W blaskach gwiazdy betlejemskiej Opowiadania dla starszych dzieci Tom Całość w 2 tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z "Wydawnictwa Księży Marianów", Warszawa 1989 Pisała Katarzyna Jurczyk. Korekty dokonali St. Makowski i L. Więckowska Jak uczcić narodzenie Pana Jezusa? Indro Montanelli, redaktor włoskiego dziennika "II Giornale" wychodzącego w Mediolanie, otrzymał na tydzień przed Bożym Narodzeniem następujący list: "Kochany Panie Redaktorze, Jesteśmy uczniami klasy VIA w mieście Mortara. Pod kierunkiem naszej nauczycielki języka włoskiego korzystamy z wiadomości zawartych w Pańskim dzienniku. Teraz, w okresie Bożego Narodzenia, zamierzamy zbierać wiadomości o dobrych wydarzeniach mających miejsce na świecie. Chcemy powycinać je z gazet i zawiesić na choince naszej klasy razem z różnokolorowymi bombkami. Na początku sprawa wydawała się dość łatwa, ale po paru dniach okazało się, że to tylko pozory. Olbrzymia większość przytaczanych w gazetach faktów i wydarzeń, to zabójstwa, kradzieże, zamachy i różne nieszczęśliwe wypadki. Czyż to możliwe, by nasz wielki świat, zamieszkały przez miliony ludzi miał do przekazania tylko smutne wiadomości? Czyżby świat stał się aż tak zły? Nie chcąc rezygnować z naszych poszukiwań postanowiliśmy zwrócić się do Pana, Kochany Redaktorze, z prośbą, by nam pomógł i zechciał podać w swym dzienniku trochę pozytywnych wiadomości. Dzięki temu nasza choinka stanie się trochę piękniejsza, a my uwierzymy, że świat nie jest taki zły, jak o nim piszą. Z góry dziękujemy i przesyłamy najlepsze życzenia na Boże Narodzenie. Uczniowie VIA w Mortara" A oto odpowiedź redaktora: "Kochane dzieci! Najlepszą wiadomością, jaką mogę wydrukować w moim dzienniku, jest wasz piękny i pochodzący z dobrego serca list. Niestety, musicie pogodzić się z faktem, że ludzie niechętnie czytają o czynach dobrych i szlachetnych, wolą skandale i wszelkiego rodzaju brudy. Dziennik, jeśli nie chce zbankrutować, musi uwzględniać te gusty. Podam wam przykład: jeśli wychodząc z domu spotkam ubogiego i dam kilkaset lirów, żaden dziennik nie poda tego faktu do wiadomości. Jeśli natomiast wezmę kija i połamię mu kości, chętnie i obszernie opiszą to wszystkie gazety. Dlatego mój dziadek wciąż mi powtarzał: postępuj zawsze tak, aby twoje nazwisko nigdy nie znalazło się na szpaltach gazet. Wiem, że to niedobrze. Powinno być przeciwnie. Ale ja sam nie dam rady zmienić świata i reguł, według których on postępuje. Stąd, kochane dzieci, musicie się pogodzić, że jedyną nagrodą dobrego postępowania jest ciche zadowolenie, że idziecie za głosem sumienia i przykazań Bożych. Indro Montanelli" To, co nie udało się włoskim dzieciom i dziennikarzowi, my spróbujemy uczynić w tej książce. Chcemy wam przekazać szereg opowiadań, głównie z życia dzieci, o dobrych i pięknych czynach. Niektóre z tych opowiadań są fikcją literacką, ale wiele jest wziętych również z życia. Prawie wszystkie związane są z Bożym Narodzeniem i opisują, jak przeżywają to święto dzieci w różnych krajach świata: w Japonii, Polsce, Włoszech, Niemczech, Anglii, Ameryce, w gorącej Afryce i na mroźnych terenach blisko bieguna północnego. Czy to przedsięwzięcie udało się nam lepiej niż dzieciom włoskim, sami osądzicie po przeczytaniu tej książki. Chcąc pięknie przeżyć święta Bożego Narodzenia, nie wystarczy - sami o tym dobrze wiecie - podziwiać dobre czyny innych dzieci barwnie opisane w książce. Najmniejszy wasz własny dobry uczynek ma większą wartość dla was niż wielkie, bohaterskie wydarzenia, ale tylko przeczytane i przeżyte w wyobraźni. Najczęstszym dobrym uczynkiem w okresie świątecznym jest zrobienie komuś podarunku. Zwykle myślimy o otrzymywaniu podarunków, a nie o ich dawaniu. Tymczasem Pan Jezus powiedział, że jest rzeczą bardziej radosną, piękniejszą dawać niż brać. Tak przynajmniej winno być w życiu dobrego dziecka Bożego. Przytoczmy dziecinny i trochę śmieszny przykład. Mała dziewczynka modli się: Jezu, dziś ćwiczę kolędę. Chcę ją Ci zaśpiewać jako podarunek na Boże Narodzenie, ale teraz nie słuchaj jej jeszcze, bo to ma być niespodzianka. Piękna jest myśl, by Panu Jezusowi zrobić jakiś podarunek z wdzięczności za to, że przyszedł do nas jako małe dziecko w stajence betlejemskiej. Ale wy jako starsze znajdziecie inne dary niż ta mała dziewczynka. Wy możecie ofiarować Mu waszą dobrą spowiedź, Komunię świętą czy odwiedzenie Go w kościele, od czasu do czasu, również poza niedzielną Mszą świętą. Czy pamiętaliście o tym? Piękną rzeczą jest również zrobienie podarunku choćby maleńkiego swoim bliskim z rodziny, a jeszcze piękniejszą jakiemuś ubogiemu dziecku, obojętnie czy znajomemu, czy z dalekich krajów misyjnych. Pan Jezus powiedział: Coście uczynili jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili. ks. Stanisław Klimaszewski Mic Narodzenie Pana Jezusa W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. Lecz anioł rzekł do nich: - Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie. I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępców niebieskich, które wielbiły Boga słowami: - Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania. Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: - Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił. Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane. Ewangelia według świętego Łukasza 2, 1_#20 Mędrcy ze Wschodu Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mądrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: - Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem Jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać Mu pokłon. Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: - W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: "A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela". Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytywał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: - Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie, donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłom. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. Ewangelia według świętego Mateusza 2, 1_#12 Noc Bożego Narodzenia W piątym roku mego życia miałam wielkie zmartwienie. Nie wiem nawet, czy od tego czasu doznałam kiedy większego. Było to wtedy, kiedy umarła moja babcia. Dotąd siadywała codziennie w kącie sofy w swoim pokoju i opowiadała legendy. Nie pamiętam jej inaczej, jak siedzącą i opowiadającą od rana do wieczora, a my, dzieci, siedziałyśmy wokół niej i słuchałyśmy. Cudne to było życie. Nie było dzieci, którym by się tak dobrze powodziło, jak nam. Ja jednak zbyt mało pamiętam moją babcię. Wiem, że miała piękne, kredowobiałe włosy, że chodziła bardzo pochylona i że zawsze cerowała pończochę. Przypominam sobie także, że kiedy skończyła jakąś legendę, miała zwyczaj kłaść rękę na mojej głowie i dodawać: - A to wszystko jest prawdą, jak to, że ja ciebie widzę, a ty mnie. Pamiętam także, że umiała śpiewać piękne pieśni, ale nie śpiewała codziennie. Jedna z tych pieśni była o rycerzu i wodnicy, a zwrotki jej kończyły się słowami: "Wicher tak zimny, wicher tak zimny, od morza dmie i oddali". Potem przypominam sobie jeszcze modlitwę, której mnie nauczyła i jeden wiersz psalmu. Z wszystkich legend, jakie mi opowiadała, mam tylko blade, niejasne wspomnienie. Tylko jedną pamiętam tak dobrze, że mogłabym ją powtórzyć. Jest to krótka opowieść o narodzeniu Chrystusa. To wszystko, co jeszcze teraz pamiętam o mojej babci, oprócz tego, że kiedy odeszła na zawsze, sprawiła nam wielką boleść. Przypominam sobie ranek, gdy sofa opustoszała i kiedy niepodobna było pojąć, w jaki sposób wszystkie godziny dnia nareszcie miną. To pamiętam doskonale. Nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam i to, że nas, dzieci, zaprowadzono, abyśmy ucałowali rękę zmarłej. Bałyśmy się trochę, ale ktoś nam powiedział, że po raz ostatni możemy podziękować babci za wszystkie uciechy, jakie nam sprawiała. Wtedy to wraz z babcią, w długiej, czarnej trumnie odjechały z naszego domu bajki i pieśni, i nigdy więcej już nie wróciły. Wiem także, że coś z życia zniknęło. Tak jakby drzwi zawarły się od całego pięknego świata czarów, w który przedtem dane nam było swobodnie wchodzić i wychodzić. Teraz nie było nikogo, kto umiałby te drzwi otwierać. Przypominam sobie także, że powoli przyzwyczailiśmy się do zabaw lalkami i zabawkami, i do życia takiego, jak innych dzieci, i mogło się nawet zdawać, że nam babci nie brakło i że nie wspominamy jej wcale. Jednak dziś jeszcze, po czterdziestu latach, kiedy gromadzę legendy o Chrystusie opowiadane na Dalekim Wschodzie, powraca do mnie drobna opowieść o narodzeniu Jezusa, którą opowiadała babcia. Pragnę powtórzyć ją raz jeszcze i dołączyć do zbioru. Był wieczór wigilijny. Wszyscy pojechali do kościoła, oprócz mnie i babci. Zdaje mi się, że byłyśmy same w całym domu. Nie mogłyśmy pojechać, bo jedna z nas była za mała, a druga za stara. Było nam smutno, że nie mogłyśmy być na pasterce, słuchać kolęd i patrzeć na światła w szopce. Gdy tak siedziałyśmy samotnie, babcia zaczęła swą opowieść: Żył pewnego razu człowiek - rzekła - który wyszedł w ciemną noc, aby pożyczyć ognia. Chodził od domu do domu i pukał do drzwi. - Ludzie dobrzy, poratujcie mnie! - wołał. - Oto moja żona porodziła Dzieciątko, muszę ogień rozniecić, aby Ją i Maleństwo trochę ogrzać. Była już późna noc, wszyscy ludzie spali, więc nikt mu nie odpowiadał. Człowiek szedł i szedł. Nareszcie w oddali ujrzał błysk ognia. Skierował się w tę stronę i zobaczył, że w polu płonie ognisko. Wokół ognia leżało stado białych owiec i spało, a stary pasterz czuwał nad trzodą. Kiedy człowiek chcący pożyczyć ognia podszedł bliżej do owiec, zobaczył, że u stóp pasterza leżały trzy duże psy, które także spały. Psy, gdy dostrzegły obcego, zerwały się, rozwarły szeroko swe paszcze, jakby chciały zaszczekać, ale nie było słychać głosu. Człowiek widział, jak jeży się sierść na ich grzbietach, jak ich ostre kły połyskują przy świetle ogniska i jak rzucają się ku niemu. Jeden chwycił go za nogę, drugi za ramię, a trzeci za gardło. Lecz szczęki i zęby psów były bezsilne i człowiek nie odniósł żadnej rany. Chciał więc iść dalej, by pożyczyć to, czego potrzebował, Owce jednak leżały wokół ogniska tak ciasno zbite przy sobie, grzbiet przy grzbiecie, że nie mógł postąpić ani jednego kroku. Wszedł więc na grzbiety zwierząt i przeszedł po nich do ogniska. Ani jedna owca nie zbudziła się, ani jedna nawet nie drgnęła. Dotąd babcia opowiadała bez przeszkód, lecz teraz musiałam jej przerwać. - Dlaczego owce nie zbudziły się, babciu? - spytałam. - Za chwilę się dowiesz - odrzekła i opowiadała dalej. - Kiedy już człowiek doszedł do ogniska, pasterz spojrzał na niego. Pasterz - a był to stary, ponury człowiek, porywczy i twardy dla wszystkich - ujrzawszy obcego, który się zbliżał, ujął swój długi i okuty kij, jaki zwykle miał w ręku pasąc owce, i rzucił nim w przybysza. Kij świszcząc leciał prosto w niego, ale przybysz uchylił się w bok i kij pomknął daleko w pole. Tu znowu przerwałam babci. - Babciu, dlaczego kij nie chciał uderzyć tego człowieka? Babcia jednak ani myślała mi odpowiadać, tylko dalej ciągnęła opowieść. Wtedy przystąpił ów człowiek do pasterza i przemówił do niego: - Przyjacielu, poratuj mnie, użycz mi trochę ognia. Niewiasta moja powiła Dzieciątko, muszę ogień rozniecić, aby Ją i Dziecko ogrzać. Pasterz już miał odmówić, ale kiedy się zastanowił, że psy nie ugryzły tego człowieka, że owce się przed nim nie rozbiegły, a kij powalić go nie chciał, zląkł się nieco i nie śmiał mu odmówić tego, o co prosił. - Weź sobie, ile ci trzeba - rzekł do przybysza. Ale ogień już się dopalał. Nie było w nim polan ani gałęzi, tylko wielki stos zarzewia, a człowiek nie miał z sobą ani łopaty, ani wiadra, czym mógłby przenieść żarzące się węgle. Widząc to, pasterz powtórzył: - Bierz, ile ci potrzeba. Pasterz cieszył się z tego, że obcy nie potrafi zabrać ognia z sobą. Przybysz jednak pochylił się, wybrał rękami węgle z popiołu i włożył je w połę płaszcza. A ognie ani nie parzyły jego rąk, kiedy je nabierał, ani nie paliły odzieży. Niósł je tak, jakby to były orzechy lub jabłka. Tu opowiadanie babci przerwało pytanie dziewczynki: - Babciu, czemu węgle nie parzyły tego człowieka? - Dowiesz się o tym - odparła babcia i opowiadała dalej. Pastuch, zły i ponury człowiek, widząc to wszystko, zaczął się dziwić: Co to może być za noc, że psy nie gryzą, owce się nie płoszą, kij nie uderza, a ogień nie pali. Zawrócił więc przybysza i zapytał: - Co to za noc i dlaczego wszystkie rzeczy okazują ci miłosierdzie? Wtedy przybysz odpowiedział: - Jeżeli sam nie przejrzysz, powiedzieć ci nie mogę. I udał się w swoją stronę, aby ogrzać żonę i dziecko. Wówczas pasterz pomyślał, że nie powinien tracić z oczu tego człowieka, zanim nie dowie się, co to wszystko znaczy. Wstał więc i poszedł za nim, aż doszedł do groty skalnej. Gdy doszedł na miejsce, zauważył, że człowiek ten nie miał żadnego mieszkania i że jego żona i Dziecko przebywali w jaskini skalnej, gdzie nie było nic, oprócz nagich, zimnych ścian z kamienia. Nagle pasterzowi przyszło na myśl, że to biedne, niewinne Dzieciątko może zamarznąć w tej jaskini i, chociaż z natury był bardzo twardym i srogim człowiekiem, żal go zdjął i postanowił poratować to Maleństwo. Zdjął tłomoczek z ramion, wyjął z niego białą, miękką skórkę jagnięcia i dał ją obcemu człowiekowi, aby otulił Dziecko. W tej samej chwili, kiedy dokonał miłosierdzia, otwarły mu się oczy i ujrzał to, czego uprzednio nie widział i usłyszał to, czego uprzednio nie mógł słyszeć. Zobaczył wokół siebie skrzydlatych aniołków. Każdy miał lutnię w ręku, a wszyscy śpiewali głośno o tym, że narodził się Zbawiciel, co wybawi świat od grzechu. Wówczas zrozumiał, dlaczego w tę noc wszelkie stworzenie było takie rade i nikomu krzywdy nie czyniło. Anioły były wszędzie. Siedziały w grocie i na górze, unosiły się pod niebiosa, przeciągały wielkim orszakiem przez drogę, a mijając grotę zatrzymywały się, aby spojrzeć na Dziecię. Radość i uciecha, śpiew i granie rozlegały się wokół, a wszystko to w tę ciemną noc ujrzał pasterz, który wcześniej niczego nie mógł zobaczyć. I taka radość zapanowała w jego sercu, że oczy mu się otworzyły, iż padł na kolana i dziękował za wszystko Bogu. To powiedziawszy, babcia westchnęła i rzekła: - Wszystko, co pasterz zobaczył, możemy i my widzieć, bo aniołowie w każdą noc Bożego Narodzenia unoszą się nad ziemią, trzeba tylko, abyśmy przejrzeli! A potem babcia położyła dłoń na mojej głowie i dodała: - To sobie zapamiętaj, bo to taka prawda, jak to, że teraz patrzę na ciebie, a ty na mnie. Nieważne są świeczki i lampki, ani księżyc i słońce. Najważniejsze jest, abyśmy sami mieli oczy godne oglądania tych wspaniałości Bożych. Selma Lagerl~of Czwarty król w Betlejem O trzech królach, którzy złożyli Jezusowi w Betlejem bogate dary, śpiewamy piękne kolędy. Lecz stare opowiadanie mówi, że Jezus nie wyciągnął ręki po złotą skrzynkę, którą Mu złożył Kasper, zakaszlał, gdy Melchior zapalił kadzidło, łzy pojawiły się w Jego oczach, gdy poczuł zapach mirry, którą ofiarował Mu Baltazar. Za cenne dary Jezus nie podziękował Mędrcom nawet uśmiechem. Królowie ci odeszli z Betlejem z uczuciem ludzi, którzy nie zostali należycie docenieni. Gdy trzej królowie odeszli ze stajenki, gdy umilkł tętent ich wierzchowców, na drodze z Jerozolimy ukazała się sylwetka czwartego króla. On również widział nową gwiazdę i także chciał złożyć pokłon i dary nowo narodzonemu Królowi. Jako upominek wybrał trzy drogocenne perły, każda była wielkości jaja gołębiego. Włożył perły za pas i ruszył w drogę szukać miejsca, nad którym świeciła gwiazda. Odnalazł to miejsce, lecz przybył zbyt późno. Trzej królowie już odjechali. Przybył jako ostatni i w dodatku z pustymi rękoma - nie miał już ze sobą drogocennych pereł. Na chwilę zatrzymał się przed stajenką, wreszcie z bijącym sercem lekko otworzył drzwi do stajenki. Zmierzch już zapadał. Święty Józef układał słomę w żłóbku przed położeniem Jezusa do snu. Maryja zaś kołysała Dzieciątko na kolanach, śpiewając półgłosem kołysanki, które można było słyszeć przechodząc wieczorem uliczkami Betlejem. Nieśmiałym krokiem król Persji postąpił naprzód, wreszcie ukląkł u stóp Dzieciątka i Jego Matki. Powoli i z lękiem zaczął mówić: - Panie, przybywam tu ze stron trzech innych królów, którzy złożyli Ci już pokłon i dary. Ja też miałem dla Ciebie cenny dar - trzy drogocenne perły, każda wielka jak jajko gołębie, trzy prawdziwe perły z Morza Perskiego. Lecz, niestety, nie mam ich już. Jadąc śladami trzech innych królów postanowiłem spędzić noc w jednym hotelu przydrożnym. Gdy wszedłem do sali podróżnych, zauważyłem tam starca trzęsącego się z gorączki, rozciągniętego na ławie przy piecu. Nikt go nie znał. Jego kieszenie były puste; nie miał pieniędzy na lekarza i lekarstwa. Nazajutrz miano go wyrzucić z sali, o ile by biedak jeszcze dożył rana. Panie, to był człowiek bardzo stary, szary i wyschnięty, z gęstą siwą brodą - przypominał mi on mojego ojca. Panie, przebacz mi, wyciągnąłem jedną z pereł, które miałem dla Ciebie i dałem oberżyście, aby zaopiekował się tym starcem, przywołał lekarza i zapewnił mu leczenie, a gdyby umarł, żeby go godnie pochował. Nazajutrz ruszyłem w dalszą drogę. Poganiałem mego osiołka jak tylko mogłem, spodziewając się, że dogonię trzech innych królów. Wiedziałem, że ich wielbłądy posuwają się powoli. Droga wiodła przez rozległą przełęcz, pokrytą gęsto kwiatami i zaroślami. Nagle usłyszałem w gęstwinie krzyk. Ruszyłem w kierunku, skąd krzyk ten dochodził. Znalazłem tam żołnierzy, którzy chcieli skrzywdzić młodą dziewczynę. Było ich zbyt wielu, tak że nie mogłem się odważyć na walkę z nimi. Panie, przebacz mi jeszcze tym razem. Włożyłem rękę za pas, wyciągnąłem drugą perłę i zapłaciłem nią za uwolnienie dziewczyny. Ucałowała mnie w rękę i pobiegła w góry, zwinnie jak wiewiórka. Została mi jeszcze jedna perła. Tę chciałem koniecznie zachować dla Ciebie. Było już po południu, przed wieczorem spodziewałem się być w Betlejem. Niestety, w oddali zobaczyłem płonącą wioskę. Zbliżyłem się do wioski. Napotkałem tam żołnierzy wykonujących rozkaz Heroda, by zabić wszystkich chłopców mających poniżej dwóch lat. Przy jednym z płonących domów żołnierz trzymając nagiego chłopca za nogę wymachiwał nim, wreszcie rzekł do matki: "Teraz rzucę je w ogień, będzie dobra pieczeń". Matka zaczęła krzyczeć przeraźliwie. Panie, wybacz mi. Ostatnią perłę dałem żołnierzowi, aby oddał dziecko jego matce. Zgodził się. Ona wzięła je w ramiona i uciekła z nim, nie powiedziawszy nawet "dziękuję". Panie oto dlaczego przychodzę z pustymi rękoma. Przepraszam bardzo, wybacz mi. Gdy król skończył swoje wyznanie, w stajence zapanowało milczenie. Król przez chwilę pozostał pochylony ku ziemi, wreszcie odważył się podnieść wzrok. Maryja nadal trzymała Syna na kolanach, lekko kołysząc Go. Czy On spał? Nie. Dzieciątko nie spało. Słyszało całe wyznanie króla. Lekko obróciło się w jego stronę. Oblicze Dzieciątka było rozpromienione. Wreszcie wyciągnęło swoje rączki w stronę pustych rąk króla i uśmiechnęło się. Joannes J~orgensen Mały pasterz i wielki rozbójnik Tej nocy, kiedy ubogie pastwiska Betlejem napełniła jasność bijąca od niebiańskich posłańców, również mały pasterz usłyszał wiadomość o narodzinach Syna Bożego. Wstał, zwinął swój koc, napełnił dzban mlekiem i zapakował do tobołka kawał chleba i szynki. To wszystko chciał dać w prezencie Boskiemu Dzieciątku. Przepełniony radością udał się w drogę do Betlejem. W tej okolicy mieszkał wielki rozbójnik. Widział ze swojej jaskini jasny promień nad pastwiskiem. Słyszał radosny śpiew, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Myślał sobie: - Tam świętują, a ja siedzę sam w jaskini i w dodatku żołądek skręca mi się z głodu. Muszę się podkraść i zobaczyć, co da się zwędzić. Skoro tylko wyszedł ze swej jaskini, natychmiast musiał ukryć się za drzewem, bo pasterze jeden za drugim ciągnęli obok niego. Dźwigali kosze napełnione serem i miodem, nieśli torby wypchane wełną, a jeden z nich prowadził nawet jagnię. Ostatnim spośród nich był mały pastuszek. Szedł powoli, bo był bardzo objuczony. W jednej ręce niósł węzełek z jedzeniem, w drugiej dzban, a zwinięty koc położył sobie na ramionach. Rozbójnik zauważył, że odstęp między małym pasterzem a jego pozostałymi towarzyszami stale się zwiększa. - Mam dobrą okazję - pomyślał rozbójnik i zaczął się skradać za pastuszkiem, czekając na odpowiednią chwilę, by na niego napaść. W tę noc panował jednak ogromny ruch na wszystkich drogach. Wielu nie mogąc spać wyszło ze swoich chat, patrzyli w niebo i pytali, czy nie stało się coś nadzwyczajnego. Kiedy pastuszek przechodził koło jednej z chat, stanął w drzwiach stary mężczyzna. Chcąc się rozgrzać, uderzał rękami o swoje ciało i szczękał zębami. - Co ci jest? - spytał mały pasterz. - Zimno mi. Nie mogę z zimna zasnąć - powiedział starzec. Wtedy mały pasterz zdjął koc z ramion i dał staremu mężczyźnie. - Weź - powiedział. - Maleńkiemu Synowi Bożemu spodoba się to na pewno, że dałem ci Jego okrycie. Wielki rozbójnik, który skradał się za małym pastuszkiem, zezłościł się i pomyślał: - On daje mu koc, który chciałem zrabować! Wkrótce mały pasterz napotkał dziewczynkę, która siedziała przed chatą i płakała. - Co ci jest? - spytał. - Chce mi się pić - uskarżała się dziewczynka. - Z pragnienia nie mogę zasnąć. A do studni jest daleko i ciemno. Mały pastuszek dał dziewczynce dzban z mlekiem. - Weź! - powiedział. - Maleńkiemu Synowi Bożemu spodoba się na pewno, że wypijesz Jego mleko. Dziewczynka ucieszyła się, ale rozbójnik, który skradał się za małym pastuszkiem, zezłościł się jeszcze bardziej: - On daje mleko, które mu chciałem ukraść! - pomyślał. - Muszę się pospieszyć, żeby zrabować chociaż węzełek z jedzeniem. W ciszy nocnej dało się nagle słyszeć burczenie jego głodnego brzucha. Na kolejnym zakręcie drogi rozbójnik skoczył ogromnym susem na pastuszka. Pastuszek spojrzał na wielkiego rozbójnika. - Czy to twój żołądek burczał tak głośno? - spytał. - Cały czas słyszę za sobą to straszne burczenie. Biedny człowieku, współczuję ci. Weź to i zjedz! Małemu Synowi Bożemu spodoba się na pewno, że tobie oddałem Jego jedzenie. Rozbójnik jadł chleb i szynkę, i nie pozwolił upaść ani okruszynce. Trapiło go jednak, że jedzenie dostał w podarunku. - Teraz muszę z pustymi rękami stanąć przed Synem Bożym - pomyślał pastuszek z wielkim smutkiem. - Mimo to jednak chcę pójść, by Mu się pokłonić i powiedzieć, że cieszę się z Jego narodzin. Opowiedział też rozbójnikowi, co ogłosili niebiańscy posłańcy. Rozbójnik pomyślał: - Jeśli narodził się Syn Boży, to z pewnością przyjdą tam również i bogaci ludzie, i będzie wspaniałe święto. Mam nadzieję, że i ja tam coś zdobędę. - Chodź i ty! - powiedział pastuszek do pogrążonego w myślach rozbójnika. I rozbójnik poszedł razem z pastuszkiem. Kiedy jednak przybyli do Betlejem, rozbójnik bardzo się zdziwił, bowiem ujrzeli tylko ubogą stajenkę, do której wchodzili i wychodzili pasterze, i ubogą Matkę, która z przyniesionej przez pasterzy wełny tkała małą kołderkę, i ubogiego mężczyznę, zbijającego deski na małą kołyskę. Boże Dzieciątko leżało w żłobie na odrobinie słomy i w pieluszkach. - Temu Dzieciątku zjadłem chleb i szynkę - pomyślał wielki rozbójnik i zawstydził się. - Spójrz, Jezusie, mój Synu - powiedziała Maryja - to jest mały pastuszek, który przyszedł do Ciebie, przyprowadził z sobą wielkiego rozbójnika. Maryja uśmiechnęła się do małego pastuszka, który zrozumiał, że nie przyszedł z pustymi rękami. Uśmiechnęła się też do wielkiego rozbójnika, a on bardzo się zmieszał i pomyślał: - Coś tu nie pasuje! Żaden wielki rozbójnik nie odczuwa przykrości ani litości, od nikogo nic nie dostaje, nikt się do niego nie uśmiecha. Wydaje mi się, że nie jestem wcale wielkim rozbójnikiem. Wtedy Maryja powiedziała do rozbójnika: - Wydaje mi się, że mógłbyś zostać wielkim pasterzem. Jesteś taki silny, a silnych pasterzy zawsze potrzeba. - Spróbuję - mruknął rozbójnik, który odtąd przestał już nim być. Pożegnali się i wrócili tą samą drogą na pastwisko - mały i wielki pasterz. Lene Mayer_skumanz Zaczarowany rubel Istnieje zabobon, że możliwe jest otrzymanie przy pomocy nadnaturalnych środków powracającego rubla, który niezależnie jak często będzie się go wydawać, znowu w całości powraca do kieszeni. Żeby jednak taki rubel uzyskać, trzeba najpierw przeżyć dużo strachów, wszystkich nie potrafię już wyliczyć, ale przypominam sobie jeszcze, że między innymi trzeba wziąć czarnego kota bez najdrobniejszej plamki i zanieść go w bożonarodzeniową noc na skrzyżowanie czterech dróg, z których jedna koniecznie musi prowadzić na cmentarz. W takim miejscu trzeba się zatrzymać i kota tak długo szczypać, aż zamiauczy, a przy tym trzeba mieć mocno zaciśnięte oczy. Musi się to wszystko dziać kilka minut przed północą, gdyż z wybiciem godziny dwunastej nadejdzie ktoś, kto zechce kota kupić. Kupiec będzie oferował za to biedne zwierzątko dużo pieniędzy, sprzedawca jednak musi żądać tylko jednego rubla - nie mniej i nie więcej, jak tylko jednego srebrnego rubla. Kupiec będzie usiłował wypłacić sprzedającemu wielką sumę, ten jednak musi twardo obstawać przy jednym rublu, potem musi włożyć go do kieszeni, mocno trzymać w garści i możliwie szybko odejść, nie oglądając się za siebie. A ten rubel jest właśnie powracającym rublem, albo rublem, którego nigdy się nie wydaje - to znaczy, ile razy zapłaci się nim za jakiś przedmiot, za każdym razem powraca do kieszeni. Aby na przykład zapłacić 100 rubli, wystarczy zaledwie sto razy sięgnąć do kieszeni i za każdym razem wyciągnąć ten sam rubel. Jest to oczywiście pusty i nierealny zabobon; ale nawet dziś spotyka się jeszcze naiwnych ludzi, którzy gotowi są uwierzyć, że faktycznie można zdobyć powracającego rubla. A gdy ja byłem jeszcze małym chłopcem, wierzyłem w to również. Było to w dzieciństwie, niańka położyła mnie spać w noc bożonarodzeniową i opowiedziała mi wówczas, że tej nocy większość ludzi w naszej wsi nie myśli o spaniu, lecz albo stawiają sobie karty, albo wróżą sobie przyszłość. Niektórzy będą usiłować zdobyć powracającego rubla. Opowiadała przy tym, że ci ludzie, którzy pójdą dzisiaj zdobywać czarodziejskiego rubla, musząą się okropnie bać, gdyż czeka ich spotkanie na odległym skrzyżowaniu dróg, oko w oko z diabłem i targowanie się o cenę czarnego kota. Ale czekają ich również wielkie radości... Ile przepięknych przedmiotów można by sobie za takiego rubla kupić! A co ja zrobiłbym, gdyby mi taki rubel wpadł w ręce?! Miałem wtedy dopiero osiem lat, ale mimo tak młodego wieku byłem już w Orle i w Kromach. Znałem niektóre wspaniałe twory rosyjskiej sztuki, które kupowano z okazji Bożego Narodzenia od różnych kupców dla naszych jasełek w kościele. Wiedziałem też, że na świecie istnieją zarówno żółte pierniczki z miodem, jak też białe pierniczki z lukrem, syropowe laseczki i lizaki do lizania, a poza tym łakocie, które w naszym języku nazywano "słodkie kluseczki"; były też zwykłe orzechy i orzechy palone, a dla bogatszej kiesy były nawet rodzynki i daktyle. Poza tym widziałem obrazy z generałami i całą masą innych przedmiotów, których nie mogłem sobie kupić, gdyż na moje zakupy dawano mi zwykłego srebrnego rubla, nigdy zaś rubla powracającego. Ale oto niania pochyliła się nade mną i szepnęła mi, że teraz wszystko musi się zmienić, bo moja babcia posiada takiego rubla powracającego i zdecydowała się mi go podarować, oczywiście muszę się bardzo ostrożnie z nim obchodzić, by nie utracić tej cudownej monety, ponieważ posiada ona czarodziejską i wielce kapryśną właściwość. - Jaką? - zapytałem. - To powie ci babcia. Teraz jednak śpij już, gdyż jutro, jak tylko się obudzisz, babcia przyniesie ci powracającego rubla i powie ci, jak masz z nim postępować. Zachęcony taką obietnicą, usiłowałem momentalnie zasnąć, aby nie męczyło mnie zbytnio oczekiwanie na powracającego rubla. Niania nie oszukiwała mnie. Minęła chwila, której prawie nie zauważyłem i już babcia stała w wielkim czepku z tiulowymi koronkami przed moim małym łóżeczkiem, trzymając w swych białych dłoniach nową, czystą, srebrną monetę o cudownej właściwości. - Masz tu powracającego rubla - powiedziała. - Weź go i idź do kościoła. Po Mszy starzy ludzie pójdą do ojca Wassilija, duchownego, by napić się u niego herbaty, ty zaś możesz tymczasem pójść na jarmark i kupować wszystko, na co będziesz miał ochotę. A gdy wybierzesz sobie jakiś przedmiot, wtedy włóż rękę do kieszeni i wyjmij rubla. Ten zaś natychmiast znajdzie się z powrotem w twojej kieszeni. - Oczywiście - odpowiedziałem - już to wszystko wiem. I sam chwyciłem rubla w moją małą piąstkę i trzymałem go tak mocno, jak tylko mogłem. Babcia mówiła dalej: - Rubel powraca, to prawda. To jest jego dobra zaleta, a poza tym nigdy nie można go zgubić, z drugiej jednak strony ma jeszcze drugą właściwość, która jest fatalna: powracający rubel tak długo pozostanie w twojej kieszeni, jak długo będziesz za niego kupował przedmioty, które są