tytuł: "biała róża" autor: GLEN COOK Biała Róża jest ostatnią nadzieją ludzkości w walce ze Złą Panią - potężną boginią zła. Po wielu perypetiach Czarna Kompania odnajduje Białą Różę i walczy razem z nią po stronie Dobra. Jednak niespodziewanie pojawia się Dominator - kolejna mroczna siła, przy której Zła Pani wydaje się wręcz dobrym duszkiem. Nowy najeźdźca morduje bez litości i pustoszy wszystko wokół. Czy Czarnej Kompanii uda się pokonać tę złowieszczą siłę, zanim świat zmieni się w wielką krainę cieni? GLEN COOK BIAŁA RÓŻA (Przełożyła: Beata Jankowska-Rosadzińska) Wydawnictwo Werdana !998 1. RÓWNINA STRACHU Martwe, pustynne powietrze miało właściwości soczewki. Jeźdźcy wydawali się zamrożeni w czasie, jakby poruszali się w miejscu. Wzięliśmy obrotomierz. Nie mogłem uzyskać tej samej liczby przy dwóch obrotach. Lekki podmuch wiatru zajęczał w koralu i poruszył liśćmi Starego Ojca Drzewa, które zaszeleściły mu do wtóru. Od strony północnej na horyzoncie pojawiły się migoczące światła jak dalekie błyskawice toczących wojnę bogów. Rozległ się chrzęst piasku. Odwróciłem się. Milczek wskazał na mówiącego menhira, który musiał pojawić się w ciągu ostatnich kilku sekund. Pełzające skały. Zachowują się, jakby to była zabawa. - Obcy są na Równinie - powiedział menhir. Kiedy zerwałem się na równe nogi, zachichotał. Śmiech menhirów to najokropniejsze i złowrogie brzmienie, jakie można sobie wyobrazić w tej zaczarowanej historii. Z ponurą miną ukryłem się w cieniu menhira. - Robi się tu gorąco - warknąłem. - To Jednooki i Goblin wracają z Grabarza - oznajmił menhir. Oczywiście, on miał rację, a ja się myliłem. Moje nastawienie było jednostronne. Patrol powrócił o miesiąc później. Martwiliśmy się, ponieważ wojska Pani coraz częściej przekraczały granice Równiny Strachu. Głaz znów zachichotał. Miał już trzynaście stóp wysokości, a była to dopiero połowa jego wielkości, choć głazy rzadko pokazują więcej niż piętnaście stóp swego kamiennego cielska. Jeźdźcy zbliżali się, choć trudno było to zauważyć. Przeklęte nerwy. Nastały beznadziejne czasy dla Czarnej Kompanii. Nie było nas stać na straty. Każdy, kto ginął, był wieloletnim przyjacielem. Przeliczyłem jeszcze raz. Tym razem zgadzało się, ale jeden koń był bez jeźdźca... Zadrżałem mimo upału. Jeźdźcy zmierzali do potoku, trzysta jardów od kryjówki, z której ich obserwowaliśmy. Wędrujące drzewa przy brodzie poruszyły się, mimo że wiatr ucichł. Jeźdźcy poganiali wierzchowce. Musiały być bardzo zmęczone, gdyż opierały się, a przecież wiedziały, że są prawie w domu. Przeszły przez bród, rozpryskując wodę. Uśmiechnąłem się i klepnąłem Milczka w plecy. Wrócili wszyscy, co do jednego. Milczek porzucił swą zwykłą powagę i również uśmiechnął się. Elmo wyśliznął się z korala i wyszedł naszym braciom na spotkanie. Otto, Milczek i ja pośpieszyliśmy za nim. Za naszymi plecami wzeszło poranne słońce - wielka krwawa kula. Mężczyźni rozsiodłali konie. Uśmiechali się, ale wyglądali źle. Najgorzej Jednooki i Goblin. Cóż, wrócili na terytorium, na którym ich czarnoksięska moc była bezużyteczna. W pobliżu Pupilki niczym nie różnili się od reszty braci. Obejrzałem się. Pupilka, cała w bieli, stała w cieniu wyjścia z tunelu. Wyglądała jak widmo. Mężczyźni uściskali się, a potem odezwał się w nich stary nawyk. Wszyscy zgodnie twierdzili, że był to po prostu kolejny dzień służby. - On jest stamtąd? - zapytałem Jednookiego, wskazując na nieznajomego, który z nimi przyjechał. - Tak. - Wyschnięty Murzyn wydał mi się mniejszy niż dotychczas. - Dobrze się czujesz? - Dostałem strzałą - potarł bok. - Otwarta rana. - Prawie nas dorwali - zaskrzeczał za jego plecami Goblin. - Ścigali nas cały miesiąc. Nie mogliśmy się ich pozbyć. - Zejdźmy do jaskini - powiedziałem do Jednookiego. - Rana nie jest zainfekowana. Oczyściłem ją - rzekł Jednooki. - Nadal chcę ją obejrzeć - nalegałem, choć nie wątpiłem w jego umiejętności. Był moim asystentem, odkąd zwerbowałem go jako lekarz Kompanii. Jednak teraz to ja byłem odpowiedzialny za jego zdrowie. - Czekali na nas, Konowale. Pupilka wycofała się do naszej podziemnej siedziby. Słońce wciąż miało krwawy kolor, pozostałość po minionej burzy. Coś dużego przeleciało na tle jego tarczy. Latający wieloryb? - Zasadzka? - Obejrzałem się na patrol. - Może nie konkretnie na nas, ale wpakowaliśmy się w nią. Oni byli w kuli. Patrol miał podwójną misję: skontaktować się z naszymi stronnikami w Grabarzu i dowiedzieć się, czy ludzie Pani przeżyli długą przerwę oraz urządzić najazd na garnizon, a to w tym celu, by zaniepokoić cesarstwo władające połową świata. - Konował, na Równinie są obcy - powiedział menhir, gdy przechodziliśmy obok niego. Dlaczego właśnie mi się to przytrafia? Wielkie głazy mówią do mnie częściej niż do innych. Podwójny urok? Zastanawiałem się, czy nie powinienem krytyczniej podchodzić do wiadomości przekazywanych mi przez menhiry. - Ścigali was? - zapytałem Jednookiego. Wzruszył ramionami. - Nie zrezygnowaliby - odparł. - Co tam się dzieje? - Ukrywając się na Równinie, czułem się, jak pogrzebany za życia. Twarz Jednookiego pozostała nieodgadniona. - Corder opowie. - Corder? Ten facet, którego przywieźliście? - Znałem go tylko z imienia. Był jednym z naszych najlepszych informatorów. - Tak. - Niedobre wieści, co? - Nie. Weszliśmy do tunelu prowadzącego w dół, do naszego labiryntu, smrodu, pleśni, wilgoci, do naszych małych, króliczych nor. Miejsce było wstrętne, ale było też sercem i duszą Buntu Nowej Białej Róży. Nowej Nadziei, jak szeptano wśród zniewolonych narodów. Kpiącej Nadziei dla tych z nas, którzy tutaj żyli. Było jak cela więzienna pełna szczurów, choć człowiek mógł z niej wyjść. Jeśli nie przejmował się ryzykiem czekającym go w świecie, w którym cała potęga cesarstwa była zwrócona przeciwko niemu. 2. RÓWNINA STRACHU Corder był naszymi oczyma i uszami w Grabarzu. Wszędzie miał kontakty, a jego praca przeciwko Pani trwała już kilkadziesiąt lat. Był jednym z niewielu, którym udało się umknąć przed jej gniewem z Uroku, gdzie zmiażdżyła Buntowników. Odpowiedzialność za tamtą masakrę ciążyła na Kompanii, która wtedy była silną prawą ręką Pani i wciągnęła jej wrogów w pułapkę. W Uroku zginęło ćwierć miliona ludzi. Nigdy nie było tak rozległej i okrutnej bitwy. Nawet krwawa klęska Dominatora w Starym Lesie pochłonęła połowę mniej ofiar. Los zmusił nas do przejścia na przeciwną stronę. Jednak nie było nikogo, kto pomógłby nam w tej walce. Rana Jednookiego była tak czysta, jak zapewniał, że tylko zmieniłem mu opatrunek i pozwoliłem rozgościć się w moich kwaterach. Pupilka chciała, żeby patrol wypoczął, zanim poprosi ich o raport. Drżałem z niepokoju, że wieści będą gorsze, niż przypuszczałem. Stary, zmęczony człowiek. Oto kim jestem. Co się stało z dawnym ogniem, energią, ambicją? Były marzeniami minionego czasu. W smutne dni odkurzam je i pieszczę nostalgicznie, dziwiąc się naiwnemu młodzieńcowi, który je stworzył. Niepokój przypomniał mi o starym projekcie związanym z osiemdziesięcioma funtami starożytnych dokumentów odebranych generałowi Szept, gdy my służyliśmy Pani, a ona Buntownikom. Przypuszczaliśmy, że zawierają klucz do pokonania Pani i Schwytanych. Studiowałem je przez sześć lat i niczego nie znalazłem. Za dużo przygnębiających klęsk. Ostatnio tak często, że trudno było uświadomić sobie wszystkie, a co dopiero opisać w kronikach. Od naszej ucieczki z Jałowca dokumenty stały się czymś więcej niż osobistymi zapiskami. Remanent Kompanii zrodził swego rodzaju podniecenie. Jednak wiadomości, które otrzymywaliśmy z zewnątrz były tak mało ważne i niegodne zaufania, że rzadko trudziłem się, by zapisywać je. Co więcej, od zwycięstwa nad swym mężem w Jałowcu, Pani zdawała się pogrążać w bezczynności jeszcze bardziej niż my. Oczywiście, pozory mylą. A istota Pani jest iluzją. - Konowale! Spojrzałem znad strony zapisanej Starym Tellekurre, którą studiowałem już ze sto razy. W drzwiach stał Goblin. Wyglądał jak stara ropucha. - Co jest? - spytałem. - Coś się dzieje na szczycie. Łap za miecz. Chwyciłem łuk i skórzaną opończę. Za stary jestem na walkę wręcz. Raczej zostanę z tyłu i postrzelam z łuku, jeśli w ogóle będę musiał walczyć. Podążyłem za Goblinem, ściskając w dłoni ten sam łuk, który dostałem od Pani w czasie bitwy pod Urokiem. Och, wspomnienia. Strzelając z niego, pomogłem jej pozbyć się Duszołapa - Schwytanego, który wciągnął Kompanię w służbę Pani. Tamte dni wydawały się teraz niemal prehistoryczne. Wybiegliśmy prosto w promienie słońca. Wszyscy rozproszyli się pomiędzy kaktusy i koral. Jeździec, zbliżający się jedynym prowadzącym tu szlakiem, nie był w stanie nas zobaczyć. Jechał samotnie na nadgryzionym przez mole mule. Nie był uzbrojony. - Takie zamieszanie z powodu jednego staruszka na mule - zapytałem. Mężczyźni szybko przebiegli przez koral między kaktusami, robiąc piekielny hałas. Starzec musiał wiedzieć, że tam byliśmy. - Lepiej popracujmy nad cichszym przemieszczaniem się. - Racja. Wierciłem się nerwowo. Elmo przyczaił się zaraz za mną. Jedną ręką przysłaniał oczy. Wyglądał na starego i zmęczonego. Każdego dnia coś przypominało mi, że żaden z nas nie jest już młody. Do diabła, już wtedy nie byliśmy młodzi, kiedy przybyliśmy na północ, przez Morze Udręk. - Potrzebujemy młodej krwi, Elmo - westchnąłem. Elmo zaśmiał się szyderczo. Tak. Będziemy dużo starsi, zanim to osiągniemy. Jeżeli przetrwamy. Na razie zyskujemy na czasie, mając nadzieję, że nadejdą dla nas lepsze dni. Jeździec przeciął potok i zatrzymał się. Kiedy podniósł ręce, wyszliśmy z ukrycia, niedbale trzymając broń. Samotny starzec w sercu obozu Pupilki nie stanowił zagrożenia. Elmo, Goblin i ja zeszliśmy do niego. - Dobrze się bawiliście z Jednookim? - zapytałem po drodze Goblina. Przez wieki kłócili się i robili sobie kawały, ale tutaj, gdzie obecność Pupilki zakazywała tego, nie mogli bawić się czarodziejskimi trikami. Goblin uśmiechnął się od ucha do ucha. - Pokonałem go. Zbliżyliśmy się do jeźdźca. - Opowiesz mi później. Goblin zachichotał, wydając z siebie dźwięk przypominający bulgotanie wody w czajniczku na herbatę. - Jasne. - Kim jesteś? - zapytał Elmo przybysza. - Pamiątki. Nie było to nazwisko, lecz hasło dla kuriera z dalekiego zachodu. Nie słyszeliśmy go już od dawna. Zachodni posłańcy musieli dotrzeć na Równinę, mimo że większość prowincji uległa Pani. - No - odezwał się Elmo-co masz nam do powiedzenia? Zechcesz zsiąść? Starzec zsunął się z grzbietu muła i oznajmił: - Mam tu dwadzieścia funtów materiału - wskazał na worek przymocowany za siodłem. - Każde przeklęte miasto dołożyło się do tego ładunku. - Sam pokonałeś całą drogę? - zapytałem. - Każdą stopę z Wiosła. - Wiosła? To jest... Więcej niż tysiąc mil. Nie wiedziałem, że mamy tam kogoś. Ale jest sporo rzeczy, których nie wiedziałem o organizacji utworzonej przez Pupilkę. Spędzałem czas na przeglądaniu tych przeklętych papierów w nadziei, że znajdę coś, czego może wcale w nich nie było. Starzec przeszył mnie wzrokiem, jakby chciał przejrzeć na wylot moją duszę. - To ty jesteś lekarzem? Konowale? - Tak, no i co z tego? - Przywiozłem dla ciebie coś... osobistego. - Otworzył swą kurierską torbę. Przez moment wszyscy obserwowali czujnie każdy jego ruch. Nigdy nic nie wiadomo. Ale mężczyzna wyjął z torby paczkę zawiniętą w nieprzemakalną tkaninę, mającą chronić coś z drugiego końca świata. - Przez pół drogi padało - wyjaśnił i podał mi ją. Zważyłem ją w dłoni. Nie była zbyt ciężka. - Od kogo to? Starzec wzruszył ramionami. - Gdzie ją dostałeś? - spytałem ponownie. - Od kapitana mojej komórki - odparł. Oczywiście. Pupilka z wielką uwagą rozbudowywała swą organizację i dzięki temu było prawie niemożliwe, by Pani zniszczyła więcej niż jej fragment. To dziecko było geniuszem. Elmo wysłuchał reszty wiadomości i wydał polecenia. - Otto, zabierz go na dół i znajdź mu jakieś posłanie. Odpocznij, staruszku. Biała Róża przepyta cię później. Zapowiadało się interesujące popołudnie. Nie mogłem się doczekać, kiedy usłyszę raporty kuriera i Cordera, ale miałem jeszcze tajemniczą przesyłkę. - Pójdę zobaczyć, co to jest - poinformowałem Elmo. Kto mógł to przesłać? - zastanawiałem się. Nie znałem nikogo poza Równiną. Cóż... Pani chyba nie wysłałaby listów do podziemia. Chociaż? Przeszył mnie dreszcz strachu. Przecież obiecała, że będzie ze mną w kontakcie. Mówiący menhir, który ostrzegł nas przed zbliżającym się kurierem, na dobre zakorzenił się przy ścieżce. - Konowale, obcy są na Równinie - powiedział, gdy go mijałem. Zatrzymałem się. - Co? Jeszcze więcej? - zapytałem, ale nie odpowiedział. Nigdy nie pojmę tych starych kamieni. Do diabła, nadal nie rozumiem, dlaczego są po naszej stronie. Nienawidzą wszystkich przybyszów z zewnątrz, generalnie i każdego z osobna oraz ich czarów. Zszedłem do mojej kwatery i oparłem łuk o ścianę. Usiadłem przy stole i otworzyłem paczkę. Nie rozpoznałem charakteru pisma, a na końcu nie znalazłem podpisu. Zacząłem czytać. 3. OPOWIEŚĆ Z WCZORAJSZEGO UCHA Konowale: Kobieta znowu źle się prowadziła. Bomanz rozmasował skronie, lecz pulsowanie nie ustało. Zakrył oczy. - Saita, sayta, suta - mruczał, świszcząc z wściekłości. Ugryzł się w język. Nie miał wpływu na swoją żonę i cierpiał z powodu upokarzających konsekwencji młodzieńczego szaleństwa. Ach, ale co za temperament! Co za prowokacja! Dość, głupcze! Studiuj ten przeklęty plan. Ani Jasmine, ani ból głowy nie ustępowali. - Krwawe piekło! - Odstawił ciężarki z narożników planu i nawinął cienki jedwab na szklane pręty, po czym ukrył plan w wydrążonym drzewcu antycznej włóczni o lśniącej powierzchni uchwytu. - Upiaszczony wykryłby plan w ciągu minuty - gderał. Zacisnął zęby, węsząc niebezpieczeństwo. Miał zszarpane nerwy. Obawiał się, że pęknie przy ostatniej przeszkodzie, że pożre go tchórzostwo i będzie żył na próżno. Żyć przez trzydzieści siedem lat w cieniu siekiery swego szefa - to bardzo długo. - Jasmine - mruknął. - Zawołaj lochę Ślicznotkę. - Ktoś zakołatał do drzwi. - O co chodzi tym razem? - wrzasnął na dół Bomanz. Jak zwykle o to samo. Dręczenie nie związane z powodem jej niezadowolenia. Przerwa w jego studiach, jako zapłata za jej urojenia, przyczyniła się, jego zdaniem, do zmarnowania ich życia. Mógł stać się ważnym człowiekiem w Wiośle. Mógł dać jej wspaniały dom pełen rogatej służby. Mógł odziać ją w szaty przetykane złotem i tuczyć mięsem, podawanym na każdy posiłek. Zamiast tego, wybrał życie uczonego, maskując swoje imię i profesję, wciągając ją w ten smutek, szukając wytchnienia w Starym Lesie. Nie dał jej nic, prócz brudu, lodowatych zim i obelg, którymi obrzucał ich Wieczny Strażnik. Bomanz tupiąc zszedł wąskimi, stromymi i trzeszczącymi schodami. Przeklął kobietę, splunął na podłogę, wcisnął srebrniaka w jej nadstawioną dłoń i odesłał ją pod pretekstem przyniesienia czegoś na kolację. Zniewaga? - pomyślał. Opowiem ci o zniewadze, ty stara wrono. Opowiem ci, jak to jest żyć z wiecznym lamentem, odrażającą tępotą, młodzieńczymi marzeniami... - Przestań, Bomanz - mruknął do siebie. - Ona jest matką twojego syna. Daj jej to, co się jej należy. Ona nie zdradziła cię. - Nawet jeśli, nic ich już nie łączyło, nadal dzielili nadzieję związaną z mapą na jedwabiu. Oczekiwanie było dla Jasmine tym trudniejsze, że nieświadoma postępów poczynionych przez męża, wiedziała tylko, iż minęły blisko cztery dekady, a wciąż nie było widocznych rezultatów. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach sklepowych. Bomanz wcielił się w postać sprzedawcy - grubego, łysego mężczyzny z założonymi na piersiach rękami, pokrytymi siecią niebieskich żył. - Tokarze - ukłonił się nisko. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Tokar był handlarzem z Wiosła i przyjacielem syna Bomanza, Stancila. Jego szczerość, uczciwość i nienaganne maniery sprawiały, że Bomanz widział w nim własnego ducha z czasów młodości. - Nie planowałem tak szybkiego powrotu, Bo, ale antyki są manią, której nie pojmuję. - Chcesz kolejną partię towaru? Już? Ogołocisz mnie - zaśmiał się i pomyślał: Bomanz, to oznacza dopełnienie pracy. Czasu straconego na badania. - Dominacja jest gorąca tego roku. Przestań lepić garnki, Bo. Koś siano i znikaj. W przyszłym roku ten sklep może być tak samo martwy jak Schwytany. - Oni nie są... Może się starzeję, Tokarze. Nie bawi mnie już zamieszanie z Upiaszczonym. Do diabła. Dziesięć lat temu poszedłem go szukać. Dobra sprzeczka zabija nudę. Kopanie też mnie wykończyło. Jestem zużyty. Chcę po prostu usiąść i patrzeć, jak mija życie - paplał Bomanz, wykładając najlepsze antyczne miecze, kawałki zbroi, żołnierskie amulety i niemal idealnie zachowaną tarczę. Pudełko grotów do strzał z wygrawerowanymi różami, parę obosiecznych włóczni, starożytne głownie zamocowane na replikach drzewc. - Mogę przysłać ci kilku ludzi. Pokaż im, gdzie kopać. Opłacę ci pełnomocnictwo. Nie będziesz musiał nic robić. Do licha, świetna siekiera, Bo. TelleKurre? Mogłem sprzedać całą barkę broni TelleKurre. - UchiTelle, aktualnie. Nie, żadnych pomocników. - Akurat potrzebował bandy młodych zapaleńców, wiszących mu na ramionach, kiedy zajęty był swoimi kalkulacjami. - To tylko propozycja. - Przepraszam. Nie miej mi tego za złe. Jasmine była u mnie dziś rano. - Znalazłeś coś związanego ze Schwytanymi? - zapytał ostrożnie Tokar. Przez wszystkie dekady Bomanz ukrywał przerażenie. - Schwytani? Czy jestem głupcem? Nie dotykałbym tego, gdybym mógł zostawić to Monitorowi. Tokar uśmiechnął się konspiracyjnie. - Pewnie. Nie chcemy obrazić Wiecznego Strażnika. Tym niemniej... Jest w Wiośle człowiek, który dobrze zapłaciłby za coś, co mogło być przypisane jednemu ze Schwytanych. Sprzedałby własną duszę za coś, co należało do Pani. Jest w niej zakochany. - Ona była z tego znana. - Bomanz unikał spojrzenia młodszego mężczyzny. Jak wiele wyjawił Stance? Czy był to jeden z połowów Upiaszczonego? Starszy Bomanz dał o sobie znać w najmniej stosownym momencie. Jego nerwy nie były w stanie znieść tego podwójnego życia. Kusiło go, by wyspowiadać się dla ulgi. Nie, do diabła! Za dużo w to zainwestował. Trzydzieści siedem lat. Kopiąc i skrobiąc każdej minuty. Skradając się i udając. Żyjąc w poniżającym ubóstwie. Nie, nie zrezygnuje. Nie teraz, kiedy jest tak blisko. - Ja też ją kocham, na swój sposób - wyznał. - Ale nie straciłem zdrowego rozsądku. Zawyłbym na Upiaszczonego, gdybym coś znalazł. I to tak głośno, że usłyszałbyś mnie w Wiośle. - W porządku - uśmiechnął się Tokar. - Koniec przerwy. - Sięgnął do skórzanej torby. - Listy od Stancila. Bomanz spojrzał na sporą paczkę. - Nie miałem od niego żadnych wiadomości, odkąd byłeś tu ostatni raz. - Mogę rozpocząć załadunek, Bo? - Pewnie. Idź przodem - powiedział Bomanz. Sprawiał wrażenie nieobecnego. - Zaznacz wszystko, co weźmiesz - dodał, podając Tokarowi spis inwentarza. - Tym razem biorę wszystko, Bo - roześmiał się. -Tylko podaj mi cenę. - Wszystko? Połowa to graty. - Powiedziałem ci, że Dominacja jest gorąca. - Widziałeś Stance'a? Jak się ma? - zapytał, gdy przeczytał pierwszy list do połowy. Syn nie miał mu nic konkretnego do zakomunikowania. Tylko trywialne plotki. Obowiązkowe listy pisane przez syna do rodziców, nie mogące wypełnić nieskończonej pustki. - Chorobliwie