Autor: Gerhardt Hauptmann Tytul: Dró¿nik Thiel Opracowanie - [ mailto:z_kowalewski@hotmail.com ] Zbyszek Kowalewski ÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄÄ Co niedziela dró¿nik Thel bywa³ w koœciele w Neu Zittau, z wyj¹tkiem tych œwi¹tecznych dni, w których mia³ s³u¿bê albo by³ chory i le¿a³ w ³ó¿ku. W ci¹gu dziesiêciu lat dwukrotnie zdarzy³o mu siê chorowaæ. Raz, gdy bry³a wêgla spad³szy z tendra przeje¿d¿aj¹cej lokomotywy uderzy³a go i ze zgruchotan¹ nog¹ rzuci³a go do rowu przy torze, drugi raz, gdy butelk¹ po winie, któr¹ cisn¹³ ktoœ z pêdz¹cego poci¹gu pospiesznego, dosta³ prosto w piersi. Poza tymi dwoma nieszczêœliwymi wypadkami nic, jeœli tylko nie by³ na s³u¿bie, nie mog³o go powstrzymaæ od pójœcia do koœcio³a. Przez pierwszych piêæ lat drogê z Schon-Schornstein, niewielkiej osady nad Sprew¹, do Neu - Zittau musia³ przemierzaæ samotnie. A¿ pewnego dnia zjawi³ siê w towarzystwie w¹t³ej niewiasty o chorowitym wygl¹dzie, która nie bardzo jak mówili ludzie, pasowa³a do jego herkulesowej postury. I z kolei pewnego piêknego, niedzielnego popo³udnia przed o³tarzem koœcio³a uroczyœcie poda³ rêkê tej osobie na znak dozgonnego zwi¹zku Dwa lata siadywa³a m³oda, s³abowita kobieta u jego boku w koœcielnej ³awie; dwa lata pochyla³a swoj¹ delikatn¹ twarz o zapad³ych policzkach obok jego ogorza³ej twarzy ku prastaremu œpiewnikowi; a potem nagle dró¿nik znów siedzia³ sam, jak przedtem. Jednego z minionych dni rozdzwoni³y siê pogrzebne dzwony: oto ca³e wyjaœnienie. W dró¿niku, jak zapewniali ludzie nie dostrzega³o siê ¿adnej zmiany Guziki jego schludnego, niedzielnego munduru by³y jak zawsze wyczyszczone do po³ysku, rude w³osy starannie wypomadowane i po wojskowemu uczesane z przedzia³kiem, jak dawniej, tylko ¿e chodz¹c, pochyla³ nieco szeroki, ow³osiony kark i s³ucha³ kazania lub œpiewa³ jeszcze ¿arliwiej, ni¿ czyni³ to uprzednio. W powszechnej opinii œmieræ ¿ony niezbyt boleœnie go dotknê³a; i opinia ta znalaz³a potwierdzenie, gdy po roku Thiel o¿eni³ siê po raz drugi, mianowicie z têg¹ i krzepk¹ kobiet¹, dziewk¹ od krów z Alte - Grund. Tak¿e pastor, gdy dró¿nik przyszed³ daæ na zapowiedzi, pozwoli³ sobie wyraziæ pewne w¹tpliwoœci: - Co to, znowu chce pan siê ¿eniæ? - Ze zmar³¹ nie mogê gospodarzyæ, panie pastorze! - Ano pewnie... ale chodzi mi o to... ¿e tak panu spieszno... - Ch³opak mi siê marnuje, panie pastorze. ¯ona Thiela umar³a w po³ogu, a ch³opiec, którego wyda³a na œwiat, ¿y³ i mia³ na imiê Tobiasz... - Pamiêtaj, masz siê nim opiekowaæ! - Póki ¿ycia, zrobiê dla niego wszystko tak, jakbyœ ty siê nim zajmowa³a... - Przyrzeknij mi to! - Przysiêgam! - Ach tak, ch³opak - powiedzia³ duchowny i zrobi³ gest, który œwiadczy³ wymownie, ¿e teraz dopiero przypomnia³ sobie o ma³ym. - To zmienia postaæ rzeczy... Co siê z nim dzieje, kiedy pan jest na s³u¿bie? - Omal mi siê nie spali³, kiedym go odda³ pod opiekê Staroniowej. Innym razem, jak usnê³a upuœci³a go i stoczy³ siê jej z kolan na ziemiê. Szczêœciem tylko sobie nabi³ guza. Dalej tak nie mo¿e byæ. Ch³opak jest s³abowity i musi mieæ specjaln¹ opiekê. Nowej parze, która co niedziela przychodzi³a teraz do koœcio³a, na oko ludzie nie mieli nic do zarzucenia. Dawna dziewka od krów wydawa³a siê stworzona dla dró¿nika.By³a ledwie o pó³ g³owy ni¿sza od niego i górowa³a nad nim obfitoœci¹ kszta³tów. Tak samo, jak on, mia³a grubo ciosan¹ twarz, tylko, ¿e jej twarzy - w przeciwieñstwie do oblicza dró¿nika - brakowa³o duszy. - Jeœli Thiel pragn¹³ mieæ w drugiej ¿onie niestrudzon¹ robotnicê, wzorow¹ gospodyniê, to jego pragnienie spe³ni³o siê w sposób zaskakuj¹cy. Bior¹c jednak tê kobietê nie wiedzia³, ¿e wraz z ni¹ wzi¹³ sobie trzy rzeczy: twarde, w³adcze usposobienie, swarliwoœæ i gwa³town¹ popêdliwoœæ. Po up³ywie pó³ roku wszyscy w osadzie wiedzieli, kto rz¹dzi w domu dró¿nika. ¯a³owali Thiela: - Tak¹ "gadzinê" trzeba prymusiæ do uleg³oœci, jeœli nie da siê inaczej, to biciem ! - Trza by j¹ wygrzmociæ, ale tak, ¿eby do s¹dnego dnia popamiêta³a... - ZnaleŸliby siê tacy, co by jej porz¹dnie zalali sad³a za skórê... - To babsko ma szczêœcie, ¿e dosta³o za mê¿a cz³owieka tak pogodnego, jak Thiel! Podró¿ny: - Ale Thiel, mimo muskularnych ramion nie potrafi³ jej wygrzmociæ. Tym, co ludzi oburza³o, chyba niewiele siê przejmowa³.Nie koñcz¹ce siê kazania ¿ony znosi³ zwykle bez s³owa, jeœli ju¿ odpowiada³, to powolne tempo, jak i cichy, ch³odny ton jego przemowy kontrastowa³y nader osobliwie ze skrzekliwym jazgotem ¿ony. Wydawa³o siê, ¿e œwiat zewnêtrzny nie móg³ zbytnio mu dokuczyæ: mo¿na by³o s¹dziæ, ¿e nosi³ w sobie dobro, którym z nawi¹zk¹ kompensowa³ wszelkie z³o, jakie mu wyrz¹dzano. Mimo niezm¹conej flegmy miewa³ jednak chwile, kiedy nie by³o z nim ¿artów. Zdarza³o siê tak zawsze z powodu rzeczy, które dotyczy³y Tobiaszka Jego dzieciêco ³agodny, ustêpliwy charakter nabiera³ wówczas znamion si³y, której nie ima³a siê przeciwstawiæ nawet tak nieposkromiona natura Leny. Chwile wszak¿e, w których ukazywa³ tê stronê swego charakteru,stawa³y siê z czasem coraz rzadsze i w koñcu ca³kowicie zanik³y.Bierny opór, jakim do pewnego stopnia przeciwstawia³ siê despotyzmowi Leny w pierwszym roku ma³¿eñstwa, równie¿ zanik³ w drugim. Po k³ótni z ni¹, nie szed³ ju¿ na s³u¿bê z dawn¹ obojêtnoœci¹, jeœli jej przedtem nie u³agodzi³. W koñcu nierzadko zdobywa³ siê na proœbê, ¿eby nie chowa³a urazy. Samotny posterunek wœród brandemburskich lasów sosnowych nie by³ ju¿ dla niego,jak dawniej, najmilszym miejscem pobytu. W ciche, serdeczne rozmyœlania o zmar³ej ¿onie wdziera³y siê myœli o ¿ywej. Bez chêci, jak¹ odczuwa³ w pierwszym okresie, lecz z gor¹czkowym poœpiechem rusza³ w drogê do domu, czêsto licz¹c przedtem godziny i minuty do koñca s³u¿by. Ten cz³owiek, którego z pierwsz¹ ma³¿onk¹ ³¹czy³a raczej jednoœæ duchowa, z mocy nieokie³znanych popêdów dosta³ siê pod w³adzê drugiej ¿ony, a¿ wreszcie sta³ siê we wszystkim niemal ca³kowicie od niej zale¿ny. Czasami odzywa³y siê w nim wyrzuty sumienia. Z powodu takiego obrotu rzeczy musia³ uciekaæ siê do kilku niezwyk³ych œrodków zaradczych, ¿eby siê z nimi uporaæ. Na przyk³ad swoj¹ budkê dró¿nika i odcinek toru, który mia³ dozorowaæ, uzna³ w duchu niejako za uœwiêcon¹ ziemiê, oddan¹ wy³¹cznie kultowi pamiêci zmar³ej. Pod rozmaitymi pretekstami uda³o mu siê dotychczas nie dopuœciæ, by ¿ona mu tam towarzyszy³a. Mia³ nadziejê, ¿e nadal bêdzie mu siê to udawa³o. Nie wiedzia³aby, w któr¹ stronê siê obróciæ, aby odszukaæ jego budkê, nie zna³a nawet jej numeru.Skrupulatnie dziel¹c czas, jakim rozporz¹dza³, miêdzy ¿yw¹ a zmar³¹. Thiel istotnie uspokaja³ swe sumienie. Czêsto wprawdzie, szczególnie w chwilach samotnego skupienia, gdy by³ doprawdy blisko zwi¹zany z nieboszczk¹, widzia³ sw¹ obecn¹ sytuacjê w prawdziwym œwietle i czu³ do niej wstrêt. Podczas dziennej s³u¿by duchowe obcowanie ze zmar³¹ ogranicza³o siê do mnóstwa mi³ych wspomnieñ z lat ich po¿ycia. W ciemnoœci natomiast, gdy wœród sosen i na torach szala³a burza œnie¿na, w g³êbokiej nocy przy blasku latarni, budka dró¿nika zamienia³a siê w kaplicê. Maj¹c przed sob¹ wyblak³¹ fotografiê nieboszczki, otwarty œpiewnik i Bibliê,na zmianê czyta³ i œpiewa³ przez ca³¹ d³ug¹ noc., z przerwami tylko na przeje¿d¿aj¹ce