potrzebne i pożyteczne dla ciebie i dla innych; skoro jednak zechcesz kiedyś kupić coś zupełnie zbędnego, choćby tylko za jeden grosz, wtedy twój rubel w tym samym momencie szybko zniknie. - O babuniu - odpowiedziałem - jestem ci bardzo wdzięczny, że mi to powiedziałaś; ale bądź pewna, że nie jestem już taki mały, by nie pojmować dobrze, co w świecie jest pożyteczne, a co nie. Babcia potrząsnęła głową i śmiejąc się powiedziała, że wątpi w to; ale ja uroczyście zapewniłem, że bardzo dobrze wiem, jak należy żyć, gdy jest się bogatym. - Doskonale - powiedziała - mimo to pamiętaj, co ci powiedziałam. - Bądź spokojna. Zobaczysz, że przyniosę do ojca Wassilija całą stertę najpiękniejszych zakupów, a mój rubel cały i zdrowy pozostanie w mojej kieszeni. - Bardzo się z tego będę cieszyć - zobaczymy. - Jednakże nie bądź nigdy zbyt pewny siebie, sądzę, że wcale nie jest to takie łatwe, jak przypuszczasz, rozróżnić rzeczy niezbędne od zbędnych i głupich. - Czy w takim razie nie byłabyś tak dobra i nie poszła ze mną na jarmark? Babcia zgodziła się, ale ostrzegła mnie przedtem, że nie będzie mogła udzielać mi rad lub powstrzymywać mnie przed popełnieniem błędu i pośpiechem, ponieważ ten, kto jest w posiadaniu powracającego rubla, nie może od nikogo przyjmować rad, lecz musi kierować się własnym rozumem. - Oh, moja kochana babuniu - odpowiedziałem. - Nie będziesz wcale musiała służyć mi radą - ja zawsze spojrzę tylko na twoją twarz i wyczytam w twoich oczach, co jest konieczne. - No dobrze, więc chodźmy! Babcia posłała szybko jedną z naszych służących do ojca Wassilija, by powiedzieć, że przyjdzie trochę później do niego, i tak udaliśmy się oboje na jarmark. Pogoda była doskonała - lekki mróz - z niewielką ilością wilgoci. W powietrzu unosił się zapach białych chłopskich skarpet, lipowego łyka, prosa i owczych skór. Przyszła cała masa ludzi i wszyscy przynieśli to, co najlepsze posiadali. Wszyscy chłopcy z bogatych rodzin otrzymali od swych ojców pieniążki na swe małe wydatki; przeznaczyli natychmiast ten kapitał na zakup glinianych gwizdków, na których wykonywali bardzo skomplikowane koncerty. Zaś biedniejsze dzieci, które nic nie otrzymały, stały za płotem i tylko zazdrośnie oblizywały sobie wargi. Widziałem, że ich gorącym życzeniem jest również zdobycie takich instrumentów muzycznych, by całą duszą włączyć się do ogólnej radości i... spojrzałem na babcię... Glinianych gwizdków nie można uznać za niezbędne, a już pożyteczne nie były w żadnym przypadku, ale w twarzy mojej babci nie wyczytałem najmniejszej nagany wobec swego zamiaru kupienia każdemu z tych biednych dzieci po gwizdku. Przeciwnie, dobrotliwe oblicze staruszki wyrażało nawet zadowolenie, które uznałem za aprobatę i natychmiast włożyłem rękę do kieszeni i wyciągnąłem z niej swego powracającego rubla i kupiłem całe pudełko takich gwizdków, a nawet otrzymałem parę drobiazgów reszty. Gdy wkładałem je do kieszeni, pomacałem ręką i zauważyłem, że mój czarodziejski rubel nadal znajdwał się na swym miejscu, dokładnie tak, jak przed zakupem. Wszystkie dzieci otrzymały swe gwizdki. Nawet najbiedniejsze z nich stały się nagle tak samo szczęśliwe, jak te bogatsze i gwizdały z całych sił. Babcia i ja poszliśmy dalej, a ona powiedziała do mnie: - Słusznie postąpiłeś, gdyż również ubogie dzieci muszą się bawić i być wesołe, a jeśli ktoś ma możliwość sprawić im radość, powinien dążyć zawsze do jej urzeczywistnienia. Na dowód, że masz słuszność, włóż jeszcze raz rękę do kieszeni i sprawdź, gdzie jest twój powracający rubel. Włożyłem rękę; mój rubel znajdował się w mojej kieszeni. - Aha - pomyślałem - teraz już rozumiem, na czym polega rzecz, i będę mógł sobie poczynać nieco odważniej. Wszedłem do sklepu, w którym wisiały chustki i apaszki i kupiłem dla każdej z naszych służących po chusteczce: jednej różową, drugiej niebieską, dla starszych kobiet kupiłem po chustce na głowę w kolorze malinowym. I tym razem, gdy włożyłem rękę do kieszeni, by wyjąć zapłatę, mój powracający rubel był na swoim miejscu. Potem kupiłem dla córki naszej odźwiernej, która wkrótce miała wyjść za mąż, dwie spinki z karneolu i nieco się przy tym zaniepokoiłem; ale babcia miała, podobnie jak przedtem, dobrą minę, tak więc i po tym zakupie rubel znajdował się w mojej kieszeni. - Panna młoda powinna się przyozdobić - powiedziała babcia. - Wesele, to dzień pełen największych wrażeń w życiu każdej dziewczyny. Dlatego godnym pochwały jest, jeśli sprawi jej się radość, ponieważ - gdy człowiek cieszy się - wtedy odważniej wkracza na nową ścieżkę życia, a tak dużo zależy od pierwszego kroku. Dobrze zrobiłeś, sprawiając radość pannie młodej, która potrzebuje tych rzeczy! Potem kupiłem dla siebie całą masę słodyczy i orzechów. W innym sklepie napotkałem grubą książkę "Psałterz", dokładnie ten sam, który leżał na stole naszej dozorczyni krów. Biedna staruszka bardzo lubiła tę księgę. Na nieszczęście stała się ona przysmakiem cielęcia, które dzieliło pokój z dozorczynią. Cielę niestety miało zbyt dużo czasu, który zużyło w szczęśliwej godzinie próżniactwa na obskubanie rogów wszystkich kartek psałterza. Tym samym biedna staruszka została pozbawiona przyjemności czytania lub śpiewania psalmów, z których czerpała dla siebie pocieszenie. Bardzo nad tym zdarzeniem ubolewała. Byłem przekonany, że kupując nową książkę w miejsce zniszczonej, nie popełniam żadnego pustego i zbędnego czynu. Tak też było faktycznie: gdy zagłębiłem rękę w kieszeni, mój rubel był ponownie na swoim miejscu. Liczba moich zakupów coraz bardziej zwiększała się, a warunek ich dokonywania był ciągle przeze mnie zachowywany - kupowałem po prostu wszystko, co - według mnie - było potrzebne. Kupowałem nawet rzeczy, które czasem wydawały mi się zbyt ryzykowne, tak też kupiłem naszemu młodemu woźnicy Konstantemu pasek, a naszemu wesołemu szewcowi Igorowi harmonijkę. A mimo to rubel pozostał, chociaż wcale nie patrzyłem już na twarz babci. Teraz sam byłem w centrum wszystkiego - wszystko spoglądało na mnie, wszyscy szli za mną i rozmawiali o mnie. - Spójrzcie tylko na naszego młodego pana! Jest on w stanie cały jarmark zakupić dla siebie, bo musicie wiedzieć, że posiada on powracającego rubla! Ja sam poczułem zaś coś nowego, aż do tego czasu mi nieznanego, coś, co we mnie wciąż narastało. Zażyczyłem sobie, by wszyscy zajmowali się tylko mną, by wszyscy szli za mną i o mnie mówili, jaki to jestem mądry i dobry. I stałem się nagle niespokojny i znudzony. W tym samym czasie podszedł do mnie, Bóg wie skąd, najgrubszy ze wszystkich jarmarcznych handlarzy, zdjął czapkę i przemówił do mnie: - Jestem tu z wszystkich najgrubszy i najbardziej doświadczony i mnie pan nie oszuka. Wiem, że może pan wszystko kupić, co się tu na jarmarku znajduje, ponieważ posiada pan powracającego rubla. Gdy się coś takiego posiada, to żadna sztuka, całe to zbiegowisko zadziwić, a mimo to jest coś, czego pan nie może kupić za tego rubla. - Z pewnością, jeśli jest to zbędny przedmiot, nie kupię go. - Co to znaczy zbędny? - Czy mówiłbym panu o nim, gdyby był zbędny? Niech pan spojrzy dokoła i zauważy lepiej, co nas otacza, jeśli nawet pan posiada powracającego rubla. Dla siebie nie kupił pan nic poza słodyczami i orzechami, innym zaś całą masę potrzebnych przedmiotów, a teraz niech pan spojrzy, jak oni panu odpłacają za to; już teraz wszyscy o panu zapomnieli. Rozejrzałem się dokoła i ogarnęło mnie największe zdumienie, że pozostałem tylko ja i gruby kupiec, i że w pobliżu nie było żadnego żywego ducha. Babci też nie było, właściwie dawno już o niej zapomniałem, inni goście jarmarczni odeszli i otoczyli teraz kręgiem wysokiego, chudego mężczyznę, który na krótkim futerku nosił długą pasiastą jesionkę usianą jakby szklanymi guzikami, które, gdy się poruszył, albo odwrócił na bok, rzucały ponury błysk. To było wszystko, co mogło w tym człowieku przyciągać, a mimo to ciągnął za nim cały tłum i wszyscy gapili się na niego, jak gdyby był zjawiskiem ponadnaturalnym. - Nie mogę nic szczególnego się w nim dopatrzeć - powiedziałem do mojego nowego towarzysza. - Być może, ale musi pan widzieć, jak to się wszystkim podoba. I niech pan patrzy, nawet pana własny woźnica Konstantyn w swoim wspaniałym pasku idzie za nim i szewc Igor z harmonijką i panna młoda ze spinkami, a nawet stara dozorczyni od krów ze swoją książką. Nie mówiąc już o dzieciach z gwizdkami. Rozejrzałem się dokoła, faktycznie wszyscy oni otoczyli owego mężczyznę ze szkłopodobnymi guzikami, a wszyscy chłopcy wygwizdywali na swych piszczałkach jego sławę. Zrodziło się we mnie uczucie przykrości. Poczułem, że moim obowiązkiem, a poniekąd i powołaniem jest wywyższyć się ponad tego mężczyznę ze szklanymi guzikami. - Czy nie sądzi pan również, że mogę się nad niego wywyższyć? - Nie, myślę, że nie - odpowiedział brodacz. - To ładnie, zaraz panu udowodnię, że się pan myli! - zawołałem i pobiegłem szybko za mężczyzną, który nosił jesionkę na krótkim futerku i zapytałem go: - Niech Pan posłucha, czy nie zechce Pan mi sprzedać swej jesionki? Mężczyzna z odłamkami szkła odwrócił się do mnie w promieniach słońca, tak że guziki rzucały mdły blask i odpowiedział: - Zgoda, chętnie ją panu sprzedam, ale oczywiście jest ona bardzo droga. - Proszę się o to nie martwić, niech pan prędko powie cenę swej jesionki. On jednak uśmiechnął się przebiegle i rzekł: - Nie mogę ukrywać, że jest pan jeszcze bardzo niedoświadczony, jak to zwykle bywa w pana wieku. Zdaje się, że pan wcale nie rozumie, o co tu chodzi. Jeśli chodzi o moją jesionkę, ta nie kosztuje nic i dlatego chętnie oddam ją panu za darmo, ale zapłaci pan po rublu za każdy przyszyty do niej szklany guzik, gdyż, chociaż guziki te ani nie świecą, ani nie dają ciepła, mogą jednak na chwilę zabłysnąć, a to podoba się bardzo wszystkim ludziom. - Dobrze - odpowiedziałem - dam panu rubla za każdy guzik. Niech pan szybko zdejmuje jesionkę. - Nie, najpierw niech pan zapłaci. - Zgoda. Włożyłem rękę do kieszenie i wyciągnąłem rubla, gdy sięgnąłem po raz drugi, wtedy... moja kieszeń była pusta... Mój rubel nie wrócił... zniknął... nie było go, a przy tym wszyscy patrzyli na mnie i wyśmiewali się ze mnie. Wybuchnąłem płaczem i... obudziłem się. Był ranek, przy moim łóżeczku stała babcia w swym dużym czepku z tiulowymi koronkami i trzymała w ręku nowego, jak z mennicy srebrnego rubla, który stanowił coroczny prezent świąteczny, jakim mnie obdarowywała. Pojąłem wtedy, że wszystko, co przeżyłem, nie działo się w rzeczywistości, lecz było tylko snem i opowiedziałem jej, dlaczego się rozpłakałem. - Sen był bardzo dobry - powiedziała babcia - zwłaszcza, jeśli go prawidłowo zrozumiałeś. We wszystkich legendach i bajkach ukryty jest zawsze swoisty sens. Powracający rubel - moim zdaniem - jest to talent, jaki Opatrzność daje każdemu człowiekowi przy urodzinach. Talent ten rozwija się i rośnie, gdy człowiekowi, stającemu na skrzyżowaniu czterech dróg, z których jedna nieodzownie musi prowadzić na cmentarz, udaje się zachować w sobie żywotność i siłę. Powracający rubel jest ową siłą, która pomaga ludzkości iść drogą mądrości i cnoty. Jeśli taki człowiek będzie działał dla prawdziwego szczęścia swych bliźnich, nigdy nie umniejszy swego duchowego bogactwa, swego talentu, swego rubla, lecz wręcz przeciwnie - im więcej czerpie ze swej duszy, tym bardziej się ona ubogaca. Człowiek zaś w jesionce, którą nosi na ciepłym półkożuszku, to próżność, ponieważ jesionka założona na futro nie daje żadnego pożytku, a powoduje tylko chęć, aby inni za nami szli i nas chwalili. Posiadając ów rubel, stałeś się zarozumiały i odwróciłeś się ode mnie, która w twoim śnie reprezentowałam doświadczenie życiowe. Twoim największym życzeniem nie było już czynienie dobra innym, lecz chciałeś, żeby wszyscy na ciebie patrzyli i chwalili cię. Chciałeś posiąść zupełnie zbędne kawałki szkła i w ten sposób twój rubel roztopił się. Ciesz się więc bardzo, że taką naukę otrzymałeś we śnie. Życzyłabym sobie bardzo, aby ten sen na zawsze pozostał w twojej pamięci. Teraz jednak chodźmy już do kościoła, a potem po Mszy kupimy wszystko, co zakupiłeś w swoim śnie dla potrzebujących ludzi. - Z wyjątkiem jednego, droga babuniu. Babcia uśmiechnęła się tylko i powiedziała: - O tak, wiem, że teraz nie kupisz już jesionki ze szklanymi guzikami. - Nie, i nie chcę też kupować łakoci, które we śnie zakupiłem dla siebie. Babcia zastanowiła się chwilę i powiedziała: - Nie widzę potrzeby, abyś musiał zrezygnować z tej małej przyjemności, no... chyba że twoim życzeniem jest kupienie, przez tę małą rezygnację, większego szczęścia, wtedy... rozumiem cię... I nagle objęliśmy się mocno i nic więcej już żadne z nas nie powiedziało, lecz rozpłakaliśmy się. Babcia zgadła, że postanowiłem wszystkich moich drobnych pieniędzy nie wydawać tego dnia na siebie. I gdy potem mój zamiar faktycznie zrealizowałem, moje serce napełniło się wielką radością, jakiej dotychczas nigdy nie odczuwałem. W tym powstrzymywaniu się od małych przyjemności dla dobra innych poczułem po raz pierwszy to, co ludzie określają porywającym słowem: "pełne szczęście". Każdy może spróbować w swoim obecnym położeniu powtórzyć mój eksperyment i jestem przekonany, że w moich słowach nie znajdzie fałszu, lecz najprawdziwszą prawdę. Mikołaj Leskow Wędrówka po świąteczną radość Działo się to w dwunastym roku mojego życia, gdy wczesnym rankiem w wigilię Bożego Narodzenia ojciec potrząsnął mnie za ramię. - Piotrze, muszę cię zbudzić, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia. Oczy szybko mi się otworzyły. Ale przytomność! Gdy z pomocą mamy byłem już ubrany i siedziałem przy porannej zupie, senność stopniowo odchodziła. Wtedy tatuś powiedział: - Piotrze, a teraz posłuchaj, co ci powiem. Weź mój pusty worek, w którym przyniesiesz coś do domu. Weź też mój kij, bo napadało dużo śniegu, i latarnię, bo ścieżka jest słabo widoczna, a drogi są oblodzone. Musisz iść w góry do Langenwang, do handlarza drzewem, Spreitzeggera, znasz go. On winien jest mi pieniądze: dwa guldeny i 36 grajcarów za drzewo modrzewiowe. Poproś go o zwrot, pięknie zapukaj i zdejmij czapkę, gdy wejdziesz do jego mieszkania. Z pieniędzmi pójdziesz potem do kupca Doppelreitera i kupisz dwie miarki mąki i dwa funty tłuszczu wołowego, a za dwa grosze soli i przyniesiesz to do domu. Teraz jednak włączyła się mama, również już ubrana, podczas gdy sześcioro młodszego rodzeństwa spało jeszcze smacznie w swych łóżeczkach. Mama dodała od siebie: - Z samej mąki, tłuszczu i soli nie sporządzę dobrej potrawy świątecznej. Potrzebuję jeszcze do tego drożdży za jeden grosz, winogron za pięć grajcarów, cukru za pięć groszy, szafranu za dwa grosze i przypraw za dwa grajcary. Kilka bułeczek też musi być. - Więc je kupisz - dodał tatuś spokojnie. - A jeśli będzie ci brakowało pieniędzy, to poproś pana Doppelreitera, aby zechciał dać ci te sprawunki na kredyt, a na Wielkanoc, gdy ruszy węglarnia, wszystko dokładnie zapłacę. Jedną bułeczkę możesz po drodze sam zjeść, gdyż nie wrócisz wcześniej niż pod wieczór. A teraz możesz już iść, dochodzi już piąta, a musisz jeszcze zdążyć na Mszę o ósmej w Langenwang. Worek tatuś przytroczył mi do pasa, kij wziąłem w prawą rękę, latarnię ze świeżym ogarkiem świecy w lewą i ruszyłem w drogę. Przedeptana przez niewielu przechodniów ścieżka była nierówna i wiodła przez głęboki śnieg. Trudno jest iść po śladach naszych poprzedników, gdy ci mieli zbyt długie nogi. Nie uszedłem jeszcze trzystu kroków, a już leżałem w śniegu, latarnia zaś, która upadła na śnieg, zgasła. Pozbierałem się powoli, a potem popatrzyłem z zachwytem na cudowną noc. Początkowo była bardzo ciemna, stopniowo jednak zacząłem odróżniać biel śniegu i czerń drzew, a w górze skrzyły się jeszcze gwiazdy. W śnieg można się przewrócić i bez latarni, więc odstawiłem ją pod najbliższy krzak. Bez światła szło mi się teraz lepiej. Zszedłem do wąwozu. Woda na strumieniu pokryta była gładkim lodem, po którym ślizgały się gwiazdy. Potem trzeba było wdrapać się na górę. Na przełęczy zwanej "Kulą Piekła" skręciłem w szerszą drogę, która prowadziła przez głęboki las aż do doliny M~urzu. Pokrywało ją szerokie morze mgły, w którą zagłębiłem się łagodnie. Wilgotne powietrze zaczęło donosić do moich uszu odległy hałas, gdyż w dolinie tętniły huty żelaza. Czasem przetoczył się pociąg przez dudniące mosty. Po długiej wędrówce przez dolinę, gdy doszedłem do wiejskiej drogi, usłyszałem dzwonki u sań, mgła stawała się coraz bardziej szara i rzadka, tak że już na niewielką odległość można było rozpoznać pojazdy i pieszych, którzy podążali na święta do swych rodzinnych miejsc. Po godzinie drogi doliną, po lewej stronie wynurzyła się z mgły czarna plama, po prawej druga, potem po lewej kilka, po prawej cały rząd - wieś Langenwang. Wszyscy, którzy mieli czas, szli do kościoła. W wigilię wyczuwa się już bliskość Boga. Zanim jeszcze zaczęła się Msza, przez kościół przeszedł chudy, przygarbiony organista przyglądając się przybyłym, jak gdyby kogoś szukał. Wreszcie podszedł do mnie i zapytał cicho, czy nie zechciałbym pokalkować mu organów, ponieważ ministrant zachorował. Pełen dumy i radości z powodu doznania zaszczytu służenia Bogu, poszedłem z nim na chór, aby podczas Mszy poruszać miechem organów. Gdy pociągałem na zmianę za dwa długie rzemienie, z których każdy ponownie wracał do skrzynki, organista grał, a jego córka śpiewała. Spuśćcie nam na ziemskie niwy,@ Zbawcę niebios obłoki!@ Po Mszy uklęknąłem w mrocznym jeszcze kościele przed obrazem świętych, by pomodlić się o błogosławieństwo w spełnieniu czekającego mnie zadania. Obraz przedstawiał 14 orędowników - jeden z nich był od pomocy w odzyskiwaniu długów. Wydawało mi się jednak, jak gdyby podczas mojej modlitwy schował się za drugiego. Mimo to wyszedłem z nadzieją w sercu w mglisty dzień, gdy wszystko pogrążone było w przygotowaniach do świąt. Najpierw udałem się do domu handlarza drzewem, Spreitzeggera. Gdy miałem już wejść frontowymi drzwiami, stary Spreitzegger, jak sobie to potem skojarzyłem, chciał uciec tylnymi drzwiami. Byłoby mu się to prawie udało, gdyby w tym momencie nie przyszła mi do głowy myśl: - Piotrze, nie wchodź frontowymi drzwiami do domu jak jakiś pan, bądź pokorny, idź do tylnych drzwi, jak przystało chłopcu leśnego robotnika. I w ten sposób spotkaliśmy się przy tylnych drzwiach. - Ach, chłopcze, z pewnością chcesz się ogrzać - powiedział chytrze i wskazał na mieszkanie - no, wejdź, ogrzej się. Dzisiaj jest zimno! - I chciał odejść. - Nie jest mi zimno - odpowiedziałem - ale mój tatuś każe się panu Spreitzeggerowi pięknie kłaniać i prosić o pieniądze. - O pieniądze? Jak to? - zapytał. - Och tak, słusznie, jesteś synem drwala. Wcześnie dzisiaj wstałeś, jeśli już przebyłeś tak daleką drogę, odpocznij sobie. A i ja twego ojca pięknie pozdrawiam i życzę szczęśliwych świąt. Zejdę któregoś dnia do was, wtedy już wszystko wyrównamy. Omalże nie odjęło mi mowy. Przez taką decyzję, cały nasz świąteczny posiłek znalazł się w niebezpieczeństwie. - Bardzo serdecznie proszę dziś o pieniądze, muszę kupić mąki, tłuszczu i soli, nie mogę wrócić do domu z pustą torbą. Spojrzał na mnie surowo. - Możesz! - mruczał sobie pod nosem, sięgnął twardym ruchem po swój duży, czerwony portfel, pogrzebał w papierkach, które prawdopodobnie nie były samymi banknotami, wyciągnął jednego guldena i powiedział: - No weź tymczasem to, za dwa tygodnie twój ojciec otrzyma resztę. Dziś nie mam więcej. Guldena wcisnął mi w rękę i odszedł zostawiając mnie. Natychmiast udałem się do kupca Doppelreitera. Tam poprosiłem spokojnie, jak gdyby się nic nie stało, dwie miary mąki pszennej, dwa funty tłuszczu wołowego, za dwa grosze soli, za jeden grosz drożdży, za pięć grajcarów winogron, za pięć groszy cukru, za dwa grosze szafranu i za dwa grajcary przypraw. Pan Doppelreiter obsługiwał mnie sam i wszystko pięknie pozapakowywał w torebki i tutki, które potem związał snurkiem szpagatowym w jedną paczkę i włożył do worka po mące, tak że mogłem całość dźwigać, przewiesiwszy przez ramię - jeden węzełek z przodu, drugi z tyłu. Gdy już cała operacja została zakończona, zapytałem, ile to wszystko razem kosztuje. - Razem wynosi to trzy guldeny, piętnaście grajcarów - odpowiedział mi zimno. - Dobrze - odpowiedziałem - tu jest na razie jeden gulden, a resztę zapłaci mój tatuś, drwal w Alpel, na Wielkanoc. Spojrzał na mnie z góry i zapytał całkiem nieoczekiwanie: - Na Wielkanoc? W którym roku? - Na najbliższą Wielkanoc, gdy ruszy węglarnia. Teraz wmieszała się żona Doppelreiterowa, która obsługiwała innych klientów i powiedziała: - Zostaw go, mężu, drwal częściej kupował już na kredyt, a potem wszystko dokładnie zapłacił. Pozwól mu. - Pewnie, że mu pozwolę, nie będę przecież zabierał rzeczy z powrotem - odpowiedział Doppelreiter. Teraz przypomniały mi się jeszcze bułeczki, które zamówiła mama. - Nie można by jeszcze dostać pięć bułeczek? - zapytałem. - Bułeczki kupuje się u piekarza - powiedział kupiec. O tym wiedziałem, tylko że nigdy dotąd nie słyszałem, że bułeczki można kupować na kredyt, dlatego całą ufność złożyłem u kupcowej, którą można było uznać za protektorkę całej mojej niewypłacalności. Dała mi dwa grosze na bułeczki, a gdy spostrzegła, jak moje oczy przywarły do suszonych śliwek, które układała jedna z kobiet w koszyku, dodała mi całą garść tych kosztowności. - Na drogę do skosztowania. Wkrótce potem wędrowałem już z moimi dobrami, ciężko obładowany, szeroką wiejską drogą z powrotem do domu. We wszystkich domach robiono wyroby, pieczono, smażono, tłuczono winogrona. Nie zazdrościłem ludziom, ubolewałem raczej nad nimi, że nie widząc mnie, który z tak wielkimi zapasami wracam do Alpel. - To dopiero będzie jutro Boże Narodzenie! - myślałem. - Mama bowiem potrafi urządzić święta, jeśli ma z czego. Świnia została już zabita, będzie więc rosół z grzankami, boczek, kiełbasy, cynadry, kluski nadziewane mięsem, potem dopiero pączki, słodkie kluseczki, kraszonka z winogronami i szafranem. Panowie tam, w Langenwand, mają to wszystko na co dzień, to nic, ale my mamy raz w roku i zabieramy się do tego ze zdrowymi żołądkami, to jest coś! A jednak w czasie tego radosnego marszu mniej myślałem o jedzeniu, więcej zaś o Bożej Dziecinie i o Jego święcie. - Wieczorem - rozmyślałem - gdy wrócę do domu, przeczytam o tym z Biblii, mama i kuzynka Mirzel będą śpiewały kolędy. Potem, gdy wybije godzina dziesiąta wieczorem pójdziemy do Sankt Kathrein i będziemy uczestniczyć w kościele w uroczystej Pasterce przy biciu dzwonów, muzyce i niezliczonych światłach. Przy bocznym ołtarzu zbudowana jest zwykle szopka z wołem i osłem, i pasterzami, na górze zaś miasteczko Betlejem, a nad nim aniołowie śpiewający "Chwała na wysokości Bogu"! Myśli te niosły mnie początkowo jak na skrzydłach. Jednakże, gdy uszedłem kawałek śliską drogą wiejską, po skrzypiącym śniegu, musiałem mój podwójny węzełek przełożyć na drugie ramię. Gdy zbliżyłem się do gospody "Pod rozbitym murem", naprzeciw mnie pojawił się czterokonny pojazd. Lekkie saneczki zaprzężone w cztery ogniste rumaki, na koźle stangret z błyszczącymi guzikami i wysokim kapeluszem. Cesarz? Nie, pan Wachtler z zamku Hohenwang siedział w saniach zawinięty od góry do dołu w futra, paląc cygaro. Zatrzymałem się, popatrzyłem chwilę za błyskawicznie przemykającym pojazdem i pomyślałem: - Coś nie tak urządzony jest ten świat. Oto siedzi sobie silny mężczyzna i każe ciągnąć się czwórce koni, a ja ledwie co wlokę mój węzełek. W międzyczasie nastała pora obiadowa. Przez mgłę przeświecała mleczno_biała tarcza słońca. Nie wzniosło się ono zbyt wysoko, ponieważ o godzinie czwartej chce ponownie się już schować w długą noc bożonarodzeniową. W nogach czułem czasem gorące łaskotanie, które podchodziło mi aż do piersi, drżały mi ręce. Niedaleko od miejsca, gdzie rozgałęzia się droga do Alpel, stał krzyż z prawie naturalnym obrazem Zbawiciela. Stał tak, jak stoi jeszcze do dziś; u jego stóp zaś Jan i Magdalena. Całość ogrodzona płotem z desek, tak że wygląda jak mała kapliczka. Przed krzyżem, na ławce przeznaczonej do przyklękania, usiadłem do obiadu. Stanowiła go jedna bułeczka, która była przeznaczona dla mnie, miałem na nią tak wielki apetyt, że gotów byłem połknąć ją w kilku kęsach. Ale postanowiłem rozkoszować się nią wolno i z namysłem, a w międzyczasie skosztować kilka suszonych śliwek. Był to wspaniały posiłek. Jeśli dziś chcę mieć coś naprawdę dobrego, nie zapominam o konieczności wysiłku i o dawnych brakach. Jeśli nigdy nie doznawało się niedostatku, jakże jest się wówczas ubogim! Jakże byłem bogaty wówczas, gdy byłem biedny! Gdy po posiłku ponownie załadowałem na ramię swój węzełek, jego dźwiganie było teraz pestką, szybko posuwałem się naprzód. Gdy dotarłem potem do górskich lasów, a szara mgła zawisła gęsto między ośnieżonymi drzewami, pomyślałem o Grablerze Hansel. Był to woźnica węgla, który codziennie jeździł swoją furmanką z Alpel do M~urztal. Gdyby tak dzisiaj chciał również jechać! I gdyby tak teraz jechał pustymi sankami i zabrał na nie mój węzełek! A wreszcie i mnie samego! Że też może być tak gorąco w zimie! Kto to słyszał tak spocić się pośród śniegu i sopli lodu! Jutro zapomni się jednak o wszelkim zmęczeniu. Tego rodzaju myśli i imaginacje skracały mi czas w drodze. Naraz poczułem silny zapach tabaki. Tuż za mną szedł, stąpając bardzo cicho, zielony Kilian. Kilian był przedtem przez jakiś czas pomocnikiem leśniczego, teraz już nim nie był. Mieszkał ze swoją rodziną w niewielkiej chatce w okolicy rybnych stawów. Nie wiadomo dokładnie, co obecnie robił. Teraz szedł do domu. Na plecach miał kosz, w którym nie miał nic ciężkiego. Jego strój był jeszcze ubiorem myśliwskim, chociaż już mocno zniszczonym. Jego czarna broda nie pozwalała wiele dojrzeć w ziemistej twarzy. Gdy go zauważyłem, wyjął fajkę z ust, zaśmiał się głośno i powiedział: - Dokąd tak suniesz, chłopcze? - Do domu - padła moja odpowiedź. - Co dźwigasz? - Rzeczy na Boże Narodzenie. - Dobre rzeczy? Tysiące drobiazgów! Czyj jesteś? - Drwala. - Do drwala droga na górę! Musisz się jeszcze dobrze nasapać. - Jakoś dam sobie radę - powiedziałem. - Po takim marszu będzie ci się dobrze spało - ciągnął Kilian, dotrzymując mi kroku. - Dzisiaj nie będzie spania w nocy, dziś jest Boże Narodzenie. Co chcesz robić w nocy, jeśli nie spać? - Pójść do Kathrein na Pasterkę. - Do Kathrein? - zapytał. - W tak daleką drogę? - O dziesiątej wieczorem wychodzimy z domu, a o trzeciej jesteśmy już z powrotem. Kilian dmuchnął w rurkę fajki i powiedział: - No wiesz, masz w sobie dużo z ducha chrześcijańskiego. W dzień do M~urztal, a w nocy na Pasterkę do Kathrein! Tyle chrześcijaństwa nie mam ja w sobie, ale to ci powiem, jeśli chcecz włożyć swój węzełek do mojego koszyka, żebym ci go kawałek podniósł, a ty nieco sobie tymczasem będziesz mógł odpocząć, to uczynisz słusznie. Dlaczego stary osioł nie miałby raz czegoś ponieść! Z tym zgodziłem się. I gdy mój węzełek lądował w jego koszu, pomyślałem sobie: - Zielony Kilian jest lepszym człowiekiem, niż powszechnie się mówi. Potem ruszyliśmy dalej. Ja śmigałem teraz lekko, uwolniony od ciężaru. - Tak, tak, Boże Narodzenie! - powiedział Kilian. - Wszystko postawione jest do góry nogami. Ludzie wmawiają sobie wzniosłe uczucie i pobożność, co wcale nie jest prawdą. W gruncie rzeczy Boże Narodzenie jest takie, jak każdy inny dzień, nic, a nic inne. Bogaty, tak, ten ma każdego dnia Boże Narodzenie, tacy jak my, mają każdego dnia Wielki Piątek. - Wielki Piątek jest również piękny - powiedziałem. - Tak, dla tego, kto ma wystarczającą ilość ryb i masła, i jaj i ciasta, i pączków, aby pościć! - zaśmiał się Kilian. Jego gadanina wydawała mi się pogańska. Co jednak dalej mówił, nie zrozumiałem już, ponieważ zaczął iść bardzo szybko, a ja nie mogłem za nim zdążyć. Przy każdym kroku ślizgały mi się nogi do tyłu. Kilian miał u butów podkówki, miał też długie nogi, nie był zmęczony - więc szło mu się dobrze. - Panie Kilian! - zawołałem. Nie słyszał. Odległość między nami była coraz większa. Przy zakrętach znikał mi czasem zupełnie z oczu, a potem pojawiał się w coraz większej odległości, prawie znikając w mrokach mgły. Teraz zacząłem się martwić o mój węzełek. Dochodziliśmy już do "Piekielnej Kuli". Jest to miejsce, gdzie rozwidlają się drogi do Alpel i Fischbach. Zacząłem biec. W obliczu niebezpieczeństwa zniknęło wszelkie zmęczenie. Biegłem jak psiak i zacząłem się do niego przybliżać. Co miałem jednak począć, jeśli go nie dogonię, jeśli jemu zabraknie chęci, by oddać mi moje rzeczy, a mnie sił, by mu je odebrać? - Ten dzień może się źle skończyć - myślałem. - Ale rzeczy nie zostawię i pobiegnę za nim aż do fischabachskiego lasu, do jego chaty! Gdy tak szybko, posuwaliśmy się do przodu, dostrzegłem wóz, który posuwał się z wolna naprzód, zaprzężony w dwa szare woły. To Gabler Hansel. Wziął mnie na swój wóz. Gdy Kilian chciał już mijać zaprzęg, wtedy krzyknąłem z tyłu z całych sił: - Hansel! Hansel! Bądź tak dobry, weź moje świąteczne rzeczy na sanki, Kilian ma je w koszu, niech ci je więc odda! Mój krzyk musiał być tak pełen strachu, że Hansel natychmiast