tytuł: "Opowieści o Kronopiach i Famach" autor: Julio cortazar Przełożyła Zofia Chądzyńska Tytuł oryginału: Historias de cronopios y de famas Projekt obwoluty: Maciej Sadowski Redakcja graficzno-techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Alicja Chylińska © Julio Cortazar, 1962 and Heirs of Julio Cortazar © for the Polish translation by Zofia Chądzyńska © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999 ISBN 83-7200-325-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1999 INSTRUKCJE Codzienne zmiękczanie cegły, codzienne torowanie sobie drogi w kleistej masie, która siebie nazywa światem, codzienne zderzanie się z sześcianem o ohydnej nazwie, w psim zadowoleniu, że wszystko jest na swoim miejscu, obok ta sama kobieta, te same buty, ten sam zapach -tej samej pasty do zębów, ten sam smutek domów naprzeciwko, brudnej tablicy okien czasu z szyldem „Hotel de Belgiąue". Jak niechętny byk rąbnąć głową w przezroczystą masę, wewnątrz której pijemy poranną kawę i otwieramy gazetę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje we wszystkich kątach szklanej cegły. Nie zgadzać się, by delikatny akt naciśnięcia klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić, przeszedł w zwykły codzienny odruch, do widzenia, kochana, buźka, do zobaczenia. Ścisnąć łyżeczkę i czuć pod palcami pulsowanie metalu, jego podejrzane ostrzeżenie. Jakże boli odmawianie łyżeczce, sprzeciwianie się drzwiom, negowanie tego wszystkiego, co przyzwyczajenie wylizało do zadowalającej gładkości. O ileż prościej spełnić łatwą prośbę łyżeczki: używać jej do mieszania kawy. Przecież nie ma w tym nic złego, że rzeczy spotykają nas codziennie od nowa i są takie same. I nie to jest ważne, że obok nas jest ta sama kobieta, ten sam zegarek i że otwarta książka na stoliku znowu jedzie na rowerze 7 naszych okularów. Cóż mogłoby w tym być złego. A jednak niby smutny byk trzeba pochylić łeb, ze środka kryształowej cegły przepchnąć się na zewnątrz ku temu innemu tak niedaleko nas, nieuchwytnemu jak pikador, choćby stał najbliżej byka. Dręczyć oczy patrzeniem na to, co przesuwa się po niebie, chytrze podszywając się pod zarejestrowaną w naszym umyśle nazwę chmury. Nie wyobrażaj sobie, że telefon poda ci numery, które chciałbyś nakręcić. Dlaczego miałby ci je podać? Jedyne, co nastąpi, to to, co już przygotowałeś i zadecydowałeś, ponure odbicie twych nadziei, ta małpa, co na stole czochra się i drży z zimna. Rozbij tej małpie łeb, wal od środka ku ścianom i przebij się na zewnątrz. Och, jak śpiewają o piętro wyżej! Jest nad nami piętro, a na nim inni ludzie. Jest nad nami piętro, gdzie żyją ludzie, co nawet nie podejrzewają, że istnieje niższe piętro, i że wszyscy tkwimy wewnątrz szklanej cegły. Jeżeli nagle mól przysiadzie na brzeżku ołówka pulsując niby błędny ognik, popatrz na niego - ja patrzę, dotykam jego maleńkiego serduszka i słyszę je, ten mól dźwięczy w masie zamrożonego szkła, nie wszystko jest stracone. Kiedy otworzą się drzwi, a ja wychylę się i spojrzę w dół klatki schodowej, będę wiedział, że tam, na dole zaczyna się ulica; nie jej zaakceptowany model, nie domy już wiedziane, nie hotel z przeciwka: ulica - zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może runąć na mnie magnolią, gdzie twarze będą stawały się, gdy na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy łokciami, rzęsami, paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklaną masę cegły i postawię życie na jedną kartę, idąc krok za krokiem po gazetę na rogu. 8 Jak płakać INSTRUKCJA Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym należy rozumieć podchli-pywanie ani nie wywołujące większego poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość i tępe podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysiąkać nos. Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda, ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o kaczce, którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana, do których nie wpływa nigdy nikt. Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu - trzy minuty. 9 Jak śpiewać INSTRUKCJA Zacznij od stłuczenia wszystkich luster, opuść ramiona, zagap się na ścianę, zapomnij się. Zanuć jedną nutę, wsłuchaj się w nią od wewnątrz. Jeżeli usłyszysz (ale to nastąpi o wiele później) coś w rodzaju krajobrazu pogrążonego w strachu, płonące stosy pośród kamieni, a między nimi półnagie sylwetki w kucki, mam wrażenie, że jesteś na dobrej drodze - podobnie gdy usłyszysz rzekę, po której spływają żółte i czarne barki, gdy usłyszysz zapach chleba, dotyk palców, cień konia. Potem zakup solfeż i frak, z łaski swojej nie śpiewaj przez nos i zostaw w spokoju Schumanna. 10 Jak się bać INSTR UKCJA - PRZYKŁAD W pewnym szkockim miasteczku sprzedają książki z białą stronicą w środku tomu. Kto otworzy książkę na tej stronicy o trzeciej po południu - umrze. Na Piazza del Quirinale w Rzymie istnieje punkt (do dziewiętnastego wieku znany wtajemniczonym), skąd widać przy pełni księżyca posągi Dioskurów, jak z wolna poruszają się walcząc ze swymi stającymi dęba końmi. W Amalfi, tam gdzie kończy się strefa przybrzeżna, jest molo wchodzące w morze i w noc. Hen poza ostatnią latarnią słychać szczekanie psa. Pewien pan wyciska pastę z tubki na szczotkę do zębów. Nagle widzi drobną figurkę kobiety leżącej na wznak, z koralu lub miękiszu chleba, pociągniętego farbą. Gdy otwierasz szafę, by wyjąć koszulę, wypada na ziemię stary kalendarz, który rozlatuje się, pokrywając bieliznę tysiącami brudnych motyli z papieru. Słyszano o pewnym komiwojażerze, którego zaczął boleć lewy nadgarstek, dokładnie pod zegarkiem. Kiedy zdjął zegarek, trysnęła krew: na ciele był ślad drobnych spiczastych ząbków. Doktor kończy swe badanie, a diagnoza uspokaja nas: jego niski, kordialny głos poprzedza leki, na które, siedząc 11 za biurkiem, właśnie wypisuje receptę. Od czasu do czasu podnosi głowę i uśmiecha się, by dodać nam otuchy: nie ma się czym przejmować, za tydzień będziemy zdrowi. Uszczęśliwieni mościmy się w fotelu i z roztargnieniem rozglądamy dokoła. W półcieniu pod stołem widzimy nogi doktora: podkasal sobie spodnie ponad kolana i widać, że ma na nogach damskie pończochy. 12 Jak rozumieć trzy sławne obrazy INSTRUKCJA Miłość niebiańska i miłość ziemska Tycjana Ten nieznośny obraz przedstawia czuwanie przy zmarłym nad brzegiem Jordanu. Nieczęsto tępocie malarza udało się z większą pogardą potraktować nadzieję rodzaju ludzkiego na Mesjasza, który świeci nieobecnością; nieobecny na obrazie, który jest światem, straszliwie błyszczy w nieprzystojnym ziewnięciu marmurowego grobowca, podczas gdy anioł, obarczony misją ogłoszenia wiadomości o zmartwychwstaniu jego udręczonego ciała, tępo czeka, aż dopełnią się znaki. Zbędne jest tłumaczenie, że anioł jest postacią nagą, prostytuującą się w swojej cudownej pulchności i przebraną za Marię Magdalenę w chwili, gdy jak na pośmiewisko prawdziwa Maria Magdalena powoli idzie ku nam drogą (gdzie dla kontrastu puchnie trujące bluźnierstwo dwóch królików). Dziecko wkładające rękę do grobowca - to Luter, a może Diabeł. A o postaci przyodzianej w suknie powiadają, że jest Glorią, która za chwilę ma ogłosić, że wszelkie ludzkie ambicje dokładnie mieszczą się w misce; ale jest źle namalowana i skłania do myślenia o sztucznym jaśminie albo błyskawicy z kaszki manny. 13 Dama z jednorożcem Rafaela Samt-Simon dopatrywał się w tym portrecie wyznania herezji. Jednorożec, narwal, plugawa perła w medalionie udająca gruszkę i spojrzenie Magdaleny Strozzi utkwione z przerażeniem w miejscu, w którym ewentualnie mogłaby dojrzeć sceny lubieżne lub okrutne: Rafael Sanzio wy-kłamał tu swoją najstraszliwszą prawdę. Intensywnie zielony kolor twarzy tej postaci długi czas przypisywano gangrenie lub też wiosennemu przesileniu dnia z nocą. Jednorożec, zwierze falliczne, musiał zarazić ją, w jej ciele drzemią grzechy świata. Później odkryto, że wystarczy zmyć pokłady farby położone przez trzech zaciekłych wrogów Rafaela: Carlosa Hoga, Wincentego Grosjeana zwanego „Marmurem" i starszego Rubensa. Pierwsza warstwa była zielona, druga zielona, trzecia biała. Nietrudno dopatrzyć się w rym troistego symbolu ćmy, której skrzydła, przymocowane do trupiego kadłuba, sprawiają, że trudno ją odróżnić od płatków róży. Ileż razy Magdalena Strozzi ścinała białą róże i słyszała, jak jęczy jej między palcami, wykręca się i skomli słabiutko, niby drobna mandragora lub jedna z tych jaszczurek, które śpiewają jak ptaki-liry na widok lustra! Lecz było za późno i ćma trupia główka ukłuła ją. Rafael wiedział o tym, wyczul, że jest bliska śmierci. By wymalować ją wiernie, dodał jej jednorożca, symbol czystości, baranka i narwala równocześnie, który pije z ręki dziewicy. Ale malując ją widział ćmę, więc ten jednorożec zabija swą panią, w jej majestatyczną pierś wbija z pożądliwością swój nieczysty róg, powtarza czynność leżącą u źródeł. To, co kobieta trzyma w dłoniach - to tajemny kielich, z którego wszyscy piliśmy nie wiedząc, pragnienie, które zaspokajaliśmy przez inne usta, wino czerwone i pieniste, z którego biorą się gwiazdy, robaki i dworce kolejowe. 14 Portret Henryka Ósmego Holbeina Na tym obrazie chciano widzieć polowanie na słonie, mapę Rosji, konstelację Liry, portret papieża przebranego za Henryka Ósmego, burzę na Morzu Sargassowym lub owego złocistego polipa, który żyje w okolicach Jawy, pod wpływem cytryn lekko kicha, po czym umiera wydając cichutki gwizd. Każda z tych interpretacji jest słuszna, jeżeli chodzi o ogólny układ obrazu, zarówno gdy patrzymy na niego, tak jak wisi, jak gdy zawiesimy go bokiem lub do góry nogami. Różnice polegają na szczegółach: pozostaje środek, który jest ZŁOTEM, cyfrą SIEDEM, OSTRYGĄ dostrzegalną w rejonach kapelusz-sznureczek z główką - PERŁĄ (błyszczącą kępką pereł na ubraniu lub też centralnie położonym krajem) i ogólny KRZYK absolutnie zielony, bijący z całości. Zdobądź się na prosty eksperyment: pojedź do Rzymu i połóż rękę na sercu króla, a zrozumiesz genesis morza. Jeszcze prościej jest przybliżyć zapaloną świecę do jego oczu. Wtedy widać, że to nie jest twarz, że oślepiona głowa księżyca, ścięta niby głowy męczenników pańskich, toczy się po tle z przejrzystych kółeczek i po-duszeczek. Nie błądzi ten, kto widzi w tej burzliwej skamielinie walkę leopardów. Ale są i powolne sztylety z marmuru, paziowie zżerani nudą w długich krużgankach, zawiły dialog pomiędzy halabardami a trądem. Królowanie człowieka jest tylko stronicą historii, lecz on nie wie o tym i obojętnie igra z rękawiczkami i jelonkami. Ten człowiek, który na ciebie patrzy, powraca z piekła. Odsuń się od obrazu, a wtedy zobaczysz, jak powoli się uśmiecha, bo jest wydrążony, nadziany powietrzem, z tyłu podtrzymują 15 go suche ręce niby figurę z kart, kiedy ustawia się zamek i wszystko drży. A oto morał: „Nie ma trzeciego wymiaru, ziemia jest płaska, człowiek pełza, Alleluja". Może mówi to diabeł, a może chcesz w to wierzyć, bo mówi ci to król. 16 Jak należy tępić mrówki w Rzymie INSTRUKCJA Mrówki zjedzą Rzym - tak jest powiedziane. Łażą wśród kocich łbów. Wilczyco, jaki gościniec drogich kamieni przerzyna ci gardło? Z której strony wypływają źródlane wody, żywe tablice, drżące kamee, o północy mamroczące historie dynastii i rocznic? Trzeba by znaleźć serce, które każe bić fontannom, ażeby ustrzec je przed mrówkami, i zorganizować w tym mieście wezbranej krwi i rogów obfitości, sterczących niby ręce ślepca, jakiś obrzęd wybawienia, aby przyszłość mogła piłować sobie zęby o wzgórza, wyrwać się łagodna i bezsilna, całkowicie wolna od mrówek. Najpierw należy zlokalizować źródła, co nie jest trudne, bowiem na kolorowych mapach źródła, fontanny i wodotryski są w kolorze niebieskim; trzeba tylko ich dobrze poszukać, a potem obrysować niebieskim ołówkiem, nie czerwonym, ponieważ dobra mapa Rzymu sama jest czerwona, tak jak Rzym. Na czerwieni Rzymu niebieski ołówek zaznaczy fiołkowo każde źródło i w ten sposób będziemy pewni, że mamy je wszystkie i znamy ulistnienie wód. W większym skupieniu i ciszy należy wwiercać się w nieprzezroczysty kamień, pod którym wiją się rtęciowe żyły, cierpliwie zgłębiać znak każdego źródła, w jasne 17 księżycowe noce trzymać miłosną straż przy cesarskich wazach, aż z takiej ilości zielonego szeptu, z takiego kwietnego gruchania narodzą się kierunki, konfluencje, nowe ulice, żywe. Nie śpiąc, należy nimi pójść z leszczynowymi prętami w kształcie widełek, trójkąta (po dwie różdżki w każdej ręce, jedna przytrzymywana luźno palcami), wszystko niewidoczne dla karabinierów i ludności uprzejmie nieufnej, pójść z nimi do Kwirynału, podejść na Campidoglio, z krzykiem biegać po Pincio, nieruchomym pojawieniem się na podobieństwo kuli ognistej zakłócić porządek Piazza delia Esedra, i w ten sposób z głuchych, w głębi ziemi leżących metali wydobyć nazwy podziemnych rzek. I nie prosić o pomoc nigdy, nikogo. Wtedy ujrzymy, jak w tej marmurowej dłoni płyną harmonijne żyły, przez igraszki wód, przez podstępne sztuczki, i podchodząc bliżej, coraz bliżej, będziemy napływać, obejmować się, stwarzać arterie, wylewać się twardo na centralny plac, gdzie pulsuje bęben z płynnego szkła, korzeń pobladłych kielichów, głęboki koń. I już będziemy wiedzieli, gdzie, w jakiej nawie wapiennej, gdzie, pośród małych szkieletów lemurów, bije jego czas, jego wodne serce. Trudno będzie dowiedzieć się tego, ale się dowiemy. Wtedy wytępimy mrówki pożądające źródeł, zalepimy galerie, które ci ohydni górnicy drążą, ażeby dotrzeć do tajnego życia Rzymu. Wytępimy mrówki przez sam fakt dojścia wcześniej od nich do głównego źródła. I odjedziemy nocnym pociągiem, uciekając przed mściwymi lamiami, pośród zakonnic i żołnierzy, potajemnie szczęśliwi. 18 Wchodzenie po schodach INSTRUKCJA Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że część jej ustawiona jest pod kątem prostym do jej powierzchni, następnie zaś inna jej część równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustawienie nowego kawałka prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w linii łamanej do najrozmaitszych wysokości. Schyliwszy się i umieściwszy rękę lewą na części pionowej, prawą zaś na części poziomej, człowiek staje się krótkotrwałym posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych stopni, składający się, jak widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę wyżej i odrobinę dalej niż poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens, jako że każda inna kombinacja wytworzyłaby formy może piękniejsze i bardziej malownicze, lecz niezdolne do przenoszenia nas z parteru na piętro. Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale niewygodnie. Naturalna pozycja jest stojąca, ręce zwieszone, głowa prosto, nie na tyle jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których się stąpa, a oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wejść na schody, trzeba zacząć od podniesienia prawej dolnej części ciała, opakowanej prawie zawsze w skórę 19 albo zamsz, niemalże bez reszty mieszczącej się na schodku. Kiedy wyżej wymieniona cześć ciała, którą dla uproszczenia nazwiemy nogą, zostanie już umieszczona na pierwszym stopniu, należy unieść odpowiadającą jej lewą część (również zwaną nogą, nie mylić z uprzednio wymienioną), po czym uniósłszy ją tak, ażeby noga spoczęła na drugim stopniu, przenieść całe ciało aż do umieszczenia nogi na następnym stopniu, na którym znowu spocznie noga, podczas gdy na pierwszym jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie są zawsze najtrudniejsze, aż do chwili zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów. Koincydencja nazwy pomiędzy nogą a nogą utrudnia nieco instrukcję. Uwaga: nie podnosić równocześnie nogi i nogi). Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać wyżej wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym stopniu schodów. Schodzi się z nich bez trudności, przy pomocy lekkiego ruchu pięty, który wpiera ją w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do chwili, kiedy skończymy schodzenie. 20 Wslęp do przepisów na teilłat nakręcania zegarka Pomyśl, że kiedy ci ofiarowują zegarek, ofiarowują ci małe ukwiecone piekło, łańcuch z róż, więzienie z powietrza. Nie tylko dają ci zegarek, wszystkiego najlepszego, mamy nadzieję, że będzie ci długo służył, bo jest dobrej marki, szwajcarski, z rubinową kotwiczką, nie tylko dają ci tego małego łupacza kamieni, którego przytwierdzasz sobie do przegubu ręki i będziesz prowadzał ze sobą. Dają ci - o czym nie wiedzą, najgorsze, że o tym nie wiedzą - dają ci nową, delikatną i wrażliwą cząstkę ciebie, coś, co jest tobą nie będąc twym ciałem, co trzeba przywiązywać do ciała rzemyczkiem, coś okropnego, co wczepia się w twoją dłoń. Dają ci konieczność nakręcania go co dzień, obowiązek nakręcania go, ażeby nie przestał być zegarkiem, dają ci obsesję sprawdzania dokładnej godziny na wystawach zegarmistrzów, w radio, przez telefon. Dają ci strach przed zgubieniem go, przed upuszczeniem na podłogę i stłuczeniem. Dają ci jego markę i przeświadczenie, że jest to marka lepsza od innych, dają ci ochotę porównywania tego zegarka z innymi. Nie dają ci zegarka, ty jesteś prezentem, ciebie ofiarowują zegarkowi na urodziny. 