszło godziny, a na śniadanie piła tylko kakao, bo po sporze z Zosią nie mogła już przełknąć niczego. Tymczasem słońce wznosiło się powoli, lecz stale, południe było coraz bliżej i żołądek Emilki zaczął przypominać o sobie, wydając krótkie, naglące odgłosy. - Hejże, co słyszę? Burczy mi w brzuchu - powiedziała sobie Emilka, przystając na trawiastym brzegu jeziora. Zjadłabym coś, cokolwiek, po prostu cokolwieczek,@ bo jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek.@ Zjadłabym tort w całości, oczywiście bez świeczek,@ zjadłabym górę kremu i wielki stos ciasteczek.@ A potem bym z rozkoszą pożarła sto bułeczek@ (one byłyby z szynką, a w każdej - ogóreczek!)@ A na deser: przepyszna galaretka z porzeczek,@ hałda lodów, śmietany i w końcu - cukiereczek.@ Co prawda, brat mnie straszy, że zgrubiał mi tyłeczek@ i on ma może rację, tak, może, ja nie przeczę,@ lecz jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek,@ więc dajcie mi coś teraz, cokolwiek, cokolwieczek!@ Ledwie wyrzekła te słowa, ujrzała czyjeś krótkie, grube nóżki wyciągnięte na trawie, za krzakiem leszczyny. Poprzez targane wiatrem listowie ujrzała również należący do nóżek pękaty brzuch śpiącej za krzakiem osoby. Widoczny był też wysoki okrągły koszyk, z którego apetycznie wyzierała serwetka w biało_czerwoną kratkę. Koszyk wyglądał dokładnie tak, jak zwykły wyglądać koszyki zawierające smakowite drugie śniadanko wycieczkowe. Zachęcona tym widokiem Emilka podeszła bliżej. Niestety. Nie był to nikt znajomy. Za krzakiem leżał różowy Grubasek w pasiastym podkoszulku i sportowych spodenkach. Leżał sobie i od czasu do czasu cichutko szlochał przez sen. Emilka odeszła na bok, przysiadła na trawie, wrzuciła do pomarszczonej od wiatru wody ze trzy kamyki, wreszcie zakasłała. - A!!! - przebudził się Grubasek i zerwał tak, jakby strzelił w niego piorun. Spojrzał na Emilkę oczami okrągłymi z przerażenia i przycisnął ręce do ust. - Przepraszam - odezwała się Emilka. - Nie chciałam cię budzić. Czy nie widziałeś w okolicy czegoś do zjedzenia? - Ja jestem niedobry! - kwiknął Grubasek składając ręce. - Hm? Nie wierzę - powiedziała Emilka nieco zdziwiona. - Jestem niedobry! Jestem skwaśniały! Jestem zgorzkniały! - piszczał Grubasek, drżąc na całym ciele. - No coś ty, na pewno jesteś dobry - pocieszała go Emilka. Grubasek runął na kolana. - Nie! Nie pożeraj mnie, szlachetna istoto! - zawołał cienko, śliniąc się ze strachu. - Bzdury - powiedziała gniewnie Emilka. - Wcale nie chcę cię pożreć, też pomysł! Pytałam tylko, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia. - Wszystko - bełkotał Grubasek popadając w jeszcze większe przerażenie. - Wszystko, co widzisz! Tak jest, szlachetna istoto, oczywiście, szanowna osobo, wszystko do zjedzenia oprócz Grubaska, o pani! To mówiąc zaczął gwałtownie gmerać w koszyczku, wyjmując po kolei całą jego zawartość i rozkładając ją na trawie: serwetkę w kratkę, papierek od krówki, ogryzioną do kości nogę kurczaka, pustą butelkę po oranżadzie oraz pół herbatnika. - To wszystko, co posiadam, o pani - jęknął drżąc gwałtownie i załamał ręce. - Ale nie mnie, nie mnie, błagam! Nie zjadaj mnie! - Przestań już powtarzać w kółko tę bzdurę - powiedziała z niesmakiem Emilka. - Jesteś niesłychanie tchórzliwy, Grubasku. Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mogłabym cię pożreć?! - Miałem ci ja pyszne drugie śniadanko - mamrotał Grubasek wciąż nieprzytomny ze strachu - pyszne drugie śniadanko wycieczkowe. Tak się cieszyłem, że sobie podjem nad tym pięknym jeziorem! Ale w chwili, gdy zjadłem pierwszą krówkę, z drzewa spadł potworny smok, ścisnął mi gardło i zagroził, że mnie pożre, chyba że oddam mu wszystko, co mam w koszyku. - Tu Grubasek chlipnął żałośnie. - Zjadł mi kurczaka, bułeczki z sałatą oraz pasztet, pochłonął wszystkie ciasteczka, a na zakończenie zabrał mi całe kilo krówek śmietankowych w złocistej torebce po kawie! - Co?! - zawołała Emilka. Grubasek zaszlochał krótko i wysmarkał nos. - TEraz rozumiem. Obudziłeś się tak nagle i w pierwszej chwili wziąłeś mnie za jakiegoś mniejszego smoka? - spytała Emilka. - Tak jest, bez urazy, szlachetna istoto, za pozwoleniem, wzniosła damo! - siąkał Grubasek. - A ja przecież jestem zwykłą dziewczynką, która wędruje sobie w świat! - wyjaśniła mu Emilka. - Jestem bardzo głodna, a w dodatku spotkałam niedawno tego smoka, który się właśnie obżerał krówkami ze złocistej torebki! I wyobraź sobie - ten wstręciuch nie poczęstował mnie wcale! - Bydlę z niego - rzekł nagle Grubasek głosem dziarskim i znów wysmarkał nos w chusteczkę. - Zbir, zbój i zbrodniarz. Niech no on mi się jeszcze kiedyś nawinie, złamię mu pysk jak pietruszkę, stłukę go tak, że przeleży w gipsie aż do Gwiazdki! - Oho_ho, naprawdę? - spytał złośliwym tonem smok Bambolczyk, spływając z powietrza na płasko rozpostartych skrzydełkach. - A! A! - wrzasnął Grubasek cienko i z przerażenia padł plackiem na brzuch. - Pysk jak pietruszkę, hm? W gipsie aż do Gwiazdki, hm? - dopytywał się groźnie Bambolczyk. - Wszystko słyszałem, kochasiu, wszyściutko! No, a teraz - chodź tutaj, moje pulchne maleństwo! Mniamm, ile to tłuszczyku na nim! - chwycił Grubaska za kark, podniósł na wysokość swych oczu i wolną ręką uszczypnął w pośladek. - A! a! - krzyknął przeraźliwie Grubasek. - Pomocy, ratunku! Jedzą mnie! - Puść go! - wrzasnęła w tejże chwsili Emilka i dzielnie uwiesiła się poły smoczego szlafroka, ciągnąc co sił. - Puść go natychmiast! - lecz niespodziewanie znalazła się w powietrzu, tuż obok wierzgającego Grubaska. Smok podniósł ją za pasek sukienki i trzymał przed samym swoim nosem! - A_chrrrr! - ryknął, co pozwoliło Emilce ujrzeć wypełniające smoczą paszczę wspaniałe, lśniące i ostre uzębienie z dużą plombą w dolnym trzonowcu. - Chrrr - powiedział Bambolczyk. - Już po was, moje pulchne pączusie. Chrrr, chrrr, że tak powiem... Nagle niebezpieczeństwo zostało oddalone. Na skraju trawiastej plaży pojawiła się bowiem wdzięczna długonoga postać o aksamitnych oczach, ciemnych włosach i podrapanych kolankach. Była to Marysia, koleżanka z sąsiedniego letniska, osoba w wieku szkolnym, o tyle starsza, że Emilka mogła ją podziwiać z całego serca. Ta Marysia, nazywana w domu Maśką, była rzeczywiście świetną dziewczynką. Właśnie wyszła z kąpieli. Miała na sobie rozwleczone, niegdyś różowe, a obecnie dziwnej barwy kąpielówki, które nosiła z nieporównanym szykiem. Kąpielówki nieustannie zjeżdżały po jej płaskim brzuszku, wskutek czego Maśka zmuszona była podciągać je co jakiś czas jedną ręką. W drugiej trzymała mokry ręcznik, zwinięty przy wyżymaniu w śrubę. na widok smoka unoszącego dwie wrzeszczące postacie Maśka bez namysłu podskoczyła bliżej i z całej siły trzepnęła Bambolczyka po łydkach tym właśnie mokrym, ciasno zwiniętym ręcznikiem. - Puszczaj ich, stary tłuściochu! - wrzasnęła i przyłożyła smokowi po pęcinach jeszcze raz, a kiedy i to nie pomogło - smok bowiem zamarł z bólu i zdumienia - Maśka cisnęła ręcznik w trawę i wspięła się na smoka od tyłu, włażąc na niego tak zwinnie, jak małpka wchodzi na rozłożyste drzewo. Kiedy znalazła się na odpowiedniej wysokości, natychmiast zaczęła bezlitośnie łaskotać smoka pod pachami. Dopiero ten sposób poskutkował. - Hu, hu! - ryknął smok. - Hu_hu! Hi! hi! hi! - i zwijając się oraz chichocząc, wypuścił swoje ofiary. Spadli oboje, Emilka i Grubasek, wprost na miękką trawę, ale i tak przez dłuższą chwilę nie mogli się pozbierać. Maśka zeskoczyła na trawę obok nich i znów złapała za ręcznik. Ledwie się zamierzyła, smok podskoczył ze strachu. - Ręce precz od Bambolczyka! - ryknął. Porwał Grubaska pod pachę, po czym wzbił się w powietrze i frunąc z dużą prędkością wnet znikł za czubkami sosen. Jeszcze przez chwilę słychać było rozpaczliwe krzyki Grubaska wzywającego pomocy, ale i one wnet ucichły. Dziewczynki zostały same. - Ładna heca - powiedziała Maśka, gniewnie wykręcając resztki wody z ręcznika. - Znów ten drań tu się kręci. - Znasz go? - spytała Emilka. - Pewnie. Ty też go znasz, tylko że nie pamiętasz. Kiedy ostatnio go widziałaś, miałaś dwa lata. Spytaj tylko Zosi i Andrzeja, oni ci opowiedzą, jakie to były awantury. Mnie już nieraz opowiadali. - Właściwie to oni i mnie opowiadali - przypomniała sobie Emilka. - A mama nawet to opisała. Ale zawsze myślałam, że to taka bajka. - A skąd? - mruknęła Maśka i z wdziękiem podciągnęła kąpielówki. - Wszystko prawda. Psiakość, czuję, że znów będą kłopoty. W zeszłym roku, kiedy was nie było na letnisku, Bambolczyk też tu grasował. Naszej mamie wyżarł z werandy wszystkie galaretki porzeczkowe, całe dwadzieścia osiem słoików. On uwielbia słodycze, ten tłuścioch. - Mimo to może pożreć tego biednego Grubaska - Emilka była bliska płaczu. - Przestań mruggać - skarciła ją Maśka. - On chyba nie jest taki straszny. Ale obie zamyśliły się smutno. Biedny Grubasek. Co się z nim teraz dzieje? - Idę - oświadczyła nagle Maśka. - Dokąd? - spytała Emilka patrząc z podziwem na starszą koleżankę. - Tropem Bambolczyka. Nie mógł ulecieć zbyt daleko z Grubaskiem pod pachą. Zbyt przytył ostatnio, ma zadyszkę przy lataniu. Jestem pewna, że zaraz musiał lądować. Znajdę go bez trudu. Idę! - Ja z tobą! - krzyknęła z zapałem Emilka. - A nie będziesz beczeć o byle co? - upewniła się Maśka. - N_nie wiem - odpowiedziała uczciwie Emilka, która znana była z tego, że miała oczy na mokrym miejscu. - W każdym razie postaraj się, z łaski swojej - powiedziała Maśka. - Bo inaczej będę zmuszona odesłać cię do domu. Zdjęła z sosnowego sęczka swój podkoszulek i spodenki, trzepnęła parę razy sandałkami o pień, żeby usunąć z nich piasek i kamyki - i już była gotowa. Ruszyły, zabierając oczywiście koszyk Grubaska, a w nim serwetkę w kratkę i mokry ręcznik Maśki. Ładny to był widok, jak tak sobie wędrowały leśną ścieżką - szczuplutka Marysia, podobna do wesołego źrebaczka z ciemną grzywą i Emilka - pulchna, opalona i mocna jak orzeszek. Wiatr nachylał nad ich głowami szumiące, potargane czupryny sosen, słońce paliło jak szalone, a na jeziorze drgały płonące kreseczki blasku. Wszystko wokół było wyraźnie widoczne w czystym powietrzu, z wyjątkiem jakichkolwiek śladów smoka i Grubaska - tych nie było wcale, ani jednego. Dziewczynki wędrowały lasem jeszcze jakiś czas, a ścieżka wiodła je wokół jeziora. Wreszcie poczuły, że są głodne nie na żarty, więc zatrzymały się na słoneczznej polanie i objadły się wspaniałymi, pachnącymi malinami wprost z krzaka. Usmarowały się przy tym po uszy słodkim różowym sokiem, a zaraz potem zagryzły kawałkiem czekolady, który był cieplutki i miękki, bo go Maśka wyjęła z kieszeni. Toteż wkrótce usmarowane były także na brązowo. Emilka oblizała palce. - Prawdę mówiąc - zauważyła - mama prosiła mnie, żebym się nie opychała słodyczami przed obiadem. Maśka też oblizała palce. - Prawdę mówiąc - rzekła spokojnie - wydaje mi się, że nie będziesz dziś jadła obiadu. Nie wiadomo, moja droga, czy jeszcze kiedykolwiek zjesz obiad we własnym domu. Być może zabłądzimy w puszczy lub oddamy życie w naszej niebezpiecznej wyprawie. - Taa_ak? - przeciągnęła żałośnie Emilka, a do jej oczu natychmiast napłynęły łzy. - Przestań mrugać - skarciła ją Maśka. - I zastanów się szybko: może wolisz wracać do domu, do mamusi? - Oj tak, wolę - odpowiedziała szczerze Emilka, ale Maśka, jakby nie słysząc, pytała dalej: - Może wolisz siedzieć przed telewizorem i dłubać w nosie, moja droga, zamiast prowadzić barwne życie pełne przygód i niebezpieczeństw, które doprowadzą do uwolnienia Grubaska? - Nigdy nie dłubię w nosie - obraziła się Emilka. - No, więc widzisz - powiedziała Maśka łaskawie. - To idziemy dalej. I ruszyły, śpiewając gromko i z zapałem: O, nie dłubmy dłużej w nosie@ przed telewizorem,@ lecz nurzajmy się we wrzosie@ sierpniowym wieczorem.