zeskoczył z sanek i przyjął postawę do działania. I gdy Kilian zauważył, że mam sprzymierzeńca, zdjął sobie kosz z pleców i rzucił węzełek na sanki. Jeszcze coś tam pomruczał o "głupich niedźwiedziach" i o "niewdzięczności", potem jednak szybko odszedł. Hansel położył węzełek i zapytał, czy można na nim usiąść. Poprosiłem, żeby tego nie robił. Posłuchał i siedliśmy obok siebie na sankach, a ja trzymałem na kolanach obydwoma rękami moje skarby na Boże Narodzenie. Tak dotarliśmy wreszcie do Alpel. Gdy dojechaliśmy do pierwszego mostku na Fresie, Hansel powiedział do wołów: - Oha! - a do mnie: - Tak! Woły natychmiast zrozumiały i zatrzymały się, ja natomiast nie zrozumiałem i siedziałem dalej. Po chwili uświadomiłem sobie, że czas już wysiadać, ponieważ Hansel musiał pojechać w lewo, w dół, do wąwozu, ja zaś na prawo, na górę. - Bóg zapłać, Hansel! - W porządku, Piotrze. Gdy wspinałem się na stromą górę w kierunku mego domu, zapadał już zmierzch i zaczął padać śnieg. Wreszcie dotarłem do domu. - Masz wszystko? - zapytała mama, gdy wszedłem do kuchni. - Wszystko! - Dzielny jesteś. I na pewno głodny. Mama natychmiast ściągnęła mi z nóg zmarznięte na kość buty, ponieważ chciałem zapastować je na nowo, by były gotowe do dalszej drogi na Pasterkę. Potem usiadłem w ciepłym pokoju i zabrałem się za jedzenie. Zaczęły mi się kleić oczy. Nie wiem, kto mnie rozebrał. Gdy znów przyszedłem do siebie, leżałem dobrze wyspany w mym ciepłym łóżku, a do małego okienka zaglądało poranne słońce pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Mama nie obudziła mnie na Pasterkę. Poszedłem na późniejszą Mszę świętą. Peter Rosegger Pożyczka Najwięcej starań przed Bożym Narodzeniem czynił zawsze ojciec. Trudno nam też było nie myśleć o tym, że byliśmy rodziną bezrobotnych. Inne święta można było obchodzić, albo nie, ale na Boże Narodzenie wszystko ożywało. Gdy już wreszcie nadeszło, wszystko zatrzymywało się w miejscu, a okna wystawowe czasem jeszcze w styczniu nie mogły rozstać się ze swymi czekoladowymi Mikołajami. Mnie absorbowały zawsze gałązki i kukiełki. Jeśli był ze mną ojciec, udawałem, że na nie nie patrzę, ale zazwyczaj rzucało się to jeszcze bardziej w oczy, niż gdybym patrzył, więc stopniowo zaczynałem znowu zaglądać do sklepów. Ojciec także nie pozostawał nieczuły wobec wystawowych witryn, potrafił tylko bardziej się opanować. - Boże Narodzenie - powtarzał - mogłoby być świętem radości. Teraz najważniejszym zadaniem jest nie być smutnym, nawet wtedy, jeśli się nie ma pieniędzy. W większości ludzie są weseli pierwszego i drugiego dnia świąt, no i ewentualnie jeszcze potem w wieczór sylwestrowy. Ale to nie wystarczy. Trzeba przynajmniej miesiąc wcześniej usiłować być wesołym. Na Sylwestra możesz spokojnie być znowu smutnym, bo to wcale nie jest takie piękne, gdy tak zwyczajnie mija kolejny rok. Tylko teraz, przed Bożym Narodzeniem, nie przystoi być smutnym. Jednakże ojcu z wielu przyczyn przychodziło to znacznie trudniej, niż mnie. Prawdopodobnie dlatego, że nie miał już swojego ojca, który mógłby mu powiedzieć to, co on powtarzał ciągle mnie. Wszystko byłoby z pewnością znacznie łatwiejsze, gdyby ojciec pracował. Teraz przyjąłby z pewnością nawet posadę pomocnika, ale obecnie nie potrzebowano pomocników. Dyrektor powiedział, że tatuś może pozostać w muzeum, ale z pracą musi zaczekać, aż przyjdą lepsze czasy. - A kiedy to może nastąpić? - zapytał ojciec. - Nie chcę panu sprawiać przykrości - odpowiedział dyrektor. Frieda miała więcej szczęścia. Została zatrudniona w dużej knajpie przy placu Aleksandra jako pomoc kuchenna i tam też miała swoją kwaterę. Nam natomiast było o wiele przyjemniej, gdy nie musieliśmy przez cały czas być razem z nią. Teraz, gdy widywaliśmy się tylko w południe i wieczorem, była dla nas znacznie uprzejmiejsza. W gruncie rzeczy i my także nie żyliśmy tak źle. Frieda zaopatrywała nas dostatecznie w jedzenie, a gdy w domu było zbyt zimno, wówczas szliśmy do muzeum, a gdy już wszystko obejrzeliśmy, wtedy opieraliśmy się o kaloryfer pod szkieletem dinozaura, wyglądaliśmy przez okno, albo z wartownikiem muzeum rozmawialiśmy na temat hodowli królików. Wydawało nam się więc, że ten rok minie spokojnie, gdyby tylko tatuś nie robił sobie tyle kłopotu z powodu choinki. Stało się to zupełnie niespodziewanie. Przyprowadziliśmy Friedę z knajpy i położyliśmy się do łóżek, nagle tatuś zamknął książkę Brehma pt. "Życie zwierząt", którą zawsze czytał wieczorem i zwrócił się do mnie z pytaniem: - Śpisz już? - Nie - odpowiedziałem. Nie spałem, ponieważ było za zimno na spanie. - Przyszło mi w tej chwili na myśl - powiedział ojciec - że potrzebna jest nam choinka. Zrobił przerwę i czekał na moją odpowiedź. - Tak sądzisz? - zapytałem. - Tak - rzekł ojciec - i to odpowiednio piękna, a nie jakaś tam mizerota, która zaraz się przewraca, gdy tylko zawiesi się na niej zwykły orzech włoski. Gdy ojciec jeszcze mówił, wtrąciłem pytając: - Czy nie udałoby się zdobyć kilka słodkich pierniczków do zawieszenia? Ojciec obruszył się. - Na Boga - powiedział - dlaczegóż by nie. Trzeba porozmawiać z Friedą. - A może - powiedziałem - Frieda zna kogoś, kto podarowałby nam choinkę. Ojciec wyraził powątpiewanie. Poza tym takiego drzewka, jakie on sobie wyobraża, nikt nie może podarować, takie drzewko to skarb. - Nawet gdyby warte było jedną markę? - zapytałem. - Jedną markę?! - ojciec lekceważąco fuknął przez nos. - Co najmniej dwie! - A gdzie można ją znaleźć? - Widzisz - powiedział ojciec - nad tym właśnie się zastanawiałem. - Nie jesteśmy przecież w stanie go kupić - powiedziałem - dwie marki: skąd chcesz je wziąć? Ojciec podniósł w górę lampę naftową i rozejrzał się po pokoju. Wiedziałem, że zastanawiał się, czy nie dałoby się czegoś oddać w zastaw. Wszystko jednak, co tylko było możliwe, już się tam znalazło, nawet gramofon, przy oddawaniu którego tak głośno płakałem, gdy odbierający go chłopak poczłapał z nim za kratę. Ojciec postawił lampę z powrotem i chrząknął: - Teraz już śpij. Pomyślę o tym. W następnych dniach kręciliśmy się ciągle przy stoiskach, gdzie sprzedawano choinki. Znikały - drzewko za drzewkiem, a my w dalszym ciągu nie mieliśmy żadnego drzewka. - Czy nie byłoby lepiej?... - zapytałem piątego dnia, gdy znowu okupowaliśmy kaloryfer pod szkieletem dinozaura. - Co byłoby lepiej? - ostro zapytał ojciec. - Zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej postarać się o zwykłe drzewko? - Czyś ty zwariował!? - oburzył się ojciec. - Może o jakiś kaczan, gdzie nie wiadomo, czy ma to być miotła, czy szczoteczka do zębów? Nie wchodzi w rachubę. Ale cóż to pomogło. Boże Narodzenie było już coraz bliżej. Początkowo ulice wypełnione były lasem choinek, lecz stopniowo zaczął się on przerzedzać i któregoś dnia byliśmy świadkami, jak najgrubszy ze sprzedawców choinek z placu Aleksandra, Jimmy Kraftriemen, sprzedał swoje ostatnie drzewko, zupełne maleństwo, za trzy marki i pięćdziesiąt fenigów, splunął na pieniądze, wsiadł na rower i odjechał. Zrobiło nam się bardzo smutno. Nie aż tak strasznie, ale smutno, tak iż Frieda jeszcze bardziej niż zwykle ściągnęła brwi i zapytała nas, co nam leży na sercu. Przyzwyczailiśmy się zachowywać swoje zmartwienia dla siebie, ale tym razem zrobiliśmy wyjątek i ojciec opowiedział jej wszystko. Frieda słuchała uważnie. - To już wszystko? - zapytała. Przytaknęliśmy. - Jesteście bardzo śmieszni - powiedziała - dlaczego nie pójdziecie po prostu do lasu i nie ukradniecie jednego drzewka? Już wiele razy widziałem ojca oburzonego, ale takiego oburzenia jak tego wieczoru jeszcze u niego nie widziałem. Stał się śmiertelnie blady. - Mówisz poważnie? - zapytał ojciec ochrypłym głosem. Friedę ogarnęło zdumienie. - Przecież to logiczne - powiedziała - tak robią wszyscy. - Wszyscy!? - powtórzył ojciec - wszyscy!? Podniósł się sztywno i wziął mnie za rękę. - Pozwolisz - powiedział do Friedy - że najpierw odprowadzę chłopca do domu, zanim udzielę ci stosownej odpowiedzi. Ale nigdy nie udzielił jej odpowiedzi. Frieda była mądra. Postępowała tak, jak gdyby droczyła się z ojcem, a następnego dnia usprawiedliwiała się. Ale na cóż to wszystko się zdało. W dalszym ciągu długo jeszcze nie mieliśmy choinki, nawet tej najlichszej, jak ją przedstawiał ojciec. Potem jednak - a było to 23 grudnia, a my jak zwykle zajmowaliśmy swe stanowiska pod szkieletem dinozaura - ojciec doznał nagle wielkiego olśnienia. - Czy ma pan łopatę? - zapytał wartownika, który usiadł obok nas na swoim składanym krzesełku. - Co?! - zawołał tamten i zerwał się na równe nogi - czy co mam?! - Łopatę, człowieku - powiedział niecierpliwie ojciec - czy ma pan łopatę? Tak, łopatę miał. Spojrzałem niepewnie na ojca. Ale wyglądał zupełnie normalnie. Tylko jego spojrzenie zdawało się być bardziej niespokojne niż zazwyczaj. - Dobrze - powiedział - pójdziemy dziś z panem do domu i pan nam ją pożyczy. Co ojciec zamierzał zrobić, dowiedziałem się dopiero nocą. - Obudź się - powiedział i potrząsnął mnie za ramię - wstań! Wyczołgałem się sennie spod kołdry. - Co się dzieje? - Słuchaj - powiedział ojciec i stanął przede mną. - Ukraść drzewko, to nikczemność, ale pożyczyć je sobie, to ujdzie jeszcze. - Pożyczyć? - zapytałem zdumiony. - Tak - odpowiedział. - Pójdziemy teraz do Lasku Fryderyka i wykopiemy srebrną jodełkę. W domu wstawiamy ją do wanny z wodą, jutro będziemy przy niej świętować Boże Narodzenie, a potem wsadzimy ją w to samo miejsce. No? - popatrzył na mnie badawczo. - Wspaniały pomysł - powiedziałem. Mrucząc po cichu pod nosem i pogwizdując ruszyliśmy w drogę. Ojciec z łopatą na ramieniu, ja z workiem pod pachą. Od czasu do czasu ojciec przestawał pogwizdywać i zaczynaliśmy śpiewać na dwa głosy "Jutro, o dziatki, wydarzy się coś nadzwyczajnego" i "Przychodzę z wysokiego nieba". Jak zwykle przy takich pieśniach ojciec miał łzy w oczach, a także i mnie udzielił się ten uroczysty nastrój. Przed nami wynurzył się fryderykowy gaik i zamilkliśmy. Srebrna jodła, którą upatrzył sobie ojciec, stała pośród różanego klombu, pokrytego słomą. Miała ponad półtora metra wysokości i piękny kształt. Ponieważ ziemia zamarzła tylko powierzchownie, nie trwało zbyt długo, by ojciec mógł ją wykopać z korzeniami. Ostrożnie wyjęliśmy drzewko z ziemi, włożyliśmy korzeniami do worka, ojciec zarzucił swoją kurtkę na drugi jej koniec wystający z worka, zasypaliśmy wyrwę, przykryliśmy ją słomą, ojciec załadował sobie drzewko na plecy i poszliśmy do domu. W domu napełniliśmy wodą wielką cynkową wannę i wstawiliśmy do niej drzewko. Gdy zbudziłem się następnego ranka, ojciec i Frieda zaczęli już ozdabiać drzewko. Sznurkiem umocowali je u sufitu. Frieda powycinała różnokolorowe gwiazdki, które pozawieszała na gałązkach. Wyglądały bardzo pięknie. Zauważyłem też, że wisi na choince kilka słodkich pierniczków. Nie chciałem odbierać obydwojgu przyjemności, więc udawałem, że dalej śpię. Przy tym rozmyślałem, jak mógłbym się za ich uprzejmość zrewanżować. Wreszcie przyszło mi na myśl. Ojciec wypożyczył choinkę, dlaczego ja nie miałbym wypożyczyć na świąteczne dni naszego zastawionego gramofonu. Udałem więc, że dopiero się zbudziłem, wyraziłem zachwyt nad choinką, a potem ubrałem się i wyszedłem z domu. Prowadzący zastaw był okropnym człowiekiem. Już za pierwszym razem, gdy u niego byliśmy i ojciec oddawał mu w zastaw swój płaszcz, chciałem draniowi coś niecoś powiedzieć. Ale teraz trzeba było starać się być wobec niego uprzejmym. Bardzo się więc starałem. Opowiedziałem mu historię o dwóch babciach i że to "właśnie Boże Narodzenie" i o "ostatniej radości na stare lata" i coś tam jeszcze, aż nagle depozytor zamierzył się i trzepnął mnie po głowie, mówiąc całkiem spokojnie: - Jak często zdarza ci się kłamać, jest mi to całkiem obojętne, ale w okresie Bożego Narodzenia mówi się prawdę, zrozumiano? Potem poczłapał do pomieszczenia obok i przyniósł gramofon. - Ale biada wam, jeśli go popsujecie! I tylko na trzy dni! I tylko dlatego, że to dla ciebie! Skłoniłem się bardzo nisko, sięgając niemal czołem do kolan. Potem wziąłem skrzynię pod jedno ramię, tulejkę pod drugie i pobiegłem do domu. Obydwie rzeczy ukryłem najpierw w pralni. Jednakże Friedę musiałem wtajemniczyć, ponieważ ona miała płyty. Frieda dotrzymała słowa. Na obiad zaprosił nas szef Friedy, właściciel knajpy. Była wspaniała zupa, na koniec kartofle z potrawką z gęsi. Najedliśmy się do syta. Potem, aby zaoszczędzić trochę węgla, poszliśmy jeszcze na jakiś czas do muzeum pod szkielet dinozaura, a po południu przyszła Frieda i zabrała nas do domu. W domu napalono w piecu. Frieda wypakowała jeszcze dużą salaterkę resztek gęsiej potrawki, trzy butelki czerwonego wina i metrowej wielkości plaster miodu, ojciec położył dla mnie na stół swój bremowski tom pt. "Życie zwierząt", ja natomiast zbiegłem niepostrzeżenie do pralni, przyniosłem gramofon i powiedziałem do ojca, aby się odwrócił. Posłuchał. Frieda wyjęła płyty i zapaliła świeczki, a ja tymczasem włączyłem gramofon. - Czy mogę się już odwrócić? - zapytał ojciec, który nie mógł już dłużej wytrzymać, gdy Frieda zgasiła światło. - Chwileczkę - powiedziałem - ta przeklęta tulejka. Sądzisz, że dobrze ją umocowałem? Frieda zakaszlała. - Jaka tulejka? - zapytał ojciec. Ale wszystko już ruszyło. Była to kolęda "Przyjdźcież dziatki". Coś tam wprawdzie trzeszczało, a płyta przeskakiwała, ale to nie przeszkadzało. Frieda i ja zaczęliśmy śpiewać, a wtedy tatuś odwrócił się. Najpierw przełknął kilka razy ślinę, następnie uszczypnął się w nos, potem chrząknął i zaczął również śpiewać razem z nami. Gdy płyta skończyła się, uścisnęliśmy sobie dłonie i opowiedziałem, jak załatwiłem sprawę z gramofonem. Ojciec był zachwycony. - No...? - powtarzał ciągle do Friedy i znowu skinął w moją stronę. - No...? Był to piękny wieczór wigilijny. Najpierw przegraliśmy i prześpiewaliśmy wszystkie płyty. Potem przesłuchaliśmy je jeszcze raz już bez śpiewu, z kolei Frieda prześpiewała je jeszcze raz sama i jeszcze raz z ojcem, a potem jedliśmy, popijaliśmy wino, a na koniec posłuchaliśmy jeszcze trochę muzyki. Następnie odprowadziliśmy Friedę do domu i położyliśmy się spać. Następnego dnia choinka pozostała jeszcze nadal u nas. Ja mogłem sobie dłużej poleżeć, a ojciec słuchał cały dzień muzyki gramofonowej i pogwizdywał przy tym. W następną noc wyjęliśmy drzewko z wanny, włożyliśmy je wraz z zawieszonymi na nim papierowymi ozdobami do worka i zanieśliśmy z powrotem do Lasku Fryderyka. Tu ponownie zasadziliśmy je na różanym klombie. Udeptaliśmy wokół ziemię i poszliśmy do domu. Rano odniosłem gramofon. Potem jeszcze wielokrotnie odwiedzaliśmy nasze drzewko. Przyjęło się ponownie. Papierowe ozdoby wisiały na nim jeszcze przez długi czas, niektóre aż do wiosny. Przed kilkoma miesiącami znowu obejrzałem sobie drzewko. Sięga ono obecnie na wysokość dwóch pięter i ma objętość średniej wielkości komina fabrycznego. Aż trudno sobie wyobrazić, że gościliśmy je kiedyś w naszym domu. Wolfdietrich Schnurre Diabeł przy żłóbku Stefan i Michał byli przyjaciółmi. Chodzili do tej samej klasy. W ich szkole wystawiano każdego roku jasełka. Występowali: Maryja i Józef, aniołowie i pasterze, trzej Mędrcy ze Wschodu i Lucyfer ze swym piekielnym zastępem. Gdy pasterze i królowie złożyli już swoje dary przy żłóbku, z ciemnego zaułka wychodził władca piekieł i zaczynał drwić z Dzieciątka, które przyszło na świat w ubogiej stajence. Jego mowy były tak bezczelne, że królowie i pasterze drętwieli z przerażenia, a Maryja osłaniała swe Dzieciątko rękami. Nagle Lucyfer godzony był promieniem światła. Pojawiał się Archanioł Michał. Na końcu jego oszczepu lśniła gwiazda. Przy spojrzeniu na tę gwiazdę piekielna zgraja popadała w straszliwy skowyt. - Idź precz, ty diable! - wołał Michał. I Lucyfer znikał ze sceny. Aniołowie, pasterze i królowie intonowali wówczas końcowy werset: - "A na ziemi pokój ludziom dobrej woli!" Z roku na rok przedstawienie przebiegało według tego schematu i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Gdy wyszukiwano aktorów do nowej inscenizacji, nauczyciel powiedział do Stefana: - Ty będziesz Lucyferem. Do Michała zaś: - A ty Archaniołem, od którego pochodzi twoje imię. W jasełkach nie będziecie więc przyjaciółmi. Stefan i Michał pogodzili się ze swymi rolami. Podczas prób wszyscy ćwiczyli z ogromnym zapałem. Jednym z pasterzy był Walter. Walter nie cierpiał Stefana. Już niejeden raz starli się ze sobą. W przeddzień jasełek ponownie doszło do starcia. Przez całą noc padał śnieg. Podczas przerwy kilku chłopców zaczęło rzucać się śnieżkami na szkolnym podwórku. Wszyscy brali w tym udział, a przy każdym trafieniu wybuchała salwa śmiechu. Stefan już wielokrotnie trafił Waltera. Walter był wściekły. Jedna z jego śnieżek wytrąciła Stefanowi z rąk śnieżną kulę, którą zamierzał właśnie rzucić. Stefan pochylił się, sięgnął po śnieg i szybko ulepił nową. Rzucił i trafił Waltera w twarz. Walter krzyknął, przycisnął dłonie do czoła, a gdy je opuścił, były zakrwawione. Rzucił się na Stefana, okładał go pięściami i krzyczał: - Ty diable, ty diable, ty diable! Stefan wlepił oczy w zakrwawioną twarz i wcale się nie bronił. Nauczyciel rozdzielił obydwóch chłopców i zbadał ranę. Stefan powiedział: - Musiałem zgarnąć jakiś kamień. - Nie jest tak źle! - stwierdził nauczyciel i zabrał ze sobą Waltera. Walter wrócił do klasy z plastrem na czole. Gdy idąc na swoje miejsce przechodził obok Stefana, syknął: - Jeszcze ci pokażę, ty diable! Następnego dnia przed południem odbyła się główna próba. Wszystko szło gładko, jak za pociągnięciem sznurka. Gdy wieczorem, w małej salce szkolnej podniosła się kurtyna, widzowie, rodzice i dzieci zdumieli się, że tak pewnie aktorzy czuli się w swoich rolach. Nikt nie pozostał w ukryciu. Tylko jeden z pasterzy jąkał się trochę podczas składania swych darów przy żłóbku. Ale to nie przeszkadzało. Każdy myślał: - Serce bije mu z wrażenia. Tak też i było. Walter, który grał rolę owego pasterza, czuł mocne bicie serca, ponieważ zamierzał uczynić coś, czego nie było w planie. Tylko trzej inni pasterze byli w to wtajemniczeni. Gdy Lucyfer i jego kompania zaczęli hałasować w ciemnym rogu, sprzysiężeni pasterze porozumieli się wzrokiem. Lucyfer wystąpił i rozpoczął swą bezczelną gadaninę. A gdy zawołał: - Leżysz na zwyczajnej słomie, a chcesz wybawić ode mnie świat! - stało się. Pasterze rzucili się na niego ze swoimi laskami. - Ty diable! - wrzeszczeli. A Walter zawołał głośno: - Hej wy, królowie, wygarbujcie temu diabłu skórę! Królowie nie chcieli się dać prześcignąć pasterzom, gdy chodziło o to, by zapędzić diabła do piekła. Pod uderzeniami diabłu odpadły rogi. W sali wyciągano szyje. Maluchy na widowni klaskały w zachwycie w dłonie, tak bardzo im się podobało, gdy królowie i pasterze bili piekielną zgraję. Wtem na scenę padł promień światła, który miał porazić Lucyfera. Powstał zamęt. Gdy pojawił się Michał z gwiazdą, zobaczył Lucyfera napieranego ze wszystkich stron. Mniejsze diabełki od razu pouciekały. Lucyfer stał sam naprzeciw przeważających sił, którymi dowodził jeden z pasterzy noszący szramę na czole. To nie byli królowie i pasterze, którzy walczyli z piekłem, tu jeden z nich chciał się zemścić i poderwał za sobą podstępnie innych. Michał pojął to w mig. Jego przyjaciel był w niebezpieczeństwie. I Michał uderzył. Oszczep z gwiazdą na czubku dosięgnął najpierw prowodyra, potem innych pasterzy, a wreszcie nawet jednego z trzech króli, który próbował zaatakować Lucyfera od tyłu. Królowie i pasterze zaczęli potykać się o siebie nawzajem. W sali zrobiło się bardzo cicho, gdy wtem Michał zawołał: - Idź precz diable! I spojrzał przy tym nie na Lucyfera, lecz na tego pasterza, który go zaatakował. Napastnik zaczął się wycofywać wraz ze swymi sprzymierzeńcami, tak gniewnie bowiem napierał na nich Michał. Gwiazda upadła na ziemię. Lucyfer podniósł ją i chciał podać Archaniołowi. Michał spojrzał na złamany oszczep i nie wiedział, co ma dalej robić. Wtedy Lucyfer zwrócił się w stronę żłóbka, ukląkł, jak poprzednio uczynili to królowie, i on, władca piekieł, złożył gwiazdę u stóp Maryi. Wszystkie inne dary zostały porozrzucane podczas walki. Tylko dar Lucyfera leżał przed żłóbkiem. A ponieważ pasterzom, aniołom i królom zamarł głos, Michał i Lucyfer zaintonowali wspólnie kolędę: - "A na ziemi pokój ludziom dobrej woli!" Hans Baumann Domek dla lalek W latach po pierwszej wojnie światowej poszedłem na naukę do pewnego stolarza w naszym mieście. Był to czas wielkiej biedy. Nie można było dostać żadnych zabawek, więc kiedy nadeszła Gwiazdka, moja matka uprosiła mnie, bym zrobił domek dla lalek na prezent dla mej młodszej siostry. Z początku wziąłem się do tej pracy bez zapału, ale w miarę roboty nabierałem dla niej coraz większej chęci. W naszym muzeum zobaczyłem starą izbę wiejską - odrysowałem ją sobie, by wieczorami odtwarzać ją wiernie w postaci lalczynego domku. Moją pracą zainteresował się nawet sam majster i zaczął mi tak dzielnie pomagać, że w końcu dla mnie nie pozostało nic do roboty. Pani majstrowa ofiarowała dla naszego domku maleńki zegar z kukułką, uszyła firanki na okna i poduszkę do kołyski. Z czasem oboje starzy ludzie bardziej jeszcze byli pochłonięci zabawką niż ja sam. W tym czasie praktykował na naszym przedmieściu pewien stary lekarz - Żyd, nazwiskiem Rubinsztajn. Był to dziwny człowiek. Leczył niemal wyłącznie biedaków, od których nie mógł się spodziewać grosza wynagrodzenia. Mój majster mawiał, że doktor Rubisztajn jest filozofem i przyjacielem ludzkości, a także człowiekiem o wiele za dobrym dla tego złego świata, na którym żyje. Stary lekarz często przesiadywał w naszym warsztacie. Przyglądał się w milczeniu pracy majstra, przesuwał pomiędzy palcami swą siwą, długą brodę patriarchy. Doktor Rubinsztajn leczył właśnie w sąsiedztwie pewną małą dziewczynkę. Miała dwanaście lat i miała na imię Franciszka. Znałem ją z widzenia, bo jeszcze do niedawna przechodziła każdego ranka pod naszymi oknami idąc do szkoły. Franciszka była jedynym dzieckiem biednej wdowy. Jej ojciec zginął tego lata w wypadku w kopalni. Ta strata do tego stopnia wstrząsnęła dziewczynką, że więdła teraz jak mały, wyrwany z ziemi kwiatek. Nawet mądry doktor Rubinsztajn nie umiał nazwać po imieniu choroby małej Franciszki. Ale wiedział na pewno, że dziecko wnet pójdzie za swoim ojcem. Może na tydzień przed Gwiazdką nasz dom dla lalek był gotów. Bardzo byłem z niego dumny, choć nie był przecież w całości moim dziełem. Kiedy doktor Rubinsztajn stanął przed zabawką, zadumał się głęboko. A potem, odwróciwszy się do mnie, powiedział: - Słuchaj no, Bert, nie chciałbyś podarować tego domku małej Franciszce? - Jak ja to mogę zrobić - powiedziałem trochę oburzony - kiedy to jest domek dla mojej siostry? - Wiem o tym, chłopcze - powiedział łagodnie doktor. - Ja też nie chcę, byś go podarował na zawsze, ale tylko tak na niby. Franciszka przeżyje już ledwie kilka dni. Nie doczeka na pewno Gwiazdki. Spraw biednemu dziecku tę ostatnią radość, Bert. Za kilka dni i tak odbierzesz swój domek z powrotem. Nie powiedział nic więcej i wyszedł z warsztatu. Kiedy i majster, i majstrowa zachęcili mnie, bym zrobił tak, jak mówi doktor, zmiękło mi serce. Z pomocą majstrowej zaniosłem zabawkę do sąsiedniej kamienicy, na czwarte piętro. Drzwi otworzyła nam zapłakana wdowa. Powiedzieliśmy z czym przychodzimy i matka Franciszki zaprowadziła nas do śmiertelnie chorego dziecka. Dziewczynka pogrążona była w apatycznym półśnie. Jej twarzyczka w obramowaniu ciemnych warkoczy była tak biała, jak poduszka, na której spoczywała głowa chorej. Cichutko ustawiły obie kobiety domek przy łóżku. A potem majstrowa uruchomiła zegar z kukułką. Chora przebudziła się na ten niezwykły dźwięk. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Majstrowa dała mi szturchańca pod żebro, zrobiłem więc krok naprzód i wyjaśniłem dziewczynce, trochę nieporadnie, że chcę jej podarować tę zabawkę. Może się nią bawić, póki nie wyzdrowieje. W przygasłych oczach dziecka pojawił się blask. Dziewczynka czerwieniała i bladła na przemian. Nieśmiało dotknęła maleńkich mebelków - i nagle wybuchnęła płaczem. Byłem bardzo zakłopotany, więc czym prędzej uciekłem z pokoju. Przez szereg dni nie słyszeliśmy nic o chorej Franciszce. Także doktor Rubinsztajn nie pokazywał się. Pojutrze miała być Wigilia. Nie powiedziałem dotąd w domu nic o darowanej zabawce i byłem teraz w ogromnym kłopocie. Już zaczynałem żałować odruchu dobrego serca, gdy w porze śniadania zjawił się w warsztacie doktor. Spostrzegliśmy od razu, że jest czymś bardzo poruszony. - Co się stało? Franciszka umarła? - spytał przestraszony majster. - Nie, nie umarła! - oświadczył uroczyście doktor. I promieniejąc z radości powiedział nam, że u jego małej pacjentki zaszła zupełnie niespodziewanie wielka poprawa, że według wszelkiego prawdopodobieństwa dziewczynka wróci do zdrowia. Na pewno radość z darowanej zabawki była zbawiennym wstrząsem, który spowodował przełom. Inaczej nie umie sobie wytłumaczyć tej przedziwnej przemiany. - Ale co będzie z domkiem dla lalek mojej siostry? - spytałem nieśmiało. - Przecież nie możemy go odebrać Franciszce. - Nie, na Boga! - krzyknął przestraszony doktor. - Tego nie możesz zrobić. Co tu poradzić?... - Nie martw się, Bert - powiedział majster. - Twoja siostra nie zostanie z pustymi rękami. Święta dopiero za trzy dni. Zdążymy zrobić jeszcze jeden domek. Zaraz zaczynamy. I tak się też stało. Do wigilii, wspólnymi siłami, bo nawet doktor Rubinsztajn dostał laubzegę do garści, domek dla mojej siostry był gotów. Wprawdzie nie taki piękny jak ten pierwszy. Ale też tamten spełnił, za radą dobrego doktora, swoją specjalną misję. Franciszka wyzdrowiała naprawdę. I gdy w pięć lat później jako młody czeladnik opuszczałem rodzinne miasto, była najładniejszą dziewczyną na całej naszej ulicy. Albert Buck Opowiadanie wigilijne - Tylko pamiętaj, musisz być szczególnie grzeczny w czasie Adwentu, bo inaczej nie narodzi się dla ciebie Pan Jezus. Janek pamiętał o tym dobrze, ale nie wiedział, co to znaczy. Wstydził się zresztą, że taki jest niemądry i nie śmiał nikogo zapytać: - Ale co to znaczy, że Pan Jezus nie narodzi się dla mnie. Jak się narodzi, to się narodzi dla wszystkich. Zresztą, co to znaczy, że się narodzi? Przecież raz już się narodził. Czy można się drugi raz narodzić? A może naprawdę tylko wtedy się dowiem, kiedy będę szczególnie grzeczny. I w gruncie rzeczy starał się być grzeczny w Adwencie. Najpierw, jak rokrocznie, czekał na przyjście świętego Mikołaja. Prawdę mówiąc, nie wiedział, jak to jest z tym świętym Mikołajem. Kiedyś w szkole nieopatrznie wyrwało mu się jakieś takie zdanie o świętym Mikołaju. Kolega, którego bardzo nie lubił, i który Janka też nie lubił, i przezywał go "ślamazara", zaczął wykrzykiwać: - Patrzcie, jeszcze jeden, co wierzy w świętego Mikołaja. Zresztą już wcześniej o tym mówili inni koledzy, że to nie żaden święty z nieba przychodzi z podarkami, tylko rodzice je podkładają. Na wszelki wypadek spytał mamy: - Mamo, czy przyjdzie do ciebie święty Mikołaj? - Nie. Święty Mikołaj przychodzi do dzieci. Tylko czasem przychodzi do starszych. - To do ciebie też nie przyjdzie? - Nie. Janek zmarkotniał. Po chwili zapytał: - A co chciałbyś dostać od świętego Mikołaja? Mama nie wiedziała. - No, powiedz co. Może chusteczki do nosa. Ja mam takie piękne. Pamiętasz, w tamtym roku otrzymałem od babci na imieniny. Ale ich nie używałem, bo mi było żal. A tobie się bardzo podobały. Dobrze? - Dobrze - odpowiedziała mama. - Tylko jak to zrobimy? Bo ty nie możesz wcześniej o tym wiedzieć. Wobec tego podłożę ci pod poduszkę, a tobie będzie wolno tam dopiero zaglądnąć w nocy. Dobrze? - Dobrze - mama się zgodziła. - No, a tatuś? Żeby mu nie było smutno. To może ja dla niego kupię skarpetki i tak samo zrobię. W wieczór świętego Mikołaja Janek przyrzekł sobie, że nie będzie spał. Że musi przekonać się, czy to święty Mikołaj przychodzi, czy nie. Czytał jeszcze długo w łóżku, aż go mama upomniała. Zgasił światło, ale starał się czuwać. Początkowo nie był nawet śpiący. Potem jednak oczy same mu się zamykały. Walczył całym wysiłkiem woli, aby nie zasnąć. Nawet przez chwilę palcami przytrzymywał sobie powieki. Specjalnie, żeby się rozbudzić, przypominał sobie rozmaite śmieszne historie, ale nic nie pomagało. Wreszcie powiedział sobie: - Zdrzemnę się małą chwilkę. Tylko moment. Zbudził się w głębi nocy. W pierwszej chwili nie wiedział dlaczego, ale zaraz przypomniał sobie, że miał czuwać, bo chciał zobaczyć świętego Mikołaja. - Czy tylko on nie przyszedł wtedy, kiedy spałem? Pocieszał się, że to niemożliwe. - Przecież to była tylko chwilka. W tak krótkim czasie święty Mikołaj nie mógł przyjść? A moje jednak? Sięgnął ręką pod poduszkę. Uspokojony stwierdził, że nie ma tam nic. Ale posłyszał jakiś delikatny szelest papieru nad głową. Sięgnął tam i namacał paczkę. Serce zaczęło mu mocniej bić z wrażenia. Usiadł na łóżku, paczkę położył przed sobą na kołdrze i zaczął powoli, możliwie najciszej, rozwiązywać sznurek. Ale nie bardzo mógł sobie z tym poradzić. Chciał jak najprędzej dostać