zdrowy i znudzony uniwersytetem. Czytaj dalej, to znajdziesz niespodziankę. - Był tu Tokar - oznajmił Bomanz, uśmiechając się i przestępując z nogi na nogę. - Ten złodziej? - Jasmine rzuciła mu ponure spojrzenie. - Pamiętałeś o odebraniu zapłaty? - Jej pucowata twarz wyrażała wieczne niezadowolenie. Nawet usta miały tę samą skłonność. - Przywiózł listy od Stance'a. Patrz. - Pokazał jej cały pakiet. Nie mógł się opanować. - Stance przyjeżdża do domu. - Do domu? Nie może. Przecież ma posadę na uniwersytecie. - Bierze wolne na lato. - Dlaczego? - Żeby nas zobaczyć, pomóc w sklepie, żeby wyrwać się stamtąd i dokończyć swą pracę. Jasmine gderała. Nie czytała listów. Nie wybaczyła synowi tego, że podzielał zainteresowania ojca Dominacją. - Przyjeżdża tu tylko po to, żeby razem z tobą wtykać nos tam, gdzie nie powinniście. Zgadza się? Bomanz ukradkiem spoglądał na sklepowe okna. Jego paranoja była usprawiedliwiona. - Jest Rok Komety. Duchy Schwytanych powstaną, by opłakiwać przemijanie Dominacji. Tego lata miał nastąpić dziesiąty powrót komety, która pojawiła się w godzinie upadku Dominatora. Dziesięciu, Którzy Zostali Schwytani manifestowałoby odważnie. Bomanz był już świadkiem jednego przejścia, kiedy latem przybył do Starego Lasu, na długo przed narodzinami Stancila. Kraina Kurhanów zrobiła na nim wrażenie, gdy spacerowały po niej duchy. Podniecenie ścisnęło mu wnętrzności. Jasmine mogła tego nie zauważyć, ale znów zbliżało się lato. Koniec długiego poszukiwania. Brakowało mu tylko jednego klucza, a kiedy już go znajdzie, będzie mógł nawiązać kontakt i zacząć czerpać, zamiast dokładać. Jasmine zaśmiała się szyderczo. - Dlaczego wpakowałam się w to? Matka ostrzegała mnie. - Kobieto, rozmawiamy o Stancilu, naszym jedynaku. - Ach, Bo, nie nazywaj mnie okrutną starą kobietą. Oczywiście, że powitam go z radością. Czyż ja też nie darzę go uczuciem? - Nie wysilasz się, żeby to okazać. - Bomanz przejrzał resztkę inwentarza. - Nie zostało nic, prócz najgorszych gratów. Na samą myśl o kopaniu, które mnie czeka, bolą mnie wszystkie stare kości. Ciałem był wprawdzie słaby, lecz silny duchem. Uzupełnianie inwentarza było dobrym pretekstem do wędrówek na obrzeża Krainy Kurhanów. - Najwyższa pora zacząć. - Próbujesz wyciągnąć mnie z domu? - Nie zraniłoby to moich uczuć. Bomanz dokonał przeglądu sklepu. Było tam kilka nadgryzionych przez czas łachów, złamane sztylety, mała łódka, której nikomu nie można było przypisać, ponieważ brakowało trójkątnej wstawki charakterystycznej dla oficerów Dominacji. Kolekcjonerzy nie zainteresowaliby się również kośćmi zwolenników Białej Róży. Ciekawe - pomyślał. Dlaczego tak bardzo intryguje nas zło? Biała Róża była bardziej bohaterska niż Dominator czy Schwytani. Została zapomniana przez wszystkich, prócz ludzi Monitora. Żaden wieśniak nie potrafił wymienić imion połowy Schwytanych. Kraina Kurhanów, gdzie zło leży niespokojnie, jest pilnie strzeżona, a grób Białej Róży zaginął. - Ani tu, ani tam - mruczał Bomanz. - Czas odszukać to miejsce. Tutaj. Tutaj. Łopata. Różdżka. Torby... Może Tokar miał rację. Może powinienem wynająć pomocnika. Szczotki. Z pomocnikiem wydobyłbym więcej tych klamotów. Luneta. Mapy. Nie mogę ich zapomnieć. Co jeszcze? Żadne wstążki. Oczywiście, ten godny pożałowania Men fu. Drobiazgi zapakował w węzełek i obwiesił się sprzętem. - Jasmine! Jasmine! - wrzasnął, gdy pozbierał już łopatę, grabie i lunetę. - Otwórz te cholerne drzwi! Jasmine wyjrzała przez firanki oddzielające pomieszczenia mieszkalne. - Trzeba było najpierw je otworzyć, ciemnoto. -Przeszła przez sklep z dumnie uniesioną głową. -Kiedy wreszcie nauczysz się organizować sobie pracę, Bo? Pewnie dzień po moim pogrzebie. Szedł ulicą potykając się i gderając: - Zorganizuję sobie wszystko w dniu twojej śmierci. Do diabła, lepiej w to uwierz. Chcę, żebyś znalazła się w ziemi, zanim zmienisz zdanie. 4. BLISKA PRZESZŁOŚĆ: CORBIE Kraina Kurhanów leżała daleko na północ od Uroku, w Starym Lesie osławionym w legendach o Białej Róży. Corbie przybył do miasta rok po tym, jak Dominatorowi nie udało się wydostać z grobu przez Jałowiec. Poddanych Pani zastał w świetnej formie, gotowych na każde jej skinienie. Nie bali się już starego zła z Wielkiego Kurhanu, a buntownicy zostali rozgromieni. Cesarstwo nie miało już wrogów. Wielka Kometa, zwiastun wszystkich katastrof, nie wróci przez kilka kolejnych dekad. Pozostało tylko samotne ognisko oporu - dziecko podające się za reinkarnację Białej Róży. Ale ono było zbiegiem, uciekającym z niedobitkami zdradzieckiej Czarnej Kompanii. Nie było się czego obawiać. Pani zgniotłaby ich bez problemu. Corbie, kulejąc, szedł drogą z Wiosła. Samotny, z tobołkiem na plecach. Podpierał się kijem. Chciał uchodzić za pozbawionego sił weterana kompanii Kulawca. Chciał pracować, a tutaj było mnóstwo pracy dla niezbyt dumnego człowieka. Wieczni Strażnicy byli dobrze opłacani, a najemnicy wyręczali ich w ciężkiej pracy. W tym czasie pułk stacjonował w Krainie Kurhanów. Niewielu cywili kręciło się wokół nich, ale Corbie bez trudu wtopił się w tłum. Kiedy kompanie i bataliony wyniosły się, był już stałą częścią krajobrazu. Zmywał naczynia, oporządzał konie, wyprzątał stajnie, przenosił wiadomości, wycierał podłogi, obierał warzywa, przyjmował każde zlecenie, za które mógł zarobić kilka miedziaków. Był spokojny, wysoki, ciemny, o powierzchowności, która nie przysparzała mu przyjaciół ani też wrogów. Rzadko szukał towarzystwa. Po kilku miesiącach poprosił o pozwolenie zajęcia rozpadającego się ze starości domu. Zależało mu na tym domu, gdyż kiedyś należał do czarownika z Wiosła. Z czasem uzbierał środki na odbudowanie go i, jak jego poprzednik- czarownik, wypełniał misję, która przywiodła go na północ. Dziesięć, dwanaście, czternaście godzin dziennie Corbie pracował wokół miasta, potem wracał do domu i dalej pracował. Ludzie zastanawiali się, kiedy odpoczywał. Jeśli było coś, co przyniosło mu ujmę w oczach ludzi, to fakt, że odmawiał całkowitego przyjęcia na siebie swojej roli. Większość najemników musiała znosić poniżanie i obelgi. Corbie nie zaakceptowałby tego. Tylko jeden człowiek wywarł presję na Corbiego, gdy zaskoczył go składającego siebie w ofierze. Corbie zbił go bezlitośnie. Nikt nie podejrzewał go o prowadzenie podwójnego życia. Na zewnątrz był Corbiem - najemnikiem i nikim więcej. Ta rola wrosła mu w serce. Kiedy był w domu, a miasto tętniło jeszcze życiem, był Corbiem - odbudowującym nowy dom ze starego. Dopiero gdy zapadała noc, a ulice przemierzał tylko nocny patrol, stawał się Corbiem - człowiekiem z misją. Corbie - znalazł skarb w ścianie kuchni czarownika i zabrał go na górę, gdzie inny Corbie - przyszedł z głębin. Oglądał skrawek papieru, zawierający tuziny słów, skreślone drżącą ręką. Zaszyfrowany klucz. Wtedy wychudzoną, ogorzałą twarz Corbiego rozpromienił szeroki uśmiech. Ciemne oczy zabłysły, a palce zapaliły lampę. Corbie usiadł i przez godzinę patrzył przed siebie zamyślony. Potem, nadal uśmiechając się, zszedł na dół i wyszedł z domu. Ilekroć spotkał nocny patrol, unosił rękę w niemym pozdrowieniu. Był teraz znany. Nikt nie kwestionował jego prawa do spacerowania po okolicy i oglądania układu kół. Wrócił do domu, gdy jego nerwy uspokoiły się. I tak nie mógłby usnąć, więc zabrał się za studiowanie papierów, odszyfrowywanie i tłumaczenie, aż napisał opowieść w formie listu, który przez całe lata czekał na swoje przeznaczenie. 5. RÓWNINA STRACHU Jednooki przystanął, żeby powiadomić mnie, że Pupilka zamierza przesłuchać Cordera i posłańca. - Konowale, widziałeś ją? Wygląda mizernie. - Widzę, radzę, ale ona ignoruje moje uwagi, więc co mogę zrobić? - Minie ze dwadzieścia lat, zanim znowu pokaże się kometa. Nie ma sensu, żeby zapracowywała się na śmierć, prawda? - Jej to powiedz. Ja otrzymuję wciąż tę samą odpowiedź, że zamieszanie zacznie się na długo przed ponownym pojawieniem się komety, że to jest wyścig z czasem. Wierzyła w to. Ale jej ogień jakoś nie mógł nas rozpalić. Byliśmy odizolowani na Równinie Strachu, odcięci od świata. Walka z Panią czasami wkradała się w naszą szarą codzienność, pobudzając nas do życia. Równina zbyt często absorbowała nasze umysły. Przyłapałem się na obserwowaniu Jednookiego. Ten przedwczesny pogrzeb nie był dla niego dobry. Nie wykorzystując swych umiejętności, osłabł fizycznie. Wiek zaczął odciskać na nim swoje piętno. - Podobno ty i Goblin świetnie się bawiliście - zagaiłem, chcąc podnieść go na duchu. Nie mógł się zdecydować, czy roześmiać się szyderczo, czy obrzucić mnie ponurym spojrzeniem. - Znowu byliście sobą, co? - podpuszczałem go, ale w odpowiedzi tylko mruknął coś pod nosem. - Co? - Hej, wy! - wrzasnął ktoś. - Wszyscy na górę! Alarm! Alarm! Jednooki splunął. - Dwa razy w jeden dzień? Co za czort? Wiedziałem, co miał na myśli. W ciągu całych dwóch lat nie mieliśmy dwudziestu alarmów, a teraz aż dwa w ciągu jednego dnia? Nieprawdopodobne. Rzuciłem się po łuk. Tym razem wyszliśmy z mniejszym hałasem. Elmo uciszył kilku gadających karcącym spojrzeniem. Słońce jeszcze nie zaszło i świeciło nam prosto w oczy, zanim dotarliśmy do wyjścia z tunelu. - Ty cholerny głupku! - wrzeszczał Elmo. - Co robisz, do diabła? - Młody żołnierz stał na otwartej przestrzeni i wskazywał coś palcem. Spojrzałem w tamtym kierunku. - O, do diabła - szepnąłem. - Do stu tysięcy diabłów. Jednooki też go zobaczył. - Schwytany. Unoszący się w powietrzu punkt zataczał koła nad naszą kryjówką. Nagle zachwiał się. - Tak, Schwytany. Szept czy Podróż? - Dobrze widzieć starych przyjaciół - powiedział Goblin, dołączając do nas. Nie widzieliśmy Schwytanych, odkąd przybyliśmy na Równinę. Po naszej ucieczce z Jałowca przez cztery lata deptali nam po piętach, aż zmusili nas do ukrycia się tutaj. Byli jej satrapami1, wykonawcami jej woli. Było ich dziesięciu. W czasie Dominacji, gdy Pani i jej mąż zniewolili najpotężniejszych sobie współczesnych, uczynili ich swymi poddanymi. Zwano ich Dziesięcioma, Którzy Zostali Schwytani. Cztery wieki temu, kiedy Biała Róża pokonała Dominatora, Schwytani zeszli pod ziemię razem ze swoimi władcami, gdyż kilku pozostało wiernych Dominatorowi. Większość jednak zginęła. Lecz Pani postarała się o nowych niewolników: Piórko, Szept i Podróż. Piórko i jeden ze starych Schwytanych, Kulawiec, polegli w Jałowcu, gdzie my również zapłaciliśmy wysoką cenę za uniemożliwienie zmartwychwstania Dominatorowi. Pozostali - Szept i Podróż - wyjechali. Latający dywan kołysał się, ponieważ znalazł się w polu działania mocy Pupilki. Schwytany zawrócił i udało mu się odlecieć wystarczająco daleko, by odzyskać całkowitą kontrolę nad dywanem. - Szkoda, że nie przyleciał bliżej - powiedziałem. - Spadłby jak głaz. - Oni nie są tacy głupi - odpowiedział Goblin. - Na razie tylko nas tropią. - Pokiwał głową i zadrżał. Wiedział coś, o czym nawet nie mieliśmy pojęcia. Prawdopodobnie dowiedział się czegoś w czasie patrolu poza Równiną. - Kompania rozgrzewa się? - zapytałem. - Tak. Co robisz, oddechu nietoperza? - Goblin skarcił Jednookiego. - Uważaj. Mały Murzyn, ignorując Schwytanego, patrzył na dzikie, ukształtowane przez wiatr stromizny na południe od nas. - Naszym zadaniem jest przeżyć - powiedział Jednooki z takim patosem, że było jasne, iż było to wyzwanie dla Goblina. - A to znaczy, nie należy dać się zaintrygować pierwszym, błyskotliwym pokazem, jaki zobaczysz. - Co to znaczy, do diabła? - rzekł Goblin. - To, że podczas gdy wszyscy wybałuszaliście oczy na tego klauna na górze, inny wylądował za tamtymi skałami i wysadził kogoś - odparł Jednooki. Obaj z Goblinem spojrzeliśmy na czerwone klify, ale nic nie zauważyliśmy. - Za późno - powiedział Jednooki. - Już odleciał. Uważam, że ktoś powinien iść i złapać szpiega. Uwierzyłem Jednookiemu. - Elmo! Otrząsnęli się - wyjaśniłem. - Zaczęli działać-mruknął. - Właśnie kiedy miałem już nadzieję, że o nas zapomnieli. - Och, zapewniam cię, że nie zapomnieli - powiedział Goblin. Znów odniosłem wrażenie, że miał coś na myśli. Elmo dokładnie zbadał teren między nami a klifem. Wiedział, równie dobrze jak my wszyscy, że pewnego dnia nasze życie będzie zależało bardziej od tego, co wiemy o nim niż o naszym prześladowcy. - W porządku-powiedział do siebie.-Widzę to. Wezmę czterech ludzi, ale najpierw muszę zobaczyć się z Porucznikiem. Porucznik nie wychodził na alarmy. On i dwaj inni mężczyźni pełnili straż pod drzwiami kwater Pupilki. Jeśli kiedykolwiek wróg dotarłby do niej, to po ich trupach. Latający dywan oddalił się na zachód. Zastanawiałem się, dlaczego stworzenia Równiny nie wyzwały go. Poszedłem do menhira, który mówił do mnie wcześniej i zapytałem, ale nie chciał mi tego wyjaśnić. - Konowale, zaczyna się. Zaznacz ten dzień - powiedział tylko. - Tak. Jasne. - I nazwałem ten dzień początkiem, choć wszystko zaczęło się wiele lat temu. Był to dzień pierwszego listu, dzień Schwytanych, dzień Tropiciela i Psa Zabójcy Ropuch. Menhir miał jeszcze końcową uwagę. - Na Równinie są obcy. - Najwyraźniej nie zamierzał bronić Schwytanych. - Menhir mówi, że możemy mieć więcej gości - powiedziałem, gdy wrócił Elmo. - Teraz twoja i Milczka kolej na obserwacje? - zapytał, unosząc brwi. - Tak. - Bądźcie ostrożni. Goblinie i Jednooki, chodźcie tutaj. - Pochylili ku sobie głowy. Potem Elmo wybrał jeszcze czterech mężczyzn i poszli na polowanie. 6. RÓWNINA STRACHU Poszedłem na mój punkt obserwacyjny. Nigdzie nie było widać Elma i jego ludzi. Menhir też zniknął. Słońce było nisko, a jedynym dźwiękiem, jaki docierał do moich uszu, był jęk wiatru. Milczek usiadł wewnątrz rafy koralowej, gdzie przez splątane gałęzie przedostawało się niewiele promieni słonecznych. Koral stanowił dobrą kryjówkę. Niektórzy rdzenni mieszkańcy Równiny uważali rafy za trujące. Tak więc tubylcza egzotyka zawsze jest dla obserwatora większym zagrożeniem niż nasi wrogowie. Przekradłem się między martwymi grzbietami do Milczka. Był wysokim, przygarbionym mężczyzną. Jego ciemne oczy zdawały się skupiać na marzeniu, które umarło. Odłożyłem broń. - Nic? Pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu. Uporządkowałem poduszki, które przyniosłem. Z każdej strony osłaniały nas gałęzie korala, wznoszące się dwadzieścia stóp w górę. Nie widzieliśmy zbyt wiele. Jedynie przejście przez potok, kilka martwych menhirów i wędrujące drzewa na dalekiej pochyłości. Jedno z drzew stało nad brzegiem potoku z korzeniami zanurzonymi w wodzie. Jakby wyczuwając moje zainteresowanie, zaczęło powoli wycofywać się. Widoczna Równina jest jałowa. Egzystuje na niej tylko skromna, pustynna flora i fauna - porosty i karłowate krzaki, żmije i jaszczurki, skorpiony i pająki, dzikie psy i nornice. Natykasz się na nią głównie wtedy, gdy jest ci to nie na rękę i stawia prawdziwy opór w najmniej odpowiednim momencie. Porucznik, który kiedyś chciał popełnić samobójstwo, mógł spędzić tu całe lata, nie zaznając uczucia smutku. Przeważającymi kolorami były czerwienie i brązy, rdza, ochra. Piasek na stromiznach miał odcień krwawy, jak czerwone wino, a miejscami przechodzący w pomarańcz. Rafy koralowe leżały w dole, upstrzone bielą i różami. Nigdzie nie było ani skrawka prawdziwej zieleni. Wędrujące drzewa i karłowate krzaki miały zakurzone, szarozielone liście, w których zieleń istniała jakby z przyzwyczajenia. Menhiry, żyjące i martwe, były szarobrązowe, jak żadne rodzime kamienie na Równinie. Nabrzmiały cień przemknął ponad dzikimi osypiskami klifów. Pokrył wiele akrów i był zbyt ciemny, by mógł być cieniem chmury. - Latający wieloryb? - spytałem. Milczek skinął głową. Wieloryb krążył między nami a słońcem, ale nie mogłem go dostrzec. Od lat nie widziałem ani jednego. Ostatnim razem, kiedy wraz z Elmo i Szeptem przemierzałem Równinę na polecenie Pani... Dawno temu? Tak, czas płynie szybko, kpiąc sobie ze wszystkich. - Obce wody pod mostem, przyjacielu. Milczek, jak to milczek, skinął głową, nie odzywając się. Nie odzywał się, odkąd go poznałem, przez wszystkie lata spędzone z Kompanią, choć Jednooki i mój poprzednik, Kronikarz, twierdzili zgodnie, że potrafi mówić. Z nagromadzonych aluzji i plotek wywnioskowałem, że w młodości, zanim zaciągnął się do Kompanii, poprzysiągł nigdy nie mówić. Niezagłębianie się we wcześniejsze życie człowieka było żelaznym prawem Kompanii, więc niczego nie mogłem się dowiedzieć. Kilka razy widziałem, że niewiele brakowało, a odezwałby się, kiedy był bardzo zły albo rozbawiony. Jednak zawsze powstrzymywał się w ostatniej chwili. Przez długi czas ludzie zabawiali się drażniąc go, próbując nakłonić do złamania przyrzeczenia, ale większość szybko z tego rezygnowała. Milczek miał setki sposobów na zniechęcenie natrętów, jak na przykład napełnianie ich posłań kleszczami. Cienie wydłużały się. W końcu Milczek wstał, przeskoczył nade mną i wrócił do tunelu. Był jedynie ciemno ubranym cieniem w mroku. Dziwnym facetem. Nie tylko nie mówił, ale nie plotkował. I jak tu polegać na kimś takim? Na dodatek to jeden z moich najstarszych i najbliższych przyjaciół. I jak to wyjaśnić? - No, Konowale. - Głos brzmiał głucho. Poderwałem się. Złowrogi śmiech wstrząsnął rafą koralową. Menhir zaskoczył mnie, zjawiając się nagle. Odwróciłem się lekceważąco. Menhir stał na środku ścieżki, którą podążył Milczek. Miał dwanaście stóp wysokości i był ohydny. - Cześć, skało. Zabawiwszy się moim kosztem, zignorował mnie. Stał milczący, jak głaz. Ha, ha. Menhiry są naszymi głównymi sprzymierzeńcami na Równinie. Rozmawiają z innymi czującymi gatunkami, lecz informują nas tylko wtedy, gdy im to odpowiada. - Co się dzieje z Elmo? - zapytałem. - Nic - odrzekł menhir. Czy są magiczne? Nie sądzę. W przeciwnym razie nie przeżyłyby w promieniu oddziaływania mocy Pupilki. Ale czym są? Tajemnicą, jak większość żyjących tu dziwnych stworzeń. - Na Równinie są obcy - powiedział menhir. - Wiem, wiem. Nocne stworzenia wyszły ze swych kryjówek. Na tle ciemniejszego nieba pojawiły się świecące punkty. Latający wieloryb oddalił się na wschód i wreszcie mogłem dostrzec jego połyskujące podbrzusze. Potem zniżył lot i wlokąc za sobą pnącza, zaznaczał swój szlak. Poczułem podmuch wiatru. Charakterystyczny zapach ziół drażnił moje nozdrza. Powietrze chichotało i szeptało, mruczało i gwizdało w koralu. W oddali rozlegała się melodia wietrznych dzwonów Starego Ojca Drzewa. Nie wiem, czy pierwszym, czy ostatnim ze swego rodzaju, ale był unikatem. Stał tam, wysoki na dwadzieścia stóp i gruby na dziesięć, rozmyślający nad brzegiem potoku, promieniujący czymś podobnym do strachu, z korzeniami wrośniętymi w geograficznym centrum Równiny. Milczek, Goblin i Jednooki próbowali rozwikłać znaczenie Starego Ojca Drzewa. Udało im się dowiedzieć tylko tyle, że nieliczni, dzicy tubylcy czczą go i mówią, że był tu od świtu. Tubylcy nie mieli bowiem poczucia czasu. Wzeszedł księżyc. Kiedy skamieniały i pękaty wisiał nad horyzontem, wydawało mi się, że coś przecięło jego tarczę. Schwytany? Albo jedno ze stworzeń żyjących na Równinie? Z tunelu dochodził hałas. - Tego mi jeszcze trzeba -jęknąłem. - Goblin i Jednooki. Wolałbym, żeby zawrócili. Goblin doskoczył do korala i uśmiechnął się zachęcająco. Wyglądał na wypoczętego. Najwyraźniej odzyskał już siły. - Dziwnie się czujesz, Konowale? - zapytał Jednooki. - To mało powiedziane. Co tu robicie? - spytałem. - Potrzebowaliśmy trochę świeżego powietrza. - Zadarł głowę, spoglądając na linię klifów. A więc martwili się o Elmo. - Nic mu się nie stanie - powiedziałem. - Wiem - odpowiedział Jednooki. - Skłamałem. Pupilka nas tu przysłała. Wyczuła jakieś poruszenie na zachodniej krawędzi swego pola oddziaływania. - Tak? - Nie wiem, co to było, Konowale. - Nagle Jednooki przyjął obronną postawę. Był przygnębiony. Gdyby nie Pupilka, wiedziałby, co się dzieje. Nie mogąc robić tego, co ćwiczył przez całe życie, zajął moje miejsce medyka. - Co zamierzacie zrobić? - Wzniecić ogień. - Co? Ogień huczał. Jednooki dał upust swoim ambicjom i zwlókł wystarczająco dużo suchego drewna, by wyposażyć w nie pół legionu. Płomienie rozjaśniały ciemność tak, że mogliśmy dojrzeć teren za potokiem w odległości pięćdziesięciu jardów. W końcu wędrujące drzewa wycofały się na bezpieczną odległość. Prawdopodobnie zwietrzyły nadchodzącego Jednookiego. Jednooki z Goblinem przywlekli powalone drzewo zwykłego gatunku. Wędrujące zostawili w spokoju, oprócz pokrak nie radzących sobie z podróżowaniem na własnych korzeniach, ale tych było niewiele. Sprzeczali się, depcząc sobie po piętach, aż wreszcie rzucili drzewo. - Znikać - powiedział Goblin i w tym samym momencie nie zostało po drzewach śladu. Łudząc się, dokładnie zbadałem ciemność. Nie widziałem i nie słyszałem już niczego. Stwierdziłem, że mam kłopoty z zachowaniem przytomności. Połamałem martwe drzewo, żeby tylko coś robić. Potem ogarnęło mnie dziwne uczucie. Wstrzymałem oddech. Jak długo zbierały się menhiry? W obrębie światła naliczyłem ich czternaście. Rzucały długie głębokie cienie. - Co się dzieje? - zapytałem. Nerwy miałem napięte do granic wytrzymałości. - Na Równinie są obcy - rzekł menhir. Niech diabli wezmą ton, jakim to mówi. Usiadłem tyłem do niego i dorzuciłem drewna do ognia. Po przeciwnej stronie zobaczyłem kolejnych dziesięć menhirów. - Niezbyt dokładna wiadomość - rzekłem po chwili. - Przyszedł jeden. To było coś nowego. I na dodatek powiedziane z namiętnością, której nigdy przedtem nie byłem świadkiem. Raz czy dwa wydawało mi się, że uchwyciłem cień emocji w jego głosie, ale nie miałem pewności. Ogień zaczął przygasać, więc dorzuciłem więcej drewna. Od strony potoku powoli posuwał się w moją stronę jakiś cień. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Siedziałem, udając, że śpię. Mężczyzna podszedł bliżej. Przez prawe ramię przewieszone miał siodło, w lewej ręce trzymał długą, drewnianą skrzynkę, a pod pachą koc. Politurowana skrzynka błyszczała w świetle ognia. Miała siedem stóp długości i cztery cale grubości oraz osiem cali szerokości. Ciekawe. Kiedy mężczyzna przeszedł przez potok, zauważyłem także psa. Wynędzniałego, parszywego kundla o brudnobiałej sierści z czarną łatą na jednym oku i kilkoma czarnymi plamkami na bokach. Kulał, unosząc nad ziemią jedną łapę. Gdy spojrzał na ogień, jego oczy zapłonęły jasną czerwienią. Mężczyzna miał ponad sześć stóp wzrostu i około trzydziestu lat. Mimo zmęczenia poruszał się zwinnie. Był muskularny. Poszarpana koszula odsłaniała ramiona i piersi pokryte pajęczyną blizn. Twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Zbliżając się do ognia, napotkał moje spojrzenie. Nie uśmiechnął się ani nie zdradził wrogich zamiarów. Niemal czułem na skórze bijący od niego chłód. Wyglądał na twardego, lecz niewystarczająco, by samotnie zmierzać się z Równiną Strachu. Przede wszystkim należało rozmawiać z nim tak, by zyskać na czasie. Ogień powinien zaalarmować Otta, a kiedy przyjdzie sprawdzić, co się dzieje, zobaczy obcego i sprowadzi pomoc. - Witaj - powiedziałem. Mężczyzna zatrzymał się i wymienił spojrzenie ze swym kundlem. Pies zbliżył się powoli, węsząc w powietrzu, jakby badał otaczającą nas noc. Zatrzymał się kilka stóp ode mnie, otrzepał, jakby dopiero co wyszedł z wody, i położył na brzuchu. Obcy podszedł na tę samą odległość. - Rozgość się - zaprosiłem go. Zrzucił z ramienia siodło, odłożył skrzynkę i usiadł. Był sztywny. Miał kłopoty ze skrzyżowaniem nóg. - Straciłeś konia? Przytaknął. - Złamał nogę. Pięć, sześć mil na zachód stąd. Zgubiłem szlak - odrzekł mężczyzna. Przez Równinę przebiegały szlaki. Kilka z nich uchodziło nawet za bezpieczne. Czasami. Zgodnie z formułką znaną tylko jej rdzennym mieszkańcom. Tylko ktoś zrozpaczony albo głupi przemierzałby je samotnie, chociaż... Ten facet nie wyglądał na idiotę. Pies zaskomlał, więc mężczyzna podrapał go za uszami. - Dokąd zmierzasz? - spytałem. - Do miejsca zwanego Fortecą. Była to legendarna, propagandowa nazwa naszej siedziby, wymyślona dla oddziałów z odległych miejsc. - Nazwisko? - Tropiciel. A to jest Pies Zabójca Ropuch. - Miło mi was poznać, Tropicielu, Zabójco Ropuch. Pies warknął. - Musisz używać jego całego imienia. Pies Zabójca Ropuch - wyjaśnił mężczyzna. Zachowałem powagę tylko dlatego, że był taki duży, ponury i wyglądał na twardziela. - Co to jest ta Forteca? - zapytałem. - Nigdy o niej nie słyszałem. Oderwał ciemne oczy od kundla i uśmiechnął się. - Słyszałem, że leży w pobliżu Pamiątek. Dwa razy wymówiono tę nazwę w ciągu jednego dnia! Czy to dzień dwójek? Nie, do diabła, to nieprawdopodobne. Wygląd tego faceta nie podobał mi się. Za bardzo przypominał naszego brata Kruka. Lód i żelazo. Udałem zakłopotanie i chyba nieźle mi to wyszło. - Pamiątki? Pierwsze słyszę. To musi być gdzieś dalej na wschód. Po co tam idziesz? Znów się uśmiechnął. Pies otworzył jedno oko i rzucił mi zgubne spojrzenie. Nie uwierzyli mi. - Mam przekazać wiadomości. - Rozumiem. - Przede wszystkim paczkę zaadresowaną do kogoś imieniem Konował. Strzyknąłem śliną między zębami i ostrożnie zbadałem otaczającą nas ciemność. Krąg światła skurczył się, lecz liczba menhirów pozostała nie zmieniona. Zastanawiałem się, gdzie podziali się Jednooki i Goblin. - To imię słyszałem - powiedziałem. - To chyba jakiś łamacz kości. - Pies spojrzał na mnie z politowaniem. Jednooki wyszedł z ciemności za plecami Tropiciela, z mieczem gotowym do zadania ciosu. Do diabła, ale cicho się poruszał. Czyżby używał czarów. Zdradziłem go, robiąc zdziwioną minę. Tropiciel i jego pies obejrzeli się. Obaj przestraszyli się na jego widok. Pies poderwał się i obnażył kły. Potem przywarł do ziemi i kręcił się, szukając miejsca, z którego mógł mieć nas wszystkich na oku. Po chwili, równie cicho, pojawił się Goblin. Uśmiechnąłem się. Tropiciel rozejrzał się. Jego oczy zwężyły się. Wyglądał na zamyślonego, jak człowiek odkrywający, że wciągnięto go w karcianą grę z graczem ostrzejszym niż oczekiwał. Goblin zachichotał. - Konowale, on chce wejść. To znaczy, zabieramy go na dół. Tropiciel wyciągnął rękę po swoją skrzynkę, ale pies warknął. Tropiciel zamknął oczy, a kiedy je otworzył, znów odzyskał kontrolę nad sobą. Uśmiech powrócił na jego twarz. - Konował, co? A więc znalazłem Fortecę. - Znalazłeś, przyjacielu. Powoli, żeby nie alarmować nikogo, Tropiciel otworzył torbę przymocowaną do siodła, wyjął z niej paczkę owiniętą w nieprzemakalny materiał i podał mi ją. Była bliźniaczo podobna do tej, którą otrzymałem pół dnia wcześniej. - Gdzie ją dostałeś? - zapytałem, chowając paczkę za pazuchę. - W Wiośle. - Opowiedział mi tę samą historyjkę, co poprzedni posłaniec. Skinąłem głową. - A więc przyjechałeś z daleka? - Tak. - Powinniśmy zabrać go do środka - oznajmił Jednooki. Uchwycił sens moich słów. Należało postawić tego posłańca twarzą w twarz z poprzednim i sprawdzić, czy posypią się skry. Jednooki uśmiechnął się złośliwie. Spojrzałem na Goblina. Zaakceptował plan. Nie wiem dlaczego, ale żaden z nas nie czuł się w porządku wobec Tropiciela. - Chodźmy - powiedziałem. Podniosłem się z ziemi, nie wypuszczając łuku z ręki. Tropiciel spojrzał na łuk. Chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zamknął usta, jakby dopiero wtedy rozpoznał go. Uśmiechnąłem się i odwróciłem. Może pomyślał, że zdobyłem go w starciu z Panią. - Chodź za mną - poleciłem. Posłuchał. Jednooki i Goblin podążyli za nim, ale żaden nie pomógł mu nieść bagaży. Pies kuśtykał obok niego z nosem przy ziemi. Zanim weszliśmy do środka, spojrzałem na południe. Czy Elmo wrócił już do domu? Może nie zauważyłem go? Zaprowadziliśmy Tropiciela i jego kundla do strzeżonej celi. Nie protestowali. Obudziłem Ottona, który zaspał i nie stawił się na wartę, a potem poszedłem do swoich kwater. Próbowałem zasnąć, ale ta przeklęta paczka, leżąca na stole, nie dawała mi spokoju. Nie byłem pewien, czy chcę przeczytać jej zawartość. Jednak ciekawość okazała się silniejsza. 7. DRUGI LIST Konowale: Bomanz patrzył przez lunetę na dziób Wielkiego Kurhanu. Cofnął się, zanotował kąt i rozwinął jedną ze swych jedwabnych map. To tam odkopał siekierę TelleKurre. Teren był lekko pofałdowany. To dobrze, myślał Bomanz. Mniej gruntowej wody, która mogłaby zniszczyć zakopane dzieła sztuki. Jedynym problemem była bujna roślinność - karłowate dęby, dzikie róże i trujący bluszcz. Przede wszystkim trujący bluszcz. Bomanz nienawidził tego szkodliwego chwastu. Na samą myśl o nim zaczynał się drapać. - Bomanz. - Co? - Odwrócił się, unosząc grabie. - Prrr! Uspokój się, Bo. - Co jest z tobą? Żeby zakradać się w ten sposób! To nie jest śmieszne, Upiaszczony. Chcesz, żebym zgrabił ten idiotyczny uśmiech z twojej twarzy? - O, jesteśmy dzisiaj w paskudnym nastroju? - Upiaszczony był zgarbionym starcem mniej więcej w wieku Bomanza. Jego ramiona opadły do przodu w ślad za głową, jakby zwęszył ślad. Dłonie pokrywała sieć niebieskich żył, a na skórze widniały plamy wątrobowe. - A czego, do diabła, oczekujesz? Wyskakujesz na człowieka z krzaków... - Krzaków? Jakich krzaków? Świadomość płata ci figle, Bo? - Upiaszczony, próbowałeś złapać mnie w pułapkę, odkąd księżyc był zielony. Dlaczego nie załatwisz tego raz na zawsze? Najpierw Jasmine zatruwa mi życie, potem Tokar kupuje ode mnie wszystek towar i muszę wykopywać nowy, a teraz jeszcze muszę tańczyć z tobą? Odejdź. Nie jestem w nastroju. Upiaszczony uśmiechnął się szeroko, pokazując resztki spróchniałych zębów. - Nie złapałem cię, Bo, ale nie oznacza to, że jesteś niewinny. Tylko że nigdy cię nie złapałem. - Jeśli nie jestem niewinny, to musisz być cholernie głupi, skoro nie złapałeś mnie przez czterdzieści lat. Do diabła, człowieku, nie możesz uczynić życia łatwiejszym dla nas obu? Upiaszczony roześmiał się. - Masz szczęście. Wkrótce wysyłają mnie na emeryturę. Bomanz opuścił grabie, przyglądając się Strażnikowi. Upiaszczony wydzielał kwaśny odór bólu. - Naprawdę? Przykro mi - powiedział Bomanz. - No chyba! Mój zastępca może być wystarczająco sprytny, by cię złapać. - Daj spokój. Chcesz wiedzieć, co robię? Ustalam, którędy zeszli rycerze TelleKurre. Tokar chce okazalszych przedmiotów. Najlepsze, co mogę zrobić, to iść tam i dać ci pretekst do powieszenia mnie. Podaj mi różdżkę. - Rabowanie pagórków, co? - zapytał, podając żądany instrument. - Tokar to zasugerował? Lodowate igły wbiły się w grzbiet Bomanza. To było coś więcej niż przypadkowe pytanie. - Musimy to ciągle robić? Czy nie znamy się wystarczająco długo, by przestać bawić się w kotka i myszkę? - Ale ja to lubię, Bo. - Upiaszczony zaprowadził go do zarośniętego pagórka. - Trzeba będzie go oczyścić. Już więcej nie mogło tego wyrosnąć. Nie dość ludzi, nie dość pieniędzy. - Mógłbyś to powyrywać? Tutaj właśnie chcę kopać. Trujący bluszcz. - O, znasz trujący bluszcz, Bo - szydził Upiaszczony. Każdego lata Bomanz przeklinał swą drogę z powodu licznych botanicznych zagrożeń. - A jeśli chodzi o Tokara... - Nie zadaję się z ludźmi, którzy chcą łamać prawo. Zawsze przestrzegam tej zasady. Nikt więcej mi nie przeszkadza. - Nieuczciwe, ale do przyjęcia. Różdżka Bomanza drgnęła. - Obłowię się. Dokładnie na środku. - Jesteś pewien? - Patrz, jak skacze. Musieli zakopać ich w jednej, dużej dziurze. - Jeśli chodzi o Tokara... - Co z nim, do diabła? Chcesz go powiesić, to idź i zrób to. A jeżeli dybiesz na mnie, to daj mi trochę czasu na znalezienie kogoś, komu będę mógł przekazać swój interes. - Nie chcę nikogo wieszać, Bo, tylko ostrzec cię. W Wiośle krążą pogłoski, że on jest Zmartwychwstałym. Bomanz upuścił różdżkę. Z trudem łapał powietrze. - Naprawdę? Zmartwychwstałym? Monitor przyjrzał mu się badawczo. - To tylko pogłoska. Różne już słyszałem. W pewnym sensie jesteśmy sobie bliscy, więc pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Bomanz ułamał gałązkę oliwną. - Tak. Szczerze mówiąc, nigdy nie dawał mi nic do zrozumienia. Cóż! Ludzie lubią oczerniać innych. Tyle, że czasem ich oszczerstwa spędzają innym sen z powiek. Nie mów nikomu, co znalazłem. Ten złodziej Men fu... Upiaszczony znów się roześmiał. - Lubisz swoją pracę, co? Mam na myśli dręczenie ludzi, którzy nie śmią odpowiedzieć ciosem za cios. - Uważaj, Bo. Mogę zawlec cię na przesłuchanie - zagroził Upiaszczony i odszedł. Bomanz zaśmiał się szyderczo za jego plecami. Oczywiście, Upiaszczony lubił swą pracę. Pozwalała mu zgrywać dyktatora. Ze wszystkimi mógł robić, co chciał i nigdy nie ponosił za to odpowiedzialności. Gdy Dominator i jego wojownicy padli i zostali pogrzebani w kurhanach za barierami, otaczającymi najlepszych czarowników ich dnia, Biała Róża postanowiła powołać Wiecznego Strażnika. Strażnika nie podlegającego nikomu, mającego zapobiegać zmartwychwstaniu zła uwięzionego pod pagórkami. Biała Róża rozumiała ludzką naturę. Zawsze mógł znaleźć się ktoś, kto chciałby odrodzenia się Dominatora. Zawsze mogli znaleźć się czciciele zła, którzy chcieliby uwolnić swego mistrza. Zmartwychwstali pojawili się, zanim trawa porosła kurhany. Tokar Zmartwychwstałym? - zastanawiał się Bomanz. Jak bym nie miał dosyć kłopotów. Upiaszczony położy teraz łapę na mojej kieszeni. Bomanza nie interesowało przywracanie do życia starego zła. Chciał jedynie nawiązać z nim kontakt, by wyjaśnić kilka starożytnych tajemnic. Upiaszczony był już poza zasięgiem jego wzroku. Miał spory teren do obejścia. Zanim wróci, upłynie trochę czasu, który Bomanz mógł wykorzystać na zakazane obserwacje. Sięgnął po lunetę. Kraina Kurhanów nie wyglądała na wielkie zło. Była zaniedbana. Czterysta lat panowania dzikiej przyrody i pogoda zmieniły wygląd tego, niegdyś zadziwiającego, dzieła. Kurhany i mistyczny krajobraz zniknęły wśród porastających je chaszczy. Wieczny Strażnik nie miał już funduszy na utrzymywanie krainy w należytym porządku. Monitor Upiaszczony prowadził rozpaczliwą walkę z czasem. Nic nie rosło dobrze w Krainie Kurhanów. Wegetacja była zahamowana i spaczona z powodu cieni kurhanów, menhirów i fetyszów, które ograniczały Schwytanych. Bomanz spędził całe lata na zaznaczaniu, który kurhan jest czyj, kto gdzie leży oraz gdzie stoi każdy menhir i fetysz. Jego mistrzowska mapa, jedwabny skarb, była prawie gotowa. Znał ją prawie na pamięć. Kusiło go, żeby spróbować, zanim będzie naprawdę przygotowany, ale nie był głupcem. Zamierzał wydoić najczarniejszą krowę, więc nie mógł popełnić najmniejszego błędu. Po jednej stronie miał Upiaszczonego, a po drugiej truciznę starodawnego zła. Ale gdyby mu się udało... Ach, gdyby mu się udało. Gdyby nawiązał kontakt i posiadł sekrety... Ludzka wiedza bardzo by się wzbogaciła. Stałby się najpotężniejszym z żyjących czarowników. Jego sława rozniosłaby się z wiatrem. Jasmine miałaby wszystko, czego domagała się za poświęcenie. Gdyby nawiązał kontakt. Zrobi to, do diabła! Ani strach, ani niemoc związana z wiekiem nie powstrzymają go teraz. Jeszcze kilka miesięcy i będzie miał ostatni klucz. Bomanz tak długo żył kłamstwami, że oszukiwał już nawet siebie. Nawet w chwilach szczerości nigdy nie przyznawał się, że głównym motywem jego działania był jego intelektualny związek z Panią. To właśnie ona intrygowała go od samego początku. To z nią próbował się skontaktować. To ona uczyniła literaturę nieskończenie fascynującą. Ze wszystkich władców Dominacji ona była najbardziej tajemnicza, otoczona mitem i najmniej obciążona historycznymi faktami. Kilku uczonych nazwało ją największą pięknością, jaka kiedykolwiek żyła, utrzymując, że wystarczyło raz na nią spojrzeć, by stać się jej niewolnikiem. Inni nazywali ją prawdziwą siłą napędową Dominacji. Wielu przyznawało, że ich dokumentacje rzeczywiście były czymś więcej niż romantycznymi fantazjami. Inni nie przyznawali się do niczego, prócz demonstracyjnych upiększeń. Bomanz został zamieszany w to na wieki, jeszcze gdy był studentem. Po powrocie na swoje poddasze rozpostarł jedwabną mapę. Jego dzień nie był całkiem stracony. Zlokalizował nieznanego menhira i zidentyfikował zakotwiczone w nim czary. Znalazł też położenie TelleKurre. Kupiłby za to baraninę i fasolę. Spojrzał na mapę, jakby mógł zakląć informacje, których potrzebował. Były tam dwa diagramy. Górny przedstawiał pięcioramienną gwiazdę w nieco większym okręgu, czyli schematyczną konstrukcję Krainy Kurhanów. Gwiazda stała ponad pagórkami, podparta ścianami ze skał wapiennych. Okrąg symbolizował zewnętrzny brzeg rowu obronnego, z którego użyto ziemi do budowy kurhanów, gwiazdy i pięciokątu w jej centrum. Dzisiaj po wspomnianym rowie pozostał już tylko pas bagien. Poprzednicy Upiaszczonego nie byli w stanie nadążyć za Naturą. Pięciokąt, wyznaczony przez przecinające się ramiona gwiazdy, również był podparty, lecz ściany zawaliły się i porosły zielskiem. W jego centrum, na północno-południowej osi, znajdował się Wielki Kurhan, w którym spał Dominator. Bomanz ponumerował ramiona gwiazdy na swoim schemacie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zaczynając od szczytowego. Wszystkie numery, które wpisał, były nieparzyste, a obok nich widniały imiona: Duszołap, Zmienny, Nocny Pełzacz, Władczyni Burz, Gnatożuj. Zidentyfikował Schwytanych, spoczywających w pięciu zewnętrznych kurhanach. Pięć wewnętrznych punktów opisał parzystymi numerami, zaczynając od prawego u nasady ramienia, wskazującego północ. Przy czwórce dopisał Wyjca, a przy ósemce Kulawca. Pozostały mu do zidentyfikowania jeszcze trzy kurhany Dziesięciu, Którzy Zostali Schwytani. - Kto leży w tej przeklętej szóstce? - mruczał Bomanz, stukając palcem w stół. - Do diabła! - Minęły cztery lata, a on ani trochę nie zbliżył się do tego imienia. Maska kryjąca tę istotę była jedyną przeszkodą. Wszystko inne było prostą czynnością techniczną, czyli kwestią zaklęć o przeciwnym działaniu. Potem już tylko należało skontaktować się z istotą najpotężniejszą, spoczywającą w centralnym grobowcu. Czarownicy Białej Róży zostawili całe tomy przechwałek o pokazach swojej sztuki, ale ani słowa o tym, gdzie leżą ich ofiary. Taka już była natura ludzka. Upiaszczony chwalił się rybą, którą złapał, przynętą, której użył, a rzadko powoływał się na prawdziwe łupy wojenne. Poniżej schematu gwiazdy Bomanz narysował drugi szkic, będący planem głównego grobowca. Na północno-południowej osi znajdował się prostokąt otoczony i wypełniony licznymi symbolami. Przy każdym narożniku zaznaczone były menhiry, które w Krainie Kurhanów były dwunastostopowymi kolumnami, zakończonymi głowami sów o dwóch twarzach, z których jedna zwrócona była do wewnątrz, a druga na zewnątrz. Menhiry tworzyły posterunki stanowiące pierwszą linię zaklęć strzegących Wielkiego Kurhanu. Wzdłuż