@ Lub wędrujmy w świat po rosie@ sierpniowym porankiem,@ lub spróbujmy sprawdzić, co się@ kryje za kurhankiem,@ albo złówmy dwa łososie@ w przejrzystym strumieniu@ i spożyjmy oba w sosie@ w miłym leśnym cieniu.@ Wytarzajmy się jak łosie@ wśród wysokiej trawy@ i podpalmy drwa na stosie@ dla lepszej zabawy.@ Tylko prosię dłubie w nosie -@ oto słuszne słowa.@ Więc nie dłubmy, przecież chcemy@ Grubaska ratować.@ Minęły podmokłą łąkę, pełną zielonych pokrzyw i żółtych jaskrów, przeskoczyły potoczek i znalazły się na skraju niedużego ogrodu, który, jeśli wierzyć tabliczce przybitej pośrodku furtki, był własnością Teodora Blumke. W głębi pod gruszą stała przyjemna zielona chałupka z ławeczką. Na ławeczce, w miłym cieniu, siedział sam pan Teodor Blumke, chudy i opalony na ciemny brąz, z wyjątkiem czoła, które było białe, jak to zwykle się zdarza ludziom dużo pracującym na świeżym powietrzu i używającym kapelusza albo czapki. Otóż pan Blumke wolał kapelusz. Właśnie się nim wachlował, drugą rękę wspierając na sękatej lasce. - Dzień dobry - powiedziała uprzejmie Maśka, gdy podeszły. - Czy nie widział pan dzisiaj wielikiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem? - Co takiego, co, co? - spytał pan Blumke donośnie. Maśka powtórzyła swoje pytanie. - Musisz mówić głośniej - rzekł głośno pan Blumke. - Nie dlatego, żebym uważał, że to ładnie. Ale dlatego, że jestem odrobinę głuchy. - Czy nie widział pan dzisiaj - huknęła Maśka - wielkiego zielonego szlafroka w smoku z małym różowym Grubasiem? - Niewątpliwie - zgodził się pan Blumke, kiwając przyjaźnie głową. - Nie masz to jak nawóz naturalny. - Proszę pana! - wrzasnęła Maśka co sił w płucach, aż jej krew nabiegła do twarzy. - Czy nie widział pan dzisiaj naturalnego różowego smoka w Grubasku z wielkim zielonym szlafrokiem? - O, nie - rzekł pan Blumke stanowczo. - Co to, to nie. Nigdy nie stosuję nawozów sztucznych. Nie ma nic gorszego niż nawozy sztuczne, zwłaszcza dla sałaty, zupełnie słusznie, panienko. Powachlował się znów kapeluszem, po czym nagle wstał i poszedł w kąt ogrodu, gdzie z wielkim niezadowoleniem nabił jakiś papierek na czubek swej laski. - Co to się latoś nie wyrabia - gderał niecierpliwie. - Deszczu ani na lekarstwo, koper całkiem uschnie, a jak już co leci z nieba, to są to papierki od krówek! - Papierki od krówek?! - wrzasnęły jednym głosem Maśka i Emilka i skoczyły w kąt ogrodu za panem Blumke. - Mamy ślad! - powiedziała Maśka rozglądając się czy nie widać w okolicy jeszcze innych papierków. - Na pewno przelatywali tędy. - Ale w którą stronę? - spytała Emilka. - Trezba zbadać kierunek wiatru - rzekła Maśka, splunęła sobie w dłoń i wystawiła palec w powietrze. - Moim zdaniem - orzekła - dmucha z południowego zachodu. - Albo z zachodniego południa - dorzuciła Emilka, która chciała udowodnić, że też się na czymś zna. - To niemożliwe - prychnęła Maśka. - Dlaczego, dlaczego? Możliwe, mówię ci. - Oczywiście - wtrącił swoje pan Blumke. - Oczywiście, bez deszczu ani rusz. Tak, tak, moje miłe panienki, co to, to prawda. Bez deszczu ani rusz. Tak sobie pogadali, po czym Maśka zdecydowała, że natychmiast należy się udać tropem poszukiwanych. Ponieważ nie ustalono ostatecznie, skąd wieje wiatr, ani jaki to ma związek z kierunkiem pościgu, obie dziewczynki ruszyły po prostu dalej, przed siebie, tam gdzie je prowadziła piaszczysta dróżka leśna. - Wypatruj papierków od krówek - powtarzała Maśka co chwila, rozglądając się uważnie po obu stronach ścieżki. Emilka zaś patrzała pod nogi, na boki, w niebo i w tył, toteż nie można powiedzieć, by droga się jej dłużyła. Spostrzegła też, że kiedy człowiek się rozgląda idąc, to zauważa mnóstwo rzeczy, jakich nie zauważyłby bez rozglądania się, takich jak mrowiska, poziomki, ślimaki winniczki, szafirowe ważki i zielone muchy, obłoczki w kształcie baranków, baranki w kształcie obłoczków, koleiny odciśnięte w piasku i piasek w koleinach, dzięcioła na pniu sosny, ślady wielkich bosych stóp, papierek od krówki... - Jest!!! - wrzasnęła. - Gdzie? - podskoczyła w miejscu Maśka, której Emilka ryknęła wprost w lewe ucho. - Tu, o tu. Obok tych wielkich śladów. - Co też to są za ślady? - Są to na pewno ślady Bambolczyka, Masiu. Tylko on może mieć taką wielką stopę. - Moja Emilko, wielką stopę może mieć każdy. - Na pewno nie każdy i na pewno aż tak wielką. - Przestań się kłócić. Ani zauważyły, jak zgubiły ścieżkę. Zbyt bowiem uparcie trzymały się wielkich śladów. A ślady wiodły w bok i najpierw widoczne były na mokrym piasku, potem zanikły, bo trawa się zrobiła gęstsza i wyższa, a potem znów odnalazły się w grząskim czarnym błotku, pokrywającym stok wzgórza. Wokół stało się chłodno i wilgotnie, zielone światło sączyło się słabo z wysoka, przez sklepienie z bukowych liści. - Nie podoba mi się tu - szepnęła Emilka. - Przestań mrugać - powiedziała Maśka i energicznie podciągnęła spodenki, które zjeżdżały jej z brzuszka równie często jak kąpielówki. - O co ci znów chodzi. Las jak las. - Ale ponury taki - odpowiedziała Emilka lękliwie. - Ponure lasy też muszą być - oświadczyła Maśka i ostrożnie obejrzała się przez ramię, bo jej się wydało, że coś sapie za krzakiem leszczyny. W rzeczy samej, sapnęło nawet dość głośno, po czym odezwało się zza liści znudzonym basem: Hej, hej, hej,@ kiedy byłem nieletnim smoczęciem,@ to wszyściutko robiłem z przejęciem.@ Ale kiedy podrosłem już nieco,@ to zrobiło się ze mnie byle co@ i przestałem robić wszystko z przejęciem.@ Dzisiaj nadal przejmuję się mało,@ sam doprawdy nie wiem, co się stało,@ może winna jest temu ma tusza,@ lecz kompletnie mnie nic nie porusza,@ choćby nie wiem co wokół się działo.@ Wszystko wokół mnie męczy i nudzi,@ już nie lubię ni smoków, ni ludzi.@ Nie chce mi się zachwycać przyrodą,@ ani mą niewątpliwą urodą,@ bowiem nawet i ona mnie nudzi.@ Jeszcze tylko z przejęciem bym dręczył,@ prześladował, dokuczał i męczył.@ To przyjemne, gdy ktoś mnie się lęka,@ gdy się trwoży, całuje po rękach,@ prosząc, żebym go więcej nie dręczył.@ Hej, hej, hej.@ - Ach, łaski! Łaski! - zakrzyknął nagle jakiś zbolały głosik i ucichł zaraz, jakby ktoś go siłą zdławił. Dziewczynki podkradły się bliżej, rozchyliły gałęzie leszczyny i ujrzały Bambolczyka. Siedział sobie wygodnie na sągu złożonym z grubych pni bukowych i jadł beztrosko krówki, rzucając papierki gdzie popadło. Jedna z jego wielkich zielonych stóp spoczywała na trawie, a drugą opierał na plecach Grubaska. Nieszczęsny Grubasek leżał posłusznie i płasko, przyciśnięty ciężką smoczą stopą, siąkał nosem, ronił łzy, a od czasu do czasu wierzgał nogami i machał rękami, lecz daremnie. Smok ani myślał pofolgować. - Nie kręć się, nie kręć - mruknął i przycisnął Grubaska mocniej do ziemi. - Łaski, przecudny królewiczu! - zawrzasnął Grubasek na nowo. - Wypuść mnie, świetlista postaci, pozwól mi odejść! - He he he, nie ma mowy - powiedział Bambolczyk spokojnie. - Przecież doskonale wiesz, że zaraz zostaniesz zjedzony. - A! a! - zakrzyknął w trwodze biedny Grubasek i zalał się łzami. - Tylko, sam rozumiesz, muszę cię przedtem trochę podręczyć - dodał z zadowoleniem smok. Ukryte za krzakiem dziewczynki spojrzały po sobie z oburzeniem. - Świnia nie smok - mruknęła Maśka. - Ach, biedny Grubasek - szepnęła Emilka. - Musimy go ocalić! - To już wiemy, tylko jak?! - Na pewno jakoś tak - odpowiedziała Maśka - żeby przy okazji i nas nie pożarł. Odeszły na paluszkach nieco dalej i ukryły się za pniem potężnego buka dla odbycia narady. - Co robić? - Chyba nie ma wyjścia. Bambolczyk go pożre! - Musi być jakiś sposób - upierała się Maśka. - Ach - szepnęła Emilka ze łzami w oczach. - Mówię ci, że nie ma inego wyjścia, jak usiąść i załamać ręce. - Nigdy nie załamuj rąk, jeśli masz choć odrobinę sprawnego rozumu - powiedziała Maśka surowo. - I przestań mrugać. Zaraz coś wymyślę. Nadęła się i myślała usilnie przez jakieś dwie minuty, drapiąc się w przybrudzone kolanko, wreszcie jej buzia pojaśniała, a wszystkie zęby, nowe i stare, ukazały się w uśmiechu. - Już wymyśliłam! - ogłosiła, po czym przepasała się ręcznikiem, owiązała głowę kraciastą serwetką, nasuwając jej brzeg na oczy, i przewiesiła sobie koszyk przez rękę. Następnie zaczerpnęła pełną garść błotka z przydrożnej kałuży i wysmarowała nim policzki oraz nogi. Tak odmieniona nie do poznania wyglądała na ubogą sierotę zbierającą chrust w lesie. - Jeśli się ma do czynienia z silniejszym przeciwnikiem - powiedziała - należy przede wszystkim użyć inteligencji. Zaraz zobaczysz, jaki wspaniały podstęp obmyśliłam. Obserwuj mnie. Gdy usłyszysz, że wołam: Muszę go zobaczyć z bliska! - wypadnij z krzaków, porwij Grubaska i uciekajcie co sił w nogach w stronę jeziora. Resztę zostawcie mnie. I nie zwlekając ni chwili, ta dzielna dziewczynka przeszła przez zarośla leszczynowe i stanęła przed zdumionym Bambolczykiem. - Kim jesteś? - spytał smok ciekawie. - Jestem ubogą sierotą zbierającą chrust w lesie - powiedziała Maśka głosem jękliwym i zawodzącym. - Usłyszałam, jak ktoś deklamuje wiersze niezwykłej piękności. Ojejusiu, jak mi się podobały. Czy nie wie pan, kto tak pięknie deklamował? Bambolczyk rozpromienił się natychmiast. - Ależ tak, uboga sieroto! Wiem. Tym kimś, moje dziecię, byłem ja. A te wiersze, moje dziecię, były moje. Jestem wybitnym poetą, a nazwisko moje brzmi: Bambolczyk. - To rzekłszy, smok uczynił przerwę, dając ubogiej sierocie czas na przypomnienie sobie tego nazwiska. - Ach! - zawołała Maśka piskliwie i podciągnęła spodenki wraz z ręcznikiem. - Czy to być może? Sławny Bambolczyk w naszej ubogiej okolicy? - Tak, moje urocze maleństwo, to ja we własnej osobie - potwierdził Bambolczyk zupełnie