się do środka, zaczął szamotać się z węzełkiem i wtedy obudziła się siostra. Tym lepiej, bo już nie trzeba było siedzieć w ciemności. Można było zaświecić lampkę nocną. Po cichutku, żeby nie zbudzić rodziców, wygrzebał się z łóżka, uklęknął na krześle, paczkę położył na stole i zabrał się do rozpakowywania. Siostra naśladowała go dokładnie. Też wyszła z łóżeczka, też uklękła na krześle. Spostrzegł, jak swoim zwyczajem z przejęcia wysunęła języczek, przygryzła zębami i rozwijała powolutku, uważnie papier, aby nie szeleścić. Ale na nic to się nie zdało. Nagle drzwi otworzyły się i wpadła do pokoju mama w nocnej koszuli. Porwała go w objęcia mówiąc: - I do mnie przyszedł święty Mikołaj, popatrz, co mi przyniósł. Pokazała mu chusteczki do nosa. Potem przyszedł tatuś, przytulił go i pokazał mu skarpety, które on wieczorem podłożył tatusiowi pod poduszkę. Chociaż naprawdę Janek nie był już taki pewny, czy to te same, które on kupił, czy też "świętomikołajowe" - podobne wątpliwości miał odnośnie chusteczek mamy, ale nie było czasu na namyślanie się, bo mama zaraz wsadziła z powrotem jego i siostrę do łóżka. Poprawiła, jak to miała w zwyczaju, kołdrę koło szyi i przy nogach, "żeby nie wiało", pocałowała go, zrobiła mu krzyżyk na czole, zgasiła światło i powiedziała: - Śpijcie już, śpijcie, bo jutro szkoła - i wyszła po cichu wraz z tatą. Długo nie mógł usnąć. Jeszcze chwilę szeptali sobie z siostrą rozmaite piękne rzeczy. Potem ona zasnęła. Usłyszał jej głęboki, regularny oddech. Wobec tego patrzył w ciemność i myślał sobie, że chyba bardziej się cieszy z tego, że sprawił mamie i tatusiowi radość, niż z tego, co on sam otrzymał. A właściwie to było i tak, i tak: cieszył się z tego jednego i z tego drugiego. Potem jakoś samo przyszło mu na myśl, że pastuszkowie i trzej królowie też musieli się cieszyć, gdy złożyli Panu Jezusowi dar. Jeszcze wpatrywał się tak po swojemu w ciemność przymrużonymi oczami, widział sznury kolorowych koralików zbiegających z góry na dół i migających wszystkimi barwami i zasnął. Po Mikołaju, jak co roku, zaczęło się przygotowywanie do Bożego Narodzenia. Wieczorami gdy tylko była jakaś godzina wolna, gdy odrobione były wszystkie zadania i wykonane to, co do niego należało w domu, Janek wyciągał wraz z siostrą pudło z zabawkami na drzewko i zabierał się do roboty. Na koniec tatuś przyniósł do domu choinkę. Uprosili go wraz z siostrą, żeby choinkę postawić tymczasem w ich pokoju. Stała piękna, zielona, pachnąca lasem i żywicą, i czekała, tak jak on, na święta. Nawet wtedy, gdy już zgasło światło i trzeba było spać, chociaż nie można było jej widzieć w ciemności, dobrze mu było z nią. Aż przyszedł dzień wigilijny. Dom był pełen zapachów rozmaitych zup, ciast, pieczeni. Tylko nie wiadomo, dlaczego od samego rana było wszystko w pośpiechu i na wszystko za późno, choć do wieczora była cała masa czasu. Mama co chwila ostrzegała, że trzeba z nią obchodzić się ostrożnie, bo może im obojgu urządzić lanie, a jak dzieci w Wigilię dostaną lanie, to będą je dostawały cały rok. Przypominała, że diabeł dzisiaj wszystko robi, żeby ludzi zezłościć, bo chce popsuć święta. I mimo to doszło do tego, przed czym mama ostrzegała, doszło do awantury. Oczywiście przez siostrę, którą Janek musiał lekko ukarać. Ona uderzyła w ryk, jak zwykle nie wiadomo o co. Faktycznie zaczęła jej lecieć krew z nosa, ale przecież nic wielkiego się nie stało. W to niepotrzebnie wmieszała się mama. Janek usiłował spokojnie mamie wytłumaczyć, jak było z siostrą od początku do końca. Wtedy mama upomniała go, żeby na nią nie krzyczał, bo nie ma prawa podnosić na nią głosu. W to z kolei wkroczył najzupełniej niepotrzebnie tata, zaczął wrzeszczeć, żeby Janek natychmiast przeprosił mamę. Nie chciał słyszeć żadnych wyjaśnień. Krzyczał tylko bez przerwy: - Przeproś, bo dostaniesz lanie. Nie dochodziło do niego zupełnie to, co Janek wciąż powtarzał, że chętnie przeprosi mamę, jeżeli tylko będzie wiedział za co. No i, oczywiście, wszystko skończyło się wielkim laniem. Janek wrzeszczał wniebogłosy i to wcale nie dlatego, żeby go bardzo bolało, tylko uważał, że dzieje mu się krzywda, bo na lanie nie zasłużył. Potem musiał chwilę stać w kącie, a co najgorsze, mama się na niego obraziła i nie chciała się wcale do niego odzywać, chociaż on próbował na wszystkie sposoby. Wobec tego Janek też się na mamę obraził. - Jeżeli mama nie chce się odzywać, to nie musi - ale on do mamy też nie będzie mówił nic. Może milczeć, tak jak mama, i udawać, że mamy nie dostrzega, tak samo jak ona jego. A więc było gorzej niż źle, była całkiem tragedia, i to w dodatku w taki dzień. Najbardziej był wściekły na siostrę, która naraz stała się tak dobra, najukochańsza, i do tego pokrzywdzona. Do pasji doprowadzało go to, że chciała spełniać rolę pośrednika między nim a mamą. Tak już zostało do samego wieczora. Namyślał się, czyby nie pójść z domu, żeby nie zasiadać przy stole wigilijnym. - Może wtedy by sobie przypomnieli o mnie - pomyślał. Ale właściwie nie bardzo miał gdzie iść. U wszystkich kolegów była też na pewno Wigilia i byłoby dla nich niezręcznie, gdyby on do nich przyszedł. Wtedy zresztą z pewnością zainteresowaliby się nim rodzice jego kolegów, dzwoniliby do taty Janka. Nie, to nie miało sensu. Po ulicach nie chciało mu się spacerować. Był przed południem po zakupy i zmarzł porządnie. Do Wigilii, tak jak w roku poprzednim, ubrał się w najlepsze ubranie, zawiązał sobie najpiękniejszy krawat bez pomocy mamy. Węzeł nie był z pewnością tak zawiązany, jak być powinien, ale w końcu to nie było ważne i Janek postanowił, że nie odezwie się do nikogo ani słowa. Patrzył na pozór obojętnie, jak mama przygotowywała stół. Najchętniej by jej pomógł, gdyby powiedziała chociaż słowo. Nawet nie musiałaby prosić, tylko mogłaby polecić, żeby zrobił to albo tamto, ale jak nie, to nie. Stał i przyglądał się. Było jak co roku. Mama rozsunęła najpierw stół, potem na środku umieściła trochę siana, przykryła stół najpiękniejszym białym obrusem, jaki tylko był w domu. Z kolei na obrusie, w miejscu, gdzie leżało siano, położyła opłatek. Ten widok zawsze, co roku go wzruszał, bo wiedział, co to znaczy: opłatki oznaczają Pana Jezusa, który się narodził na sianie. Ale teraz stał obojętny i patrzył zimny jak głaz. Potem mama rozkładała talerze z pomocą siostry, która podlizywała się mamie jak mogła i była taka uprzejma, że aż się niedobrze robiło z tych słodkości. Gwiazdka na pewno już dawno zaświeciła na ciemnym niebie, ale jakoś nikt nie pamiętał, by wyglądać przez okno. On pamiętał, ale też nie wypatrywał jej. Gdy wieczerza była gotowa, podeszli wszyscy do stołu. Na koniec podszedł i Janek. Tata i mama uklękli przy stole, ta smarkata też uklękła. Uklęknął i on z ociąganiem. Tego bał się najbardziej. Tata zaczął się modlić na głos, potem wszyscy wstali, tata wziął Ewangelię i zaczął czytać o tym, jak to tam wtedy było. Słuchał tego, co znał prawie na pamięć i było mu bardzo smutno. Tak długo czekał na te święta, tak myślał, że może dla niego Pan Jezus też się narodzi, a tymczasem wszystko się pokiełbasiło i to przez tę głupią srokę. Gdy tatuś skończył czytać, odłożył Ewangelię, schylił się nad stołem, wziął opłatek, podszedł do mamy, zaczął do niej coś mówić. Janek już nie bardzo słyszał, co tam tatuś mówi, tylko patrzył na mamę. Mama najpierw się uśmiechała, ale najwyraźniej z dużym zażenowaniem, a potem do uśmiechu zaczęły dołączać się łzy. Popatrzył na tatę. On był też bardzo wzruszony, ucałował mamę najpierw w rękę, potem w buzię. Janek wiedział, że kolej na niego. Zrozumiał, że dopiero teraz przychodzi moment najgorszy. Tymczasem nagle znalazł się w objęciach mamy i poczuł, jak wszystko tamto, co było w jego duszy twarde jak skała, znikło. Zrobiło mu się bardzo żal, że był taki niedobry dla mamy, przytulił się do niej i zaczął płakać jak malutkie dziecko. Słyszał tylko jak przez mgłę słowa mamy: - Ty głuptasku - i życzenia jakieś - żeby był grzeczny i żeby się dobrze uczył. Czuł, że mama wciąż głaszcze go po głowie i najchętniej trwałby tak przytulony do mamy, bo mu było dobrze, a oprócz tego wstydził się, bo jak tu pokazać swoją zapłakaną twarz tatusiowi i siostrze. Ale już znalazł się w ramionach taty, który się tak zachował, jakby niczego nie zauważył, poklepał go po plecach i powiedział jak zwykle: - Żebyś był dzielnym człowiekiem i żebym ja się nie musiał za ciebie wstydzić. Janek wciąż miał jeszcze mokre oczy i trudno mu było złapać oddech. Na szczęście przyszła kolej na siostrę, która była zaryczana jeszcze bardziej niż on sam i nie musiał się przed nią niczego wstydzić. Wreszcie trzeba było zasiąść do stołu. Wszyscy udawali, że są bardzo zajęci jedzeniem zupy. Tata nawet pochwalił, że świetna zupa grzybowa, mama z uśmiechem przetykanym łzami odpowiedziała, że to nie świetna zupa grzybowa, najwyżej jest to świetny barszcz, wszyscy się śmiali i udawali, że to ze śmiechu wycierają łzy i było już wszystko bardzo dobrze. Potem było jeszcze jedno danie i jeszcze jedno, i jeszcze jedno - trudno było je zliczyć. Nawet już nie bardzo mógł jeść, ale jadł dalej, choćby dlatego, by ukryć wzruszenie, które wciąż jeszcze nim wstrząsało. Wreszcie pojawił się kompot z suszonych śliwek i to był koniec. Wtedy tata powiedział: - Janek, baw się w kościelnego i zaświeć świece. Wobec tego zaczął zapalać świeczki. Tata zgasił światło i zaczęło się kolędowanie. Janek wziął śpiewnik z kolędami i śpiewał jedną za drugą alfabetem po kolei, które tylko melodie pamiętał. Siostrzyczka się do niego przytuliła i usiłowała mu wtórować, fałszując na wszystkie strony. Całemu śpiewaniu przewodziła mama, która miała śliczny głos. Tata włączał się tylko od czasu do czasu. Tak mógłby siedzieć do samego rana i kolędować, ale mama stwierdziła, że już pora spać i że jeszcze moment, a Janek z siostrą pospadają z krzeseł jak gruszki z wierzby, bo im tak lecą głowy. Chociaż to nie była prawda, chętnie poszedł się myć, bo jednak w gruncie rzeczy spać mu się chciało. Za chwilę był już w łóżku, które na początku było zimne, pachniało krochmalem i świeżością jak nigdy w ciągu roku. Mama oświadczyła, że Janek z siostrą zostaną w domu, a ona z tatą pójdą na Pasterkę. W międzyczasie zrobi tylko porządek w kuchni. Leżał w łóżku i przez uchylone drzwi patrzył na choinkę błyskającą w ciemnościach wszystkimi swoimi wspaniałościami. Było mu dobrze jak nigdy w życiu, tak dobrze, że najchętniej by umarł ze szczęścia. Przymrużył oczy, jak to miał zwyczaj robić. Zaczął śnić. Kolorowe paciorki mrowiły się z góry na dół coraz bardziej, coraz szybciej, wreszcie było ich tyle, że aż stały się całkiem białe - to już nie były paciorki, tylko zawierucha, która wokół niego się kłębiła. Szedł w niej po omacku, ale wcale się nie bał. Chociaż płatki śniegu wirowały wokół niego, wcale nie czuł ani zimna, ani wiatru, ani śniegu na twarzy, było mu dobrze i ciepło. Szedł wciąż naprzód i nie obawiał się, że zabłądzi. Jeszcze mu tego nikt nie mówił, ani on do siebie sam też nie, ale wiedział, że idzie do Jezusa, który się narodził w stajni. Nagle znalazł się na drodze w lesie. Las był podobny do parku, gdzie w lecie bawił się, a w zimie chodził czasem z mamą i siostrą na sanki. Były podobne drzewa i krzaki, tylko wszystkie przysypane grubą warstwą śniegu. Chociaż wiedział, że jest noc, to jednak było jasno - chyba od księżyca - a śnieg się skrzył jak diamenty. Potem wyszedł na skraj jakiejś polany. W głębi niej zobaczył stajenkę. Była podobna do tej, którą budował w czasie Adwentu. Strzecha przywalona śniegiem, nad nią gwiazda z wielkim ogonem. Światło, które padało przez otwarte drzwi i okna, oświecało krzaki i drzewa stojące w pobliżu. Nagle znalazł się wewnątrz szopki. Klęczał na podłodze stajni. Obok siebie spostrzegł klęczącego tatusia i mamusię oraz siostrę, którzy uśmiechali się do niego. Poczuł się tak samo szczęśliwy jak w czasie Wigilii przy składaniu życzeń. Wtedy przypomniał sobie to, co mama mu powiedziała na samym początku Adwentu, że gdy będzie grzeczny, to Pan Jezus narodzi się dla niego. - Czy Jezus narodził się dla mnie także? Poczuł, że musi spojrzeć w żłobek. - Jezus tam na pewno jest. Tylko czy ja Go zobaczę? - przeniknął go głęboki niepokój. Ale przecież powinienem zobaczyć. - Przecież przeprosiłem mamę, tatę i siostrę. Przecież starałem się być grzeczny podczas Adwentu. Pełen determinacji zdecydował się. Z oczami pełnymi łez podniósł głowę - i ujrzał: Na sianku przykrytym białą chustą leżało Dzieciątko. ks. Mieczysław Maliński Noc wigilijna Gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi w ten wieczór wigilijny 1944 roku, zarówno ja, jak moja mama byliśmy jak najdalsi od wyobrażenia sobie cudu pokoju, jaki nas czekał. Miałem wtedy dwanaście lat i mieszkałem z matką w małym domku w Ardennach, w pobliżu granicy niemiecko_belgijskiej. Przed wojną domek ten służył mojemu ojcu podczas wypraw myśliwskich i kiedy bomby aliantów zmieniły nasz dom w Akwizgranie w kupę gruzów, ojciec posłał nas do swego myśliwskiego domku. - Tam w lasach będziecie bezpieczni - powiedział mi. - Powierzam ci mamę, Fritz. Teraz ty będziesz jedynym mężczyzną w domu. Słyszeliśmy nieustanny huk dział, samoloty wciąż krążyły nad nami, a nocą ogniste pociski przecinały czarne niebo. Tysiące alianckich i niemieckich żołnierzy walczyły i umierały niedaleko nas. Słysząc energiczne pukanie do drzwi mama czym prędzej zgasiła świece. Potem, kiedy chciałem wyjrzeć, kto przyszedł, wyminęła mnie spiesznie i sama otworzyła drzwi. Na dworze, podobni do zjaw na tle ośnieżonego lasu, stali dwaj ludzie w stalowych hełmach. Jeden z nich przemówił do mamy w nie znanym mi języku, wskazując na trzeciego, leżącego na ziemi. Zrozumiała, prędzej niż ja, że to żołnierze amerykańscy. Wrogowie! Mama milczała, trzymając rękę na moim ramieniu. Ci ludzie byli uzbrojeni i mogliby wejść przemocą, ale stali tam, prosząc tylko oczyma. Ranny wydawał się bardziej martwy niż żywy. - Komm rein - powiedziała w końcu mama. Żołnierze wnieśli swojego rannego i położyli go na moim łóżku. Żaden z nich nie umiał ani słowa po niemiecku. Kiedy zaś mama spróbowała porozumieć się z nimi po francusku, jeden odpowiedział - z niejakim trudem - w tym języku. Potem, kiedy zakrzątnął się koło rannego, mama powiedziała do mnie: - Ci dwaj mają palce zupełnie zgrabiałe. Zdejmij im kurtki i buty, i przynieś wiaderko śniegu. - Po chwili rozcierałem już stopy żołnierzy śniegiem. Dowiedzieliśmy się, że ten ciemnowłosy to Jim, drugi, wysoki i szczupły - Robin. Harry, ten ranny, spał na moim łóżku, z twarzą białą jak śnieg na dworze. Stracili łączność ze swoim batalionem i błąkali się po lesie trzy dni, szukając Amerykanów i kryjąc się przed Niemcami. Byli zarośnięci, ale teraz, kiedy zdjęli grube kurtki, wyglądali na zbyt wyrośniętych chłopców. I w taki właśnie sposób zaczęła się do nich odnosić moja matka. - Idź złapać "Hermanna" - powiedziała mi - i przynieś sześć ziemniaków. Było to poważne odchylenie od naszych projektów świątecznych. "Hermann" był to dobrze upasiony kogucik, którego tuczyliśmy w miarę możności już od wielu tygodni w nadziei, że na święta wróci tatuś. Teraz "Hermann" miał posłużyć do celu bardziej bezpośredniego i nie cierpiącego zwłoki. Podczas gdy Jim i ja pomagaliśmy mamie w kuchni, Robin opatrywał Harry'ego, który miał udo przestrzelone i był bliski śmierci z powodu wielkiej utraty krwi. Mama podarła prześcieradło na długie pasy, na bandaże. Wkrótce smakowity zapach pieczonego kurczaka wypełnił pokój. Właśnie nakrywałem do stołu, kiedy usłyszeliśmy znowu pukanie do drzwi. Myśląc, że to jeszcze inni zbłąkani Amerykanie, bez wahania otworzyłem i znalazłem się twarzą w twarz z czterema żołnierzami, których mundury po pięciu latach wojny znałem aż nadto dobrze: to byli nasi! Stałem w drzwiach jak przygwożdżony strachem. Choć byłem jeszcze niedużym chłopcem, znałem twarde prawo wojny: dawać schronienie nieprzyjacielskim żołnierzom, to akt zdrady. Mogliśmy wszyscy zostać rozstrzelani. Mama także się bała. Zbladła, ale podeszła do drzwi i powiedziała spokojnym głosem: - Fr~ohliche Weihnachten. - Żołnierze w odpowiedzi życzyli nam także wesołych świąt. - Zgubiliśmy nasz pułk i chcielibyśmy przeczekać do rana - wyjaśnił kapral. - Czy możemy tu odpocząć? - Oczywiście - odpowiedziała mama ze spokojem, jaki rodzi się z najwyższej trwogi. - Możecie także zjeść coś dobrego i gorącego, dopóki jest. Niemcy uśmiechali się, czując dolatujący przez uchylone drzwi apetyczny zapach. - Ale - dodała mama stanowczym tonem - mamy jeszcze takich gości, których może nie zechcecie uważać za przyjaciół. Nagle jej głos zabrzmiał tak surowo, jak nigdy: - Dziś jest wigilia Bożego Narodzenia i dziś w tym domu nikt nie będzie strzelał! - Kto tam jest wewnątrz? - zapytał władczo kapral. - Amerykanie? Mama przyjrzała się kolejno tym czterem twarzom zdrętwiałym z zimna. - Słuchajcie - powiedziała z wolna. - Moglibyście być moimi synami i tak samo tamci, którzy są w domu. Jeden chłopiec, ranny w nogę, walczy ze śmiercią. I dwaj jego przyjaciele, zbłąkani jak wy, zgłodniali jak wy. Na tę noc Bożego Narodzenia zapomnijmy o zabijaniu. Nastąpiły trzy sekundy milczenia, zdawały się trwać bez końca. Mama położyła kres temu wahaniu. - Dość słów - rzekła rozkazująco i klasnęła mocno w ręce. - Proszę was, połóżcie broń na tym stosie drew i spieszcie się, zanim inni wszystkiego nie zjedzą. Oszołomieni czterej żołnierze złożyli broń na stosie drewek koło drzwi. Tymczasem mama mówiła coś szybko po francusku do Jima. Ten powiedział coś po angielsku koledze i ku mojemu zdumieniu obaj Amerykanie oddali swoją broń mamie. Teraz, z Niemcami i Amerykanami stojącymi niepewnie i nerwowo jedni tuż obok drugich w małym pokoiku, mama stanęła doprawdy na wysokości zadania. Nie przestając się uśmiechać usadowiła jakoś wszystkich. Nie dbając o napiętą atmosferę, kończyła przygotowania do wieczerzy jakby nigdy nic. - Prędko - powiedziała do mnie - przynieś jeszcze cztery ziemniaki i trochę owsa. Ci chłopcy są zgłodniali, a mężczyzna z pustym żołądkiem jest zły. Szperając w spiżarce słyszałem jęki Harry'ego. Wróciwszy zobaczyłem, że jeden z Niemców nałożył okulary i uważnie ogląda jego ranę. - Pan jest w służbie sanitarnej? - zapytała mama. - Nie, ale jeszcze kilka miesięcy temu studiowałem medycynę w Heidelbergu. Potem zapewnił Amerykanów - jego angielszczyzna wydała mi się zupełnie swobodna - że rana nie jest zakażona. - Stracił bardzo dużo krwi, potrzebny mu jest odpoczynek i dobre odżywianie. Podejrzliwość zaczynała powoli ustępować nastrojowi odprężenia. Mnie także wszyscy ci żołnierze wydawali się bardzo młodzi. Kapral wyciągnął z tornistra butelkę czerwonego wina, a Heinz znalazł u siebie bocheneczek żytniego chleba. Mama pokrajała chleb na tyle kawałków, ile było osób, ale połowę wina odstawiła na bok. - To dla rannego. Zanim zaczęliśmy jeść, odmówiła modlitwę. Widziałem, że wymawiając tradycyjne słowa: "Przybądź Jezu, bądź naszym gościem", oczy miała pełne łez. Wilgotno lśniły także oczy żołnierzy zmęczonych walką, żołnierzy, którzy w tej chwili byli znowu tylko młodymi chłopcami: jedni amerykańskimi, drudzy niemieckimi, i wszyscy byli daleko od swoich domów. Na chwilę przed północą mama wyszła przed dom i zawołała nas, żebyśmy razem popatrzyli na gwiazdę betlejemską. Skupiliśmy się wszyscy wokół niej, oprócz Harry'ego, który spał przywracającym siły snem. Przez tę chwilę dla nas wszystkich, wpatrzonych w Syriusza - gwiazdę świecącą na niebie najjaśniej - wojna była czymś bardzo dalekim, prawie zapomnianym. Nasze prywatne zawieszenie broni trwało jeszcze rano. O świcie było już widać, że Harry ma się lepiej. Mama przyrządziła mu napój z jedynego jajka, jakie mieliśmy w domu, z reszty wina kaprala i odrobiny cukru. Wszyscy inni dostali owsiankę. Potem z dwóch tyczek i naszego najnowszego obrusa sporządziliśmy nosze dla rannego. Kapral wskazał Amerykanom najlepszą drogę do ich linii, a mama zwróciła każdemu jego broń, mówiąc: - Uważajcie na siebie, chłopcy. Chcę, żebyście wszyscy wrócili do swoich domów, kiedy przyjdzie na to czas. Niech wam wszystkim Bóg błogosławi! Niemcy i Amerykanie uścisnęli sobie ręce, a my staliśmy, patrząc, jak odchodzą w dwie przeciwne strony. Kiedy wróciłem, zastałem mamę nad starą rodzinną Biblią. Spojrzałem jej przez ramię: książka otwarta była na opowieści o Bożym Narodzeniu, o Dzieciątku w żłobie i trzech królach, którzy przybyli z daleka, przynosząc swoje dary. Palec mamy zatrzymał się na ostatnich słowach opowieści: "... powrócili do swoich krajów inną drogą". Fritz Vinken Jak stary Christian obchodził święta Bożego Narodzenia - Dziecko - powiedziała w przeddzień świąt Bożego Narodzenia moja mama do mnie - dziecko, idź, zanieś staremu Christianowi jego strucle i tę paczuszkę. Powiedz mu, że go serdecznie pozdrawiam i że życzę mu, by święta i Nowy Rok przeżył w zdrowiu i spokoju. Tym razem jest zbyt dużo pracy i nie mogę osobiście do niego pójść. Spojrzałam trochę zdziwiona i zaniepokojona znad mojej książki. Znałam tego mrukliwego, starego gajowego bardzo dobrze. Jakże często bałam się, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, jego wielkich, rudych wąsów, gdy nachodził nas podczas zbierania jagód w zakazanych miejscach, krzycząc na nas swym basowym głosem i przepędzając nas z tych miejsc. Teraz oczywiście nie musieliśmy już go się bać, ponieważ od około dwóch lat nie pełnił już swej służby. Rwanie w stopach jest zbyt duże, twierdził, dlatego nie może już całymi godzinami chodzić po lesie. Stary Christian Merkenthin przeprowadził się do wdowy Klemm na przedmieście. Do niego miałam się więc teraz udać. Wzięłam czapkę i płaszcz i przygotowałam się do drogi. - Jeśli zechcesz Christianowi dotrzymać trochę towarzystwa, to proszę bardzo, możesz to zrobić - powiedziała mama, zakładając mi paczki na ramię - o wpół do siódmej będziemy dawać sobie prezenty, na tę godzinę musisz więc już wrócić. Kiwnęłam cicho głową i powiedziałam jej: - Zostań z Bogiem. Obok obydwóch zasypanych śniegiem młynów trzeszczących na wietrze dotarłam wreszcie z poczerwieniałym nosem i sztywnymi palcami do domku wdowy Klemm, gdzie wyskoczył do mnie ujadając wściekle mały czarny szpic. Pani domu, która wyszła na jego jazgot, zawołała go z powrotem. Na moją prośbę zaprowadziła mnie po stromych drewnianych schodach do wysypanej świeżym piaskiem sieni, gdzie zapukała do jednych z drzwi. Nie czekając długo na "proszę wejść" otworzyła je. Ogarnął mnie gęsty dym tabakowy, gdy ociągając się podeszłam bliżej i zamknęłam za sobą drzwi. Najpierw nie widziałam nic więcej, poza dobrze mi znaną postacią w myśliwskim mundurze i wysokich gumowych butach, które, jak zobaczyłam, nosił również w domu. Na jego mrukliwe, ale nie nieprzyjazne: - No, co tam przynosisz? - podeszłam odważnie bliżej i położyłam swe paczki na stole. - Przysyła wam to mama, panie Merkenthin, i niech pan jej nie ma za złe, że nie przyszła tym razem sama, bo ma w domu bardzo dużo pracy. Staruszek tymczasem odpakował strucle i zrobiony na drutach sweter i zmierzył krytycznym okiem skarpety. Położył to wszystko jak leci pod małą choinką, która stała na białym obrusie na komodzie. Moje oczy przyzwyczaiły się tymczasem do dymu i zaczęłam się rozglądać po małym pokoiku. Obok mnie leżał duży, szary kot zwinięty w kłębek i spał. Pogłaskałam go po grubym futerku. Podniósł się powoli, wygiął grzbiet w pałąk i dał mi wyraźnie do zrozumienia, żeby go jeszcze pogłaskać. W tym samym momencie coś nade mną zatrzepotało, a gdy spojrzałam w górę, podfrunął duży ptak i usiadł mi na plecach. Stary Christian obrócił się i mruknął: - Lubisz zwierzęta? Przytaknęłam z zapałem głową i cicho stałam, by nie spłoszyć małego gościa z moich pleców. Głos starego teraz nieco zmiękł: - Ja właściwie nie lubię ptaków w pokoju, to co należy do lasu, powinno być w lesie, ale ten smyk nie chce tam z powrotem, chociaż złamane skrzydło dawno mu się już wygoiło. Jest to szpak i bardzo mądry ptak - dodał i zobaczyłam, jak jego oczy z miłością spoczęły na tym małym stworzeniu. - Żyje on w zgodzie z kotem? - zapytałam. - Oh, mój Piotr wie już, jak daleko może się posunąć - mruknął stary, a poza tym nie zostawiam ich nigdy razem samych, jeden z nich spaceruje w kuchni, gdy wychodzę z domu, ale teraz usiądź proszę na sofie, odbyłaś przecież daleką drogę po takim zimnie, przyniosę ci coś ciepłego do picia. Zniknął za drzwiami, a ja głaskałam na zmianę raz ptaka, który siedział spokojnie na moich plecach, raz kota, który z upodobaniem ocierał się o moje ramię. Christian wrócił z kuchni z filiżanką mleka, położył pierniki na pozłacany talerzyk, który wyjął z najwyższej szuflady w komodzie i podsunął mi obydwie rzeczy pod nos. Stary Christian przyglądał się z zadowoleniem, jak piłam mleko, a pierniczkami dzieliłam się z kotem i szpakiem. Nagle powiedział: - Czy masz czas, by pójść na godzinę ze mną do lasu? Pomożesz mi nieść. Kiwnęłam głową i spojrzałam pełna oczekiwania na niego. - No tak - ciągnął dalej staruszek, zobaczywszy moje pytające oczy - no tak, zwierzęta powinny też wiedzieć, że są święta Bożego Narodzenia. Zdjął z moich pleców szpaka, poszedł do kuchni i po mowie zorientowałam się, że zamyka ptaka w klatce. Płonęły mi policzki z radości, czułam, co chce zrobić ten stary leśnik, który połowę swego życia spędził w towarzystwie leśnych zwierząt, i byłam szczęśliwa, że mogę wziąć udział w tym swoistym obdarowywaniu. Gdy stary Christian wkroczył ponownie w futrzanej czapce, gumowych butach i z workiem na plecach do pokoju, podobny był zupełnie do świętego Mikołaja, a ja pozwoliłam zawiesić sobie wyładowany po brzegi kosz przez ramię. Wziął jeszcze łopatę i kilka gałązeł jodłowych i poszedł przede mną schodami w dół. - Adieu, Pani Klemm - zawołał przez na wpół otwarte drzwi kuchenne do gospodyni, za jedną lub dwie godziny jestem z powrotem. - Dobrze, panie Markenthin - zabrzmiała odpowiedź, a ja poszłam i otworzyłam drzwi domu. Szpic wypuścił nas z cichym mruczeniem. Słońce chyliło się już głęboko ku zachodowi i stało na niebie jak ciemnoczerwona tarcza. Chłodny wiatr powiewał przez pola. Musieliśmy iść obok miejscowego cmentarza. Moje spojrzenie przesuwało się po pogrążonych w śniegu grobach. Stary Christian zatrzymał się. - Zaczekaj kilka minut - powiedział - zaraz wrócę z powrotem. Postawił swój worek koło mnie, wziął łopatę i zielone gałązki i zniknął za żelazną furtą. Popatrzyłam za nim. Chmara wron wzbiła się przy jego wejściu w górę, i mój wzrok powędrował za ptakami, jak kracząc ulatywały do lasu. Z domu grabarza, który mieszkał kawałek dalej rozbrzmiała nagle na dwa głosy kolęda: - O radosny, o błogosławiony, niosący łaskę czasie Bożego Narodzenia - a moje wzruszone serce dziecięce zostało przepełnione bożonarodzeniową radością, jak gdyby nie było wcale cmentarzy i głodnych wron w świecie. Teraz wrócił też stary Christian, ale bez zielonych gałązek, które złożył na grobach. - Chciałem powiedzieć mojej dobrej żonie i małej Kasi, że myślę o nich w wieczór wigilijny - mruknął, wziął, nie patrząc na mnie, swój worek i poszedł trochę szybszym krokiem niż przedtem w kierunku lasu. Pozwoliłam mu iść przodem i przysłuchiwałam się brzmieniu kolęd, które towarzyszyło nam jeszcze przez dłuższą chwilę. Czułam się, jak gdybym była w kościele. Tak bardzo chciałam powiedzieć temu staremu człowiekowi, który musiał pogrzebać swych najbliższych, a teraz sam będzie musiał stanąć pod choinką, coś bardzo serdecznego i miłego, ale nie wiedziałam, jak mam zacząć i tak posuwałam się za nim w milczeniu. Las, który się teraz przed nami roztaczał, wydawał mi się teraz w swej białej samotności piękniejszy niż latem. Wiatr ucichł, słyszeliśmy tylko miękki odgłos naszych kroków i od czasu do czasu ciche pękanie w drzewach, pochodzące od suchych gałęzi, dla których śnieg okazał się za ciężki. Christian zatrzymał się. - A teraz rozstawimy nasze świąteczne stoły - powiedział, zdjął swój duży worek z pleców i rozwiązał go. Czego tam nie było! Młotek i obcążki, listewki i gwoździe, nóż i nożyce! Do czegóż to będzie on potrzebował wszystkich tych mat słomianych i zaostrzonych kołków, które wyciągał z głębi worka? Moja ciekawość wkrótce została zaspokojona, ponieważ musiałam postawić mój kosz i służyć mu pomocą przy tej cudownej robocie. Tam, gdzie gęste gałęzie zatrzymywały śnieg, tak że ziemia była prawie goła, tam zbudowaliśmy nasze karmniki. Dwa rogi maty przymocowaliśmy na wysokości metra do pnia drzewa, gdy tymczasem dwa inne rogi zostały przymocowane do wbitych w pobliżu pali. W ten sposób powstała zakryta mała przestrzeń, łatwo dostępna dla głodnych zwierząt. Uprzątnęliśmy śnieg i teraz przyszła kolej na mój kosz i jego zawartość. - Tu na skraju lasu chętnie zatrzymuje się mały szaraczek - powiedział stary Christian. Przy tym wyciągnął z kosza liście kapusty i buraki, aby położyć je zajączkowi, by choć trochę zaspokoić jego zimowy głód. Co pięćset kroków budowaliśmy nowy stolik. Ale nie tylko dla zajęcy, zatroszczono się też dobrze o ptaki. Karmniki z różnego rodzaju ziaren, słoneczniki, pestki dyni zostały umieszczone