21 Jak nakręcać zegarek INSTRUKCJA Tam w głębi tkwi śmierć, lecz nie bój się. Weź zegarek w jedną rękę, palcami drugiej uchwyć prztyczek do nakręcania i powoli nim obracaj. I oto otwiera się inny wymiar, drzewa rozwijają liście, łodzie stają do regat, czas niby wachlarz samorzutnie się rozkłada, z niego kiełkuje powietrze, powiewy ziemi, cień kobiety, zapach chleba. Czego chcesz więcej, czego chcesz więcej? Prędko załóż go na rękę, pozwól mu pulsować do woli, naśladuj go zazdrośnie. Strach przeżre kotwiczkę, każda rzecz, która była osiągalna a została zapomniana, będzie powodowała rdzewienie żył zegarka, wywołując gangrenę w chłodnej krwi jego maleńkich rubinów. Tam w głębi tkwi śmierć, chyba że pospieszymy się, przybiegniemy przed nią i zrozumiemy, że już wszystko jedno. NIECODZIENNE ZAJĘCIA Pozory Jesteśmy dziwaczną rodziną. W tym kraju, gdzie wszystko robi się albo z musu, albo żeby komuś zaimponować, lubimy zajęcia niezależne, prace ot tak sobie, pozory, które do niczego nie służą. Posiadamy pewną wadę: brak nam oryginalności. Niemalże wszystko, do czego się zabieramy, jest inspirowane - szczerze mówiąc: kopiowane - ze sławnych modeli. Tylko w razie konieczności wnosimy coś nowego: anachronizmy, niespodzianki, skandale. Najstarszy z moich wujów twierdzi, że podobni jesteśmy do kopii robionych przez kalkę, identycznych z oryginałem, tyle że w innym kolorze, na innym papierze, w innym celu. Moja trzecia siostra przyrównuje się do mechanicznego słowiczka Andersena. Romantyzm jej może przyprawić o mdłości. Jest nas dużo i mieszkamy przy ulicy Humboldta. Robimy różne rzeczy, ale dość trudno jest to zreferować, ponieważ w opowiadaniu brak zasadniczych czynników: niepokoju i oczekiwania na niespodzianki, o tyle przecież ważniejszego niż ich rezultaty, oraz niepowodzeń, kiedy to cała rodzina pada na ziemię niby domek z kart, a w ciągu długich dni słychać tylko westchnienia lub wybuchy śmiechu. Mówienie o tym, co robimy, jest niejako sposobem wypełnienia nieuniknionych próżni, nieraz bowiem 25 bywamy biedni, uwięzieni lub chorzy, nierzadko któreś z nas umiera, któreś (o czym smutno wspomnieć) zdradza, rezygnuje albo obejmuje posadę w urzędzie podatkowym. Z tego nie należy jednak wnioskować, że powodzi się nam źle albo że jesteśmy smutni. Mieszkamy w dzielnicy Pacifico i jak tylko możemy - robimy coś. Jest nas dużo i mamy pomysły oraz dobre chęci wprowadzania ich w życie. Na przykład szubienica; do dziś nie jesteśmy zgodni co do genezy tego pomysłu; moja piąta siostra twierdzi, że wymyślił ją jeden z naszych ciotecznych braci, wielkich filozofów; najstarszy z wujów utrzymuje, że to jemu wpadło do głowy po przeczytaniu pewnej noweli de capa y espada. W gruncie rzeczy me ma to znaczenia, jedyną sprawą ważną jest robić coś, i dlatego mówię o tym niechętnie, tylko po to, aby wypełnić jakoś pustkę dżdżystego popołudnia. Przed domem jest ogród - na ulicy Humboldta rzecz raczej rzadka. Nie jest większy niż zwykłe patio, ale wznosi się o trzy stopnie ponad chodnik, co daje mu efektowny wygląd estrady, wymarzone miejsce do ustawienia szubienicy. Ponieważ ogrodzenie jest połączeniem muru i krat, przechodnie nie mogą wchodzić do domu, mogą jednakże całe godziny gapić się, oparci o sztachety, ale nam to nie przeszkadza. „Zaczniemy przy pełni" - rozkazał ojciec. W dzień jeździliśmy więc kupować drzewo i żelazo w składach przy Avenida Juan B. Justo, siostry zostawały w salonie, ćwicząc wycie wilków, gdyż moja najmłodsza ciotka twierdziła, że szubienice przyciągają wilki i podniecają je, żeby wyły do księżyca. Kuzyni zajmowali się zdobywaniem zapasów gwoździ i potrzebnego żelastwa, najstarszy z wujów wyrysowawszy plany omawiał z matką i młodszym wujem różnorakość i rodzaje narzędzi tortur. Przypominam sobie zakończenie dyskusji: 26 zgodzili się na spore podwyższenie, na którym ustawi się szubienicę i koło, i pozostanie jeszcze sporo miejsca na tortury i ewentualne ścinanie głów, zależnie od okoliczności. Najstarszemu z wujów takie rozwiązanie wydało się o wiele uboższe i skromniejsze od jego pierwotnej idei, jednakże wymiary ogródka i ceny materiałów z konieczności ograniczyły rodzinne ambicje. Do budowy przystąpiliśmy pewnej niedzieli po południu; na obiad były ravioli. Jakkolwiek nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, co pomyślą sąsiedzi, było jasne, że nieliczni gapie są przekonani, iż zamierzamy dobudować parę pokoi, aby powiększyć dom. Pierwszy dał wyraz zdziwieniu don Cresta, staruszek z przeciwka, który przyszedł zapytać, po co instalujemy taką estradę. Siostry zebrane w kącie ogrodu parokrotnie zawyły. Zeszło się sporo ludzi, ale nie przerwaliśmy roboty aż do wieczora, wykończyliśmy podwyższenie i zrobiliśmy stopnie w dwóch miejscach (dla księdza i dla skazańca, bo nie powinni wchodzić razem). W poniedziałek część rodziny poszła do swych zwykłych zajęć, bo przecież z czegoś trzeba umierać, pozostali zaś zaczęli wznosić szubienicę, podczas gdy najstarszy z wujów studiował budowę koła tortur na starych sztychach. Uważał, że należy umieścić je możliwie wysoko na jakimś klocu, na przykład na przyzwoicie ociosanym pniu topoli. Ażeby zadowolić go, mój drugi brat i moje cioteczne rodzeństwo pojechali ciężarówką po topolę; w tym samym czasie najstarszy z wujów wraz z mamą zakładali szprychy w piastę koła, ja zaś przygotowałem żelazną obręcz. Były to chwile cudownej zabawy, odgłosy młotka dochodziły ze wszystkich stron, siostry wyły w salonie, sąsiedzi pchali się u krat wymieniając między sobą wrażenia, zaś na lilioworóżowym tle zachodu rysował się profil szubienicy i sylwetka mojego młodszego 27 wuja, który siedząc okrakiem na poprzeczce przykręcał hak i przygotowywał stryczek. W tej sytuacji przechodnie raczej nie mogli nie zorientować się, co robimy, i chór protestów i gróźb podniecał nas, aby zakończyć dzień zmontowaniem koła. Niektórzy śmiałkowie usiłowali przeszkodzić mojemu drugiemu bratu oraz ciotecznemu rodzeństwu we wniesieniu do nas przecudownego pnia topoli, który właśnie przywieźli. Zalążek bójki został jednak od miejsca do miejsca wygrany przez zjednoczoną rodzinę, która, w zdyscyplinowanym wysiłku ciągnąc topole, wtaszczyła ją do ogródka wraz z nieletnim dziecięciem uczepionym u korzeni. Ojciec we własnej osobie zwrócił dziecię zdesperowanym rodzicom, uprzejmie podając je przez kratę, ale podczas gdy ogólna uwaga skupiała się na tych sentymentalnych epizodach, najstarszy z wujów, przy pomocy ciotecznych braci umocowawszy koło na pniu, ustawiał pionowo całą machinę. Policja przybyła w chwili, gdy zgromadzona na podwyższeniu rodzina z ożywieniem omawiała tak udaną szubienice. Nieopodal drzwi znajdowała się tylko moja trzecia siostra, tak iż jej osobiście przyszło rozmawiać z podkomisarzem. Bez trudności wytłumaczyła mu, że pracujemy na własnej posesji nad dziełem, które dopiero w użytkowaniu mogłoby kolidować z założeniami konstytucji, wiec że wzburzenie sąsiadów jest wyłącznie owocem zazdrości i nienawiści. Nadejście nocy uratowało nas od dalszej straty czasu. Przy świetle karbidówki zjedliśmy kolacje na szafocie, podglądani przez co najmniej setkę zawistnych sąsiadów. Nigdy duszony prosiak nie wydał się nam lepszy, wino tak ciemne i słodkie. Północny wiatr lekko kołysał stryczkiem, ze dwa razy skrzypnęło koło, jakby kruki już usiadły na nim w oczekiwaniu żeru. Gapie zaczęli się rozchodzić, 28 żując nieokreślone pogróżki, ale ze trzydzieści osób, nie rezygnując, nadal wisiało u kraty. Po kawie zgasiliśmy karbidówke, aby obejrzeć księżyc, wznoszący się ponad balustradą tarasu, siostry zawyły, kuzyni i wujowie powoli przeszli się po podwyższeniu, które drżało pod ich krokami. W ciszy, jaka potem nastąpiła, księżyc oświecił pętlę; wydało się nam, że po kole przesuwa się chmurka o posrebrzanych brzegach. Patrzyliśmy na to wszystko tak szczęśliwi, że trudno opisać, ale sąsiedzi szemrali u kraty, jakby zawiedzeni. Zaczęli zapalać papierosy i oddalać się po jednym, niektórzy w piżamach, a niektórzy wolniej. Pozostała ulica, gdzieś w dali gwizd policjanta i mikrobus sto osiem, przejeżdżający od czasu do czasu; my już spaliśmy i śniły nam się zabawy, słonie i jedwabne szaty. 29 Etykieta i protokół Zawsze uważałem, że charakterystyczną cechą naszej rodziny jest skromność. Wstydliwość dochodzi u nas do granic wręcz niewiarygodnych, zarówno w ubiorze, jak w jedzeniu i w sposobie wyrażania się czy też wsiadania do tramwaju. Na przykład zdrobnienia, których tak nadużywa się w dzielnicy Pacificio, w nas wzbudzają czujność, refleksje, niemalże niepokój. Uważamy, że nie można jakim bądź przezwiskiem obdarzać człowieka, który potem musi je przyjąć i znosić przez całe swoje życie. Panie z ulicy Humboldta nazywają swych synów Toto, Cacho i Coco, córki Negra i Beba - w naszej rodzinie gardzimy tymi banalnymi zdrobnieniami, nie mówiąc już o wyszukanych, jak Chirola, Cachuzo lub Matagatos, których słyszy się mnóstwo przy ulicy Paraguay i Godoy Gruz. Jako przykład powściągliwości, którą zachowujemy w tych wypadkach, może służyć casus mojej drugiej z rzędu ciotki. Mimo że jest obdarzona tyłkiem imponujących rozmiarów, nigdy nie pozwolilibyśmy sobie ulec łatwej pokusie nadania jej banalnego zdrobnienia. Tak wiec zamiast ochrzcić ją brutalnym mianem Amfory Etruskiej, jednogłośnie zgodziliśmy się na skromniejsze i przyzwoit-sze przezwisko Dupiatej. Takt nie zawodzi nas nigdy, mimo że nieraz musimy dosłownie walczyć z sąsiadami, 30 którzy upierają się przy tradycyjnych nazwaniach. Mojemu młodszemu kuzynowi, obdarzonemu niezwykle dużą głową, odmówiliśmy imienia Atlas, jak przezywano go w barze na rogu, woląc nieporównanie delikatniejsze - Baniocha. I tak zawsze. Chciałbym zaznaczyć, że nie robimy tego, ażeby w jakiś sposób odróżniać się od naszych sąsiadów. Po prostu, nie obrażając niczyich uczuć, pragniemy niepostrzeżenie zwalczać rutynę i tradycjonalizm. Nie podoba nam się wulgarność pod żadną postacią i wystarcza, aby którekolwiek z nas usłyszało w jadłodajni zdanie w rodzaju: „Rozgrywki miały bardzo gwałtowny przebieg" albo: „Po początkowym ataku wysiłek został skierowany przede wszystkim na centrum obrony przeciwnika", abyśmy natychmiast stwierdzali to samo, tyle że w formie o wiele mniej wulgarnej, na przykład: „Ale jatki, że nie było co zbierać" albo: „Najpierw mu szajba odbiła, a potem wdupala". Ludzie patrzą na nas zaskoczeni, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zrozumie lekcję ukrytą w tych subtelnych wypowiedziach. Najstarszy z wujów, który cytuje argentyńskich pisarzy, twierdzi, że z wieloma z nich można by zrobić coś w tym rodzaju, ale dokładnie nigdy nam jeszcze tego nie wyłożył. A szkoda. 31 Poczta, telegraf, telefon Kiedy jeden z naszych dalekich kuzynów został ministrem, postaraliśmy się, żeby większą cześć rodziny zatrudnił na poczcie przy ulicy Serrano. Cóż, długo to nie trwało, ale zawsze. Z trzech dni, które przepracowaliśmy, przez dwa obsługiwaliśmy publikę z tak niebywałą szybkością, że zasłużyliśmy na niespodziewaną wizytę inspektora z poczty głównej i pochwalną wzmiankę w „La Razón". Trzeciego dnia byliśmy już zupełnie pewni naszej popularności, bo nawet z innych dzielnic przychodzili ludzie, żeby nadawać listy i posyłać pieniądze do jakichś absurdalnych miejscowości. Wtedy najstarszy z wujów dał nam zupełnie wolną rękę i rodzina poczęła obsługiwać publiczność całkowicie według swych zasad i gustów. W okienku, gdzie nadaje się listy, moja druga siostra każdemu, kto kupował znaczki, dawała balonik. Pierwszy dostała jakaś grubaska, i dosłownie wmurowało ją z tym balonikiem i znaczkiem jednopezowym w ręku, który, już pośliniony, z wolna przylepiał się jej do palca. Jakiś długowłosy młodziak z mety odmówił balona, a siostra go zbeształa, podczas gdy w ogonku starły się ze sobą różne opinie na ten temat. Obok, w sąsiedztwie okienka, prowincjusze, zaabsorbowani bezmyślnym wysyłaniem zarobków swoim odległym rodzinom, z niejakim zdumieniem przyj-32 mowali poczęstunek szklaneczką grapy, nierzadko ukoronowany pierożkiem, wszystko na koszt ojca, który w dodatku na cały głos recytował im złote myśli starego gaucha Yiscacho. W tymże czasie bracia, obsługujący okienko przesyłek, smarowali takowe smołą, wrzucali do kubła pełnego pierza, po czym w tym stanie prezentowali po chwili zdumionym nadawcom, zapewniając, że w ten sposób udoskonalone paczuszki wywołają nie lada wesołość. „Ani sznurka nie widać - mówili - ani żadnego ordynarnego laku, uważa pan, za to nazwisko adresata wygląda, jakby kryło się pod skrzydłem łabędzia..." Muszę szczerze przyznać, że nie wszyscy to doceniali. Kiedy gapie i policja wkroczyli do lokalu, mama zakończyła całą sprawę w sposób więcej niż cudowny, obsypując publikę nieskończoną ilością kolorowych strzałek, zrobionych z wypełnionych formularzy telegraficznych, i wycofaliśmy się w ordynku na z góry upatrzone pozycje. Z dala dojrzałem jakąś dziewczynkę we Izach; była trzecia w kolejce do okienka, a teraz zrozumiała, że z balonika nici. 33 Zgubienie i odnalezienie włosa W walce z pragmatyzmem i obrzydliwą tendencją do konsekwentnego dążenia do celu mój najstarszy kuzyn propaguje następujący proceder: wyrwać sobie z głowy jeszcze całkiem dobry włos, zawiązać go na supełek i pozwolić mu powoli spłynąć przez ściek umywalki. Na wypadek gdyby zatrzymał się na siateczce, jaką niektórzy wmontowują do umywalek, wystarczy otworzyć kran, ażeby całkowicie znikł nam z oczu. Z tą chwilą należy przystąpić do poszukiwania włosa. Pierwsza operacja zasadza się na odkręceniu syfonu i sprawdzeniu, czy aby włos nie utknął na jakiejś chropowatości rury. Jeżeli go tam nie widać, należy odśrubować rurę, łączącą syfon z głównym ściekiem. Naturalnie w tej rurze zobaczymy dużo włosów, wobec czego trzeba będzie skorzystać z pomocy całej rodziny, ażeby je przepatrzyć jeden po drugim. Jeżeli włosa nie będzie, staniemy przed interesującym zagadnieniem przebadania rur aż do parteru, co jest połączone z większym wysiłkiem, bowiem przez okres ośmiu do dziesięciu lat trzeba będzie popracować w jakimś ministerstwie czy innej spółdzielni, ażeby zgromadzić pieniądze, które by umożliwiły wykupienie wszystkich czterech apartamentów leżących poniżej mieszkania najstarszego kuzyna, wszystko to pod groźbą, że w ciągu 34 tych ośmiu do dziesięciu lat pracy włos może opuścić przewody i że właściwie tylko przedziwny zbieg okoliczności zdołałby sprawić, by przez cały ten czas pozostał on zaczepiony o jakiś sterczący kawałek zardzewiałej rury. Kiedy nadejdzie ów dzień, że będziemy mogli rozbić wszystkie rury we wszystkich mieszkaniach, przez całe miesiące będziemy żyli pośród misek i innych naczyń pełnych mokrych włosów, a także w otoczeniu pomagie-rów i żebraków, którym będziemy hojnie płacić za szukanie, segregowanie, klasyfikowanie i przedstawianie nam niektórych włosów w celu zdobycia tak upragnionej pewności. Jeżeli włos nie pojawi się, wkroczymy w etap dużo mniej konkretny, natomiast bardziej skomplikowany, bowiem następny krok prowadzi nas do głównych kolektorów miejskich. Nabędziemy ochronne stroje i przejdziemy kurs schodzenia późną nocą do ścieków, w tlenowych maskach, z mocną latarnią w dłoni, i będziemy przeszukiwali większe i mniejsze galerie przy pomocy ciemnych indywiduów z „marginesu", z którymi nawiążemy stosunki i którym będziemy musieli oddawać większą część pieniędzy zarabianych w ciągu dnia po ministerstwach czy domach towarowych. Nierzadko będziemy mieli wrażenie, że już-już wywiązaliśmy się z zadania, bo znajdziemy (lub przyniosą nam) wiele włosów podobnych do tego, którego szukamy. Ale ponieważ nieznane są przypadki, ażeby włos miał supełek nie związany ręką ludzką, niemal zawsze dojdziemy w końcu do wniosku, że dany włos po prostu posiada zgrubienie (jakkolwiek i takie wypadki nie są nam znane), ewentualnie że osadził się na nim jakiś silikat, rdza lub też inny produkt długiego przebywania w wilgoci. Jest możliwe więc, że będziemy posuwali się wieloma kanałami, większymi i mniejszymi, aż dojdziemy do kolektora 35 głównego, uchodzącego do rzeki, burzliwego zbiorowiska wszelkich odpadków i nieczystości. Jest to miejsce, do którego nikt nie zdecyduje się zejść, gdzie już żadne pieniądze, żadne szantaże, żadne przekupstwo nie umożliwią nam dalszych poszukiwań. Ale może się zdarzyć, że wcześniej, nawet o wiele wcześniej, na przykład o kilka centymetrów od spustu umywalki na drugim piętrze albo też w pierwszej rurze pod poziomem ulicy natkniemy się na włos. Wystarczy pomyśleć o radości, którą nam to sprawi, o astronomicznej cyfrze przez czysty przypadek zaoszczędzonych wysiłków, ażeby usprawiedliwić, wybrać, nawet polecać podobne zajęcia, jakich każdy sumienny nauczyciel powinien wymagać od swoich uczniów od ich najmłodszych lat zamiast mordować dzieciaki regułą trzech albo historią wojen punickich. 