rozanielony. - Bambolczyk! Sam mistrz Bambolczyk! - wrzasnęła przeraźliwie Maśka. - Muszę go zobaczyć z bliska! - to mówiąc, z szaleńczą odwagą wgramoliła się smokowi na kolana i z rozmachem wsadziła mu koszyk na głowę. Koszyk był akurat tego rozmiaru, że pomieścił i unieruchomił głowę Bambolczyka, zatrzymując się na jego ramionach. Smok, zaskoczony, zerwał się naturalnie na równe nogi, uwalniając niechcący swą ofiarę. Wtedy Emilka, która jak burza wypadła z leszczyny, porwała Grubaska za rękę i pociągnęła za sobą, wołając: - Szybko, uciekajmy! Podczas gdy uciekali w stronę jeziora, Bambolczyk kręcił się w kółko ogłupiały, rycząc, obijając się o drzewa i usiłując zerwać koszyk z głowy, co mogłoby się udać tylko w wypadku, gdyby się zdecydował na utratę nosa. Tymczasem Maśka wdrapała się na sąg drewna, zaczekała na odpowiednią chwilę i natężywszy wszstkie siły, zepchnęła leżącą z wierzchu ciężką kłodę wprost na ogon Bambolczyka. Przygwoździła go tym sposobem do ziemi i co sił w nogach pognała w stronę jeziora. * * * - Najgorsze w tym wszystkim jest - powiedziała Emilka, kiedy już wykąpali się wszyscy w jeziorze, dla ochłody, dla orzeźwienia, a także dlatego by zmyć z siebie sok malinowy, czekoladę, błoto i kurz. - Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mi zawsze każdego żal. Na przykład teraz okropnie żal mi Bambolczyka, który z koszykiem na głowie, przygwożdżony za ogon do ziemi, wyje i rozpacza w samotności pośród wilgotnych ciemnych lasów i nikt absolutnie nie może mu pomóc. - Bez presady, bez przesady - powiedziała Maśka przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu czegoś jadalnego. - Po pierwsze, sama wiesz, że nie było innego sposobu na uratowanie Grubaska. A po drugie, pomóc Bambolczykowi może każdy przechodzień, co radziłabym wam uwzględnić i czym prędzej wiać z tego miejsca. - Jestem głodny - oznajmił Grubasek. - Ja też - burknęła Maśka. - O! - ożywiła się nagle, grzebiąc w tylnej kieszeni. - Popatrzcie, co znalazłam! - wyjęła monetę i podrzuciła ją na dłoni. - He, he. Można za to kupić coś do jedzenia. - O, ja mam więcej! - ucieszył się Grubasek, wyjmując banknot z kieszeni swych porteczek. - A tu opodal jest wioska, a w niej mały kiosk spożywczy. Chodźmy tam jak najszybciej, oczywiście przez las, unikając odkrytych terenów i jak najczęściej spoglądając w niebo. W najlepszych humorach ruszyli więc przez las - Emilka tuż za Maśką, a za nimi Grubasek, ledwie nadążając na swych krótkich nóżkach. - Ach, jakie dzielne dziewczynki, Grubaska uwolniły!@ O, już nie jęczy w niewoli Grubasek nasz przemiły!@ Och, jakież one odważne, i smoka przechytrzyły!@ Ach, och, to nie do wiary, że miały tyle siły!@ O, tak, niewiarygodne, a przecież to zrobiły!@ Tego biednego malca po prostu ocaliły! -@ - wykrzykiwały dziewczynki na całe gardło, a Grubasek przyśpiewywał rytmicznie: - Turum_durum! Turum_durum! Wioska Promienko była całkiem niedaleko, a kiosk spożywczy znajdował się na skraju lasu, tak że mogli dokonać zakupów nie wychodząc nawet na odkrytą przestrzeń. Byli więc spokojni i zupełnie pewni, że Bambolczyk, nawet gdyby jakimś cudem się uwolnił, nie mógł ich dotąd wyśledzić z powietrza. Kupili w kiosku sporo świeżych rogalików, słoik dżemu śliwkowego oraz dwa topione serki, zapakowali wszystko do plastykowej torebki i ruszyli z powrotem do lasu, unikając otwartych przestrzeni i jak najczęściej spoglądając w niebo. Do posiłku zasiedli na niewielkiej zacisznej polanie, pod zielonym pagórkiem. Słońce rzucało ruchliwe złote plamy przez korony dębów, a trawa była bujna i pachnąca. Maśka rozścieliła na niej kraciastą serwetkę, a Emilka ułożyła pięknie trzy rogaliki, kładąc przy każdym po stokrotce. - To rozumiem - rzekł Grubasek z zadowoleniem i oparł się plecami o zielony pagórek. - To jest dopiero naprawdę kulturalny posiłek. Dwie urocze i eleganckie damy do towarzystwa, wytworne nakrycie i kwiaty na stole - oto jak powinien wyglądać posiłek dżentelmena. W tych warunkach smakuje nawet suche pieczywo z dżemem. W dodatku szczególną przyjemność sprawia mi myśl, że ten łajdak Bambolczyk, ta nędzna kreatura, obija się w tej chwili po omacku między drzewami, o ile oczywiście udało mu się pozbyć tej kłody. - Nędzna kreatura, hm? - powtórzył ktoś wściekłym głosem. Zapadła cisza. - Czy mówiłaś coś, Masiu? - spytała Emilka niepewnie. - O to samo chciałam zapytać ciebie - odpowiedziała równie niepewnie Maśka. - Otóż ja, Masiu, nic nie mówiłam. - Ja też nic nie mówiłem, od czasu gdy wspomniałem o kłodzie - dorzucił Grubasek przerażonym głosem. - A więc kto powiedział "nędzna kreatura, hm?"... - spytała drżąc Emilka. - Ja! - wrzasnął tryumfalnie pagórek za plecami Grubaska i poruszył się gwałtownie. Już za moment spod narzuconej ziemi i kęp trawy wyłonił się Bambolczyk i śmiejąc się obrzydliwie stanął w całej swej okazałości. A w następnej chwili zgarnął serwetkę z rogalikami i dżemem, wsadził ją sobie do kieszeni, po czym capnął Grubaska za kark i uleciał wraz z nim w powietrze, wrzeszcząc: - Nikt nie wygra z Bambolczykiem! Nikt nie wygra z Bambolczykiem! - Oj, ratunku, ratunku! - rozdarł się Grubasek. - Ratujcie mnie, najsłodsze dziewczynki, nie zostawiajcie mnie w łapach tego potwora! A! A! - dorzucił następnie, gdyż Bambolczyk ukarał go natychmiast, trzepnąwszy dwa razy po pośladkach. - Nie bij mnie, wieszczu, nie bij! Ja już będę grzeczny, ja już nic nie powiem! Jego żałosne wrzaski rozbrzmiewały jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie - ponieważ Bambolczyk zdecydowanie odleciał - ucichły w oddali. * * * Było już około drugiej, gdy zmęczone dziewczynki dotarły lasami do stacji kolejowej Letnisko Leśne. Przy kupie żwiru, tam gdzie naprawiano tory, stała jaskrawo żółta i niebywale brudna ciężarówka z dźwigiem. Za to biały budyneczek stacji otoczony był zielenią i kwiatami, a wszędzie panowała wspaniała czystość. Koło budynku, wsparty plecami o ganek, stał rumiany i tęgi zawiadowca stacji, w mundurze i sztywnej czapce. Stał sobie, patrząc pogodnie w dal i dłubał w zębach zapałką. - Czy widziałem wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą? - powtórzył serdecznym tonem zadane mu pytanie. - No cóż, macie doprawdy duże szczęście, że zwróciłyście się do mnie w tej sprawie. Zawsze powtarzam, że nie masz to jak zwrócić się z właściwym pytaniem do właściwej osoby, oczywiście o właściwym czasie i we właściwym miejscu. Ale chwileczkę, muszę teraz przepuścić pociąg - przerwał zawiadowca na dźwięk dzwonka wewnątrz budynku, po czym udał się do swej korbki, którą kręcąc energicznie, opuścił szlaban. - Na czym to stanęliśmy? - spytał kordialnie, gdy wrócił już na swe poprzednie miejsce. - Aha, już wiem. Na udzielaniu porad życiowych oraz odpowiedzi na zadane przez was pytanie... (ale dlaczego tak przebieracie nogami i gryziecie palce?), a więc, na pytanie... ale przepraszam was na moment, pociąg się zbliża - przerwał sam sobie zawiadowca i zająwszy widoczne z dala stanowisko, wyprostował się w pozycji służbowej, z chorągiewką powiewającą na wietrze. Kiedy pociąg towarowy przetoczył się z łoskotem przez stację, zawiadowca starannie zwinął chorągiewkę, schował ją, podniósł szlaban, zatarł dłonie i zwrócił się do dziewczynek, które z niecierpliwości ogryzły już wszystkie paznokcie i podeptały sobie nawzajem palce, nieustannie przestępując z nogi na nogę. - No, już jestem - powiedział. - A więc, o czym ja mówiłem, aha, o tym, że stałem tu sobie dzisiaj podziwiając pogodę, a jaka pogoda jest dzisiaj od rana, to już zapewne wiecie same... - Wiemy, wiemy! - wrzasnęły dziewczynki, łapiąc się za głowy i tupiąc z niecierpliwości nogami. - A więc stałem tak sobie - rzekł zawiadowca spoglądając na nie ze zdziwieniem. - A było to jakieś pół godzinki temu, tak, pal mnie licho, pół godziny, bo właśnie szedł osobowy z Pobiedzisk, gdy wtem ujrzałem przelatującego... - Smoka!!!! - wyrwał się dziewczynkom zbiorowy okrzyk. - Skąd - odparł zawiadowca, patrząc na nie karcąco. - Kormorana. Jak ja się zdziwiłem, nie macie pojęcia. Kormoran to rzadkość w tych stronach.@ Już prędzej bym mógł się spodziewać cielęcia@ o czterech zielonych ogonach.@ Już mniej by mnie zdziwił na przykład wieloryb,@ sunący truchcikiem po dróżce,@ lub takie ptaszyska, co zwą się kondory,@ leżące ponuro w pietruszce.@ Już raczej bym mógł oczekiwać wielbłąda,@ co piwkiem posila się smacznie, -@ lecz nie kormorana! Kormoran wygląda@ w tych stronach po prostu dziwacznie!@ To rzekłszy, zawiadowca odchrząknął, cmoknął, splunął, po czym spojrzał na rozczarowane miny dziewczynek i dorzucił od niechcenia... - A, prawda, a potem, jakiś kwadransik temu... tak, chyba kwadransik, bo szedł właśnie towarowy z Olsztyna... Dziewczynki zbladły i chwyciły się za ręce. - ...Zobaczyłem wielkiego zielonego smoka w szlafroku, przelatującego nad tą oto stacją. Smok miał przy sobie jakieś różowe, wrzeszczące stworzenie, lecz nie zdążyłem go zapytać, czy jest ono Grubaskiem, czy nie. Emilka i Maśka zaczęły przebierać nogami, ledwie już stojąc na miejscu. - W którą stronę poleciał - krzyknęła ostro Maśka, łapiąc zawiadowcę za klapy munduru i patrząc mu w oczy mocnym spojrzeniem. - Zaraz, niech pomyślę - rzekł zawiadowca nieporuszony. - Pamiętam, że słońce świeciło mi prosto w twarz. Zważywszy, że mamy lipiec i że jest to w dodatku czwartek, cóż, myślę, że poleciał prosto jak strzelił w kierunku sklepu spożywczego Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska". - Mamy go! - wrzasnęła Maśka i jak strzała pomknęła w dół drogi, a Emilka ruszyła za nią, nie bacząc na rozczarowanie zawiadowcy, który zamierzał im opowiedzieć jeszcze parę interesujących przypadków ze swego życia, więc wołał, żeby zaczekały minutkę, bo tak się z nimi miło gawędzi. Zipiąc, sapiąc i ociekając potem, dziewczynki dopadły sklepu spożywczego, lecz ten niestety był już zamknięty z powodu przerwy obiadowej. Drzwi chroniła potężna zasuwa, a wewnątrz, za wielką szybą, nie było nikogo. Natomiast opodal, na ławeczce stojącej na skraju wielkiego boiska sportowego, siedziała jakaś obdarta postać i wydawała z siebie głośne chrapanie. Postacią tą był nie kto inny, jak znany w okolicy nierób i włóczęga, Plugawy Pawełek. Mimo niemłodego już wieku Plugawy Pawełek trudnił się wyłącznie spaniem na ławeczkach, podkradaniem kur mieszkańcom okolicznych wiosek, oraz, w dni chłodniejsze, zamieszkiwaniem w rozchwierutanym barakowozie z kominkiem, który to barakowóz został ongiś zapomniany przez brygadę remontową. Kiedy dziewczynki zbudziły go przy pomocy delikatnego szarpania za rękaw, Plugawy Pawełek popadł w prawdziwą wściekłość, i w chwili, gdy Maśka zapytała go uprzejmie, czy nie widział w okolicy wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem, odkrzyknął: - Jakim prawem budzicie mnie dla takich głupstw?! - A dawno już pan tu tak śpi? - spytała grzecznie Emilka. - Jak długo mi się podoba! - odpalił Plugawy Pawełek, wymachując z oburzeniem łachmanami. - Chwileczkę - dodał nagle innym tonem, przyglądając się uważnie plastykowej torbie, którą trzymała Maśka. - O co pytałaś? - Pytałam, czy nie widział pan tu w okolicy wielkiego zielonego Grubaska z małym szlafrokiem w różowe smoki? - wychrypiała Maśka. - Hm, niech pomyślę - zamamrotał Plugawy Pawełek. - Słuchajcie, czy nie macie przy sobie przypadkiem odrobiny pieczywa? - podrapał się w porośnięty szczeciną podbródek i zapuścił łakome spojrzenie w plastykową torbę. - Proszę - dziewczynka sięgnęła do torby i podała mu rogalika. - A więc, czy mógłby pan nam powiedzieć... - Mógłbym - rzekł obiecująco Plugawy Pawełek. - Ale czy nie macie przypadkiem przy sobie odrobiny topionego serka? - Proszę! - powiedziała Maśka wręczając mu serek topiony. - A teraz, czy nie mógłby pan nam jednak powiedzieć... - Nie bądź taka niecierpliwa - rzekł karcąco Plugawy Pawełek. - Czy nie macie przypadkiem przy sobie odrobiny pieniędzy?! - Proszę! - powiedziała Maśka ze wzburzeniem i wsypała mu w garść resztę monet pozostałych po zakupach w kiosku spożywczym. - Ale więcej pieniędzy już nie mamy i w związku z tym, czy mógłby nam pan wreszcie odpowiedzieć, czy widział pan tu ostatnio wielkiego zielonego smoka z małym różowym Grubaskiem? - Nie, nie widziałem - rzekł Plugawy Pawełek i ryknął śmiechem. Emilka omal się nie rozpłakała, natomiast Maśka omal nie kopnęła Plugawego Pawełka w kostkę. Zaklęła cicho, tupnęła nogą i powiedziała do Emilki: - Chodźmy! Odeszły parę kroków, gdy usłyszały głos Plugawego Pawełka. - Chwileczkę! - wołał. - Zupełnie nie znacie się na żartach. Ale jeśli mi dacie jeszcze jednego rogalika, to wam coś powiem. - Nie! - odparła Emilka. - Nie! - poparła ją stanowczo Maśka. - Pan nic nie wie, a oszukuje takie małe dziewczynki jak my! - Ja nic nie wiem? - obraził się Plugawy Pawełek. - Ja wiem wszystko, moje dzieweczki, ponieważ jestem znawcą życia. Wiem mnóstwo różnych rzeczy, na przykład, kto kupował w tym sklepie przed pół godziną dosłownie aż trzy kilogramy krówek śmietankowych! - Krówek? - krzyknęły dziewczynki jednym głosem i odwróciły się do Pawełka. - Aha! Krówek! Krówek! - drwiąco przedrzeźniał je włóczęga. - Nie wierzycie Pawełkowi, a on wie wszystko. Wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą kupował w sklepie krówki i chciał płacić złotą monetą. Kiedy sprzedawczyni stanowczo odmówiła przyjęcia takiej zapłaty, łobuz zaśmiał się szyderczo i wyleciał przez okno nie płacąc. Krówki oczywiście zabrał ze sobą. - Ale w którą stronę poleciał?! - zakrzyknęły dziewczynki. - A to właśnie - rzekł Plugawy Pawełek - jest rzecz, którą wam powiem i to już za chwilę, pod warunkiem oczywiście, że ofiarujecie mi z własnej i nieprzymuszonej woli jeszcze dwa rogaliki. - Dwa?! - Nie, nie dwa. Trzy! - poprawił się Pawełek i znów ryknął śmiechem. - Ale... ale... - wahały się dziewczynki. Plugawy Pawełek przestał się śmiać i udał niezmierne zdumienie. - Nie wierzę własnym oczom - rzekł. - Żal wam trzech głupich rogalików i kawałka topionego sera? Trzy głupie rogaliki i kawałek sera topionego to za wiele dla człowieka, który jest zbyt ubogi, by móc je sobie kupić? - Nie było przedtem mowy o serze topionym! - zauważyła Maśka niepewnie. - Ale teraz jest mowa o serze topionym! - zarechotał Plugawy Pawełek i wyciągnął czarną od brudu rękę, na której Maśka z najwyższą niechęcią złożyła trzy rogaliki i kawałek sera topionego, dokładając w końcu zupełnie już niepotrzebną, pustą torbę plastykową. - Teraz wam coś powiem! - oznajmił Plugawy Pawełek. - Powiem wam, bo nie jesteście skąpe. - Tu spiesznie skrył swą zdobycz pomiędzy ohydne łachmany. - Smok z Grubaskiem i krówkami odleciał w kierunku południowo_zachodnim. - To jest - w którym?! - krzyknęła rozpaczliwie Maśka. - W tym! - rzekł uroczyście Pawełek i machnął łachmanem w kierunku drogi prowadzącej nad jezioro. * * * - Kręcimy się w kółko - powiedziała Emilka ze zniechęceniem. - Już przecież dzisiaj szłam tą drogą. O, tu, tu właśnie natknęłam się na smoka po raz pierwszy. Ze zmęczeniem przysiadła na leżącym pniu, a Maśka, znużona, podciągnęła ospale spodenki i rzuciła się na trawę. - Co dalej? Pić mi się chce. Jeść mi się chce. Chce mi się też wrócić do domu. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano miałam ochotę z niego odejść! - Przestań mrugać. A co będzie z Grubaskiem, jeśli wrócimy? - spytała Maśka z westchnieniem, podczas gdy słońce wolniutko wysunęło się zza korony dębu i strzeliło w dziewczynki oślepiającym, gorącym promieniem. - Myślisz, że już nie ma sensu go szukać? Myślisz, że Bambolczyk już go zjadł? Emilka wzdrygnęła się. - Och, nie wierzę w to. Pewnie jeszcze go dręczy. Powinnyśmy natychmiast wstać i ruszyć mu na pomoc. - Ale w którą stronę ruszyć? - spytała bezradnie Maśka i położyła głowę na rękach. - Las jest wielki. A Bambolczyk sprytny. Czy mamy cały dzień błąkać się po lesie, wypatrując papierków od krówek? - To beznadziejne - zgodziła się Emilka. I już miała zamiar wpaść w nastrój łzawy, gdy wtem zza zakrętu wyjechał z wielkim łoskotem i szczękiem jakiś szalony rowerzysta, w którym Emilka rozpoznała sąsiada Michałka. Był to niezwykle poważny blondyn o okrągłych oczach i cienkich nogach szarych od kurzu. - Cześć, Emilka! - rzekł hamując z szurgotem opon i wzniecając kolosalny tuman. - Co ty tu robisz? Emilka była tak zmęczona, że zamiast odpowiedzi machnęła tylko beznadziejnie ręką. - Byłem właśnie nad jeziorem - oznajmił Michałek. - Zrobiłem rundkę naokoło i wpadłem na stację Promno. Kupiłem tam trochę oranżady - to mówiąc wyjął z torby na kierownicy sporą butelkę i podał Emilce. - Łyknij sobie - powiedział życzliwie - bo widzę, że ledwie żyjesz. Ach! Była to najsmaczniejsza oranżada, jaką Emilka piła kiedykolwiek w życiu. Zimna, pomarańczowa, orzeźwiająca, z gryzącymi w nos bąbelkami i landrynkowym zapachem. Emilka mogłaby ją pić i pić bez końca, ale w porę przypomniała sobie, że przecież Maśka jest tak samo spragniona. Z niemałym trudem (tak, było to trudne!) przestała pić i podała butelkę Masi. A tu tymczasem Michał wyjął z kieszeni kilka krówek śmietankowych i poczęstował Emilkę. - Skąd to masz?! - krzyknęła dziewczynka, zrywając się na równe nogi. - No, wiesz, to właściwie jest bardzo dziwne - rzekł z ociąganiem Michałek. - Myślę, że mi zupełnie nie uwierzysz, jak ci powiem. - Powiedz! Proszę! - Ale nie śmiej się, dobrze? - upewnił się Michałek. - No więc, wyobraź sobie, jadę z tego Promna, a tu nad jeziorem leży okropnie wielki zielony facet z ogonem - ja wiem, że to śmieszne, co mówię - i obżera się krówkami. A drugi, uwiązany za nogę do drzewa, wrzeszczy bez przerwy o pomoc, tylko że ten zielony mówi, że różowy jest wariat. No i kiedy zatrzymałem się przy nich, ten zielony pogłaskał mnie po głowie i dał trzy krówki tylko za to, żebym sobie poszedł. - To oni! - krzyknęły jednym głosem dziewczynki i poderwały się z trawy, zapominając o zmęczeniu. - To smok i Grubasek! Bez najmniejszego trudu namówiły zaciekawionego Michała, by pojechał z nimi. Maśka usiadła na bagażniku, Emilka na ramie, a Michał z pewnym wysiłkiem pedałował. Siłą rzeczy nie posuwali się zbyt prędko, ale z całą pewnością szybciej niż pieszo. Gdy nadjechali chwiejnie nad jezioro, nie ujrzeli tam już nikogo. Tylko kupka papierków znaczyła miejsce, gdzie spoczywał Bambolczyk. Po krótkich poszukiwaniach odnaleziono jednak świeże ślady jego stóp, wiodące w bok ścieżki poprzez wilgotny piasek i pas trawnika aż do znanego już dziewczynkom terenu, pokrytego grząskim czarnym błotkiem. Ślady Bambolczyka były tu tak świeże, że jeszcze wciąż nabiegały wodą. Tym razem jednak koło sągu drewna nie było nikogo. Las stał wokół cichy i ponury, nie drgnął nawet listek pod sklepieniem buków, choć przecież gdzieś tam, wysoko, hulał pewnie gorący, wesoły wiatr. Tu było chłodno, posępnie i jakoś straszno. A ślady stóp Bambolczyka prowadziły wciąż dalej i dalej, w coraz bardziej odpychające ostępy. - Chyba wrócę już do domu - oznajmił Michałek. - Nie podoba mi się tutaj. Ledwie wyrzekł te słowa, w krzakach coś zaszeleściło i szarozielone stworzenie w burej spiczastej czapeczce wypadło na ścieżkę. Ujrzawszy dzieci stworzenie podskoczyło, wydało dziki kwik i przebiegłszy ukosem przez błotnistą ścieżkę, zaszyło się w gąszcz. - O rany! - powiedziała Maśka z trudem dochodząc do siebie. - Dawno się tak nie wystraszyłam. Co to było? - Nie wiem, ale było okropne - jęknęła Emilka. - Wyglądało jak oblepione mchem i błotem niemowlę. - To był Błotniak! - wyszeptał Michał, który miał oczy jeszcze większe i bardziej okrągłe niż zwykle. - To był Błotniak, wiem na pewno. Dziadek pokazywał mi kiedyś Błotniaki. Płynęliśmy łódką i przy samym brzegu jeziora one się babrały w błocie. Dziadek mówił, że nie trzeba się ich bać, one są poczciwe i nie szkodzą nikomu. W tym momencie w krzakach po drugiej stronie rozległ się znów szelest, potem szamotanina, i kolejny Błotniak wyrwał się spomiędzy zarośli, wypadając w wielkim pośpiechu na ścieżkę. Na widok grupki z rowerem zamarł z przerażenia, po czym podskoczył w miejscu, kwiknął i przebiegłszy ścieżkę na ukos, dał nura w poszycie leśne. - Co się dzieje? - spytała Maśka ze zdumieniem, gdy trzeci Błotniak, oglądając się na wszystkie strony i dysząc, przebiegł opodal nawet ich nie widząc. - Nie wiem - odparł Michał. - Patrz, pędzą trzy następne! One uciekają! W istocie, trzy drobne Błotniaczki najwyraźniej młodego wieku przebiegły po prawej, sapiąc i wyciągając nogi. Kiedy mijały stojące dzieci, ostatni z biegnących potknął się i upadł - i to tak nieszczęśliwie, że skręcił sobie nogę w kostce. Emilka zbliżyła się do niego ostrożnie i podała mu rękę. - Dziękuję - szepnął mały Błotniak podnosząc się i masując sobie nóżkę. Był taki mały, że sięgał Emilce zaledwie do pasa. - Dziękuję za pomoc i żegnam. Muszę stąd uciekać. - Przed kim? Dokąd? - Ach, uciekamy gdzie nas oczy poniosą - odparł smutno Błotniak. - Znów przyleciał ten podły Bambolczyk i się panoszy. Tym razem ma już pomocnika. Już się go nie pozbędziemy. Opanował nasze kochane bajorko, wyrzucił nas z naszego domu i dręczy każdego, kogo złapie. - Mamy go! - ucieszyła się Maśka. - Czy jest z nim ten biedny mały różowy Grubasek? Błotniak patrzał na nią przez chwilę bez słowa. - No, jest - odparł. - Hurra! Biegnijmy! Musimy go uwolnić! - gorączkowały się dziewczynki. Błotniak spojrzał na nie dziwnie. - Hm... - mruknął. - Cóż, ja już polecę. - I odszedł szybko, utykając, a kiedy dotarł do miejsca, gdzie wąska