w gałęziach i krzewach. Łojowe kulki i kawałki słoniny, a nawet kilka gęsich szkieletów i kości, drzewa musiały się zgodzić na ich zawieszenie. - Te są dla sikorek i dzięciołów, także dla rudzików i wszelkiego innego drobiazgu, dla których lot przez morze jest za daleki - stwierdził Christian - może wrony i sroki nie zjedzą im najlepszej części. Tak posuwaliśmy się coraz dalej do przodu przez gęsty śnieg. Im bardziej bagaż nasz stawał się lżejszy, tym bardziej radosne stawały się nasze serca i nie wiedziałam, jak się to stało, że nagle zaczęłam nucić piękną piosenkę: - Wyrósł pęd, pięknie z korzenia... Najpiękniejszy moment dnia mieliśmy jednak dopiero przeżyć. W pełnym świetle stanął nagle duży jeleń przed nami, a za nim szło kilka młodych jeleni i sarny. Podniósł głowę z pięknym porożem i popatrzył na nas mądrze i bez bojaźni. Na ciche gwizdnięcie staruszka podszedł ufnie bliżej i cała trzoda wraz z nim. Rzucaliśmy im chleb i kartofle, które natychmiast zjadali. Duży jeleń był tak odważny, że z mojej wyciągniętej ręki wziął kawałek chleba. Możecie chyba sobie wyobrazić, jak wielką sprawiło mi to radość. Ostre dzwonienie sanek, które dało się słyszeć na drodze, spłoszyło naszych gości i pobudziło ich do ucieczki. Spoglądałam za nimi z żalem. - One przyjdą tu znowu - powiedział Christian - tutaj jest już od wielu lat ich miejsce dożywiania. Dopiero teraz zauważyłam, że jakieś sto kroków dalej zbudowany został słomiany daszek oparty na palach i że dokoła leżały porozrzucane resztki paszy. Mój przewodnik wyjął z kosza dużo pieczonych kasztanów, żołędzi, suszonych łupin i pozostałe resztki chleba i zostawił wszystko dzikim zwierzętom w świątecznym prezencie. Czas było już pomyśleć o drodze powrotnej. Słońce dawno już zaszło, i tylko śnieg przeświecał przez gąszcze. Zrobiło się dość zimno, postawiłam sobie kołnierz palta i wetknęłam prawie zesztywniałe ręce w rękawy. - Chodź, mała! - pocieszał mnie mój przewodnik. Gospodarz mieszka niedaleko. Ma świetne sanie i nie obejrzysz się, a będziesz w domu. To będzie też duża przyjemność świąteczna, co? I pociągnął mnie, marznące człowieczątko, poprzez plątaninę drzew tylko jemu znanymi ścieżkami. Wnet znaleźliśmy się na drodze. Tu już z daleka przywitało nas zielone światło latarni, która należała do gospody "Pod Niedźwiedziem". Gospodarował w niej Piotr, były krawiec. Weszliśmy z zadowoleniem do ciepłego pomieszczenia, a jego dobra mama ściągnęła mi zaraz mokre buty i pończochy i zawiesiła je na mosiężnych haczykach, wbudowanych w kafle olbrzymiego pieca. Moje stopy wsadziła do ciepłych bamboszy, przyniosła mi filiżankę gorącego mleka, i po kilku minutach zapomniałam już o mrozie i zimnie. Stary Christian wypił kufel grzanego piwa, zapalił przy tym fajkę i gawędził z Piotrem. - Jesteś dzielna dziewczynka - powiedział stary Christian do mnie, gdy pół godziny później jechaliśmy do domu w dużych saniach wśród wesołego dzwonienia dzwoneczków - jesteś dzielna dziewczynka. Pozdrów serdecznie tatusia i mamusię i pięknie za to podziękuj! Zeskoczył z sanek przed swoimi drzwiami, pomachał jeszcze raz fajką i woźnica pojechał dalej do mojego domu rodzinnego. Wbiegłam po schodach na górę i zawiesiłam się mamie na szyi. Moje serce było rozradowane. Dopiero potem mogłam o wszystkim opowiedzieć. Ale nigdy przedtem nie promieniały światła świeczek na choince jak teraz i nigdy przedtem nie kochałam tak rodziców i rodzeństwa, jak tego wieczoru wigilijnego! Między starym Christianem a mną wywiązała się od tego dnia prawdziwa przyjaźń, która trwała aż do dnia śmierci tego starego człowieka. Często siadywałam w wolne popołudnia w jego izdebce. Czytałam mu gazety, albo zajmowałam się jego zwierzętami domowymi, dla których miałam najczęściej przygotowany taki lub inny smakołyk. Paula Dehmel Boże Narodzenie w "Osiedlu mrówek" W pierwszych latach po wojnie ludność Tokio była bardzo uboga. Najubożsi zajmują się zbieraniem odpadków. Ci gałganiarze organizują "Osiedle mrówek", to jest istot oczyszczających miasto. Pomaga im franciszkanin brat Zenon Żebrowski, zwany przez nich zwykle "ojcem", oraz Kitahara Satoko, świeżo nawrócona młoda Japonka, córka profesora uniwersytetu. Boże Narodzenie w tym osiedlu miało w sobie coś z atmosfery "Kwiatków" świętego Franciszka. Szefem całego osiedla był pan Ozawa, popularnie zwany "tatą". Drugą osobistością, nie mniej ważną, był nauczyciel. W przeciwieństwie do grubego, wesołego i mało wykształconego "taty", nauczyciel był wysoki, szczupły, nerwowy, miał ciemną twarz i brodę. Nauczycielem nazywano go nie dlatego, by czegokolwiek nauczał w szkole, lecz że był wykształcony i dużo czytał. Stał się on szybko kimś w rodzaju sekretarza wspólnoty liczącej około 120 gałganiarzy. Załatwiał wszystkie sprawy urzędowe z władzami miejskimi i państwowymi. Często występował w procesach o kradzieże i inne przestępstwa swych podopiecznych. Prowadził też rachunki. Z urodzenia był buddystą, z przekonań niewierzącym. Często powtarzał słowa Ewangelii, na przykład: "Błogosławieni ubodzy" - odnośnie do gałganiarzy. Dlatego "tata" uważał go za chrześcijanina, podczas gdy on w rzeczywistości nie cierpiał chrześcijan. Zbliżało się Boże Narodzenie. Gałganiarze naznosili mnóstwo ozdób choinkowych, wybrakowanych i wyrzuconych przez sklepikarzy. - Co chcecie zrobić z tymi świecidełkami? - pytał "tata". - Urządzimy u nas Boże Narodzenie, takie jak inni robią w Tokio - odpowiadali. Właściwie ani oni, ani ich dzieci nie byli chrześcijanami, ale dla nich, jak i dla innych pogańskich mieszkańców Tokio, Boże Narodzenie i choinka były jednym ze zwyczajów chętnie przyjmowanych z Zachodu. Wkrótce potem zjawił się ojciec Zenon i przyniósł cały wór białych szat dla aniołów, koron dla królów, gwiazd i różnych bombek z kolorowego szkła. Cały ten worek wysypał przed "tatą". Szef entuzjazmował się urządzaniem Bożego Narodzenia, ale nie znał się za grosz na tym, dlatego rzekł: - Idźcie do nauczyciela, on zna się na kulturze i na pewno zajmie się tą sprawą. - Co, ja mam urządzić Boże Narodzenie?! - żachnął się nauczyciel, gdy usłyszał propozycję i ujrzał stos ozdób. Szybko jednak opanował odruch niechęci. Myślał: - To, że nie lubię chrześcijan, to moja prywatna sprawa, ale uroczystości bożonarodzeniowe w "Osiedlu mrówek" ściągną dziennikarzy i fotoreporterów, a może i przedstawicieli władz. To będzie dobra propaganda dla nas. Tylko ani mi się śni, żebym ja miał zająć się urządzaniem. Trzeba to zepchnąć na kogoś innego. Ale na kogo? Niespodziewanie przyszła mu z pomocą żona szefa: - Wiesz - mówiła - przed paru dniami była u nas młoda dziewczyna, Satoko. Piękna, spokojna, wykształcona, uczennica ojca Zenona. Coś w rodzaju kobiety_księdza. Ona mogłaby się zająć urządzaniem tej uroczystości. Nauczyciel szczególnie nie cierpiał pobożnych chrześcijanek. Jednak rzekł: - Dobrze, zaangażujemy ją. Ale myślał przy tym: - Tylko na Boże Narodzenie, potem ją wyrzucę. I tak, choć bez entuzjazmu, nauczyciel udał się wraz z ojcem Zenonem do domu stryja Satoko, który miał sklep z obuwiem. Zenon zapukał, wołając: - Czy można wejść? Mam pilną sprawę! - I nie czekając na odpowiedź, wprowadził nauczyciela do wnętrza. Kazuko, starsza siostra Satoko, przyjęła go z radością: - O, znowu mamy odwiedziny ojca! Z równą radością przyjęło go trzech chłopców pracujących w sklepie. Jeden z nich szybko pobiegł do sąsiedniego domu i sprowadził Satoko. Swym japońskim, czerwonym kimonem i prostym, bezpretensjonalnym obejściem zrobiła dobre wrażenie na nauczycielu. Ojciec Zenon natychmiast przystąpił do sprawy: - Panno Satoko, ten pan jest nauczycielem z osiedla. To bardzo dobry pan. Chce urządzić Boże Narodzenie i to bardzo piękne. To wielka łaska Matki Bożej. Czy podjęłabyś się przygotowania całej tej uroczystości? Na te słowa rozległ się krzyk radości, i to nie tylko z ust Satoko, ale całej obsługi sklepu. - Kiedy mogę zaczynać? - zapytała z entuzjazmem. - Choćby natychmiast. - Dobrze, pójdę razem z wami. Już idę się przebrać. - Poczekaj trochę - uspokoił ją nauczyciel - albo idź sama, bo ja z ojcem Zenonem mamy jeszcze coś do załatwienia w mieście. - W takim razie idę sama! Gdy przyszła na miejsce, jej entuzjazm znacznie ochłódł. Chciała zacząć od nauki śpiewu z dziećmi. Tymczasem oberwane dzieci, widząc nieznajomą, elegancką dziewczynę, zaczęły po kilkoro ukrywać się za stosami rupieci. - Co im się stało? - myślała Satoko słuchając szeptów i patrząc na zerkające z ukrycia dziecięce oczy. Nie wiedziała, co ma zrobić. Z kłopotu wybawił ją olbrzymi gałganiarz, który podszedł do niej, pytając: - Czy ty jesteś tą kobietą_księdzem? - Co takiego? - Czy ty jesteś tą córką szewca, o której mówił nasz "tata"? - Tak, to ja - odpowiedziała, nie usiłując niczego prostować. - To dobrze, zaraz zbierzemy dzieci - zapewnił olbrzym. Użył w tym celu metody najlepszej: wyciągnął z jakiejś dziury torbę cukierków, zostawioną, zdaje się, przez ojca Zenona, i krzyknął: - Dzieci, chodźcie tu! Dostaniecie cukierków! Spoza gór odpadków zaczęły wysuwać się małe postacie. Prawie wszystkie były brudne, w poszarpanych ubraniach, a niektóre usmarkane. Jedno trochę kulało. - Pewnie po chorobie Heinego_Medina - myślała Satoko. Rozdawszy cukierki. gałganiarz zawołał: - Od dziś ta panienka będzie waszą nauczycielką. Będzie was uczyć śpiewu. A biada temu, kto nie zechce się uczyć. Będzie miał do czynienia ze mną! I tak zaczęła się pod gołym niebem nauka kolęd i przygotowywanie przedstawienia przy żłóbku, czegoś w rodzaju jasełek. Nauka szła czasem lepiej, czasem gorzej. Dzieci nie były przyzwyczajone do karności. Chłopcy od czasu do czasu zaczynali bójki, ale zwykle udawało jej się w końcu ich uspokoić. Pewnego razu dwóch pijanych gałganiarzy rzuciło się na siebie z nożami. Dzieci patrzyły przerażone. - Patrzcie - mówiły, wskazując jednego z nich - to ten, co zabił już pięciu ludzi. Lepiej uciekajmy stąd. Satoko też była tego zdania. Zawołała: - Dzieci, idziemy do mojego domu! - I zabrała całą gromadę do siebie. Mniej więcej po tygodniu uznała, że program jest już dobrze przygotowany. Przyszedł wieczór 24 grudnia 1950 roku. Z dachu jednego z baraków osiedla rozległ się dźwięk dzwonu wzywającego na uroczystość. Przybyli, jak się spodziewano, dziennikarze i fotoreporterzy z telewizji. Baraki gałganiarzy oświetlały jasne lampy. Z jednego końca osiedla wyruszyła symbolizująca pasterzy procesja trzydziestu ubogich gałganiarzy. Na plecach zamiast baranków nieśli kosze, w które zbierali odpadki na ulicach. Przed sobą prowadzili młodą kozę. - Co za piękny pomysł - myślał nauczyciel. - W Ewangelii czytamy, że pierwsi oddali hołd Chrystusowi ubodzy pasterze. A dziś jeszcze bardziej ubodzy gałganiarze idą złożyć Mu pokłon. Procesja przyszła do specjalnie zbudowanej szopy. Tam, w żłobku na sianie, leżało dziecko jednego z gałganiarzy, urodzone przed kilkoma dniami. Przy nim klęczała, okryta białym welonem, żona "taty", szefa wspólnoty. Po obu stronach szopy stały w dwóch rzędach dzieci, czysto umyte i przebrane za aniołów w długie, białe szaty. Nad głowami miały gwiazdy. Kilkoro namniejszych posadzono na niskim dachu szopy. Śpiewały z zapałem pod kierunkiem Satoko: "Chwała na wysokości Bogu@ o wy, którzy mieszkacie w ciemnościach,@ przyjdźcie i zobaczcie!@ Wzeszło dla nas słońce na wschodzie.@ Narodził się Zbawiciel"@ Ojciec Zenon, który również tu przyszedł, zbliżył się do nauczyciela. - To naprawdę piękne Boże Narodzenie - powiedział. - Tak się cieszę. Dwa tysiące lat temu narodził się Jezus w miejscu tak samo ubogim jak osiedle. I żył wśród ludu tak samo ubogiego jak ci tutaj. Boże Narodzenie w "Osiedlu mrówek" jest najbardziej podobne do Bożego Narodzenia w Betlejem. Pan Jezus jest z nas bardzo zadowolony. To mówiąc, uścisnął rękę nauczyciela i dziękował za wszystko, w przekonaniu, że ta uroczystość to jego pomysł. - Ojciec się myli - odpowiedział nauczyciel. - Nie ja to wszystko zrobiłem, ale Satoko. Ojciec Zenon wzruszony, nie słuchał już wyjaśnień, tylko ukląkł z różańcem w ręku przed szopką i zaczął się gorąco modlić. Za jego przykładem poszedł "tata" i nawet dwaj gałganiarze, zwykle pijani. Wszyscy oni byli jeszcze poganami. Operatorzy filmowi zbliżyli się, by utrwalić tę scenę. W końcu i nauczyciel nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ukląkł i złożył ręce. Po zakończeniu uroczystości wszyscy dorośli członkowie osiedla zebrali się na jednym z placów przy wielkim stole. "Tata" przygotował dla nich stosy ciasta, pomarańczy i suszonych ryb. To była pierwsza Wigilia tych nie ochrzczonych jeszcze Japończyków. Dzieci natomiast udały się do małego baraku, nad którym umieszczono wielki kolorowy obraz świętego Mikołaja. Satoko, główna organizatorka uroczystości, chodziła wśród nich, głaszcząc główki najmniejszych. Z uśmiechem wskazała na górę słodyczy i pomarańczy: - Patrzcie, "tata" to wszystko dla was przygotował. Dzieci zaczęły bić brawo. Tego wieczoru były szczęśliwe, że są razem, że mają własną salkę i smaczną kolację. - Starsza siostrzyczko - pytały ją chórem - jak myślisz, czy dobrze nam poszło? - Nawet bardzo dobrze. Byliście naprawdę dzielni! - A ja bałam się, że dach szopy zarwie się pod naszym ciężarem - mówiła jedna z małych dziewczynek. Gdy skończyły jedzenie, mała Cyoko, siostra Satoko, stanęła na podwyższeniu i ukłoniwszy się nisko, zapowiedziała dziecięcym głosikiem: - Zaczyna się przedstawienie życia Pana Jezusa. Przez kilka dni dziewczynka przygotowywała to widowisko, ilustrowane dużymi obrazami. Nawet nie miała tremy. Ale nagle zgasło światło i sala pogrążyła się w ciemnościach. Dzieci zaczęły wołać: - Co teraz zrobimy? - Chcecie, to wam coś opowiem - zaproponowała Satoko. - Tak! - A co? - Jakąś historię z duchami! Tylko żeby było dużo strachu! - Dobrze, opowiem wam starą historię japońską o duchu jednookim i o bonzie olbrzymie. Gdy w opowiadaniu pojawiał się groźny duch, najmniejsze dzieci przytulały się do Satoko, ściskając ją za ręce. Czuła ciepło ich dłoni. - Pani nauczycielko, boimy się! - wołały. Po raz pierwszy zaczęły nazywać ją nauczycielką. Dotąd zwracały się do niej słowami "starsza siostrzyczko". Pod koniec spotkały się jeszcze z "tatą" i nauczycielem. "Tata" napełnił po brzegi pomarańczami rękawy kimona Satoko, mówiąc: - To jest mały znak naszej wdzięczności za tak piękne Boże Narodzenie. Proszę cię, abyś nadal zajmowała się naszymi dziećmi. Satoko opuszczała wraz z siostrą osiedle mrówek wśród oklasków przebranych za aniołów dzieci. Patrząc na znikające w ciemności dziewczęta, nauczyciel myślał z niechęcią o zaproszeniu Satoko do dalszej współpracy. Później jednak patrząc przez kilka lat na pracę Satoko, nauczyciel zaprzyjaźnił się z nią i został gorliwym katolikiem. Kithara Satoko zmarła na gruźlicę w 1958 roku. Obecnie rozpoczęto jej proces beatyfikacyjny. Nauczyciel zaś napisał jej życiorys, tłumaczony na wiele języków. Na jego podstawie zostało opracowane również nasze opowiadanie. Opracował ks. Stanisław Klimaszewski Mic Kolędowanie Cała piątka siedziała w swej kryjówce za staromodnym budynkiem hotelowym. Tu czuli się u siebie, tu było im znacznie lepiej niż w domu. Ciepło i światło przedzierało się do nich przez duży żelazny ruszt, ponieważ pod spodem znajdowały się kuchnie i kotłownia starego domu. Dzieciom kryjówka wydawała się przytulna, mimo nieprzyjemnie cuchnących, przepełnionych śmietników. Dzisiaj nie byli zbyt zadowoleni, mimo że każde z nich trzymało na kolanach zatłuszczoną gazetę zawierającą ich kolację: rybę i chrupki. Całe popołudnie szwendali się razem po domach towarowych w dzielnicy handlowej. Teraz, przed Bożym Narodzeniem, sklepy pękały niemalże od kolorowych, pożądanych rzeczy; można było coś niecoś wynieść. Piątka nie nazywała tego "ukraść", używali określenia "upłynnić coś" i nadal nic sobie z tego nie robili. Rzecz była po prostu do wzięcia. Dlaczego więc nie mieliby jej zabrać, jeśli byli wystarczająco sprytni, by kupować bez uiszczania zapłaty? Wydawało im się to całkiem rozsądne. Ale w tym roku wszystko jakoś nie wychodziło, Było zbyt wielu detektywów sklepowych, a pilnowali piekielnie dokładnie. Gdy tylko piątka się pokazała, natychmiast wzmagano obserwację i wyprowadzano ich na zewnątrz. O łupach nie było mowy, nie zdobyli niczego. Przy tym ruch był większy niż zazwyczaj. Cała piątka poczuła się poniżona, źle potraktowana, obrażona. Pałali gniewem. Czy jest to Boże Narodzenie, czy nie? Jake zlizał tłuszcz z palców, zmiął gazetę, rzucił ją za siebie w kierunku pojemników na śmieci i zauważył na wpół z niezadowoleniem, na wpół z podziwem: - Ileż to pieniędzy płynie przed Bożym Narodzeniem w tej naszej Anglii! - O tak - powiedział jego brat Dave. - Niektórzy wzbogacą się przy takim rejwachu. - My nie - odparł Jake z przekąsem - ani trochę. Ronnie, chłopiec chórowy - rzeczywiście nim był - zaśmiał się krótko. Mervyn chrząknął, Hester nie powiedziała nic. Odzywała się zresztą rzadko. Może wcale tego nie usłyszała. Do czego ona się nadawała. Niewiele można było z nią zdziałać, chętnie by się jej pozbyli. Tylko że - ona po prostu należała do paczki. Usunąć jej nie mogli, próbowali już zresztą. Ale Hester wcale tego nie zauważyła. Albo była niedomyślna. - Do dzieła - zakomenderował Jake. - Zastanowić się. Zastanawiali się. Żadnemu jednak nie przychodziło nic do głowy. Wreszcie Dave wystąpił z propozycją: - Poczta przyjmuje pomocników. - Nic z tego. Przecież tylko dorosłych. - Sprzedaż gazet? - spróbował Merv. - Coś ty głupi? To ciężka robota - powiedział Ronnie zimno. Znowu zamilkli. O pracę im nie chodziło, lecz o pieniądze. Z ciemności, jak gdyby z daleka dobiegał śpiew kolędy. - Pójść z kolędami - zawołała Hester. Przyszło to zupełnie nieoczekiwanie. Ronnie jęknął: - Nic więcej nie przychodzi ci do głowy - powiedział oschle. - Od tygodni nic więcej jak tylko "Gloria" i "Cicha noc". Można mieć tego potąd. - Pokazał ręką, pokąd tego już miał. - Każdego dnia próba chóru, miałby potem jeszcze w wolnych chwilach! - Zaczekaj, Ronnie - powiedział Jake z namysłem. - To nie takie całkiem głupie, co mówi Hester. - Ale bez Ronniego, mówię ci - odpowiedział Ronnie i podskoczył. - Nie, posłuchaj Ronnie - pozostali również zaczęli go napierać. - Bez ciebie nie da rady. - Za tym kryje się cała masa pieniędzy - zastanawiał się Dave. - Jeszcze ile! - podchwycił Jake. - Będziemy zbierać na szlachetny cel, tylko w ten sposób ludzie dadzą się obłupić. Ronnie pozostał niewzruszony. Kolęd miał już potąd, powtórzył, on się nie przyłączy. - Masz coś lepszego? - napierał Jake. - Jeśli nie, nie będzie ani ryb, ani chrupek. Splajtujemy. - Znowu tylko chrupki? - biadoliła Hester. W końcu przekonali Ronniego. Przystał wreszcie, chociaż z wielką złością, gwiżdżąc sobie na takie przedsięwzięcie. - O.K. - powiedział wreszcie. - Chcecie śpiewać, będziecie śpiewać, śpiewać, mówię. Nie piszczeć. A teraz do ćwiczenia. Kto z was będzie śpiewał najlepiej, ten dostanie najwięcej pieniędzy. Wiedzieli o tym i pozwolili się ćwiczyć. W następnych dniach Ronnie dręczył ich bez litości. Spotkali się u Merv i Hester, ponieważ ich dom od rana do wieczora był pusty. Rodzice wychodzili do pracy. Nie mieli też rodzeństwa ani lokatorów. Okazało się, że wreszcie i Hester na coś się przydała, faktycznie była użyteczna. Hester umiała śpiewać. Nie tak nadzwyczajnie i wysoko jak Ronnie, Ronnie był super. Pozostali trzej próbowali się wymigiwać. Ale Ronnie zbierał ich do kupy, wbijał im do głów, potem wyciskał, co się tylko z nich wycisnąć dało. Większość pieśni znali ze szkoły, a on nauczył ich jeszcze do tego kilku chorałów. Szemrali, ale Ronnie pozostał nieugięty. - Nie widzicie, głąby kapuściane - mówił - że musimy mieć coś nadzwyczajnego? Tylko to przyniesie dochód. - Tak, ale czyż ktoś nie powiedział, że pracować na pieniądze to głupota? - mruczał Jake. - Kto tu pracuje? Tylko ja przecież - powiedział Ronnie druzgocąco. Czwartego dnia, gdy tylko zapadł zmierzch, wyruszyli do jednej z miejscowości podmiejskich, którą uważali za "coś lepszego". W wielu oknach stały już przystrojone choinki z elektrycznymi świeczkami. Na niektórych drzwiach wisiały świąteczne wieńce, ciemno_zielone jałowce z ognisto_czerwonymi jagodami, lub posrebrzanymi szyszkami jodłowymi. Ale nastroju świątecznego nie było. Skoro tylko ustawili się przy wejściu do ogrodu i prześpiewali pół wersetu, najczęściej otwierały się drzwi, zrzędny głos dziękował im za dalszy śpiew, a niechętna ręka wręczała kilka pensów - i nic więcej. - To ci nastrój świąteczny - stwierdził ze złością Jake. - Otwórzcie serca i drzwi - nucił Ronnie z drwiną w głosie. Brało się to stąd, że zbyt wielu kolędników wybrało się w drogę. Na niektórych ulicach omalże się o siebie nie potykali. Nasza piątka spróbowała w innym miejscu. Ale i tam było to samo. Gdy usłyszeli kobiecy głos: - Jeszcze raz "Cicha noc", a przepędzę! - zaniechali dalszych usiłowań. Siedli w swojej kryjówce i naradzali się, co dalej. Była wigilia. Całe przedsięwzięcie przyniosło niewielki dochód. Zliczyli skromną sumę i pogrążyli się w ponurych rozmyślaniach. - Ryba, chrupki i pepsi_cola - jedna kolejka. Na więcej nie wystarczy. - Kończymy - zaproponował niespodziewanie Dave. Mery był za, Jake wahał się. Ronnie powiedział: - Nie, jeszcze nie. Dziś jest przecież najlepszy dzień. Tu w mieście jest wielu takich, co śpiewają. Wiecie co, pojedziemy na wieś. Tam ludzie mają jeszcze wyczucie. Pieniędzy wystarczy akurat na bilety. Inni nie bardzo chcieli w to uwierzyć. Ale cóż mieli począć? W domu było zimno i nieprzyjemnie. U Dave'a i Jake'a zepsuty był telewizor, zaś u Merv i Hester oddany w zastaw, a poza tym Ronnie powiedział, że dzisiaj nie ma nic mądrego do obejrzenia. Rodzice jak zwykle pójdą do gospody na rogu, w Wigilię zawsze odchodzi tam zabawa na całego. Przed północą nie wrócą, a potem - powiedział Jake - będą śmierdząco nachlani. Dzieciom, również jak zwykle, wcisną do garści po kilka szylingów, dając im radę, by się zwyczajnie odstawili. Merv i Hester oczywiście nie. Oni powinni wcześnie wrócić do domu i grzecznie pójść do łóżek. Ale o to się zbytnio dzisiaj nie troszczyli. Należeli przecież do piątki i to, co zostanie zaplanowane, wykonają. Wreszcie ustalili: spróbować przed zamknięciem bram jeszcze gdzieś indziej. Na wsi. - Ale posłuchajcie, musimy wymyślić dobrą historyjkę - wbijał im do głów Ronnie. - Śpiewamy, zbieramy, zastanówmy się, na jaki cel zbieramy? - Dla biednych starych ludzi - powiedział Jake. - Dla spazmatycznych dzieci - zawołał Dave. - To zawsze trafia. - Spazmatyczne dzieci: to dobre - stwierdził Ronnie. - A dokąd? Niezbyt daleko, miejcie na uwadze pieniądze na podróż. - Wiem! - zawołał Merv. - Autobus 25, przystanek - Pole Golfowe. Tam mieszkają dorobkiewicze. Wsiedli więc do autobusu 25. Wywiózł on ich na skrzyżowanie zupełnie na odludziu, gdzie zając i lis mówią sobie dobranoc. Ale tak się tylko wydawało. Merv dobrze wiedział. Bez zastanowienia wskazał drogę, na której stała tabliczka: "Wstęp tylko dla osób prywatnych". - To ulica milionerów - objaśnił. - Jedna willa obok drugiej i każda z parkiem wokół, czasem nawet z lasem. Byłem tu raz z moim starym w sprawie metali kolorowych. Doszli do pierwszej bramy, kutej z żelaza, dwuskrzydłowej, ale otwartej na oścież. Niewielki wjazd pełen był eleganckich samochodów, plac przed domem jasno oświetlony, z okien i szklanych drzwi padało ciepłe światło do ciemnego ogrodu. Wreszcie byli tu jedynymi kolędnikami. Ustawili się i zaczęli najpierw nieśmiało: "Cicha noc, święta noc..." - Głośniej - rozkazał Ronnie. - Ci wewnątrz zbyt głośno hałasują. Zaśpiewali prawidłowo: "Pójdźcie wszyscy wierzący!" Drzwi otworzyły się i jakiś mężczyzna w wieczorowym stroju stanął w progu drzwi ze szklanką cocktailu w ręce. - Wejdźcie, wejdźcie - zachęcał ich gorąco. - Właśnie was nam brakowało! Piątka poszturchiwała się wzajemnie ukradkiem. Dobrze odgadli, tutaj był nastrój świąteczny. Wkroczyli do obszernego, wspaniałego, ciepłego salonu. Z pokojów na prawo i lewo zaczęli wysuwać się goście: - Rob, kogo tam masz? O, kolędnicy! Cudownie! Party była w pełnym toku. Ronnie ze swoim wspaniałym wyczuciem dla sztuki prezentowania zaintonował najtrudniejszy chorał. Śpiewał jak anioł, a pozostali czworo, porwani zapałem, oddawali z siebie wszystko. - Posłuchajcie tego blondynka - szeptano wśród słuchaczy. - Wspaniale! Za chorałem poszły dalsze kolędy i pieśń o jałowcu i bluszczu. Zebrani bili brawo jak w sali koncertowej. Musieli więc jeszcze coś dodać i zaśpiewali - prawie szeptem - przepiękną "Przyjdźcie dziatki". Pan domu zwinął kilka banknotów funtowych i wcisnął je do puszki Jake'a. - Dzieci, to było coś niepowtarzalnego! - powiedział w zachwycie. - Ale zaczekajcie no! Przecież to Boże Narodzenie. I powrócił po chwili z talerzem ciastek i torbą cukierków. Wreszcie znaleźli się znowu na dworze, buzie pełne ciastek, kieszenie pełne słodyczy. - To już bardziej podobne do tego, co powinno być - stwierdził Ronnie. Jake, rzucając tęskne spojrzenie na wytworny dom, westchnął: - Stąd byłoby co wynosić! Widzieliście, srebrne misy, dywany, obrazy! - Nie sądź, że każdej nocy wszystko stoi tak otworem, jak dziś - powiedział Ronnie lekceważąco. - Marsz do następnej willi. Śpiewali znowu kawałek dalej za wysokim murem, pod starymi drzewami, w następnych jasno oświetlonych drzwiach. Prawie w każdym domu świętowano tak jak w pierwszym. I wszędzie, gdzie zaintonowali swe pieśni, byli mile słuchani i hojnie obdarowywani. - Dziękuję, Sir. Dla spazmatycznych dzieci, Sir! Omalże sami w to nie uwierzyli. Zrobiło się późno. Byli już bardzo zmęczeni, ale też i bardzo bogaci. - Policz, Jake! - napierali. Jake policzył i spojrzeli z oniemienia po sobie. Tyle pieniędzy! Całymi tygodniami mogli żyć jak książęta: ryby i chrupki, lody, kukurydza prażona i pepsi bez końca! - Możemy wracać. Tu i tak już koniec - sądził Ronnie. Ale na samym końcu ulicy stał jeszcze jeden dom, nie tak duży i nowoczesny jak poprzednie. Wjazd był ciemny, tylko dwa okna były oświetlone. Hester zakomenderowała: - Tutaj też jeszcze zaśpiewamy. Hester, co też jej przyszło do głowy? Ale byli zbyt zmęczeni i zbyt szczęśliwi, by protestować. Czuli się odważni i zaśpiewali, co mieli najlepszego. Z mieszkania wyszła kobieta. - Zaśpiewaliście bardzo pięknie - powiedziała ciepło i serdecznie. - Nie chcecie wejść i jeszcze nam coś zaśpiewać? Tu na dworze jest zimno. Wewnątrz nie było już tak bogato i błyskotliwie, ale pokój, do którego weszli, był bardzo przytulny. Mężczyzna w skórzanej marynarce wstał i przywitał się z nimi. W niszy pokoju skrzyła się piękna choinka, bielą i srebrem; prawdziwe woskowe świece paliły się cicho i uroczyście. Dziecko, mała dziewczynka w pluszowym szlafroczku stała bez ruchu oparta o róg sofy i spoglądała na złote płomyki. Nie odwróciła się też, gdy do mieszkania weszło pięcioro kolędników. - Ona jest głuchoniema - wyjaśniła kobieta. - Nie może niestety was słyszeć. Tak, od dawna powinna już być w łóżku, ale była zbyt podniecona, aby móc zasnąć. Więc znowu zapaliliśmy jej świeczki. Widzicie, jest bardzo szczęśliwa. Piątka stanęła z zakłopotaniem. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie doznali, a po hałaśliwym sposobie świętowania w innych domach, nie oczekiwali. - Zaśpiewajcie - zachęcała ich gospodyni. Zaśpiewali. A potem: - Chcieliśmy jeszcze coś zjeść, siądziecie z nami? I siedli wokół okrągłego, pięknie nakrytego stołu, jedli i pili, a gospodarze traktowali ich jak miłych gości. Głuchonieme dziecko siedziało na kolanach u ojca i rozmawiało z nim na migi. - Widzicie, jak dobrze już potrafi? - powiedziała matka. - Ile wspaniałych rzeczy zrobiono już dla takich dzieci. Opowiadała im o pracy szkół specjalnych i o dobrowolnych pomocnikach - oni sami również należeli do takich. Ale w końcu zaczęli ziewać. - O, musicie już być bardzo zmęczeni - powiedziała kobieta z zakłopotaniem. - Jest już bardzo późno. Pożegnali się, jakże serdecznie! Nikt jeszcze nie był dla nich taki miły. A Jake zaskoczył wszystkich, siebie najbardziej, wręczając gospodarzom puszkę z pieniędzmi i bąkając: - Dla szkoły - dla - dla takich dzieci. Cudowne światło pojawiło się na twarzach obydwojga dorosłych, którzy zapytali: - Jesteś pewien, że powinny one je dostać, jesteście tego pewne, dzieci? Jake skinął głową, tak, zupełnie pewni, a inni jak zahipnotyzowani, przytaknęli również. - No to dziękujemy wam z całego serca - powiedział mężczyzna. - Zaczekajcie, muszę wam dać pokwitowanie, aby wszystko było w porządku. A gdy już odchodzili, kobieta dodała: - Przyjdźcie nas odwiedzić, gdy będziecie w pobliżu! Ale tylko Hester odpowiedziała: - Tak, na pewno. Potem znaleźli się na dworze pośród ciemnych drzew. Dave zatrzymał się: - Czyś ty zupełnie zwariował? - zapytał powoli. - Ja - ja - ja sam nie wiem - jąkał się Jake bezradnie. - Może zechcesz powiedzieć, jak się teraz z nami rozliczysz? - zapytał Ronnie słodko. - Rozliczyć się? - zapytał mały łobuz, który powoli wracał do siebie. - Tak. W większości były to nasze pieniądze, które podarowałeś. Tylko jedna piąta była twoja. Ja chcę mieć swoją część i inni także, pamiętaj o tym! Dave podniósł pięści i spuścił je na swego brata. Merv, nie ociągając się, uczynił to samo. Wywiązała się krótka, ale ostra bójka, na ziemi, między paprocią a bluszczem. Ale Jake był starszy i silniejszy. Hester powiedziała: - Jest mi zimno, idę. Ronnie przytaknął i poszedł za nią. Trzej wojownicy wstali i wlekli się z tyłu. - Jak dostaniemy się teraz do miasta? - zapytał prawie z płaczem Merv. - Mamy przecież bilety powrotne - stwierdził Ronnie. Jake nie powiedział ani słowa. Ciągle był on jeszcze przywódcą, największym, najsilniejszym i najstarszym z całej piątki. Teraz czuł się zupełnie, zupełnie małym. Dotarli do przystanku i czekali bardzo długo. Noc zrobiła się bardzo zimna, w powietrzu wisiał mróz. - Czyż ten autobus wcale nie przyjedzie? - klął z cicha raz po raz. Autobus jednak nie przyjeżdżał. - Chodźmy do następnego przystanku - zaproponowała Hester. Powędrowali. Na następnym przystanku stał słupek z rozkładem jazdy za szybą. Jake miał przy sobie kieszonkową latarkę. Zapalił ją i zaczął studiować rozkład jazdy. - Ostatni autobus odjechał o ósmej - powiedział ze zmartwieniem. Z przerażeniem spojrzeli po sobie. Do miasta było co najmniej sześć mil. Ronnie roześmiał się przeraźliwie i zaczął śpiewać: "O ty radosna, o błogosławiona..." - Zamknij się, albo ci zbiję pysk na kwaśne jabłko - wrzasnął Jake. - Zostawcie spory, ruszamy! - powiedział Dave. Droga doprowadziła ich do dużej wiejskiej ulicy, beznadziejnie zaczęli się rozglądać za jakimś pojazdem. Może ktoś ich zabierze. Wiele aut przejeżdżało obok, wóz za wozem, pełne rozśpiewanych, wrzeszczących nocnych hulaków. Raz czy dwa wyleciała z okna pusta butelka rozbijając się na poboczu. - Lepiej nie ryzykować - zawyrokował Ronnie. Powędrowali dalej, w milczeniu, zniechęceni, smutni. Tylko Hester rozglądała się na wszystkie strony. Pastwiska z ogromnymi drzewami, a ponad nimi, wysoko w górze, zimne skrzące się gwiazdy. W dole tajemnicza, srebrząca się, mgła. - Mówcie, co chcecie - wyrwało się z niej - to jednak jest... - nie wiedziała, co dalej. Nie potrafiła wypowiedzieć tego, co czuła. - Zupełnie zwariowała - powiedzieli chłopcy lekceważąco; w tej samej chwili zatrzymało się obok nich duże, ciemne auto. - Co wy tu robicie? - zapytał gruby, surowy głos. Był to wóz policyjny. - Jesteśmy kolędnikami - odpowiedział uprzejmie Ronnie. - Zbyt późno - stwierdził sceptycznie policjant. - Tak, ale w ostatnim domu ludzie zaprosili nas na kolację, a potem nie było już autobusu. - Wspaniała historia - mruknął inspektor. Otworzył drzwi samochodu: - No, hopp, wskakujcie! - Cała piątka? - Oczywiście, cała piątka. Miejsca wystarczająco dużo. Dawno już powinniście być w łóżkach. Bez słowa powsiadali. Wóz pędził w kierunku miasta. Inspektor zaczął dzieci wypytywać, kim są, skąd pochodzą, a potem rozkazał: - A teraz prawdę! Coście robili? - Śpiewaliśmy kolędy, Sir, naprawdę. I zbieraliśmy pieniądze - dla głuchoniemych dzieci! Jake przedłożył z triumfem pokwitowanie. Szczęście, że go nie wyrzucił. Zanim inspektor zdążył coś powiedzieć, Ronnie zaczął śpiewać "Gloria", a inni wpadali ciszej, niżej, ale w zgodnej harmonii. - Licho wie - mówiła władza - sądzę, że faktycznie kolędowaliście! Wkrótce dzieci wślizgiwały się przez różne drzwi do swoich rodziców. Rodzice Jake'a i Dave'a pijani, chrapali głośno. Zaś rodzice Hester i Merva czekali wylęknieni, przerażeni brakiem swej pieczy nad dziećmi, a Ronniemu ojciec groził biciem. - Tatusiu! - wrzasnął Ronnie - przecież są święta! Faktycznie. Zegar wybił pierwszą godzinę: był pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Katherine Allfrey Kolęda, która zdobyła świat "Cicha noc, święta noc..." Któż nie zna tej przepięknej i nastrojowej kolędy. Powstała w Austrii, w Tyrolu, ale dziś śpiewa się ją w pięćdziesięciu językach świata. Historia jej powstania jest niezwykle ciekawa. Było to 24 grudnia 1818 roku w małej miejscowości Oberndorf, w pobliżu Salzburga. Miejscowy wikary, ksiądz Józef Mohr, siedział samotnie w swym pokoju i przygotowywał kazanie na Pasterkę. Ludzie zamieszkujący dolinę u podnóża Alp przygotowywali się do świąt. Właśnie w tym czasie zapukano do drzwi plebanii. Ksiądz Mohr ujrzał wieśniaczkę otuloną grubą chustą. Powiedziała ona, iż jej sąsiadka, żona węglarza, urodziła dziś dziecko i prosi kapłana, by przyszedł pobłogosławić ją i jej małego syna, gdyż nie czuje się dobrze. Ksiądz Mohr wybrał się natychmiast do dość odległego osiedla, zamieszkałego przez ubogich robotników wypalających drzewo na węgiel drzewny. Nie była to łatwa podróż, gdyż dął zimny wiatr i wysokie zaspy śnieżne co chwilę tarasowały drogę. Ksiądz Mohr uczuł dziwne, niepokojące wzruszenie, gdy przestąpił próg ubogiej chaty i ujrzał młodą matkę leżącą na prymitywnym, drewnianym łożu. Mimo choroby kobieta była uśmiechnięta i tuliła do siebie nowo narodzonego syna. Widok ubogiej chaty, łóżka przypominającego żłób i młodej matki z dzieckiem przywiodły mu na myśl stajenkę z Betlejem i słowa Ewangelii o przyjściu na świat Dzieciątka Jezus. Ochrzcił dziecko, pobłogosławił matkę i wrócił do Oberndorfu, by odprawić Pasterkę. Po skończonej Mszy świętej ksiądz Mohr nie mógł zasnąć. Scena, którą widział w domu węglarza wciąż stawała mu przed oczyma. Zapragnął ją zatrzymać i utrwalić na zawsze. Siadł przy biurku i słowa same układały się mu w wiersze. Zanim zaświtał ranek, "Cicha noc" była gotowa. Tego samego dnia, to jest w samo święto Bożego Narodzenia, tekst pieśni przedstawił swemu przyjacielowi Franciszkowi Gruberowi, który uczył śpiewu w miejscowej szkole i jednocześnie pełnił funkcję organisty. Przyjaciel księdza Mohra, zachwycony utworem, szybko ułożył doń melodię. Jeszcze tego samego dnia odśpiewali "Cichą noc" podczas południowej Mszy świętej. Organy były zepsute, więc śpiewali ją przy akompaniamencie lutni. Słowami i melodią tej pieśni zachwyceni byli również uczestnicy Mszy świętej. Nowa pieśń bożonarodzeniowa nie rozprzestrzeniłaby się jednak w ówczesnych warunkach, gdyby nie przypadek, Zepsute od dłuższego czasu organy naprawiał słynny w okolicy organomistrz Karol Mauracher. Po skończonej pracy poprosił organistę o ich wypróbowanie. Gruber zaczął wygrywać urywki różnych pieśni kościelnych, by w końcu wpaść na melodię "Cichej nocy". - Nie słyszałem jeszcze tej pieśni - powiedział organomistrz głosem wyrażającym podziw i zdumienie. - Czy pozwoli mi pan zabrać ją? Ludzie w Zillertalu, gdzie mieszkam, uradowaliby się nią. - Oczywiście, proszę bardzo - zgodził się Gruber. Mauracher przepisuje słowa i nuty, zabiera je z sobą i uczy dzieci nowej pieśni. W ciągu krótkiego czasu staje się ona bardzo popularna. Nazywają ją "Pieśnią z nieba". Poczciwy Mauracher nie przeczuwał, iż zanosząc ją między lud otwiera jej drogę w świat. Spośród dzieciarni i młodzieży mieszkającej w alpejskiej dolinie najpiękniejsze głosy miały dzieci Strasserów: Karolina, Józef, Andrzej i Amalia. "Śpiewają jak słowiki" - mawiali ludzie. I - podobnie jak słowiki - wybrały się one tradycyjnym zwyczajem ku północy do Lipska na doroczne Wielkie Targi sprzedawać tam cieszące się dużym popytem miękkie rękawiczki skórkowe, wyrabiane przez ich rodziców. W czasie Targów Lipsk był miastem tętniącym ruchem i gwarem, więc nic dziwnego, że mali Tyrolczycy czuli się zagubieni w tej obcej, hałaśliwej ciżbie ludzkiej. Wówczas dla dodania sobie odwagi przy straganie, czy w gospodzie śpiewały pieśni, między innymi kolędę "Cicha noc". Dzieci zauważyły, że urok tej pieśni wywiera wrażenie na każdym, kto jej słucha. Pewnego dnia zatrzymał się przy nich jakiś starszy pan. Był to generalny dyrektor orkiestry królewskiej Polenz. Oczarowany ich głosami, postanowił bliżej poznać małych śpiewaków. Dlatego podarował im bilety wstępu na jeden z koncertów, którym dyrygował. Dzieci onieśmielone weszły na salę i usiadły cichutko z tyłu słuchając koncertu, który miał miejsce w obecności króla Saksonii. Gdy skończył się koncert, dyrektor Polenz oznajmił słuchaczom, iż na sali przebywa czworo dzieci z tak pięknymi głosami, jakich od wielu lat nie słyszał. - Prosimy ich, by zaśpiewały przed królem Saksonii i jego małżonką kilka swych czarujących pieśni tyrolskich. Ta zapowiedź zaparła dzieciom oddech. Twarze ich płonęły, a serca biły głośno. Odezwały się zachęcające oklaski. - Zamkniemy po prostu oczy i będziemy śpiewać tak, jak u siebie w domu - rzekła najmłodsza Amalia do reszty rodzeństwa. Zaśpiewały najpierw "Cichą noc". Słuchacze trwali w głębokim zachwycie. Dopiero po chwili zagrzmiała burza oklasków, tak że dzieci musiały kilkakrotnie ponawiać swą pieśń z nieba. Przedstawiono je parze królewskiej. - To było rzeczywiście bardzo piękne, wspaniałe - rzekł król do dzieci, gdy mu je przedstawiano. - Tej wigilijnej pieśni jeszcze nigdy nie słyszeliśmy. Skąd ją znacie? - To tyrolska pieśń ludowa, wasza królewska mość - odpowiedział Józef. - Czy chcielibyście na święta przyjść na zamek i nam śpiewać? - zapytała królowa. - Nasze dzieci będą się bardzo cieszyły. I tak w Boże Narodzenie 1832 roku na zamku w Plissenburgu dzieci ze wsi tyrolskiej śpiewały na chwałę Jezusowi swą uroczą pieśń: Cicha noc, święta noc@ pokój niesie ludziom wszem,@ a u żłóbka Matka święta@ czuwa sama uśmiechnięta@ nad Dzieciątka snem,@ nad Dzieciątka snem.@ Cicha noc, święta noc,@ pastuszkowie od swych trzód,@ spieszą wielce zadziwieni@ za anielskim głosem pieni@ gdzie się spełnił cud,@ gdzie się spełnił cud.@ Odtąd nowa kolęda dostała jakby skrzydeł i pożegnawszy wiejskie dzieci tyrolskie powędrowała w świat. Śpiewano ją na dworze cesarza Franciszka I, cara Aleksandra I, a w 1839 roku śpiewano ją także w Nowym Jorku. Znalazła się w wielu śpiewnikach. Przetłumaczono ją na wszystkie ważniejsze języki świata. Dziś trudno wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez tej uroczej kolędy - kolędy pokoju. Ale gdy "Cicha noc" zdobywała cały świat, jakimś dziwnym zrządzeniem losu zapomniano o jej autorze. Gdy wraz z nutami wyszła drukiem w 1840 roku, pod tekstem napisano: "Autor nieznany". Niektórzy zaczęli ją przypisywać Beethovenowi, inni znów Mozartowi. Dopiero w 1850 roku członkowie chóru cesarskiego w Berlinie postanowili wszcząć poszukiwania rzeczywistego jej autora. Udało im się w końcu odnaleźć organistę Franciszka Grubera. Złożył on na piśmie i poświadczył własnym podpisem takie wyjaśnienie: "Tekst napisał ks. Józef Mohr. Melodia zaś jest mojego autorstwa". Ksiądz Józef Mohr umarł wcześniej, organista zaś dożył 76 roku życia. W Oberndorfie znajduje się dziś kaplica, w której obok ołtarza zostały umieszczone portrety obu twórców tej kolędy. W tej kaplicy jak również w katedrze w Salzburgu odbywa się rokrocznie w wigilię specjalne nabożeństwo, w czasie którego chór wykonuje "Cichą noc" w kilkunastu językach, podkreślając jej uniwersalność. Jan Uryga Jan i jego drewniaki W Holandii drewniaki odgrywają bardzo ważną rolę przez cały rok, a także w wigilię święta świętego Mikołaja. Ponieważ jest tam bardzo dużo kanałów i potoków, starzy i młodzi noszą drewniaki na wsi, aby nogi pozostawały zawsze suche. A dzieci w wigilię święta świętego Mikołaja wypychają swoje drewniaki sianem. W Holandii bowiem święty Mikołaj przyjeżdża na srebrnobiałym rumaku, a jest to niesłychanie mądre zwierzę. Obwąchuje siano w dziecinnych drewniakach i od razu wie, czy mały chłopiec albo dziewczynka, do których należą buty, byli grzeczni i posłuszni, czy też zdarzało im się być niedobrymi. Jeśli dziecko było nazbyt niedobre, wówczas siwek odwraca lekceważąco swój łeb i pogardza sianem. Święty Mikołaj natychmiast więc wie wszystko dokładnie, a nawet jego służący, Czarny Piet. I nie wiadomo, czy takie dziecko otrzyma choćby tylko orzecha lub słodki piernik! Właśnie Jan był miłym chłopcem i zachowywał się grzecznie w stosunku do swego starszego rodzeństwa, brata Keesa, który był prawie już dorosły i wesołej, miłej Miny, swej siostry. Ale z mamą Jan często popadał w zatarg, ponieważ był niepoprawnym łobuziakiem. Odczuły to szczególnie Janowe drewniaki. To, co Jan wyprawiał ze swymi drewniakami, tego wcale sobie nie wyobrażacie! Po pierwsze uważał je za cudowne statki. Statki były Jana namiętnością i od Mikołaja nie życzył sobie nic innego jak tylko prawdziwej żaglówki, którą mógłby puszczać na małych kanałach. Do świętego Mikołaja było jednak jeszcze daleko, i do tego czasu musiały mu drewniaki zastąpić żaglówkę. Oczywiście, każdy statek zawiera również ładunek; dlatego Jan załadowywał swe buty wszystkim, co się tylko w nie mogło zmieścić: np. piaskiem, krzemykami, albo nawet kwiatami i warzywami. A czasem umieszczał w nich załogę w postaci żaby, kijanek lub małych rybek. A ponieważ zarówno żaby, jak też kijanki i ryby potrzebują wody, Jan nalewał do drewniaków całą chochelkę mętnej wody. Możecie sobie teraz wyobrazić, jak wyglądało wnętrze jego drewniaków - a także Jana pończochy i stopy. Mama zawsze dużo mu nagadała. Ale wszystko nic nie pomagało. Rok zbliżał się już do końca. Mama stała się bardzo poważna. - Jan - powiedziała - pomyśl o tym, że 5 grudnia przychodzi święty Mikołaj. Wiesz przecież o tym, że jego koń obwąchuje siano w drewniakach, sprawdzając, czy dzieci, do których one należą, były posłuszne i grzeczne? Ja widzę twoją żaglówkę w czarnych perspektywach, jeśli natychmiast się nie poprawisz. Tak, a teraz weź wiadro wody i kawałek mydła i wyczyść porządnie swoje buty na zewnątrz i wewnątrz. I staraj się, aby takie pozostały! - Tak, mamusiu - odpowiedział Jan cichutko, ponieważ tym razem kazanie dotarło do jego uszu. Żaglówka, jego ulubiona, wymarzona żaglówka, nie chciał jej za żadną cenę zaprzepaścić! I zaczął serio się poprawiać. Najpierw mu się to nawet rzeczywiście udawało. Przez cały tydzień stąpał ostrożnie w swych drewniakach i był tak grzeczny jak wszyscy inni chłopcy w tej miejscowości. Zawsze wracał do domu ze wzorowo ciepłymi i suchymi nogami. Tak było aż do 5 grudnia. W tym dniu, w którym należało oczekiwać świętego Mikołaja razem z Czarnym Pietem i białym siwkiem, przez pola powiał już wiosenny wiatr i rozpuszczał szron, który rankiem je pokrywał. Jan stąpał sztywno w swoich drewniakach po wilgotnej ziemi i marzył o swej żaglówce. Gdy tak sobie wyobrażał swoją żaglówkę, którą z pewnością znajdzie jutro rano pod piecem, podskoczył z radości i wyrzucił w powietrze swój prawy drewniak. Skonsternowany stanął na lewej nodze jak bocian i spoglądał na swój drewniak. Ten zatoczył wysoki łuk w kierunku wiatraka i zaczepił się na skrzydle. Jan był zrozpaczony. - Jak dostanę swój but z powrotem? - płakał. - Może utrafię go drugim butem! Sięgnął więc po lewy drewniak, wycelował i rzucił nim w prawy but. Ale nie trafił. Drewniak spadł nie dosięgnąwszy celu za żywopłotem. Pacnięcie i przeraźliwy krzyk kobiecego głosu zdradzały, że ktoś lub coś zostało trafione. - Przypuszczam, że była to ciocia Amalia! - mruknął Jan przerażony i w skarpetkach pobiegł do domu. Była tam tylko siostra Mina, gdy Jan wpadł do pokoju. - O nieba, Janie, co ci się stało? - zawołała. - Spójrz tylko na swoje skarpetki - są zupełnie mokre i brudne! Jan wcale nie potrzebował patrzeć na swoje skarpetki! Ale zanim zdołał opowiedzieć, co się stało, ktoś zapukał do drzwi. Była to ciotka Amalia. - Ach - jęknął Jan - już przyszła! Mina rzuciła na niego krótkie spojrzenie i rozkazała: - Pod stół! Potem obciągnęła nieco obrus, wyszła z pokoju i otworzyła drzwi wejściowe. - Dobry wieczór, droga ciociu! - powiedziała przyjaźnie. Ciocia jednak wcale nie była przyjaźnie nastawiona, lecz niesamowicie zła. - Gdzie jest twoja matka? - zawołała do Miny. - Na podwórzu. Karmi kury - odpowiedziała Mina odważnie. - To biegniej i przyprowadź ją! - rozkazała ciotka. Mina usłyszała odchodząc, jak sobie pod nosem mruczała: - Już ja temu Janowi wtrzepię należycie! Gdy nadeszły mama z Miną, ciotka Amalia, nie powiedziawszy nawet "dobry wieczór", zaczęła od razu opowiadać: - A więc, gdy wydoiłam już krowy i niosłam drogą pełne wiadro mleka, stało się coś strasznego. Nie wyobrażacie sobie nawet... - Powiedz już Amalio - powiedziała mama spokojnie. - Twój spokój zaraz pryśnie! - ciągnęła ciotka Amalia - a więc, widzę waszego Jana, że jak zwariowany podskakuje w jednym drewniaku, nie, to prawie niemożliwe! Zdjął drewniak i staje w swych białych skarpetkach w środku błota, sięga po but i rzuca go, rzuca go, gdzie go rzuca, jak sądzisz, gdzie go rzuca?! - Rzeczywiście nie potrafię sobie tego wcale wyobrazić, Amalio - powiedziała mama. - Wierzę! Ja też nie mogłam! A więc rzuca go w sam środek mojego wiadra z mlekiem. Do mojego czyściutkiego wiaderka pełnego mleka! Stary, brudny drewniak! - To wcale do Jana niepodobne - tłumaczy mama. I dodaje: - Na pewno nie zrobił tego umyślnie! - Może nieumyślnie - powiedziała ciotka trochę łagodniej. - Ale nawet nie przeprosił, a to najgorsze, uważam. - Tu w każdym bądź razie jest drewniak. Należy on przecież do Jana, czy nie? - I postawiła lewy but na podłogę. - Tak, to mój - dał się słyszeć spod stołu żałosny głos, a za głosem ukazał się bardzo skruszony Jan. - Ale naprawdę, nie zrobiłem tego umyślnie, ciociu Amalio, ja cię wcale nie widziałem. Przepraszam cię bardzo! Za mleko zapłacę ci z mojego kieszonkowego. - Jak tylko wróci mój mąż z łowienia ryb, Amalio, zapłacimy ci za mleko. Z Janem już się policzę. - Więc dobrze - rzekła ciotka Amalia - wiem, że mogę na was polegać. Dobranoc wam! I poszła. W sieni natknęła się na Keesa, najstarsze z trojga dzieci, który niósł siano do butów. Słyszał on również ostatni fragment rozmowy. - No, Janie - powiedział, rzucając spojrzenie na zapłakanego brata i ubłocony jeden tylko but - wydaje mi się, że istnieje nikła nadzieja, że siwek świętego Mikołaja uszczypnie siana z twojego buta! Co znowu zmajstrowałeJ! A potem wszyscy usłyszeli całą historię. Tylko z wielkim trudem mogli powstrzymać się od śmiechu. - Tak, tak, z wielkiej radości musiałeś wyrzucić coś w powietrze? - powiedział Kees. - I nie znalazłeś nic lepszego niż swój prawy drewniak? - dodała Mina. Mama jednak pogłaskała chłopca po głowie i powiedziała: - Wyszoruj teraz swój lewy drewniak zewnątrz i wewnątrz i postaw go obok butów Keesa i Miny, przy piecu, Janie! Ja tymczasem nakryję świeży obrus, aby pokoik wyglądał bardziej świątecznie, gdy nocą przyjdą święty Mikołaj i Czarny Piet! Gdy potem Kees wkładał siano do butów, spostrzegł w bucie Jana karteczkę. - Co to jest? - zapytał. - Napisałem dla Mikołaja wyjaśnienie - odpowiedział Jan - dlaczego stoi tylko mój jeden but, i żeby wiedział, że nie zrobiłem tego umyślnie. - Nieźle! - stwierdził Kees. A potem dzieci ustawiły się ze swymi drewniakami i wspólnie zaśpiewały piosenkę o świętym Mikołaju: Mikołaju, święty mężu,@ przybywaj na swym koniu@ wraz z Czarnym Pietem.@ Wszystko, czego sobie życzymy,@ zabawki, ciastka, marcepany@ przynieś, prosimy nam!@ Jeśli uczyniliśmy coś źle@ to nam przebacz święty mężu,@ siweczku i ty Czarny Piecie!@ A potem poszli spać. Przez dłuższy czas panowała cisza, nic się nie działo. Gdy zbliżała się północ, dał się słyszeć stuk końskich podków i dźwięk srebrnego dzwoneczka. Bezgłośnie otworzyły się drzwi i wszedł święty Mikołaj w czerwonym, utkanym złotem odzieniu, a za nim w ciemnym płaszczu z kapturem Czarny Piet. - A więc tu mieszkają Kees, Mina i Jan? - zapytał święty Mikołaj. - Tak, mężu Boży - odpowiedział jego sługa Czarny Piet - tak jest. A teraz sprawdzę w mojej księdze, jak ma się sprawa z tą trójką. Tak, a więc mamy tu: dwoje dzieci, które zasługują na nagrodę, są to Kees i Mina, i jedno dziecko, które nie zasłużyło sobie na nagrodę, a nazywa się Jan. - Nie zasłużyło? Czy to się zgadza, Czarny Piecie? Sprawdź jeszcze raz, czy się nie pomyliłeś! - Nie, nie, święty mężu, jest tu wyraźnie napisane: Jan, lat 9, chłopiec, który wszystko, co mu wpadnie w ręce, wkłada do swych drewniaków, wszystko poza swoimi stopami. - Co ty powiesz, Czarny Piecie! No tak, a co można włożyć do drewniaków poza stopami? - No, święty mężu, wszystko co spodoba się małemu chłopcu: żaby, ryby, padalce, kwiaty, jagody - bo ja wiem, co jeszcze? A jego zapotrzebowanie na skarpetki jest niesłychane. I ciągle jest przeziębiony. Teraz spójrz, co tam stoi pod piecem: para drewniaków Keesa, druga para Miny i tylko jeden but Jana. Tylko lewy but! - Jeden but? Rzeczywiście, Piet, to coś szczególnego. Sza, sza, sza! Ale jest tam jakaś kartka! "Kochany święty Mikołaju, bardzo mi przykro, że mogę wystawić tylko jeden drewniak, z tym drugim miałem niestety pecha. Rzuciłem nim w młyn, ponieważ tak się cieszyłem na twoje przyjście. To była zwykła nieuwaga, wierz mi! I podaruj mi mimo to żaglówkę! Twój wdzięczny Janek". - A widzisz, Czarny Piecie, była to tylko zwykła nieuwaga! Można więc zastosować prawo łaski zamiast kary, tak sądzę... A cóż to jest? Na dworze słychać lekkie stąpanie. Piet odpowiedział trochę zakłopotany: - Twój siwek nadchodzi, święty mężu, chce dostać swoje siano. Zaraz będziemy wiedzieli, czy faktycznie Jan zasłużył na łaskę! Potem podprowadził siwka najpierw do drewniaków Miny. Siwek zgryzł siano z dużym smakiem. Potem podszedł do butów Keesa. Tam najpierw trochę obwąchał, i oddał się jedzeniu. Wreszcie jednak siano zniknęło. Teraz kolej na pojedynczy drewniak Jana. Siwek dmuchnął nozdrzami, lekceważąco parsknął, odwrócił łeb i wyszedł cicho, nie poruszywszy nawet siana. Święty Mikołaj podrapał się z namysłem po brodzie. - Wygląda na to, jakoby Jan miał nic nie otrzymać - stwierdził potem. - Ale powiem ci w zaufaniu, mój dobry Piecie - zniżył głos i rzucił ostrożne spojrzenie na drzwi - tak zupełnie między nami, czasem mi się zdaje, że siwek zaczyna być zbyt wybredny i rozpieszczony. Dlatego nie śpieszmy się, lecz rozważmy przypadek Jana w spokoju. Zrobili to i z dobrym rezultatem. - Niech już tak będzie! - stwierdzili na koniec z zadowoleniem i pokręcili się jeszcze tajemniczo przez chwilę po pokoju. Gdy byli już gotowi, uśmiechnęli się do siebie i zniknęli bezszelestnie jak księżycowe światło. Następnego ranka dzieci zbudziły się wcześniej niż zazwyczaj. Powyskakiwały z łóżek, umyły się, ubrały i pobiegły szybko do pokoju. Pierwsza była Mina. - Patrzcie, patrzcie! - zawołała podniecona - moje siano zniknęło! A tu leży duży pierniczek z wielką literą "M" z czekolady, i - oh! cudowna lalka! Potem nadbiegł Kees. - Moje siano również smakowało siwkowi - powiedział zadowolony. - A piernik z czekoladowym "K" dostałem także. I naprawdę - łyżwy, takie, jakich sobie życzyłem! Świetnie! Teraz rodzeństwo zwróciło się w kierunku małego brata. - Co przyniósł ci Mikołaj? - pytali. Jan stał i połykał łzy, które wciąż napływały mu do oczu. - Parę dre_dre_ drewniaków! - wyjąkał wreszcie. - Nic poza tym? - Nie, poza tym nic więcej! - Jan łkał dalej. - Si_si_siwkowi nie smakowało moje siano. Teraz weszła również mama. - Wyciągnij siano - zawołała - może kryje się coś za nim! Posłusznie sięgnął Jan po siano. - List - zamruczał - wreszcie jest dla mnie list. - Czytaj! Czytaj! - napierało rodzeństwo. I Jan przeczytał: - Jeśli Jan uroczyście przysięgnie swej mamie, że będzie grzecznie nosił swoje nowe drewniaki na nogach, wtedy może poszukać przy wielkim zegarze, czy nie ma tam czegoś ukrytego dla niego. - Aj - powiedziała mama - to coś szczególnego tym razem! Prezent za zegarem za przyrzeczenie! Co o tym sądzisz, Janie? - Przyrzeknij! Przyrzeknij! - wołało rodzeństwo w podnieceniu. Ale mama stwierdziła: - Samo przyrzeczenie niczego jeszcze nie załatwia! Przyrzeczenia trzeba dotrzymać. Janie, przemyśl sobie wszystko! Wtedy Jan stanął pośrodku pokoju i oznajmił głośno: - Przyrzekam, że nowe drewniaki, które przyniósł mi święty Mikołaj, będę zawsze nosił na obydwóch nogach! - Słusznie - powiedziała mama. - A teraz zajrzyj za zegar! Tego nie trzeba było powtarzać Janowi dwa razy! Znalazł tam cudowną żaglówkę, z całym osprzętem, jaki do niej należy. A na rufie można było wyraźnie odczytać: "Czarny Piet!" Tak więc cała mikołajowa historia miała dobry koniec, pozostaje więc tylko dodać, że mały Jan faktycznie przyrzeczenia swojego dotrzymał. Antonina Ridge Coś, co znaczy więcej Eleanor jest sympatyczną i dzielną dziewczyną, ma 17 lat i jest to jej pierwsze miejsce pracy. Po skończeniu liceum, nie mogąc studiować, zaczęła pracować jako sprzedawczyni w wielkim sklepie jubilerskim "Richardson's Lid" w Vancouver. Zależy jej bardzo na tej posadzie, choć na razie została przyjęta tylko na okres przedgwiazdkowy. Dziewczyna jest półsierotą, nie ma już ojca i musi koniecznie zarabiać na życie. Praca jest odpowiedzialna, ale Eleanor umie zaskarbić sobie zaufanie. W krótkim czasie przydzielona została do działu brylantów. - Jest to zaszczyt - powiedział jej kierownik działu. - Zazwyczaj sprzedawczynie sezonowe pracują w podziemiach, ale szef uważa, że taka dziewczyna jak ty, sympatyczna, szybka, grzeczna i uczciwa nie powinna marnować się w podziemiach. Tu natomiast będziesz mogła się wybić. A potem... Dziewczyna jest tym zaskoczona i musi przezwyciężyć obawy spowodowane tak wielką odpowiedzialnością, ale te dowody zaufania cieszą ją. Lubi swą pracę. Jest młoda, podobają się jej piękne przedmioty, a biżuteria zupełnie ją oczarowuje. Układa klejnoty w gablotach na wystawie ze smakiem i artyzmem. Przede wszystkim jednak musi zwracać uwagę na osoby o złych zamiarach. Te błyszczące klejnociki są nieustanną pokusą dla określonych osób. Kobiety często zatrzymują się przed oknami wystawowymi i w oczach ich objawia się podziw, ale często i rozczarowanie, ceny bowiem są astronomiczne! Eleanor uśmiecha się i nuci sobie. Nie, nie pragnie dla siebie tej biżuterii. W końcu należy jakby do niej. Nie musi mieć jej na sobie. Nie musi zanosić jej do domu. Radość sprawia jej już możność podziwiania tych cudeniek. Pewnie teraz, gdy zbliża się Boże Narodzenie, w młodym sercu też rodzi się więcej marzeń, ale nie ma wiele czasu na marzenia. Pracy jest coraz więcej, nie jest w stanie obsłużyć wszystkich, choć dwoi się i troi. Nie ma chwili odpoczynku. Dzień poprzedzający wigilię zaczął się źle i w dalszym ciągu nie układa się dobrze. Ciekawe dlaczego? Wystarcza jakiś drobiazg, by popsuć komuś humor i wyprowadzić kogoś z równowagi. Ogólne podenerwowanie. Lepiej zachować spokój! - Eleanor! - z salonu nr 2 woła ją kierownik działu - przynieś mi pierścionek ze szmaragdem i brylantami, jest w drugiej gablocie. - Już idę. Eleanor biegnie i w pośpiechu nie zauważa mężczyzny stojącego po drugiej stronie witryny. Ma około 30 lat, jest szczupły, ubrany w garnitur z dobrego materiału, ale bardzo zniszczony. Na jego twarzy maluje się jakaś gorycz i cierpienie. Eleanor nie wie o tym, ale człowiek ten pogrążony jest w rozpaczy. Stracił pracę, jest bezrobotny. Nie ma widoków na znalezienie innego zajęcia. W domu... wszyscy liczą na niego, a on patrzy na te drogie kamienie leżące na wystawie nie z podziwem, ale z wściekłością. Kto wie, jakie myśli tłoczą się w głowie tego biedaka. Powracając z saloniku nr 2 Eleanor zauważa jego obecność, ale nie ma czasu zastanawiać się nad nieznanym panem. Kierownik działu oczekuje teraz na przyniesienie broszki stanowiącej komplet z poprzednim pierścionkiem. Leży ona w pierwszym rzędzie w witrynie. Aby dosięgnąć broszkę, dziewczyna musi wejść po kilku schodkach i pochylić się ku wnętrzu witryny. W pośpiechu rękawem sweterka zahacza o tackę z diamentami. Tacka chwieje się i sześć wspaniałych diamentów spada na podłogę, mieniąc się jak krople światła. - Szybko pozbieraj te klejnoty! - kierownik działu nadbiega zdenerwowany i pomaga dziewczynie. - Ja zaniosę tę broszkę klientce, a ty uważaj! Zmartwiona Eleanor zbiera z pośpiechem kamienie, ale znajduje ich tylko pięć. - A szósty? Jestem pewna, że było ich sześć, ale nie widać go nigdzie. Jestem zgubiona - myśli dziewczyna. Sparaliżowana strachem Eleanor zauważa jednak, że mężczyzna powoli, jakby ukradkiem przesuwa się w kierunku drzwi wyjściowych. Instynktownie idzie za nim. - Przepraszam - mówi zdecydowanie - jeżeli nie mylę się, pan... - Czego pani ode mnie chce? - odburknął. - O, nic, wiem tylko, co znaczy, gdy człowiek musi za wszelką cenę pracować. Być może, że i pan to wie i dlatego proszę mnie zrozumieć. Jest to moja pierwsza posada, wprawdzie tylko okresowa, ale może zmienić się w pracę stałą. Dziś tak trudno jest znaleźć pracę, prawda, proszę pana? - Czego chce ta dziewczyna? Skąd wie, że zostałem zwolniony z pracy? - myśli. Mężczyzna milknie. Patrzy długo na dziewczynę, potem dobry uśmiech pojawia się na jego wychudłej twarzy. - Tak - odpowiada - bardzo trudno jest znaleźć pracę. Wiem o tym, niestety, doskonale, ale jestem pewien, że panienka nie straci posady, bo jest uczciwa. Czy mogę życzyć szczęścia? Mężczyzna wyciąga rękę, chwyta dłoń Eleanory i wsuwa do niej malutki przedmiot. - Dziękuję! Życzę panu wszystkiego dobrego. Dziękuję z całego serca! Mężczyzna opuszcza sklep i znika we mgle. Eleanor powraca, otwiera witrynę i umieszcza szósty diament na swoim miejscu. Serce jej skacze z radości. Uśmiecha się. Chętnie zaśpiewałaby głośno. Czuje się szczęśliwa. Nie tylko dlatego, że jej reputacja i jej praca uniknęły wielkiego zagrożenia. Przekonała