poci¹gi, i popada³ w ekstazê, nawiedzany przez wizje, w których widzia³ zmar³¹ przed sob¹, jak ¿yw¹. A posterunek, zajmowany przez dró¿nika nieprzerwanie od bitych dziesiêciu lat, z racji swego odosobnienia podsyca³ jego mistyczne sk³onnoœci. Oddalona, w któr¹kolwiek by siê sz³o stronê, co najmniej trzy kwadranse drogi od jakiegoœ ludzkiego osiedla, budka le¿a³a wœród lasów tu¿ ko³o przejazdu kolejowego, którego szlabany mia³ obs³ugiwaæ dró¿nik. Latem up³ywa³y dni, zim¹ tygodnie, kiedy to poza dró¿nikiem i jego kolegami nikt nie przechodzi³ przez tory.Pogoda i przemiennoœæ pór roku z ich cyklicznymi nawrotami stanowi³y niemal jedyne urozmaicenie na tym odludziu. Zdarzenia, które prócz obu nieszczêœliwych wypadków przerywa³y na ogó³ regularny tok s³u¿by Thiela, da³oby siê policzyæ na palcach. Cztery lata temu przemkn¹³ têdy poci¹g specjalny, którym cesarz udawa³ siê do Wroc³awia. Którejœ zimowej nocy poci¹g pospieszny przejecha³ sarniaka. W pewien upalny dzieñ lata dró¿nik w czasie obchodu znalaz³ zakorkowan¹ butelkê wina, która parzy³a przy dotkniêciu, zawartoœæ uzna³ za bardzo dobr¹, bo po wzjêciu korka od razu trysnê³a fontanna, a wiêc wino sfermentowa³o w okamgnieniu. Ta butelka w³o¿ona przez Thiela w wody p³ytkiego przy brzegu leœnego jeziora, ¿eby ostyg³a, w jakiœ sposób zniknê³a, tak ¿e jeszcze po latach ubolewa³ nad jej strat¹. Niejakiej rozrywki dostarcza³a dró¿nikowi studnia na ty³ach budki. Od czasu do czasu pili z niej zatrudnieni w pobli¿u robotnicy kolejowi i telegraficzni, a przy okazji wzwi¹zywa³a siê krótka rozmowa. Niekiedy przychodzi³ te¿ leœniczy, ¿eby ugasiæ pragnienie. Tobiasz rozwija³ siê bardzo wolno, dopiero pod koniec drugiego nauczy³ siê jako tako mówiæ i chodziæ. Ojcu okazywa³ ogromne przywi¹zanie. Gdy sta³ siê rozumniejszy, przebudzi³a siê na nowo dawna mi³oœæ ojca. W miarê, jak ros³a, mala³a mi³oœæ macochy do Tobiasza , a nawet przerodzi³a siê w jawn¹ niechêæ, gdy po roku Lena te¿ urodzi³a ch³opca. Odt¹d na Tobiasza przysz³y ciê¿kie czasy. Szczególnie pod nieobecnoœæ ojca bywa³ nieustannie drêczony i musia³ bez najmniejszej nagrody oddawaæ swoje w¹t³e si³y na s³u¿bê ma³ego krzykacza , co go coraz bardziej wycieñcza³o. Jego g³owa nabra³a niezwyk³zch rozmiarów³ rude w³osy i twarz blada jak kreda sprawia³y niemi³e i w po³¹czeniu z ca³¹ ¿a³osn¹ postaci¹ godne politowania wra¿enie. Kiedy zapóŸniony w rozwoju Tobiasz z ma³ym, tryskaj¹cym zdrowiem braciszkiem na rêku wlók³ siê nad Sprewê, w wiejskich cha³upach odzywa³y siê z³orzeczenia, z którymi jednak nikt nie œmia³ wyjœæ na zewn¹trz. A Thiel, którego przecie¿ sprawa przede wszystkim dotyczy³a, zdawa³ siê jej nie dostrzegaæ. Nie chcia³ te¿ rozumieæ aluzji, jakich nie szczêdzili mu ¿yczliwi s¹siedzi. W czerwcowy ranek Thiel ko³o siódmej wróci³ ze s³u¿by.Na jego widok ¿ona jak zwykle zaczê³a lamentowaæ i nie tak prêdko zakoñczy³a to powitanie. Dzier¿awa pola, które dotychczas pokrywa³o zapotrzebowanie rodziny na ziemniaki zosta³a przed kilkoma tygodniami wypowiedziana, a Lenie przez ten czas nie uda³o siê znaleŸæ innego. Aczkolwiek staranie o pole nale¿a³o do jej powinnoœci, Thiel musia³ raz po raz wys³uchiwaæ, ¿e to wy³¹cznie jego wina, jeœli w tym roku trzeba bêdzie za ciê¿kie pieni¹dze kupiæ dziesiêæ worków ziemniaków. Dró¿nik burkn¹³ tylko i nie zwa¿aj¹c na gadaninê Leny poszed³ zaraz do ³ó¿ka swego pierworodnego, które dzieli³ z nim w ci¹gu nocy wolnych od s³u¿by. Tutaj usiad³ i z troskliw¹ min¹ w poczciwej twarzy przygl¹da³ siê œpi¹cemu dziecku, przez jakiœ czas odpêdza³ od niego natrêtne muchy, a w koñcu zbudzi³ ch³opca. W niebieskich, g³êboko osadzonych oczach zbudzonego Tobiasza malowa³a siê wzruszaj¹ca radoœæ. Chwyci³ spiesznie ojca za rêkê, k¹ciki ust rozchyli³y siê w ¿a³osnym uœmiechu. Thiel od razu pomóg³ mu w³o¿yæ sk¹pe ubranie, po czym nagle, jakby cieñ przebieg³ przez jego twarz, gdy na prawym, z lekka nabrzmia³ym i zaczerwienionym policzku dziecka spostrzeg³ bia³e œlady palców. Kiedy przy œniadaniu Lena ze zdwojonym zapa³em powróci³a do poruszonej uprzednio sprawy pola i ziemniaków przerwa³ jej, oznajmiaj¹c, ¿e zawiadowca odcinka odst¹pi³ mu za darmo kawa³ek ziemi przy torach w pobli¿u, poniewa¿ dla niego, zawiadowcy, by³ jakoby po³o¿ony zbyt daleko Lena z pocz¹tku nie chcia³a w to wierzyæ.Stopniowo jednak jej w¹tpliwoœci êpowa³y i wpad³a w wyraŸnie dobry humor. Sypa³a jak z rêkawa pytaniami o wielkoœæ i jakoœæ gruntu jak te¿ o inne szczegó³y,a us³yszawszy, ¿e na dodatek rosn¹ tam jeszcze dwa kar³owate drzewka owocowe, nie posiada³a siê z radoœci. Gdy ju¿ nie by³o o co wypytywaæ,a dzwonek u drzwi sklepikarza, który, nawiasem mówi¹c,s³ysza³o siê w ka¿dym domu tej osady, rozbrzmiewa³ nieustannie, pobieg³a, ¿eby rozg³osiæ wszystkim nowinê. Podczas gdy Lena wchodzi³a do ciemnej, przepe³nionej towarem izby sklepikarza, dró¿nik, pozosta³y w domu, zajmowa³ siê wy³¹cznie Tobiaszem. Ch³opiec siedzia³ mu na kolanach i bawi³ siê kilkoma sosnowymi szyszkami, które mu Thiel przyniós³ z lasu. - Czym chcesz zostaæ ? - spyta³ go ojciec, a by³o to pytanie równie stereotypowe,jak odpowiedŸ ch³opca: - Zawiadowc¹ odcinka. Nie by³o to pytanie ¿artobliwe, bo marzenia dró¿nika faktycznie wznosi³y siê na takie wy¿yny. Najzupe³niej powa¿nie ¿ywi³ on pragnienie i nadziejê, ¿e z Tobiasza wyroœnie z Bo¿¹ pomoc¹ coœ nadzwyczajnego. Zaledwie s³owa : "zawiadowc¹ odcinka" pojawi³y siê na bezkrwistych wargach ma³ego ,który oczywiœcie nie wiedzia³, co oznaczaj¹, oblicze Thiela poczê³o siê rozjaœniaæ, a¿ wrêcz promienia³o g³êbok¹ szczêœliwoœci¹. - IdŸ siê bawiæ, Tobiaszu! powiedzia³ niebawem, zapalaj¹c fajkê drzazg¹ przytkniêt¹ do paleniska, a ma³y pobieg³ na dwór z p³ochliw¹ radoœci¹. A Thiel rozebra³ siê, po³o¿y³ do ³ó¿ka i nim zasn¹³, przez d³u¿szy czas wpatrywa³ siê w zamyœleniu w niski, popêkany sufit izby. Obudzi³ siê ko³o po³udnia, ubra³ i podczas gdy ¿ona na swój ha³aœliwy sposób szykowa³a obiad, wyszed³ na ulicê, gdzie z miejsca chwyci³ Tobiaszka, który palcami wydrapywa³ wapno z dziury w murze i pakowa³ do ust. Dró¿nik wzi¹³ go za rêkê i mijaj¹c bodaj osiem domków osady pod¹¿y³ z nim nad Sprewê, która p³ynê³a czarno i szkliœcie poœród s³abo zazielenionych topól. Tu¿ nad wod¹ le¿a³ granitowy blok, na którym Thiel usiad³. Ca³a osada przywyk³a do tego, ¿e przy jako tako znoœnej pogodzie widywa³o siê go w tym miejscu. Lgnê³y do niego zw³aszcza dzieci, nazywa³y go tat¹ Thielem, a on uczy³ je ró¿nych zabaw, jakie pamiêta³ ze swoich m³odych lat. Najlepsz¹ cz¹stkê wspomnieñ zachowywa³ jednak dla Tobiasza. Wystrugiwa³ mu œmig³e strza³y, które wzbija³y siê wy¿ej ni¿ wszystkich innych ch³opców. Wycina³ wierzbowe fujarki lekko opukuj¹c korê rogowym trzonkiem scyzoryka, godzi³ siê nawet wyœpiewywaæ zaklêcia swym chropawym basem. Ludzie mu brali za z³e te dziwactwa. W g³owach im siê nie mieœci³o, jak móg³ tyle czasu poœwiêcaæ malcom. W gruncie rzeczy jednak mieli powody do zadowolenia, bo dzieciom to dobrze pod jego opiek¹. Nadto Thiel podejmowa³ te¿ z nimi sprawy powa¿ne, starsze przes³uchiwa³ z zadanych lekcji, pomaga³ im siê uczyæ wersetów z Biblii i œpiewnika, z m³odszymi sylabizowa³ litery alfabetu i tak dalej. Po obiedzie dró¿nik ponownie uda³ siê na krótki