boków prostokąta Bomanz zaznaczył małymi kółkami pole działania znajdujących się tam drewnianych fetyszów. Większość spróchniała i poprzewracała się, a wraz z nimi upadły zaklęcia. Wieczny Strażnik nie miał wśród swych podwładnych czarownika zdolnego odbudować je. We właściwym grobowcu, w trzech prostokątach różnej wielkości, wpisał symbole: w zewnętrznym prostokącie - przypominające pionki, w środkowym - przypominające rycerzy, a w wewnętrznym - słonie. Kryptę Dominatora otaczali ludzie, którzy oddali życie za sprowadzenie go na dół. Duchy były środkową linią między starodawnym złem a światem zdolnym obudzić je. Bomanz nie przewidywał żadnych trudności w przedostaniu się przez tę barierę. Jego zdaniem, duchy były tam po to, by odstraszyć pospolitych złodziei okradających groby. W centrum najmniejszego prostokąta Bomanz narysował smoka trzymającego w paszczy własny ogon. Legenda głosiła, że wielki smok leży, opasując kryptę, że jest żywszy niż Pani czy Dominator i tylko czeka na chwilę, w której ktoś spróbuje uwolnić zło. Bomanz nie miał pojęcia o walce ze smokiem. Chciał nawiązać kontakt z kryptą, ale jej nie otwierać. Do diabła! Gdyby tylko mógł położyć ręce na amulecie starego Strażnika... Wcześniejsi Strażnicy nosili amulety, które pozwalały im wchodzić do Krainy Kurhanów i utrzymywać ją w należytym porządku. Amulety nadal istniały, choć nie były już używane. Upiaszczony nosił jeden, a pozostałe gdzieś ukrył. Upiaszczony. Ten szaleniec. Ten sadysta. Bomanz uważał Monitora za swego bliskiego znajomego - ale za przyjaciela... nigdy. Nie, nigdy nie był jego przyjacielem. Najsmutniejsze było to, że człowiek, który żył najbliżej Bomanza skorzystałby na pewno z okazji, żeby go torturować albo powiesić. Ale było to niczym w porównaniu z osamotnieniem? Czy ktoś spoza tego zakazanego lasu wiedział o Krainie Kurhanów? - Bomanz! Idziesz jeść? - zapytał Monitor. Przeklinając swój los, Bomanz zwinął mapę. * * * Tej nocy nawiedził Bomanza sen. Coś podobnego do syreny zawołało go. Znów był młody, nie miał żony. Szedł drogą wiodącą obok swego domu. Kobieta pomachała do niego. Kim była? Nie wiedział. Nie obchodziło go to. Kochał ją. Śmiejąc się, podbiegł do niej po... pływających schodach. Wysiłek nie przybliżył go do niej. Jej twarz posmutniała. Cofnęła się... "Nie odchodź! - zawołał. - Proszę!" Ale zniknęła, zabierając ze sobą jego słońce. Rozległa, bezgwiezdna noc pożarła jego sen. Popłynął na polanę w niewidzialnym lesie. Powoli coś posrebrzyło drzewa. Duża gwiazda z długą, srebrną grzywą. Patrzył, jak rośnie, aż jej ogon zakrył niebo. Wyrzut niepewności. Cień strachu. "Leci prosto na mnie!" Skulił się i zasłonił twarz ramionami. Srebrna kula wypełniła niebo. Miała twarz... twarz kobiety... - Bo! Przestań! - Jasmine szturchnęła go powtórnie. Usiadł. - Hmm? Co? - Wrzeszczałeś. Znowu ten koszmar? Wsłuchał się w bicie swego serca. Westchnął. Jak wiele jeszcze będzie w stanie znieść? Był starym człowiekiem. - Ten sam. - Powtarzał się w nieprzewidywalnych odstępach. - Tyle że tym razem silniejszy. - Może powinieneś zobaczyć się z lekarzem snu. - Też wymyśliła - warknął niezadowolony. - Nie potrzebuję żadnego lekarza. - Ty nie, ale twoje sumienie prawdopodobnie tak. Dręczy cię za ściąganie Stancila z powrotem do Wiosła. - Nie ściągam... Idź spać. - Ku jego zdumieniu odwróciła się na drugi bok, nie mając tym razem ochoty na kłótnię. Spojrzał w ciemność. W głowie zaświtała mu pewna myśl i z każdą chwilą stawała się coraz bardziej oczywista. Czyżby w ostrzegającym go przed wtrącaniem się w nie swoje sprawy śnie było jakieś ukryte znaczenie? Powoli jednak powrócił nastrój początku snu. Uczucie bycia wzywanym, bycia blisko pragnień serca sprawiało mu przyjemność. Napięcie odpłynęło i Bomanz zapadł w sen. Upiaszczony i Bomanz stali, przypatrując się, jak Strażnicy usuwają krzaki z działki Bomanza. Nagle Bomanz splunął. - Nie pal ich, ty idioto! Upiaszczony, powstrzymaj go. Upiaszczony skinął głową i Strażnik z pochodnią cofnął się od stosu gałęzi i chwastów. - Synu, nie pal trującego bluszczu, bo dym rozniesie truciznę. Bomanz drapał się i zastanawiał, dlaczego jego towarzysz zachował się tak rozsądnie. Upiaszczony uśmiechnął się ironicznie. - Na samą myśl o tym dostajesz świerzbiączki, co ? - spytał Upiaszczony. - Tak. - To tam masz jeszcze jeden powód do tego - dodał. Bomanz spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył swego konkurenta, Men fu, obserwującego ich z bezpiecznej odległości. - Nigdy nie czułem nienawiści do nikogo - warknął - ale on wodzi mnie na pokuszenie. Nie ma zasad ani skrupułów, ani sumienia. Jest złodziejem i kłamcą. - Znasz go, Bo. I na twoje szczęście, ja też. - Pozwól, że cię o coś zapytam, Upiaszczony. Monitorze Upiaszczony. Jak to jest, że nie gnębisz go w taki sposób jak mnie? Co rozumiesz przez "moje szczęście"? - Oskarżył cię o sympatię do Zmartwychwstałego. Nie śledzę go, ponieważ wiele jego zalet wynika z tchórzostwa. Nie potrafi ukryć zainteresowań skazujących go na banicję. - A ja potrafię? Czy ta mała brodawka oczyszcza mnie z głównych zbrodni? Gdybym nie był starym człowiekiem... - Wypruję z niego flaki, Bo. I pamiętaj, że ty też je masz. Po prostu nigdy nie przyłapałem cię na gorącym uczynku. Bomanz wywrócił oczy. - A więc do tego zmierzamy. Zatuszowane oskarżenia... - Nie bardzo zatuszowane, przyjacielu. Jest w tobie moralna rozwiązłość, niechęć zaakceptowania istnienia zła, która śmierdzi jak stare zwłoki. Dodaj do nich głowę, a złapię cię, Bo. Źli są podstępni, ale zawsze zdradzają się. Przez chwilę Bomanz myślał, że jego świat legł w gruzach. Potem zdał sobie sprawę, że Upiaszczony łowi. Ofiarny rybak, Monitor. Drżąc, Bomanz zaryzykował kontratak. - Jestem chory od twojego sadyzmu - powiedział. - Jeśli naprawdę coś podejrzewasz, musisz polować na mnie, jak żmija na ofiarę. Prawo nigdy nic nie znaczyło dla was, Strażników. To, co powiedziałeś mi o Men fu, prawdopodobnie jest kłamstwem. Własną matkę wydałbyś katom z powodu doniesienia gorszego nikczemnika niż on. Jesteś chory, Upiaszczony. Wiesz? Chory. Właśnie tak. - Musiał zwalczyć pokusę, by nie powiedzieć za dużo. - Nie możesz obyć się bez okrucieństwa. - I znów odrzucasz szczęście, Bo. Bomanz miał ochotę odpowiedzieć, ale powstrzymywał go strach. Upiaszczony w dziwny sposób okazywał mu szczególną tolerancję. Odnosił wrażenie, że Monitor potrzebował go dla emocjonalnego zdrowia. Potrzebował kogoś spoza Straży, kogo nie złożył w ofierze. Kogoś, czyja nietykalność zwróciłaby mu się w miarę ważności... Czyżbym był symbolem ludzi, których on bronił? - parsknął Bomanz. To oznaczałoby bogactwo. Ta gadka o usunięciu go. Czyżby powiedział więcej niż usłyszałem? Czy odwołuje wszystkie zakłady dlatego, że odchodzi? Może ma nosa na szyderców. Może chce odejść w blasku. A jego następca? Kolejny potwór nie oślepiony babim latem, którym zasnułem oczy Upiaszczonego? Może to ktoś, kto wpadnie tu, jak byk na corridę? A Tokar, przypuszczalny Zmartwychwstały... Jak on się dostosuje? - W czym problem? - zapytał Upiaszczony. W jego głosie wyczuwało się troskę. - Niepokoi mnie Ulcer - odpowiedział Bomanz. Rozmasował skronie w nadziei, że nie rozboli go głowa. - Powbijaj swoje słupki. Men fu mógłby cię uprzedzić. - Racja. - Bomanz wyjął ze swej paki pół tuzina kołków oznaczonych skrawkami żółtego materiału. Powbijał je wokół swojej działki. Teraz każdy już wiedział, że tylko on ma prawo do eksploatowania jej. Niemniej Men fu mógł urządzać wypady, a Bomanz nie mógłby nic na to poradzić, gdyż nabycie przez niego tego skrawka ziemi nie miało żadnych podstaw prawnych, było tylko prywatną umową. Antyczni górnicy stosowali własne prawa. Men fu nie podlegał żadnemu prawu oprócz gwałtu. Nic nie zmieniło jego złodziejskich sposobów. - Chciałbym, żeby był tu Stancil- powiedział Bomanz. - Mógłby pilnować w nocy. - Będę na niego warczeć. To zawsze skutkuje przez kilka dni. Słyszałem, że Stance przyjeżdża do domu. - Tak, na lato. Bardzo się cieszymy. Nie widzieliśmy go od czterech lat. - Jest przyjacielem Tokara, prawda? - A niech cię diabli! - zaklął Bomanz. - Nigdy nie przestajesz, co? - Mówił cicho, ze szczerym gniewem, bez wrzasków i dramatycznych gestów, będących w stylu Semitów. - W porządku, Bo. Zostawię tę sprawę. - Byłoby lepiej. Do diabła, naprawdę byłoby lepiej. Nie chciałbym, żebyś przez całe lato deptał mu po piętach. Nie chciałbym, słyszysz? - Powiedziałem, że zostawię to. 8. KRAINA KURHANÓW Corbie, poproszony przez Strażnika, przyszedł do jego kwatery. Ściany głównego budynku pokryte były starymi malowidłami, przedstawiającymi Krainę Kurhanów. Zwykle oglądał je podczas sprzątania i za każdym razem przyprawiały go o dreszcze. Nie on jeden tak reagował. Próba ucieczki Dominatora przez Jałowiec zachwiała cesarstwem Pani. Opowieści o jego okrucieństwach rozrastały się przez wieki, odkąd pokonała go Biała Róża. Kraina Kurhanów wydawała się spokojna. Nikt nie zauważał w niej nic nieprzychylnego. Morale rosło. Stare zło zaryglowało się. Ale czekało. Czekałoby nawet całą wieczność, jeśli byłoby to konieczne. Nie mogło umrzeć. Jego oczywistą ostatnią nadzieją był brak nadziei. Pani również była nieśmiertelna i nikomu nie pozwoliłaby otworzyć grobu swego męża. Malowidła przedstawiały postępujący rozpad. Ostatnie daty pochodziły z okresu krótko po zmartwychwstaniu Pani. Nawet później Kraina Kurhanów była w dużo lepszym stanie. Czasami Corbie szedł na obrzeża miasta, patrzył na Wielki Kurhan i kręcił głową. Kiedyś były amulety, które zapewniały Strażnikom bezpieczeństwo. Zawarte w nich zaklęcia działały na Krainę Kurhanów jak podmuch śmierci. Lecz zniknęły i teraz Strażnicy mogli tylko patrzeć i czekać. Czas wlókł się. Powolny, siwy i kulejący Corbie zaczynał zapuszczać korzenie w tym mieście. Rzadko się odzywał, ale od czasu do czasu karmił bywalców Błękitnego Willy'ego kłamstwami i anegdotami o kompaniach Forsbergu. Jego oczy płonęły, gdy opowiadał. Nikt nie miał wątpliwości, że tam był, nawet jeśli widział tamte dni trochę zamglone. Nie miał prawdziwych przyjaciół. Krążyły plotki, że czasami grał w szachy z Monitorem, Pułkownikiem Słodkim, któremu świadczył różne drobne usługi. I, oczywiście, był rekrut Pudełko, który wprost pożerał jego opowieści i towarzyszył mu na krótkich spacerach. Inna plotka głosiła, że Corbie umiał czytać i Pudełko miał nadzieję dowiedzieć się prawdy. Nikt nigdy nie odwiedził drugiego piętra domu Corbiego. Tam, w sercu nocy, powoli rozwikłał gniazdo zdradzieckiej kobyły z opowieści, której czas i nieuczciwość wypaczyły sens. Tylko część zapisków udało mu się wydobyć z krypty i większość była pospiesznie nabazgrana w TelleKurre, głównym języku ery Dominacji. Kilka stron napisano w Uchi-Telle, regionalnej gwarze TelleKurre. Były czasy, gdy czytając je Corbie uśmiechał się ponuro. Możliwe, że był jedynym żyjącym człowiekiem, który potrafił odszyfrować te fragmenty zdań. "Korzyść klasycznej edukacji" - mruczał wtedy z pewnym sarkazmem. Potem wpadał w refleksyjny nastrój i dokonywał samooceny, a późną nocą szedł na spacer, by wstrząsnąć swoją pamięcią. Uważał, że własnym wczoraj jest duch, który nie będzie okłamywany, a śmierć jest jedynym egzorcyzmem. Widział siebie jako rzemieślnika. Kowala. Zbrojarza ostrożnie wykuwającego miecz niosący śmierć. Jak jego poprzednik w tym domu, poświęcił swoje życie poszukiwaniu fragmentu wiedzy. Zima była zdumiewająca. Pierwszy śnieg spadł wcześnie, po wczesnej i niezwykle wilgotnej jesieni. Śnieg padał często i obficie, a wiosna nadeszła późno. W lasach na północ od Krainy Kurhanów, gdzie mieszkały tylko nieliczne klany, życie było nieprzyjemne. Ludzie musieli sprzedawać futra, by kupić żywność, a kupcy z Wiosła byli ekstatyczni. Starzy ludzie nazywali zimę zwiastunem nadejścia gorszych czasów. Im zawsze dzisiejsza pogoda wydaje się nieprzyjemniejsza niż ongiś albo łagodniejsza, ale nigdy, nigdy taka sama. Wreszcie nadeszła wiosna. Na potokach i rzekach topniały lody. Wielka Tragiczna, która na odcinku trzech mil przecinała Krainę Kurhanów, wystąpiła z brzegów na szerokość kilku mil. Porwała z prądem dziesiątki i setki tysięcy drzew. Powódź była tam tak widowiskowym zjawiskiem, że mieszkańcy miasta chodzili oglądać ją ze wzgórza. Dla wielu była to fantastyczna nowość. Nawet Corbie kuśtykał tam każdego dnia, kiedy Pudełko mógł mu towarzyszyć. Był już opętany marzeniami, a Corbie pobłażał mu. - Dlaczego tak interesujesz się rzeką, Corbie? - spytał Pudełko. - Nie wiem. Może z powodu jej nieokiełzanej potęgi. - Czego? - Szerokości - wyjaśnił Corbie, zataczając szeroki łuk ręką. - Szalonego pędu. Spójrz, ile znaczymy przy jej potędze. - Brązowa woda z furią wgryzała się we wzgórze, porywając ze sobą drzewa. Pudełko pokiwał głową. - Podobnego uczucia doświadczam, patrząc na gwiazdy. - Tak. Tak, ale to jest bardziej osobiste. Bliższe domu. Czyż nie? - Tak sądzę - odpowiedział zakłopotany Pudełko. - Wracajmy. Nie podobają mi się te nadciągające chmury. Rzeczywiście, zaczął padać deszcz. Czy poziom wody w rzece podniesie się aż tak, że wzgórze stanie się wyspą? - zastanawiał się. Pudełko pomógł mu przejść przez bagniste odcinki na suchą, twardą ziemię. W zagłębieniach terenu utworzyły się jeziora, wystarczająco płytkie, by je przejść, gdyby jakiś głupiec się na to odważył. Na tle szarego, zachmurzonego nieba, otoczony czarną wodą Wielki Kurhan wyglądał bardziej złowrogo niż zwykle. Corbiego przeszył dreszcz. - Pudełko, On ciągle tam jest. Młodzieniec pochylił swą włócznię i przyjrzał się kurhanowi tylko dlatego, że zainteresował Corbiego, a tak naprawdę chciał schronić się przed deszczem. - Dominator, młodzieńcze. Nie uciekł. Czeka, coraz bardziej nienawidząc życia. Pudełko spojrzał na Corbiego. Starzec sprawiał wrażenie spiętego, wręcz przestraszonego. - Jeśli się uwolni, to... szkoda świata. - Ale czy Pani nie wykończyła go w Jałowcu? - Powstrzymała go, ale nie zniszczyła. Wydaje się to niemożliwe... Jednak musi być jakiś sposób. Musi mieć jakiś czuły punkt. Lecz jeśli Biała Róża nie mogła mu zaszkodzić... - Biała Róża nie była taka silna, Corbie. Nie mogła zranić nawet Schwytanych. Ani nawet ich sługusów. Wszystko, co potrafiła zrobić, to oślepić i pogrzebać ich. Pani i Buntownikom zabrało to... - Buntownikom? Wątpię. Ona to zrobiła. - Corbie pochylił się do przodu, wysilając nogi. Szedł wzdłuż brzegu jeziora, co chwilę spoglądając na Wielki Kurhan. Pudełko przestraszył się, że Corbie ma obsesję na punkcie Krainy Kurhanów. Troszczył się o nią jak Strażnik. Choć Pani zniszczyła Zmartwychwstałych za czasów jego dziadka, ten grobowiec zachował przesączony złem magnetyzm. Monitor Słodki wciąż obawiał się, że ktoś przywróci do życia ten idiotyzm. Chciał ostrzec Corbiego, lecz znał jego niezbyt uprzejme reakcje w takich przypadkach. Pod wpływem wiatru powierzchnia jeziora zmarszczyła się i fale uderzyły od Kurhanu w ich stronę. Zadrżeli. - Chciałbym, żeby ta wstrętna pogoda wreszcie się skończyła - mruknął Corbie. - Czas na herbatę? - Tak. Niestety, wietrzna i wilgotna pogoda utrzymała się jeszcze przez długi czas. Lato nadeszło późno, a jesień wcześnie. Kiedy Wielka Tragiczna cofnęła się w końcu do swego koryta, na obu jej brzegach został szeroki pas mułu i zmurszałych pni drzew. Leśne plemiona nadal więc sprzedawały futra. Pod koniec prac renowacyjnych do Corbiego uśmiechnęło się szczęście. Gdy próbował przesunąć starą szafę, rozsypała się na kawałki. Przyklęknął i przeglądał jej zawartość. Nagle serce zabiło mu mocniej. Leżał przed nim cienki zwój białego jedwabiu... Delikatnie wziął go do rąk i zaniósł na górę. Tam rozwinął go bardzo ostrożnie i poczuł ucisk w żołądku. Była to mapa Krainy Kurhanów sporządzona przez Bomanza. Zawierała notatki dotyczące miejsca spoczynku Schwytanych, lokalizacji fetyszów, ochronnych zaklęć, jak również miejsc spoczynku sługusów Schwytanych, którzy zeszli pod ziemię wraz ze swymi kapitanami. Wyglądała na dość skomplikowaną, tym bardziej, że większość notatek była w języku TelleKurre. Również poza granicami Krainy Kurhanów zaznaczone były mogiły - w większości masowe. W wyobraźni Corbiego toczyła się bitwa. Przez moment widział wojowników Dominatora, stawiających silny opór, a potem umierających do ostatniego. Widział hordy Białej Róży zalewające, fala za falą, wrogów i spychające ich w pułapkę. Ponad ich głowami niebo przecięła Wielka Kometa z welonem jak płonący miecz. Mógł sobie to wszystko tylko wyobrażać, gdyż nie było wiarygodnych historii. Współczuł Bomanzowi. Biedny, głupi, mały człowieczek, śniący i poszukujący prawdy. Nie zasłużył na swą ciemną legendę. Corbie ślęczał nad planem przez całą noc, pozwalając mu wniknąć w swoją duszę. Trochę pomogło mu to w tłumaczeniu, a przede wszystkim rzuciło światło na kilka spraw związanych z Krainą Kurhanów i życie samego czarownika, który całkowicie poświęcił się studiowaniu jej. Dopiero świt przywrócił Corbiego do rzeczywistości. Przez moment zwątpił w samego siebie. Czyżby miał paść ofiarą tej samej pasji? 