36 Ciotka w tarapatach Dlaczego nasza ciotka tak strasznie boi się upaść na wznak? Od lat rodzina walczy o uleczenie jej z tej obsesji, ale oto nadchodzi chwila, że musimy przyznać się do porażki. Cokolwiek robimy, ciotka wciąż boi się upaść na wznak, która to niewinna mania daje się we znaki wszystkim; ojciec po bratersku towarzyszy jej na każdym kroku badając, czy podłoga nadaje się, by po niej stąpać, mama z wielką starannością wiele razy dziennie zamiata patio, siostry zbierają piłki tenisowe, którymi się bawią na tarasie, zaś kuzyni sprzątają wszystkie ślady po psach, kotach, żółwiach i kurach, których nie brak w domu. Ale wszystko na darmo. Po długich wahaniach, nie kończących się próbach i ostrych słowach do dzieci, znajdujących się na jej drodze, ciotka zaledwie waży się przejść przez pokój. Gdy wreszcie rusza, najpierw opiera jedną nogę i szura nią niby bokser w pudle żywicy, potem opiera drugą i przenosi ciało ruchem, który w dzieciństwie wydawał nam się majestatyczny; droga od jednych drzwi do drugich trwa dobrych parę minut. Niech Bóg broni. Parokrotnie rodzina usiłowała zmusić ciotkę, aby w jakiś logiczny sposób wytłumaczyła ten lęk przed upadkiem na wznak; i choć nieraz natykaliśmy się na milczenia, które można było krajać nożem, pewnej nocy, po swojej 37 szklaneczce hesperydyny, ciotka wyznała wreszcie, że gdyby upadła na wznak, już by nie mogła się podnieść. W odpowiedzi na elementarne spostrzeżenie, że przecież cała 32-osobowa rodzina gotowa jest skoczyć jej na pomoc, zareagowała tęsknym spojrzeniem i dwoma słowami: „Bez różnicy". Dzień później mój najstarszy brat wezwał mnie nocą do kuchni i pokazał mi karalucha leżącego na wznak na ziemi nieopodal zlewu. Bez słowa asystowaliśmy jego daremnej i długiej walce, aby się odwrócić, podczas gdy inne karaluchy, zwalczywszy onieśmielenie światłem, maszerowały po podłodze ocierając się o tego, który leżał jak neptek. Poszliśmy do łóżek wyraźnie melancholijni i z tej lub innej przyczyny nie wróciliśmy do wypytywania ciotki, ograniczając się do przynoszenia ulgi w jej lęku, odprowadzania jej i przyprowadzania, brania pod rękę i kupowania wielkich ilości pantofli o nie ślizgających się podeszwach oraz innych przedmiotów ułatwiających zachowanie równowagi. Życie potoczyło się dalej, nie gorsze od życia innych. 38 Ciotka wytłumaczona lub nie Czy się komu podoba, czy też nie, moi cioteczni bracia poświęcili się filozofii. Czytają książki, dyskutują między sobą, a reszta rodziny, wierna zasadzie niemieszania się w gusta innych, natomiast pomagania im. o ile możności, admiruje ich z daleka. Wyżej wymienieni chłopcy, dla których żywię najwyższy szacunek, nie raz, nie dwa rozważali problem lękliwości ciotki, dochodząc do wniosków może niejasnych, lecz godnych zastanowienia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, sama ciotka najmniej wiedziała o ich naradach, natomiast od tego czasu atencje rodziny w stosunku do niej wzrosły. Latami towarzyszyliśmy ciotce w jej chwiejnych wyprawach z salonu na patio, z sypialnego do łazienki, z kuchni do garderoby. Nigdy nie dziwiło nas, że sypia wyłącznie na boku i że w nocy leży absolutnie bez ruchu, w parzyste dni na prawym boku, w nieparzyste na lewym. Na krzesełkach w jadalni lub patio siaduje zawsze wyprostowana i nie usiadłaby za nic w świecie na bujającym się fotelu ani na wyściełanym krześle. W noc Sputnika rodzina leżąc na ziemi na patio pogrążona była w obserwowaniu satelity, ale ciotka pozostała na krzesełku, zaś dnia następnego miała straszliwy ból szyi, tak zwany torticolis. Powoli rezygnowaliśmy, a dziś nawet pogodziliśmy się już z tym. Utwierdza nas 39 w tym cioteczne rodzeństwo, które przy akompaniamencie porozumiewawczych spojrzeń robi aluzje w rodzaju: „Ma słuszność". Ale dlaczego? Tego nie wiemy, a oni nie chcą nam wytłumaczyć. Ja na przykład uważam, że nic wygodniejszego niż leżenie na wznak. Całe ciało opiera się o materac albo kafle patia, człowiek czuje swoje pięty, łydki, tyłek, grzbiet, ręce i łopatki, kark, na których równomiernie rozkłada się ciężar ciała spoczywający na ziemi, tak blisko niej i w sposób tak naturalny, że wydaje się, iż przyciąga nas żarłocznie, jakby chciała nas połknąć. Ciekawe, ale dla mnie leżenie na wznak jest pozycją jak najnaturalniejszą i podejrzewam, że może dlatego właśnie ciotka ma do niej taki wstręt. Ja uważam, że to znakomita pozycja, a gdzieś, w głębi - że najwygodniejsza. Dobrze mówię: gdzieś w głębi, gdzieś głęboko, bardzo głęboko, na wznak... Nawet jakbym się trochę lękał, czego z kolei też nie potrafię wytłumaczyć. Jak bardzo chciałbym być do niej podobny i jak bardzo nie potrafię... 40 Usadzanie tygrysów Na długo przedtem, zanim wcieliliśmy nasz pomysł w życie, wiedzieliśmy, że usadzanie tygrysów przedstawia podwójny problem: emocjonalny i moralny. Pierwszy nie tyle dotyczy sadzania, ile samego tygrysa, bowiem te drapieżniki nie lubią być usadzane i z całą swoją energią, która jest ogromna, opierają się temu. Czy w takim wypadku należy zwalczać ich idiosynkrazję? Ale to pytanie przenosi nas w problem moralny, gdzie każda inicjatywa może być przyczyną lub efektem tak zaszczytów, jak i niesławy. Nocami w naszym domku przy ulicy Hum-boldta medytowaliśmy pochyleni nad filiżaneczkami ryżu na mleku, który nawet zapominaliśmy osłodzić i posypać cynamonem. Nie byliśmy tak zupełnie pewni, czy uda się nam usadzić tygrysa, i to nas bolało. W końcu zdecydowaliśmy się usadzić jednego, wyłącznie w celu przebadania mechanizmu sprawy w całej jego rozciągłości; postanowiliśmy, że potem ocenimy jego rezultaty. Nie będę na tym miejscu mówił o tym, jak doszliśmy do posiadania pierwszego tygrysa: przedsięwzięcie to wymagało subtelności i zabiegów, latania po konsultantach i drogeriach, skomplikowanych kombinacji biletów kolejowych i lotniczych i studiowania słowników. Pewnej nocy moi kuzyni przyszli cali pojodynowani: 41 a więc sukces. Tak schlaliśmy się sikaczem, że moja młodsza siostra musiała czyścić stół grabkami. Och, w owym czasie byliśmy znacznie młodsi... Teraz, kiedy nasze doświadczenie dało już wiadome rezultaty, mogę służyć wszelkimi szczegółami usadzania. Może najtrudniejsze jest to wszystko, co dotyczy pokoju, bowiem należy mieć izbę niemalże pozbawioną mebli, o co niełatwo przy ulicy Humboldta. Na samym środku umieszcza się mechanizm: dwie skrzyżowane deski, sporą ilość giętkich drążków oraz parę glinianych garnków z mlekiem i wodą. Samo usadzenie tygrysa nie jest aż tak trudne, jakkolwiek może się zdarzyć, że operacja się nie uda i wtedy trzeba zaczynać od początku. Prawdziwe trudności pojawiają się z chwilą, gdy tygrys, już usadzony, wydostanie się na wolność i zademonstruje - na wiele najrozmaitszych sposobów - że ma zamiar z niej korzystać. Na tym etapie, który nazwę pośrednim, wszystko zależy od reakcji rodziny, od tego, jak się zachowają siostry, od zręczności, z jaką ojciec z powrotem go usadzi, manipulując nim niby garncarz gliną. Najdrobniejszy błąd może spowodować katastrofę: korki przepalone, mleko na podłodze, przerażenie w fosforyzujących oczach smagających ciemność, ciepłe strugi przy każdym zadrapaniu. Nie chcę sobie tego wyobrażać, skoro do tej chwili usadzaliśmy tygrysa bez tych zgubnych konsekwencji. Zarówno mechanizmy, jak i to, co wszyscy musimy wykonywać, począwszy od tygrysa, a skończywszy na moich dalszych krewnych, działa prawidłowo i układa się harmonijnie. Dla. nas sam w sobie fakt usadzania tygrysa nie jest ważny, ważne jest, by ceremonia odbyła się aż do końca bez zakłóceń. Ważne jest, żeby tygrys albo zgodził się, by go usadzono, albo zachowywał się tak, aby zarówno jego zgoda, jak sprzeciw nie miały żadnego znaczenia. W chwi-42 lach, które miałoby się ochotę nazwać krucjalnymi - albo ze względu na dwie skrzyżowane deski, albo dlatego, że jest to wyrażenie tak poręczne - rodzinę ogarnia niebywała egzaltacja, matka nie jest w stanie ukryć łez, cioteczne rodzeństwo konwulsyjnie splata i rozplata palce. Usadzanie tygrysa ma w sobie coś z pełnego spotkania, coś zbliżającego się do absolutu. Powodzenie całej imprezy wymaga takiej dokładności w szczegółach, a płacimy za nie tak drogo, że krótkie chwile, które następują po usadzeniu i które decydują o jego perfekcji, niejako wyzwalają nas z nas samych, zmiatają tak tygrysiość, jak i ludzkość w jednym nieruchomym ruchu, który jest zawrotem głowy, zawieszeniem, dojściem. Nie ma tygrysa, me ma rodziny, nie ma mechanizmu. Nie sposób zrozumieć, co pozostało: jakieś drżenie, które nie jest z tego ciała, skoncentrowany czas, esencja kontaktu. A potem wszyscy wychodzimy na zakryte patio, zaś ciotki przynoszą nam zupę i jakby coś śpiewało, jakbyśmy byli na chrzcinach. 43 Zachowanie na veloriach' Nie chodzimy ani dla anyżówki, ani dlatego, że tak wypada. Pewno się już domyślacie: chodzimy, bo nie jesteśmy w stanie znieść demonstracyjnej hipokryzji. Moja najstarsza siostra cioteczna podejmuje się przebadać charakter rozpaczy i jeżeli jest ona szczera, jeżeli płaczą dlatego, że płacz jest jedyną rzeczą, jaka pośród zapachu lilii i kawy pozostała tym mężczyznom i tym kobietom, zostajemy u siebie w domu, współczując im z daleka. Najwyżej mama wpadnie na chwilkę w imieniu całej rodziny; wcale nie chcemy naszym obcym życiem zakłócać ich rozmowy z cieniem. Ale jeżeli z rozsądnej inwestygacji mojej wyżej wymienionej kuzynki wynika, że na zakrytym patio albo też w salonie odchodzi czysta udawanka - wtedy wbijamy się w najlepsze garnitury, wyczekujemy, aż velorio „dojdzie", i pojawiamy się nie wszyscy razem: po kolei, lecz nieubłaganie. W dzielnicy Pacificio rzecz prawie zawsze odbywa się na patio pełnym doniczek i radiowej muzyki. W tych okazjach sąsiadki zgadzają się na wyłączenie swoich aparatów, tak że pozostają tylko jaśminy i krewni, pod- Yelorio - zwyczaj całonocnego czuwania przy zmarłych. 44 pierający ściany. Przybywamy pojedynczo lub parami, pozdrawiamy osierociałych, których nietrudno poznać po wybuchach płaczu na widok każdego nowo wchodzącego, i idziemy pochylić głowy przed zmarłym, eskortowani przez kogoś z najbliższych. W jakieś dwie godziny później cała nasza rodzina już się znajduje w domu żałoby, ale chociaż sąsiedzi dobrze nas znają, zachowujemy się tak, jakby każde przyszło na własną rękę i prawie między sobą nie rozmawiamy. Całe nasze postępowanie jest dokładnie zaplanowane; wybieramy sobie rozmówców, z którymi wychodzimy do kuchni, pod pomarańczowe drzewko, do sypialni, do korytarzyka, od czasu do czasu na ulicę, aby wypalić papierosa, przejść się naokoło bloku, pogadać o polityce i sporcie. Wybadanie prawdziwych uczuć osieroconej rodziny nie wymaga zbyt długiego czasu: kieliszeczek canii, słodzone matę, papierosy - i jest punkt zaczepienia. Przed północą już wiemy wszystko i możemy działać bez skrupułów. Przeważnie najmłodsza siostra bierze na siebie pierwszą zaczepkę: zręcznie ułożywszy się u stóp trumny, zakrywa oczy fioletową chusteczką i zaczyna płakać najpierw cicho (mocząc chusteczkę do granic), potem z czkawką i zadyszką, w końcu dostaje takich spazmów, że sąsiadki kładą ją do łóżka, zazwyczaj przygotowanego na wszelki wypadek, pocieszają, podsuwają jej pod nos nalewkę z kwiatu pomarańczowego. Przez ten czas sąsiedzi mają pełne ręce roboty z najbliższą rodziną zmarłego, najczęściej zarażoną tym atakiem. Przez jakiś czas w drzwiach jest tłok, zapytania i odpowiedzi rzucane półgłosem, ktoś wzrusza ramionami, ktoś się przepycha. Zmęczeni wysiłkiem, który zmuszeni byli solidnie wykonać, najbliżsi wreszcie wyczerpują objawy swojej rozpaczy, lecz dokładnie w tej samej minucie moje trzy kuzynki zaczynają płakać, bez najmniejszej afektacji 45 i bez krzyku, ale tak przejmująco, że rodzina i sąsiedzi czują się zdystansowani rozumiejąc, że jest niemożliwe, aby oni próżnowali, podczas kiedy obcy ludzie z sąsiedniej ulicy tak się przejmują; dość, że po raz wtóry dołączają do ogólnego lamentu, po raz wtóry należy szykować łóżka, wachlować kobiety w podeszłym wieku, rozluźniać paski konwulsyjnie drżącym starcom. Zazwyczaj z braćmi oczekujemy tego momentu, ażeby wkroczyć do pokoju i podejść do katafalku. Jakkolwiek mogłoby się to wydawać dziwne, jesteśmy naprawdę przejęci, bo kiedy rozlega się płacz sióstr, nieogarniona boleść wypełnia nam piersi, przypominając przeżycia z dzieciństwa, jakieś pola Yilla Albertina, tramwaj, który zgrzytał zakręcając w ulice General Rodriguez w Banfield, te rzeczy, zawsze takie smutne. Wystarcza nam widok złożonych rąk nieboszczyka, ażeby porwał nas nagły szloch, zmuszając do wstydliwego zakrycia twarzy rękami, i oto jesteśmy, pięciu mężczyzn płaczących na velorio, podczas gdy ożałobieni biorą rozpaczliwie oddech, żeby nam dorównać, czując, że za wszelką cenę muszą zaakcentować, ze to ich velono, że tylko oni mają w tym domu prawo do łez. Ale jest ich mniej i kłamią (co wiemy przez naszą najstarszą kuzynkę, i stąd czerpiemy siły). Nadaremnie komasują czknięcia i omdlenia, nadaremnie co lojalniejsi sąsiedzi usiłują dawać im rady, robić uwagi, podnosić na duchu i zachęcać, by po odpoczynku włączyli się do walki. Teraz już wkraczają nasi rodzice i najstarszy z wujów, i jest coś, co zmusza do szacunku, w bólu tych dojrzałych ludzi, którzy specjalnie przyszli aż z ulicy Humboldta, pięć bloków licząc od • rogu, ażeby czuwać przy drogim nieboszczyku. Sąsiedzi zaczynają tracić grunt pod nogami, co logiczniej myślący porzucają żałobników i idą do kuchni popić grapy i pogadać. Niektórzy krewni zmarłego, wyczerpani półtora-46 godzinnym szlochem, zasypiają kamiennym snem. My zaś podnosimy się po kolei, pilnie przy tym bacząc, by się nie wydało, że cokolwiek zostało ukartowane, i oto przed świtem jesteśmy bezspornymi właścicielami veloria; większość sąsiadów rozeszła się do domów spać, rodzina wala się po kątach w najróżniejszych posturach i w najróżniejszych stopniach wyczerpania; nad patiem wschodzi jutrzenka. O tej porze nasze ciotki zabierają się energicznie do przygotowania przegryzki, podają wrzącą kawę; patrzymy na siebie, kiedy się mijamy w pokojach lub na korytarzu; jest w nas coś z mrówek, gdy tak chodzimy tam i na powrót, w przejściu ocierając się czułkami. Kiedy zajeżdża karawan, dyspozycje są wydane, moje siostry podprowadzają osieroconą rodzinę, aby się pożegnała ze zmarłym, zanim trumna zostanie zamknięta. Podtrzymują ich i pocieszają, podczas gdy kuzynki i bracia usiłują ich odepchnąć, skrócić ostatnie pożegnania i pozostać sam na sam z nieboszczykiem. Wyczerpani, zagubieni, coś niecoś rozumiejący, lecz niezdolni do najmniejszej reakcji, żałobnicy dają się przyprowadzać i odprowadzać, popijając, gdy im się coś przytknie do ust, i odpowiadając na pieszczotliwe starania moich sióstr i kuzynek lekkimi protestami. Kiedy przychodzi godzina opuszczenia domu pełnego przyjaciół i znajomych, niewidoczna, lecz bezbłędna organizacja decyduje o każdym posunięciu, dyrektor zakładu pogrzebowego z szacunkiem wysłuchuje dyspozycji mego ojca, przeniesienie trumny odbywa się zgodnie ze wskazówkami najstarszego wuja. Czasami krewni zmarłego, przybyli w ostatniej chwili, występują z jakimiś nietaktownymi roszczeniami: lecz sąsiedzi, przekonam, że wszystko odbywa się tak, jak należy, patrzą na nich ze zgrozą, zmuszając do zamilknięcia. W karawanie zasiadają nasi rodzice i wujowie, do następnego wozu wsiadają bracia, 47 kuzynki zgadzają się na przyjęcie do trzeciego pewnej części żałobników, którzy sadowią się, owinięci w krepy, czernie i fiolety. Reszta towarzystwa wsiada jak Bóg da, część rodziny zmarłego poluje na taksówki. I jeżeli niektórym z nich, pod wpływem rzeźwego poranka i długiej drogi, marzy się, że odzyszczą coś na nekropoli - gorzkie będzie ich rozczarowanie. Zaledwie trumna przybywa na miejsce, bracia otaczają mówcę, wyznaczonego przez rodzinę czy też przyjaciół zmarłego, a łatwego do rozpoznania po okolicznościowym wyrazie twarzy oraz ruloniku, wypychającym jedną z kieszeni. Wśród uścisków dłoni moczą mu klapy łzami, poklepują go z miękkim odgłosem tapioki, tak że wkrótce nie jest w stanie sprzeciwić się temu, co się dzieje. A wtedy mój młodszy wuj wstępuje na trybunę i otwiera przemówienia modlitwą, oracją zawsze będącą wzorem dyskretnie podanej prawdy. Trwa ona trzy minuty, dotyczy wyłącznie zmarłego, wymienia jego cnoty, zdaje sprawę z jego wad, i pełna jest humanitaryzmu. Wuj jest tak przejęty, że nieraz z trudem przychodzi mu doprowadzić przemówienie do końca. Zaledwie zszedł, na trybunę wchodzi mój starszy brat i w imieniu sąsiedztwa wygłasza panegiryk, podczas gdy uprzednio z góry wyznaczony do tego sąsiad usiłuje przecisnąć się między mymi siostrami a kuzynkami, czepiającymi się jego kamizelki. Wtedy uprzejmy, lecz stanowczy ruch ojca mobilizuje personel zakładu pogrzebowego, który zaczyna z wolna krążyć wokół trumny, podczas gdy upatrzeni przez rodzinę mówcy stojąc u stóp trybuny spoglądają na siebie, mnąc w spotniałych dłoniach przygotowane przemówienia. Zazwyczaj nie fatygujemy się, by odprowadzić nieboszczyka do katakumb czy też grobu, po prostu zawracamy i wychodzimy wszyscy razem, ko- 48 mentując perypetie minionego veloria. Z daleka widzimy, jak krewniacy w popłochu rzucają się, ażeby uchwycić którykolwiek ze sznurów zwisających od trumny, biją się z sąsiadami, którzy już tych sznurów dopadli i nie chcą z nich zrezygnować, bo wolą je nieść, aniżeli pozwolić, żeby je niosła najbliższa rodzina. 