ścieżka zakręcała za kępę głogu, obejrzał się przez ramię na dzieci. Emilce się wydało, że to spojrzenie było smutne i współczujące, a może nawet podejrzliwe. - No, chodźmy! - zakomenderował Michałek i ruszył, prowadząc swój rower. Dziewczynki pospieszyły za nim, kierując się w tę właśnie stronę, skąd uciekały Błotniaki. Ale nie spotkali ich już więcej. Im dalej szli w głąb tego ponurego, wilgotnego lasu, tym bardziej było pusto, mroczno i smutno, i tym częściej Michałek napomykał, że chyba wróci do domu. Kiedy napomknął o tym po raz czwarty, las niespodziewanie przerzedził się nieco, a pomiędzy szarymi, jedwabistymi pniami buków zalśniła powierzchnia bajorka. Było to nieduże bajorko, błyszczące jak oczko pośród zielonego mchu i płowej trawy. Jego czarne błotniste wody odbijały wiernie obraz stojącego tuż nad brzegiem domku z drewnianych bali. Dach domku był kryty trzciną, a weranda z desek, wsparta na palach, wystawała daleko nad wodę. Na werandzie leżał rozwalony leniwie smok Bambolczyk, mocząc w wodzie nogi oraz ogon. Oczywiście objadał się krówkami, śmiecąc wokół obrzydliwie, jak to on. Minę miał wielce zadowoloną, a od czasu do czasu podnosił łeb, toczył wzrokiem po powierzchni bajora i wołał: - Hej, nie wychylać się tam! - Do kogo on gada? - szepnęła ze zdziwieniem Emilka. Zza gęstwy trzcin, w których przycupnęli we troje, niewiele było widać. - Wydaje mi się, że tu nikogo nie ma. Michałek przyczołgał się do miejsca, gdzie trzciny rosły rzadziej. - Mylisz się - szepnął. - W wodzie jest pełno Błotniaków! Dziewczynki wyjrzały znad jego głowy. Rzeczywiście, na gładkiej tafli wody można było dostrzec rozchodzące się to tu to tam kręgi, a od czasu do czasu wyskakiwał nad powierzchnię spiczasty łebek jakiegoś Błotniaka, który zaraz, przestraszony krzykami smoka, chował się pod wodę. Ale nie to było najgorsze. Wokół bajorka przechadzał się pomocnik smoka uzbrojony w długi pręt leszczynowy i końcem tego pręta szturchał każdego, kto się wychylał. - Do wody, do wody, chować się! - pokrzykiwał. Okrążył właśnie bajorko tak, że zbliżył się do kępy trzcin, za którą ukrywały się dzieci. I kiedy odwrócił się do nich twarzą, nagle dzieci z najwyższym zdumieniem rozpoznały Grubaska! Już Maśka podniosła się na łokciu, by psyknięciem zwrócić jego uwagę, gdy Michał przytrzymał ją za rękę i położył palec na ustach. - Popatrz! - szepnął. Grubasek, z ważną miną, rozgniewany, ujął się pod boki i przyglądał się srogo jakiemuś młodemu Błotniakowi, który nie zważając na zakazy wylazł z wody i wskoczył na zbutwiałą kłodę, wystającą z przybrzeżnego mułu. - Do wody, Błotniaku! - wrzasnął paskudnym głosem Grubasek. - O, nie! - hardo krzyknął młody Błotniak. - Dosyć tego! Hej, bracia! Nie poddawajcie się! Nie pozwólcie sobie rozkazywać! To tylko Bambolczyk, nic takiego! Dzieci widziały dokładnie jego szczerą, miłą twarzyczkę z zadartym nosem. Doprawdy, można go było polubić od pierwszego wejrzenia. - Znowu wyłazisz? - ryknął z werandy Bambolczyk. - Grubasek, łap go i do wody z nim! Jeszcze mi tu będzie podskakiwał, ciszę leśną zakłócał! Do wody, Błotniaku jeden, tam twoje miejsce! - Ja sam wiem, gdzie moje miejsce! - krzyknął z oburzeniem Zadziorny Błotniak i odskoczył zwinnie na sam koniec kłody, tak że Grubasek nie mógł go dosięgnąć z miejsca, gdzie stał. Krzyki i zgiełk niosące się nad powierzchnią wody zachęciły kilku Błotniaków do wystawienia głów nad powierzchnię. - Chować się! - ryknął Bambolczyk. - A ty nie rozkazuj, nie rozkazuj! - krzyknął Zadziorny Błotniak. - Zabrałeś nam domek, zjadłeś nasze zapasy ryb i raków, a teraz nas zmuszasz do siedzenia w błocie! Coraz więcej spiczastych czapeczek ukazywało się nad czarną powierzchnią wody. Błotniaki ostrożnie wystawiały głowy i przysłuchiwały się z uwagą. - Chować się, chować się! - wrzasnął Grubasek, ale już z mniejszym przekonaniem i bojaźliwie. Posłuchało go tylko trzech Błotniaków. Pozostali nadal tkwili na swych miejscach, wystawiając ciekawie głowy. - No i o co wam chodzi?! - ryknął Bambolczyk ze znudzeniem. Poruszył parę razy nogami w wodzie, machnął ogonem. - To bardzo miłe błotko, a wy przecież jesteście Błotniakami. Bez błota nie umiecie żyć - no to sobie w nim siedźcie. - Ale nie bez przerwy! - podniosły się wokół oburzone głosy. Coraz to nowe Błotniaki wyłaziły nad powierzchnię bajora. - Nam tu zimno! Nam się to wcale nie podoba! - Ale mnie się podoba! - ryknął Bambolczyk. Z nozdrzy buchnął mu dym, a z paszczy płomień. - Bo jak wyleziecie, to zajmiecie na powrót ten uroczy domek! A ja go chcę mieć dla siebie, tylko dla siebie! A w ogóle, to ja bardzo lubię dręczyć kogo popadnie! Gdyż - jak mówią strofy mego poematu: Nie ma nic ważniejszego nad własne potrzeby,@ chyba że przyjemności, też własne.@ Nie ma nic pilniejszego, niż zadbać, ażeby@ nikt ci w nich nie przeszkadzał, to jasne!@ Nie ma nic mądrzejszego, niż być egoistą,@ który nie dba o resztę ludzkości.@ Nie ma nic łatwiejszego, niż stać się sadystą,@ który dręczy dla swej przyjemności.@ Nie ma nic mniej mądrego, niż myśleć o innych@ i pomagać każdemu, kto jęczy.@ Nie ma nic durniejszego, niż poczuć się winnym@ wobec tego, którego się dręczy.@ Zatem naprzód, do dzieła! Egoizm niech wzrasta@ oczywiście nie w innych, lecz we mnie.@ Cała reszta ludzkości, i we wsiach, i w miastach@ żyje po to, bym ja miał przyjemnie!@ Nikt jednak nie słuchał zbyt uważnie Bambolczykowych deklamacji. Dzieci obserwowały Grubaska, Grubasek zajmował się wpychaniem do bajora Zadziornego Błotniaka, ów wykrzykiwał w stronę swych współbraci, a ci z kolei przekrzykiwali się między sobą. - Dalej, dalej! - powtarzał Grubasek przybrawszy minę urzędową i końcem kija spychał Błotniaka z jego kłody. - Słyszałeś, co powiedział wielmożny pan Bambolczyk. Do bajora! Do bajora! - Nie chcę! - krzyknął buntowniczo Zadziorny Błotniak. - Zabierz no ten patyk, bo cię nim pacnę w twój opasły ryjek! - To ja cię pacnę w to błocko na uszach! - wrzasnął dotknięty do żywego Grubasek. - Jeszcze nie wiesz, kim ja jestem! Jeszcze mnie popamiętasz! - Brawo, Grubasek! - ryknął zachwycony smok. - Masz tu, masz, łap, to nagroda dla ciebie. Aleś mu powiedział! - i rzucił niedbale krówkę, którą Grubasek skwapliwie wygrzebał z błota i zaraz zjadł. Za ścianą trzcin wymieniono oburzone spojrzenia. - Nie poznaję Grubaska! - szepnęła Emilka. - Co się z nim stało? - Nie rozumiem - zaszeptała gorączkowo Maśka. - Przecież sam był ofiarą Bambolczyka. Dlaczego mu teraz pomaga? - I popatrz, wydaje się, że jest mu całkiem dobrze - mruknął Michał. - Ale uważam, że trzeba go stąd zabrać. Gdy go porwiemy, smok zostanie sam. Łatwiej będzie go wtedy przechytrzyć i jakoś uwolnić te biedne Błotniaki. - Patrz, ten Zadziorny zwiewa! - ucieszyła się Maśka. - Wyskoczył na brzeg i ucieka do lasu! - Czekaj, Michał, powiedz - naprawdę chcesz uwolnić Błotniaki? - spytała Emilka z niedowierzaniem. - No, to chyba jasne! - powiedzieli jednocześnie Maśka i Michał. - Hm, hm... - mruknęła Emilka do siebie. - Kto by pomyślał. Ciekawa jestem bardzo, jak to zrobimy! * * * Porwanie Grubaska wydawało się zadaniem dziecinnie prostym, ponieważ Bambolczyk zapadł nagle w smaczną popołudniową drzemkę. Ale proste to było tylko na pozór. W istocie bowiem Grubasek wcale nie chciał być porywany. Kiedy dzieci odważyły się wreszcie wystawić głowę zza trzcin i psykaniem zwrócić uwagę Grubaska, nie spotkały się wcale z miłym przyjęciem. Grubasek spojrzał na nie z wahaniem, cmoknął niechętnie, wzruszył ramionami, zerknął na Bambolczyka, popatrzał po tafli bajora i dopiero gdy się upewnił, że smok drzemie, a wszystkie Błotniaki znów tkwią pod wodą, podszedł ostrożnie, boczkiem, z głową zwróconą stale w stronę Bambolczyka. - Co tam? - spytał z niechęcią. - Czego chcecie? - Chcemy cię uwolnić, Grubasku! - powiedziała Emilka gorąco. - Wskakuj w te trzciny - przerwała jej Maśka - mamy tu rower, nasz kolega Michał szybciutko cię stąd wywiezie. - E tam - rzekł Grubasek, wiercąc w ziemi patykiem. - NIe chce mi się. Co ja będę ciągle uciekał i uciekał. Nie ma głupich. Bambolczyk i tak mnie złapie, i będzie bił. A teraz mam u niego dobrą pracę, on mi czasem nawet daje krówki, ja mu pomagam i żyjemy w zgodzie oraz wzajemnym poszanowaniu. - Ale, Grubasku, posłuchaj, przecież ty mu pomagasz dręczyć tych biednych Błotniaków! Co z tobą, nie widzisz, że w ten sposób stajesz się równie okrutny jak smok? I tak samo zły i paskudny? - No, no, nie pozwalaj sobie - obraził się Grubasek. - Wcale nie tak samo, wcale nie tak samo! To nie był przecież mój pomysł, żeby im kazać siedzieć w błocie! I nie ja im zabrałem domek. A ryb i raków to mi Bambolczyk nawet nie dał spróbować! Zresztą - dodał Grubasek zbierając się do odejścia - jeśli nie ja będę pilnował Błotniaków, to zrobi to kto inny. A ja przynajmniej jestem łagodny, dużo krzyczę, owszem, ale to tylko tak, na postrach. W gruncie rzeczy żadnego Błotniaka nawet nie uderzyłem! Przez chwilę dzieci patrzały na niego bez słowa. - Och, Grubasku! - powiedziała wreszcie Maśka z żalem. - Ty już jesteś zupełnym niewolnikiem! Grubasek spojrzał na nią z niesmakiem. - Moje dziecko, chyba się zapominasz - powiedział wyniośle. - Używasz nieprzyjemnych słów, których znaczenia zupełnie nie rozumiesz. Niewolnik to jest ktoś, kto jest w niewoli. A niewola to jest przebywanie tam, gdzie się przebywać nie chce. A ja właśnie chcę tu przebywać i chcę pomagać wielmożnemu panu Bambolczykowi. To jest ważna i potrzebna praca, bo gdyby nie ja, to te natrętne Błotniaki zajęłyby domek panu Bambolczykowi i znów by hałasowały i zadeptywały błotem podłogę. A poza tym, uważaj do kogo mówisz. Jestem o tyle ważniejszy i starszy od ciebie, że powinnaś chyba zacząć mówić mi "pan". To rzekłszy, Grubasek obrócił się na pięcie i odszedł wraz ze swym leszczynowym prętem. Już po chwili dzieci ujrzały go na drugim brzegu bajorka, jak szturchał w plecy jakiegoś chudego Błotniaka, który wylazł na powierzchnię. * * * Nad bajorem nie było już nic więcej do roboty, toteż dzieci zabrały się stamtąd jak najszybciej. Wsiadły po prostu na rower i odjechały, by po paru minutach znaleźć się znów nad jeziorem. Tu było nadal jasno, słonecznie i ciepło. Dzieci rozłożyły się na trawiastej plaży i przez dłuższą chwilę w milczeniu patrzały na czystą, srebrną, marszczącą się delikatnie wodę, po której wiatr gonił srebrne kreski piany. - Można się wściec - powiedziała Maśka ze złością. - To naprawdę najpaskudniejsza rzecz, jaka mi się zdarzyła ostatnio. Ratujemy go i ratujemy, gonimy za nim, żałujemy go, poświęcamy się, cierpimy głód i pragnienie, tracimy cały dzień - i nagle okazuje się, że to było zupełnie na nic! - Rzeczywiście - przyznała Emilka kiwając głową. - Wygląda na to, że się po prostu wygłupiłyśmy. - E, wcale nie! - zawołał Michałek. - Czy jeśli człowiek robi coś uczciwego, czego inni nie chcą, to znaczy że się wygłupił? Nie, to znaczy, że ci inni się wygłupili. Robi się uczciwe rzeczy po prostu dlatego, że - tak trzeba! - To prawda - przyznała Maśka po namyśle. - Gdybyśmy w ogóle nie próbowali pomóc Grubaskowi, bylibyśmy ostatnimi łajdakami. - No, ale teraz? - spytała Emilka bezradnie. - Co teraz zrobimy? - Zjemy sobie - rzekł Michał - podwieczorek! To mówiąc zdjął torbę z bagażnika roweru i wydobył z niej dwie pozostałe butelki oranżady oraz paczkę słonych paluszków. - Nie mam wiele, ale to co mam, jest wasze - rzekł jak prawdziwy kolega. Otworzyli butelki i napili się rozkosznie po uszy, choć oranżada była już odrobinę ciepła i straciła większość swych bąbelków. Gdy tak sobie siedzieli i popijali zagryzając słonymi paluszkami, usłyszeli zbliżający się ochrypły głos, który wyśpiewywał pod niebiosa: Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej@ do nauki nie miałem ochoty ani głowy.