spoczynek. Gdy drzemka dobieg³a koñca, wypi³ popo³udniow¹ kawê i zaraz pocz¹³ siê szykowaæ do wyjœcia na s³u¿bê. Potrzebowa³ na to, jak na wszystkie swoje czynnoœci, du¿o czasu. Ka¿dy ruch by³ od lat ustalony. U³o¿one starannie na ma³ej orzechowej komodzie przedmioty: scyzoryk, notes, grzebieñ, koñski z¹b, stary zegarek w kopercie, wêdrowa³y zawsze w tej samej kolejnoœci do kieszeni jego munduru. Ma³¹, ob³o¿on¹ w czerwony papier ksi¹¿eczkê traktowa³ ze szczególn¹ pieczo³owitoœci¹. W nocy le¿a³a ona pod poduszk¹ dró¿nika, w dzieñ nosi³ j¹ stale w wewnêtrznej kieszeni s³u¿bowego surduta. Na tykietce pod papierow¹ ok³adk¹ rêka Thiela wypisa³a niewprawnym, ale zawisajowatym pismem: ksi¹¿eczka oszczêdnoœciowa Tobiasza Thiela. Zegar œcienny z d³ugim wahad³em i po¿ó³k³¹ tarcz¹ wskazywa³ trzy kwadranse na pi¹t¹, gdy Thiel wyruszy³ z domu. Ma³ym czó³nem bêd¹cym jego w³asnoœci¹, przeprawi³ siê przez rzekê. Na drugim brzegu Sprewy przystawa³ parokrotnie i nas³uchiwa³ nadstawiaj¹c ucha w stronê osady. Wreszcie skrêci³ w szerok¹ leœn¹ drogê i po paru minutach znalaz³ siê w g³êbi szumi¹cego g³ucho sosnowego boru. Nieprzebrane masy szpilek przypomina³y czarno - zielone,wzburzone morze. Bezg³oœnie jak po filcu st¹pa³ po mszystej i iglastej warstwie leœnego podszycia. Odnajdywa³ swoj¹ drogê nie podnosz¹c wzroku, tu pomiêdzy rdzawobr¹zowymi kolumnami wysokopiennego lasu.Stada wron k¹pa³y siê niejako w szaroœci powietrza wydaj¹c bez ustanku swoje zgrzytliwe krzyki. Czarne ka³u¿e wody wype³nia³y zag³êbienia drogi i jeszcze posêpniej odbija³y sposêpnia³¹ przyrodê.Okropna pogoda, pomyœla³ Thiel, ockn¹wszy siê z g³êbokiej zadumy i podniós³szy g³owê. Nagle jednak jego myœli pod¹¿y³y w innym kierunku. Mia³ niejasne przeczucie,¿e zapomnia³ czegoœ wzi¹æ z domu. I rzeczywiœcie, przeszukuj¹c kieszenie stwierdzi³ brak chleba z mas³em, który ze wzglêdu na d³ug¹ s³u¿bê zmuszony bz³ zawsze zabieraæ ze sob¹. Chwilê sta³ niezdecydowanie, a potem raptownie zawróci³ i pospieszy³ z powrotem w stronê wioski. Wkrótce dotar³ do Sprewy, przeprawi³ siê kilkoma mocnymi uderzeniami wios³a i natychmiast, ca³y spocony, ³agodnie wznosz¹c¹ siê wiejsk¹ drog¹ popêdzi³ pod górê. Stary parszywy pudel sklepikarza le¿a³ na œrodku drogi. Na wysmo³owanym drewnianym p³ocie zagrody wyrobnika siedzia³a szara wrona. Nastroszy³a pióra, otrz¹snê³a siê, kiwnê³a ³ebkiem, zakraka³a przeraŸliwie i zerwa³a siê ze œwiszcz¹cym ³opotem skrzyde³, aby polecieæ z wiatrem ku lasom. Dró¿nik czu³, jak ciê¿ko, nieregularnie wali mu serce.Zacz¹³ lekko dr¿eæ. Patrzy³ w ziemiê jakby nieobecnym wzrokiem.Niezgrabn¹ i tward¹ rêk¹ odgarn¹³ kilkakrotnie kosmyk mokrych w³osów, który wci¹¿ od nowa opada³ na piegowate czo³o. Przez moment zdawa³o siê, ¿e tego nie wytrzyma. Jakiœ skurcz sprawi³,¿e miêœnie mu nabrzmia³y, a palce d³oni zacisnê³y siê w piêœæ. Gdy ust¹pi³, pozosta³o otêpia³e znu¿enie. Niepewnym krokiem dró¿nik wszed³ do ciasnej, wybrukowanej ceg³¹ sieni.Powoli, wyczerpany, wspi¹³ siê na trzeszcz¹ce drewniane schody. - Tfu, tfu, tfu! - zaczê³o siê znowu. S³ychaæ by³o przy tym, jak ktoœ splun¹³ trzy razy z wszelkimi oznakami wœciek³oœci i pogardy. - Ty pod³y, wstrêtny, z³oœliwy, podstêpny bydlaku! S³owa nastêpowa³y z coraz to mocniejszym akcentem, a g³os, który je wykrzykiwa³, za³amywa³ siê niekiedy z wysi³ku. - Mojego synka chcesz biæ po buzi, biedn¹, bezbronn¹ dziecinê ? Tak? To tak ? Nie chcê sobie brudziæ tob¹ r¹k, bo inaczej... Wtedy akurat Thiel otworzy³ drzwi do izby, wobec czego przera¿onej kobiecie zakoñczenie rozpoczêtego zdania utkwi³o w gardle. Z gniewu by³a blada jak œciana. Wargi dr¿a³y jej z³oœci¹. Unios³a praw¹ rêkê, opuœci³a j¹ i z³apa³a garnek z mlekiem,które usi³owa³a wlaæ do dzieciêcej buteleczki. Przerwa³a jednak tê robotê w po³owie, gdy¿ wiêksza czêœæ mleka sp³ywa³a po szyjce na stó³. Zupe³nie wytr¹cona z równowagi chwyta³a w zdenerwowaniu to ten, to inny przedmiot, nie mog¹c go utrzymaæ w rêku d³u¿ej, ni¿ przez chwilê, a¿ wreszcie zebra³a siê na odwagê, by gwa³townie natrzeæ na mê¿a: - Có¿ to ma znaczyæ, ¿e o tak niezwyk³ej porze wpadasz do domu! Nie chcesz chyba mnie szpiegowaæ? To ju¿ by³by szczyt! Ja w ka¿dym razie mam czyste sumienie,przed nikim nie muszê spuszczaæ oczu... Thiel prawie nie s³ucha³, co mówi³a. Spojrza³ przelotnie na zap³akanego Tobiaszka. Przez moment wydawa³o siê, i¿ si³¹ musi powstrzymywaæ coœ strasznego, co w nim wzbiera³o. Potem napiêcie w jego twarzy pokry³o siê nagle dawn¹ flegm¹, dziwnie o¿ywion¹ przez ukradkowy, po¿¹dliwy b³ysk oczu. Kilka sekund przesuwa³ wzrokiem po obfitych kszta³tach ¿ony, która z odwrócon¹ twarz¹, czymœ tam zajêta, wci¹¿ jeszcze usi³owa³a siê opanowaæ. Jej pe³ne, na pó³ ods³oniête piersi pêcznia³y ze wzburzenia omal nie rozsadzaj¹c gorsetu. W podkasanych spódnicach jej szerokie biodra wyda³y siê jeszcze szersze. Ta kobieta zdawa³a siê tchn¹æ jak¹œ si³¹, nieodpart¹, nieuchronn¹, której Thiel nie wiedzia³, jak sprostaæ. Lekko, niczym delikatna pajêczyna, a przecie¿ mocno jak ¿elazna sieæ omota³a go krêpuj¹c, pokonuj¹c, os³abiaj¹c. W tym stanie nie zdo³a³by wypowiedzieæ do niej ani s³owa, tym bardziej s³owa ostrego, tote¿ Tobiasz, który sk¹pany we ³zach i wystraszony przycupn¹³ w k¹cie, musia³ patrzeæ, jak ojciec, nawet ju¿ nie spojrzawszy w jego stronê, wzi¹³ zapomniany chleb z przypiecka, podsun¹³ macosze jako jedyne wyjaœnienie i z krótkim, roztargnionym skinieniem g³owy zaraz znikn¹³. Chocia¿ Thiel przemierza³ drogê do swej leœnej samotni jak móg³ najszybciej, dotar³ na miejsce dopiero w piêtnaœcie minut po regulaminowym czasie. Jego zmiennik, cz³owiek chory na suchoty, których nabawi³ siê wskutek nieuniknionych w tego rodzaju s³u¿bie raptownych zmian temperatury, sta³ ju¿ gotów do odejœcia na ma³ej, piaskowej platformie budki, której wielki numer, czarny na bia³ym tle, jaœnia³ widoczny z daleka pomiêdzy drzewami. Obaj mê¿czyŸni podali sobie rêce, wymienili parê krótkich informacji i rozstali siê. Jeden znikn¹³ we wnêtrzu budku, drugi przeszed³ na tory i pod¹¿y³ przed³u¿eniem drogi, któr¹ nadszed³ Thiel. S³ychaæ by³o jego konwulsyjny kaszel poœród drzew, najpierw blisko, potem coraz dalej, a wraz z nim zamilk³ jedyny ludzki dŸwiêk na tym pustkowiu. Thiel, jak zawsze, tak i dziœ zacz¹³ po swojemu przygotowywaæ na noc ciasn¹, czworok¹tn¹ kamienn¹ klatkê budki. Robi³ to mechanicznie, zaprz¹tniêty rozpamiêtywaniem wra¿eñ ostatnich godzin. Przyniesion¹ kolacjê po³o¿y³ na w¹skim, poci¹gniêtym br¹yow¹ farb¹ stole pod jednym z dwóch w¹skich, bocznych okien, z których mo¿na by³o dogodnie obserwowaæ tory. Nastêpnie rozpali³ ogieñ w ma³ym, zardzewia³ym piecyku i postawi³ na p³ycie garnek z zimn¹ wod¹. Na koniec uporz¹dkowa³ jako tako narzêdzia, ³opatê, szpadel, imad³o itd., po czym zabra³ siê do czyszczenia swej latarni, któr¹ przy okazji nape³ni³ œwie¿¹ naft¹. Gdy upora³ siê z tym wszystkim, trzy przenikliwe uderzenia dzwonka,które powtarza³y siê jedno po drugim, oznajmia³y, ¿e poci¹g w kierunku Wroc³awia ruszy³ z najbli¿szej stacji. Nie okazuj¹c najmniejszego poœpiechu Thiel pozosta³ jeszcze dobr¹ chwilê w budce,a wreszcie z chor¹giewk¹ i ³adownic¹ w rêku, wyszed³ powoli na dwór i pocz³apa³ ociê¿ale w¹sk¹, piszczyst¹ œcie¿k¹ do oddalonego o jakieœ dwadzieœcia kroków przejazdu kolejowego. Thiel sumiennie zamyka³ i otwiera³ swoje szlabany przed i po ka¿dym poci¹gu,aczkolwiek bardzo rzadko ktoœ têdy przechodzi³. Zrobi³, co do niego nale¿a³o i czekaj¹c opar³ siê o czarno-bia³y dr¹g bariery. Linia kolejowa z prawej i z lewej wrzyna³a siê prosto jak strzeli³ w nieprzejrzany zielony bór. Po obu jej stronach iglasta gêstwina cofa³a siê jakby spiêtrzona, pozostawiaj¹c przejœcie, które wype³nia³ czerwonawobr¹zowy, posypany ¿wirem nasyp. Czarne, biegn¹ce równolegle tory wygl¹da³y w ca³oœci jak oko ogromnej, ¿elaznej sieci, której w¹skie pasma w najdalszych rejonach po³udnia i pó³nocy zbiega³y siê w jednym punkcie horyzontu. Zerwa³ siê wiatr i skrajem lasu popêdzi³ w dal lekkie fale. Ze s³upów telegraficznych, które towarzyszy³y linii kolejowej, rozbrzmiewa³y brzêcz¹ce akordy. Na drutach, które jak przêdziwo olbrzymiej pajêczyny ci¹gnê³y siê od s³upa do s³upa, siedzia³y ciasnymi rzêdami stada rozæwierkanych ptaków. Dziêcio³ przelecia³ ze œmiechem nad g³ow¹ Thiela, ale ten nawet na niego nie spojrza³. S³oñce, które dopiero co zawis³o u dolnego brzegu pobrze¿nych chmur, aby pogr¹¿yæ siê w czarno - zielonym morzu wierzcho³ków drzew, zalewa³o bór strumieniami purpury. Kolumnad z sosnowych pni po drugiej stronie nasypu rozpala³y siê niejako od œrodka i ¿arzy³y siê niczym ¿elazo. Tory te¿ poczê³y siê ¿arzyæ, podobne wê¿om ognistym, ale pierwsze przygas³y. I oto ¿ar powoli wznosi³ siê z ziemi ku górze pozostawiaj¹c najpierw pnie sosen, potem lwi¹ czêœæ ich koron w zimnym œwietle zgnilizny, na koniec dotykaj¹c ju¿ tylko najdalszego skraju wierzcho³ków czerwonawym blaskiem. Niemo i uroczyœcie odbywa³o siê wspania³e widowisko. Dró¿nik wci¹¿ jeszcze sta³ bez ruchu przy barierze. Wreszcie post¹pi³ krok naprzód. Ciemny punkt na horyzoncie, tam, gdzie tory siê zbiega³y, powiêksza³ sie. Rosn¹c z sekundy na sekundê zdawa³ siê jednak staæ w miejscu. Raptem nabra³ ruchu i pocz¹³ siê zbli¿aæ. Torami bieg³o dr¿enie, brzêczenie, rytmiczny szczêk, g³uchy ³oskot, coraz bardziej narastaj¹cy , w koñcu podobny nieco do stuku kopyt nadci¹gaj¹cego szwadronu kawalerii. Z daleka dochodzi³o potê¿niej¹ce z ka¿d¹ chwil¹ sapanie i szum. Potem cisza rozdar³a siê nagle. Szalone huczenie i wycie wype³ni³o przestrzeñ. Tory ugiê³y siê, ziemia zadr¿a³a. Silny podmuch , chmura py³u, pary i dymu, i czarny, parskaj¹cy potwór pomkn¹³ dalej. Ha³as zamiera³ stopniowo, tak jak przedtem narasta³. Rozwia³y siê opary. Poci¹g skurczy³ siê i maleñki jak punkcik znikn¹³ w dali,nad leœnym zak¹tkiem rozpostar³o siê dawne, niezm¹cone milczenie. - Minna - wyszepta³ dró¿nik, jakby budz¹c siê ze snu i wróci³ do swojej budki. Zaparzy³ sobie wodnist¹ kawê, usiad³ i od czasu do czasu poci¹gaj¹c ³yk, wlepi³ wzrok w brudny kawa³ek gazety znaleziony gdzieœ na szlaku. Powoli ogarnia³ go dziwny niepokój. Myœla³,¿e to od gor¹ca, które buchaj¹c z piecyka wype³nia³o izdebkê, wiêc rozpi¹³ surdut i kamizelkê, ¿eby sobie ul¿yæ. Gdy to nie pomog³o wsta³, wzi¹³ szpadel z k¹ta i uda³ siê na podarowane poletko. By³ to w¹ski pas piachu, zaros³y gêsto zielskiem. Przepych m³odych kwiatów niby œnie¿nobia³a piana spoczywa³ na ga³êziach obu rosn¹cych tam kar³owatych drzewek owocowych. Thiel uspokoi³ siê, ow³adnê³o nim ciche zadowolenie. A wiêc do roboty. Szpadel z chrzêstem zag³êbia³ siê w ziemiê. Mokre skiby pada³y g³ucho z powrotem i kruszy³y siê. Jakiœ czas kopa³ bez przerwy. Potem nagle przesta³ i krêc¹c g³ow¹ z niedowierzaniem, powiedzia³ do siebie g³oœno i wyraŸnie: - Nie, nie, to przecie¿ niemo¿liwe Raptem pomyœla³, ¿e Lena bêdzie teraz czêsto tu przychodzi³a, ¿eby uprawiaæ pole, co zak³óci utarty tryb ¿ycia. I w pewnej chwili radoœæ z posiadania pola przerodzi³a siê w niechêæ. Spiesznie, jak gdyby omal nie zrobi³ czegoœ niestosownego, wyszarpn¹³ szpadel z ziemi i zaniós³ go z powrotem do budki. Tutaj ponownie pogr¹¿y³ siê w ponurych rozmyœlaniach. Nie wiedzia³ czemu, ale perspektywa, ¿e przez ca³y czas s³u¿by bêdzie mia³ Lenê przy sobie, jakkolwiek usi³owa³ siê z tym pogodziæ, stawa³a siê coraz bardziej nie do zniesienia.Wyda³o mu siê, ¿e musi broniæ czegoœ, co jest mu drogie, ¿e ktoœ próbuje siê targn¹æ na jego najwiêksz¹ œwiêtoœæ, i mimo woli miêœnie naprê¿y³y mu siê w lekkim skurczu, a z ust wydoby³ siê krótki, wyzywaj¹cy œmiech. Przera¿ony odg³osem tego œmiechu podniós³ wzrok i zgubi³ przy tym w¹tek swych rozwa¿añ. Kiedy go odnalaz³ zagrzeba³ siê niejako w dawny temat. Nagle coœ jakby gêsta, czarna zas³ona rozdar³o siê na dwoje, przywracaj¹c zaæmionym oczom jasnoœæ spojrzenia. Ni z tego ni z owego poczu³ siê jak ktoœ, kto budzi siê z dwuletniego, letargicznego snu i potrz¹saj¹c z niedowierzaniem g³ow¹, spogl¹da na wszystkie okropnoœci, jakich mia³ siê w tym stanie dopuœciæ. Przed oczyma duszy stanê³a mu wyraŸnie historia mêczarni jego pierworodnego, któr¹ wra¿enia ostatnich godzin mog³y ju¿ tylko utwierdziæ. Ogarnê³a go litoœæ i skrucha, jak równie¿ g³êboki wstyd, ¿e przez ca³y ten czas haniebnie przymyka³ na to oczy, nie ujmuj¹c siê za drogim, bezbronnym stworzeniem, ba, nie znajduj¹c si³y, by przyznaæ choæby samemu sobie,jak bardzo cierpia³o. Po samoudrêce wyobra¿eñ tego wszystkiego, co zawini³ i zaniedba³, przysz³o na niego ciê¿kie znu¿enie, tak ¿e zasn¹³, zgarbiony, z czo³em na d³oni, wspartej o stó³. Jakiœ czas tak le¿a³, a¿ zd³awionym g³osem zawo³a³ kilkakrotnie: - Minna! Minna! Szum i huk, jakby wywo³ane przez niezmierzone masy wody wype³ni³y mu uszy. Wokó³ pociemnia³o, otworzy³ szeroko oczy i przebudzi³ siê. Ca³y by³ rozdygotany. Zimny pot wyst¹pi³ ze wszystkich porów, puls mia³ nieregularny, twarz mokr¹ od ³ez. Ciemno by³o choæ oko wykol. Chcia³ rzuciæ okiem na drzwi, ale nie wiedzia³, w któr¹ stronê powinien siê obróciæ. Wsta³ chwiejnie, nadal nie odstêpowa³ go ów wielki strach. Las dooko³a szumia³ jak kipiel morska, wiatr ciska³ gradem i deszczem w okna budki. Thiel bezradnie wyci¹ga³ rêce po omacku. Przez moment wydawa³o mu siê, ¿e tonie - gdy nagle buchn¹³ oœlepiaj¹cy, niebieskawy blask, jak gdyby krople nadziemskiego œwiat³a spad³y w mroczn¹ atmosferê ziemi i natychmiast zosta³y przez ni¹ zduszone. Ta chwila wystarczy³a, aby dró¿nik oprzytomnia³. Chwyci³ latarniê, która szczêœciem nawinê³a mu siê pod rêkê, i w tym samym momencie na najdalszym skraju nocnego, brandemburskiego nieba zahucza³ grzmot. Zrazu dudni¹c g³uchym, przyt³umionym pomrukiem, toczy³ siê coraz bli¿ej krótkimi, rozbijaj¹cymi siê falami, a¿ wreszcie, wœród potê¿nych uderzeñ, wy³adowa³ siê, zalewaj¹c ca³¹ atmosferê, hucz¹c, wstrz¹saj¹c, ³omocz¹c. Szyby zabrzêcza³y, ziemia zadr¿a³a. Thiel zapali³ latarniê. Pierwsze spojrzenie, ledwie odzyska³ równowagê, pad³o na zegarek. Za niespe³na piêæ minut nadjedzie poci¹g pospieszny. S¹dz¹c, ¿e nie dos³ysza³ sygna³u, pod¹¿y³ tak szybko, jak na to pozwala³y burza i ciemnoœci, do szlabanu. Zanim jeszcze zdo³a³ go zamkn¹æ, rozleg³ siê dzwonek sygna³owy. Wiatr szarpa³ jego dŸwiêkami i rozrzuca³ je na wszystkie strony. Sosny ugina³y siê i niesamowicie trzeszcz¹c i skrzypi¹c, ociera³y ga³êzie jedna o drug¹. Na chwilê ukaza³ siê ksiê¿yc, jakby blado¿ó³ta misa pomiêdzy marmurami. W jego blasku widaæ by³o, jakie szaleñstwa wyprawia³ wiatr