49 MASA PLASTYCZNA Prace biurowe Moja wierna sekretarka należy do tych, które biorą bardzo poważnie swoje obowiązki, co - jak już wiemy - oznacza przekraczanie granic, zajmowanie terytoriów, wsadzanie pięciu paluchów do szklanki mleka, żeby wyciągnąć biedny, mizerny wioseczek. Moja wierna sekretarka zajmuje się w biurze czy też chce się zajmować - absolutnie wszystkim. Spędziliśmy cały dzień na walce o zakres naszych działalności, uśmiechnięta wymiana min i kontrmin, wychodzeń i wycofań, aresztów i uwolnień. Ale ona ma czas na wszystko, nie tylko chce być panią biura, ale w dodatku skrupulatnie wykonywać to, co ma do zrobienia. Nie ma na przykład dnia, żeby nie pucowała słów, czyści je, omiata, układa na odpowiednich półkach, przygotowuje i stroi do codziennych funkcji. Jeżeli zjawia mi się na ustach jakiś zbędny przymiotnik - te bowiem rodzą się poza zasięgiem działania mojej sekretarki, że się tak wyrażę: we mnie samym - już z ołówkiem w ręku chwyta go, zabija, nie dając czasu, by przystosować go do reszty zdania i dać mu przeżyć choćby przez przeoczenie lub przyzwyczajenie. Gdybym jej pozwolił, gdybym chociaż na chwilę zostawił ją samą, z wściekłością wyrzuciłaby do kosza te kartki. Jest tak zdecydowana, by zmusić mnie 53 do uporządkowanego życia, że jakikolwiek nieprzewidziany gest ją mobilizuje: zamieniona w słuch, ogon wyprężony, drżąca niby drut na wietrze. Musze udawać i ukrywać się, by pod pretekstem, że redaguje jakiś okólnik, móc wypełnić parę różowych lub też zielonych karteczek słowami, których soki, skoki i wściekłe gniewy podobają mi się. W tymże czasie moja wierna sekretarka sprząta biuro, pozornie nieuważna, ale gotowa do ataku. W połowie wiersza, który - biedaczek - właśnie rodził się pełen zadowolenia, słyszę, że zaczynają się zgrzyty cenzury, a wtedy natychmiast mój ołówek rzuca się ku wzbronionym słowom, skreśla je z pośpiechem, porządkuje nieporządek, czyści i dodaje blasku, i to, co pozostaje, jest prawdopodobnie bardzo dobre, ale ten smutek, ten smak zdrady na języku, ta twarz szefa wobec sekretarki... 54 Cudowne zajęcia Cóż za cudowne zajęcie obciąć nogę pająkowi, włożyć ją do koperty, zaadresować: Pan Minister Spraw Zagranicznych, dodać adres, zbiec pędem ze schodów i wysłać list z najbliższej poczty. Cóż za cudowne zajęcie iść sobie bulwarem Arago licząc drzewa i co pięć kasztanów zatrzymywać się na chwilę na jednej nodze w oczekiwaniu, żeby ktoś spojrzał, a wtedy, wydawszy krótki, suchy okrzyk, zakręcić się niby bąk, z rękami rozpostartymi, na podobieństwo ptaka Cakuy, który zawodzi na drzewach północnej Argentyny. Cóż za cudowne zajęcie wejść do kawiarni i poprosić o cukier, jeszcze raz o cukier, trzy, cztery, pięć razy o cukier, i układać go w kupkę na środku stołu, podczas gdy za ladą pod białymi fartuchami wzbiera gniew, a wtedy powoli napluć w sam środek kupki i śledzić topnienie małego lodowca, słuchając huku pękających kamieni, który mu towarzyszy, a który rodzi się w ściśniętych gardłach pięciu sztamgastów i właściciela, człowieka chwilami uczciwego. Cóż za cudowne zajęcie wskoczyć do autobusu, wysiąść przed ministerstwem, gdzie wszystko stanie otworem dzięki paru zalakowanym kopertom, minąć ostatniego sekretarza, poważnie i stanowczo wejść do wielkiej 55 lustrzanej sali, dokładnie w chwili, kiedy woźny w granatowym uniformie będzie wręczał ministrowi list. Widzieć, jak historycznym nożem do przecinania minister otwiera kopertę, wkłada do niej delikatnie dwa paluszki, wyciąga nogę pająka, ogląda ją, wydać z siebie odgłos naśladujący brzęczenie muchy, ujrzeć, jak blednie, jak chce wyrzucić nogę i nie może, bo jest przez nią schwytany - a wtedy odwrócić się i wyjść pogwizdując, anonsując w kuluarach dymisję ministra, wiedząc, że nazajutrz wejdą wrogie armie i wszystko pójdzie w diabły, i że będzie to czwartek nieparzystego miesiąca roku przestępnego. 56 Zakaz wprowadzania rowerów W bankach i domach towarowych tego świata guzik kogokolwiek obchodzi, że człowiek tranżoli się z główką kapusty pod pachą albo z tukanem, albo wypuszczając z gęby, niby sznureczek, piosenki, które mi śpiewała mamusia, albo prowadząc za rękę szympansa w pasiastym trykocie. Ale niech ktokolwiek zjawi się z rowerem, natychmiast zaczyna się istne piekło i wehikuł zostaje gwałtownie wyrzucony na ulicę, na właściciela zaś spada istny grad gwałtownych napomnień. Dla roweru, stworzenia łagodnego i o potulnym sposobie bycia, obecność napisów zakazujących mu przekraczania pięknych oszklonych drzwi jest upokorzeniem i zniewagą. Wiadomo, że rowery na wszystkie sposoby usiłowały zapobiec swojemu smutnemu losowi. Ale we wszystkich bez wyjątku krajach świata zabrania się wprowadzania rowerów. Niektórzy dodają „i psów", co potęguje tak w rowerach, jak i w psach ich kompleksy niższości. Kot, zając, żółw mogą w zasadzie wejść do „Mara and Spencer" lub do kancelarii adwokackiej przy ulicy San Martin, wywołując najwyżej pewne zaskoczenie, zachwyt pośród żądnych wrażeń telefonistek, a w najgorszym wypadku wydanie portierowi polecenia, ażeby wyrzucił wyżej wymienione zwierzę na ulicę. To ostatnie może się zdarzyć, 57 ale nie jest upokarzające, po pierwsze bowiem jest tylko jedną z wielu możliwości, a po drugie da się rozumowo uzasadnić, nie będąc zimnym, z góry przygotowanym spiskiem, obrzydliwie wydrukowanym na miedzianych lub emaliowanych plakietkach, tablicach nieubłaganego prawa miażdżącego prostą bezpośredniość rowerów, tych niewinnych stworzeń. W każdym razie - uwaga, szefowie! Róże także są niewinne i pełne słodyczy, ale może wiecie, że w wojnie róż poginęli książęta, którzy byli niby czarne pioruny oślepione płatkami krwi. A nuż któregoś ranka rowery pokryją się kolcami, ich rączki urosną i zaatakują, opancerzone wściekłością ruszą legionem na lustrzane drzwi towarzystw ubezpieczeń, i tego nieszczęsnego dnia akcje spadną na głowę, zarządzona zostanie narodowa żałoba (przefarbowujemy w dwadzieścia cztery godziny) i będą rozsyłane zawiadomienia o zgonach i listy kondolencyjne. 58 Zachowanie się luster na Wyspie Wielkanocnej Położysz lustro na zachodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spóźniać. Położysz lustro na wschodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spieszyć. Za pomocą subtelnych manewrów można znaleźć miejsce, gdzie lustro będzie wskazywało właściwą godzinę, ale nie jest powiedziane, że miejsce, odpowiednie dla jednego lustra, będzie odpowiednie dla innego lustra, przecież lustra robione są z rozmaitych materiałów i reagują, jak im się żywnie podoba. W ten sposób Salomon Lemos, antropolog, stypendysta fundacji Guggenheima, spojrzawszy w swoje lusterko, zobaczył samego siebie zmarłego na tyfus - wszystko to na wschodzie wyspy. A w tym samym czasie lustereczko, które przez zapomnienie zostawił na zachodzie, odbijało (dla nikogo, bo leżało pośród kamieni) najpierw Salomona Lemosa w krótkich spodenkach, idącego do szkoły, potem Salomona Lemosa nago w wannie, z zapałem mydlonego przez tatusia i mamusię, później Salomona Lemosa mówiącego „papu" ku wzruszeniu swojej cioci Remeditos, na estancji pod Trenąue Lanąuen. 59 Możliwości abstrakcji Od lat pracuję w UNESCO i innych organizacjach międzynarodowych, a mimo to zachowuję pewne poczucie humoru, w szczególności niemałą zdolność abstrakcji, czyli że jeżeli jakiś typ mi się nie podoba, skreślam go z mapy mocą samej decyzji i podczas gdy on gada i gada, ja jadę sobie na wyspę Melville, a on, biedaczysko, wyobraża sobie, że go słucham. Tym samym systemem, jeżeli podoba mi się jakaś babka, zaledwie znajdzie się w moim polu widzenia, mogę wyabstrahować ją z sukienki i w czasie kiedy ona unosi się nad chłodem poranka, długo podziwiam jej pępuszek. Łatwość, jaką mam w tej dziedzinie, czasem bywa wprost niezdrowa. W zeszły poniedziałek to były uszy. W chwili kiedy wszyscy szli do pracy, wręcz niebywała ilość uszu przepychała się do wyjścia. W moim pokoju natknąłem się na sześcioro uszu; w południe w stołówce było ich przeszło pięćset, ustawionych symetrycznie w podwójnych rzędach. Zabawne było patrzeć, jak od czasu do czasu dwoje uszu opuszczało ogonek i oddalało się. Wyglądały jak skrzydła. We wtorek wybrałem sobie rzecz, która wydawała mi się mniej częsta: zegarki. Ale naciąłem się, bo w czasie obiadu zauważyłem coś koło dwustu zegarków, fruwających nad stołami tam i na 60 powrót, tam i na powrót, ruchem dziwnie przypominającym krajanie mięsa. W środę miałem ochotę na coś bardziej zasadniczego i zdecydowałem się na guziki. Ale ci widowisko! Powietrze pełne było ławic nieprzezroczystych oczu. W windzie nasycenie stało się nie do opisania: setki nieruchomych lub zaledwie poruszających się guzików zamkniętych w zdumiewającym sześcianie ze szkła. Specjalnie wryło mi się w pamięć pewne okno (było to po południu), wychodzące na szafirowe niebo. Osiem czerwonych guzików zaznaczało delikatnie linię pionową, zaś tu i ówdzie migotały dyskretnie niewielkie perłowe owale. Musiała to być bardzo piękna kobieta. Uznałem, że środa popielcowa to dzień, kiedy procesy trawienne mogą być doskonałą ilustracją tego przypadku, i o wpół do dziesiątej niechętnie patrzałem na setki torebek pełnych szarej papki, produktu pomieszania corn-fleksów, białej kawy i bułeczek. W stołówce ujrzałem, jak pomarańcza rozpada się na oddzielne ćwiarteczki, które w określonej chwili zaczęły tracić swój kształt i spływać jedna po drugiej, formując na pewnej wysokości białawy osad. W tym stanie pomarańcza udała się do korytarza, zeszła cztery piętra w dół, po czym skierowawszy się do pokoju, znieruchomiała w punkcie pomiędzy dwiema poręczami fotela. Nieopodal w stanie podobnego spoczynku widać było ćwierć litra mocnej herbaty. Jako ciekawy nawias (moja zdolność do abstrahowania ma tendencję do samowoli) mogłem jeszcze dojrzeć haust dymu, który rurą schodził w dół i dzielił się pomiędzy dwa przezroczyste pęcherze, z kolei taż rurą wznosił się w górę, wdzięcznymi esami-floresami, rozpływając się w barokowych efektach. Potem (już w innym pokoju) znalazłem pewien pretekst, aby odwiedzić pomarańczę, herbatę i dym. Ale dym znikł, a zamiast pomarańczy i herbaty były dwie 61 raczej nieprzyjemnie poskręcane rury. Nawet abstrakcja ma swoje przykre strony: ukłoniłem się rurom i wróciłem cło siebie do biura. Moja sekretarka płakała czytając dekret, który zwalniał mnie z pracy. Ażeby się pocieszyć, zdecydowałem się wyabstrahować jej łzy i przez chwile zachwycałem się tymi małymi krystalicznymi fontannami, które rodziły się w powietrzu i rozbijały o teczki, bibułę i dziennik ustaw. Życie jest pełne podobnych cudowności. 62 Codzienna gazeta Jakiś pan wsiada do tramwaju, uprzednio kupiwszy gazetę i wsunąwszy ją pod pachę. W pół godziny później wysiada z taż gazetą pod tą samą pachą. Ale to już nie jest ta sama gazeta, teraz jest to parę zadrukowanych arkuszy, które pan zostawia na ławce na placu. Same na ławce, arkusze znowu przemieniają się w gazetę, którą jakiś chłopiec znajduje, czyta i pozostawia, zmienioną w arkusze. Same na ławce, arkusze ponownie stają się gazetą, którą jakaś staruszka znajduje, czyta i odkłada zmienioną w arkusze. Ale potem zabiera je do domu, po drodze opako-wuje w nie szpinak, taki bowiem jest los gazety po owych podniecających metamorfozach. 63 Mała historia mająca zilustrować niestałość stałości, w której wyobrażamy sobie, że żyjemy, albo że reguły mogłyby ustąpić wyjątkom, przypadkom i nieprawdopodo- bieństwom, i tum cię czekał Pismo poufne CVN/475a/W Sekretarza „Oclusiom" do Sekretarza „Yerpertuit". ... straszliwe zamieszanie. Wszystko szło dobrze i nigdy nie było najmniejszych trudności w stosowaniu przepisów. Teraz nagle Komitet Wykonawczy postanawia zwołać sesję nadzwyczajną na skutek nieprzewidzianych komplikacji; zaraz pan usłyszy, co za kłopoty: zamieszanie w szeregach. Niepewność przyszłości. Wobec czego Komitet zbiera się i przystępuje do wyboru nowych członków rzeczywistych w zastępstwie sześciu zmarłych tragicznie, po upadku do wody helikoptera, którym zwiedzali okolicę; wszyscy oni zmarli w prowincjonalnym szpitalu na skutek pomyłki pielęgniarki, która zaaplikowała im zastrzyki sulfamidów w ilościach dla organizmu ludzkiego niedopuszczalnych. Kiedy zebrał się Komitet, złożony z jednego 64 rzeczywistego członka, który pozostał przy życiu (zatrzymany w domu w dniu katastrofy z powodu przeziębienia), i sześciu członków zastępców, przystąpiono do głosowania nad listą kandydatów wysuniętych przez rozmaite państwa należące do OCLUSIOM. Jednogłośnie wybrano pana Feliksa Yolla (oklaski). Jednogłośnie wybrano pana Feliksa Romero (oklaski). Jeszcze jedno głosowanie i jednogłośnie przechodzi pan Feliks Lupescu (zmieszanie). Prezydent ad interim zabiera głos i żartobliwie podkreśla zbieżność imion wszystkich wybranych. O głos prosi delegat Grecji i oznajmia, że jakkolwiek może to wydać się trochę dziwacznym zbiegiem okoliczności, jego rząd polecił mu zgłosić jako kandydata pana Feliksa Paparemologos. Głosowanie, skutkiem którego tenże zostaje wybrany większością głosów. W następnej turze przechodzi kandydat Pakistanu pan Feliks Abib. W tym momencie Komitet ogarnia prawdziwa konsternacja, co przyspiesza ostatnie głosowanie, w którym triumfuje kandydat argentyński, pan Feliks Camusso. Pośród wyraźnie zażenowanych oklasków tytularny dziekan Komitetu wita sześciu nowych członków, których kordialnie nazywa imiennikami (zdumienie). Odczytuje skład Komitetu, który przedstawia się, jak następuje: Przewodniczący, najstarszy członek rzeczywisty pozostały przy życiu po katastrofie - pan Feliks Smith, członkowie: panowie Feliks Voll, Feliks Romero, Feliks Lupescu, Feliks Paparemologos, Feliks Abib i Feliks Camusso. Konsekwencje tego wyboru stają się coraz bardziej kompromitujące dla OCLUSIOM. Dzienniki popołudniowe podają z ironiczno-impertynenckimi komentarzami skład Komitetu Wykonawczego. Minister Spraw Wewnętrznych już wczesnym rankiem łączy się z Dyrektorem Generalnym, który z braku czegoś lepszego 65 każe przygotować notkę informacyjną zawierającą curriculum vitae nowych członków Komitetu, osobistości wybitnych na polu nauk ekonomicznych. Komitet ma odbyć swoją pierwszą sesję w następny czwartek, ale mówi się, że panowie Feliks Voll, Feliks Camusso i Feliks Lupescu złożą swoje rezygnacje dziś w późnych godzinach popołudniowych. Pan Camusso poprosił o instrukcje w sprawie zredagowania swojej: prawdę mówiąc nie ma żadnego słusznego motywu, ażeby wycofać się z Komitetu, i powoduje się wyłącznie (tak zresztą, jak i panowie Lupescu i Voll) chęcią, ażeby skład Komitetu uzupełnić osobami nie mającymi na imię Feliks. Prawdopodobnie rezygnacje będą motywowane względami zdrowotnymi i zostaną przyjęte przez Dyrektora Generalnego. 66 Koniec końca świata Ponieważ skryby przetrwają, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmienią swoje zajęcia i również zostaną skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do skrybów i fabryk papieru i atramentu - skryby w dzień, a maszyny w nocy, żeby wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wystąpią z brzegów domowe biblioteki, a zarządy miejskie zadecydują (już się o tym mówi), że na rozszerzanie ich trzeba poświęcić tereny ogródków dziecięcych. Później padną teatry, domy matki i dziecka, rzeźnie, stołówki, szpitale. Biedacy zamiast cegieł używają książek, łącząc je cementem, i tak powstają ściany, a potem całe chałupki z książek. Ale wtedy książki występują z miast i zajmują wsie, tratując zbiory i pola słoneczników, a zarządowi dróg ledwie udaje się uratować szosy biegnące pośród wysokich książkowych ścian. Czasami któraś z tych ścian wali się, powodując straszliwe katastrofy samochodowe. Skryby pracują bez przerwy, bowiem ludzkość ma szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodzą już do brzegu morza. Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa inteligentną koncepcję, by nadmiary książek wyrzucać do morza, co odbywa się równocześnie na wszystkich plażach świata. W ten sposób skryby syberyjskie widzą, jak ich książki pochłania morze 67 lodowate, skryby indonezyjskie etc. To pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem na ziemi znowu jest miejsce na gromadzenie książek. Nie myślą o tym, że morza mają dno i że na tym dnie już zaczynają się tworzyć góry druków, z początku w postaci lepkiej, a później skawalonej masy, wreszcie twardej podłogi, która, stale się podnosząc, pewnego dnia dojdzie aż do powierzchni. Wtedy wielkie wody zaleją ziemię, nastąpi przemieszczenie kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostaną zastąpieni przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrzą, że przed ich ambicjami otwierają się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikną, albo będą szukały wytchnienia łącząc się z drukami, co wytworzy kleistą mazie, i pewnego dnia kapitanowie wielkiej żeglugi zauważą, że okręty ich ledwie się posuwają, z trzydziestu węzłów schodzą do dwudziestu, do piętnastu, że motory huczą, a śruby deformują się. W końcu wszystkie okręty zatrzymują się w rozmaitych punktach mórz, schwytane przez mazie, a skryby całego świata piszą tysiące egzemplarzy, w których, pełni niebywałej radości, tłumaczą ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie postanawiają przemienić statki w wyspy i kasyna, publika ciągnie pieszo po kartonowych morzach do kasyn, na wyspach, gdzie grają najrozmaitsze orkiestry, jest klimatyzacja i gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadzą się na brzegach mórz, ale nie można ich wepchnąć do mazi, więc zaczynają rosnąć ściany druków i rodzą się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumieją, że fabryki papieru i atramentu zbankrutują, więc piszą coraz drobniejszymi literkami, wykorzystując najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy kończy się atrament, zaczynają pisać ołówkiem. Kiedy kończy się 68 papier, piszą na tablicach, kaflach i tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania jednego tekstu w drugi, ażeby wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami skrobie się to, co było napisane, by móc od nowa używać papieru. Skryby pracują powoli, ale jest ich taka ilość, że druki całkowicie już oddzielają lądy od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z trudem żyje rasa skrybów, skazana na wyginięcie, zaś na morzach są wyspy i kasyna, czyli transatlantyki, na których schronili się prezydenci republik i gdzie odbywają się wielkie fiesty i przesyła się wiadomości z wyspy na wyspę, od prezydenta do prezydenta, od kapitana do kapitana. 69 Bezgłowie Jednemu panu ucięto głowę, ale ponieważ zaraz potem wybuchł strajk i nie można było go pochować, musiał dale) żyć, tyle że bez głowy, i radzić sobie jak umiał. Od razu zorientował się, że cztery z jego pięciu zmysłów znikły wraz z głową. Wyposażony jedynie w dotyk, lecz pełen dobrej woli, pan ten usiadł na ławce na placu Lavalle i po kolei dotykał liści drzew, usiłując rozróżnić je i nazwać. W ten sposób po upływie wielu dni nabrał zupełnej pewności, że ma na kolanach jeden liść eukaliptusa, jeden liść plątana, jeden liść dzikiej magnolii i jeden zielony kamyczek. Kiedy ów pan stwierdził, że to ostatnie jest zielonym kamyczkiem, przez parę dni był bardzo zaskoczony. Kamień - to było prawidłowe i możliwe, ale dlaczego zielony? Więc na próbę wyobraził sobie, że kamień jest czerwony, i w tej samej chwili odczul coś w rodzaju gwałtownego obrzydzenia, protest przeciwko temu jaskrawemu kłamstwu czerwonego kamienia, absolutnie fałszywego, skoro kamień był całkowicie zielony, okrągły, a w dotyku bardzo słodki. Kiedy pan zorientował się, że kamień jest na dodatek słodki, przez długą chwilę był wielce zdumiony, po czym zdecydował się na zadowolenie, co jest zawsze sluszniejsze, 70 bowiem było jasne, że wzorem pewnych insektów, którym odrastają odcięte części, znowu był zdolny do wielorakiego odczuwania. Podniecony tym faktem, opuścił ławkę i ruszył ulicą Libertad ku Avenida de Mayo, gdzie jak wiadomo, czuć zapachy smażeniny z licznych hiszpańskich restauracji. Stwierdziwszy ów szczegół, dowodzący, że wrócił mu jeszcze jeden zmysł, skierował się na wschód, potem na zachód (tego bowiem nie był pewny) i chodził tak niezmordowanie, z chwili na chwilę czekając, że coś usłyszy, ponieważ słuch był jedynym zmysłem, którego mu jeszcze brakowało. W rzeczy samej widział niebo blade, takie, jak bywa o świcie, dotykał własnych rąk o wilgotnych palcach i paznokciach, które wbijał sobie w dłonie, pachniał czymś w rodzaju potu, w ustach czuł smak metalu i koniaku. Brakowało mu tylko usłyszenia czegoś i dokładnie w tej samej sekundzie usłyszał, a było to niby wspomnienie, bowiem raz jeszcze były to słowa kapelana więziennego, słowa pociechy i nadziei, same w sobie bardzo piękne, niestety wytarte, cokolwiek zużyte od wielokrotnego mówienia, zniszczone od ciągłego dźwię- czenia. 71 Szkic snu Czuje nagle gwałtowne pragnienie zobaczenia wuja i pospiesza przez uliczki kretę i strome, które jakby naumyślnie oddalają go od starego rodzinnego dworku. Po długim marszu (przy czym buty ma jakby przyklejone do ziemi) widzi portal i słyszy niewyraźne szczekanie psa, jeżeli to pies. W chwili gdy wchodzi po czterech zużytych stopniach i wyciąga rękę do dzwonka, który ma kształt dłoni zaciśniętej na brązowej kuli, palce dzwonka poruszają się, najpierw najmniejszy, a potem wszystkie pozostałe, powoluteńku wypuszczając brązową kule. Kula spada, jakby była z pierza, odbija się bezszelestnie od progu i skacze mu do piersi, ale teraz to jest tłusty czarny pająk. Odpędza go desperackim ruchem ręki i w tej chwili drzwi otwierają się: stoi w nich wuj i uśmiecha się bez wyrazu, tak jakby od dłuższego czasu stał uśmiechnięty za zamkniętymi drzwiami. Wymieniają parę zdań, które robią wrażenie z góry przygotowanych, elastyczna szachownica. „Teraz muszę odpowiedzieć..-" - „Teraz on powie..." I wszystko rzeczywiście tak się odbywa. Już są w jasno oświetlonej sali, wuj sięga po papierosy zawinięte w srebrny papier, podaje mu jednego. Długą chwilę szuka zapałek, ale w całym domu nie ma zapałek ani ognia pod żadną postacią; nie mogą zapalić papierosów, wygląda, jakby wuj 72 chciał, żeby ta wizyta zakończyła się już, w końcu następuje jakieś niejasne pożegnanie w pełnym otwartych skrzyń korytarzu, przez który zaledwie można się przecisnąć. Opuszczając dom, wie, że nie powinien odwracać się za siebie, bo... Nie wie nic więcej, ale to wie, i wymyka się szybko, z oczami utkwionymi w koniec ulicy. Powoli robi mu się lżej. Znalazłszy się u siebie, jest tak wyczerpany, że kładzie się od razu, niemal się nie rozbierając. Śni mu się, że jest w Tigre, nad Paraną, cały dzień spędza na łódce ze swoją narzeczoną i że zajadają kiełbaski w oberży Nuevo Toro. 73 Co słychać, Lopez Pewien pan spotyka przyjaciela, wita się z nim, podaje mu rękę, z lekka kiwa głową. Wyobraża sobie, że go wita, ale powitanie już jest dawno wynalezione i ten miły pan po prostu wsuwa się w gotowe powitanie. Pada. Pewien pan kryje się pod arkadą. Ci panowie prawie nigdy nie wiedzą, że wpadają w poślizg, prefabrykat pierwszego deszczu i pierwszej arkady. W wilgotny tobogan ze zwiędłych liści. A gesty miłosne, to słodkie muzeum, ta galeria figur z dymu. Pociesz twą próżność: ręka Antoniusza szukała tego samego, czego szuka twoja. Lecz ani twoja, ani jego nie szukały niczego, co by nie było wynalezione już przed wiekami. Ale rzeczy niewidoczne czują potrzebę stawania się ciałem, pomysły padają na ziemię niby umarłe gołębie. To, co jest naprawdę nowe, zachwyca lub przeraża. Te dwa uczucia, oba umieszczone blisko żołądka, zawsze towarzyszą obecności Prometeusza. Reszta jest wygodą, tym, w czym nie ma ryzyka, co zawsze musi się udać. Wszystkie czasowniki w formie czynnej mieszczą się już w owym repertorium. Hamlet nie wątpi: na przekór zasadzkom i przeszkodom szuka autentycznego rozwiązania, nie drzwi frontowych 74 ani też utartych dróg. Chce czegoś, czym rozwali tajemnicę, chce piątego listka koniczyny. Pomiędzy „tak" i „nie" jakże nieskończona róża wiatrów. Książęta duńscy, te sokoły, które wolą paść z głodu niż żywić się padliną. Jeżeli buty uwierają - to dobry znak. Coś się tu dzieje, coś, co nas wskazuje, co głucho nas ustawia, co nas określa. Dlatego potwory mają taką popularność, dlatego gazety rozwodzą się nad cielęciem o dwóch głowach. Jakaż okazja, cóż za możliwość wielkiego skoku ku innemu! Na to zjawia się Lopez. - Cześć, Lopez. - Cześć. Co słychać, stary? Tak oto wyobrażają sobie, że się witają. 75 Geografie Jest dowiedzione, że mrówki to prawdziwe królowe stworzenia (czytelnik może przyjąć to jako hipotezę lub fantazje: w każdym razie nie zaszkodzi mu trochę ant-ropoeskapizmu). A oto stroniczka ich geografii: (str. 84 książki: w nawiasach zaznaczono ewentualne ekwiwalenty pewnych wyobrażeń według klasycznej interpretacji Gastona Loeba). „... równolegle morza (rzeki?). Nie kończąca się woda (morze?) rośnie w pewnych chwilach niby bluszcz--bluszcz-bluszcz (pojecie jakiejś wysokiej ściany, które miałoby wyrażać przypływ?). Jeżeli się idzie-idzie-idzie (to samo pojecie w zastosowaniu do odległości), dochodzi się do Wielkiego Zielonego Cienia (zasiane pole? zarośla? las?), gdzie Wielki Bóg wznosi nieustanny spichlerz dla swych Najlepszych Pracownic. Ta okolica obfituje w Potworne Wielkie Stwory (ludzie?), które niszczą nasze ścieżki. Po drugiej stronie Wielkiego Zielonego Cienia zaczyna się Twarde Niebo (góra?). I wszystko jest nasze, chociaż zagrożone". Ta geografia została zinterpretowana również w inny sposób (Dick Fry i Niels Peterson Jr.). Cały ustęp odnosiłby się topograficznie do małego ogródka przy ulicy Laprida 628 w Buenos Aires. Równoległe morza - to 76 dwa ścieki. Nie kończąca się woda - sadzaweczka dla kaczek, Wielki Zielony Cień - grządka sałaty. Potworne Wielkie Stwory - prawdopodobnie kaczki albo kury, jakkolwiek nie należy wykluczać możliwości, że faktycznie chodzi tu o ludzi. Na temat Twardego Nieba toczy się polemika, która nieprędko się skończy. Przeciw opinii Fry'a i Petersona, którzy widzą w tym ściankę działową z cegieł, występuje Guillermo Sofovich, upierający się przy bidecie, porzuconym wśród sałaty. 77 Krok w przód i krok w tył Wymyślono szkło, przez które mogły przelatywać muchy. Mucha przyfruwała, lekko uderzała łebkiem i pstryk - już była po drugiej stronie. Nieopisywalna radość muchy. Wszystko zrujnował uczony węgierski, który odkrył, że mucha może wejść, ale nie może wyjść albo też odwrotnie, a to z powodu sknocenia szklanych włókien, które okazały się za bardzo włókniste. Natychmiast wymyślono pułapkę na muchy przy pomocy wkładania do środka kostki cukru i wiele much marnie zginęło. W ten sposób zakończyła się szansa zbratania się z tymi zwierzętami, godmejszymi lepszego losu. 78 Historia prawdziwa Pewnemu panu spadają okulary i z głośnym hukiem uderzają o kafle podłogi. Zmartwiony, bo optyczne szkła są bardzo kosztowne, pan schyla się i ze zdumieniem stwierdza, że szkła cudem me stłukły się. Wdzięczny losowi pan dochodzi do wniosku, że to, co się stało, powinno posłużyć mu jako ostrzeżenie, idzie więc do optyka i nabywa skórkową pochewkę, wyłożoną w środku, kto się na gorącym sparzy i tak dalej. W godzinę później spada mu pochewka - pan pochyla się spokojnie i widzi, że okulary poszły w drobny mak. Dłuższą chwilę zabiera panu zrozumienie, że niezbadane są wyroki boskie i że w rzeczywistości prawdziwy cud zdarzył się teraz. 79 Historia z miękkim niedźwiedziem Popatrz no na tę kulę ze smoły, która cieknie przez okienko miedzy dwoma zrośniętymi drzewami, rozciągając się i rosnąc. Za drzewami jest polanka i tam właśnie smoła duma, projektując swoje pojawienie się w formie kuli, w formie kulołap, w formie smołosierściołap, zgodnie ze słownikiem - NIEDŹWIEDŹ. Teraz smołokula wyłazi wilgotna i miękka, strząsając z siebie mrówki niezliczone i okrągłe, zrzuca je w śladach szeregujących się harmonijnie, w miarę jak się posuwa. Czyli: smoła stawia niedźwiedziołapę na sosnowe igły, rysuje gładką ziemię, potem unosi smołołapę i pozostaje ślad, poszarpany pantofel i rodzące się mrowisko mrowiące i okrągłe, pachnące smołą. W ten sposób po każdej stronie drogi idzie twórca symetrycznych królestw, forma sierś-ciołapia, tworząc dla okrągłych mrówek konstrukcje, które wilgotnie drgają. Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedźwiedź wznosi twarz wędrowną i dziecinną do gongu z miodu, którego nadaremnie pragnie. Smoła zabiera się do gwałtownego wąchania, kula rośnie wraz z rosnącym dniem, sierściołapy tylko smoła, sierściołaposmoła, która wyrykuje prośbę i czyha na odpowiedź, u góry głęboki rezonans gongu, niebieski miód na językopysku, w radości sierściołapiej. 80 Projekt kilimu Generał ma tylko osiemdziesięciu ludzi, a przeciwnik pięć tysięcy. W swym namiocie generał bluźni i płacze. Po czym pisze natchnioną odezwę, którą gołębie pocztowe rozrzucają nad wrogim obozem. Dwustu piechurów przechodzi na stronę generała. Następuje potyczka, którą generał z łatwością wygrywa, i dwa regimenty przechodzą do jego szeregów. W trzy dni później przeciwnik ma już tylko osiemdziesięciu ludzi, a generał pięć tysięcy. Wtedy pisze drugą odezwę i zyskuje siedemdziesięciu dziewięciu ludzi. Pozostaje tylko jeden przeciwnik otoczony wojskiem i generał, który czeka w ciszy. Minęła noc i przeciwnik nie przeszedł na jego stronę. W swym namiocie generał bluźni i płacze. O brzasku nieprzyjaciel powoli wyciąga szpadę, idzie w kierunku namiotu generała. Wchodzi i patrzy na niego. Armia generała idzie w rozsypkę. Słońce wschodzi. 81 Właściciel fotela W mieszkaniu Jacinta jest fotel do umierania. Kiedy ludzie się starzeją, pewnego dnia zaprasza się ich, żeby usiedli w fotelu, który jest jak wszystkie inne, tyle że na tylnej poręczy ma srebrną gwiazdeczkę. Osoba zaproszona wzdycha, lekko trzepocze rękami, jakby pragnąc oddalić od siebie to zaproszenie, po czym siada w fotelu i umiera. Dzieciaki, przekorne jak zawsze, kiedy nie ma rodziców, zabawiają się nabieraniem gości i namawiają ich, by usiedli w fotelu. Goście wiedzą, o co chodzi, ale wiedzą też, że o tym nie należy mówić, więc speszeni patrzą na dzieciaki, wymawiając się słowami, jakich normalnie nie używa się w rozmowie z dziećmi, które strasznie się tym cieszą. W rezultacie goście pod jakimkolwiek pretekstem wykręcają się od spoczęcia w fotelu, ale mama po powrocie jakoś zawsze się domyśli, co zaszło, i wieczorem odchodzi straszne lanie. Dzieci nie zniechęcają się tym jednak i od czasu do czasu udaje im się usadzić kogoś w fotelu. W tych wypadkach rodzice zachowują się jakby nigdy nic, bo się boją, że sąsiedzi dowiedzą się o właściwościach fotela i zaczną nudzić o pożyczenie im go, żeby usadzić rodzinę lub znajomych. Tymczasem dzieciaki rosną i nie wiadomo dlaczego pewnego dnia przestają interesować się 82 fotelem i wizytami. Zaczynają unikać przechodzenia przez salon, okrążają go przez patio, a rodzice, którzy są już bardzo starzy, zamykają na klucz drzwi salonu i uważnie obserwują dzieci, jakby chcąc przejrzeć ich myśli. Dzieci odwracają wzrok, mówiąc, że już pora posiłku albo wypoczynku. Rankiem ojciec wstaje pierwszy i zaraz idzie sprawdzić, czy drzwi salonu są nadal zamknięte na klucz, czy czasem któreś z dzieci nie otworzyło ich, ażeby fotel był widoczny ze stołowego, bo srebrna gwiazdeczka błyszczy nawet w ciemnościach i świetnie ją widać z każdego miejsca. 83 Uczony z dziurą w pamięci Wybitny uczony, historia rzymska w dwudziestu trzech tomach, murowany kandydat do Nagrody Nobla, wielki entuzjazm w ojczyźnie. Nagła konsternacja: jakiś szczur biblioteczny ogłasza ordynarny pamflet demaskujący pominięcie Karakalli. Niby mała rzecz, a jednak pominięcie. Zdumieni admiratorzy konsultują Pax Romana artyści gubią świat Yarusie zwróć mi moje legiony mąż wszystkich żon i żona wszystkich mężów (strzeż się Id Marcowych) pieniądz nie śmierdzi pod tym znakiem zwyciężysz. Bezsporna nieobecność Karakalli, zażenowanie, wyłączony telefon, uczony nie może przyjąć telefonu od króla Gustawa szwedzkiego, choć ten król ani myśli do niego dzwonić - raczej tamten, który bez końca nadaremnie nakręca numer, przeklinając w martwym języku. 