@ Dyrektor mi poradził, bym raczej pasał krowy@ i więcej nie poszedłem do szkoły podstawowej.@ Przy słowach "pasał krowy" na skraju plaży ukazała się budząca odrazę postać Plugawego Pawełka, który śpiewał idąc na bosaka brzegiem jeziora, z rękami w kieszeniach i plastykową torbą pod pachą. Przy słowach "do szkoły podstawowej" Plugawy Pawełek zauważył, że nie jest na plaży sam, więc urwał śpiew na wysokiej nucie i splunął w toń jeziora. - Co wy tu robicie? - spytał niegrzecznie. - Jemy podwieczorek - oschle odpowiedziała Maśka. - Widzę - zauważył Plugawy Pawełek z paskudnym uśmieszkiem - że nie macie zbyt obfitego wyboru dań. - Ano, nie mamy - potwierdziła Maśka przez zęby, a Emilka dodała: - Chyba sam najlepiej wiesz, co się stało z naszymi rogalikami! - I topionym serkiem! - dorzuciła Maśka. - Tak, wiem - odparł bezczelnie Plugawy Pawełek. - Zjadłem wam to wszystko z największym smakiem! - zarechotał, patrząc na rozgniewane miny dziewczynek. - Ale nie gniewajcie się tak strasznie - dodał. - Życie was jeszcze nauczy, że można bez żalu oddać ostatnie rogaliki, a jednak nie cierpieć głodu. Tu oto, w tej plastykowej torbie, znajduje się kawał domowego placka z kruszonką, oraz cała pieczona kura. Siądźmy sobie razem i przy miłym posiłku postarajmy się zawrzeć coś w rodzaju przyjaźni. - Przypuszczam - powiedziała Maśka bez ogródek - że kura jest kradziona. - A placek - dodała Emilka - został zabrany podstępnie jakiemuś bezbronnemu dziecku. - Mylicie się! - zakrzyknął Plugawy Pawełek gorąco. - Mylicie się najzupełniej! Placek otrzymałem w prezencie od pewnej kumoszki, zaś kura, cóż, kura po prostu przechodziła obok mnie i ni stąd ni zowąd sama wskoczyła mi w ramiona. - I upiekła się na miejscu - dodał Michał wybuchając wariackim śmiechem. - Bez głupich dowcipów - skarcił go Plugawy Pawełek. - Posuń no się, chłopcze, i weź stąd ten rowerek. Zaczynajmy! Była to rzeczywiście wspaniała uczta. Kura, upieczona na złoty kolor, posypana majerankiem i ziołami, była wyjątkowo smaczna bez względu na to, czy sama wskoczyła Pawełkowi w ramiona, czy też on ją objął, nie prosząc o zgodę. Placek domowy zaś rozpływał się po prostu w ustach. Kiedy z kury zostały już tylko drobne kosteczki, a z placka nie zostało ani okrucha, Maśka oblizała palce, wytarła ręce w szorty i powiedziała, że czuje się jak w niebie. - A raczej - dodała zaraz - czułabym się jak w niebie, gdyby nie to, że męczy mnie wspomnienie biednych Błotniaków i tego nieszczęsnego Grubaska. - A więc znaleźliście swojego różowego Grubaska z wielkim zielonym smokiem? - zainteresował się Plugawy Pawełek, dłubiąc w zębach igłą sosnową, a kiedy dzieci, przerywając sobie nawzajem, opowiedziały mu wszystko, rzekł lekceważąco: - Cóż, macie zupełną rację martwiąc się o tego małego głupka, Grubaska. Tchórz jest zawsze osobą narażoną na największe niebezpieczeństwo. Jako znawca życia powiadam wam, że to nie żaden z Błotniaków, lecz właśnie wasz Grubasek w pierwszej kolejności dostanie od smoka po uchu. Tu urwał i ze zdziwieniem spojrzał w bok, gdyż na ścieżce pod lasem dał się słyszeć szybki, lekki tupot. Kilku Błotniaków, z Zadziornym na czele, przebiegało tamtędy gęsiego, niosąc długi, miękki zwój w kolorze szarozielonym. - Hej! - zawołał do nich Plugawy Pawełek. - Stójcie, chłopaki, dokąd to niesiecie moją sieć? Zadziorny Błotniak zatrzymał się, a wszyscy pozostali za nim. - Witam pana, panie Pawełku - rzekł z sympatycznym uśmiechem. - Przepraszam, żeśmy wzięli pańską sieć bez pytania, ale sprawa jest pilna i poważna. Musimy ją pożyczyć mniej więcej na godzinę. Czy pan się zgadza? - Trudno mi się nie zgodzić - rzekł Plugawy Pawełek ochryple, lecz uprzejmie. - Skoro ta sieć w gruncie rzeczy jest wasza. Doskonale pamiętam, że zabrałem ją wam onegdaj w zamian za wiadomość, gdzie najlepiej łapać raki. - W porządku! - odparł Błotniak. - Wobec tego ruszamy. Udało mi się uciec z bajorka, ale przecież nie po to, żeby tracić czas na beztroskie pogawędki. Pędzimy na pomoc naszym! - Chwileczkę - przerwał Plugawy Pawełek. - Czy można wiedzieć, jaki macie plan? - Hm, szczerze mówiąc - powiedział młody Błotniak - nie mamy dokładnego planu. Pomyśleliśmy sobie, że można by po cichu wdrapać się na dach naszego domu i stamtąd zarzucić sieć na podłego Bambolczyka. Co do reszty - okazałoby się zapewne, co robić, już w trakcie akcji. Pawełek spojrzał na niego krytycznie. - Chłopcze - rzekł - jak możesz zabierać się do poważnej akcji bez przygotowania dokładnego planu? - Właśnie - dorzuciła Maśka podciągając spodenki - pomysł z siecią jest dobry, ale tylko na chwilę. Smok chuchnie ogniem, przepali sieć i już będzie wolny. Zadziorny Błotniak popadł w krótką zadumę. - Co prawda to prawda - przyznał. - Pierwszą rzeczą, jaką powinniśmy zrobić, jest zatkanie smokowi gęby w sposób pewny i niezawodny. Pytanie brzmi: czym mu tę gębę zatkać? - A także: co z Grubaskiem? - dodał Michał. - Grubasek przecież natychmiast poleci ratować Bambolczyka. - Wątpię, he he - zarechotał Plugawy Pawełek. - Jako znawca życia powiadam wam, że ten tchórzliwy pętaczyna natychmiast stanie po naszej stronie, skoro tylko nam się powiedzie. Natomiast jeśli nam się nie powiedzie - ten galaretowaty trzęsioportek po prostu da nogę. W tym momencie włączył się Zadziorny Błotniak, zapytując czy słusznie się domyśla, że całe szanowne grono zamierza się przyłączyć do nich, by wspólnie położyć kres panoszeniu się Bambolczyka. Natychmiat wszyscy - cała trójka dzieci wraz z Plugawym Pawełkiem - zapewnili, że właśnie nad czymś takim przemyśliwali dosłownie przed chwilą. Grupa Błotniaków wydała radosny okrzyk, uściśnięto sobie nawzajem dłonie i już po chwili wszyscy razem w najlepszym porozumieniu zasiedli, by ułożyć dokładny plan. * * * Słońce straciło nieco ze swej promienności, skłaniając się niepostrzeżenie na zachodnią stronę nieba, wiatr się uspokoił, a jezioro wygładziło wszystkie swoje zmarszczki, kiedy plan akcji został wreszcie uzgodniony co do szczegółu. Wysłano więc Michałka z tajną misją na rowerze, a ponieważ tajna misja miała mu zająć - jak przewidywano - około dziesięciu minut, wszyscy zgromadzeni musieli wysłuchać długiej i nudnej pieśni w wykonaniu Plugawego Pawełka. Na wstępie zagrał on kilka szalonych walczyków na wyjętej z kieszeni łachmanów harmonijce ustnej, a potem dopiero zaryczał ochrypłym głosem: Kiedy kowbojem byłem na zubożałej farmie,@ dni moje upływały, można powiedzieć, marnie.@ Miałem poważne braki w napojach i pokarmie,@ kiedy kowbojem byłem na zubożałej farmie.@ Gdy szeregowcem byłem do armii już wcielonym,@ stwierdziłem nagle, że mi ohydnie jest w zielonym.@ Zrzuciwszy mundur zwiałem pociągiem rozpędzonym,@ nie chcąc być szeregowcem do armii już wcielonym.@ Kiedy kelnerem byłem w pobliżu Casablanki@ wpuściłem księżnej w dekolt pół miski zapiekanki.@ Zwolniono mnie natychmiast, stosując połajanki.@ Nie mogłem być kelnerem w pobliżu Casablanki.@ Gdy byłem marynarzem śródziemnomorskiej floty,@ życie mi nie płynęło jak sen cudny i złoty.@ Hej, przygód miałem mało, a wiele do roboty,@ gdy byłem marynarzem śródziemnomorskiej floty.@ Gdy byłem tenisistą na kortach Wimbledonu,@ połknąłem w czasie przerwy dźwigienkę od syfonu.@ Krztusiłem się, a damy współczuły mi z balkonu,@ gdy byłem tenisistą na kortach Wimbledonu.@ Plugawy Pawełek przerwał śpiew, by wybuchnąć ochrypłym kaszlem i w tym momencie na plażę wpadł z brzękiem rower, a na rowerze - Michałek. Był zziajany i czerwony, ale minę miał wielce zadowoloną, zaś na kierownicy roweru dyndała torba plastykowa z tajemniczą zawartością. - Kiosk "Ruchu" był otwarty! - wyrzęził Michał. - Kupiłem, co trzeba! Możemy zaczynać. * * * W najgłębszej ciszy posuwał się pochód tych dzielnych, co zdecydowali się na wszystko. Na czele kroczył Zadziorny Błotniak wiodąc swoich, potem maszerowały dziewczynki, potem Michał z rowerem, a na samym końcu, rozglądając się uważnie i zabezpieczając tyły, posuwał się Plugawy Pawełek. Cisza panowała wokół, wiatr ustał zupełnie, nie zaszeleścił nawet listek. Od czasu do czasu odezwał się niepewnie jakiś ptak, ale szybko milkł, jakby w tym ponurym otoczeniu tracił ochotę na przyśpiewki. W bukowym lesie było coraz mroczniej, choć słońce przecież jasno świeciło nad sklepieniem drzew. Wkrótce jednak Zadziorny Błotniak podniósł ostrzegawczo rękę do góry, a jednocześnie przez rzednące drzewa wpadło nieco więcej światła. Dochodzili do bajorka. Zgodnie z wcześniej ułożonym planem akcji wszystko odbywało się bez słów, w najgłębszej ciszy, żeby ani Bambolczyk, ani Grubasek, ani nawet żaden z prześladowanych Błotniaków, słowem - nikt żeby nie usłyszał, że nadciąga pomoc. Powodzenie całej akcji zależało bowiem ściśle od dokładnego jej wykonania. Dlatego też Plugawy Pawełek nawet nie pisnął, kiedy wyjrzawszy zza gęstych trzcin ujrzał, że jako znawca życia miał jak zwykle rację. Uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując niepełne uzębienie i przywołał ręką wszystkich, by nacieszyli się widokiem. A był to widok wcale nie zabawny, ale za to wart zastanowienia! Smok Bambolczyk co prawda nadal rozpierał się na werandzie, ale za to w sytuacji Grubaska zaszła poważna zmiana: tkwił on mianowicie w bajorze, po uszy w błocie, a smok pokrzykiwał na niego głosem bardzo przykrym: - chować się, chować! Do bajora! Nie wystawiać głowy! Błotniaki grupowały się powoli w zatoczce, gdzie było trochę bardziej płytko. Drżąc z zimna i wyczerpania, tuliły się do siebie, stojąc w wodzie po pas, a ponieważ smok był bardzo zajęty dręczeniem Grubaska, przestał zwracać uwagę na to, że Błotniaki nie całkiem dokładnie stosują się do jego rozkazu. Było ich zresztą wciąż mniej i mniej, bo korzystając z nieuwagi smoka, co chwila któryś Błotniak wyskakiwał z bajora i czmychał w las co sił, osłaniany przez zwartą grupkę pozostałych. - Łaski, cudowny poeto - wołał Grubasek szczękając zębami i taplając się bezradnie w błocku. - Pozwól mi stąd wyjść, wspaniały władco, pozwól mi nadal ci służyć! Bambolczyk roześmiał się potężnie i wypuścił z nozdrzy obłoczek dymu. - Chrr - powiedział. - Nie bawi mnie to, że mi służysz. Gdyż, jak pisałem w moim sławnym poemacie: Nie bawi mnie zupełnie, kiedy mi tchórze służą.