9. RÓWNINA STRACHU - Konowale, Elmo wrócił - poinformował mnie osobiście Porucznik. - Zjedz śniadanie, a potem zamelduj się w pokoju konferencyjnym. - Porucznik był zgorzkniałym facetem, a jego nastrój pogarszał się z każdym dniem. Po śmierci Kapitana w Jałowcu sprzeciwiał się głosowaniu na niego, choć ostatnią prośbą Kapitana było, żeby właśnie On zajął jego miejsce. - Postaram się przyjść jak najszybciej - odpowiedziałem i wyjątkowo wstałem bez marudzenia. Szydząc z siebie po cichu, zgarnąłem papiery i chwyciłem ubranie. Jakże często wątpiłem w głosowanie na samego Kapitana? Lecz kiedy chciał zrezygnować, nie pozwoliliśmy mu. Moje kwatery w niczym nie przypominały jaskini lekarza. Ściany, od podłogi do sufitu, zastawione były starymi książkami. Większość z nich przeczytałem po przestudiowaniu języków, w których zostały napisane. Niektóre były tak stare, jak sama Kompania i zawierały starożytne historie. W moim zbiorze było też kilka szlachetnych genealogii, skradzionych ze zdobytych starych świątyń i cywilnych urzędów. Najrzadsza i najbardziej interesująca była kronika powstania i rozkwitu Dominacji. Wszystkie unikatowe pozycje były w TelleKurre. Zwolennicy Białej Róży nie należeli do łagodnych zwycięzców. Palili książki i miasta, uprowadzali kobiety i dzieci, profanowali starożytne dzieła sztuki i słynne sanktuaria. Każde ich zwycięstwo oznajmiała okolicy łuna wielkiego pożaru. Tak więc zachowało się niewiele zapisków dotyczących historii pokonanych. Udało mi się zdobyć kilka najwyraźniej napisanych dokumentów, które wydawały się absolutnie nieosiągalne. Na szczęście Kruk nadal był z nami, zamiast mieszkać wśród umarłych. Znał biegle TelleKurre, a niewiele osób spoza kręgu Pani mogło się tym pochwalić. Goblin wsadził głowę przez uchylone drzwi. - Idziesz czy nie? Zawyłem w jego stronę. Była to stara skarga. Żadnego postępu. - Idź zawyj tak w uszy swojej dziewczyny - roześmiał się. - Mogłaby pomóc. - Kiedy wreszcie dacie mi spokój, chłopaki? - Minęło piętnaście lat, odkąd napisałem ostatni, łatwy do zapamiętania romans o Pani. Było to przed długim odwrotem, który zawiódł Buntowników w miejsce ich klęski - do wieży w Uroku. Nie pozwolą ci zapomnieć. - Nigdy, Konowale. Nigdy. Kto jeszcze spędził z nią noc? Kto jeszcze leciał z nią latającym dywanem? Raczej wolałbym o tym zapomnieć, gdyż były to czasy grozy, a nie romansu. Kiedy dowiedziała się o moich kronikarskich staraniach, poprosiła, żebym przedstawił ją w prawdziwym świetle. Nie dyktowała mi niczego i nie cenzurowała moich zapisków. Wymagała tylko, żebym pozostał bezstronny. Trzymał się faktów. Przewidywała porażkę i dlatego chciała, żeby zapisano gdzieś jej prawdziwą historię. Goblin spojrzał na stertę dokumentów. - Nie możesz znaleźć w nich żadnego haka? - Nie sądzę, żeby był w nich jakiś. Wszystko, co przetłumaczyłem, to jedno wielkie nic. Czyjeś cenne notatki. Kalendarz spotkań, lista awansów, list jakiegoś oficera do przyjaciela na dworze. Wszystko wygląda na starsze niż to, czego szukam. - Goblin uniósł brew. - Ale dalej będę szukał - dodałem. Musiało coś w nich być. Przecież zabraliśmy je Szept, kiedy należały do Buntowników. Miały wielką wartość. A potem dla naszego patrona, Duszołapa, który uważał, że zawierają tajemnicę obalenia cesarstwa. Goblin stał chwilę zamyślony. - Czasem całość jest większa, niż wskazuje na to suma jej części - zauważył. - Może powinieneś poszukać tego, co je ze sobą wiąże? Przyszła mi do głowy pewna myśl. Imię tu, imię tam, a potem jeszcze gdzieś, odsłaniające kogoś przez jego czy jej wcześniejsze dni. Może tego powinienem poszukać. Kometa nie wróci jeszcze przez dłuższy czas. Jednak miałem wątpliwości. Pupilka jest młoda, ma dopiero dwadzieścia pięć lat, lecz lata twardego życia odcisnęły na niej swoje piętno. Niewiele w niej kobiecości. Nie mogła jej w sobie rozwinąć. Nawet po dwóch latach spędzonych na Równinie żaden z nas nie myślał o niej jak o kobiecie. Jest wysoka - może z dwa cale ponad sześć stóp. Ma czysto-niebieskie oczy, które zwykle sprawiają wrażenie roztargnionych, lecz stają się lodowatymi sztyletami, gdy ktoś pokrzyżuje jej plany. Jej blond włosy wydają się jeszcze jaśniejsze od częstego przebywania na słońcu. Niesforne kosmyki wymagają sporo uwagi. Nie bez powodu więc obcina je krócej, niż to jest w zwyczaju. Ubrania również nosi praktyczne, czyli męskie. Większość osób, które widzą ją po raz pierwszy, uważa jej wygląd za obraźliwy, ale Pupilka nie pozostawia im żadnych wątpliwości, że jest osobą kompetentną, jeśli chodzi o interesy. Rola przywódczyni została jej narzucona, ale przyjęła ją spokojnie, z uporem i stanowczością. Wykazała się niezwykłą w jej wieku mądrością. Kruk wiele ją nauczył podczas tych kilku lat, gdy był jej Strażnikiem. Kiedy wszedłem do pokoju konferencyjnego, już tam była i chodziła w tę i z powrotem. Pomieszczenie było duszne i zadymione, nawet gdy było pusto. Przesiąkło zapachem, często przebywających w nim, niedomytych mężczyzn. Byli tam również stary posłaniec z Wiosła, Tropiciel, Corder i kilku innych ludzi z zewnątrz. Obecna była też większość Kompanii. Uniesieniem ręki odpowiadałem na pozdrowienia. Pupilka obdarzyła mnie siostrzanym uściskiem i zapytała, czy poczyniłem jakieś postępy w związku z dokumentami. - Jestem pewien, że nie mamy tu wszystkich dokumentów jakie znaleźliśmy w Lesie Chmury - powiedziałem do Pupilki ale tak, żeby wszyscy mogli mnie usłyszeć. - Oczywiście, nie dlatego, że nie mogę zidentyfikować tego, czego szukam. Wszystko, co mam, pochodzi z o wiele wcześniejszych czasów. Regularne rysy twarzy Pupilki świadczyły o jej silnym charakterze. Nic nie mogło złamać tej kobiety. Była już w Piekle i skoro nie pochłonęło jej, gdy była dzieckiem, teraz też jej nie pochłonie. Była wyraźnie niezadowolona. - Nie będziemy mieli tyle czasu, ile mieliśmy - stwierdziła. Moja uwaga była podzielona. Miałem nadzieję na iskry miedzy Tropicielem a drugim posłańcem. Podświadomie byłem negatywnie nastawiony do Tropiciela. Doszukiwałem się choćby oczekiwanej przeze mnie reakcji. Nic. Żadnego zaskoczenia. Komórkowa struktura organizacji pozwalała na odizolowanie od siebie naszych stronników. Następnie Pupilka chciała wysłuchać Goblina i Jednookiego. - Wszystko, co słyszeliśmy, jest prawdą - oznajmił Goblin skrzeczącym głosem. - Wzmacniają swoje garnizony. Ale Corder opowie wam to lepiej. Dla nas misja okazała się potyczką, na którą oni byli przygotowani. Ścigali nas przez całą Równinę. Mieliśmy szczęście, że udało nam się umknąć. Nie otrzymaliśmy żadnej pomocy. Przypuszczalnie menhiry i ich niesamowici towarzysze byli po naszej stronie. Czasami zastanawiałem się, czy rzeczywiście potrafią przepowiadać przyszłość. Pomagały albo nie, zgodnie z zasadą, którą tylko one rozumiały. Pupilkę interesowały szczegóły fatalnej wyprawy. Podeszła do Cordera. - Armie zbierają się po obu stronach Równiny - oznajmił. - Pod komendą Schwytanych. - Schwytanych? - zapytałem. Wiedziałem tylko o dwóch, a jego wypowiedź zabrzmiała, jakby miał ich więcej na myśli. Poczułem chłód. Od dłuższego czasu krążyły pogłoski, że Pani była tak długo spokojna, ponieważ ożywiała nowy zastęp Schwytanych. Nie wierzyłem w to. W ciągu wieku zdarza się niewielu tak wspaniałych nikczemników jak ci, których w dawnych czasach powołał Dominator: Duszołap, Wisielec, Nocny Pełzacz, Zmienny, Kulawiec i inni. Byli nieprzyjemnymi osobnikami, niemal tak dzikimi i niegodziwymi jak Pani i sam Dominator. To jest era słabej siostry, z wyjątkiem Pupilki i Szept. - Plotki są prawdziwe, Panie - odpowiedział nieśmiało Corder. Pan? Ja? Ponieważ stoję prawie w sercu snu. Nienawidzę tego, ale muszę przełknąć. - Tak? - Ci nowi Schwytani mogą nie być Władczyniami Burz czy Wyjcami - uśmiechnął się słabo. - Sir Tucker zaobserwował, że starzy Schwytani byli dzikimi demonami, równie nieodgadnionymi, jak błyskawica, a ci nowi są zaledwie słabym grzmotem biurokracji. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Tak. Mów dalej. - Wierzy się, że jest sześciu nowych, Panie. Sir Tucker wierzy, że są oni bliscy wyzwolenia. Planują wielkie oblężenie Równiny, a Pani ogłosiła konkurs na sposób zniszczenia nas. Tucker. Nasz najbardziej oddany agent. Jeden z niewielu, którzy przeżyli długie oblężenie Rdzy. Jego nienawiść nie znała granic. Dziwne spojrzenie Cordera świadczyło, że wiedział więcej i że były to złe wiadomości. - No? - zwróciłem się do niego. - Mów. - Imiona Schwytanych zostały zapisane na kolumnach, które wznieśli w przypływie szaleństwa. W Rdzy dowódca wojsk nazywa się Dobroczyńca. Jego kolumna pojawiła się w noc po przylocie dywanu. Obecnie nie widziano go. Też mi odkrycie. Tylko Schwytany umiał kierować dywanem. Lecz żaden dywan nie może dotrzeć do Rdzy, nie przecinając Równiny Strachu. Menhiry nie przekazały żadnej wiadomości na ten temat. - Dobroczyńca? Interesujące imię. A inni? - Kolumna w Upadku nosi imię Pęcherzyka - rzekł Corder. Rozległ się stłumiony chichot. - Wolałbym, żeby ich imiona były bardziej opisowe, jak Kulawiec, Księżycowy Pożeracz, Człowiek Bez Twarzy - powiedziałem. - W Mrozie mamy jednego, który nazywa się Pełzacz. - To już lepiej. - Pupilka posłała mi znaczące spojrzenie. - W Żalu jest jeden nazywany Uczonym, a w Łusce - Pogarda. - Pogarda. To też mi się podoba. - Zachodnie granice Równiny pilnowane są przez Szept i Podróż, stacjonujących we wsi nazywanej Rożen. Ponieważ mam naturę matematyka, przeliczyłem i oznajmiłem: - To jest pięciu nowych i dwóch starych. A gdzie jest jeszcze jeden nowy? - Nie wiem. Jedynym, którego nie wymieniłem, jest główny dowódca. Jego kolumna stoi na wojskowym dziedzińcu poza Rdzą. Sposób, w jaki to mówił, działał mi na nerwy. Był blady i zaczynał się trząść. Odebrałem to jako sygnał ostrzegawczy. Czułem, że nie spodoba mi się wiadomość, którą za chwilę usłyszę. - No i? - zapytałem niepewnie. - Na tej kolumnie jest znak Kulawca. - I rzeczywiście, ani trochę mi się to nie spodobało. Najwyraźniej wielu podzielało moje uczucia. - Och! - zapiszczał Goblin. - Cholerne ścierwo - zaklął Jednooki. Łagodny ton jego głosu był bardziej wymowny niż słowa. Usiadłem tam, gdzie stałem, czyli na środku podłogi i ukryłem głowę w ramiona. Chciało mi się płakać. - Niemożliwe - wykrztusiłem. - Zabiłem go. Własnymi rękami. - Widziałem, że zrobiłem to, ale w tym momencie zwątpiłem. Sam już nie wiedziałem, w co mam wierzyć. - Ale jak? - Nie mogli trzymać na dole takiego dobrego człowieka - zakpił Elmo. Podobne uwagi nie były w jego stylu, więc nie ulegało wątpliwości, że jest równie wstrząśnięty jak ja. Waśń między Kulawcem a Kompanią zaczęła się po nowym przybyciu na północ przez Morze Męki, a dokładniej po zaciągnięciu się do nas Kruka, tajemniczego tubylca Opalu, człowieka z wyższych sfer, pozbawionego tytułów i majątku przez sługusów Kulawca. Kruk był równie twardy jak oni teraz i absolutnie nieustraszony. Zwalczał grabieże. Zabijał nikczemników, a wśród nich najkompetentniejszych ludzi Kulawca. Potem nasze ścieżki zaczęły się krzyżować. Za każdym razem coś pogarszało stosunki między nami a Kulawcem. Chciał się z nami rozprawić w czasie zamieszania w Jałowcu, lecz wpadł w zorganizowaną przeze mnie zasadzkę. - Mogę założyć się o cokolwiek, że zabiłem go. - Byłem bliski paniki i paplałem jak nigdy przedtem. - Nie wpadaj w panikę, Konowale - złajał mnie Jednooki. - Poprzednim razem przeżyliśmy go. - On jest jednym z tych starych, idioto! Jednym z prawdziwych Schwytanych. Z czasów, kiedy mieli prawdziwych czarowników. I tak naprawdę, nigdy przedtem nie pozwolono mu natrzeć na nas pełną mocą. I przedtem mieliśmy wsparcie. Ośmiu Schwytanych i pięć armii miało napaść na Równinę Strachu, a nas rzadko było tu więcej niż siedemdziesięciu. Moją głowę wypełniły okropne wizje. Ci Schwytani mogli być drugiej jakości, ale było ich za dużo. Ich furia mogła zapalić Równinę. Szept i Kulawiec walczyli tu już wcześniej. Nie zignorują niebezpieczeństw Równiny. W istocie, Szept walczyła tu i jako Rebeliantka, i jako Schwytana. Wygrała większość najważniejszych bitew wschodniej wojny. Coraz wyraźniej widziałem naszą przyszłość i doszedłem do niepodważalnego wniosku, że Szept za dobrze zna Równinę. Może nawet miała tu sprzymierzeńców. Pupilka dotknęła mojego ramienia, co podziałało na mnie bardziej uspakajająco niż słowa przyjaciół. Jej pewność siebie była zaraźliwa. - Teraz wiemy - stwierdziła i uśmiechnęła się. Nadal czas wydawał się młotkiem, który zawisł w powietrzu, by zaraz uderzyć. Długie oczekiwanie na kometę nie miało związku z obecnymi wydarzeniami i naszym najważniejszym zadaniem było przeżyć. - Gdzieś w mojej kolekcji dokumentów jest prawdziwe imię Kulawca - powiedziałem zamyślony, lecz znów pojawił się ten sam problem. - Ale nie mam tego konkretnego. Pupilka uniosła brew. Niezdolna odpowiedzieć, zrobiła najbardziej znaczącą minę, jaką kiedykolwiek widziałem. - Musimy poświęcić trochę czasu i prześledzić losy tych dokumentów, kiedy miał je Kruk. Kilka zginęło, a były, gdy przekazywałem je Duszołapowi i potem, gdy dostałem je od niej z powrotem. Jestem pewien, że nadal były, gdy zabrał je Kruk. Co się później z nimi stało? - Zajmę się tym dziś wieczorem - powiedziała szybko, najwyraźniej zaniepokojona. Czyżby dlatego, że wspomniałem Kruka? Wiele dla niej znaczył, ale myślałem, że po tylu latach rozmowa o nim nie będzie już dla niej tak bolesna. Musiałem w końcu poznać ich historię. Naprawdę nie miałem pojęcia, czym stał się ich związek po tym, jak Kruk opuścił Kompanię. Najwyraźniej jego śmierć nadal sprawiała jej ból, ponieważ była bezsensowna. To ironia losu, żeby po przeżyciu tylu niebezpieczeństw utopić się w publicznej łaźni. Porucznik twierdzi, że są noce, kiedy Pupilka płacze, dopóki nie uśnie wyczerpana. Nie wie dlaczego, ale domyśla się, że z powodu Kruka. Pytałem ją o spędzone z nim lata, ale jedyną odpowiedzią był zawsze wyraz goryczy i rozczarowania malujący się na jej twarzy. Odpędziła od siebie problemy i zwróciła się do Tropiciela i jego kundla. Za nimi czekali w kolejce mężczyźni, których Elmo przyłapał na oszustwie. Znali reputację Czarnej Kompanii. Ale nie dotarliśmy ani do nich, ani nawet do Tropiciela i Psa Zabójcy Ropuch, gdyż wartownik na górze ogłosił następny alarm. To zaczynało być męczące. * * * Jeździec przeciął strumień, gdy wszedłem w cień korala. Rozległ się plusk wody. Jego, pokryty pianą, wierzchowiec zachwiał się. Nigdy już nie będzie dobrze biegał. Widok tak wyczerpanego zwierzęcia sprawiał mi ból. Lecz jego jeździec miał powód, by doprowadzić go do takiego stanu. Dwóch Schwytanych przeleciało jak strzały tuż ponad granicą wzniesienia. Ten na fioletowym dywanie zginął na długo, zanim do nas dotarł. Jednooki zagdakał i podniósł środkowy palec. - Zawsze chciałem to zrobić. - Och, cud cudów - zapiszczał Goblin, spoglądając w drugą stronę. Z kwitnącego stoku poderwało się do lotu kilka dużych, niebiesko- czarnych mant. Trudno było je policzyć, ale musiał ich być z tuzin. Były olbrzymami w swoim gatunku. Ich skrzydła miały prawie sto stóp rozpiętości. Kiedy wzbiły się już wystarczająco wysoko, parami rzuciły się na Schwytanych. Jeździec zatrzymał się i upadł. W jego plecach tkwiła strzała. Zanim stracił przytomność, zdążył wydyszeć: - Pamiątki! Pierwsza para mant, która zdawała się poruszać powoli i z gracją, choć w rzeczywistości pędziła dziesięć razy szybciej, niż człowiek mógł biec, zaatakowała bliższego Schwytanego dokładnie nad kwaterą Pupilki. Każda wyzwoliła oślepiająco lśniący piorun, przed którym żadne czary nie zdążyłyby uchronić Schwytanego. Jeden piorun trafił w cel. Dywan zawirował i zaczął spadać, zostawiając za sobą smugę dymu. Wydaliśmy cichy okrzyk zwycięstwa. Schwytany odzyskał kontrolę, wzniósł się niezgrabnie i odleciał. Przyklęknąłem obok posłańca, który okazał się młodym chłopcem. Żył jeszcze i gdybym zaraz zabrał się do pracy, miałem szansę uratować go. - Musisz mi trochę pomóc, Jednooki. Pary mant przemknęły nad nami i zawróciły w stronę drugiego Schwytanego, który nie próbował walczyć, nawet nie silił się na uniki. - To Szept - stwierdził Elmo. - Tak - przytaknąłem. - Zna ich zwyczaje. - Konowale, zamierzasz pomóc temu dzieciakowi czy nie? - zniecierpliwił się Jednooki. - Dobrze, już dobrze. - Nie chciałem tracić widowiska. Po raz pierwszy widziałem tyle mant i po raz pierwszy widziałem, jak nas bronią, a chciałem zobaczyć więcej. Elmo uspokoił wierzchowca i przeszukał torby przytwierdzone do siodła. - No - powiedział - jeszcze jeden list dla naszego szanownego kronikarza. Wydobył owiniętą w nieprzemakalny materiał paczkę, chwilę droczył się ze mną, a potem wepchnął mi ją pod pachę i pomógł Jednookiemu przenieść posłańca do naszej Dziury. 10. HISTORIA BOMANZA Konowale: Okna i drzwi drżały od krzyków Jasmine. - Bomanz! Chodź na dół! Chodź tu zaraz, słyszysz mnie? - Nawet pięciu minut nie może człowiek być sam - westchnął. Po jakiego diabła się żenił? Dlaczego robią to inni ludzie? Żeby utrudnić sobie resztę życia robią to, czego chcą inni, a nie oni sami. - Bomanz! - Idę, do diabła! Przeklęta kobieta nie umie nawet wydmuchać nosa, jeśli nie trzymam jej za rękę - dodał ciszej. Gderając pod nosem, dawał upust złości, a gdy stawał już twarzą w twarz z Jasmine, ustępował. Zawsze ustępował. Schodził na dół, każdym stąpnięciem podkreślając swoją irytację. Wiesz, że starzejesz się, skoro wszystko cię drażni - szydził z siebie. - Czego chcesz? Gdzie jesteś? - W sklepie. - W jej głosie wychwycił dziwną nutę. Uznał ją za wyraz stłumionego podniecenia. Ostrożnie wszedł do sklepu. - Niespodzianka! Jego świat nagle ożył. Niezadowolenie prysnęło jak bańka mydlana. - Stance! -rzucił się w silne ramiona syna.-Już tutaj? Nie spodziewaliśmy się ciebie wcześniej niż w przyszłym tygodniu. - Wyjechałem wcześniej. Przytyło ci się, tato. - Stancil przygarnął jednym ramieniem Jasmine. - To kuchnia twojej matki. Czasy są dobre, jemy regularnie. Tokar był... - Przelotnie rzucił okiem na znikający, ohydny cień. - Więc jak się miewasz? Wróciłeś. Pozwól, że ci się przyjrzę. Kiedy wyjechałeś, byłeś jeszcze chłopcem. - Czyż nie wygląda wspaniale? - wtrąciła Jasmine. - Taki wysoki i zdrowy. I tak ładnie ubrany. Nie wplątałeś się w żaden śmieszny interes, prawda? - zapytała żartobliwie. - Mamo! W co mógł wplątać się młodszy instruktor? - Napotkawszy spojrzenie ojca, uśmiechnął się i powiedział: - Nie musisz się martwić, mamo. Stancil był o cztery cale wyższy od swego ojca, miał dwadzieścia parę lat i, pomimo swej profesji, wyglądał dość atletycznie. Bardziej jak poszukiwacz przygód niż nauczyciel z powołania - pomyślał Bomanz. Oczywiście, czasy się zmieniły. Wieki minęły od jego własnych studenckich lat. Może zmieniły się i zwyczaje... Przypomniał sobie śmiech, kawały i całonocne, straszliwie poważne dyskusje nad znaczeniem wszystkiego. Zalała go fala nostalgii. Co się stało z tym błyskotliwym, sprytnym, młodym Bomanzem? Jakiś cichy, niewidzialny Strażnik umysłu pogrzebał go w kurhanie na dnie swego mózgu i leżał tam śniąc, podczas gdy łysy, szczekający grom stopniowo zastępował go... Kradną naszą przeszłość i nie pozostawiają nam nawet cienia młodości, ale żeby naszym dzieciom... - No, chodź. Opowiedz nam o swoich studiach. - Skończ z tymi zasmucającymi pragnieniami, ty stary głupcze, skarcił się Bomanz. - Cztery lata i nic, tylko listy o robieniu prania i dyskusjach w Nabrzeżnym Delfinie. Nabrzeżny byłby w Wiośle. Zanim umrę, chcę zobaczyć morze. Nigdy tam nie byłem. - Stary głupiec. Czy marzenie na głos jest najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić? Czy naprawdę śmiałby się, gdybyś powiedział im, że młodość nadal żyje gdzieś w tobie? - Jego umysł szwankuje - wyjaśniła Jasmine. - Kogo nazywasz starcem? - oburzył się Bomanz. - Tato, mamo, dajcie mi odetchnąć. Dopiero co przyjechałem. Bomanz sapnął. - Ma rację. Spokój. Rozejm. Zawieszenie broni. Ty rozsądź, Stance. Dwa stare konie wojenne jak my, kroczą własnymi drogami. - Stance obiecał mi niespodziankę, zanim zszedłeś na dół - powiedziała Jasmine. - Tak? - zainteresował się Bomanz. - Jestem zmęczony i zamierzam się ożenić. Jak to możliwe? To mój syn. Moje dziecko. W zeszłym tygodniu zmieniałem mu pieluszki... Czasie, ty niewypowiedziany morderco, czuję twój zimny oddech. Słyszę stukot twoich żelaznych podków... - Hmm. Młody głupiec. Przepraszam. Opowiedz nam o niej, skoro nie chcesz rozmawiać z nami o niczym innym. - Opowiem wam wszystko, jeśli dopuścicie mnie do słowa. - Bomanz, bądź cicho. Opowiedz nam o niej, Stance. - Prawdopodobnie już coś wiecie. To siostra Tokara, Glory. Żołądek podskoczył Bomanzowi do gardła. Siostra Tokara. Tokara, który mógł być Zmartwychwstałym. - W czym problem, tato? - Siostra Tokara, tak? Co wiesz o tej rodzinie? - Co jest z nimi nie tak? - Nie powiedziałem, że coś jest z nimi nie w porządku. Zapytałem tylko, co o nich wiesz. - Wystarczająco dużo, by wiedzieć, że chcę poślubić Glory i że Tokar jest moim najlepszym przyjacielem. - Wystarczająco dużo, by wiedzieć, czy są Zmartwychwstałymi? W sklepie zapadła martwa cisza. Bomanz patrzył na syna. Stancil dwukrotnie otwierał usta, by odpowiedzieć i nagle zmienił zdanie. Powietrze aż iskrzyło od unoszącego się w nim napięcia. - Tato... - Tak uważa Upiaszczony. Obserwuje Tokara, a teraz jeszcze mnie. To jest czas komety, Stance. Dziesiąte przejście. Upiaszczony wietrzy jakiś duży spisek Zmartwychwstałych. Utrudnia