84 Plan poematu Niech będzie Rzym, ten, co Faustyna, niech wiatr ostrzy rysiki siedzącego skryby, a spoza stuletnich pnączy niech się któregoś ranka pojawi to przekonywające zdanie: nie ma stuletnich pnączy, botanika jest nauką, do diabła z wynalazcami pojęć domniemanych. A Marat w swej wannie. Widzę również prześladowanie świerszcza przez srebrną tacę, i Seńorę Delię, która łagodnie przybliża rękę podobną rzeczownikowi, i kiedy już ma go schwytać, świerszcz jest w soli (wtedy przeszli suchą nogą, a Faraon przeklinał ich z brzegu) lub skacze na delikatny mechanizm, który z kwitnącego zboża wydobywa suchą rękę tostów. Seńora Delia, Seńora Delia, niech pani pozwoli chodzić temu świerszczowi po płaskich talerzach. Pewnego dnia zaśpiewa tak straszliwą zemstę, że pani wahadłowe zegary uduszą się w swoich pionowo stojących trumnach, a hafciareczka pościelowej bielizny urodzi żywy monogram, który będzie biegał po domu, powtarzając swoje inicjały niby dobosz. Seńora Delia, goście niecierpliwią się, bo jest zimno. A Marat w swej wannie. Niech już będzie Buenos Aires dnia, który przeszedł i minął, szmaty na słońcu, radia w całym bloku głośno wywrzaskujące kursy giełdowe słoneczników. 85 Za nadnaturalny słonecznik zapłacono w Liniers osiemdziesiąt osiem pesos, słonecznik zachował się niegrzecznie w stosunku do reportera Esso, trochę ze zmęczenia po obliczeniu jego ziarnek, częściowo ponieważ jego dalsze losy nie były zaznaczone w akcie kupna-sprzedaży. Po południu odbędzie się koncentracja wojsk na placu de Mayo. Wojska pójdą rozmaitymi ulicami aż do osiągnięcia równowagi na piramidzie i okaże się, że żyją dzięki systemowi odbić, zainstalowanemu przez władze miejskie. Nikt nie wątpi, że wszystkie akty zostaną dopełnione z największą paradą, co, jak należało przypuszczać, wywoła niezwykle napięte oczekiwanie. Wszystkie loże zostały wyprzedane, będzie szedł kardynał, gołębie, więźniowie polityczni, tramwajarze, zegarmistrze, datki i grube panie. A Marat w swej wannie. Wielbłąd uznany za niepożądanego Wszystkie podania o przejście granicy załatwione, tylko Guk, wielbłąd, uznany za niepożądanego. Guk zgłasza się na komendę policji, gdzie mu mówią, że nie można nic zrobić, wracaj do oazy, załatwione odmownie, nie warto pisać odwołania. Smutek Guka, powrót do ziemi dzieciństwa. Wielbłądy z rodziny i przyjaciele otaczają go, co się z tobą dzieje, i że to niemożliwe, dlaczego akurat ty. Więc delegacja do Ministerstwa Komunikacji, żeby wstawić się za Gukiem, ale urzędnicy się gorszą: tego jeszcze nie bywało, wracać do oazy, ale to już, zostanie sporządzony protokół. Guk w oazie szczypie trawę jednego dnia, szczypie trawę drugiego dnia. Tak mija lato, jesień. Po czym Guk znowu w mieście na pustym placu. Bez przerwy fotografowany przez turystów, udzielający wywiadów. Osiągnięcie na placu niejakiego prestiżu. Korzystając z niego znów postanawia wyjechać, przy bramie wszystko się zmienia: uznany za niepożądanego. Guk opuszcza łeb, szuka nielicznych trawek rosnących na placu. Pewnego dnia zostaje wezwany przez megafony i uszczęśliwiony zjawia się w Komendzie. Tam uznany za niepożądanego. Guk wraca do oazy i kładzie się. Skubie trochę trawy, a potem opiera pysk o piasek. Podczas gdy słońce zachodzi, zamyka oczy. Z jego nozdrzy wydobywa się banieczka, trwająca o sekundę dłużej niż on sam. 87 Przemowa niedźwiedzia Jestem niedźwiedziem z domowych rur, wspinam się rurami w godzinach ciszy, rurami od wody gorącej, od centralnego ogrzewania, od wentylatorów, przechodzę nimi z mieszkania do mieszkania, jestem niedźwiedziem rurowym. Mam wrażenie, że mnie szanują, bo moja sierść trzyma ciepło w przewodach, bez chwili przerwy biegam po nich, bo niczego tak nie lubię, jak ganiać z piętra na piętro i ześlizgiwać się rurami. Czasami wysadzam łapę przez kran, a służąca z trzeciego krzyczy, że się oparzyła, albo mruczę na wysokości pieca na drugim i kucharka Wilhel-mina skarży się, że piec źle ciągnie. W nocy biegam cichutko, ale za to jak najszybciej, przez komin wychylam się na dach, ażeby zobaczyć, czy tam wysoko tańczy księżyc, i potem jak wiatr zapuszczam się aż do centralnego pieca w podziemiach. W lecie, nocą pływam w cysternie na dachu skropionej gwiazdami, myję sobie buzię najpierw jedną łapką, potem drugą, potem dwiema naraz i to sprawia mi wielką frajdę. Więc śmigam po wszystkich rurach w całym domu, mruczę z zadowolenia, a pary małżeńskie kręcą się na łóżkach i narzekają na złe instalacje. Niektórzy zapalają światło i notują sobie na karteczkach, żeby nie zapomnieć powiedzieć o tym portierowi. A ja szukam kranu, który na jakimś piętrze zawsze jest nie dokręcony, wysadzam tamtędy nos i oglądam ciemność pokoi, gdzie żyją stworzenia nie mogące łazić po rurach, i trochę mi ich żal, że są tacy tępi i tędzy, że tak chrapią, że mówią przez sen i są tak samotni. Kiedy rano myją sobie twarze, pieszczę im policzki, liżę ich w nos i odchodzę prawie pewny, że zrobiłem dobry uczynek. 89 Portret kazuara Pierwszą rzeczą, którą robi kazuar, jest spoglądanie na człowieka z nieufną wyższością. Ogranicza się do patrzenia bez ruchu, do patrzenia tak twardo i tak długo, jakby obmyślał nas od początku, jakby dzięki straszliwemu wysiłkowi z nicości, którą jest świat kazuarów, stawiał nas naprzeciw siebie, w niepojęty sposób w niego wpatrzonych. Z tej podwójnej kontemplacji, która może jest obopólna, a może w gruncie rzeczy żadna, rodzimy się, kazuar i ja, sytuujemy się, uczymy się nie znać wzajemnie. Nie wiem, czy kazuar wyodrębnia mnie i włącza do swego prostego świata: co do mnie, mogę go tylko opisać, zastosować do jego obecności kryterium podobania się i niepodobania, raczej niepodobania, bo kazuar jest antypatyczny i odpychający. Wyobraźcie sobie strusia z rogatą pokrywką od czajnika na głowie, rower zgnieciony między dwoma samochodami i w dodatku postawiony na sztorc, źle odbitą kalkomanię, w której dominuje brudny fotel, i coś w rodzaju trzeszczenia. Teraz kazuar robi krok w przód i przyjmuje jeszcze ostrzejszy wyraz twarzy, wygląd okularów, które dosiadły bezgranicznej pedanterii. Kazuar żyje w Australii, jest tchórzliwy i odważny jednocześnie, dozorcy wchodzą do jego klatki w wysokich skórzanych butach i z miotaczem ognia w ręku. Kiedy kazuar przestaje 90 przerażająco biegać wokół garnka z otrębami, który mu przynoszą, i skokami wielbłąda sadzi do dozorcy, temu ostatniemu nie pozostaje nic innego jak użyć miotacza ognia. Cóż wtedy widzimy: spowity w rzekę ognia, wszystkie pióra w płomieniach, kazuar robi parę ostatnich kroków, wybuchając ohydnym wrzaskiem. Ale jego róg nie pali się: materia z suchej łuski, będąca jego dumą i jego pogardą, rozbłyska zimnym ogniem, zapala się cudownym lazurem, szkarłatem, który przypomina odartą ze skóry pięść, wreszcie ścina się w przejrzystą zieleń, w szmaragd - kamień cienia i nadziei. Kazuar gubi liście, nagła chmura popiołu, a dozorca biegnie, by chciwie przywłaszczyć sobie dopiero co zrodzony drogocenny kamień. Dyrektor ogrodu zoologicznego zawsze z tego korzysta, żeby wszcząć przeciw niemu sprawę o maltretowanie zwierząt i zwolnić go. Cóż więcej powiemy o kazuarze po tym podwójnym nieszczęściu? 91 Rozbijanie się kropel Popatrz, ale leje. Leje bez przerwy, tam na dworze gęsto i szaro, tu przy balkonie kroplami ścinającymi się, twardymi, które robią plaf i rozbijają się z odgłosem klapsa, jedna po drugiej, jedna po drugiej, ohyda. Teraz zjawia się u góry, w ramie okiennej, kropelka, chwilę drży na tle nieba, które rozszczepia ją na tysiąc wygaszonych błysków, rośnie, chwieje się, już ma spaść i nie spada, jeszcze nie spada. Wczepia się wszystkimi pazurami, nie chce się oderwać, i widać, że trzyma się zębami, podczas gdy brzuch jej rośnje, całe kroplisko zwisające majestatycznie i nagle już, już, plaf, nie ma, nic, trochę wilgoci na marmurze. Ale są i takie, co popełniają samobójstwo, poddają się od razu, kiełkują w ramie okna i natychmiast rzucają się w przepaść, mam wrażenie, że widzę wibrację ich skoku, ich nóżki odczepiające się i krzyk, który je upaja w tej nicości spadania i unicestwiania się. Smutne krople, okrągłe, niewinne krople. Do widzenia, krople, do widzenia. 92 Opowiadanie bez morału - Pewien człowiek sprzedawał okrzyki i słowa i nieźle mu się wiodło, chociaż ludzie kwestionowali ceny i żądali zniżek. Człowiek prawie zawsze ustępował i w ten sposób udawało mu się przehandlować wiele krzyków sprzedawców ulicznych, westchnienia, które kupowały starsze rencistki, reklamy, slogany, szyldy, wytarte dowcipy i fałszywe okoliczności. Wreszcie człowiek zrozumiał, że nadeszła godzina, i poprosił o audiencję u tyranika rządzącego krajem, podobnego wszystkim swoim kolegom, który przyjął go w otoczeniu generałów, sekretarzy i filiżaneczek czarnej kawy. - Przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa - powiedział człowiek. - To bardzo ważne, bo na poczekaniu nie przyjdą panu na myśl, a przecież wypada powiedzieć je w krytycznym momencie, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego znaczenia. - Przetłumacz, co powiedział - rozkazał tyranik swemu tłumaczowi. - Mówi po argentyńsku, ekscelencjo. - Po argentyńsku? To dlaczego nic nie zrozumiałem? - Wasza Wysokość doskonale zrozumiał - powiedział człowiek. - Powtarzam, że przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa. 93 Tyranik podniósł się, jak to się praktykuje w takich chwilach, i powstrzymując drżenie rozkazał, aby zaaresztowano człowieka i wrzucono do specjalnego wiezienia, zawsze pod ręką przy tego typu rządach. - Szkoda - powiedział człowiek, gdy go brali. - Rzecz w tym, że będzie pan chciał powiedzieć swoje ostatnie słowa, kiedy nadejdzie chwila, i będzie ich pan potrzebował, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego znaczenia. To, co miałem zamiar panu sprzedać, było dokładnie tym, co będzie pan chciał powiedzieć, tak że nie ma tu mowy o nabieraniu. Ale skoro nie chce pan zawrzeć transakcji, skoro nie pozna pan z góry tych słów, nie będzie pan mógł ich wymówić, kiedy nadejdzie chwila, że będą miały pojawić się po raz pierwszy na pańskich ustach. - Dlaczego miałbym me móc ich wymówić, jeżeli to będą te, które będę chciał powiedzieć? - zapytał tyranik pijąc następną filiżankę kawy. - Bo nie pozwoli panu strach - odparł smutno człowiek. - Bo będzie pan miał sznur na szyi, bo będzie pan w koszuli tylko, drżący ze strachu i zimna, bo zęby będą panu szczękały i nie wydusi pan ani słowa. Kat i świta, wśród której będzie paru z tu obecnych panów, poczekają dla pozoru parę chwil, ale gdy usłyszą tylko jęk przerywany czkawką i błaganiem o przebaczenie (bo to uda się panu bez wysiłku) zniecierpliwią się i powieszą pana. Oburzeni, ludzie ze świty, a przede wszystkim generałowie, otoczyli tyranika prosząc, aby natychmiast wydał rozkaz rozstrzelania owego człowieka. Ale tyranik, blady jak sama śmierć, wykopsał ich i zamknął się z człowiekiem, ażeby jednak kupić od niego swe ostatnie słowa. W tymże czasie generałowie i sekretarze, upokorzeni tym, co ich spotkało, zrobili powstanie i następnego dnia o świcie pojmali tyranika, zaskoczywszy go, gdy zajadał 94 winogrona w swej najulubieńszej gloriecie. Ażeby nie mógł powiedzieć swych ostatnich słów, zastrzelili go na miejscu. Po czym zabrali się do szukania człowieka, który znikł z pałacu, i znaleźli go bez trudu, chodził bowiem po targu sprzedając okrzyki linoskoczkom. Wepchnąwszy go do więziennej karetki, zabrali do twierdzy i zaczęli torturować, żądając, żeby im zdradził, jakie miały być ostatnie słowa tyranika. Ponieważ nie udało im się zmusić go do wyznania, tak go skopali, że umarł. Sprzedawcy uliczni, którzy kupowali od niego okrzyki, w dalszym ciągu wykrzykiwali je po rogach i jeden z tych okrzyków w przyszłości posłużył jako hasło i odzew kontrrewolucji, która wykończyła generałów i sekretarzy. Niektórym przed śmiercią przeszło przez myśl, że w sumie wszystko to było łańcuchem tępych nieporozumień i że słowa i okrzyki w ostateczności mogą być sprzedawane, lecz - jakkolwiek to brzmi absurdalnie - nie mogą być kupowane. I wszyscy pognili, tyranik, człowiek, generałowie i sekretarze, tylko okrzyki od czasu do czasu w dalszym ciągu rozbrzmiewają na rogach ulic. J 95 Linie rąk Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w dalszym ciągu idzie po parkiecie, wspina się na ścianę, na reprodukcje obrazu Bouchera, obrysowując linie pleców kobiety spoczywającej na kanapie, wreszcie przez sufit wychodzi na dach i po piorunochronie schodzi na ulice. Tutaj trudno ją śledzić, bo jest duży ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że po kole wchodzi do autobusu, stojącego na rogu, który teraz jedzie do portu. Tam schodzi po nylonowej pończosze pasażerki o najjaśniejszych włosach, wkracza na wrogie terytoria celne, pełza, czołga się i zygzakuje aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno dojrzeć, tylko szczury idą za nią, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek, którego turbiny już dźwieczą, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z trudem omija główny luk i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha ,syreny zapowiadającej odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce, po czym ześlizguje się do łokcia i ostatnim wysiłkiem chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na kolbie rewolweru. 96 OPOWIEŚCI O KRONOPIACH I FAMACH Pierwsze i zapewne niedookreślone pojawienie się kronopiów, fam i nadziei. Okres mitologiczny Obyczaje fam Otóż wydarzyło się, że pewien fama tańczył treguę i tańczył katalę przed sklepem, w którym pełno było kronopiów i nadziei. Najbardziej irytowało to nadzieje, ponieważ zawsze zabiegają o to, aby famy me tańczyły tregui ani katali tylko esperę, który to taniec znany jest zarówno kronopiom, jak i nadziejom. Famy umyślnie stają przed sklepami, i tym razem fama tańczył treguę i tańczył katalę, żeby zrobić na złość nadziejom. Jedna z nadziei odłożyła na ziemię rybę-flet - albowiem nadzieje, niczym Król Mórz - zawsze występują w towarzystwie ryb-fletów - i wyszła naurągać famie, odzywając się w te słowa: - Fama, nie tańcz no mi tu tregui ani katali przed tym sklepem. Ale fama dalej tańcował i jeszcze się śmiał. Nadzieja zawołała inne nadzieje, a kronopie otoczyły je kołem, żeby patrzeć co będzie. - Fama - powiedziały nadzieje - Nie tańcz tregui ani katali przed tym sklepem. Ale fama tańczył i śmiał się, a wszystko po to, żeby zaszkodzić nadziejom. Wtedy nadzieje napadły na famę i pobiły go. Porzuciły go pod płotem, a fama leżał i pojękiwał, pokrwawiony i smutny. 101 Kronopie, te przedmioty zielone i wilgotne, przybiegły chyłkiem. Otoczyły famę i współczuły mu, powtarzając: - Kronopio kronopio kronopio. A fama rozumiał i jego samotność nie była już taka gorzka. 102 Taniec fam Famy sobie podśpiewują famy podśpiewują i się kręcą - KATALA TREGUA TREGUA ESPERA Famy tańcują w pokoju Gdzie są lampiony i firaneczki tańczą i śpiewają w ten oto sposób - KATALA TREGUA ESPERA TREGUA Dozorcy placów, jak można tak wypuszczać famy, pozwolić, żeby chodziły, gdzie chcą, śpiewały i tańczyły, te famy, żeby śpiewały katalę treguę treguę, i tańczyły treguę esperę treguę, jak można? Gdyby to jeszcze kronopie (te przedmioty zielone, zjeżone i wilgotne) chodziły po ulicach, dałoby się je ominąć, pozdrawiając je krótkim: Buenas salenas kronopie kronopie. No ale famy? 103 Radość kronopia Spotkanie kronopia i famy na wyprzedaży sklepu „La Mondiale". - Dobry wieczór, famo. Tregua katala espera. - Kronopio kronopio? - Kronopio kronopio. - Nici? - Dwie, ale jedną niebieską. Fama patrzy na kronopia. Nie odezwie się, dopóki nie będzie pewien, że jego słowa są właśnie tymi, co należy, a to w obawie, żeby nadzieje, te zawsze czujne lśniące mikroby, nie przemknęły gdzieś w powietrzu i przez jedno pomylone słowo nie zawładnęły dobrotliwym sercem kronopia. - Na dworze leje - mówi kronopio. - Z całego nieba. - Nic się nie martw - mówi fama. - Pojedziemy autem. Moim. Zęby osłonić nici. I spogląda w górę, ale nie widać żadnej nadziei, więc oddycha zadowolony. W dodatku lubi patrzeć na wzruszającą radość kronopia, który tuli do piersi obie nici - jedną niebieską - i niespokojnie czeka, aż fama zaprosi go do auta. 104 Smutek kronopia Wychodząc z Luna Parku, kronopio widzi, że jego zegarek się spóźnia, że jego zegarek się spóźnia, że jego zegarek. Smutek kronopia wobec tłumu fam idących w górę ulicą Corrientes o godzinie jedenastej dwadzieścia, podczas gdy on, przedmiot zielony i wilgotny, idzie o jedenastej piętnaście. Medytacje kronopia: Jest późno, ale mniej późno dla mnie niż dla fam, dla fam jest o pięć minut później, przyjdą do domu później, położą się później. Mój zegarek ma mniej życia, mniej domu i mniej położyć się. Jestem kronopiem nieszczęśliwym i wilgotnym". Kronopio, pijąc kawę u Richmonda przy ulicy Florida, zwilża grzaneczkę łzami w najlepszym gatunku. 