w czarnych koronach sosen. Girlandy brzozowych liœci przy nasypie powiewa³y i trzepota³y jak upiorne koñskie ogony. Poni¿ej ci¹gnê³y siê linie torów, które, b³yszcz¹c od wilgoci, wsysa³y tu i ówdzie blad¹ poœwiatê ksiê¿yca. Thiel zerwa³ czapkê z g³owy. Deszcz przynosi³ mu ulgê i zmieszany ze ³zami sp³ywa³ po twarzy. W g³owie mu kipia³o. Niejasne wspomnienia tego, co widzia³ we œnie, wypiera³y siê nawzajem. Mia³ takie wra¿enie, jakby ktoœ maltretowa³ Tobiasza, i to w tak okropny sposób, ¿e na tê myœl jeszcze teraz serce mu zamiera³o. Inn¹ zjawê przypomina³ sobie wyraŸniej. Ukaza³a mu siê zmar³a ¿ona. Przysz³a sk¹dœ z daleka po jednym z torów kolejowych. Wygl¹da³a na bardzo schorowan¹, a zamiast sukni mia³a na sobie jakieœ ga³gany. Minê³a budkê Thiela, nawet na ni¹ nie spojrzawszy, a w koñcu - tuwspomnienie siê zaciera³o - z jakiegoœ powodu sz³a przed siebie z najwiêkszym trudem i nawet kilka razy upad³a. Thiel dalej nad tym rozmyœla³ i oto wiedzia³ ju¿, ¿e ona ucieka³a. Nie ulega³o to najmniejszej w¹tpliwoœci, bo w przeciwnym razie czemu by rzuca³a za siebie te spojrzenia pe³ne wielkiego strachu i wlok³a si£ naprzód, chocia¿ nogi odmawia³y jej pos³uszeñstwa? Och, te okropne spojrzenia! Ale nios³a coœ na rêku, coœ zawiniêtego w chusty, coœ s³abego, zakrwawionego, bladego, a w sposób, w jaki na to patrzy³a, przypomnia³ mu sceny z przesz³oœci. Pomyœla³ o umieraj¹cej kobiecie, spogl¹daj¹cej nieprzerwanie na ledwie narodzone dziecko, które musia³a pozostawiæ z wyrazem najg³êbszego bólu, niepojêtej mêki, owym wyrazem, którego Thiel równie nie móg³ zapomnieæ, jak tego, ¿e mia³ ojca i matkê. Dok¹d posz³a? Tego nie wiedzia³. Ale jedno mia³ jasno przed oczyma duszy: wyrzek³a siê go, nie zwa¿a³a na niego, wlok³a siê coraz dalej i dalej przez burzliw¹, ciemn¹ noc. Wo³a³ za ni¹: - Minna! Minna! - I to go zbudzi³o. Dwa czerwone, okr¹g³e œwiat³a niby œlepia olbrzymiego potwora przeniknê³y ciemnoœæ. Poprzedza³ je krwawy blask, który w swoim zasiêgu zamienia³ krople deszczu w krople krwi. Wydawa³o siê, jak gdyby z nieba pada³ krwawy deszcz. Thiel poczu³ odrazê, a im bardziej poci¹g siê zbli¿a³, tym wiêkszy strach: sen i rzeczywistoœæ stapia³y siê w jedno. Nadal widzia³ kobietê id¹c¹ po szynach, jego d³oñ b³¹dzi³a wokó³ ³adownicy, jak gdyby zamierza³ zatrzymaæ pêdz¹cy poci¹g. Na szczêœcie by³o za póŸno, bo ju¿ œwiat³a zamigota³y w oczach dró¿nika i poci¹g przemkn¹³ obok niego. Przez pozosta³¹ czêœæ noc Thiel nie zazna³ ju¿ na s³u¿bie spokoju. Coœ gna³o go do domu. Pragn¹³ zobaczyæ Tobiaszka. Czu³ siê tak, jakby ca³e lata go nie widzia³. Na koniec obawa o los ch³opca spotêgowa³a siê do tego stopnia, ¿e kilkakrotnie kusi³o go, by porzuciæ s³u¿bê. Dla zabicia czasu postanowi³, ledwie siê rozwidni³o, pójœæ na obchód swego odcinka. Z kijem w lewej rêce, z d³ugim, ¿elaznym kluczem do œrub w prawej, ruszy³ niebawem grzbietem szyny w brudnoszary pó³mrok.Tu i ówdzie dokrêca³ kluczem jakiœ sworzeñ lub uderza³ w jeden z okr¹g³ych ¿elaznych prêtów, którymi by³y po³¹czone szyny. Deszcz i wiatr usta³y, a spomiêdzy postrzêpionych chmur ukazywa³y siê gdzieniegdzie kawa³ki bladoniebieskiego nieba. Jednostajny stukot podeszew o twardy metal, po³¹czony sennym szumem ociekaj¹cych drzew, poma³u uspokaja³ Thiela. O szóstej rano doczeka³ siê zmiany i niezw³ocznie uda³ siê w drogê do domu. By³ to wspania³y niedzielny poranek. Chmury rozdzieli³y siê i zniknê³y tymczasem za widnokrêgiem. Wzesz³o s³oñce, lœni¹ce niczym olbrzymi, krwistoczerwony kamieñ szlachetny, i zalewa³o bór istn¹ powodzi¹ œwiat³a. Wi¹zki promieni przedziera³y siê ostrymi liniami przez mrowie drzew, tu muskaj¹c ¿arem wyspê delikatnych paproci, których liœcie przypomina³y cieniutkie koronki, tam przeistaczaj¹c srebrnoszare porosty leœnego poszycia w czerwone korale. Z wierzcho³ków, pni i traw sp³ywa³a ognista rosa. Na ziemiê zdawa³ siê sp³ywaæ potop œwiat³a. Powietrze tchnê³o rzeœkoœci¹, która siêga³a a¿ do serca, a i pod czaszk¹ Thiela obrazy tej nocy musia³y stopniowo zbledn¹æ. Z chwil¹ zaœ, gdy wszed³ do izby i w opromienionym s³oñcem ³ó¿ku zobaczy³ le¿¹cego Tobiaszka z bardziej, ni¿ kiedykolwiek rumianymi policzkami, pierzch³y zupe³nie. Chocia¿ kto wie? W ci¹gu dnia Lenie wydawa³o siê parokrotnie, ¿e dostrzega w nim coœ dziwnego; najpierw w koœcielnej ³awce, kiedy to zamiast w œpiewnik przygl¹da³ siê jej spod oka, a potem ko³o po³udnia, kiedy bez s³owa wzi¹³ maleñstwo z r¹k Tobiasza, który jak zwykle mia³ je wynieœæ na drogê, i posadzi³ jej na kolanach. Poza tym jednak nie by³o w nim nic niezwyk³ego. Thiel, który przez ca³y dzieñ nie mia³ okazji siê po³o¿yæ, ju¿ ko³o dziewi¹tej wieczorem wsun¹³ siê do ³ó¿ka, poniewa¿ w nastêpnym tygodniu czeka³a go dzienna s³u¿ba. Zasypia³ ju¿, gdy ¿ona oznajmi³a mu, ¿e nazajutrz rano pójdzie z nim do lasu, aby skopaæ ziemiê i posadziæ ziemniaki. Dró¿nik wzdrygn¹³ siê; by³ ca³kowicie przebudzony, ale nie otwiera³ oczu. - Najwy¿szy czas - rzek³a Lena, jeœli ziemniaki maj¹ w ogóle wyrosn¹æ, i dorzuci³a, ¿e bêdzie musia³a wzi¹æ dzieci ze sob¹, bo pewnie zajmie to ca³y dzieñ. Dró¿nik mrukn¹³ parê niezrozumia³ych s³ów, na które Lena ju¿ nie zareagowa³a. Odwróci³a siê do niego plecami i w blasku ³ojowej œwiecy zajê³a siê rozsznurowywaniem gorsetu i zdejmowaniem spódnic. Nagle obejrza³a siê szybko, sama nie wiedz¹c, z jakiego powodu, i zobaczy³a wykrzywion¹ namiêtnoœci¹, ziemist¹ twarz mê¿a, który pó³siedz¹c, z rêkami na krawêdzi ³ó¿ka, wpatrywa³ siê w ni¹ p³on¹cymi oczyma. - Thiel! - krzyknê³a kobieta na pó³ z gniewem, na pó³ z przestrachem, a on jak lunatyk, którego wo³a siê po imieniu, ockn¹³ siê z odurzenia, wyj¹ka³ kilka niesk³adnych s³ów, opad³ z powrotem na poduszki i naci¹gn¹³ pierzynê na uszy. Nazajutrz rano Lena pierwsza wsta³a z ³ó¿ka. Nie robi¹c ha³asu przygotowa³a wszystko, co by³o potrzebne na wyprawê. W³o¿y³a maleñstwo do wózka, po czym zbudzi³a i ubra³a Tobiasza. Gdy ch³opiec us³ysza³, dok¹d pójdzie musia³ siê uœmiechn¹æ. Kiedy wszystko by³o naszykowane i kawa sta³a ju¿ na stole przebudzi³ siê Thiel. Niezadowolenie by³o jego pierwsz¹ reakcj¹ na widok wszystkich poczynionych przygotowañ. Najchêtniej powiedzia³by coœ przeciwnego temu, ale nie wiedzia³, jak zacz¹æ. I jakie¿ mia³by Lenie daæ nieodparte powody? Coraz bardziej i bardziej rozpromieniona twarzyczka Tobiasza zaczê³a stopniowo oddzia³ywaæ na Thiela, tak ¿e w koñcu ju¿ ze wzglêdu na radoœæ, jak¹ ta wyprawa sprawia³a ch³opcu, nie móg³ myœleæ o sprzeciwie. Niemniej w czasie wêdrówki przez las dró¿nika nie opuszcza³ niepokój. Mozolnie pcha³ wózek z niemowlêciem przez g³êboki piach i k³ad³ na nim rozmaite kwiaty, jakie Tobiasz zrywa³ po drodze.Ch³opiec by³ nadzwyczaj weso³y. W swej br¹zowej pluszowej czapeczce podskakiwa³ wœród paproci i trochê niezdarnie usi³owa³ chwytaæ szklistoskrzyd³e wa¿ki, które fruwa³y nad nimi. Skoro tylko dotarli na miejsce Lena przyst¹pi³a do oglêdzin pola. Woreczek z ziemniakami, które przynios³a do sadzenia, rzuci³a na trawiasty skraj brzozowego lasku, uklêk³a i poczê³a przesypywaæ w twardych palcach nieco pociemnia³y piasek. Thiel obserwowa³ j¹ w napiêciu: - No i jaka ta ziemia? - Wcale nie gorsza ni¿ nad Sprew¹ Dró¿nikowi kamieñ spad³ z serca. Obawia³ siê, ¿e Lena bêdzie