się, że dla głodnego człowieka też istnieje zawsze coś, co znaczy więcej od drogocennego brylantu. Lia Carini Alimandi Wigilia doktora Fortier Doktor Fortier, który odprowadzał obu swych kolegów lekarzy do drzwi, zatrzymał się w progu i zapytał zgnębionym głosem: - Więc nie ma już żadnego ratunku? Dwaj lekarze spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli powiedzieć: - Po co jeszcze to pytanie? Starszy z nich powiedział: - Oba zastrzyki surowicy nie dały żadnego skutku. Próbowaliśmy wszystkiego. Nic więcej nie można już zrobić. - Tak... Nic więcej... Sądzi pan, kolego, że dziecko będzie jeszcze długo żyło?... - Długo? - powtórzył teraz młodszy z lekarzy. - Długo? - w tym pytaniu brzmiała niemal ironia. - Może jeszcze parę godzin... - Kilka godzin... tak... Ostatecznie nigdy nie wiadomo - powiedział starszy lekarz, którego długoletnie doświadczenie nauczyło ostrożności w wypowiedziach. - W każdym razie mogę pana zapewnić, że dziecko nie cierpi. Dwaj panowie okryli się kocami i wsiedli do sań czekających przed domem. Doktor Fortier powiedział: - Dziękuję panom, że zechcieliście odbyć tę daleką drogę. Młodszy z lekarzy spojrzał na zegarek, by obliczyć, kiedy będą z powrotem w mieście. Była przecież Wigilia Bożego Narodzenia, najpiękniejsze rodzinne święto w roku. Doktor Fortier stał na progu swego domu patrząc w bezruchu za oddalającymi się saniami. Zabierały ze sobą jego ostatnią nadzieję. Potem zawrócił do domu i poszedł do pokoju chorego dziecka. Żona siedziała pochylona nad maleństwem, trzymając w dłoni jego rączkę i szepcząc mu pieszczotliwe słowa. Kiedy doktor Fortier wszedł do pokoju, zwróciła się ku niemu i spytała: - Więc musi umrzeć?... Mężczyzna powtórzył słowa starego lekarza: - Nigdy nie wiadomo... - Co możemy zrobić? - Nic. Pozostaje tylko czekać. Tymczasem zapadał zmrok. Kobieta uniosła się z wysiłkiem znad łóżka dziecka. - Gdzie idziesz, Mario? - Chcę zapalić światło. - Po co? - By zobaczyć go jeszcze żywego. Około szóstej służąca uchyliła ostrożnie drzwi. - Jest tu jakiś człowiek z Wartweil i chce mówić z panem doktorem. - Nie chcę nikogo widzieć, Magdo. Ale po chwili dziewczyna wróciła z powrotem. - Ten człowiek nie chce odejść - powiedziała. - Mówi, że musi koniecznie widzieć się z panem. Doktor Fortier wyszedł z pokoju, by samemu odprawić natarczywego gościa. Zastał go w kuchni, grzejącego się przy piecu. Stary chłop zwrócił chudą, zatroskaną twarz w stronę wchodzącego doktora. - Ach to wy, Piotrze. Czego chcecie? - Mój mały jest chory. Bardzo chory. - Przyjadę do was jutro, zaraz z rana. Piotr potrząsnął głową: - Bez pana doktora już nie dożyje rana. - Moje dziecko też umiera. Tego wieczora nie mogę do was przyjść. Obaj mężczyźni umilkli. Każdy łamał się w milczeniu ze swoim nieszczęściem. Potem padły w ciszę ciężkie słowa starego chłopa: - Swoje dziecko to pan uratuje, mojego - nie. - Nie. Nie uratuję mojego dziecka. Moje dziecko jest stracone. Znowu zamilkli obaj. Po chwili wieśniak zaczął od nowa: - Mój chłopak nie jest jeszcze stracony. Urodził mi się, kiedy już byłem stary. Już nie będę mieć więcej dzieci. - Jutro rychło rano będę u was. Przyrzekam to wam, Piotrze. - Jutro rano będzie już za późno. - Człowieku, pozwólże mi zamknąć oczy mojemu dziecku. - Kiedy pan tu już nie może nic pomóc, to... - Skąd wiecie o tym - wybuchnął lekarz. - Kto wam to powiedział? Póki moje dziecko żyje, nie opuszczę go. Rozumiecie? Chłop milczał jeszcze przez chwilę, wreszcie zwrócił się ku drzwiom. - Więc muszą umrzeć obaj - mruknął do siebie. Ale w tych słowach nie było buntu ni złości. Była rezygnacja człowieka, który przyjmuje to, co jest nieuknione. - Czekaj! - krzyknął doktor Fortier. - Ma twój chłopak silny kaszel? Co? - Najpierw mocno kasłał, teraz już nie. Jest to dobry znak? - Nie... Ale musicie przecież zrozumieć, że nie mogę zostawić mojego umierającego dziecka... A jak oddech? Jak oddycha wasz chłopak? - Świszczy mu w piersiach. Chwilami wygląda, jakby się zaczynał dusić. - Jak mój Paweł wczoraj wieczorem... Ale ja nie mogę przyjść... Tego nie możecie ode mnie żądać... Te ataki duszności pojawiają się często? - Tak. Jest stracony? - Jeszcze można mieć nadzieję. Może będziemy mieli szczęście... Coście mówili?... Stary chłop milczał. Wreszcie powiedział z trudem: - Dla swojego chłopca już pan nic nie zrobi, mojemu można jeszcze pomóc. Doktor Fortier spojrzał przenikliwie w oczy starego i w jego spojrzeniu zabłysła decyzja. - Idę z wami, Piotrze. Szybkim krokiem wrócił do pokoju. Dziecko zaledwie jeszcze oddychało. Mała twarzyczka była tak blada, jakby odpłynęła z niej już ostatnia kropla krwi. - Mario, weź ten flakonik... To ułatwi małemu oddychanie. Nic więcej nie możemy zrobić. - Dlaczego mi to mówisz? - Bo muszę wyjechać. - Ty? Teraz? - Mały Janek z Wartweil jest ciężko chory. Może będę mógł jeszcze pomóc. - A nasz Paweł? - Jego życie nie jest już w naszych rękach. Ja nie zrobię tu nic więcej od ciebie. - Nie odchodź! Ja ciebie proszę... - Muszę. Kobieta stanęła wyprostowana nad łóżkiem umierającego dziecka i rzuciła mężowi w twarz dwa twarde zdania: - Nie kochasz twojego dziecka... I mnie też nie kochasz. - O moja droga... - W jego pełnym bólu głosie było błaganie. Ale kobieta stała nieporuszona i odsunęła się od męża. Wtedy pochylił się nad dzieckiem i pogłaskał lekko ciepły jeszcze, choć już woskowej bladości policzek. To było pożegnanie. Wyprostował się i, jakby niepewny powziętej decyzji, wybiegł, nie oglądając się już, z pokoju. W saniach obaj mężczyźni nie zamienili ani słowa. Po dobrej godzinie jazdy byli na miejscu. Czekano na nich, bo drzwi domu otworzyły się od razu i na progu stanęła kobieta z lampą w ręku. - Doktor jest? - zapytała. - Tak. Odetchnęła z ulgą i zaprowadziła obu mężczyzn do pokoju chorego dziecka. W trzy kwadranse później lekarz składał swe instrumenty i zabierał się do wyjścia. - Czy będzie żył? - spytała kobieta. - Sądzę, że tak. Jutro będę tu znowu. - Chce pan doktor wracać do siebie jeszcze tej nocy? - odezwał się Piotr. - Tak. I to natychmiast. Stary chłop, głęboko poruszony, wydobył ze schowka złotą monetę, którą przechowywał od lat - dar dawno zmarłej matki - i chciał ją wręczyć lekarzowi. - Nie, mój kochany. Tej drogi i tej nocy nikt mi nie zapłaci. Także powrotną drogę odbyli w zupełnym milczeniu. Co chwila spotykali gromady ludzi. To wieśniacy z okolicznych przysiółków i zagród szli na Pasterkę. Śpiewali głośno kolędy. Witaj Dzieciąteczko w żłobie,@ wyznajemy Boga w Tobie...@ A schodząc saniom z drogi wołali przejeżdżającym: - Szczęśliwych świąt! Doktor Fortier nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Także i Piotr milczał, choć jego serce było przepełnione świąteczną radością. Na jednym z zakrętów drogi światła latarni padły na przydrożny krzyż. Łagodnie snuły się z nieba płatki padającego śniegu. Ciało umęczonego Zbawiciela wznosiło się jasne i pełne majestatu nad mrokiem nocy, a z oplecionej cierniem głowy zdawało się spływać światło pocieszenia. Doktorowi Fortier przypomniały się słowa kolędy: "Wyznajemy Boga w Tobie..." Ogarnął go wielki spokój. Nie czuł już w sobie bólu, buntu, rozpaczy. Wypełnił swój obowiązek. Było mu dane uratować dziecko Piotra... Wiedział, że swojego nie zastanie już przy życiu. Ale ta myśl nie budziła już goryczy w uciszonym sercu. Kiedy przybył do domu i wszedł do pokoju, zobaczył żonę pochyloną nad łóżeczkiem zmarłego dziecka. Podniósł ją tkliwym, łagodnym, ale i stanowczym ruchem. - Moja droga Mario - powiedział. - A ciebie nie było przy tym - szepnęła kobieta i spojrzała mężowi głęboko w oczy. Jaki spokój z nich płynął, jaka cisza... Oparła się na ramieniu męża i w jej serce zaczęła wstępować pełna pociechy pewność, że u niego odzyska tę siłę, którą na próżno usiłowała odnaleźć, że będzie miała odwagę żyć i że będzie umiała kochać życie. Henri Bordeaux Podwójne światło Jednocześnie ze śpiewającym łabędziem przybył Dominik. Przypłynął w długiej wąskiej łodzi przez jezioro. Dominik przybył z południa. - Stamtąd, gdzie śpiewający łabędź spędza swą zimę? - zapytała go stara Ononu, gdy dysząc wypakowywał swój bagaż przed domem. Dominik przytaknął. - Wejdź do chaty - zachęciła go stara kobieta. Ale walizki pełne książek musiały tak długo czekać przed progiem, dopóki Ononu nie dowiedziała się, kim Dominik był i co go przygnało na daleką Północ, aż po krąg polarny. Karilo, dziewięcioletni wnuczek Ononu, bardzo się gościem ucieszył. Wprawdzie Dominik był od niego dużo starszy, ale miał młodą i pogodną twarz. - Może zostanie moim bratem - marzył Karilo, przygotowując ze skór reniferowych tuż przy swoim legowisku miejsce na spanie dla Dominika. - Jak długo tu pozostaniesz? - zaczął go wypytywać. - Aż będziecie mieli mnie dosyć - odpowiedział uśmiechając się. - Nigdy nie będziemy mieli cię dosyć! - zapewniał z zapałem Karilo. - Będziemy bardzo szczęśliwi mając mężczyznę w domu. Od czasu, gdy zmarł mój ojciec, Ononu i ja czujemy się bardzo samotni. Następna chata leży ponad godzinę drogi stąd. - A twoja mama, Karilo? - Ona też nie żyje. Jak długo pozostaniesz? - zapytał chłopiec po raz drugi. Przyleciały szare gęsi. Potem przyleciały dzikie gęsi. Dominik i Karilo zostali braćmi. Często pływali po wielkim jeziorze, a Karilo pokazywał swemu przyjacielowi niezliczone wysepki bez nazw. Wkrótce zakwitła ruta i kuliste jaskry i przez parę miesięcy nawet podczas najgłębszej nocy nie zachodziło wcale słońce. Nadeszło krótkie lato. Dominik nadal zamieszkiwał w chatce nad brzegiem wielkiego jeziora. Tuż za chatą rósł duży las, las brzozowy. Tylko gdzieniegdzie można było napotkać pojedyncze sosny. Pewnego razu, gdy zbierali dzikie jagody, Karilo wskazał na jedno z drzew, wyższe od wszystkich pozostałych i powiedział: - To jest drzewo, z którym rozmawia Ononu. Święte drzewo, Dominiku. - Ona rozmawia z drzewami? - A dlaczego miałaby tego nie robić? Tutaj też ukrywa gdzieś swoje werble. Tego wieczoru Dominik długo nie kładł się spać, pisał i pisał. - Co on pisze, Ononu? - zapytał chłopiec. - Jakieś sprawy zawodowe - poinformowała go babcia. - Jaki masz zawód, Dominiku? - Jestem etnologiem. - Etno_... - _logiem. Badaczem ludów. Naukowcem, Karilo. - Badasz również i mnie? - Ciebie także, Karilo. Jakże szybko przeminęło arktyczne lato! Dzikie gęsi odleciały z powrotem na południe, a wkrótce również i śpiewający łabędź po raz ostatni zatrąbił nad jeziorem. Turzyca migotała od sadzi, i Dominik zaczął myśleć o pożegnaniu. Wcześnie spadł pierwszy śnieg. Drzewa uginały się pod jego ciężarem, a czasem, gdy przyjaciele sunęli przez las saniami zaprzężonymi w renifery, słyszeli, jak jakaś brzoza łamała się z trzaskiem w pół. W grudniu nastał czas wielkich ciemności, długa, wielomiesięczna noc. Chociaż słońce już nie świeciło, bywały jednakże dni jaśniejsze i ciemniejsze. Podczas jaśniejszych dni, gdy słońce oświetlało inne miejscowości, Dominik i jego mały przyjaciel mościli swe buty sianem i wędrowali po zaśnieżonym jeziorze. Niewidzialne promienie słoneczne barwiły na czerwono przepływające chmury, a w nocy, która następowała po takim dniu, na niebie tańczyła zorza polarna. Podczas ciemniejszych dni przyjaciele pozostawali w ciepłej chacie. Siadali wokół paleniska, przysłuchiwali się trzaskającym polanom i rozmawiali ze sobą. Coraz częściej gość wspominał o swoim pożegnaniu. - Dlaczego, Dominiku? - zapytał chłopiec. - Ponieważ w czasie świąt Bożego Narodzenia chcę być w domu. - Boże Narodzenie? Co to jest, Dominiku? - Nie słyszałeś o narodzeniu Chrystusa? - Zostaw chłopca w spokoju! - powiedziała niechętnie babka. - Ononu? - zapytał zdziwiony Dominik. - Sądziłem, że jesteś chrześcijanką! Tak jak inni ludzie z twojego plemienia? Stara kobieta przemilczała jednakże pytanie i zwróciła się ponownie w stronę ognia. Po chwili Karilo dopytywał się dalej: - Boże Narodzenie! Dominiku, co to znaczy? - Czy wasz ksiądz nigdy o tym nie mówił? - Nigdy nie widziałem księdza. On mieszka ponad dzień drogi stąd. - Nie przyjeżdża do was? Do waszych chat? - Do innych przyjeżdża, ale do nas nie. Babcia nie chce o nim słyszeć. Przed laty pokłóciła się z nim. Zdaje mi się, że z powodu werbli ukrytych w lesie - dodał chłopiec spoglądając ostrożnie spod oka na staruszkę. Babka patrzyła nieobecnym wzrokiem w płomienie. Przez chwilę pomieszała w osmalonym kotle, potem dorzuciła kilka brzozowych polan do ognia i zaczęła do niego przemawiać. Bardzo często rozmawiała z ogniem. - Również tego miał jej ksiądz zabronić. Ale babcia zaśmiała się i pokazała mu drzwi. Dominik wstał. Niezdecydowany przeszedł kilka kroków i zatrzymał się przy swoich walizkach. Papier do pisania, książki i inne rzeczy leżały na stosie. - Karilo - powiedział i odwrócił się. - Czy ty jesteś ochrzczony, Karilo? - Jest - mruknęła stara kobieta znad ognia. - Jego matka kazała go ochrzcić. - A więc chłopiec jest chrześcijaninem. I nic nie wie na temat narodzenia Chrystusa? Posłuchaj, Karilo. Odłożę jeszcze moją podróż, aby przekazać ci to, co wiem. Wydaje mi się, że masz do tego prawo. Dni stawały się coraz ciemniejsze. Nadciągnął lodowaty wiatr od Oceanu. Hulał wokół chaty, targał za okiennice, a Karilo niezmordowanie stawiał nowe pytania. Dominikowi trudno było czasem znaleźć na nie właściwą odpowiedź. - Dzisiaj - powiedział jednego dnia spojrzawszy w kalendarz - u mnie w kraju ludzie zapalają już drugą świeczkę. Dziś zaczyna się drugi tydzień adwentu. - Adwent? Co to jest? - zapytał chłopiec. Cierpliwie usiłował Dominik objaśnić chłopcu sens adwentu. - Jest to czas przygotowania, Karilo. Czekanie i nadzieja na światło - podsumował jeszcze raz. Karilo przytaknął. Sądził, że zrozumiał przyjaciela. - To tak, jak u nas, Dominiku. My także czekamy i spodziewamy się światła. Mam ci powiedzieć, co robię w przeddzień, gdy ma słońce znowu powrócić? I nie czekając na odpowiedź, chłopiec kontynuował z zapałem: - Wchodzę na najwyższy pagórek, aby być jak najbliżej światła. Wiele osób wchodzi na pagórki, ponieważ nie mogą się go już doczekać. A gdy potem nagle ujrzymy słońce, padamy z radości na ziemię. Czy wy także szalejecie ze szczęścia? Dominik potrząsnął głową. - Nie szalejemy, Karilo. Ale jesteśmy również bardzo szczęśliwi. My czekamy na inne światło. - Które nie jest tak jasne jak słońce? - Jaśniejsze, Karilo. Ale pochodzi ono od wewnątrz. Czekamy na światło, które pochodzi z wnętrza człowieka. Często, gdy tak rozmawiał z chłopcem, słyszał jak babka chichocze nad ogniem. Teraz zachichotała również. - Pewno plotę bzdury! - zirytował się Dominik. - Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa. Nie studiowałem teologii! Ononu, dlaczego nie pozwolisz przyjść do domu księdzu, aby pouczył chłopca? - Nie chcę mieć z nim nic do czynienia! - odpowiedziała mu staruszka. Na chwilę w chacie zapanowała wielka cisza. Dominik zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej natychmiast wyjechać. Lecz gdy usłyszał nieśmiałe pytanie Karila: - Co to za światło, które pochodzi z wnętrza? - wiedział, że musi jeszcze pozostać. - Posłuchaj mnie, Karilo - powiedział. - Boże Narodzenie to święto miłości. Chrystus narodził się po to, aby przynieść nam miłość. Dobro, Karilo, rozumiesz mnie? Chłopiec przez chwilę zastanawiał się. Potem zapytał: - Czy miłość to właśnie to światło, które pochodzi z wnętrza? Dominik przytaknął. Zrobiło mu się lżej na sercu. Chłopiec zrozumiał go. - I aby dobrze przygotować się na święto Bożego Narodzenia, trzeba się starać czynić dużo dobra. - Aby jaśnieć - dodał Karilo. Dominik zdumiewał się często nad chłopcem. Ale nigdy się z niego nie śmiał. Gdy kiedyś siedzieli razem i Dominik opowiadał o choince oświetlonej świeczkami i o żłobku, który się pod nią stawia, przyszło mu na myśl coś dawno już zapomnianego. - Już w okresie adwentu - zaczął Dominik - moja mama stawiała żłóbek. I po każdym dobrym uczynku mogłem włożyć do niego jedno źdźbło sianka, aby Dzieciątko Jezus znalazło w nim w wigilijny wieczór miękkie i ciepłe posłanie. Jakże się wówczas starałem, by rzeczywińcie być dobrym chłopcem! Bez wahania Karilo postanowił: - Ja także chcę być dobry. Wystrugaj mi żłóbek, Dominiku. Ten dzień przyjaciele spędzili na budowaniu żłóbka z gałązek i kory. Wieczorem robota była skończona. - Piękny żłóbek - stwierdził Karilo. Dodał także również, że jego żłóbek nie będzie miał sensu, jeśli nie będzie w nim Dzieciątka Jezus. Dlatego poprosił następnego dnia: - Dominiku, wystrugaj mi małe Dzieciątko Jezus. Dominik miał wprawdzie dobre chęci, ale wychodziło mu to bardzo niezdarnie i chłopiec, śmiejąc się, wziął od niego nóż. - Zrobię to lepiej - powiedział i w jego zwinnych rękach oporny kawałek drewna stał się elastyczny. Dominik zdumiał się. Dzieciątko, które wystrugał Karilo, otrzymało płaską i szeroką twarz Eskimosa z wystającymi kośćmi policzkowymi i skośnie wyciętymi głębokimi oczyma. Dzieciątko było bardzo podobne do Karila i doskonale pasowało do żłóbka. - Będziesz potrzebował dużo sianka do żłóbka - przypomniał Dominik swemu przyjacielowi. - Nie zapominaj więc o swoich dobrych uczynkach! - Co mogę zrobić, aby być dobrym? - zapytał chłopiec i rozejrzał się po chacie. Wtem jego wzrok zatrzymał się na babci siedzącej przed ogniem i wnet z zapałem ruszył do dzieła. Często wracał obładowany brzozowymi polanami i za każdym razem przynosił też źdźbło siana. - Sześć źdźbeł, Dominiku - powiedział obserwując radośnie i dumnie swój żłóbek. - Sądzę, że zaczynam być dobry. Jeszcze nigdy pora ciemności nie minęła tak szybko. Wystrugał jeszcze Józefa, Maryję i ciągle myślał o dobrych uczynkach. A pewnego dnia wszystko stanęło przed faktem dokonanym. Walizki zostały już spakowane i wszystko, co Dominik tego dnia przedsięwziął, jazda przez las, spacer po jeziorze, nabrało szczególnego znaczenia. Ponieważ wszystko działo się po raz ostatni. Tak więc po raz ostatni stanął przed żłóbkiem. Stajenka Karila stała się całą zagrodą, a jego pasterze trzymali uniżenie swe prostokątne czapki przy piersiach. Były też dwa renifery zamiast wołu i osła, a w oddali, za pagórkiem z mchu, stały dwa potężne brunatne niedźwiedzie. - Niedźwiedzie, Karilo? - Niedźwiedzie są bardzo ciekawe, Dominiku. One zawsze przychodzą, gdy dzieje się coś nadzwyczajnego. Byłoby błędem je pominąć. - Faktycznie - przebiegło Dominikowi przez myśl. - Stajenka ta jest na wskroś stajenką arktyczną i niewiele ma wspólnego ze stajenką betlejemską. Chociaż... - Dominiku - przerwał Karilo jego myśli. - Czy nie jesteś zadowolony z mojej stajenki? Dominik spojrzał na chłopca. - Wierz mi, Karilo - powiedział. - Dzieciątko Jezus nigdzie nie znajdzie cieplejszego miejsca. I przypomniał sobie, że wówczas w jego żłóbku nie było nawet połowy źdźbeł, co tutaj. Gdy jechali przez jezioro, przynaglając renifera do szybszego biegu, by na czas zdążyć na pocztylion, Karilo stwierdził nagle: - Jestem bogatszy, niż dzieci w twoim kraju. - Jesteś bogatszy, Karilo? - Mam słońce, na które czekam i czekam na światło Bożego Narodzenia. Podwójne światło, Dominiku! Któż więc jest tak bogary jak ja! Nanna Reiter Ratunek dla świata To nie był dom, w którym mieszkałoby się długo. Kto tu się wprowadzał, ten z pewnością znalazł się w biedzie i musiał szukać swego chleba na samym dnie - jak nurek pereł. Myślę, że ten dom trzymał się jeszcze z trudem po to, aby i dla nas było jakieś miejsce na świecie. Czasem nocą słyszało się głuche szepty i szmery. Nie były to głosy ludzi. To stary dom wzdychał cicho. Nowi mieszkańcy zjawili się wraz z nadejściem zimy. Nie mieli więcej niż ci, którzy przyszli przed nimi. Wiedzieliśmy o tym, bo zamieszkali nad nami, w jednej izbie, a ich rzeczy wniesiono obok naszych drzwi na górę. Posiadali wprawdzie wyściełaną sofę. Sypiał na niej chyba ten chłopiec. Pamiętam jego imię: Nino. Nino Andreoli. Miał trzynaście lat, ciemne włosy, był bardzo blady i bardzo cichy. Nie widziałem go nigdy wśród chłopców z naszego domu. Matka mówiła, że przesiaduje sam w pokoju, sam, w zimnym i milczącym towarzystwie stołu, krzesła i szafy. Sam, bo jego rodzice, i ojciec i matka, rzadko bywali w domu. Nie wiadomo było, z czego ci ludzie żyją. Słyszeliśmy czasem ich głosy nad nami. Chyba kłócili się ze sobą. Pan Andreoli mówił bardzo szybko i jakby nie po naszemu. Potem rozlegały się śmiechy - pogodzili się znowu. Zima wtedy przyszła rychła i sroga. Musiano wstrzymać wszystkie prace na budowie i mój ojciec siedział w domu, przy piecu, patrząc w milczeniu na swoje ręce. Były stworzone po to, by kopać fundamenty, nosić cegły i podawać je innym. Teraz stały się martwe i nic nie zarabiały. Ja byłem uczniem w pierwszym roku nauki i jeśli przynosiłem coś do domu, to chyba tylko nienasycony głód dorastającego chłopca. Dobrze, że matka miała dwie posługi na mieście. Czasem przyniosła trochę jedzenia, starczało to na jedną kolację. Także i inni mężczyźni z domu nie mieli pracy. Nocą jęczał dom z zimna. Niedogrzane izby tchnęły lodowatym chłodem, który dławił żar w paleniskach. Mróz czaił się w klatce schodowej, rozsadził rury wodociągu, pozatykał wszystko, pozbijał ludzi w ciasną gromadę. Kiedy wychodzili z domu, tylko szybki chód mógł ich trochę rozgrzać. Praca była wtedy tylko, kiedy był śnieg do zgarniania na ulicach. Mój ojciec wychodził z innymi. Dni wlokły się powoli, ponure noce przytłaczał lęk przed nadchodzącym nowym dniem. Nie czekaliśmy wtedy na święta; rodzice na pewno nie, ja - może trochę. Ojciec nie chciał widzieć żadnego drzewka - zamiast prezentów gwiazdkowych mógł przecież położyć na stole tylko swoje puste ręce. Ale matka powiedziała, że musimy mieć chociaż małą choinkę. Przyniosłam więc jedną z lasu pod miastem. A jednak było ładniej niż można się było spodziewać. Matka przyniosła z pracy dużo jedzenia, nawet struclę, dla ojca parę skarpetek, dla mnie sweter, którego rękawy były trochę przykrótkie. Dla siebie dostała kołnierz z czarnego baranka. Ja zamierzałem podarować mamie wieszak na ścianę. Sam go zrobiłem. Można było na nim powiesić ręczniki i ścierki. Po południu siedzieliśmy z ojcem w domu. Pozmywaliśmy i posprzątaliśmy wszystko, a potem zabraliśmy się do strojenia drzewka. Ojciec odzyskał naraz humor; w czystej ciepłej kuchni przychodzą człowiekowi jaśniejsze myśli do głowy. Nagle usłyszeliśmy obce głosy w domu. Zbliżały się... Słyszeliśmy otwierające się drzwi, wśród pełnej niepokoju ciszy obce kroki wspinały się na piętra. Zatrzymały się na chwilę obok nas, potem poszły dalej. A więc to do Andreolich... Wyżej już nikt nie mieszkał. Dopadłem drzwi i zdążyłem jeszcze zobaczyć dwóch mężczyzn w mundurach idących na górę. - Policja, tato - szepnąłem. Moje serce ścisnęło się z trwogi. - Nie do nas, chłopcze. Idą na górę. Wiedziałem, że tak będzie. Tam jest coś nie w porządku. Nadsłuchiwaliśmy. Cały dom stał się jednym wielkim uchem, nastawionym pożądliwie, aby usłyszeć wszystko. Ponad nami ścierały się głosy - spokojne głosy policjantów, szybki, krzykliwy głos Andreoliego i - raz po raz - wysoki, drwiący śmiech kobiecy. Potem wszystko umilkło. Kroki policjantów przeszły znów koło naszych drzwi, otoczywszy sobą kroki Andreoliego i jego żony. - Zabrali ich - wyszeptałem. - Co oni zrobili? - Nie wiem - powiedział ojciec. - Kto to może wiedzieć? Nędzny jest ten świat, chłopcze. Wszystkiego na nim dosyć dla wszystkich. Tylko sprawiedliwości nie ma. - Cóż nas to mogło obchodzić? My nie nazywaliśmy się Andreoli. My nie ukradliśmy niczego i nie wdaliśmy się w żadną ciemną historię. My byliśmy biedni i uczciwi. Potem przyszła matka przynosząc swoje prezenty. O tym, co zaszło na górze zamieniliśmy ledwie parę słów. Chcieliśmy święcić Wigilię i zapomnieć wreszcie o całej naszej biedzie. Mieliśmy choinkę, paliło się na niej kilka świeczek. Wyciągnąłem z kryjówki pięć cygar dla ojca i wieszak dla matki. Sam dostałem coś wspaniałego. Matka przyniosła od tych ludzi, u których prała, parę starych łyżew. Siedliśmy do stołu, zabierając się do jedzenia. - Chłopca też zabrali? - spytała nagle matka. - Nie - powiedział ojciec. - Tylko tego człowieka i jego żonę. - To został sam. Siedzi tam na górze? Nie wiedzieliśmy. Nic nie było słychać. Głucha cisza panowała nad naszymi głowami. - Skocz na górę - powiedziała do mnie matka - i zobacz, czy ten chłopiec tam jest? Jeśli tak, przyprowadź go. Zje z nami kolację. Spojrzała na ojca. - Jakoś mi tak nie smakuje - powiedziała. - No dalej, idź, chłopcze. - Wstałem i poprzez czeluść schodów wszedłem po omacku na górę. Zimno czaiło się w mroku, jak zły pies. Przez dziurkę od klucza biło słabe światełko. Schyliłem się i zajrzałem do środka. Zobaczyłem wtedy coś, czego już nigdy nie zapomnę. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak to jest, kiedy człowiek zostaje sam, tak sam, że wokół nie ma już nic, prócz ciemności i mrozu. Widziałem świecę stojącą na stole i w jej nieruchomym blasku twarz tego chłopca. Patrzał w płomień wsparłszy głowę na rękach. Zapukałem i wszedłem, zatrzymując się przy drzwiach. Spojrzał na mnie nie podnosząc się z miejsca. - Nino - powiedziałem - masz zejść na dół i zjeść z nami kolację. Patrzył na mnie bardzo blady spod swej ciemnej czupryny. A potem jego głowa, jakby uderzona jakąś straszną ręką, opadła nagle na lewe ramię. - Chodź ze mną - powtórzyłem. - Moja matka mnie przysyła. Właśnie jemy kolację. Nie poruszył się. Powoli wyszedłem z powrotem na schody, potykając się w ciemnościach. Kiedy otworzyłem nasze drzwi, owionęło mnie cudowne ciepło pieszcząc mi twarz i ręce. - On nie chce przyjść, mamo - wyjaśniłem. Siedzi tam i nic nie mówi. - To ja go przyprowadzę - powiedziała moja matka. Wyszła z pokoju, a my z ojcem siedzieliśmy, czekając w milczeniu. Czy wiecie, jak milczenie zamienia się w ciszę? Co do mnie - cieszę się, że wiem: bo doświadczyłem tego. I dzisiaj lepiej potrafię to wyrazić niż wtedy. Dzisiaj rozumiem moją matkę. Ona musiała wstać od stołu. Nie mogła postąpić inaczej. Musiał się ktoś znaleźć, musiał po prostu być ktoś, kto by uratował ludzką godność. Ktoś musiał wstać od stołu i przejść poprzez ciemność. Tym kimś była moja matka. Nie powiedziała żadnych wielkich słów. Myślę, że wielkie słowa i wielkie deklaracje mają to do siebie, że pozwalają nam schować się i spokojnie siedzieć dalej. Moja matka powiedziała tylko: - On będzie jadł z nami. Siedzieliśmy razem z ojcem na dole, czekaliśmy i nie słyszeliśmy nic z tego, co moja matka powiedziała małemu Andreoli. Ale za chwilę otworzyły się drzwi i z ciemności wynurzyli się oboje - ona i mały Nino. Moja matka położyła rękę na ramieniu chłopca i tak podprowadziła go do stołu. - Siadaj, Nino - powiedział ojciec - i jedz z nami. Siedział więc przy naszym stole, zjadł zupę, potem napełniła mu matka talerz ziemniakami i mięsem. Nie mówiliśmy nic o jego ojcu i matce. - Zostaniesz dziś tu na dole - powiedziała mu moja matka. A do mnie: - Wyśpicie się razem. Piliśmy potem kawę, która dziś była trochę mocniejsza, jedliśmy ciasto, a ja zagrałem na harmonijce kilka starych pieśni. - Może Nino też potrafi zagrać? - powiedziała matka. Wytrząsnąłem harmonijkę na kolanie i podałem ją chłopcu. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się - leciutkim, trochę nieśmiałym uśmiechem. Podniósł harmonijkę do ust i zagrał. Zrazu niepewnie, potem wspaniałym, pełnym tonem. Patrzył przy tym w ziemię, my patrzyliśmy na niego. - Dobrze gra - powiedział ojciec. - Bardzo dobrze, Nino. - Tak - potwierdziłem. - Gra dużo lepiej ode mnie. - Dziękuję, dziękuję - grała harmonijka. - Nie jestem sam. Już nie jestem sam. Dziękuję! Walter Bauer Boże Narodzenie dzieci w Norwegii Olaf szedł pogrążony w smutnych myślach. Problem tkwił w tym, że do Bożego Narodzenia pozostawał już tylko miesiąc, a on miał poważne kłopoty finansowe. Po pierwsze, wbił sobie do głowy, że cała rodzina powinna otrzymać prezenty świąteczne. Po drugie zaś, sklepikarz wiejski otrzymał właśnie teraz całą masę książek z miasta. Miały one być rozsprzedane do Bożego Narodzenia. Olaf niejeden raz widywał takie książki we śnie. Wielkim przeżyciem było już samo ich oglądanie i zezwolenie na dotykanie zupełnie czystymi palcami gładkich, błyszczących tomów. Bieda w tym, że były one piekielnie drogie, dwie do trzech koron za jedną książkę! A jego oszczędności były tak niezmiernie skąpe. Jedynym wyjściem było zarobić jeszcze trochę pieniędzy. Gdyby tylko wiedział, w jaki sposób! Olaf zamyślił się głęboko, jego kroki stawały się coraz powolniejsze, wreszcie zaczął rozmawiać ze sobą samym, strącając kijem owoce z krzewu jałowca. Gdyby zawarł umowę z ojcem o porąbanie drzewa? Ale tu przeszkodą był fakt, że młodszy brat Einar chętnie rąbał drzewo przez cały dzień i to za darmo, aby tylko nie musieć czytać. No tak, każda rzecz ma dwie strony. Gdyby podjął się odśnieżania za małą opłatą? Tu jednak znowu jawiła się przeszkoda, bowiem w tym roku wcale nie było jeszcze śniegu i nie wiadomo, czy do Bożego Narodzenia będzie jeszcze coś do odśnieżania. Przechodząc obok sklepikarza musiał do niego wstąpić, choćby na chwilę: - Czy mogę jeszcze raz popatrzeć na książki? - zapytał. Sklepikarz uśmiechnął się i podsunął mu kilka. - Oh, ta! - wykrzyknął Olaf - i ta, i ta! - Chciałbyś je może mieć? - zapytał sklepikarz, jak gdyby była to zupełnie prosta sprawa. Wiedział przecież dobrze o jego brakach finansowych. Olaf poczerwieniał. Czy by chciał! - Hm, nie - odpowiedział mimo to - ale gdyby ktoś przyszedł do sklepu i chciał mi kupić upominek świąteczny, to może byłbyś tak dobry i wskazał mu te książki? - Weź je lepiej od razu, wtedy będziesz je na pewno miał, w przeciwnym bowiem razie może się zdarzyć, że któregoś dnia zostaną sprzedane - stwierdził sklepikarz. - Możesz je dostać po trzy korony za każdą, a więc dziewięć koron. - Nie - powiedział Olaf - ale może mógłbym wziąć dwie, albo lepiej jedną. Proszę jeszcze o szelki dla taty i szufelkę dla mamy. Porozumieli się odnośnie ceny, dość niskiej, i Olaf udał się do domu unosząc w zanadrzu "Morderstwo w ciemności". W domu wyszukał pieniądze i pobiegł z powrotem zapłacić sklepikarzowi. I chociaż zapłatę uiścił z własnych pieniędzy, mimo to szukał tajemniczej kryjówki, gdzie mógłby spokojnie przeczytać swoją książkę. Ale skąd miał teraz wziąć pieniądze na upominki dla Einara i siostrzyczek? Wydał już prawie wszystko. Jeszcze dwa dni pozostało do Wigilii i mama miała teraz niezwykle dużo pracy. Po całym domu rozchodziły się wspaniałe zapachy, robiono kiełbasy i rolady, pyzy z mięsem i konfitury, a teraz miało się rozpocząć pieczenie ciast. Mama zaróżowiona z gorąca krzątała się pośpiesznie po mieszkaniu i wyglądała przy tym jak młoda dziewczyna - twierdził tatuś. Małe dziewczynki mogły jej pomagać, tłukły pieprz i imbir, obierały i odważały migdały. A chłopcy rąbali drwa i przynosili je do domu, troszczyli się też o to, aby wiadro na wodę nigdy nie było puste, sprzątali też stajnię i zaopatrywali kury w pokarm i wodę. Szczególnie sprawni okazywali się w kosztowaniu wszystkiego - i to zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Wszystkie dzieci wiedziały, że na Boże Narodzenie otrzymają nowe ubranka. Dostawali je każdego roku, był to ich świąteczny upominek. Czasem zdarzało się także, że również lalki otrzymywały nowe ubranka, albo że przyprawiano im nową nogę lub rękę, ale poza tym dzieciom nawet na myśl nie przychodziło, by oczekiwać czegoś więcej. Mama jednak nie mogła zapomnieć o paczce dla siebie, którą odkryła w łóżku Olafa. Rozmawiała o tym z tatusiem i pragnęła, aby także dla Olafa znalazła się paczka, na co tatuś chętnie przystał. Ale wówczas nie można też było pominąć Einara i małych dziewczynek. Tym bardziej, że mama zauważyła, iż również Einar ukrywał dla nich paczkę. Tak, ponieważ Einar był któregoś dnia u sklepikarza i porządnie kazał się nachodzić zarówno jemu samemu jak i pomocnikowi. - Pokażcie mi wasze noże myśliwskie! Nie macie większych i droższych? - zapytał. - Bo to ma być świąteczny prezent dla taty. Potem bez zmrużenia oka kupił dla mamy najpiękniejszą chusteczkę i dostał też puste pudełko po mydełku o cudownym zapachu, aby ją w nie zapakować. Kupił też torebkę szklanych perełek dla siostrzyczek. - Dziewczęta muszą przecież mieć coś do nawlekania w czasie dni świątecznych - wyjaśnił. Gdy zakupy zostały już dokonane i zapłata uiszczona, otrzymał też na swą prośbę szczyptę pokrojonej tabaki, tyle, ile mieści się w dwa palce, potem zamknął po męsku za sobą drzwi i odszedł. Po powrocie do domu, w pokoju toczyła się zacięta, ale cicha rozmowa między Olafem i Einarem. Olaf zagłębił się w swe łóżko i dokonywał ostatniego przeglądu swych zakupów, gdy Einar wkroczył ze swoimi skarbami i rozłożył je na łóżku. Olaf nie miał nic dla sióstr i poczuł się pod tym względem przewyższony przez Einara, a to spowodowało, że stał się trochę szorstki względem brata. - Nie wiesz, że tata ma już nóż myśliwski i scyzoryk i wszystkie inne noże? - powiedział. - Tak? - odpowiedział Einar wyniośle - ma nóż? Zrobię więc odwrotnie i podaruję mamie nóż, a tacie chusteczkę. Mamie nóż, ha, ha, ha. - Tak, uważasz, że kobieta nie potrafi zrobić użytku z porządnego noża? - Potrafi... Czy zechcesz mi sprzedać perły? - zapytał Olaf. - Sprzedać perły? Sam je przecież kupiłem! Mimo to Einar nie mógł oprzeć się interesowi i zaczęli się targować. - Co chcesz za nie dać? Olaf pogrzebał w swoim łóżku. - Piłkę gumową, tą tutaj. - Ona ma dziurę. - A ta kłódka? - Masz do niej klucz? - Glinianą fajkę, do diabła! Einar płonął, to mu odpowiadało, fajki potrzebował w tej chwili najbardziej. Miał przecież tabakę! Olaf wyszukał fajkę, obracał ją na wszystkie strony, przypisując jej większe walory niż w rzeczywistości była warta. Skończyło się na tym, że Olaf wymienił połowę perełek na fajkę, gdyż mimo wszystko musiał przyznać, że nie była ona już taka, jak kiedyś. W ten sposób Olaf miał również prezent dla siostrzyczek, co zaś tyczy Einara, to uzupełnił on od dawna odczuwany brak. - Mamo - zawołał Einar wchodząc do kuchni. Bliski już był wypaplania wszystkiego - czy z podarkami trzeba koniecznie czekać aż do wieczoru wigilijnego? Czy ty także nie chciałabyś już teraz otrzymać prezentu? Och, powiedz tak, mamusiu! - zawołał i zaczął przestępować z nogi na nogę. Nie, mama uznała, że lepiej będzie poczekać, piekła akurat rumiane słodkie ciasteczka, a dziewczynki na każde z nich nakładały po jednym migdale. Teraz zatrzymały się na chwilę i spojrzały wielkimi oczyma na Einara. Cóż to za prezent miał on dla mamy? - Nie zgadniesz, co dostaniesz? - nalegał dalej. - O nie - uśmiechnęła się mama. - To wielka tajemnica, ale spróbuję podpowiedzieć ci pierwszą literę: N - n...- a teraz już zgadniesz? - Nie potrafię. - A potem jeszcze "ó". - Cicho bądź! - powiedział Olaf. Przechodził właśnie obok kuchni i odciągnął Einara, ratując przed zdradą tajemnicy. Gdy Olaf wyciągnął Einara z kuchni, do okna zapukał tatuś i zawołał chłopców, by poszli z nim poszukać choinki. Musiało się to dziać po kryjomu, aby nie zauważyły małe siostrzyczki, bo dla nich za daleka była droga. Założyli skafandry i ruszyli w drogę. Ale gdy małe dziewczynki stojąc z podniesionymi rączkami, swymi zwinnymi paluszkami pomagały mamie, Ingrid zaczęła nagle z cicha pochlipywać, Marta spojrzała na nią i zawtórowała jej. Zanim mama się spostrzegła, obydwie jej pomocnice płakały już rzewnymi łzami. Usiłowały za wszelką cenę je powstrzymać, chciały bowiem być grzeczne i dobre, a nie wylewać łez pośród świątecznych wypieków, wycierały więc swe oczka pobielonymi mąką piąstkami tak, iż ich okrągłe policzki zaczęły się kleić od łez i mąki. Spostrzegły bowiem, że chłopcy przygotowali na Boże Narodzenie prezenty dla rodziców. Ale one, małe dziewczynki, nie miały zupełnie nic do podarowania. Były niepocieszone. Wreszcie mama wpadła na pomysł. A co by było, gdyby każda z nich coś ładnego narysowała? Przecież tak pięknie rysowały! Byłyby z tego wspaniałe prezenty świąteczne, z których i ona, i tatuś bardzo by się ucieszyli... Dziewczęta natychmiast poweselały, od czasu do czasu rozlegał się jeszcze krótki szloch, ale wyjście z sytuacji znalazło się. Mama musiała więc swe słodkie ciasteczka dalej robić sama. Dziewczynki szybko się umyły, każda otrzymała kartkę papieru, ołówki i gumki miały własne, ponieważ teraz zimą często siedziały wieczorami i rysowały. Mama słyszała tylko, jak naradzały się w pokoju. Wtem Ingrid zawołała do niej: - Ty nie możesz wiedzieć, co my rysujemy? - Nie - stwierdziła mama. - To musi być niespodzianka. Potem poszeptały jeszcze trochę między sobą z zapałem i mama zauważyła, że obydwie ciężko pracują. Po chwili jednak do kuchni weszła Marta: - Czy nie zechciałabyś być tak dobra i narysować mi skrzydło u anioła? Bo ja wcale nie wiem, jak takie anielskie skrzydło wygląda, a Ingrid też nie wie... W tym czasie tatuś i chłopcy byli już daleko w lesie. Tak było każdego roku, razem wędrowali zawsze daleko i długo szukali, aż znajdowali drzewko, które odpowiadało tacie. On bardzo lubił małe delikatne świerki, wyglądające jak młode damy w białych szeleszczących spódnicach. Każdego lata wypuszczały długie pędy jako wierzchołki, tak bardzo chciały żyć i tacie trudno się było decydować na ich ścinanie. Coraz bardziej oddalali się od zagrody, dookoła leżał świeży puszysty śnieg, nie widać było żadnej drogi, gdzieś obok widniały ślady zająca, a wiewiórki i myszy poczyniły delikatne małe wzorki wokół drzew i krzewów. Jedną z wiewiórek udało się im nawet zobaczyć, okryta była grubym szarym zimowym futerkiem, pozostała jednak tym samym małym łobuziakiem, którego tak dobrze znali jeszcze z lata. Doszli do wysokiej skały i tu tatuś znalazł wreszcie małą jodełkę, którą mogli ściąć. Stała ona w miejscu, w którym i tak wkrótce przestałaby róść, gdyż miała za mało ziemi. Tak oto dokonano ścięcia i niesiono ją do domu jak niezwykle kosztowny przedmiot, gdzie wszyscy domownicy przywitali ją okrzykami radości. Wniesiono ją natychmiast do mieszkania, aby odtajała, gdyż pozostało na niej jeszcze nieco lodu i śniegu. I chociaż była tylko niewielkim drzewkiem, po całym domu rozeszła się wspaniała świerkowa woń, a mała Marta powiedziała, że teraz i ona spostrzegła, że wkrótce będzie Boże Narodzenie, gdyż tak samo pachniało w ubiegłym roku przed świętami. Potem nadszedł sam wieczór wigilijny. Tego dnia już o szóstej rano ktoś potarł zapałkę, zapaliło się nagle małe światełko i mama została zbudzona: to Einar stał ze swoim nożem myśliwskim przy jej łóżku. Miał na sobie tylko koszulę, ponieważ teraz nie mógł już czekać ani sekundy dłużej, a Wigilia zaczyna się przecież już o brzasku; inaczej nie potrafił. Mama była zaskoczona, gdy przed jej na wpół śpiącymi oczyma został wyciągnięty z pochwy śmiertelny nóż i była wesoła, tak wesoła, że aż zaczęła krzyczeć. Oczywiście tatuś zbudził się również: pachnąca, delikatna jak pianka, różowa chusteczka z koronkami zawisła nad jego brodatą twarzą i był on co najmniej tak samo zaskoczony, jak mama, gdy się już trochę otrząsnął ze snu. Potem powstało ogólne zamieszanie. Również dziewczynki i Olaf wyskoczyli ze swoich łóżek i zanim mama zdążyła zaczerpnąć głębszego oddechu, siedziała już z szufelką w jednej ręce i nożem myśliwskim w drugiej, a na dywanie leżał przed nią wspaniały rysunek bożonarodzeniowego aniołka. A tatuś wypakowywał nieporównywalne z niczym w świecie szelki, podczas gdy mała Ingrid w całej swej okrągłości i miękkości siedziała mu na piersi i objaśniała swój rysunek: - To jest Dzieciątko Jezus w żłóbku, jest nagie, gdyż nie umiałam narysować mu pieluszek, a poza tym w stajni jest przecież ciepło. A to Dziewica Maryja, ma na sobie szlafrok, a tam widzisz gwiazdę zaglądającą przez drzwi. - A to - zapytał tatuś - czy to jest święty Józef? - To jest pasterz. nie widzisz, że ma tobołek? Ma też przy sobie owieczkę, widać jej tylko nos, bo reszta schowana jest za pasterzem. Nie, dla Józefa nie starczyło już miejsca, dlatego narysowałam go na drugiej stronie. Odwróciła kartkę i oto stanął Józef samotny i opuszczony, z wydłużoną smutną twarzą, spoglądającą w pustą przestrzeń. O tak, tatuś i mamusia długo dziękowali za prezenty. Właściwie to ta cała uroczystość miała się odbyć dziś wieczór, ale ofiarodawcy nie mogli tak długo czekać. Zaczęły się długie godziny oczekiwania wieczoru wigilijnego. Chłopcy jakoś sobie radzili, mieli jeszcze sporo do zrobienia. Pomagali tacie ustawiać snopy zboża dla wróbli, jeden przy stodole, drugi przed domem, strugali szerokie deseczki, które potem przybili obok okien, zawieszając na nich łój dla sikorek. Nie trzeba było długo czekać, a już wróble zaczęły wesoło ćwierkać wokół snopów, a sikorki kręcić się wokół łoju. Potem chłopcy nanosili cały sąg drzewa do domu, aby było czym palić aż do trzeciego dnia świąt. Wreszcie na swe usilne prośby uzyskali zezwolenie, by Birkenlarsowi zanieść trochę mięsa na święta. Poza tym mogli też zaprosić go na małe przyjęcie urodzinowe w trzecim dniu świąt. O tak, chłopcom czas minął szybko. Dziewczęta zaś skończyły już właściwe przygotowania świąteczne, a teraz kręciły się dokoła i czekały, aby wreszcie nastał wieczór. - Pójdźcie na chwilę do Anny - powiedziała mama - a my w tym czasie z tatusiem ubierzemy drzewko. Dziewczęta posłuchały i tatuś z mamą pozostali sami w domu, ozdabiając choinkę. Po chwili jednak usłyszeli, jak otworzyły się ostrożnie drzwi do kuchni i coś poruszyło się, a potem znowu nastała cisza. Mama zajrzała do kuchni. Była tam Marta, siedząc cichutko na stołeczku. - Ależ dziecko - powiedziała mama - już wróciłaś? - Tak - odpowiedziała Marta z zakłopotaniem - nie mogłam tam już dłużej zostać, bo mam niezgrabne nogi... - Kto tak mówi? - zapytała mama. - Ach, kuzyn z sąsiedztwa, ale i Jakub też tak mówi. - Tak? A Ingrid gdzie jest? - Poszła do szopy po kij, aby zbić nim kuzyna. Mama wybiegła na dwór, dostrzegając na górce do zjeżdżania samotny punkt w postaci Anny, gdy tymczasem Jakub i kuzyn Henryk mknęli co tchu w dzikiej ucieczce do swych domów, a Ingrid podążała za nimi z grubym polanem w garści. Ta mała energiczna postać tryskała złością, biegła niezwykle szybko i było jej całkiem do twarzy z tym bierwionem w ręce. Mama krzyknęła coś, chłopcy ukryli się za jakimś występem, a Ingrid wróciła dumnie z kijem w ręku, odstawiając go na swoje miejsce. Wojownicza dama wkroczyła do mieszkania zwracając się natychmiast do siostry: - Myślę, że teraz będą już ostrożni, dałam im dostatecznie do zrozumienia! Po południu wrócili Olaf i Einar, niosąc serdeczne podziękowanie od Birkenlarsa. Potem nie zapomniano też nakarmić krów, kóz, kur i cielęcia Mirakel, podsuwając im wszystko, co było najlepszego: pyszne siano, picie i kartofle i inne dobre rzeczy, nie wolno było nikogo przeoczyć, wszyscy powinni mieć swój udział w świętach. Następnie przyszła kolej na ostatnią czynność, dla niektórych najgorszą - kąpiel świąteczna! Do kuchni wniesiono wielki kocioł, z którego parowała gorąca woda, nowe ubranka wisiały już przygotowane na poręczach krzeseł, dla każdego była też przygotowana czysta bielizna, a potem poszła w ruch szczotka i mydło. Prawdę mówiąc najgorzej było z Einarem. Chociaż nie tak dawno przeżywał tą samą sytuację w kotle z gorącą wodą, mydłem i szczotką, i wszystkim co było okropne, to kolana i niektóre inne miejsca na jego ciele były ponownie tak brudne, że właściwie, chcąc, żeby wszystko puściło, należałoby go najpierw cały dzień moczyć. Einar w zasadzie nie odczuwał niechęci do wody. Wręcz przeciwnie, interesował się wszystkim, co nazywało się stawem, strumieniem, czy sadzawką i często bywał tak mokry, jak tylko w ogóle chłopak może być mokry. Ale to tutaj było czymś zupełnie innym. - Zedrzesz mi skórę - głośno uskarżał się mamie. Olaf i dziewczęta śmieli się z niego, również mama musiała się uśmiechać. - To takie podziękowanie za nóż myśliwski! - zawołał z płaczem. - A ty, Olaf, uważaj! - powiedział. - Bo powiem, że wczoraj paliłeś papierosy! Olaf poczerwieniał. - Oh ty...! Ale ty za to dzisiaj po drodze do Birkenlarsa paliłeś fajkę, pamiętasz jeszcze? - To tylko dlatego, że zmarzłem! Musiałem zapalić fajkę, bo zmarzłem! Einar stał całkiem obnażony wymachując rękoma i tłumacząc się... Wszystko ma swój kres, nawet świąteczna kąpiel i nikt tak nie błyszczał, jak właśnie Einar. Wszyscy byli już pomyci, aż sufit pobielał, jak mawiała mama, wskazując na krąg światła nad lampą. Chłopcy otrzymali nowe garnitury z pluszu, a małe dziewczynki czerwone sukienki z wełny, które były tak delikatne, że bały się je dotykać. Teraz z kolei oni dziękowali tacie i mamie, podając im ręce. - Noście je dobrze! - powiedział tata. - I uważajcie, abyście ich zaraz nie poplamiły przy jedzeniu! - dodała mama. - Teraz zaczyna się już Boże Narodzenie - powiedział tatuś, wchodząc z dworu i strząsając kilka płatków śniegu z marynarki. Wszyscy stanęli na schodkach i słuchali w ciszy wieczoru dobiegającego z daleka bicia dzwonów kościelnych. Olafowi wydawało się, że ten prawie niesłyszalny dźwięk łączył się w powietrzu ze spadającymi płatkami śniegu, jedno i drugie zwiastowało właściwie Boże Narodzenie, które z wolna ogarniało całą ziemię. W uroczystym nastroju powrócili do stołu, na który dziś wieczór mama położyła biały obrus. Tatuś przekartkował śpiewnik, wyszukał odpowiednią kolędę i odchrząknął. Einar uczynił dokładnie to samo, zamierzał dziś wieczór osiągnąć najlepsze wyniki w śpiewaniu. A potem zaintonowali: - O radosna, o błogosławiona! Następnie zaś: - Przyjdźcie dziatki wszystkie! Ta kolęda o dziatkach, które mają przyjść, zgodna była z rzeczywistością, wszystkie były na miejscu. Jedzenia, na które już tak bardzo oczekiwali, nie było jeszcze widać, pieczeń wieprzowa stała jeszcze w brytfannie, a zupa mleczna była jeszcze w garnku. Wszyscy byli już bardzo głodni, lecz powszechnie wiadomo było, że wyczekiwanie należy nieodłącznie do świąt Bożego Narodzenia. Oby tylko nie trwało ono zbyt długo! Oby tylko tatuś w miarę szybko przeczytał Ewangelię i nie zatrzymywał się zbyt długo przy modlitwie przed posiłkiem. Lecz wszystko trwało tak jak zawsze, nawet kotka siedziała pod stołem i czekała, pomiaukując żałośnie. Wreszcie jedzenie pojawiło się na stole. Przyjaźnie wspominano dzika, polewając tłuste kęsy wspaniałym domowym piwem. Potem tatuś wyszedł i zapalił świeczki na choince, drzwi do pokoju otworzyły się na oścież i przed oczyma wszystkich pojawiło się drzewko ze skały, prawie nie do poznania, tak wspaniale promieniało. Dzieci rozpierała prawdziwa radość, rozlegały się wesołe okrzyki, zamyślone oczy Olafa błyszczały, Einar skakał z radości wokół choinki. Dziewczęta zaś dreptały dokoła i cieszyły się, widząc swoje ozdóbki z ubiegłego roku, a także spostrzegając nowe rzeczy. Nagle rzuciły się na podłogę, omalże nie zapalając sobie włosów od świeczek - cóż to było? Pod choinką coś leżało. Co to takiego mogło być? Zapytywały cztery usta na raz. - Ano zobaczmy - powiedział tatuś. A potem wręczył każdemu paczkę. Otwierali je drżącymi palcami. Olaf stanął jak wryty z książką w garści: "Bohaterski czyn harcerza" - przeczytał. - Oh - powiedział wreszcie - to książka, którą tak bardzo chciałem mieć! Mama napotkała jego wzrok. - Tak - powiedziała z uśmiechem - zdradził mi to sklepikarz. Małe dziewczynki szczebiotały na przemian: każda z nich dostała piłkę, piłka Ingrid była czerwona, a Marty niebieska. Piłki można było odbijać o ścianę, skakały one od podłogi aż po sufit, uderzały tatę w głowę, wpędziły mamę do kąta, a kotka czyniła zabawne wysiłki, aby te skaczące kule zatrzymać swymi krótkimi łapkami. Einar zaś dostał pistolet i pięć pudełek kapiszonów. Nic nie mówił na razie, tu potrzebne było działanie. Jedno pudełko zostało szybko opróżnione. Po tym wszystkim każdy otrzymał jeszcze maskę świąteczną, nawet tatuś i mama otrzymali swoje maski i gdy ukryli za nimi swe twarze, powstał taki wrzask, że przerażona kotka ratowała się ucieczką pod sofę. Wiele czasu minęło, zanim zgromadzenie uciszyło się na tyle, aby można było wspomnieć o tańcu wokół choinki. Wreszcie jednak utworzono duży krąg. Wszyscy chwycili się wzajemnie za ręce. Tatuś z mamusią śpiewali na przemian wersety, ale Einar przodował. Tatuś był w tym względzie godny pożałowania, ponieważ zazwyczaj znał tylko pierwszy wers, a potem śpiewał już tylko la_la_la, a Ingrid i Marta cieszyły się z jego nieznajomości, gdyż one znały oczywiście dobrze wszystkie wersety. Było już dosyć późno, gdy dzieci zgodziły się wreszcie zakończyć świętowanie. Żadne z nich nie było nic, a nic zmęczone. Ale gdy znalazły się w łóżkach i zgaszono światło, wszystkie natychmiast zasnęły. Gdy tatuś z mamusią jeszcze trochę posprzątali w pokoju i wrócili do nich, dziewczęta spały spokojnie, ułożywszy jasne główki na jednej poduszce. Między nimi leżała kotka pomrukując z zadowolenia, a czerwona i niebieska piłka leżały na podłodze. U Olafa sterczała spod poduszki książka "Bohaterski czyn", a Einar spał jak prawdziwy wojownik - z pistoletem w dłoni. Maria Hamsun Boże Narodzenie w Masai Najmilsza, Najdroższa Mateczko. W pierwszych dniach grudnia wysłałem Ci list lotniczy, byś dostała na Gwiazdkę życzenia moje, nieposłusznego Twego syna, który wbrew Twej woli porzucił kraj, dobrą egzystencję, szanowane w swej ojczyźnie stanowisko duszpasterskie i uciekł gdzieś na kraniec świata, by nieść Ewangelię maluczkim. Kenia była do niedawna kolonią brytyjską. Niepodległość uzyskała dopiero u schyłku 1963 roku, a więc dwa lata przed moim przybyciem do tego kraju. Europejczyka nazywało się tu wtedy "człowiekiem z Białych Wzgórz". Ta nazwa zamykała wszystkie serca autochtonów. "Białe Wzgórza" - to olbrzymia połać Kenii licząca około 100 000 kilometrów kwadratowych powierzchni o najurodzajniejszych gruntach, z których wypędzono Murzynów w początkach XX wieku, oddając je kilku tysiącom Brytyjczyków. Czarni musieli na nich pracować prawie za darmo. Nic więc dziwnego, że w 1953 roku wybuchło powstanie, krwawo jednak stłumione. Z kilkoma takimi jak ja zapaleńcami - misjonarzami belgijskimi z Konga - wyruszyliśmy do Kenii. Dotąd pisałem do Ciebie, Mateczko, z miasta Nakuru, gdzie mamy główny dom misyjny. Było mi tam za dobrze, Matuś, tak dobrze, że zląkłem się o moje zbawienie. O nic tam nie trzeba było walczyć. Pisałem Ci już, Najukochańsza, że zaraz po przybyciu do Nakuru wepchnięto mnie do szpitala, bo ukończyłem przecież Instytut Medycyny Tropikalnej w Brukseli. Biedy ludzkiej tu moc nieprzebrana, ale niedobrze się czułem na stanowisku lekarza. Ja rwałem się na pierwszą linię frontu, a dano mnie do sztabu, posadzono - jak mówi się u nas, w Polsce - przy ciepłym piecu, bo tutaj wszyscy mają nadmiar gorąca od piekącego, upalnego słońca. Wokół witają mnie same rozjaśnione twarze, wszyscy chórem śpiewają psalmy przy każdej okazji, wszyscy są nawróceni. Na pewno byłem potrzebny w Nakuru, nawet bardzo, ale głos mego powołania mówił mi co innego. Dowiedziałem się, że postrachem mieszkańców Kenii jeszcze przed kilkudziesięciu laty było zbójeckie plemię Masajów. Terroryzowali oni inne plemiona i prawie całe życie tego wielkiego kraju. Brytyjczycy byli zmuszeni zepchnąć Masajów do obszernego rezerwatu nad słonym jeziorem Rudolfa. Mieli żyć w nadjeziornym buszu, z rybołówstwa i pasterstwa oraz z łowiectwa, bo byli to zawołani myśliwi i pasterze. Najlepiej zaś wyżywali się w wojowniczych wyprawach, twierdząc, że "masai" znaczy w ich nilotyckim narzeczu "wojownik". Nasza praca misyjna miała objąć całą północ Kenii. Tam na północy nad "Wielkim Słonym Jeziorem" mieszkają teraz ci przesiedleni Masajowie, dzieci Księżyca, jak sami siebie nazywają, obrawszy sobie tego satelitę Ziemi za głównego boga. Ci Masajowie nie dali mi spokoju. Uczyłem się ukradkiem ich języka z angielskiego podręcznika. Bardzo się ucieszyłem, gdy jeden z moich pacjentów powiedział mi, że jest Masajem. Przybył do Nakuru jako posługacz handlarza skór i zachorował nagle na tyfus. Przez chorobę stracił pracę i po wyleczeniu został u mnie. Mdeya stał się moim przyjacielem i teraz jest ze mną w Masai. Stało się tak: mamy na północy placówkę misyjną w miasteczku Lodwar - o kilkadziesiąt kilometrów od kraju Masajów. Z tego Lodwar ruszył nad jezioro Rudolfa jeden z naszych ojców - ksiądz Knabe, Niemiec, by po raz pierwszy w dziejach świata nieść słowo Boże Masajom. Otóż w połowie tego roku przyszła wieść z Lodwar, że ojciec Knabe został zamordowany, a jego kościół spalony. Ojcowie z Lodwar pisali, że trzeba zrezygnować z misji nawrócenia Masajów. Nasz przełożony, ksiądz Minnic, zwołał zaraz zgromadzenie ojców i braci, by omówić sprawę Masajów. Wszyscy byli zdania, że ojcowie z Lodwar mają rację. - I tak mamy nadmiar pracy wśród innych spokojnych plemion, niech Masajowie poczekają na lepsze czasy. Może kiedyś nie będą już tak krwiożerczy - mówiono. Wreszcie wzrok ojca przełożonego spoczął na mej twarzy. - Nic dotąd nie mówisz, ojcze lekarzu - odezwał się. - Bo nie zgadzam się z tym, co inni dotąd mówili - odparłem. - Tak. Tym ludziom znad jeziora Rudolfa najbardziej potrzebne jest światło, bo bardzo błądzą. - Ależ oni zabijają! - zawołał ojciec kierownik szkoły. - Właśnie dlatego - odparłem. - Ktoś z nas powinien zająć miejsce ojca Knabe. - Nie widzę nikogo, kto mógłby to uczynić - rzekł nasz przełożony. - Sprawę tę należy odłożyć na później. - Ja tam pojadę - oświadczyłem - jeśli dostanę zezwolenie. Akurat przyjechał przecież nowy ojciec lekarz z Nairobi. On mnie tu może zastąpić. - Jest dość pracy w szpitalu na was dwóch - odparł ojciec superior. - Ale tam nie ma nikogo! Pozwólcie mi jechać do Masai, proszę o to gorąco - powiedziałem. - Sprawa jest trudna. Będę się modlił, by Duch Święty mnie oświecił, co mam zdecydować - szepnął cicho nasz przełożony. - Poczekaj na moją odpowiedź parę dni, mój bracie. W tydzieć potem jechałem motocyklem bitą drogą na północ. Z tyłu na siodełku trząsł się mój wierny Mdeya. W przyczepie motoru wiozłem najpotrzebniejsze rzeczy, a pośród nich pudła zastrzyków i lekarstwa przeciw chorobom tropikalnym, głównie układu trawienia i grzybicom skóry. Na stacji misyjnej w Lodwar żegnano mnie jak człowieka skazanego na śmierć. - Szkoda ojca - mówił jej kierownik, Francuz Bijoux, kręcąc głową. - Że też ojca tam puścili... To stracona pozycja, a właściwie nie zdobyta. Tu świat się kończy na przedmieściach Lodwar, dalej to już natura nie ujarzmiona ani przez Boga, ani przez prawo człowiecze: dzicz ludzka. W Lodwar nabyłem cały potrzebny mi sprzęt techniczny. Jak to dobrze, Mamo, że nasz ojciec był cieślą i sam stawiał naszą chatę po pożarze oraz pomagał innym w budowaniu domów. Przy nim nauczyłem się i tego szlachetnego rzemiosła świętego Józefa i Syna Maryi. Sam - na początku z pomocą jednego Mdei - wznosiłem w puszczy nad wielkim Słonym Jeziorem dom Boży na zgliszczach kościoła męczennika ojca Knabe. Spaliśmy z Mdeyą w namiocie pod osmalonym przez pożar cedrem. "Stolica" szczepu Masai była od nas odległa zaledwie o dwa kilometry, gdyż kacyk plemienny - Masa_Kanowa - nie zezwolił białemu misjonarzowi na budowę świątyni w obrębie swej siedziby. Z początku pracowaliśmy zupełnie samotni, potem zaczęły nas odwiedzać dzieci, dawni katechumeni ojca Knabe. Były one jakieś zastraszone, małomówne. Zerkały na nas z lękiem, ale potrafiły powiedzieć w swym narzeczu parę słów "Ojcze nasz", co zdradzało ich kontakt z zamordowanym misjonarzem. Jednego wieczoru wiatr od strony osiedla Masajów przyniósł nam głuchy łoskot tam_tamów - wielkich bębnów z naciągniętej na obręcz skóry antylopy. - Ojcze - rzekł do mnie Mdeya - oni grają taniec śmierci, tam ktoś umiera. - Pójdziemy do nich - zdecydowałem nagle - przecież do nich przybyliśmy. Już pierwsze dzieci u wejścia do wielkiej wsi powiedziały nam, że umiera wódz plemienia Masa_Kanowa. - Prowadźcie mnie do niego - odparłem. Żadne z nich nie chciało tego zrobić. Pokazały mi tylko chatkę kacyka. Ruszyłem do niej natychmiast. Masa_Kanowa leżał na macie plecionej z włókna sizalu i ciężko dyszał. Przeraził się bardzo na mój widok. - Przyszedłeś znowu, szatanie z Białych Wzgórz - zacharczał - a ja nie mam już sił, by cię zabić. Złe białe duchy, mszcząc się za swego pana, nasłały wielką chorobę na całe moje plemię. Umieram ja i moje żony, umierają moi wojownicy. Ciesz się, biały szatanie! - Masowo_Kanowo - odpowiedziałem - mylisz się. Nie jestem człowiekiem z Białych Wzgórz. Przyszedłem tu do was z dobrą nowiną. Zjawiłem się, by leczyć wasze dusze i wasze ciała. Chcę wam pomóc. Pozwól mi, bym próbował was najpierw uzdrowić. Kacyk jęknął tylko głucho, ale nie znaczyło to, że odrzuca moją pomoc. Diagnoza nie była trudna: tyfus tropikalny, najczęściej wybuchający u schyłku "zimy" równikowej, więc na końcu pory deszczowej i na początku pory suchej, zaczynającej się w pierwszych dniach grudnia. Wszystkie potrzebne leki miałem ze sobą. Przez piętnaście dni walczyłem o życie kilkudziesięciu moich przygodnych pacjentów. Nikt z nich nie umarł. Ci, co byli zdrowsi, przychodzili mi pomagać przy budowie kościoła. Kilka dni przed Gwiazdką rozpocząłem pierwszą naukę. Przybył na nią sam Masa_Kanowa ze swymi żonami, dziećmi i wnukami. Mówiłem im o bliskim narodzeniu Syna Bożego, który przyszedł na świat, by pocieszać wszystkich cierpiących i dać im życie wieczne w raju. Powiedziałem, że tacy ludzi jak oni, pasterze, przyszli pierwsi powitać Narodzonego, a nie bogacze, a On przykazał rozdać wszystkie dostatki i iść za sobą, by odnaleźć Królestwo Boże. Na Pasterkę przybyli chyba wszyscy mieszkańcy Masai z wodzem plemienia na czele. Zastanowiło mnie to, że mieli w rękach kije i dźwigali sakwy podróżne. Niespodziewanie Masa_Kanowa upadł mi do nóg i z płaczem wyznał: - To ja, biały ojcze, zabiłem twego brata i spaliłem dom Boży, bo myślałem, że niesie on nam zgubę. Ty otworzyłeś moje oczy. Niech mi przebaczy Bóg, co się dziś narodził i ma takie sługi, jak ty. Zrobiliśmy, jak kazałeś. Zostawiliśmy wszystko, cośmy mieli, tym Muhoi, ludziom schwytanym na polach, których zmusiliśmy do pracy u nas, i pójdziemy z tobą powitać narodzonego Boga, który zawiedzie nas do swego królestwa. Prowadź nas, ojcze! Łzy zakręciły mi się w oczach. Jakże trudno mi było namówić tych biedaków, by powrócili do swych ognisk domowych. Tak, Mateczko, Zbawiciel naprawdę narodził się w Masai. Twój syn Masai, dzień Bożego Narodzenia roku Pańskiego 1971.