105 II Opowieści o kronopiacb i famach Podróże Kiedy famy podróżują, w następujący sposób spędzają noc w nieznanym mieście: jeden fama idzie do hotelu i starannie sprawdza ceny, gatunek prześcieradeł i kolor dywanów. Drugi udaje się do komisariatu i sporządza inwentarz ruchomości i nieruchomości wszystkich trzech podróżnych, jak również inwentarz zawartości wszystkich walizek. Trzeci fama idzie do szpitala i przepisuje listy lekarzy dyżurnych i ich specjalności. Załatwiwszy te sprawy podróżni spotykają się na największym placu miasta, dzielą się spostrzeżeniami i idą do kawiarni na apentif. Ale przedtem jeszcze biorą się za ręce i tańczą w kółko, który to taniec nosi nazwę „wesołość fam". Kiedy kronopie, te przedmioty zielone, zjeżone, wilgotne, wybierają się w podróż, hotele są pełne, pociągi już odeszły, leje jak z cebra, a taksówki albo nie chcą ich zabierać, albo każą sobie słono płacić. Kronopie nie zniechęcają się, bo są przekonane, że takie rzeczy zdarzają się wszystkim, a idąc spać mówią jeden do drugiego: „Piękne miasto, najcudowniejsze miasto". I całą noc śnią, że w mieście są najwspanialsze zabawy, na które są zaproszeni. Nazajutrz wstają uszczęśliwione i tak to właśnie podróżują kronopie. Nadzieje, osiadłe, pozwalają się podróżować przez rzeczy i ludzi i są jak posągi, do których trzeba pojechać, żeby je obejrzeć, bo one się nie fatygują. 109 Zachowywanie wspomnień Famy, aby zachować wspomnienia, balsamują je w sposób następujący: przytwierdziwszy wspomnienie przy pomocy włosów i znaków, od stóp do głów owijają je w czarne prześcieradło i ustawiają pionowo pod ścianą salonu z kartonikiem: „Wycieczka do Quilmes" albo „Frank Sinatra". Natomiast kronopie, te stworzonka letnie i nieporządne, rozrzucają wspomnienia po domu pośród okrzyków wesołości, a same łażą między nimi, a kiedy się na nie natkną, głaszczą je pieszczotliwie i mówią: „Nie zniszcz mi się tylko" albo: „Uważaj na schodki". A to wszystko dlatego, że domy fam są uporządkowane i ciche, a u kronopiów jest wielki bałagan i trzaskanie drzwiami. Sąsiedzi zawsze skarżą się na kronopiów, zaś famy kręcą głowami wyrozumiale i idą sprawdzić, czy kartoniki są na swoich miejscach. 110 Zegary Pewien fama miał stojący zegar, który nakręcał co tydzień BARDZO UWAŻNIE. Przechodził akurat kro-nopio, zobaczył go, zaczął się śmiać, a wróciwszy do domu wymyślił zegar-karczoch, czyli zegar-karczochę (co można, a nawet trzeba dwojako nazywać). Zegar-karczoch, czyli zegar-karczocha tego kronopia jest karczochem bardzo dobrego gatunku, wsadzonym ogonem do dziury w ścianie. Niezliczone liście karczocha wskazują aktualną godzinę, a ponadto wszystkie godziny, dzięki czemu wystarczy, żeby kronopio urwał listeczek, i już wie, która jest godzina. Ponieważ obrywa je od lewej do prawej, listek zawsze pokazuje właściwą godzinę, a kronopio codziennie zabiera się do zrywania w kółko nowej warstwy listków. Kiedy dojdzie do serca karczocha, już nie może mierzyć czasu i w nie kończącej się fioleto-wiejącej róży środka kronopio znajduje wielkie zadowolenie, zjada ją z oliwą, octem i solą, a do dziury wkłada nowy zegar. 111 Obiad Nie bez wysiłku kronopio doszedł do wynalezienia termometru mierzącego życie. Jest to coś pomiędzy termometrem a topometrem, pomiędzy fiszką informacyjną a curriculum vitae. Na przykład kronopio zaprosił do siebie famę, nadzieję i profesora języków. Używając swojego wynalazku doszedł do wniosku, że fama jest pod-życiem, nadzieja niby- -życiem, zaś profesor języków między-życiem. Co do siebie samego, czuł się z lekka nad-życiem, ale raczej przez poetyczność niż naprawdę. W porze obiadu ów kronopio upajał się rozmową swoich współbiesiadników, bo wszyscy byli przekonani, że mówią o tym samym, a wcale tak nie było. Między-życie operowało abstrakcjami w stylu ducha i sumienia, czego niby- -życie słuchało, jakby padał deszcz - rzecz delikatna sama w sobie. Naturalnie pod-życie co chwila prosiło o par-mezan, a nad-życie dzieliło kurczaka w czterdziestu dwóch taktach, metodą Stanley-Fitzsimmonsa. Po wetach życia pożegnały się i poszły do swoich zajęć, na stole pozostały tylko luźne kawałki śmierci. 112 Chusteczki Pewien fama jest bardzo bogaty i ma służącą. Używa on chusteczki do nosa, którą potem wrzuca do kosza na śmieci. Używa drugie), i do kosza. I tak wali do kosza wszystkie zużyte chusteczki. Jak mu się skończą, kupuje nowe pudełko. Służąca wyjmuje chusteczki i zabiera je dla siebie. Jako że jest bardzo zaskoczona zachowaniem famy, któregoś dnia nie może się powstrzymać i pyta go, czy istotnie chustki są do wyrzucenia. - Idiotko - powiada fama - nie trzeba było się pytać! Od tej pory będziesz prała chustki, a ja zaoszczędzę pieniędzy. 113 Famy założyły fabrykę węży do polewania, zatrudniając rozlicznych kronopiów przy zwijaniu ich i składowaniu. Jak tylko kronopie znalazły się na miejscu - radość nieprzytomna. Były węże zielone, czerwone, niebieskie, żółte i fiołkowe. Były przejrzyste i przy próbowaniu widać było, jak woda przechodzi, a w niej banieczki, a czasami nawet jakiś robak. Kronopie zaczęły wydawać okrzyki i zamiast pracować chciały tańczyć. Famy wpadły w złość i zaraz zastosowały artykuły dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa i dwadzieścia trzy wewnętrznego regulaminu. Zęby takie zdarzenia więcej nie miały miejsca. Jako że famy są nieuważne, kronopie wyczekały na odpowiedni moment i załadowały wielką ilość węży na ciężarówkę. Kiedy spotykały dziewczynkę, ucinały mały kawałek niebieskiego węża i dawały jej, żeby mogła sobie poskakać przez wężankę. Tym sposobem na wszystkich rogach pojawiły się przepiękne przezroczyste niebieskie banieczki z dziewczynką w środku, wyglądającą jak wiewiórka w klatce. Rodzice dziewczynki chcieli odebrać jej węża, żeby podlać ogród, ale okazało się, że przemyślne kronopie ponacinaly je, tak że pocięta na kawałki woda nie służyła do niczego. W końcu zmęczeni rodzice rezygnowali, a dziewczynka szła na róg ulicy i skakała, skakała, skakała. 114 Żółtymi wężami kronopie przyozdobiły różne pomniki, a przy pomocy zielonych porobiły zasadzki na modłę afrykańską, żeby zobaczyć, jak nadzieje będą wpadały jedna po drugiej. Wokół wpadłych nadziei kronopie tańczyły wesoło, zaś nadzieje robiły im gorzkie wyrzuty w następujący sposób: - Okrutne kronopie, krwiożercze, okrutne! Kronopie, które nie życzyły nadziejom nic złego, pomagały im wyleźć i jeszcze im dawały po kawałku czerwonego węża. Tym sposobem nadzieje poszedłszy do domu mogły spełnić swoje największe pragnienie: podlewać zielone ogródki czerwonymi wężami. Famy zamknęły fabrykę i wydały bankiet pełen żałobnych przemówień i lokai, którzy pośród ciężkich westchnień podawali rybę. I nie zaprosiły ani jednego kronopia i tylko te nadzieje, które nie powpadały w zasadzkę, bowiem tamte nie oddały czerwonych węży i famy z tymi nadziejami miały na pieńku. 115 Filantropia Famom zdarzają się nader wspaniałomyślne gesty, na przykład: gdy fama spotyka biedną upadłą nadzieje u stóp palmy kokosowej, zabiera ją do swego automobilu, wiezie do siebie, forsownie ją odżywia i dostarcza rozrywek tak długo, aż nadzieja nabierze sił i odważy się po raz drugi wdrapać na palmę kokosową. To wykonawszy fama czuje się bardzo szlachetny i rzeczywiście jest szlachetny, tyle że nie przychodzi mu do głowy, że za parę dni nadzieja znów będzie leżała u stóp palmy. Podczas gdy nadzieja znowu leży u stóp palmy, fama w swoim klubie czuje się bardzo szlachetny wspominając, jak to pomógł upadłej nadziei. Kronopie nie są wielkoduszne z zasady. Przechodzą mimo czegoś równie wzruszającego jak biedna nadzieja, pozbawiona nadziei, że uda się jej znowu wdrapać na palmę. Kronopie wcale na nią nie patrzą, zajęte śledzeniem nitki babiego lata. Z tego typu istotami nie można w sposób rozsądny oddawać się dobroczynności, dlatego też w towarzystwach dobroczynnych władze składają się wyłącznie z fam, zaś bibliotekarką jest nadzieja (obie nogi w gipsie po ostatnim upadku). 116 Śpiew kronopiów Kiedy kronopie śpiewają swoje ulubione piosenki, podniecają się tak dalece, że często dają się przejeżdżać ciężarówkom i cyklistom, spadają z okien, gubią to, co mają w kieszeniach, do świadomości, którego dziś mamy, włącznie. Kiedy kronopio śpiewa, nadzieje i famy przybywają, by go słuchać, jakkolwiek nie bardzo rozumieją jego ekstazę i przeważnie się gorszą. W środku pieśni kronopio wznosi łapki, tak jakby podtrzymywał słońce, jakby niebo było tacą, zaś słońce głową Jana Chrzciciela, wobec czego śpiew kronopia jest nagą Salonie tańczącą dla fam i nadziei, które stoją wokół z porozdziawianymi gębami, zastanawiając się, czy ksiądz proboszcz, czy wypada. Ale jako że w gruncie rzeczy są poczciwe (famy są dobre, a nadzieje głupawe), kończy się tym, że klaszczą kronopiowi, który nagle przytomnieje zaskoczony, rozgląda się dokoła i także zaczyna bić brawo, biedaczek. 117 Malutki kronopio szukał klucza do furtki od ulicy w szufladce w nocnym stoliku, w nocnym stoliku w sypialnym, w sypialnym, w domu, w domu przy ulicy. Tu musiał się zatrzymać, bowiem żeby wyjść na ulice, potrzebował klucza do furtki. 118 Wąska pełna łyżeczka Pewien fama wykrył, że cnota jest mikrobem okrągłym, posiadającym wiele nóżek. Natychmiast podał pełną łyżeczkę cnót swojej teściowej. Rezultat okazał się straszliwy; wyżej wymieniona dama zrezygnowała ze swoich złośliwych komentarzy, założyła klub dla zagubionych alpinistów i przez niecałe dwa miesiące prowadziła się w sposób tak przykładny, że wady jej córki, do tej chwili niezauważalne, przesunęły się na pierwszy plan ku wielkiemu zaskoczeniu i zdumieniu famy. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko podać łyżeczkę cnót żonie, która opuściła go tejże nocy, zarzucając mu, że jest chamem, że nic nie znaczy i jest całkowicie różny od archetypów moralnych, które skrząc się majaczą przed jej oczami. Fama przemyślał całą rzecz i na zakończenie zażył pełną flaszkę cnót. Ale mimo to jest sam i smutny. Kiedy mija na ulicy teściową lub żonę, kłaniają się sobie z szacunkiem, ale z daleka. Nawet nie ośmielają się zamienić słowa, taka jest perfekcja każdego z nich i lęk, aby się nie zarazić. 119 Zdjęcie jtysdo porósżine Pewien kronopio idzie otworzyć bramę, ale wkładając rękę do kieszeni, żeby wyjąć klucz, wyjmuje pudełko zapałek, wobec czego ów kronopio zaczyna się troskać i myśli, że jeżeli zamiast klucza znalazł zapałki, może - o zgrozo - cały świat się przemieścił, i jeżeli zapałki są tam, gdzie miał być klucz, może portmonetka będzie pełna zapałek, cukierniczka pieniędzy, pianino cukru, książka telefoniczna muzyki, szafa pełna abonentów, łóżko pełne ubrań, wazony pełne prześcieradeł, tramwaje pełne róż, pola pełne tramwajów. Tak więc ten kronopio strasznie się denerwuje i biegnie przejrzeć się w lustrze, ale ponieważ lustro jest trochę pochylone, widzi w nim rynienkę na parasole, stojącą przy wejściu, co potwierdza jego przewidywania, więc wybucha płaczem, pada na kolana i składa łapki, sam nie wiedząc dlaczego. Sąsiedzi famy zbierają się naokoło niego i pocieszają go, a również i nadzieje, ale minie wiele godzin, zanim kronopio otrząśnie się z rozpaczy i przyjmie szklaneczkę herbaty, którą dobrze obejrzy, zanim zacznie pić, żeby mu się czasem nie zdarzyło, że zamiast herbaty wypije mrowisko albo książkę Samuela Smilesa. 120 Eugenika Bywa, że kronopie nie chcą mieć dzieci, ponieważ pierwszą rzeczą, do której się zabiera dopiero co urodzony kronopio - to wymyślanie ojcu, bowiem niejasno widzi w nim sumę nieszczęść, które kiedyś i na niego spadną. Z tych powodów kronopie w celu zapładniania żon uciekają się do fam, zawsze gotowych do tych usług, chcą bowiem uchodzić za istoty lubieżne. Poza tym myślą, że w ten sposób podkopują wyższość moralną kronopiów, w czym się mylą całkowicie, bo kronopie wychowują dzieci na swój sposób i w parę tygodni pozbawiają je jakiegokolwiek podobieństwa do fam. 121 Wiaraifiiltauki Pewna nadzieja wierzyła w fizjonomikę, w podział na zadartonosych, o twarzach rybich, takich, co łapią powietrze, żółtych, o wielkich brwiach, o intelektualnym wyglądzie i tak dalej. Zdecydowana definitywnie sklasyfikować te grupy, zaczęła robić długie spisy znajomych, których dzieliła według wyżej wymienionych grup. Zabrała się potem do pierwszej grupy, na którą składało się ośmiu zadartonosych, i ze zdziwieniem zobaczyła, że w istocie tych chłopców można podzielić na trzy podgrupy, a mianowicie: zadartonosych z wąsami, zadartonosych o typie bokserskim i zadartonosych o typie posługaczy ministerialnych. Zaledwie podzieliła ich na te podgrupy (w kawiarni Paulisty przy ulicy San Martin, gdzie ich zgromadziła z wielkim trudem i z niemałą ilością dobrze zamrożonego mazagranu), zdała sobie sprawę, że pierwsza podgrupa nie jest jednolita, bowiem dwóch spośród wąsatych zadartonosych należy do grupy świnkowatych, podczas gdy pozostały jest bez wątpliwości zadartonosym o kroju japońskim. Odstawiwszy go na bok przy pomocy pysznej kanapki z anchois i jajkiem na twardo, zorganizowała podgrupę dwóch świnkowatych i już miała wpisać ich do swojej książeczki z pracami naukowymi, kiedy jeden ze świnkowatych popatrzył w jedną stronę, 122 zaś drugi w drugą, w rezultacie czego tak nadzieja, jak i pozostali mogli przekonać się, że podczas gdy pierwszy jest bez wątpliwości zadartonosym okrągłogłowym, drugi ma czaszkę nadającą się raczej do wieszania na niej kapelusza niźli do nakładania go na nią. W ten to sposób rozpadła się jej podpodgrupa, a o reszcie szkoda mówić, bo pozostałe osobniki z mazagranu przerzuciły się na przepalankę, i jedynym, do czego wydawały się podobne w tej sytuacji, to do twardego postanowienia, żeby urżnąć się na rachunek nadziei. 123 Zakłócenia w instytucjach użyteczności publicznej Popatrz tylko, co się wyprawia, jeżeli zaufać kronopiom. Zaledwie mianowano takiego dyrektorem generalnym Radia, wezwał paru tłumaczy z ulicy San Martin i kazał im przetłumaczyć wszystkie teksty, ogłoszenia i piosenki na rumuński, język mało popularny w Argentynie. O ósmej rano famy zaczęły otwierać odbiorniki, chcąc usłyszeć wiadomości oraz reklamy genialnych proszków od bólu głowy Geniol i wyborowej margaryny marki chwast, najlepszej do pieczenia ciast. No i usłyszały, tyle że po rumuńsku, tak że zrozumiały tylko nazwę produktu. Głęboko zdumione, poczęły potrząsać odbiornikami, ale w dalszym ciągu wszystko leciało po rumuńsku, włącznie do tanga „Tej nocy się upiję", zaś telefony z pretensjami do dyrekcji radia przyjmowała panienka, która, po rumuńsku odpowiadając na hałaśliwe zażalenia, jeszcze przyczyniała się do powiększenia ogólnego burdelu. Usłyszawszy, co się stało, Delegat Rządu kazał rozstrzelać kronopia, który w ten sposób zbezcześcił narodowe tradycje. Na nieszczęście pluton egzekucyjny składał się z kronopiów odsługujących wojsko, więc zamiast strzelać do eks-Generalnego Dyrektora strzelił w tłum 124 zebrany na placu de Mayo, i to tak celnie, że położył trupem sześciu wyższych oficerów marynarki i jednego aptekarza. Wezwano na pomoc pluton fam, kronopio został prawidłowo rozstrzelany (co mu się należało), zaś na jego miejsce wyznaczono famę, dystyngowanego autora ludowych piosenek oraz rozprawy na temat szarych komórek. Ów fama przywrócił narodowy język w radiotelefonii, ale oto co się stało: famy straciły zaufanie i prawie nie otwierały odbiorników. Wiele z nich, pesymistów z natury, nabyło słowniki i podręczniki do nauki rumuńskiego, jak również życiorysy króla Karola i pani Lupescu. Niezależnie od wściekłości władz, rumuński stał się modny, zaś na grób kronopia ukradkiem przemykały się delegacje pozostawiające łzy i bileciki wypełnione nazwiskami znanymi w Bukareszcie, mieście filatelistów i zamachów. 125 Zachowuj się jak u siebie w domu Pewna nadzieja wybudowała sobie dom i wmurowała kafelek, który mówił: Błogosławieni, którzy wstępują w te progi. Pewien fama wybudował sobie dom i w ogóle nie dał do niego kafelków. Pewien kronopio wybudował sobie dom i według zwyczaju wmurował w progu wiele kafli, które albo kupił, albo nawet specjalnie kazał zrobić. Były one wmurowane tak, żeby można je było czytać po kolei. Na pierwszym było: Błogosławieni, którzy wstępują w te progi. Na drugim: Domek jest mały, za to serce wielkie. Na trzecim: Gość w dom, Bóg w dom. Na czwartym: Czym chata bogata, tym rada. Na piątym: Ten napis anuluje wszystkie poprzednie. Won, pętaku! 126 Pewien kronopio kończy medycynę i otwiera sobie gabinet przy ulicy Santiago del Estero. Natychmiast pojawia się chory i zaczyna opowiadać mu o tym, co go boli i jak to w nocy nie sypia, a w dzień nie jada. - Kup wielki bukiet róż - powiada kronopio. Chory wycofuje się zaskoczony, ale kupuje bukiet i natychmiast zostaje uzdrowiony. Pełen wdzięczności pojawia się u kronopia i poza honorarium wręcza mu - atencja pełna delikatności - przepiękny bukiet róż. Natychmiast po jego odejściu kronopio zapada na zdrowiu, wszystko go boli, w nocy przestaje spać, a w dzień me może jeść. 127 Poszczególne i ogólne Pewien kronopio wyszedł na balkon, żeby sobie umyć zęby, ale dawszy się ogarnąć jakiejś wielkiej szczęśliwości na widok porannego słońca i przecudnych chmur, zbytnio ścisnął tubkę pasty, z której zaczęła wydobywać się długa, różowa wstęga. Pokrywszy szczotkę prawdziwą górą pasty, kronopio zorientował się, że jeszcze ma jej bardzo dużo, wobec czego zaczął potrząsać tubą i flaczki różowej pasty spadały z balkonu na ulicę, gdzie zebrały się famy, ażeby omówić zmiany w zarządzie miejskim. Flaczki różowej pasty spadały na kapelusze fam, podczas gdy na górze pełen radości kronopio wyśpiewywał czyszcząc sobie zęby. Famy oburzyły się na równie niewiarygodną bezmyślność kronopia i postanowiły wyznaczyć delegację, ażeby go natychmiast zwymyślała, wobec czego delegacja składająca się z trzech fam poszła na górę do kronopia i zwróciła mu uwagę w następujących słowach: - Kronopio, zniszczyłeś nam kapelusze. Musisz zapłacić za szkodę. Po czym o wiele dosadniej: - Kronopio! To zgroza tak marnować pastę do zębów! 