niezadowolona, i uspokojony pociera³ nie ogolony podbródek. Kobieta zjad³szy prêdko grub¹ piêtkê chleba, zrzuci³a chustkê i kaftanik i jê³a kopaæ z szybkoœci¹ i wytrzyma³oœci¹ maszyny. W regularnych odstêpach wyprostowywa³a siê i oddycha³a g³êboko, ale za ka¿dym razem trwa³o to tylko moment, jeœli nie musia³a akurat nakarmiæ maleñstwa, wtykaj¹c mu pospiesznie zdyszan¹, ociekaj¹c¹ potem pierœ. - Muszê obejœæ odcinek, zabiorê ze sob¹ Tobiasza! - zawo³a³ do niej po jakimœ czasie dró¿nik z platformy przed budk¹. - Co to za pomys³y! - odkrzyknê³a - A kto zostanie przy ma³ym?... - ChodŸ no tutaj! - dorzuci³a jeszcze g³oœniej, a tymczasem dró¿nik, jakby jej nie s³ysz¹c odszed³ z Tobiaszem.W pierwszej chwili zastanawia³a siê, czy nie pobiec za nim, ale tylko myœl o stracie czasu odwiod³a j¹ od tego zamiaru. Thiel szed³ z Tobiaszem wzd³u¿ torów. Malec by³ bardzo podniecony; wszystko by³o dla niego nowe,nieznajome. Nie rozumia³, czemu s³u¿¹ w¹skie, czarne, rozgrzane s³oñcem szyny. Bez przerwy zadawa³ najró¿niejsze dziwaczne pytania. Osobliwe by³o dla niego przede wszystkim dzwonienie s³upów telegraficznych. Thiel zna³ dŸwiêk ka¿dego z nich w swoim rewirze, tak ¿e z zamkniêtymi oczami zawsze by wiedzia³, w której czêœci odcinka w³aœnie siê znajduje. Czêsto przystawa³ trzymaj¹c Tobiasza za rêkê, aby ws³uchiwaæ siê w niezwyk³e odg³osy, jakie wydobywa³y siê z drewna, niczym dŸwiêczne chora³y z wnêtrza koœcio³a. S³up telegraficzny u po³udniowego krañca rewiru mia³ szczególnie bogaty i piêkny akord. Nieprzeliczone dŸwiêki w jego wnêtrzu rozbrzmiewa³y bez przerwy jednym ci¹giem, a Tobiasz biega³ wokó³ zwietrza³ego drewna, aby, jak s¹dzi³, przez jak¹œ szparê wypatrzeæ sprawców tej mi³ej muzyki. Dró¿nik wpad³ w uroczysty nastrój, podobnie jak w koœciele. W dodatku z czasem odró¿ni³ g³os, który przypomina³ mu zmar³¹ ¿onê. Wyobrazi³ sobie, ¿e jest to chór dusz zmar³ych, do którego w³¹czy³ siê te¿ jej g³os, a to wyobra¿enie wzbudzi³o w nim têsknotê, wzruszenie do ³ez. Tobiasz domaga³ siê kwiatów, które ros³y na uboczu, Thiel jak zawsze spe³ni³ jego ¿¹danie. Mog³oby siê zdawaæ, ¿e to kawa³ki b³êkitnego nieba opad³y na podszycie gaju, tak bowiem cudownie gêsto ros³y na nim drobne, niebieskie kwiaty. Motyle na podobieñstwo kolorowych proporczyków trzepota³y i bezg³oœnie przefruwa³y z miejsca na mieksce miêdzy lœni¹c¹ biel¹ pni, a tymczasem przez jasnozielone chmury listowia brzozowych koron m¿y³ ³agodny blask. Tobiasz zrywa³ kwiaty, a ojciec przygl¹da³ mu siê w zamyœleniu. Niekiedy wzrok dró¿nika wêdrowa³ ku górze i w lukach miêdzy liœæmi szuka³ nieba,które jak olbrzymia, nieskazitelnie b³êkitna kryszta³owa misa chwyta³a z³ote œwiat³o s³oñca. - Tato, czy to jest Pan Bóg? spyta³ raptem malec, pokazuj¹c br¹zow¹ wiewiórkê, która przy akompaniamencie drapi¹cych szelestów mknê³a w górê po pniu zamotnie stoj¹cej sosny. - G³uptasek z ciebie - to by³o wszystko, co Thiel móg³ odpowiedzieæ, a tymczasem od³upane kawa³eczki kory pnia spada³y mu do stóp. Lena wci¹¿ jeszcze kopa³a, gdy Thiel i Tobiasz wrócili. Po³owa pola by³a ju¿ przekopana. Poci¹gi przemyka³y jeden za drugim w krótkich odstêpach. Tobiasz za ka¿dym razem patrzy³ z otwartymi ustami, jak pêdz¹. Nawet macochê ubawi³ swymi pociesznymi minami. Obiad, z³o¿ony z ziemniaków i resztek zimnej pieczeni wieprzowej, zjedli w budce. Lena by³a w dobrym humorze, a i Thiel zdawa³ siê z pewnym oci¹ganiem poddawaæ temu, co by³o nieuniknione. Przy jedzeniu zabawia³ ¿onê ró¿nymi historyjkami, które wi¹za³y siê z jego zawodem. Pyta³ j¹ wiêc, czy potrafi sobie wyobraziæ, ¿e w ka¿dej szynie tkwi czterdzieœci szeœæ œrub, pyta³ j¹ te¿ o inne rzeczy. Do po³udnia Lena uwinê³a siê z kopaniem; po po³udniu mia³a sadziæ ziemniaki. Nalega³a, ¿eby Tobiasz pilnowa³ teraz maleñstwa, i zabra³a go ze sob¹. - Uwa¿aj...- zawo³a³ za ni¹ Thiel, zdjêty zdjêty nag³ym niepokojem - - ...uwa¿aj, ¿eby nie zbli¿a³ siê do torów. W odpowiedzi Lena tylko wzruszy³a ramionami Zapowiedziano poci¹g œl¹ski i Thiel musia³ pêdziæ na swój posterunek. Ledwie stan¹³ w pogotowiu przy szlabanie, us³ysza³ narastaj¹cy szum. Poci¹g ukaza³ siê - zbli¿y³ - para dobywa³a siê z czarnego komina lokomotywy niezliczonymi, przyspieszonymi k³êbami. Nagle; jeden, dwa, trzy mlecznobia³e promienie pary strzeli³y prosto w górê, a zaraz potem powietrze przynios³o gwizd lokomotywy. Trzy kolejne gwizdy, krótkie, przenikliwe, alarmuj¹ce. Hamuj¹, poyœla³ dró¿nik, ale dlaczego? I znów zabrzmia³y alarmowe gwizdy krzykliwe, odbijaj¹ce siê echem, tym razem d³ug¹, nieprzerwan¹ seri¹. Thiel post¹pi³ naprzód, ¿eby popatrzyæ na szlak. Mechanicznie wyci¹gn¹³ z futera³u czerwon¹ chor¹giewkê i trzyma³ j¹ nad torem wprost przed sob¹. Jezu Chryste, czy¿by on by³ œlepy? Co to by³o? Tam!... Tam, miêdzy szynami... Staaaæ! - krzycza³ dró¿nik ze wszystkich si³. Za póŸno. Jakaœ ciemna masa dosta³a siê pod poci¹g i odbija³a siê pomiêdzy ko³ami jak pi³ka gumowa.. Jeszcze parê chwil i rozleg³ siê pisk i skrzypienie hamulców. Poci¹g stanal. Bezludny szlak o¿ywi³ siê. Maszynista i konduktor biegli po ¿wirze na koniec poci¹gu. Z ka¿dego okan wygl¹da³y ciekawe twarze, a teraz - ci¿ba zak³êbi³a siê i ruszy³a naprzód. Thiel sapa³; musia³ przytrzymaæ siê, ¿eby nie paœæ jak zar¿niêty byk. Naprawdê przywo³uj¹ go... Nie! Nag³y krzyk rozdziera powietrze na miejscu wypadku, po nim nastêpuje wycie, wydobywaj¹ce siê jakby z gardzieli zwierzêcia. Kto to by³? Lena? To nie jej g³os, a przecie¿... Jakiœ mê¿czyzna co si³ w nogach biegnie wzd³u¿ toru. - Dró¿nik! - Co tam? - Nieszczêœcie!... - Przyby³y wzdryga siê, bo w oczach dró¿nika pojawiaj¹ siê dziwne b³yski. Czapka przekrzywiona, rude w³osy jakby chcia³y powstaæ na g³owie. - Jeszcze ¿yje, mo¿e zd¹¿y z pomoc¹. Rzê¿enie to jedyna odpowiedŸ. - ChodŸ pan, prêdko, prêdko! Thiel podrywa siê z ogromnym wysi³kiem. Naprê¿aj¹ siê zwiotcza³e miêœnie; staje prosto, twarz ma os³upia³¹ i martw¹. Biegnie z przyby³ym mê¿czyzn¹, nie widzi œmiertelnie bladych, przera¿onych twarzy pasa¿erów w oknach poci¹gu. Stoi w nich m³oda kobieta, komiwojarzer w fezie, m³oda panna, pewnie w podró¿y poœlubnej. Co go to obchodzi? Nigdy nie interesowa³ siê pasa¿erami tej diabelskiej maszyny; uszy wype³nia mu zawodzenie Leny. Æmi siê w oczach, migocz¹ ¿ó³te punkciki, nieprzeliczone, jak robaczki œwiêtojañskie. Dró¿nik wzdryga siê - staje. Z wirowania robaczków œwiêtojañskich wy³ania siê twarz, blada, obwis³a, zakrwawiona. Posiniaczone czo³o, sine wargi, z których sp³ywa czarna krew. To by³ on. Thiel nie mówi ani s³owa. Jego twarz nabiera brudnej bladoœci. Uœmiecha siê jakby w roztargnieniu; wreszcie pochyla siê; czuje, jak baezw³adne, nieruchome cia³o ci¹¿y mu na rêkach; spowija je czerwona chor¹giewka. Rusza. - Dok¹d? - Do lekarza kolejowego, do lekarza - odzywaj¹ siê g³osy. - Zaraz go weŸmiemy - wo³a inspektor baga¿owy i w swoim wagonie przygotowuje legowisko z ubrañ i ksi¹¿ek. - No to jak? Thiel ani myœli wypuœciæ z r¹k nieszczêœliwego ch³opca. Tamci nalegaj¹. Daremnie. Inspektor ka¿e podaæ nosze z wagonu baga¿owego i wysy³a jednego z ludzi, ¿eby pomóg³ ojcu. Czas jest cenny. Gwizd maszynisty przeszywa powietrze. Z okien sypie siê deszcz monet. Lena zachowuje siê jak ob³¹kana. - Biedna, biedna kobieta - mówi¹ w przedzia³ach - - biedna, biedna matka. Maszynista ponownie daje gwizdem sygna³ - lokomotywa bucha k³êbami bia³ej, sycz¹cej pary z cylindrów i napina ¿elazne œciêgna; po kilku sekundach poci¹g kurierski, powiewaj¹c smug¹ dymu, pêdzi ze zdwojon¹ szybkoœci¹ przez las. Dró¿nik tymczasem zmienia zdanie i k³adzie pó³¿ywego ch³opca na noszach. I oto ma³y le¿y tam w ca³ej swej ¿a³osnej cielesnoœci co jakiœ czas d³ugie, rz꿹ce tchnienie onosi koœcist¹ pierœ, która wy³ania siê spod podartej koszuli. R¹czki i nó¿ki z³amane nie tylko w przegubach, przybieraj¹ najbardziej nienaturalne pozycje. Piêta ma³ej stopy jest przekrêcona do przodu. Rêce zwisaj¹ po bokach noszy. Lena lamentuje bez ustanku; zniknê³y wszelkie œlady jej dawnej hardoœci. Powtarza w kó³ko historiê, która ma j¹ uwolniæ od jakiejkolwiek winy za to, co siê sta³o. Thiel jakby jej nie widzia³; jego oczy z wyrazem okropnej trwogi wpatruj¹ siê w dziecko. Doko³a zapad³a cisza, œmiertelna cisza; czarne i gor¹ce tory spoczywaj¹ na oœlepiaj¹cym ¿wirze. Po³udnie st³umi³o wiatry i las stoi nieporuszony jak z kamienia. Mê¿czyŸni naradzaj¹ siê cicho. - ¯eby jak najszybciej dostaæ siê do Friedrichshagen, trzeba cofn¹æ siê na stacjê le¿¹c¹ w kierunku Wroc³awia, bo nastêpny poci¹g, przyspieszony poci¹g osobowy, gdzie indziej ju¿ przed Friedrichshagen nie staje. Thiel zdaje siê zastanawiaæ, czy powinien iœæ razem. Chwilowo nie ma tu nikogo, kto móg³by go zast¹piæ. Niemym gestem nakazuje ¿onie, by wziê³a nosze. Lena nie œmie siê sprzeciwiæ, chocia¿ jest niespokojna o pozostawione niemowlê. Wraz z obcym mê¿czyzn¹ niesie nosze. Thiel odprowadza ich do granicy swego rewiru, po czym staje i d³ugo patrzy za nimi. Raptem wali siê d³oni¹ w czo³o, a¿ rozlega siê echo. Chcia³by siê obudziæ, "bo to bêdzie sen, jak ten wczorajszy", mówi sobie. Na pró¿no. Bardziej zataczaj¹c siê, ni¿ id¹c dotar³ do swojej budki. Tam pad³ na pod³ogê, twarz¹ naprzód. Czapka potoczy³a siê w k¹t, zegarek, na który od lat chucha³ i dmucha³, wypad³ z kieszeni, otworzy³a siê koperta, szkie³ko siê rozbi³o. Mo¿na by s¹dziæ, ¿e jakaœ ¿elazna piêœæ, chwyci³a go za kark tak mocno, ¿e nie móg³ siê ruszyæ, jakkolwiek wœród stêkniêæ i jêków usi³owa³ siê uwolniæ. Czo³o mia³ zimne, oczy suche, w gardle go pali³o. Zbudzi³ go dzwonek sygna³u. Pod wra¿eniem owych powtarzaj¹cych siê trzech uderzeñ dzwonka atak ust¹pi³. Thiel zdo³a³ siê podnieœæ i wype³niæ swój obowi¹zek. Co prawda nogi ci¹¿y³y mu jak o³ów, co prawda szlak kolejowy kr¹¿y³ wokó³ niego jak szprychy ogromnego ko³a, którego osi¹ by³a jego g³owa; ale jednak zebra³ przynajmniej tyle si³, ¿eby jakiœ czas utrzymaæ siê na nogach. Nadje¿d¿a³ poci¹g osobowy. Musia³ w nim byæ Tobiasz. W miarê jak siê zbli¿a³, coraz bardziej zamazywa³y siê obrazy przed oczyma Thiela. Na koniec widzia³ ju¿ tylko poranionego ch³opca z zakrwawionymi ustami. Potem zapad³a noc. Po jakimœ czasie ockn¹³ siê z omdlenia. Zobaczy³, ¿e le¿y tu¿ przy szlabanie w gor¹cym piasku. Wsta³, otrzepa³ ubranie z ziarenek piasku i wyplu³ je z ust. W g³owie nieco siê rozjaœni³o, móg³ myœleæ spokojniej. W budce od razu podniós³ zegarek z pod³ogi i po³o¿y³ na stole. Mimo upadku zegarek chodzi³. Dró¿nik przez dwie godziny liczy³ sekundy i minuty, wyobra¿aj¹c sobie, co w tym czasie mog³o siê dziaæ z Tobiaszem. Teraz Lena dotar³a z nim na miejsce; teraz by³a u lekarza. Ten obejrza³ ch³opca, obmaca³ i potrz¹sn¹³ g³ow¹. - ¯le, bardzo Ÿle, ale mo¿e... kto wie? - Zbada³ go dok³adniej. - Nie - powiedzia³ potem - nie, ju¿ po nim. - Ju¿ po nim, po nim - jêkn¹³ Thiel, a potem wyprê¿y³ siê i wlepiaj¹c wytrzeszczone oczy w sufit, bezwiednie zaciskaj¹c w piêœci uniesione d³onie, krzykn¹³ takim g³osem, jak gdyby chcia³ rozsadziæ ciasne pomieszczenie: - On musi ¿yæ, mówiê ci, on musi, musi ¿yæ! - A potem znów zamkn¹³ drzwi budki, przez które wdar³ siê czerwony ogieñ wieczoru, i raczej pobieg³, ni¿ poszed³ z powrotem do szlabanu. Tutaj sta³ d³ug¹ chwilê jak skamienia³y, a¿ nagle rozpoœcieraj¹c ramiona wszed³ na sam œrodek nasypu, jakby chc¹c zatrzymaæ coœ, co nadchodzi³o z tej strony, w któr¹ pod¹¿y³ poci¹g osobowy.Jego szeroko rozwarte oczy sprawia³y przy tym wra¿enie pora¿onych œlepot¹. Szed³ ty³em, jakby cofaj¹c siê przed czymœ, i bez przerwy mamrota³ na pó³ zrozumia³e s³owa: - Ty... s³yszysz... zostañ¿e ...ty... s³uchaj¿e... zostañ ...oddaj go...ca³y jest w siñcach i krwi...tak, tak dobrze, ja jej odp³acê siñcami i krwi¹... s³yszysz? zostañ¿e, oddaj mi go. Zdawa³o siê, i¿ coœ przechodzi obok niego, bo odwróci³ siê i ruszy³, jaby pod¹¿aj¹c za tym czymœ, w innym kierunku. - Ty, Minna - jego g³os sta³ siê p³aczliwy jak u ma³ego dziecka. - Ty, Minna, s³yszysz?...oddaj go ...ja... Po omacku wyci¹ga³ rêce, jakby chc¹c kogoœ zatrzymaæ. - ¯onko... tak... wiêc ja j¹... wiêc ja j¹ te¿ trzasnê... siñce i krew... wiêc ja j¹ siekier¹ ...widzisz?...kuchenn¹ siekier¹ ...trzasnê j¹ kuchenn¹ siekier¹ i ona zdechnie...Siekier¹ ...kuchenn¹ siekier¹...a¿ rzuci siê czarna krew! - Piana wyst¹pi³a mu na usta, szklane Ÿrenice porusza³y siê nieustannie. £agodny powiew wieczoru przeci¹ga³ lekko i uporczywie ponad lasem, p³omieniœcie ró¿owo postrzêpione ob³oki zawis³y na zachodnim niebie. Mo¿e sto kroków pod¹¿a³ tak ów mê¿czyzna za czymœ niewidzialnym, a¿ przystan¹³, widaæ straciwszy nadziejê, i z okropnym strachem w twarzy wyci¹gn¹³ rêce, b³agalnie, zaklinaj¹co. Wytê¿y³ wzrok i os³oni³ oczy d³oni¹, jakby chc¹c w odleg³ej dali raz jeszcze wypatrzeæ nieuchwytn¹ zjawê. Wreszcie d³oñ opad³a, a napiêcie w twarzy ust¹pi³o miejsca apatycznemu otêpieniu; dró¿nik zawróci³ i powlók³ siê drog¹, któr¹ przyszed³. S³oñce zala³o bór ostatnim ¿arem, po czym zgas³o. Pnie sosen, jak blady, zbutwia³y szkielet siêga³y pomiêdzy wierzcho³ki, które spoczywa³y na nich niby szaro-czarne warstwy próchna. Stukanie dziêcio³a donoœnie rozlega³o siê w ciszy. Po zimnym, stalowoniebieskim niebie przeci¹ga³a spóŸniona gromadka ró¿owych ob³oków.Powiew wiatru niós³ piwniczny ch³ód, tak ¿e dró¿nik poczu³ dreszce. Wszystko by³o dla niego nowe, wszystko nieznajome. Nie wiedzia³, ku czmu szed³, ani co go otacza³o. Raptem przez tory przemknê³a wiewiórka i Thiel przypomnia³ sobie. Nie wiedz¹c czemu musia³ pomyœleæ o Panu Bogu. "Pan Bóg przebiega drogê, Pan Bóg przebiega drogê". Powtórzy³ to zdanie kilkakrotnie jakby chc¹c dojœæ do czegoœ, co siê z nim wi¹za³o. Przrwa³ sobie tkniêty b³yskiem zrozumienia: - Bo¿e mój, przecie¿ to ob³êd. - Zapomnia³ o wszystkim i zwróci³ siê przeciwko temu nowemu wrogowi Stara³ siê uporz¹dkowaæ myœli, na pró¿no! By³o to szamotanie siê bez ¿adnego oparcia. Przy³apa³ siê na najbardziej niedorzecznych wyobra¿eniach. Wzdrygn¹³ siê, œwiadom w³asnej bezsilnoœci. Z pobliskiego brzeŸniaka doszed³ krzyk dziecka. By³ to sygna³ do szaleñstwa.Niemal wbrew swojej woli musia³ tam pobiec i zasta³ niemowlê, którym nikt ju¿ siê nie zajmowa³, zap³akane, odkryte i wywijaj¹ce nó¿kami w wózku. Co chcia³ zrobiæ? Co go tu przygna³o? Wzburzony potok uczuæ i myœli wch³on¹³ te pytania. "Pan Bóg przebiega drogê", teraz wiedzia³, co to mia³o oznaczaæ. - Tobiasz... ona go zamordowa³a ...Lena...by³ pod jej opiek¹... Nie ka¿da macocha pasierba kocha- zgrzytn¹³ - a jej bachor ¿yje- Czerwona mg³a spowi³a jego zmys³y Przeszywa³o go spojrzenie dwojga dzieciêcych oczu; poczu³ pod palcami coœ miêkkiego, miêsistego W ucho wdar³y ku siê charkotliwe i œwiszcz¹ce dŸwiêki, zmieszane z ochryp³ymi krzykami; nie wiedzia³ ,kto je wydawa³. Wtem odniós³ takie wra¿enie, jakby spad³a mu na mózg kropla gor¹cego laku i jakby zel¿a³o umys³owe odrêtwienie. Przytomniej¹c us³ysza³ dr¿¹cy jeszcze w powietrzu oddŸwiêk dzwonka sygna³owego. Natychmiast poj¹³, co chcia³ zrobiæ; oderwa³ d³onie od gard³a dziecka, które wi³o siê w jego uœcisku. Z trudem chwyta³o powietrze, potem zaczê³o kaszleæ i krzyczeæ. - ¯yje! Bogu dziêki, ¿yje!