@ Gdy służą mi zadziorni - mam satysfakcję dużą.@ Lecz zwykle z nimi właśnie problemy miewam duże,@ podczas gdy bez wahania służą mi wszelcy tchórze.@ Grubasek umilkł i tkwił potulnie w bajorku, podczas gdy Bambolczyk, przeciągając się rozkosznie, wystawił zielone oblicze ku skośnym promieniom, padającym na werandę. Przez chwilkę trwała cisza, urozmaicona tylko świergotem ptaków i łagodnym szumem drzew. Teraz właśnie Zadziorny Błotniak podniósł rękę na znak, że czas rozpocząć akcję. Pod osłoną wielkiej ściany trzcin ruszyły najpierw Błotniaki z siecią. Okrążywszy bajoro, przedostały się ostrożnie na tyły domku. Plugawy Pawełek i dzieci prowadzili ich wzrokiem zza trzcin, póki ostatni Błotniak nie znikł za domem. Po dłuższej chwili oczekiwania Plugawy Pawełek zauważył wreszcie Zadziornego: pojawił się on na dachu, wysuwając kudłaty łebek zza komina, i dał znak ręką. Teraz ruszył Michał ze swym tajemniczym ładunkiem w plastykowej torbie. Oparłszy rower o pień drzewa, wyszedł z ukrycia, i tą samą trasą, co poprzednio Błotniaki, dotarł do dużej kępy czarnego bzu, rosnącego opodal domu. Przysiadł na nim i pomachał ręką. Przyszła więc kolej na Emilkę i Maśkę. Ich zadanie było chyba najtrudniejsze, przynajmniej na razie. Według planu miały prześliznąć się brzegiem bajora, kryjąc się za trzcinami i uważając, by smok ich nie dostrzegł. Następnie miały nieomal pod jego okiem wejść do wody i ukryć się pod pomostem werandy. Tam czekać miały na dalszy rozwój wypadków, by w decydującym momencie wypełnić swoją część zadania. Spojrzały na siebie, uścisnęły sobie ręce, a Maśka bezgłośnie powiedziała: "Przestań mrugać", na co Emilka dzielnie się uśmiechnęła. Zniecierpliwiony Pawełek klepnął Maśkę po plecach, pokazując jej tarczę swego złotego zegarka, co oznaczało, że czas płynie i że nie należy go marnować na babskie pogawędki. Ruszyły więc ostrożnie, posuwając się niemal na czworakach, żeby nie było ich widać zza trzcin. Maśka szła pierwsza, nadając tempo, badając teren i zatrzymując się od czasu do czasu, by wyjrzeć zza trzcin i sprawdzić, co robi Bambolczyk. Drzemał sobie. Od czasu do czasu jednak otwierał jedno przekrwione oko i toczył wokół spojrzeniem. Gdy stwierdzał, że wszystko jest bez zmian, przymykał powiekę i znów zapadał w błogie odrętwienie. Dziewczynki przebyły już połowę drogi, gdy nagle Bambolczyk warknął przez sen, podskoczył i obudził się na dobre. - Denerwujesz mnie! - ryknął na Grubaska. - Szczękasz zębami i chlipiesz, a ja mam złe sny od tego! - pomruczał chwilę z irytacją, wreszcie sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął parę krówek, które ze zniecierpliwieniem wrzucił sobie do paszczy, nie rozwijając ich nawet z papierków. - Śniło mi się - powiedział posępnie - że zostałem napadnięty znienacka. Też coś. Głupi sen. Przecież to niemożliwe. - Uspokoiwszy się w ten sposób, Bambolczyk wyciągnął się leniwie na deskach werandy, podłożył łapy pod głowę i przymknął oczy. Dziewczynki czekały za trzcinami, aż Bambolczyk zaśnie. Trwało to długo, bo smok wiercił się niespokojnie i rozglądał wokół, zupełnie jakby coś przeczuwał. Wreszcie zapadł w sen i wnet głośne chrapanie poniosło się nad czarnymi wodami bajorka. - Chodźmy teraz! - szepnęła Maśka, po czym podniosły się obie i pochylając się nisko, przebiegły przez łysawy odcinek brzegu, gdzie trzcin nie było. Ledwie przypadły zziajane do ziemi w bezpiecznym cieniu jakiegoś krzaczka, usłyszały tubalny głos, wołający radośnie: - A! To znowu wy, panieneczki! Cóż to, szukacie poziomek? Struchlała z zaskoczenia Maśka i zdrętwiała z przestrachu Emilka odważyły się podnieść oczy na osobę, która zadała im powyższe pytanie. Był to nie kto inny jak pan Teodor Blumke z koszykiem pełnym torfu oraz ostrą łopatką w dłoni. Stał sobie w swym białym słomkowym kapeluszu i uśmiechał się życzliwie, najwyraźniej uradowany spotkaniem. - Co to się latoś nie wyrabia - rzekł donośnie. - Deszczu ani na lekarstwo, poziomki całkiem wyschły, a co będzie z jeżynami - wolę nie myś... - tu urwał, gdyż zobaczył nieopisane przerażenie na twarzach dziewczynek, które na migi pokazywały mu, by umilkł. - Musicie mówić głośniej - powiedział. - Jestem odrobinę głuchy. - Kto tam gada?! - ryknął przebudzony nagle Bambolczyk ze swojej werandy. Dziewczynki natychmiast padły plackiem na ziemię i tylko dlatego nie zostały zauważone. Natomiast okazała postać pana Blumke w białym słomkowym kapeluszu i białej koszuli, natychmiast rzuciła się w oczy smokowi. - Hej, tam!!! - ryknął. - Kim pan jest? Jazda stąd, to teren prywatny! Pan Blumke, który prawdę mówiąc był głuchy jak pień, wcale nie usłyszał smoka. Zdjął beztrosko kapelusz i powachlował nim spocone oblicze. - Ech - powiedziaał - ceny cebuli pójdą w górę. Rzecz jest pewna. - Wynocha! - ryczał smok, tupiąc nogami o werandę. - Jacy to ludzie bezczelni się porobili! Człowiek nie ma spokoju nawet we własnym domu! Precz mi stąd! - Albo weźmy czosnek - rzekł pan Blumke. - Moim zdaniem, czosnek osiągnie ceny zawrotne. - Z kim on tam gada, z kim on tam gada?! - irytował się smok. - hej, ty tam, do ciebie mówię! - A wszystko przez tę suszę - powiedział z troską pan Blumke, po czym włożył kapelusz na głowę, uniósł go lekko i założył znów. - Do widzenia, panieneczki - uśmiechnął się mile. - Muszę już iść, a szkoda, przyjemnie się z wami gawędzi. Ale cóż, praca czeka. Muszę jeszcze podłożyć trochę torfu sałacie. Odszedł, ale stanowczo zbyt późno. Bambolczyk zdążył się zniecierpliwić na dobre i nabrać podejrzeń. Już wstawał, już chciał frunąć przez całą szerokość bajora, by sprawdzić na miejscu, kto się kryje za trzcinami, już_już cały plan miał wziąć w łeb - gdy bystry umysł Plugawego Pawełka powziął błyskawiczną decyzję. Według planu Pawełek miał czekać chwili, gdy Maśka i Emilka skryją się pod pomostem. Teraz jednak postanowił przyspieszyć swój występ, ponieważ obawiał się, że lada chwila dziewczynki zostaną przyłapane przez smoka. Wyszedł energicznie zza swojej kępy trzcin i powiewając łachmanami, wkroczył na ścieżkę wiodącą wprost do domu Błotniaków. Idąc wyśpiewywał zdartym głosem swą nie kończącą się pieśń: Kiedy strażakiem byłem w okolicy Skawiny@ złamałem podczas akcji szczebelek od drabiny.@ Spadając, upuściłem niesione dwie dziewczyny,@ a one się potłukły o twardy bruk Skawiny.@ Kiedy chirurgiem byłem w szpitalu wojewódzkim,@ to operacje zwykle robiłem siedząc w kucki.@ Ale donieśli na mnie, że jestem drań nieludzki@ i już mnie tam nie było, w szpitalu wojewódzkim.@ Smok Bambolczyk zamarł w pół ruchu, przypatrując się z osłupieniem nadchodzącej postaci. Obdarty, brudny i zarośnięty, Plugawy Pawełek szedł na bosaka po błocie, w dłoniach ściskając niedużą książeczkę w burej okładce oraz długopis. Mijając dziewczynki szepnął: - Śmiało! Ja go zagadam! - a kiedy dotarł do werandy, skłonił się z uszanowaniem, chrząknął i rzekł tonem najwyższego podziwu: - Czy mam niezwykłą przyjemność mówić z panem Bambolczykiem, światowej sławy poetą? Smok natychmiast się rozpromienił. - Tak - rzekł z zachwytem - ma ją pan. Światowej sławy Bambolczyk to ja, to właśnie ja! Plugawy Pawełek rzucił okiem w bok i przekonał się, że Emilka i Maśka właśnie znikają pod pomostem werandy. - Drogi wieszczu! - zakrzyknął, zbliżając się jeszcze bardziej. - Czy jestem zbyt zuchwały, ośmielając się przypuszczać, że nie odmówiłby mi pan własnoręcznego podpisu, zwanego, o ile mi wiadomo, autografem? - tu wyciągnął przed siebie burą książeczkę pod tytułem: "W locie i pocie kuł się mój znój", która zalegała wszystkie kioski "Ruchu" w okolicy, województwie i kraju. - Udało mi się zdobyć ten oto tomik, a tu mam długopis i jeśli tylko zgodzi się pan spełnić moją prośbę, będę niezmiernie zobowiązany - tu Plugawy Pawełek zamarł z pytającym wyrazem twarzy, zaś smok Bambolczyk, rozpływając się z zadowolenia, odezwał się łaskawie w te słowa: - Nie mam co prawda zwyczaju składać autografów na każde zawołanie, jednakże pańska twarz wydaje mi się tak inteligentna, że przypuszczam, iż jest pan prawdziwym znawcą prawdziwej poezji. Pójdź pan tu, podaj pan co trzeba, a życzeniu pańskiemu stanie się zadość. Plugawy Pawełek zgodnie z planem zaniósł się w tym momencie ohydnym, bulgotliwym kaszlem, który był umówionym sygnałem do rozpoczęcia właściwej akcji. Następnie wskoczył zwinnie na pomost werandy, podszedł do Bambolczyka zupełnie bliziutko i podał mu książkę wraz z długopisem. Jednocześnie na dachu, ponad ich głowami, pojawiła się grupka Błotniaków z rozpostartą siecią, a Maśka i Emilka wyjrzały spod obu krawędzi pomostu. - O! O! - rozległ się nagle ostrzegawczy okrzyk Grubaska, który wciąż stojąc w wodzie po uszy, zauważył te przygotowania. Ale zauważył odrobinę za późno, na szczęście. W jednej bowiem chwili zdarzyło się naraz kilka rzeczy: Plugawy Pawełek gwizdnął przeraźliwie na palcach, z dachu zrzucono rozpostartą sieć, która opadła dokładnie na Bambolczyka, a Emilka i Maśka uchwyciły sznury na rogach sieci i błyskawicznie zawiązały ją pod pomostem na bardzo mocny i ciasny supeł. - Chrrr! - ryknął Bambolczyk z furią, usiłując zerwać sieć. - Chrrr! - i szeroko rozdziawił paszczę, by zionąć ogniem i uwolnić się z potrzasku, lecz w tym momencie doskoczył Michałek, sięgnął do swojej torby i wyjął spory pojemnik z pianką do golenia w aerozolu, po czym siknął smokowi w paszczę całą zawartością pojemnika. Płomień, który już_już wydobywał się ze smoczej gardzieli, zgasł na miejscu, z sykiem i swędem. - He_he_he - zarechotał Plugawy Pawełek. - No i już! - Hurrra! - zaczęły wrzeszczeć Błotniaki, wyskakując z wody i pędząc ku pomostowi. - Hurra! Jesteśmy wolni! - Hurra! Jesteśmy wolni! - przyłączył się Grubasek, ale szybko się uspokoił, bo nie miał pewności, jak się rozwinie sytuacja. - No, no, jeszcze nie całkiem wolni! - powiedział Zadziorny Błotniak, ześlizgując się z trzcinowego dachu. - Otóż to - dorzucił Plugawy Pawełek. - Jeszcze nam pozostał jeden punkt planu do wykonania. Pędzę co sił na stację. To rzekłszy wsiadł na rower, który Michałek podstawił mu gorliwie i odjechał szybko, pedałując co sił. - Co za morderczy atak! - wrzasnął Bambolczyk, szamocząc się jak wieloryb w sieci i plując