128 Badacze Trzech kronopiów i jeden fama łączą się speleologiczme, ażeby odnaleźć podskórne źródła pewnego źródła. U wejścia do pewnej groty kronopio schodzi, przytrzymywany przez innych, niosąc na plecach pakiecik ze swoimi ulubionymi kanapkami (z serem). Dwóch kronopiów-windziarzy pomaga mu w powolnym opuszczaniu się, zaś fama spisuje w wielkim zeszycie szczegóły ekspedycji. Niedługo pojawia się pierwszy komunikat od kronopia: wściekły, bo przez pomyłkę dano mu kanapki z szynką. Targa linką i żąda, żeby go wyciągnąć. Kronopie-windziarze naradzają się zafrasowani, zaś fama prostuje się w całej swojej straszliwej postaci i mówi: NIE, tak gwałtownie, że kronopie rzucają linę i pospieszają go uspokoić. Tymczasem nadchodzi drugi komunikat, bowiem kronopio zleciał dokładnie w miejsce źródeł źródła, skąd donosi, że wszystko jak najgorzej; pośród wymysłów i łez informuje, że wszystkie kanapki są z szynką, że im więcej się w nich rozgląda, tym bardziej są z samą szynką i ani jednej z serem. 129 WychoWInie księcia Kronopie prawie nigdy nie mają dzieci, ale jeżeli miewają, tracą głowy i dzieją się rzeczy niezwykłe. Na przykład: gdy kronopio ma syna, natychmiast ogarnia go ocudowienie i jest przekonany, że jego syn jest piorunochronem piękności, że w jego żyłach płynie cała chemia, z tu i tam porozrzucanymi wysepkami pełnymi sztuk pięknych, poezji i urbanistyki. Taki kronopio nie jest w stanie patrzeć na swego syna, żeby nie pochylić się przed nim głęboko i nie wygłaszać przemówień wyrażających uszanowanie i hołd. Syn, zgodnie z normalnym biegiem rzeczy, nienawidzi go z całego serca. Kiedy wchodzi w wiek szkolny, ojciec zapisuje go do pierwszej klasy, gdzie dzieciak dobrze się bawi wśród innych małych kronopiów, fam i nadziei. Ale humor psuje mu się koło południa, bo wie, że pod szkołą będzie na niego czekał ojciec, który na jego widok wzniesie do góry ręce i powie na przykład: Dzień dobry-bry, kronopio kronopio, najcudowniejszy, najlepszy, najróżowszy, najudańszy, najszanowniejszy i najpilniejszy ze wszystkich synów! - z czego famy i nadzieje jr. będą się skręcać ze śmiechu na brzegu chodnika. 130 Więc mały kronopio nienawidzi uparcie swojego ojca i w końcu pomiędzy pierwszą komunią a służbą wojskową zawsze wytnie mu jakiś paskudny numer. Ale kronopie nie cierpią z tego powodu, ponieważ w swoim czasie one także nienawidziły swych ojców tak dalece, że nienawiść ta wydawała się niemal synonimem wolności i szerokiego świata. 131 Przyklej znaczek w prawym górnym rogu Pewien fama i pewien kronopio żyją w wielkiej przyjaźni i razem chodzą na pocztę wysyłać listy do swych małżonek, które podróżują po Norwegu dzięki uprzejmości firmy Thos. Cook & Syn. Fama zręcznie przykleja swoje znaczki, uderzając je następnie lekko pięścią, żeby lepiej się trzymały, ale kronopio rozdziera się na cały głos budząc przestrach urzędników i z dziką wściekłością oznajmia, że obrazki na znaczkach są ohydne, w złym guście i że nikt go nie zmusi, żeby prostytuował swoje miłosne listy matrymonialne tak paskudnymi smutasami. Fama czuje się bardzo zażenowany, bo już przykleił swoje znaczki, ale ponieważ bardzo się przyjaźni z kronopiem, chciałby się jakoś z nim solidaryzować i ryzykuje stwierdzenie, że faktycznie obrazek na znaczku za dwadzieścia centów jest dość wulgarny i oklepany, natomiast ten za jednego peso ma kolor osadu zmąconego wina. Jednak nic nie jest w stanie uspokoić kronopia, który wymachuje listem i poucza urzędników, którzy patrzą na niego zdumieni. Przybiega dyrektor poczty i zaledwie w dwadzieścia sekund później kronopio jest już na ulicy z listem w ręku i wielkim smutkiem w duszy. Fama, który 132 ukradkiem wrzucił już swój do skrzynki, podchodzi, by go podnieść na duchu, i mówi: - Na szczęście nasze żony podróżują razem, a w moim liście donoszę, że u ciebie wszystko w porządku, tak że twoja małżonka dowie się wszystkiego od mojej. 133 Depesze Pewna nadzieja wymieniła ze swą siostrą następujące depesze, z miejscowości Ramos Mejia do Yiedmy: ZAPOMNIAŁAŚ SIEMIĘ KANAREK STOP IDIOTKA STOP INEZ. SAMA IDIOTKA STOP MAM ZAPASOWE STOP EMMA. Trzy telegramy kronopiów: 1. NIESPODZIEWANIE POMYLONY POCIĄG STOP ZAMIAST SIÓDMA DWANAŚCIE WZIĄŁEM ÓSMA DWADZIE-, ŚCIA CZTERY STOP JESTEM MIEJSCE DZIWACZNE STOP PONURAKI LICZĄ ZNACZKI STOP MIEJSCOWOŚĆ WYSOCE PRZYGNĘBIAJĄCA STOP WĄTPIĘ CZY PRZYJMĄ TELEGRAM STOP PEWNIE ZAPADNĘ NA ZDROWIU STOP MÓWIŁEM NIE JEŹDZIĆ BEZ GRZAŁKA STOP ZGNĘBIONY SIADAM SCHODEK CZEKAĆ POWROTNY POCIĄG STOP ARTUR. 2. NIE STOP CZTERY PESOS SZEŚĆDZIESIĄT ALBO NIC STOP JEŻELI CI SPRZEDADZĄ TANIEJ KUP DWIE PARY STOP JEDNĄ GŁADKĄ A DRUGĄ W PASKI. 3. SPOTKAŁEM CIOTKĘ ESTHER WE ŁZACH ŻÓŁW CHORY STOP TRUJĄCY KORZEŃ ALBO ZGNIŁY SER STOP ŻÓŁWIE ZWIERZĘTA DELIKATNE STOP TROCHĘ PRZY-GŁUPIE STOP NIE ODRÓŻNIAJĄ STOP SZKODA. 134 Oto ich prawdziwe historie Lew i kronopio Pewien kronopio na pustyni spotyka lwa i wywiązuje się następujący dialog: Lew: Zjem cię. Kronopio (przerażony, ale z godnością): Trudno. Lew: O, co to, to nie! Żadnych męczenników. Jedno z dwojga: albo płacz, albo ruszaj do walki, bo tak nie mogę cię zjeść. No prędzej, czekam. Nic nie mówisz? Kronopio: nie mówi nic, więc Lew jest zmieszany, ale po chwili coś mu przychodzi do głowy. Lew: Na szczęście mam w lewej łapie drzazgę, która mnie cholernie narywa. Wyjmij mi ją, to ci przebaczę. Kronopio wyjmuje mu drzazgę, zaś Lew odchodzi mrucząc niechętnie: - Dzięki, Androklesie. >,• Kondor i kronopio Niby piorun spada kondor na kronopia, który przechodzi przez Tinogastę. Kondor dociska go do granitowej ściany i z wielkim ożywieniem mówi, co następuje: 135 Kondor: Odważ się powiedzieć, że nie jestem przepiękny. K r o n o p i o: Jesteś najpiękniejszym ptakiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Kondor: Więcej. Kr o n o p i o: Jesteś piękniejszy od rajskiego ptaka. Kondor: Odważ się powiedzieć, że nie latam wysoko. K r o n o p i o: Latasz na zawrotnych wysokościach i jesteś całkowicie ponaddźwiękowy i stratosferyczny. Kondor: Odważ się powiedzieć, że śmierdzę. Kro n o p i o: Pachniesz piękniej niż cały litr wody kolońskiej Johann-Maria Farma. Kondor: Gówniarz. Nie daje najmniejszej możliwości, żeby go rozdziobać. Kwiat i kronopio Pewien kronopio znajduje na polu samotny kwiat. Już już ma go zerwać, kiedy przychodzi mu na myśl, że jest to niepotrzebne okrucieństwo, więc klęka obok niego i zaczyna wesoło z nim igrać, a mianowicie: głaszcze płatki, dmucha na niego, żeby tańczył, bzyczy jak pszczoła, wącha go, po czym kładzie się pod nim i zasypia w spokoju. Kwiat myśli: „On jest jak kwiat". Fama i eukaliptus Pewien fama chodzi sobie po lesie i choć nie potrzeba mu nic na podpałkę, pożądliwie spogląda na wszystkie drzewa. Drzewa mają wielkiego stracha, bo znają zwyczaje 136 fam, więc obawiają się najgorszego. Na samym środku rośnie przepiękny eukaliptus; na jego widok fama wydaje okrzyk radości i tańczy wokół wzburzonego eukaliptusa wołając: - Antyseptyczne listki, zdrowa zima, szczyt higieny. Wyciąga siekierę i na nic nie bacząc wali w brzuch eukaliptusa. Eukaliptus śmiertelnie ranny wydaje jęk, zaś mnę drzewa słyszą, jak wśród westchnień mruczy: - I pomyśleć, że ten kretyn po prostu mógł kupić sobie pastylki Yalda. Żółwie i kronopie Faktem jest, że żółwie są wielkimi zwolennikami szybkości. Nadzieje to wiedzą, ale się nie przejmują. Famy to wiedzą i śmieją się. Kronopie to wiedzą i za każdym razem, kiedy spotykają żółwia, wyjmują pudełko z pastelami i na okrągłej tarczy żółwia rysują jaskółeczkę. Spis treści INSTRUKCJE ............................................................................... 5 Jak płakać INSTRUKCJA ...................................................................... 9 Jak śpiewać INSTRUKCJA ................................................................... 10 Jak się bać INSTRUKCJA-PRZYKŁAD .................................................. 11 Jak rozumieć trzy sławne obrazy INSTRUKCJA .............................. 13 M ilość niebiańska i milos'ć ziemska Tycjana ........................................... 13 Dama z jednorożcem Rafaela ................................................................ 14 Portret Henryka Ósmego Holbeina ....................................................... 15 Jak należy tępić mrówki w Rzymie INSTRUKCJA .......................... 17 Wchodzenie po schodach INSTRUKCJA ........................................... 19 Wstęp do przepisów na temat nakręcania zegarka ......................... 21 Jak nakręcać zegarek INSTRUKCJA ................................................... 22 NIECODZIENNE ZAJĘCIA .................................................... 23 Pozory ................................................................................................... 25 Etykieta i protokół .............................................................................. 30 Poczta, telegraf, telefon ...................................................................... 32 Zgubienie i odnalezienie włosa .......................................................... 34 Ciotka w tarapatach ............................................................................ 37 Ciotka wytłumaczona lub nie ............................................................ 39 Usadzanie tygrysów ............................................................................ 41 Zachowanie na veloriach ..................................................................... 44 MASA PLASTYCZNA ................................................................ 51 Prace biurowe ....................................................................................... 53 Cudowne zajęcia .................................................................................. 55 Zakaz wprowadzania rowerów ........................................................... 57 Zachowanie się luster na Wyspie Wielkanocnej .............................. 59 139 Możliwości abstrakcji .......................................................................... 60 Codzienna gazeta ................................................................................. 63 Mata historia mająca zilustrować niestałość stałości, w której wyobrażamy sobie, że żyjemy, albo że reguły mogłyby ustąpić wyjątkom, przypadkom i nieprawdopodobieństwom, i tum cię czekał ................................. 64 Koniec końca świata ............................................................................ 67 Bezgłowie .............................................................................................. 70 Szkic snu ............................................................................................... 72 Co słychać, Lopez ............................................................................... 74 Geografie .............................................................................................. 76 Krok w przód i krok w tył ................................................................ 78 Historia prawdziwa ............................................................................. 79 Historia z miękkim niedźwiedziem .................................................. 80 Projekt kilimu ..................................................................v.................. 81 Właściciel fotela ................................................................................... 82 Uczony z dziurą w pamięci ............................................................... 84 Plan poematu ....................................................................................... 85 Wielbłąd uznany za niepożądanego .................................................. 87 Przemowa niedźwiedzia ...................................................................... 88 Portret kazuara .................................................................................... 90 Rozbijanie się kropel ........................................................................... 92 Opowiadanie bez morału .................................................................... 93 Linie rąk ................................................................................................ 96 OPOWIEŚCI O KRONOPIACH I FAMACH ..................... 97 I Pierwsze i zapewne niedookreślone pojawienie się kronopiów, fam i nadziei. Okres mitologiczny ........................................................................... 99 Obyczaje fam ....................................................................................... 101 Taniec fam ........................................................................................... 103 Radość kronopia .................................................................................. 104 Smutek kronopia ................................................................................. 105 II Opowieści o kronopiach i famach ........................................................ 107 Podróże ................................................................................................. 109 Zachowywanie wspomnień ................................................................. 110 Zegary ................................................................................................... 111 Obiad .................................................................................................... 112 Chusteczki ............................................................................................ 113 Handel ................................................................................................... 114 Filantropia ............................................................................................ 116 140 Śpiew kronopiów ................................................................................. 117 Historyjka ............................................................................................. 118 Wąska pełna łyżeczka .......................................................................... 119 Zdjęcie wyszło poruszone .................................................................. 120 Eugenika ............................................................................................... 121 Wiara w nauki ...................................................................................... 122 Zakłócenia w instytucjach użyteczności publicznej ........................ 124 Zachowuj się jak u siebie w domu .................................................... 126 Terapie .................................................................................................. 127 Poszczególne i ogólne ........................................................................ 128 Badacze ................................................................................................. 129 Wychowanie księcia ............................................................................. 130 Przyklej znaczek w prawym górnym rogu ...................................... 132 Depesze ................................................................................................. 134 Oto ich prawdziwe historie ............................................................... 135 Lew i kronopio .................................................................................... 135 Kondor i kronopio ................................................................................ 135 Kwiat i kronopio .................................................................................. 136 Fama i eukaliptus ................................................................................. 136 Żółwie i kronopie ................................................................................. 137 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa tel. (0-22) 8277236, 6295083 e-mail: info@muza.com.pl Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Skład i łamanie: MAGKAI- s.c., Bydgoszcz Przygotowanie do druku: P.U.P. ARSPOI., Bydgoszcz Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA, Łódź l