- Zostawi³ niemowlê i pobieg³ do przejazdu. Ciemny dym toczy³ siê z daleka ponad szlakiem, spychany przez wiatr ku ziemi. Dró¿nik us³ysza³ za sob¹ sapanie lokomotywy, które brzmia³o jak urywany, ciê¿ki oddech chorego olbrzyma. Zimny pó³mrok ogarnia³ ca³¹ okolicê. Po jakimœ czasie, gdy rozst¹pi³y siê chmury dymu. Thiel pozna³ poci¹g ¿wirowy, który wraca³ z opró¿nionymi lorami i wióz³ robotników zatrudnionych na szlaku. Poci¹g mia³ hojnie obliczony czas jazdy i móg³ zatrzymywaæ siê wszêdzie aby tu i ówdzie zabraæ robotników po skoñczonej pracy, innych zaœ wysadziæ. Hamowanie zaczê³o siê spory kawa³ przed budk¹ Thiela. G³oœny pisk, chrobot, ³oskot i szczêk przeniknê³y daleko ciszê wieczoru, zanim poci¹g znieruchomia³ z jednym, jedynym, przeraŸliwym, przeci¹g³ym dŸwiêkiem. Chyba z piêædziesiêciu robotników i robotnic jecha³o na lorach. Prawie wszyscy stali wyprostowani , niektórzy mê¿czyŸni z odkrytymi g³owami. Zachowanie ich wszystkich mia³o w sobie jak¹œ zagadkow¹ odœwiêtnoœæ. Gdy zobaczyli dró¿nika, szept przeszed³ pomiêdzy nimi. Starzy wyjêli fajki z po¿ó³k³ych zêbów i z uszanowaniem trzymali je w d³oniach. Tu i tam odwraca³a siê któraœ z kobiet, ¿eby wytrzeæ nos. Maszynista zeskoczy³ na nasyp i podszed³ do Thiela. Robotnicy widzieli, jak uroczyœcie uœcisn¹³ mu rêkê, po czym dró¿nik wolnym, niemal po wojskowemu sztywnym krokiem ruszy³ w stronê ostatniego wagonu.¯aden z robotników nie œmia³ siê do niego odezwaæ, chocia¿ wszyscy go znali. Z ostatniego wagonu wyniesiono w³aœnie ma³ego Tobiaszka. Nie ¿y³ ju¿. Lena sz³a za nim; twarz jej zsinia³a, oczy mia³a podkr¹¿one. Thiel nawet na ni¹ nie spojrza³; natomiast ona przestraszy³a siê widokiem mê¿a. Policzki mu zapad³y, rzêsy i w³osy na brodzie by³y zlepione, czupryna, jak siê jej wyda³o, bardziej ni¿ dotychczas posiwia³a. Wszêdzie na twarzy œlady zasch³ych ³ez; do tego niespokojny blask w oczach, który wzbudzi³ w niej lêk. Znów przyniesiono nosze, ¿eby mo¿na by³o przetransportowaæ cia³o. Jakiœ czas panowa³a niesamowita cisza. Thiel popad³ w gêbokie, okropne zamyœlenie. Œciemnia³o siê coraz bardziej. Stado saren pojawi³o siê na nasypie. Sarniak przystan¹³ miêdzy szynami. Obraca³ ciekawie giêtk¹ szyj¹, gdy znieniacka zagwizda³a lokomotywa i on b³yskawicznie pierzchn¹³ z ca³ym stadem. W momencie ruszania poci¹gu Thiel zwali³ siê na ziemiê. Poci¹g zatrzyma³ siê ponownie i zaczê³y siê narady, co teraz robiæ. Postanowiono cia³o dziecka zostawiæ tymczasem w budce dró¿nika i zamiast niego zanieœæ do domu Thiela, którego w ¿aden sposób nie da³o siê doprowadziæ do przytomnoœci.I tak siê sta³o. Dwaj mê¿czyŸni nieœli nosze z zemdlonym, za nimi pod¹¿a³a Lena, która ³kaj¹c nieustannie, z twarz¹ zalan¹ ³zami pcha³a przez piach wózek z maleñstwem. Ksiê¿yc niczym ogromna roz¿arzona purpurowo kula k³ad³ siê miêdzy pniami sosen na leœnym podszyciu. Im wy¿ej siê wspina³, tym bardziej zdawa³ siê maleæ, tym bardziej blad³. W koñcu zawisn¹³ nad borem jak ampla, m¿¹c przez wszystkie szczeliny i luki w koronach drzew matowym, zamglonym blaskiem, który nadawa³ twarzom id¹cych trupi¹ bladoœæ. Pochód raŸno, ale ostro¿nie posuwa³ siê naprzód, teraz przez zagêszczony m³odniak, potem znów wzd³u¿ rozleg³ych, otoczonych wyskopiennym lasem zagajników, w których blade œwiat³o gromadzi³o siê jak w wielkich, ciemnych zbiornikach. Nieprzytomny co jakiœ czas rzêzi³ albo zaczyna³ majaczyæ. Kilkakrotnie zaciska³ piêœci i z zamkniêtymi oczyma usi³owa³ siê podnieœæ. Niema³o trudu kosztowa³o przewiezienie go przez Sprewê; trzeba by³o przeprawiæ siê po raz drugi, ¿eby zabraæ kobietê i dziecko. Wspinaj¹c siê na wzniesienie, na którym le¿a³a osada, spotkano paru mieszkañców, którzy zaraz rozg³osili wieœæ o nieszczêœciu. Wszyscy wylegli na drogê. Na widok znajomych twarzy Lena na nowo wybuchnê³a p³aczem. Nie bez k³opotów wniesiono chorego po w¹skich schodach do mieszkania i od razu u³o¿ono na ³ó¿ku. Robotnicy natychmiast zawrócili po cia³o Tobiaszka. Starzy, doœwiadczeni ludzie radzili zimne ok³ady i Lena s³ucha³a ich gorliwie i roztropnie. Zanurza³a rêczniki w lodowatej studziennej wodzie i zmienia³a je, ledwie przegrza³y siê na rozpalonym czole nieprzytomnego. Lêkliwie obserwowa³a oddech chorego, który wydawa³ siê jej z ka¿d¹ minut¹ bardziej regularny. Wyczerpana prze¿yciami tego dnia, postanowi³a przespaæ siê trochê, nie zazna³a jednak spoczynku. Wszystko jedno, czy mia³a oczy zamkniête, czy otwarte, wci¹¿ widzia³a przed sob¹ minione zdarzenia. Maleñstwo spa³o. Wbrew swoim zwyczajom niewiele siê o nie troszczy³a. W ogóle sta³a siê inna. Ani œladu dawnej hardoœci. Ba, ten chory mê¿czyzna z bezbarwn¹, b³yszcz¹c¹ od potu twarz¹ rz¹dzi³ ni¹ we œnie. Chmura zas³oni³a ksiê¿ycow¹ kulê, w pokoju zrobi³o siê mroczno. Lena ju¿ tylko s³ysza³a ciê¿ki, ale równomierny oddech mê¿a. Zastanawia³a siê, czy nie zapaliæ œwiat³a. W ciemnoœci czu³a siê nieswojo. Gdy chcia³a wstaæ, poczu³a o³owiany ciê¿ar w ca³ym ciele, powieki zamknê³y siê, zasnê³a. Kiedy po kilku godzinach wrócili mê¿czyŸni z cia³em dziecka, zastali drzwi domu szeroko otwarte. Zdziwieni tym faktem weszli po schodach do mieszkania na górze, którego drzwi te¿ by³y szeroko otwarte. Kilka razy wo³ali kobietê po imieniu, nie otrzymuj¹c odpowiedzi. Wreszcie potarli zapa³kê o œcianê i w dr¿¹cym blasku œwiat³a ich oczom ukaza³ siê straszliwy widok. - Morderstwo, morderstwo! Lena le¿a³a we krwi, z twarz¹ nie do poznania, z roztrzaskan¹ czaszk¹. - Zamordowa³ ¿onê, zamordowa³ ¿onê! Miotali siê bezradnie. Nadbiegli s¹siedzi, jeden dopad³ ko³yski. - Bo¿e œwiêty - i cofn¹³ siê poblad³y, z przera¿eniem w oczach. Maleñstwo le¿a³o z poder¿niêtym gard³em. Thiel znikn¹³; poszukiwania, jakie podjêto jeszcze tej samej nocy nie da³y rezultatu. Na drugi dzieñ rano pe³ni¹cy s³u¿bê dró¿nik znalaz³ go siedz¹cego na torach w tym miejscu, gdzie poci¹g przejecha³ Tobiaszka. Trzyma³ w rêku br¹zow¹ pluszow¹ czapkê i pieœci³ j¹ nieustannie jak coœ ¿ywego. Dró¿nik przy bloku powiadomiony o tym telegraficznie wezwa³ pomoc Kilku mê¿czyzn próbowa³o teraz namówiæ Thiela, ¿eby zszed³ z toru; ale na pró¿no. Poci¹g pospieszny, który przeje¿d¿a³ o tej porze, musia³ siê zatrzymaæ i dopiero z udzia³em jego za³ogi uda³o siê si³¹ usun¹æ z trasy chorego, który od razu zacz¹³ okropnie wrzeszczeæ. Trzeba by³o zwi¹zaæ mu rêce i nogi, a wezwany tymczasem ¿andarm odwióz³ go do berliñskiego wiêzienia œledczego, sk¹d jednak ju¿ pierwszego dnia przeniesiono Thiela na odddzia³ dla umys³owo chorych szpitala Charite.Przez ca³y czas trzyma³ w d³oniach br¹zow¹ czapeczkê, strzeg¹c jej z zazdrosn¹ trosk¹. t³umaczy³: S³awomir Blaut