pianką do golenia. - Podstępny łajdaku, zapłacisz mi za to! Poczekaj, już ja się stąd wydostanę! Już ja ci zapłacę! Wszystkich zniszczę! Wszystkich zmiażdżę jak pomidory! Grubasek szybciutko podpłynął nieco bliżej pomostu i krzyknął tak głośno, by smok na pewno go usłyszał: - Tak, tak! Pan Bambolczyk wam pokaże! Wy łobuzy, wy! - A ty tu czego? - wrzasnął na niego Bambolczyk, trzęsąc się z wściekłości. - Dlaczego mnie jeszcze nie uwolniłeś? Na co czekasz? - Ja? O... hm... - zawahał się Grubasek i pod spojrzeniami padającymi na niego ze wszystkich stron skulił się i zupełnie stracił głos. Pomyślał chwilę i nagle popłynął przez bajoro ku brzegowi, gdzie otrząsnął się, kichnął i wykonawszy potępny skok, zniknął w głębi lasu. - Zdrajco! - wrzasnął za nim smok, ale w odpowiedzi usłyszał tylko oddalający się chichot. Równocześnie dał się słyszeć potężny warkot silnika i zza zakrętu ścieżki wypadł, podskakując na wybojach, rozklekotany żółty samochód ciężarowy z dźwigiem umocowanym do kabiny i rowerem Michałka w skrzyni bagażowej. Zatrzymał się na pomoście, ryknął, zapaskudził powietrze błękitnymi spalinami i stał dygocząc z zapalonym silnikiem, podczas gdy z kabiny wyskoczył z niedbałym wdziękiem Plugawy Pawełek. - Już jestem! - zawołał pogodnie. - Można kończyć sprawę! Spieszmy się, bo czasu już niewiele! Zaczepili hak o sieć, uruchomili dźwig i z największą łatwością zdjęli z pomostu sieć z Bambolczykiem, tak jak zdejmuje się pierścionek z palca. - O! O! O rety! - wystraszył się Bambolczyk, którego nagle uniosło w powietrze, ale strach jego trwał niedługo, bo już po chwili znalazł się bezpiecznie w skrzyni ciężarówki, obok Michałka i jego roweru. (Maśka i Emilka wskoczyły do szoferki). Ani się obejrzał, jak już jechali, podskakując na wykrotach i wybojach wąskiej leśnej dróżki. * * * Na stację Letnisko Leśne wpadli akurat w chwili, gdy pociąg towarowy Olsztyn_Gdynia wtaczał się na tor pierwszy. Michałek co sił skoczył do kasy, gdzie żona zawiadowcy, blada, z zaciśniętymi ustami, sprzedała mu bilet do Gdyni. Następnie wrócił na peron w największym pośpiechu i zdążył na moment, gdy Plugawy Pawełek podprowadził ciężarówkę do samej krawędzi torów. Tu uruchomił dźwig i zręcznie wpuścił sieć z Bambolczykiem do otwartego od góry wagonu towarowego. - Odjazd - krzyknął rumiany zawiadowca stacji i machnął chorągiewką, a pociąg gwizdnął i ruszył z łomotem żelastwa. Mimo całego tego zgiełku słychać było jednak dość wyraźnie mocny głos Bambolczyka, który przeklinał i wrzeszczał, wikłając się coraz bardziej w sieć: - Łotrze!!! - krzyczał pod adresem Plugawego Pawełka. - Już nigdy nie dam ci autografu! Nawet mnie nie proś! - ale już po chwili i ten odgłos ucichł wraz z oddalającym się stukotem wagonów. Plugawy Pawełek zatarł ręce i wybuchnął radosnym rechotem. - Wszystko się udało! - krzyknął. - Hurra! Szanowny panie zawiadowco, zwracam z podziękowaniem ciężarówkę i dźwig. Jak pan widzi, naprawdę się przydały! - Moje uznanie - rzekł życzliwie zawiadowca. - Chciałbym wszakże zapytać, czy to był ten sam wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem, którego szukały dzisiaj te dwie panienki? Bo jeśli tak, to byłbym zdziwiony, gdyż nie dalej jak dziesięć minut temu zauważyłem mego sąsiada Grubaska, jak pokryty błotem od stóp po szyję wyrywał z kwikiem poprzez chaszcze w kierunku swojego domu. A, jak zawsze powiadam... - Tak, tak, to był właśnie ten sam smok - przerwała mu pospiesznie Maśka, by zapobiec wybuchowi gadulstwa. - BArdzo panu dziękujemy, ale teraz naprawdę musimy już iść! Do zobaczenia! Odbyło się ogólne ściskanie rąk i poklepywanie się nawzajem po plecach, po czym wszyscy, oprócz zawiadowcy oczywiście, ruszyli piaszczystą drogą ku letnisku. - Szkoda - rzekł Plugawy Pawełek - że nie było tu z nami Zadziornego. Była to jednak duża frajda widzieć Bambolczyka odjeżdżającego w siną dal. - Szkoda - przyznały dziewczynki, a Michałek dodał: - Błotniaki bardzo nie lubią opuszczać lasu, wiem to od dziadka. - Mimo wszystko szkoda - mruknął Plugawy Pawełek. - Chłopak miałby uciechę widząc, że to był wagon z prosiętami. - Ten Zadziorny Błotniak jest bardzo dzielny - powiedziała z rozmarzeniem Maśka. - I ma takie ładne szare oczy - dorzuciła z westchnieniem Emilka. - Szkoda, że już go nie zobaczymy. - Możemy go przecież odwiedzić - wtrącił Michałek. - W końcu, mamy przecież jego adres, prawda? Ta ostatnia uwaga tak rozweseliła Plugawego Pawełka, że omal nie usiadł w kurzu piaszczystej drogi. Kiedy już się wyrechotał, odetchnął głęboko i rzekł: - Ten Zadziorny Błotniak jest najlepszy ze wszystkich Błotniaków. Jemu jednemu Bambolczyk nie dał rady. Nawet kiedy stał w błocie po uszy, jeszcze był zadziorny. A wiecie dlaczego? Wszyscy po krótkim zastanowieniu przyznali, że nie wiedzą. - A ja wiem - rzekł Plugawy Pawełek. - Bo jestem znawcą życia. Zadziorny Błotniak ma coś, co ja nazywam światełkiem. - Światełkiem? - spytały dzieci, nie rozumiejąc dokładnie. - Co to za światełko? - Cóż - mruknął Plugawy Pawełek. - To trochę trudno wytłumaczyć, zwłaszcza jeśli ktoś jest, jak ja, znawcą życia, lecz nieuczonym... Światełko, hm... Ten Błotniak po prostu ma coś, co prowadzi go przez wszystkie ciemności, wątpliwości i kłopoty, coś, co pomaga mu postąpić zawsze uczciwie, i tak jak trzeba. Zresztą - dodał nieco zakłopotany - co ja wam będę tłumaczył. Wy przecież także macie swoje światełka. Nastąpiło ogólne zdziwienie, po czym Maśka szybko zapytała: - A jak z tobą, Pawełku? Czy ty też masz swoje światłeko? Pytanie wprawiło Plugawego Pawełka w jeszcze większe zakłopotanie. Zatrzymał się, splunął sobie pod nogi, wsadził ręce do kieszeni łachmanów, potem je wyjął i rzekł: - Do dziś nie miałem. Dałbym głowę, gdyby mnie kto pytał, że nie mam, nie miałem i nigdy nie będę miał żadnego światełka. Prawdę mówiąc, do dziś nie miałem pojęcia, po co ja właściwie żyję i co ja właściwie mam robić. - A teraz? - spytała Emilka ciekawie. - A teraz - hm, też nie wiem - mruknął Plugawy Pawełek. - Zaczynam, co prawda, niejasno przeczuwać, że może jednak nie należałoby kraść kur uczciwym ludziom... ale to chyba nie jest jeszcze to właściwe światełko, wiecie... Sam nie wiem. Chociaż... dziś przecież zrobiłem coś dobrego, prawda? Pomogłem tym Błotniakom, może nie? Postąpiłem uczciwie i tak jak trzeba, no prawda? Więc może... - Oczywiście! - powiedziała z mocą Maśka, a Emilka dodała: - Nic by się nam dziś nie udało, gdyby nie twoja pomoc! Plugawy Pawełek był bardzo uszczęśliwiony tymi słowami. Ale za nic w świecie nie chciałby się do tego przyznać. Toteż chrząknął, siąknął, stęknął i zaniósł się swym okropnym kaszlem, a ponieważ doszli właśnie do rozwidlenia dróg, powiedział: - Cześć, dzieciaki! Do zobaczenia. Już wpół do siódmej. - I kołyszącym się krokiem ruszył w stronę swojej ławeczki i barakowozu z kominkiem, podśpiewując ochrypłym głosem: Gdy szybownikiem byłem w Aeroklubie Gdańskim@ szybowce rozbijałem, w stylu wręcz wielkopańskim.@ Aż raz kierownik lotów, który był typem drańskim,@ wyrzucił mnie z treningów w Aeroklubie Gdańskim.@ Kiedy szoferem byłem w transporcie ciężarowym@ wiozłem słoików mnóstwo z kompotem truskawkowym.@ Niewiele ich zostało po wypadku drogowym,@ przez co straciłem pracę w transporcie ciężarowym.@ Nareszcie porzuciłem zajęcia bezcelowe.@ Jestem człowiekiem wolnym, choć życie me surowe.@ Choć każdy na mój widok puka się zaraz w głowę -@ mnie cieszy, że rzuciłem zajęcia bezcelowe.@ - Wpół do siódmej! - powiedział Michał ze zdziwieniem, patrząc na swój zegarek. - REty, jak późno. Trzeba się spieszyć na wieczorynkę! Teraz nagle wszyscy troje spoważnieli, przypominając sobie, że nie było ich w domu od śniadania. Michałek, jak prawdziwie dobry kolega, zaproponował Maśce, że odwiezie ją migiem do domu, jeśli tylko zdoła jeszcze ona wytrzymać na bagażniku. Ponieważ znajdowali się już blisko skrzyżowania z ulicą Brzozową, Emilka pożegnała przyjaciół, umówiła się z nimi na jutro, na maliny, i ruszyła do domu. Ledwie skręciła za róg, wpadła na Zosię. - Misiulku! - zawołała starsza siostra, obejmując Emilkę mocno i całując gdzie popadło. - Jesteś! Nareszcie! A my cię szukamy, wypatrujemy, martwimy się! Dlaczego uciekłaś z domu? Czy to z powodu spinek? Och, to moja wina, a przecież spinki znalazły się w łazience! Ja wiem, że ty nigdy nie otwierasz mojej torebki! - Ojej, Zosiu, prawdę mówiąc, bardzo lubię ją otwierać - powiedziała uczciwie Emilka i przytuliła opaloną buzię do różowej twarzyczki Zosi. - Prawdę mówiąc, kochana Zosiu, ja bardzo często bawię się twoimi rzeczami. Ale to dlatego, że cię kocham. I tak bym chciała być podobna do ciebie! Uściskały się bardzo mocno i obejmując się ruszyły do domu. Słońce było już nisko, nad samą krawędzią lasu. Niebo poczerwieniało i w nagrzanym powietrzu przeciągnął chłodny powiew wieczoru. Pachniało mokrą ziemią, a ze wszystkich mijanych ogródków dobiegał szmer wody: to sąsiedzi podlewali grządki i trawniki. Nad drogą płynął falami mocny zapach maciejki, a tam dalej, przed furtką, stała znajoma postać w szarej sukience i przykładając dłoń do czoła, wypatrywała kogoś pod światło. - Hej, mamusiu! - zawołała Emilka i pobiegła szybko, jak najszybciej, a w połowie drogi spotkała się z mamą, która też biegła najszybciej jak mogła i złapała Emilkę w objęcia. - Nareszcie! - powiedziała. - Och, ty mały głuptasku! Jak mogłaś nas zostawić na cały dzień! Tak się martwiłam, tak cię szukałam! - O rety, mamusiu, no przepraszam! - zawołała Emilka obejmując mocno mamę za szyję. - Wszystko ci opowiem, miałam tyle przygód, i ratowałam Błotniaki, i było tak fajnie, i nie gniewaj się... - Już dobrze, dobrze - powiedziała mama całując córeczkę w nosek. - Dobrze, dobrze, dobrze, że już jesteś... moje kochane światełko! - A ja? - spytała Zosia trochę zazdrośnie, a trochę żartobliwie, podchodząc z tyłu. Mama przytuliła obie córki i poprawiła się: - Moje dwa światełka! - A ja? - spytał znienacka Andrzej, wychylając się zza furtki. - Moje wy trzy światełka! - poprawiła się mama i wspięła się na palce, żeby pocałować Andrzeja. - A my, nikt o nas nie pamięta? - spytał tata, wychodząc z furtki i niosąc w ramionach czwarte światełko wraz z jego łopatkami, wiaderkami, konewką i misiem. Więc objęli się mocno, wszyscy razem, i było im bardzo ciasno, i bardzo dobrze, aż wreszcie Boluś zaczął wierzgać i stękać, co przypomniało wszystkim, że zbliża się pora jego kąpieli. - No, proszę - powiedziała Emilka, kiedy zostały z mamą same na drodze - dzień zaczął się od płaczu i kończy się tak samo. Przestań mrugać, mamusiu. Otworzyły furtkę i weszły do ogrodu. A tam, w głębi, za ciemnym listowiem, odbijając ostatnie promienie słońca, świeciły okna domu. Poznań, 1987 r.