życie, a podejrzenie rzucone na Tokara jeszcze pogorszy sprawę. Stancil strzyknął śliną między zębami. - Może powrót do domu był błędem - westchnął. - Nic nie zyskam, tracąc czas na zgięcie Upiaszczonego i walkę z tobą. - Nie, Stance - powiedziała Jasmine. - Twój ojciec niczego nie zacznie. Bo, nie rozpoczęliście walki i nie zrobisz nic, by ją sprowokować. - Uhm - przytaknął. Mój syn zaręczył się ze Zmartwychwstałą? Odwrócił się i odetchnął głęboko, złorzecząc w duchu. Wyciągając pochopne wnioski, zachowywał się nie lepiej niż Upiaszczony. - Synu, przepraszam. Zaniepokoiły mnie jego sugestie. - Spojrzał na Jasmine. Upiaszczony nie był jego jedynym prześladowcą. - Dziękuję, tato. Jak idą poszukiwania? Jasmine zaczęła gderać pod nosem. - Ta rozmowa jest zwariowana - stwierdził Bomanz. - Wszyscy zadajemy pytania, na które nikt nie odpowiada. - Daj mi trochę pieniędzy, Bo - poprosiła Jasmine. - Na co? - Jak zaczniecie konspirować, to i tak nie dopuścicie mnie do słowa, więc równie dobrze mogę iść na zakupy. Bomanz czekał, aż wyczerpie się jej arsenał surowych uwag na temat losu kobiety. Wreszcie wzruszył ramionami i wcisnął jej w rękę kilka monet. - Chodźmy na górę, Stance. - Złagodniała - powiedział Stancil, kiedy weszli do pokoju na poddaszu. - Nie zauważyłem. - Więc już najwyższy czas na to. Ale dom się nie zmienił. Bomanz zapalił lampę. - Pełen zamieszania, jak zawsze - przyznał. Wydobył swój skarb i rozłożył go na małym stoliku. - Odkryłem kilka nowych szczegółów. Powoli zaczyna nabierać kształtu. - To nie poprawia sytuacji, tato. - Zapomnij o Upiaszczonym. - Postukał palcem w szósty kurhan. - Dokładnie tutaj. To jedyna przeszkoda na mojej drodze. - Czy to jedyna możliwa droga, tato? Nie możesz dotrzeć do "dwójki"? Albo nawet "jedynki"? To dawałoby ci pięćdziesiąt procent szans na odkrycie tożsamości tamtych dwóch. - Nie mogę. To nie jest gra w karty. Nie możesz zmienić ręki, jeśli pierwszą źle grałeś. Stancil przysunął sobie krzesło i przyglądał się mapie, bębniąc palcami w blat stołu. Bomanz kręcił się niespokojnie. Minął tydzień. Rodzina dostosowała się do nowego rytmu, a także do życia pod intensywnym nadzorem Monitora. Bomanz czyścił broń z działki TelleKurre. Był to prawdziwy skarb. Masowa mogiła pełna broni zachowanej w prawie idealnym stanie. Stancil wszedł do sklepu. - Burzliwa noc? - zapytał Bomanz, podnosząc głowę. - Nie tak źle. Jest gotowy dać sobie spokój. Tylko raz przeszedł wokoło. - Men fu czy Upiaszczony? - Men fu. Upiaszczony był tam chyba ze sześć razy. Pracują na zmianę. Men fu był publiczną wymówką. W rzeczywistości Bomanz miał nadzieję zmęczyć Upiaszczonego przed powrotem komety, ale najwyraźniej ten sposób nie działał. - Twoja matka przygotowała już śniadanie - powiedział Bomanz i zaczął pakować przedmioty. - Poczekaj, tato. Ja też pójdę. - Potrzebujesz odpoczynku. - W porządku, mam ochotę pokopać. - Dobrze. - Bomanz wyczuł, że coś gnębi chłopaka. Może był gotowy do rozmowy. Nigdy nie rozmawiali zbyt dużo. Ich uniwersyteckie pokrewieństwo było jedną z konfrontacji, w których Stance zawsze stawał w defensywie... Wyrósł przez te cztery lata, ale w głębi duszy nadal był chłopcem. Wciąż jeszcze nie był gotowy, by stawić czoło swemu ojcu jak mężczyzna mężczyźnie. Natomiast Bomanz nie dorósł dostatecznie, by zapomnieć, że Stancil był jego małym chłopcem. Pewnego dnia każdy syn spogląda na swego własnego syna i zastanawia się, co się stało. Bomanz zgarnął wióry zeskrobane z maczugi i, myśląc o ich duchowym pokrewieństwie, uśmiechnął się do siebie szyderczo. On nie jest taki jak ty, stary lisie. - Aha, tato - zawołał Stance z kuchni. - Omal nie zapomniałem. Ostatniej nocy wykryłem kometę. Bomanz miał wrażenie, że czyjeś szpony zaciskają się na jego wnętrznościach. Kometa! To niemożliwe. Jeszcze nie teraz. Nie był na to przygotowany. - Bezwstydny mały drań.-Bomanz splunął. Przykucnął ze Stancilem w krzakach, obserwując, jak Men fu wydobywa skarby z kurhanu, który przekopali. - Powinienem połamać mu nogi. - Poczekaj tu minutę - odpowiedział Stance. - Obejdę w koło i odetnę mu drogę, kiedy będzie uciekał. Bomanz parsknął. - Niewarte kłopotu. - A ja uważam, że jednak warte, tato. Chociażby, aby zachować równowagę. - W porządku - mruknął Bomanz. Men fu rozejrzał się podejrzliwie. Jego mała, wstrętna głowa trzęsła się, jak u nerwowego gołębia. Kiedy ponownie pochylił się nad wykopaliskiem, Bomanz ruszył w jego stronę. Podszedł dostatecznie blisko, by słyszeć, jak złodziej mówi do siebie: - O, pięknie. Pięknie. Kamienna fortuna. O tak, kamienna fortuna. Ta mała, tłusta małpa nie zasługuje na nią. Cały czas podlizuje się Upiaszczonemu. Temu płazowi. - Mała, tłusta małpa? Sam się o to prosiłeś. - rzuciwszy worek i narzędzia, Bomanz zamachnął się łopatą. Men fu wyczołgał się z wykopu i zasłonił rękami. Patrzył na niego wielkimi z przerażenia oczyma i bezgłośnie poruszał wargami. - Bo, nie bądź... - zdołał wreszcie wykrztusić, ale Bomanz nie pozwolił mu dokończyć. Uderzył. Men fu, trafiony w biodro, zawył, upuścił swój łup. Zamachał rękami w powietrzu i wpadł do wykopu. Skowycząc jak pies, wydostał się drugą stroną i zaczął uciekać. Bomanz pobiegł za nim, wymachując łopatą i wrzeszcząc: - Stój spokojnie, ty złodziejski sukinsynie! Przyjmij to jak mężczyzna. Wziął ostatni, potężny zamach, lecz chybił i siła rozpędu zwaliła go z nóg. Natychmiast pozbierał się i kontynuował pościg już bez łopaty. Stancil usiłował odciąć drogę Men fu. Złodziej schylił się i zdołał wyśliznąć z jego rąk, natomiast rozpędzony Bomanz staranował syna. - Co jest, do diabła? - zapytał Bomanz, kiedy oprzytomniał. - Uciekł? - Leżący obok niego Stancil parsknął śmiechem. - Co cię tak śmieszy, do cholery? - Twoja mina - odpowiedział syn. Bomanz zachichotał. - Nie byłeś zbyt pomocny. - Obaj parsknęli śmiechem. W końcu Bomanz szturchnął syna. - Lepiej poszukajmy mojej łopaty. Stancil pomógł ojcu wstać. - Tato, szkoda, że siebie nie widziałeś. - Lepiej, że nie. Całe szczęście, że nie dostałem ataku. - Znów zachichotał. - Nic ci nie jest, tato? - Ależ skąd. Po prostu nie mogę jednocześnie śmiać się i oddychać. Uff, już nie mogę. Jak usiądę, to chyba już nie będę w stanie się ruszyć. - Chodźmy kopać. To pomoże ci się rozluźnić. Gdzieś tutaj rzuciłeś łopatę, prawda? - Jest tam. Przez cały ranek męczyły Bomanza ataki śmiechu. Wciąż miał przed oczyma uciekającego w popłochu Men fu. - Tato? - odezwał się Stancil, który pracował w dalszej części wykopu. - Spójrz tutaj. Pewnie dlatego nie zauważył, że nadchodzisz. Bomanz przykuśtykał do syna i patrzył, jak oczyszcza z ziemi idealnie zachowany napierśnik. Był tak czarny i błyszczący, jak wypolerowany heban. Środek zdobił srebrny ornament. - Uhm - mruknął Bomanz, wyglądając z wykopu. - Nikogo nie ma w pobliżu. Wizerunek półczłowieka - półbestii. To Zmiennokształtny. - Przewodził TelleKurre. - Tylko że on nie powinien być tu pogrzebany. - To jego zbroja, tato. - Widzę, do diabła. - Znów wyjrzał, jak ciekawska dzika świnia. Nikogo w polu widzenia. - Siadaj tu i pilnuj, a ja to wykopię. - Ty siadaj, tato. - Czuwałeś przez całą noc. - Ale jestem dużo młodszy od ciebie. - Nie musisz mi o tym przypominać. Czuję się świetnie. - Jakiego koloru jest niebo, tato? - Niebieskiego. Co to za pytanie... - Alleluja. Przynajmniej co do tego jednego się zgadzamy. Jesteś najoporniejszym starym kozłem... - Stancil! - Przepraszam, tato. Będziemy się zmieniać. Rzućmy monetę, żeby zdecydować, kto zaczyna. Bomanz przegrał, więc usiadł, opierając się o pękaty worek. - Będziemy musieli przyspieszyć kopanie, żeby zdążyć przed pierwszą ulewą. - Tak. Na pewno zrobi się błoto. Powinniśmy pomyśleć o rowie drenowym. Hej, tato, nikogo w tym nie ma. To wygląda na resztę jego zbroi. - Odgarnął ziemię z rękawicy i części nagolennika. - Tak? Nie cierpię oddawać czegoś takiego. - Oddawać? Dlaczego? Tokar mógłby dostać za to majątek. - Może, ale co będzie, jeśli nasz przyjaciel Men fu też to widział? Niewątpliwie powie o tym Upiaszczonemu. Musimy pozostawać z nim w dobrych stosunkach. Nie potrzebujemy tego złomu... - Nie mówiąc już o tym, że mógł go podrzucić. - Co? - Nie powinno go tu być, zgadza się? Wewnątrz zbroi nie ma żadnego ciała, a ziemia jest miękka. Bomanz zaklął. Upiaszczony był do tego zdolny. - Zostaw wszystko tak, jak jest. Pójdę po niego. - Ponury stary cwaniak - mruknął Stance, gdy Monitor oddalił się. - Założę się, że podrzucił to. - Nie ma sensu roztrząsać tej sprawy. Niczego nie możemy zrobić - powiedział Bomanz siadając. - Co robisz? - Próżnuję. Nie mam ochoty więcej kopać. - Nie mógł przeboleć ostatniego odkrycia, a poza tym miał pracowity ranek. - Powinniśmy wydobyć co się da, dopóki pogoda dopisuje. - No, to zaczynaj. - Tato... - Stancil zawahał się. -Jak ty i mama możecie ciągle ze sobą walczyć? Bomanz zamyślił się. To była względna prawda. Stancil nie może pamiętać dobrych czasów. - Prawdopodobnie dlatego, że ludzie zmieniają się, a my nie chcemy się z tym pogodzić. - Nie potrafił znaleźć lepszego wytłumaczenia. - Wiążesz się z kobietą i wydaje ci się, że jest taka, jak śpiewają: cudowna, tajemnicza czarodziejka. Potem poznajecie się wzajemnie. Fascynacja mija i pozostaje tylko przywiązanie, a potem nawet to blednie. Twoja wybranka zaczyna upadać na duchu i szarzeć, a ty czujesz się oszukany. Pamiętasz jej czar i onieśmielenie, kiedy spotykaliście się po kryjomu i rozmawialiście, dopóki jej ojciec nie przyuważył was i nie przepędził cię, rzucając czym popadło. Czułeś się tym urażony, więc na przekór postawiłeś na swoim. Myślę, że tak samo jest z twoją matką. Wewnątrz wciąż mam dwadzieścia lat, Stance. Tylko kiedy spojrzę w lustro albo kiedy moje ciało nie chce zrobić, co mu każę, zdaję sobie sprawę, że jestem starym człowiekiem. Nie widzę u siebie fałd tłuszczu, zmarszczek ani siwych włosów. To ona musi z tym żyć. Za każdym razem, kiedy spojrzę w lustro, jestem zdumiony. Przestaję zastanawiać się, co się stało z moją powierzchownością. Kiedy miałem dwadzieścia lat, śmiałem się z takich odrażających, starych kozłów. A teraz, kiedy widzę jednego z nich we własnym lustrze, jestem przerażony, Stance. On wygląda, jak umierający człowiek. Jestem w nim uwięziony i nie przygotowany do odejścia. Stancil usiadł. Jego ojciec nigdy nie mówił o swoich uczuciach. - Czy zawsze musi tak być? Może nie, ale zawsze jest... - Myślisz o Glory, Stance? Nie możesz uciec przed starością, tak samo jak przed zmianami zachodzącymi w twoich bliskich. - Może nie musi to być nieuniknione. Jeśli pokierujemy... - Nie mów mi, co by było, gdyby było, Stance. Trzydzieści lat żyłem gdybając. - Zamyślił się. -Może Upiaszczony ma rację, że wybrałem niewłaściwy cel. - Tato! O czym ty mówisz? Poświęciłeś temu całe swoje życie. - Jestem przerażony, Stance. Inna rzecz gonić za marzeniami, a inna zrealizować je. Nigdy nie dostajesz tego, czego oczekujesz. Przeczuwam klęskę. Marzenie mogło być martwe w zarodku. Wyraz twarzy Stancila zmienił się błyskawicznie. - Ale musisz... - Niczego nie muszę robić. Wystarczy, że będę Bomanzem antykwariuszem. Twoja matka i ja nie mamy zbyt wiele. To kopanie jest naszym jedynym źródłem utrzymania. - Będziecie coraz starsi i coraz... - Stance, boję się iść którąkolwiek drogą. Tak się dzieje, kiedy się starzejesz. Zmiany są przerażające. - Tato... - Mówię o śmierci marzeń, synu. O utracie wiary, dzięki której żyjesz i jesteś aktywny. Niemożliwych marzeniach. Ten rodzaj zabawy skazany jest na śmierć. Wszystko, co mogę zobaczyć, to zepsute zęby uśmiechniętego mordercy. Stancil wyszedł z wykopu, wyciągnął się na zielonej trawie i popatrzył w niebo. - Tato, jak się czułeś tuż przed ślubem z mamą? - Oszołomiony. - Dobrze - roześmiał się Stancil. - A jak, kiedy poszedłeś poprosić jej ojca? W drodze do niego? - Myślałem, że nogi odmówią mi posłuszeństwa. Nigdy nie spotkałeś swojego dziadka. Odstraszał wszystkich opowieściami o trollach. - Podobnie jak ty teraz? - Podobnie. Ale to nie to samo. Byłem młodszy i miałem na co czekać. - A teraz nie masz? Czy stawka nie jest większa? - W obu przypadkach można wygrać albo przegrać. - Wiesz co? Cierpisz na coś, co nazywają kryzysem pewności siebie. To wszystko. Kilka dni i znów będziesz w formie. Tego wieczoru po wyjściu Stancila Bomanz powiedział do Jasmine: - Mamy mądrego chłopca. Rozmawialiśmy dzisiaj. Po raz pierwszy naprawdę rozmawialiśmy. Zaskoczył mnie. - Dlaczego? Czyż nie jest twoim synem? Sen nadszedł szybciej niż zwykle i intensywniejszy był niż kiedykolwiek. Tej nocy dwa razy obudził Bomanza. W końcu Bomanz zrezygnował ze snu, wyszedł przed chatę i usiadł na schodach w świetle księżyca. Noc była tak jasna, że dokładnie widział zabudowania wzdłuż brudnej ulicy. To miasto pamięta jeszcze czasy świetności Wiosła - pomyślał. Strażnika, nas antykwariuszy i kilku ludzi, którzy zarabiali na życie, wydając nas i pielgrzymów. Lecz to wszystko przeminęło wraz z Dominacją, a Kraina Kurhanów ma tak złą reputację, że nikt nie chce na nią patrzeć. Wtem usłyszał kroki. - Bo? - zapytał zbliżający się cień. - Upiaszczony? - Uhm. - Monitor usiadł stopień niżej. - Co robisz? - Nie mogłem spać. Myślałem o tym, że Kraina Kurhanów została tak zniszczona, iż nawet szanujący się Zmartwychwstali tu nie przychodzą. A ty? Nie masz nocnego patrolu, prawda? - Też nie mogłem spać - odpowiedział, a po chwili dodał: - Przez tę przeklętą kometę. - Bomanz rozejrzał się po niebie. - Stąd jej nie zobaczysz - wyjaśnił Monitor. - Musisz iść na tył domu. Masz rację, że nikt nie wie, że tu jesteśmy. My albo te rzeczy tam w ziemi. Nie wiem, co jest gorsze. Zaniedbywanie czy pospolita głupota. - Hmm? - Bomanz wyczuł, że coś gryzie Upiaszczonego. - Bo, oni nie przenoszą mnie dlatego, że jestem stary czy niekompetentny, choć sądzę, że mogliby mi zarzucić i jedno, i drugie. Usuwają mnie, żeby dać tę posadę czyjemuś siostrzeńcowi. Czarnej owcy skazanej na wygnanie. To boli, Bo. To naprawdę boli. Zapomnieli, czym jest to miejsce. Twierdzą, że straciłem całe życie na wykonywanie pracy, przez którą nawet idiota nie przespałby swojej szansy. - Świat jest pełen głupców. - Głupcy umierają. - Hę? - Śmieją się, kiedy mówię o komecie czy Zmartwychwstałych, którzy uderzą tego lata. Nie mieści im się w głowach, że w to wierzę. Nie wierzą, że cokolwiek jest pod tymi pagórkami. Że nadal coś tam żyje. - Sprowadź ich tutaj i przeprowadź przez Krainę Kurhanów po zmroku. - Próbowałem. Powiedzieli mi, żebym przestał lamentować, jeśli chcę dostać emeryturę. - A więc zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Teraz ten problem spoczywa na nich. - Złożyłem przysięgę, Bo. Wtedy traktowałem ją poważnie i teraz też. Ta praca jest wszystkim, co mam. Ty masz Jasmine i Stance'a. Równie dobrze mógłbym być mnichem. Odsuwają mnie dla jakiegoś młodego... - Zaczął wydawać dziwne dźwięki. Płacze? - zdziwił się Bomanz. Monitor? Ten człowiek o sercu z krzemienia i litości rekina? Ujął Upiaszczonego za łokieć. - Chodźmy popatrzeć na kometę. Jeszcze jej nie widziałem. Strażnik wziął się w garść. - Nie widziałeś? Trudno w to uwierzyć. - Dlaczego? Nie byłem tam wieczorem. Stancil wykonał nocną pracę. - Mniejsza o to. A wracając do mojej antagonistycznej roli, to czy nie powinniśmy być adwokatami? Ty i ja. Mamy przecież skłonności do roztrząsania spraw. - Może masz rację. Sporo czasu spędziłem na zastanawianiu się, co tutaj robię. - A co tutaj robisz, Bo? - Zamierzałem wzbogacić się. Przestudiować stare księgi, otworzyć kilka bogatych grobów, wrócić do Wiosła i wkupić się w piwowarski interes mojego wuja. - Daremnie zastanawiał się, do jakiego stopnia Upiaszczony zaakceptował jego fałszywą przeszłość. Żył nią tak długo, że kilka oszukańczych anegdot wydawało mu się faktami, dopóki głębiej się nad nimi nie zastanowił. - Co się stało? - Lenistwo. Zwykłe, staromodne lenistwo. Odkryłem, że jest duża różnica między marzeniem a realizowaniem go. Łatwiej było kopać tylko tyle, żeby starczyło na utrzymanie, a resztę czasu próżnować. - Bomanz zrobił kwaśną minę. Trochę rozminął się z prawdą. Faktycznie, jego poszukiwania były wymówką, aby nie konkurować. Po prostu nie miał energii Tokara. - Nie miałeś takiego złego życia. Jedną czy dwie ciężkie zimy, kiedy Stancil był dzieciakiem. Ale wszyscy przez nie przeszliśmy. Pomocna dłoń tu czy tam i przetrwaliśmy. Oto ona. - Upiaszczony wskazał niebo nad Krainą Kurhanów. Bomanz dyszał ciężko. Była dokładnie taka, jak widział we śnie. - Wspaniała, prawda? - Poczekaj, aż się zbliży. Zasłoni połowę nieba. - Pięknie. - Powiedziałbym raczej, że oszałamiające. To zwiastun. Zły omen. Starzy pisarze twierdzą, że będzie wracać, aż Dominator zostanie uwolniony. - Przez większość życia miałem tę świadomość, Upiaszczony, i nawet mi trudno uwierzyć, że ma to jakiś związek. Czekaj! Ja też odbieram to sugestywne wrażenie wokół Krainy Kurhanów. Ale po prostu nie chce mi się wierzyć, żeby te kreatury mogły powstać po czterystu latach spoczywania w ziemi. - Bo, może jesteś uczciwy. Jeśli jesteś, to przyjmij aluzję. Kiedy wyjadę, ty też wyjedź. Zabierz skarby TelleKurre i skieruj się do Wiosła. - Zaczynasz gadać, jak Stance. - Możliwe. Zapanują tu idioci, niedowierzające dzieciaki i całe Piekło będzie próbowało wydostać się na wolność. Wynoś się stąd, dopóki możesz. - Możesz mieć rację. Myślałem o wyjeździe, ale co bym robił? Nie znam już Wiosła. Sądząc po tym, co opowiadał Stance, zginąłbym tam. Do diabła, to jest teraz mój dom. Nigdy naprawdę nie zdawałem sobie z tego sprawy. To wysypisko jest domem. - Wiem, co masz na myśli. Bomanz spojrzał na wielką tarczę na niebie. Wkrótce... - Co tam się dzieje? Kto tam jest? - rozległo się z tylnych drzwi. - Ujawnij się, słyszysz? Bo wezwę Strażnika. - To ja, Jasmine. Upiaszczony roześmiał się. - I Monitor, proszę pani. Strażnik już tu jest. - Bo, co robisz? - Rozmawiam. Patrzę na gwiazdy. - Pójdę dalej - powiedział Upiaszczony. - Do zobaczenia jutro. Z tonu jego głosu Bomanz wywnioskował, że jutro będzie dzień normalnego dręczenia. - Uważaj - odpowiedział i usiadł na tylnych schodach, wdychając chłodne powietrze. W Starym Lesie odzywały się ptaki. Świerszcz grał pełen optymizmu. Wilgotne powietrze ledwie poruszało resztkami włosów Bomanza. Jasmine wyszła i usiadła obok niego. - Nie mogłem spać - powiedział do niej. - Ja też. - Musi oblecieć dokoła. - Spojrzał na kometę, zdziwiony chwilowym déja vu. - Pamiętasz lato, kiedy tu przyjechaliśmy? Wtedy czuwaliśmy, żeby zobaczyć kometę? To była taka noc jak ta. Ujęła go za rękę i splotła swoje palce z jego. - Czytasz w moich myślach. To było dokładnie miesiąc po naszym ślubie. Byliśmy parą głupich dzieciaków. - W głębi duszy nadal nimi jesteśmy. 11. KRAINA KURHANÓW Dla Corbiego rozwiązanie nadeszło szybko. Zajmował się interesem, lecz coraz bardziej jego myśli zaprzątała stara, jedwabna mapa i dziwne, stare imiona. W TelleKurre miały brzmienie, którego brakowało w nowoczesnych językach. Duszołap. Władczyni Burz. Księżycowy Pożeracz. Wisielec. W starym języku wydawały się o wiele potężniejsze. Ale byli martwi. Umknęli jedynie Pani i potworowi, który zaczął to wszystko tam pod ziemią. Corbie często podchodził do małego okna i patrzył w kierunku Krainy Kurhanów. Myślał o diable w ziemi, otoczonym przez mniejszych mistrzów, o których wspominano w legendach. Kilku z nich identyfikowano jako starych czarowników. Bomanza interesowała naprawdę tylko Pani. Za dużo fetyszy. I smok. I polegli mistrzowie Białej Róży, których cienie pełnią wieczną straż. Wydawało się to dużo dramatyczniejsze niż walka dzisiaj. Corbie roześmiał się. Przeszłość zawsze była bardziej interesująca niż teraźniejszość. Również tym, którzy przeżyli pierwszą wielką bitwę, musiała wydawać się śmiertelnie wolna. Tylko o ostatniej bitwie opowiadano legendy. Pominięto kilka dni z tylu dekad. Pracował teraz mniej. Miał dach nad głową i niewielkie oszczędności. Więcej czasu poświęcał na wędrówki, szczególnie nocą. Pewnego ranka Corbiego obudziło głośne pukanie do drzwi i nawoływanie. Rozpoznawszy głos Pudełka, wpuścił go do środka. - Herbaty? - zaproponował. - Może być. - Jesteś zdenerwowany. Co się stało? - Pułkownik Słodki chce cię widzieć - odpowiedział młodzieniec. - Znowu szachy? Czy praca? - Ani jedno, ani drugie. Martwi się twoimi nocnymi wędrówkami po okolicy. Powiedziałem mu, że chodzę z tobą i że tylko obserwujesz gwiazdy. Przypuszczam, że ma obsesję na tym punkcie. Corbie uśmiechnął się bezwiednie. - Po prostu wykonuję swoją pracę. Domyślam się, że moje życie wygląda dziwnie. Kroczę przez nie zagubiony we własnych myślach. Czy zachowuję się czasami jak starzec? Proszę - wtrącił, podając herbatę. - Cukru? - Proszę. - Cukier był luksusem, na który Strażnik nie mógł sobie pozwolić. - Mam tam iść natychmiast? Jeszcze nie jadłem. - Nie wymagał aż takiego pośpiechu. - To dobrze. - Więcej czasu na przygotowanie. Głupiec. Powinien się domyślić, że jego spacery przyciągają uwagę. Strażnik był paranoikiem dla zasady. Corbie przygotował owsiankę i bekon, którymi podzielił się z Pudełkiem. Dobrze im płacono, podczas gdy Strażnik jadał ubogo. Z powodu deszczowej pogody droga przez Wiosło była nie do przebycia. Oficerowie zmagali się z nią dzielnie, lecz zwykle nie udawało im się dojść do końca. - Cóż, zobaczymy, co wymyśli - westchnął Corbie. -To ostatni kawałek bekonu. Lepiej, żeby Pułkownik pomyślał o uprawianiu tutejszej ziemi. - Rozmawiali o tym - odpowiedział Pudełko. Corbie zaprzyjaźnił się z nim częściowo dlatego, że służył w kwaterze głównej. Pułkownik Słodki grał w szachy i opowiadał o dawnych czasach, ale nigdy nie wyjawił żadnych planów. - I? - Za mało ziemi. Za mało paszy. - Świnie. Można tuczyć je żołędziami. - Potrzeba wielu pastuchów. Prócz tego można by wziąć tubylców. - Tak sądzę. Pułkownik wprowadził Corbiego do swojej prywatnej kwatery. - Nigdy nie pracujesz, Sir? - zażartował Corbie. - Już od czterech stuleci wszystko toczy się samo. Mam problem, Corbie. Corbie skrzywił się. - Sir? - Pozory, Corbie. To jest świat, który żyje dzięki percepcji. Nie ukazujesz własnego oblicza. - Sir? - W zeszłym miesiącu miałem gościa. Z Uroku. - Nie wiedziałem. - Ani nikt inny. Oprócz mnie, oczywiście. To jedna z tych przedłużonych, niespodziewanych inspekcji, jakie zdarzają się od czasu do czasu. - Słodki usiadł za swoim biurkiem, odsunął na bok szachy i sięgnął po długi arkusz południowego papieru. Corbie rzucił okiem na hieroglify. - Schwytany, Sir? Corbie nigdy bez powodu nie zwracał się do nikogo per Sir. Znając ten zwyczaj, Słodki zaniepokoił się. - Tak. Z pełnomocnictwem Pani. Nie nadużywał go, ale wydał polecenia. Wspomniał o ludziach, których zachowanie uważa za nie do przyjęcia. Twoje imię było pierwsze na liście. Co ty, do diabła, robisz, łażąc całą noc po okolicy? - Myślę. Nie mogę spać. Wojna zrobiła swoje. Wszystko, co widziałem... Partyzanci. Nie chcesz zasnąć, bo oni mogliby zaatakować. A kiedy jednak ci się to zdarzy, śnisz o krwi. Płonących domach i polach. Przerażonych zwierzętach i dzieciach. To było najgorsze. Krzyk dzieci. Nadal go słyszę. - Troszkę przesadził. Za każdym razem, gdy kładł się spać, rzeczywiście dręczył go krzyk dzieci. Większość z tego, co powiedział, była prawdą, choć owiniętą kłamstwem. Dzieci, które go nawiedzały, były jego własnymi, opuszczonymi w chwili przerażenia. - Wiem - odpowiedział Słodki. - Wiem. W Rdzy woleli zabić swoje dzieci, niż pozwolić, żebyśmy je uwięzili. Najtwardsi mężczyźni w pułku płakali, patrząc, jak matki zrzucają swe niemowlęta z murów, a potem skaczą za nimi. Nigdy się nie ożeniłem i nie mam dzieci, ale wiem, co masz na myśli. A ty miałeś jakieś? - Syna - odpowiedział Corbie. Drżał na całym ciele, lecz jego głos brzmiał czule. - I córkę. Byli bliźniakami. Dawno temu i daleko stąd. - I co się z nimi stało? - Nie wiem. Mam nadzieję, że nadal żyją. Byliby mniej więcej w wieku Pudełka. Słodki uniósł brew, ale puścił tę uwagę mimo uszu. - A ich matka? Oczy Corbiego zapłonęły jak rozżarzone żelazo. - Nie żyje. - Przykro mi. Corbie nie odpowiedział. Jego wyraz twarzy sugerował, że nie podzielał uczuć Pułkownika. - Rozumiesz, co mówię, Corbie? - zapytał. - Zostałeś zauważony przez jednego ze Schwytanych, a to nigdy nie jest zdrowe. - Zrozumiałem. Który to był? - Nie mogę powiedzieć ani który ze Schwytanych, ani gdzie i kiedy zainteresuje się Buntownikami. - Jakimi Buntownikami? - parsknął Corbie. - Starliśmy ich na proch pod Urokiem. - Może. Ale została ta Biała Róża. - Myślałem, że zamierzali ją schwytać. - Tak. Nasłuchałeś się plotek, że zakują ją w kajdany, zanim minie miesiąc. Powtarzają tę samą historię, odkąd po raz pierwszy usłyszeliśmy o Białej Róży. Jak zwykle, jest na pozycji obronnej. - Uśmiech znikł z twarzy Słodkiego. - Przynajmniej następnym razem, kiedy pojawi się kometa, nie będzie mnie w pobliżu. - Brandy? - Tak. - Szachy? A może masz co innego do zrobienia? - Nic pilnego. Możemy zagrać partyjkę. - Pamiętaj, co powiedziałem - upomniał go Słodki, przysuwając szachy. - Schwytany zapewniał, że wyjeżdża, ale nie ma na to gwarancji. Może siedzieć gdzieś w krzakach i obserwować. - Będę zwracał większą uwagę na to, co robię. Mówił to szczerze. Zainteresowanie Schwytanego jego osobą było ostatnią rzeczą, której pragnął. Za daleko zaszedł, by teraz stracić życie. 12. RÓWNINA STRACHU Miałem wartę. Z powodu ostatnich wiadomości i obciążenia przywództwem rozbolał mnie brzuch. Przez cały dzień kropki przecinały niebo na dużych wysokościach. Nawet w tej chwili jakaś para patrolowała teren. Ciągła obecność Schwytanych nie wróżyła nic dobrego. Dwie pary mant szybowały w popołudniowym powietrzu. Wznosiły się wyżej, a potem zataczały koła w dół, próbując zwabić Schwytanych bliżej granicy. Obcy złościli je i przede wszystkim dlatego zmiażdżyłyby ich dla Pupilki - także intruza. Wędrujące drzewa przemieszczały się brzegiem potoku. Martwe menhiry połyskiwały, pozbywszy się jakoś swej matowości. Coś działo się na Równinie. Nikt z zewnątrz nie mógł pojąć ich pełnego znaczenia. Nagle olbrzymi cień padł na pustkowie. Latający wieloryb zawisł w powietrzu, ośmielając Schwytanych. Rozległ się nieregularny, ledwie słyszalny, basowy ryk. Nigdy przedtem nie słyszałem głosu tych stworzeń. Wydawały go tylko, kiedy wpadały w szał. Podmuch powietrza załkał w koralu, a Stary Ojciec Drzewo zaśpiewał odpowiedź dla latającego wieloryba. - Wkrótce nadejdą twoi wrogowie - przemówił menhir za moimi plecami. Zadrżałem. Przypomniał mi zapach koszmaru, który prześladował mnie prawie każdej nocy. Nie mogłem przypomnieć sobie żadnych szczegółów snu, wiedziałem tylko, że przesycony był grozą. Nie chciałem być dłużej niepokojony przez pełzające kamienie. Dosyć tego. Czym one są? Skąd przyszły? Dlaczego różnią się od normalnych kamieni? A jeśli o to chodzi, to dlaczego Równina jest tak śmiesznie inna? Dlaczego jest taka wojownicza? Tylko my utrzymujemy się na jej powierzchni, sprzymierzeni przeciwko potężniejszemu wrogowi, żeby roztrzaskać Panią i patrzeć, jak rozwija się nasza przyjaźń. - Wkrótce, to znaczy kiedy? - Kiedy będą gotowi. - Wspaniale, stary kamieniu. Przekonujące stwierdzenie. Mój sarkazm pozostał nie zauważony. Po prostu menhiry oceniały go według własnej skali. - Pięć armii - powiedział. - Nie będą długo czekać. Wskazałem na niebo. - Schwytani krążą z własnej woli. Nie wyzwani. - Nie wyzwani. To prawda, ale z jednym zastrzeżeniem. Sprzymierzeńcy powinni być sprzymierzeńcami. A pojawienie się na Równinie większej ilości latających wielorybów i mant zwykle uważane jest za wystarczające wyzwanie. Przyszło mi na myśl, że Schwytani mogli je przekupić. - To nie tak. - Menhir przesunął się i jego cień padał teraz na moje stopy. W końcu spojrzałem na niego. Miał zaledwie dziesięć stóp wysokości. Prawdziwy karzeł. Do diabła! - zakląłem. Odczytał moje myśli. - Zadawanie ciosu zawsze z silnej pozycji jest niemożliwe - mówił dalej to, co już wiedziałem. - Uważaj. Wezwano Ludzi, by zastanowili się nad zaakceptowaniem was na Równinie. A więc ten gadatliwy klamot był emisariuszem. Plemiona przestraszyły się. Pomyśleli, że unikną kłopotów, jeśli pozbędą się nas stąd. - Ach, tak? Określenie "Ludzie" prawdopodobnie nie oznaczało czegoś w rodzaju parlamentu, który podejmował tu decyzje, ale nie wymyśliłbym lepszego. Jeśli wierzyć menhirom - a kłamią tylko w wyniku opuszczenia albo pośrednictwa - to Równinę Strachu zamieszkuje ponad czterdzieści inteligentnych gatunków. O ile wiem, należą do nich menhiry, wędrujące drzewa, latające wieloryby i manty, garstka ludzi (prymitywnych i pustelników), dwa rodzaje jaszczurek, ptak podobny do jastrzębia, olbrzymi biały nietoperz oraz nadzwyczaj rzadki stwór, który wygląda jak wieloryb i centaur złączone plecami. To znaczy w połowie humanoid, biegnący przed siebie stroną, którą większość uznałaby za jego pośladki. Niewątpliwie policzyłem wszystkie pozostałe bez rozpoznawania ich. Goblin twierdzi, że widział małą skalną małpę, żyjącą w sercu wielkiej rafy koralowej. Jednak zapewniał, że wyglądała jak miniaturka Jednookiego, więc nie jestem pewien, czy mu wierzyć. - Polecono mi przekazać ostrzeżenie - oznajmił menhir. - Na Równinie są obcy. Zadałem kilka pytań, a kiedy nie odpowiedział, odwróciłem się zirytowany. - Przeklęty kamień... - zakląłem, gdy zobaczyłem, że zniknął. Tropiciel i jego kundel stali w wejściu do tunelu i obserwowali Schwytanych. Powiadomiono mnie, że Pupilka dokładnie przesłuchała Tropiciela i była zadowolona. Posprzeczałem się z Elmo, który polubił Tropiciela. - Przypomina mi Kruka - powiedział. - Możemy potrzebować kilku setek Kruków. - Mi też przypomina Kruka - odpowiedziałem. - I to właśnie mi się nie podoba. Ale po co to roztrząsać? Nie zawsze każdego lubimy. Pupilka uważała, że Tropiciel jest w porządku. Elmo zgadzał się z nią. Porucznik akceptował go. Dlaczego moje zdanie powinno się różnić? Do diabła, jeżeli Tropiciel ulepiony jest z tej samej gliny co Kruk, to Pani ma nie lada problem. Wkrótce czeka go wystarczający test. Pupilka coś planuje. Przypuszczam, że chce pierwsza uderzyć. Możliwe, że na Rdzę, gdzie Kulawiec wzniósł swoją kolumnę. Kulawiec. Zmartwychwstały. Zrobiłem wszystko oprócz spalenia ciała, a właśnie to powinienem był zrobić. Przeklęty. Jeśli jest jedynym, to wszczynanie alarmu jest co najmniej dziwną reakcją. Czyżby inni także przetrwali pozorną śmierć? Czyżby czekali w ukryciu, by wprawić świat w osłupienie? Na moje stopy padł cień i to przywołało mnie do rzeczywistości. Obok stał Tropiciel. - Wyglądasz na nieszczęśliwego - powiedział. Musiałem przyznać, że wobec każdego stać go było na grzeczność. Spojrzałem na latające patrole, z którymi wiązały się wspomnienia dawnych walk. - Jestem starym, zmęczonym żołnierzem. Walczyłem jeszcze, zanim się urodziłeś. I nie widzę już żadnych wygranych. Uśmiechnął się nieznacznie, prawie tajemniczo. Wzbudziło to we mnie niechęć, jak wszystko zresztą, co robił. Nawet jego przeklętego psa darzyłem tym samym uczuciem, choć wciąż tylko spał. Doprawdy nie pojmuję, jak taki próżniak zdołał odbyć tak daleką podróż z Wiosła. Taki wysiłek powinien przekraczać jego możliwości. Założę się, że nawet jedzenie nie skłoniłoby go do pośpiechu. - Bądź dobrej myśli, Konowale - powiedział Tropiciel. - Ona upadnie. - Ton jego głosu świadczył o absolutnym przekonaniu. - Nie ma siły, by poskromić świat. Kolejna alarmująca informacja. Czy była to prawda czy nie, jego sposób wyrażania opinii był niepokojący. - Ściągniemy ich wszystkich na dół - oznajmił, wskazując Schwytanych. - Oni nie są prawdziwi, jak tamci starzy. Pies Zabójca Ropuch kichnął na buty Tropiciela. Ten spojrzał na psa z góry. Myślałem, że kopnie kundla, ale zamiast tego pochylił się i podrapał go za uchem. - Pies Zabójca Ropuch. Skąd wzięło się to imię? - zapytałem. - O, to stary kawał. Z czasów, kiedy obaj byliśmy dużo młodsi. Tak się do niego przyzwyczaił, że teraz domaga się, żeby wypowiadać je w całości. Roztargnione spojrzenie Tropiciela zdradzało, że myślami był daleko stąd, choć wciąż patrzył w kierunku Schwytanych. Dziwny. Przynajmniej przyznał się, że był młody. To był czuły punkt ludzi takich jak Tropiciel i Kruk. 13. RÓWNINA STRACHU - Ty! Konowale! - Porucznik wyszedł na zewnątrz. - Co? - Niech Tropiciel cię zmieni. - Do końca mojej warty zostało zaledwie kilka minut. - Pupilka cię wzywa. Spojrzałem na Tropiciela. - Idź - powiedział, wzruszając ramionami i odwrócił się twarzą ku wschodowi. Przysięgam, że wyglądało to tak, jakby włączył czujnik i stał się podstawowym posterunkiem. Nawet Pies Zabójca Ropuch otworzył jedno oko i obserwował. Odchodząc musnąłem palcami jego łeb, co w moim mniemaniu miało być przyjaznym gestem. Warknął. - Tylko tak dalej - powiedziałem i dołączyłem do Porucznika. Wydawał się zaniepokojony, choć zawsze zachowywał zimną krew. - O co chodzi? - zapytałem. - Wpadła na jeden ze swych dzikich pomysłów. O rany! - jęknąłem w duchu. - Jaki? - Rdza. - No tak! Wspaniale! Chce ją zdobyć i to szybko! Myślałem, że zostało to już przedyskutowane. Chyba próbowałeś odwieść ją od tego? Wydawałoby się, że człowiek powinien przyzwyczaić się do smrodu, w którym żyje od lat, a jednak, kiedy weszliśmy do dziury, mój nos zmarszczył się i zacisnął. Po prostu nie można trzymać tylu ludzi w szybie bez wentylacji, ale nie mieliśmy wyboru. - Próbowałem, ale powiedziała, żebym załadował wóz i pozwolił jej martwić się o ślepe muły. - W większości przypadków miała rację. - Jest przeklętym militarnym geniuszem. Ale to nie znaczy, że może zdobyć wszystko, co jej się przyśni. Niektóre sny są koszmarami. Do diabła, Konowale. Tam jest Kulawiec. Kiedy dotarliśmy do sali konferencyjnej, główne natarcie Pupilki skupiło się na Milczku i na mnie, ponieważ byliśmy jej ulubieńcami. Rzadko zdarzała się taka jednomyślność między moimi braćmi. Nawet Goblin i Jednooki byli zgodni, a to oznaczało, że będą walczyć, nie zważając na porę dnia i nocy. Pupilka chodziła w kółko, jak bestia w klatce. Dręczyły ją wątpliwości. - Dwóch Schwytanych w Rdzy - przekonywałem ją. - Tak powiedział Corder. Jeden z nich jest naszym najstarszym i najwstrętniejszym wrogiem. - Pokonamy ich i w ten sposób zniszczymy cały ich plan kampanii - oznajmiła. - Pokonamy ich? Dziewczyno, mówisz o Kulawcu. Już wcześniej udowodniłem, że jest niezwyciężony. - Nie. Udowodniłeś, że przeżyje, dopóki będzie cały. Mogłeś go spalić. Tak. Albo pokroić na kawałki i rzucić rybom na pożarcie, albo wykąpać w kadzi z kwasem albo niegaszonym wapnem. Tyle że zajęłoby mi to trochę czasu, a i tak ledwie zdołaliśmy umknąć, bo Pani osobiście deptała nam po piętach. - Zakładając, że uda nam się dostać tam niepostrzeżenie, w co nie wierzyłam przez moment, i wykorzystać totalne zaskoczenie, to ile czasu zajmie Schwytanym dotarcie do nas? - Energicznie pokręciłem głową. Oczywiście, bardziej ze złości niż z przerażenia. Nigdy niczego nie odmawiałem Pupilce, lecz tym razem byłem gotowy to zrobić. Jej oczy błyszczały gorączkowo. Po raz pierwszy widziałem, że starała się panować nad swoją naturą. - Jeśli nie akceptujesz rozkazów, nie powinno cię tu być. Ja nie jestem Panią. Nie poświęcam pionków dla małego zwycięstwa. Zgadzam się, że ta operacja jest bardzo ryzykowna, ale na pewno mniej, niż uważasz. Więcej ryzykujemy, czekając na potencjalny atak. - Przekonaj mnie. - Tego nie mogę zrobić. Nie możesz nic wiedzieć na wypadek, gdyby cię złapali. A więc byłem najważniejszy. - Uważasz, że to wystarczy Schwytanym, by wpaść na ślad. - Może byłem bardziej przerażony, niż chciałem się przyznać, a może to ten spór tak na mnie wpłynął. - Nie - zaprzeczyła. A więc był jeszcze inny powód, który zachowała dla siebie. Milczek położył dłoń na moim ramieniu. - Przechodzisz siebie, Konowale - powiedział Porucznik. - Jeśli nie zaakceptujesz rozkazów - powtórzyła Pupilka - odejdź. Naprawdę tak myślała! Jak ogłuszony stałem z otwartymi ustami. - W porządku! - wybuchnąłem. Wróciłem do swojej kwatery, ponownie przejrzałem te przeklęte stare papiery, ale oczywiście nie znalazłem niczego nowego. Na chwilę zostawili mnie samego. Potem przyszedł Elmo. Nie zaanonsował się, więc dopiero gdy uniosłem głowę, zobaczyłem, że stoi oparty o futrynę drzwi. Było mi trochę wstyd z powodu tego przedstawienia w sali konferencyjnej. - Tak? - Przesyłka - oznajmił i rzucił mi kolejną paczkę owiniętą nieprzemakalnym materiałem. Chwyciłem ją w locie. Elmo wycofał się bez jakichkolwiek wyjaśnień. Położyłem paczkę na stole, zastanawiając się, kto może być nadawcą. Nikogo nie znałem w Wiośle. Czy to jakaś sztuczka? Pani jest cierpliwa i sprytna. Nie podejrzewałbym jej o wykorzystywanie mnie do własnych celów. Chociaż? Właśnie to, godzinę temu, sugerowała Pupilka. Otworzyłem paczkę. 14. OPOWIEŚCI BOMANZA Konowale: Bomanz i Tokar stali w kącie sklepu. - Jak myślisz? - pytał Bomanz. - Przyniesie dobrą cenę? Tokar spoglądał na nową kolekcję TelleKurre, a dokładniej na szkielet w idealnie zachowanej zbroi. - Jest wspaniały, Bo. Jak to zrobiłeś? - Połączyłem drutem poszczególne kawałki. Widziałeś klejnot na czole? Nie znam się na szarżach Dominacji, ale czy ten rubin nie oznacza, że był to ktoś ważny? - Król. To może być czaszka Króla Zrujnowanego. - Również jego kości i zbroja. - Jesteś bogaty, Bo. Wezmę tylko pełnomocnictwo na niego. Prezent ślubny dla rodziny. Wziąłeś poważnie moje słowa, kiedy powiedziałem, żebyś poszukał czegoś cennego. - Monitor skonfiskował to, co najcenniejsze. Miałem zbroję Zmiennokształtnego. Tym razem Tokar przywiózł ze sobą pomocników, dwóch potężnie zbudowanych facetów. Pakowali antyki na wozy, kręcąc się w tę i z powrotem, co denerwowało Bomanza. - Naprawdę? Do diabła! - zawołał cicho Tokar. - Za coś takiego dałbym sobie uciąć lewą rękę. Bomanz bezradnie rozłożył ręce. - Co miałem zrobić? Upiaszczony depcze mi po piętach. W każdym razie znasz moją politykę. Muszę dbać o przyszłość brata mojej przyszłej synowej. - Jak to? Bomanz rozejrzał się niespokojnie. - Upiaszczony słyszał, że jesteś Zmartwychwstałym. Przez cały czas ma na oku i mnie, i Stance'a. - Wybacz, Bo, ale to bzdura. Zmartwychwstały! Kilka lat temu niepotrzebnie otworzyłem gębę. Powiedziałem, że nawet Dominator byłby lepszy dla Wiosła niż ten klaun, nasz burmistrz. Jedna głupia uwaga i do końca życia mi jej nie zapomną! Nie wystarczy im, że przedwcześnie wpędzili mojego ojca do grobu. Teraz jeszcze muszą prześladować mnie i moich przyjaciół. Bomanz nie miał pojęcia, o czym mówi Tokar. Musiałby zapytać Stance'a. Jednak reakcja młodzieńca uspokoiła go. Dowiedział się wszystkiego, co chciał. - Tokar, zatrzymaj dochód z tego towaru dla Stance'a i Glory, jako mój prezent ślubny. Czy ustalili już datę? - Ostatecznie jeszcze nie, ale chyba nadchodzącej zimy. Zamierzacie przyjechać na uroczystość? - Myślimy o przeprowadzeniu się z powrotem do Wiosła. Mam już dość walczenia o przychylność Monitora, tym bardziej że wkrótce przybędzie nowy. Tokar zachichotał. - Prawdopodobnie po tym lecie nie będzie już tylu zamówień na dzieła sztuki z okresu Dominacji. Rozejrzę się za jakimś miejscem dla was. Wykop jeszcze kilku takich jak ten król, a wystarczy ci pieniędzy do końca życia. - Naprawdę ci się podoba? Myślałem o wykopaniu jego koni. - Bomanz czuł, że rozpiera go duma. - Konie? Naprawdę? Pochowali go razem z końmi? - Z końmi, zbroją i wszystkim. Nie wiem, kto zakopał w ziemi TelleKurre, ale nie ograbili go. Mamy całe pudło monet, biżuterii i odznak. - Monety z czasów Dominacji? To jest więcej niż gorący towar. Większość została przetopiona. Wartość dobrze zachowanej monety z okresu Dominacji może pięćdziesięciokrotnie przekroczyć wartość samego metalu. - Zostaw tutaj Króla Jakiegoś-tam. Dołożę do niego jeszcze konia i zabierzesz go następnym razem. - To nie potrwa długo. Rozładuję towar, który mam na wozach i zaraz wrócę. A tak przy okazji, gdzie jest Stance? Chciałem się z nim przywitać. - Tokar pomachał jedną ze skórzanych toreb. - Glory? - Glory. Powinna pisać romanse. Prosiła, żebym kupił jej papier. - Stance kopie na naszej działce. Chodźmy. Jasmine! Zabieram Tokara do naszego wykopu. Po drodze Bomanz co chwilę oglądał się przez ramię. Kometa była teraz tak jasna, że nawet w ciągu dnia było ją wyraźnie widać. - Kiedy zblednie, ta okolica będzie przypominała piekło. - Słowa Bomanza zabrzmiały jak przepowiednia. - Tego właśnie oczekuję. - Uśmiech Tokara zdenerwował Bomanza. Wyobrażam sobie - pomyślał. Stancil otworzył drzwi sklepu, napierając na nie plecami, gdyż ręce zajęte miał stertą broni. - Nasza kopalnia zaczyna się wyczerpywać, tato. To już wszystko, co wykopałem ostatniej nocy. Bomanz skręcał końcówki miedzianych drutów, wystających z ramy podtrzymującej szkielet konia. - Więc pozwólmy zająć się nią Men fu. I tak nie ma tu już miejsca. Rzeczywiście, sklep niemal pękał w szwach i Bomanz przez wiele lat nie musiałby kopać, a i tak żyłby w dostatku. - Dobrze wygląda - stwierdził Stancil, przeciskając się obok konia. - Będziesz musiał pokazać mi, jak posadzić na nim króla, to zajmę się tym, gdy wrócę. - Mogę to zrobić sam. - Myślałem, że postanowiłeś zostać. - Może. Nie wiem. Kiedy zaczniemy pisać tę rozprawę? - Pracuję nad tym. Robię notatki. Gdy tylko zbiorę wszystkie materiały, to tak - pstryknął palcami - ją napiszę. Nie martw się. Mam mnóstwo czasu - powiedział i wyszedł. Jasmine przyniosła herbatę. - Wydawało mi się, że słyszałam Stance'a. Bomanz skinął głową w stronę drzwi. - Jest na zewnątrz. Jasmine szukała wolnego miejsca, na którym mogłaby postawić dzbanek i filiżanki. - Będziecie musieli trochę uporządkować tę rupieciarnię. - Cały czas to sobie powtarzam. Wrócił Stancil. - Jest tu wystarczająco dużo odpadków, żeby złożyć całą zbroję. Pod warunkiem, że nikt nie będzie próbował jej założyć. - Herbaty? - zapytała matka. - Jasne. Tato, przechodziłem obok kwatery głównej. Przyjechał ten nowy Monitor. - Już? - Spodoba ci się. Przywiózł karetę i trzy wozy pełne ciuchów dla swojej pani. I cały pluton służących. - Co? Ha! Umrze, kiedy Upiaszczony pokaże mu jego kwaterę. Monitor mieszkał w celi odpowiedniejszej dla mnicha niż dla najpotężniejszego człowieka w prowincji. - Zasłużył sobie na nią. - Znasz go? - Ze słyszenia. Uprzejmi ludzie nazywają go Szakalem. Gdybym wiedział, że to on... Co mógłbym zrobić? Nic. Jest szczęśliwy, że rodzina wysłała go tutaj. Gdyby dłużej został w mieście, na pewno ktoś by go zabił. - Niezbyt popularny, co? - Przekonasz się, jeśli tu zostaniesz. Wracajmy, tato. - Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, Stance. - Ile czasu ci to zabierze? - Kilka dni, może trochę więcej. Wiesz, że muszę zdobyć to imię. - Tato, możemy spróbować teraz, póki nowy Monitor zajęty jest własnymi sprawami. - Żadnych eksperymentów, Stance. Chcę to załatwić na zimno. Nie będę ryzykował z Dziesiątym. Stance miał ochotę dyskutować z ojcem, ale w końcu dał za wygraną. Wypił herbatę i znów wyszedł. - Tokar powinien już być z powrotem- powiedział, kiedy wrócił. - Może przyjedzie więcej niż dwoma wozami. Bomanz zachichotał. - Masz na myśli, że przywiezie więcej niż dwa wozy czy że przywiezie siostrę? - Tak, to miałem na myśli. - Jak chcesz zdążyć napisać tę rozprawę? - Zawsze znajdzie się wolna chwila. Bomanz przetarł zakurzoną szmatką klejnot na czole królewskiego konia. - Na dziś wystarczy, koniku. Idziemy pokopać. - Zakołysz nim i sprawdź, czy druty dobrze trzymają - poradził Stancil. - Nie musisz mnie pouczać - oburzył się Bomanz. Tego popołudnia Upiaszczony przyszedł do wykopu i przyłapał Bomanza na drzemce. - A to co? - zawołał. - Śpisz w pracy? Bomanz usiadł. - Znasz mnie. Właśnie udało mi się wyrwać z domu. Słyszałem, że przyjechał ten nowy. Upiaszczony splunął. - Nie wspominaj o nim. - Aż tak źle? - Gorzej niż przypuszczałem. Uwierz mi, Bo. Dzisiejszy dzień zostanie zapisany jako koniec ery. Ci głupcy jeszcze będą tego żałować. - Zdecydowałeś już, co będziesz robił? - Zajmę się rybołówstwem. I to jak najdalej stąd. Zostanę tu jeszcze jeden dzień, by go powstrzymać, a potem wyruszam na południe. - Zawsze chciałem osiąść na stare lata w jednym z Miast Klejnotów. Nigdy nie widziałem morza. Czy właśnie tam się wybierasz? - Nie musisz mówić tego z taką przeklętą radością. Ty i twoi przyjaciele, Zmartwychwstali, wygraliście, lecz odejdę, wiedząc, że nie pobiliście mnie na moim terenie. - Nie walczyliśmy ze sobą aż tak długo. Nie ma powodu do nadrabiania straconego czasu. - Tak. Tak. To było niepotrzebne. Przepraszam, to wina frustracji. Wszystko wymknęło mi się spod kontroli i jestem bezsilny. - Nie może być aż tak źle. - Może. Mam swoje źródła, Bo. Nie jestem zwariowanym samotnikiem. W Wiośle są dobrze poinformowani mężczyźni, którzy boją się tego samego co ja. Mówią, że Zmartwychwstali zamierzają coś uczynić. Sam zobaczysz, jeśli nie wyjedziesz. - Pewnie tak. Stancil zna tego chłopaka, ale nie mogę wyjechać, dopóki nie skończymy kopać. Upiaszczony spojrzał na niego, mrużąc oczy. - Bo, zanim odejdę, powinienem dopilnować, żebyś uporządkował to miejsce. Wygląda na to, że wkrótce wybuchnie tu piekło. Bomanz nie był wybrednym pracownikiem. Na sto stóp wokół jego wykopu ziemia była zaśmiecona kośćmi, bezużytecznymi szczątkami starej odzieży i rozmaitymi gratami, których widok budził grozę, lecz Bomanz zdawał się tego nie zauważać. - Po co się martwisz? Nie minie nawet rok, a z powrotem ziemia porośnie gąszczem. Tak czy inaczej, nie chcę, żeby Men fu pracował ciężej, niż musi. - Jesteś niemożliwy, Bo. - Staram się. - Rozejrzyj się dokoła. - Dobrze - zgodził się Bomanz, zastanawiając się, co źle zrobił, po co przyszedł Upiaszczony i czego nie znalazł. W końcu wzruszył ramionami, wyciągnął się na trawie i zamknął oczy. Jego sen nigdy nie był tak wyraźny ani tak udany. Podszedł do wabiącej go kobiety i ujął jej dłoń, a ona poprowadziła go chłodną, obsadzoną zielonymi drzewami ścieżką. Przez listowie przedostawały się cienkie smugi światła słonecznego, w których tańczył złocisty kurz. Kobieta mówiła coś i mimo że nie mógł rozróżnić słów, był zadowolony. Złoto zmieniło się w srebro, a srebro w wielkie, tępe ostrze przecinające nocne niebo i zaciemniające przy tym bledsze gwiazdy. Kometa zbliżała się coraz bardziej... aż wreszcie ukazała się Bomanzowi twarz kobiety. Krzyczała na niego ze złością, ale nie słyszał... Kometa zniknęła, a jej miejsce na zasypanym diamentami niebie zajął księżyc w pełni. Wielki cień przemknął przez Mleczną Drogę. Głowa - zauważył Bomanz. Głowa ciemności. Głowa wilka pożerającego księżyc... Po chwili również i ona zniknęła. Znów był z kobietą i spacerował leśną ścieżką w prześwitujących promieniach słońca. Obiecywała mu coś... Obudził się. Jasmine potrząsała nim energicznie. - Bo! Znów śni ci się ten koszmar. Obudź się. - Wszystko w porządku - mruknął. - Nie był taki zły. - Musisz przestać jeść tyle cebuli. W twoim wieku i z wrzodem na żołądku to niedopuszczalne. Bomanz usiadł i poklepał się po brzuchu. To nie wrzód mu dokuczał. Może zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie. Opuścił nogi na podłogę i wpatrzył się w ciemność. - Co robisz? - Zastanawiam się, czy nie zajrzeć do Stance'a. - Potrzebujesz odpoczynku. - Taki stary byk jak ja? Starzy ludzie nie potrzebują odpoczynku. Nie zgadzam się z tobą. Nie mam czasu do stracenia. - Sięgnął po buty. Jasmine gderała po swojemu, więc zignorował ją. Wiedział, że to najlepszy sposób na nią. - Uważaj na siebie - dodała. - Co? - Bądź ostrożny. Teraz, kiedy Upiaszczony odszedł, nie czuję się zbyt bezpiecznie. - Wyjechał dopiero dziś rano. - Tak, ale... Bomanz wyszedł z domu, mrucząc coś o przewrażliwionej, starej kobiecie, która już się nie zmieni. Wybrał okrężną drogę, by przy okazji przyjrzeć się komecie, która dzięki wspaniałej, płonącej grzywie stanowiła bardzo widowiskowe zjawisko. Zastanawiał się nad znaczeniem swego snu. Nie wiedział, jak zinterpretować pojawienie się cienia pożerającego księżyc. Zbliżając się do granicy miasta, usłyszał głosy. Zwolnił kroku. O tej porze ludzie zwykle nie wychodzili z domów. Ktoś był w opuszczonej ruderze. Przez liczne szpary wydostawało się mdłe światło świecy. Bomanz uznał, że to pielgrzym, ale wolał sprawdzić. Znalazł większą szparę, lecz zobaczył tylko plecy mężczyzny. Opuszczone ramiona wydały mu się znajome. Upiaszczony? - zastanawiał się. Nie, oczywiście, że nie. Za szerokie. Raczej któryś z tych goryli, pomocników Tokara... Nie mógł rozpoznać szepczących głosów. Jeden brzmiał jak skomlenie Men fu, choć używał zbyt bogatego słownictwa. - Posłuchaj, zrobiliśmy wszystko co się dało, żeby go stąd wykurzyć. Zabierz mu pracę i dom. Może wtedy zda sobie sprawę, że jest tu nie chciany i wyjedzie. - Więc nadszedł czas na bohaterskie czyny - powiedział drugi głos. - To wszystko zaszło za daleko - skomlał pierwszy. Rozległo się pogardliwe prychnięcie. - No, dobrze, Żółty. Zrobię to. Gdzie on jest? - Zaszył się w starej stajni. Na strychu. Śpi na sienniku jak stary pies w kącie. Wtem Bomanz usłyszał jakiś szelest, a potem odgłos kroków. Wycofał się najciszej, jak potrafił i ukrył w cieniu. Niezgrabna postać przecięła drogę. Blask komety odbił się w nagim ostrzu. Bomanz skulił się jak mysz pod miotłą i gorączkowo myślał. Co to miało znaczyć? Z pewnością chodziło o zamordowanie kogoś. Ale kogo? Dlaczego? Kto wprowadził się do opuszczonej stajni? Pielgrzymi i przyjezdni przez cały czas korzystali z pustych miejsc... Kim byli ci mężczyźni? Możliwości było wiele. Bomanz odrzucał je kolejno, gdyż były zbyt okrutne. Kiedy odzyskał równowagę, pospieszył do wykopu. Latarnia stała tam, gdzie zwykle, ale nigdzie nie zauważył syna. - Stance? - Żadnej odpowiedzi. - Stance? Gdzie jesteś? - Nadal cisza. Ogarnięty paniką krzyknął: - Stancil! - To ty, tato? - Gdzie jesteś? - Poszedłem za potrzebą. Bomanz odetchnął i usiadł. Chwilę później pojawił się jego syn, ocierając pot z czoła. Dlaczego? Przecież noc była chłodna. - Stance, czy Upiaszczony zmienił zdanie? Widziałem, jak opuszczał miasto, a kilka minut temu podsłuchałem jakichś mężczyzn. Planowali morderstwo i brzmiało to tak, jakby właśnie jego mieli na myśli. - Morderstwo? Kto? - Nie wiem. Jednym z nich mógł być Men fu, a było ich tam trzech czy czterech. Czy on wrócił? - Nie sądzę. Nic ci się nie śniło, prawda? A właściwie, co tu robisz w środku nocy? - Znów śnił mi się ten koszmar. Nie mogłem spać. Nie wymyśliłem sobie tego. Ci ludzie zamierzają kogoś zabić, ponieważ nie chce wyjechać. - To nie ma sensu, tato. - Nie troszczę się... - kręcił Bomanz, gdy znów usłyszał dziwny hałas. Ktoś zataczając się dotarł w obręb światła, zrobił jeszcze trzy kroki i upadł. - Upiaszczony! To Upiaszczony. A nie mówiłem? - Nic mi nie jest - odpowiedział były Monitor. - Nic mi nie będzie. To tylko szok. Nie jest aż tak źle, jak wygląda. - Co się stało? - Próbowali mnie zabić. Mówiłem ci, że rozpęta się tu piekło. Mówiłem ci, że coś knują. Tym razem udało mi się ich przechytrzyć i zamiast mnie zginął skrytobójca. - Myślałem, że wyjechałeś. Widziałem, jak opuszczałeś miasto. - Zmieniłem zamiar. Nie mogę odejść, Bo. Złożyłem przysięgę. Odebrali mi pracę, ale nie sumienie. Muszę ich powstrzymać. Bomanz napotkał spojrzenie syna. Stancil potrząsnął głową. - Tato, spójrz na jego pierś. - Nic nie widzę - stwierdził Bomanz. - No właśnie. Nie ma amuletu. - Zwrócił go, kiedy odchodził. Prawda? - Nie - zaprzeczył Upiaszczony. - Zgubiłem go w czasie walki i nie mogłem odnaleźć po ciemku. - Tato, on jest ciężko ranny. Lepiej pójdę do koszar. - Stance - wydyszał Upiaszczony. - Nie mów mu. Sprowadź Kaprala Zdrowie. - Dobrze - przytaknął Stancil i poszedł. Światło komety wypełniło noc cieniami. Kraina Kurhanów zdawała się skręcać i pełzać. Wśród krzaków przepływały cienie. Bomanz zadrżał i próbował przekonać samego siebie, że wyobraźnia płata mu figle. Nadchodził świt. Upiaszczony otrząsnął się już z szoku i popijał polewkę, którą przyniosła Jasmine. Kapral Zdrowie przyszedł zdać raport ze swych poszukiwań. - Niczego nie mogłem znaleźć, Sir. Żadnego ciała ani amuletu, ani nawet śladów walki. Miejsce wygląda tak, jakby nigdy nic się tam nie wydarzyło. - Do diabła, przecież nie próbowałem sam się zabić. Bomanz zamyślił się. Gdyby nie podsłuchał konspiratorów, zwątpiłby w słowa Upiaszczonego. Ten człowiek był zdolny upozorować napad, żeby tylko zdobyć sympatię. - Wierzę ci, Sir. Powiedziałem tylko, co znalazłem. - Stracili najlepszą szansę. Zostaliśmy ostrzeżeni, więc bądź w pogotowiu. - Lepiej nie zapominać, kto jest teraz u władzy - wtrącił Bomanz. - Nie pakujcie nikogo w kłopoty z naszym nowym przywódcą. - To zakuta pała. Rób, co możesz, Zdrowie, i nie wpakuj się na niego. - Tak jest, Sir - odpowiedział Kapral i odszedł. - Tato, powinieneś wracać do domu. Jesteś siny ze zmęczenia. Bomanz wstał. - Jak się czujesz? - zapytał. - Nic mi nie będzie - odpowiedział Upiaszczony. - Nie martw się o mnie. Wschodzi słońce. Te dranie nie będą niczego próbować w świetle dnia. Nie licz na to - pomyślał Bomanz. Jeśli są poddanymi Dominatora, to nawet w samo południe ściągną ciemności. - Tato, dużo rozmyślałem ostatniej nocy, zanim się to zaczęło - odezwał się Stancil, kiedy oddalili się na tyle, że Upiaszczony nie mógł ich słyszeć. - A dokładniej o naszym problemie i nagle coś mi się przypomniało. W Wiośle jest stary kamień. Duży, rzeźbiony i pokryty magicznymi znakami. Był tam od zawsze i nikt nie wie, skąd się wziął. Właściwie nikt się nim nie interesuje. - No i? - Pozwól, że pokażę ci, co jest na nim wyrzeźbione. - Stancil podniósł patyk, oczyścił kawałek piaszczystej ścieżki i zaczął rysować. - Na górze jest gwiazda w okręgu. Potem kilka linijek zaklęć, których nikt nie potrafi odczytać. Niestety, nie pamiętam ich. A potem obrazki. - Skopiował je błyskawicznie. - Jest bardzo pobieżny - stwierdził Bomanz, przyglądając się rysunkowi. - Możesz obejrzeć oryginał. Ale popatrz na tę wyprostowaną postać ze złamaną nogą. Tutaj. Albo ten. Sylwetka człowieka nałożona na sylwetkę zwierzęcia. A ten ślimak? Tutaj jest człowiek z piorunem. Widzisz? To Kulawiec, Zmiennokształtny, Nocny Pełzacz i Władczyni Burz. - Możliwe, że trafiłeś w sedno. Stancil rysował dalej. - Dobrze. Tak są przedstawieni na głazie. Czterech nazwałem w takiej samej kolejności jak na twoim planie. A teraz popatrz na twoje puste punkty. To mogą być Schwytani, których nie zidentyfikowaliśmy. - Nakreślił coś, co wyglądało na pojedynczy krąg, następnie wyprostowaną postać z głową nieco powyżej i głowę bestii z krążkiem w paszczy. - Pozycje zgadzają się - przyznał Bomanz. - Więc? - Więc co? - Jesteś strasznie niedomyślny, tato. Ten pojedynczy krąg to zero. Może być symbolem Człowieka Bez Twarzy lub Bezimiennego. Ten tutaj to Wisielec, a ten to Księżycowy Pies lub Pożeracz Księżyca. - Nie jestem pewien, czy chcę, ale widzę to, Stance - oznajmił i opowiedział synowi o wielkim wilku, który w jego śnie zjadał księżyc. - Widzisz? Twój własny rozum ci to podpowiada. Chodźmy sprawdzić notatki. Zobaczymy, czy moja teoria pasuje do nich. - Nie muszę sprawdzać. - Jak to? - Znam je na pamięć. Wszystko pasuje. - Więc w czym problem? - Nie jestem pewien, czy nadal chcę to zrobić. - Tato... Tato, jeśli nie ty, to ja to zrobię. Mówię poważnie. Nie pozwolę, żebyś zaprzepaścił trzydzieści siedem lat swojego życia. Co się zmieniło? Wyjedziesz stąd i zostawisz tę piekielną przyszłość. Jesteś w stanie tak po prostu zrezygnować? - Przywykłem do tego życia. Jest mi to obojętne. - Tato... Spotkałem ludzi, którzy znali cię wcześniej. Wszyscy zgodnie twierdzą, że możesz być wielkim czarownikiem. Zastanawiają się, co się z tobą stało. Wiedzą, że miałeś jakiś tajemniczy plan i odszedłeś, żeby go zrealizować. Obecnie uważają, że nie żyjesz, "ponieważ nic nie słychać o kimś z takim talentem jak twój". Zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mają racji. Bomanz westchnął. Stancil nigdy tego nie zrozumie, a przynajmniej dopóki sam nie zestarzeje się pod groźbą pętli. - Mówię poważnie, tato. Zrobię to sam. - Nie, nie zrobisz. Nie masz ani wiedzy, ani praktyki. Ja to zrobię. To moje przeznaczenie. - Więc chodźmy! - Nie bądź taki gorliwy. To nie herbatka u znajomych, lecz niebezpieczne przedsięwzięcie. Potrzebuję odpoczynku i czasu na osiągnięcie właściwego stanu umysłu. Muszę zebrać sprzęt... - Tato... - Stancil, kto jest ekspertem? Kto ma to zrobić? - Oczywiście, że ty. - Więc zamknij się i nie wtrącaj. Mogę spróbować najwcześniej jutrzejszej nocy. Zakładając, że imiona będą się zgadzać. Stancil wyglądał na zbolałego i zniecierpliwionego. - Skąd taki pośpiech? Jakie ryzyko ponosisz? - Ja tylko... Myślę, że Tokar przywiezie Glory. Chciałem, żeby było już po wszystkim, kiedy przyjedzie. - Chodźmy do domu - powiedział zrezygnowany Bomanz. - Jestem wykończony. - Obejrzał się na Upiaszczonego, który stał wyzywająco wyprostowany i obserwował Krainę Kurhanów. - Lepiej, żeby trzymał się z daleka - mruknął Bomanz. - W najbliższym czasie nie będzie krążył po okolicy. - Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodziło. Czy rzeczywiście o Zmartwychwstałych? - Zmartwychwstali są mitem, którego używali podwładni Upiaszczonego, żeby utrzymać swoje posady - powiedział Stancil. Bomanz przypomniał sobie kilku znajomych z uniwersytetu. - Nie bądź taki pewny. Kiedy dotarli do domu, Stancil pobiegł na górę, aby studiować mapę, a Bomanz zjadł skromny posiłek. - Mniej Stance'a na oku - polecił Jasmine, zanim się położył. - Śmiesznie się zachowuje. - Śmiesznie? Co to znaczy? - Nie wiem. Po prostu śmiesznie. Ciągnie go do Krainy Kurhanów. Pilnuj, żeby nie znalazł mojego sprzętu. Mógłby próbować sam otworzyć drogę. - Nie zrobiłby tego. - Mam nadzieję, ale obserwuj go. 15. KRAINA KURHANÓW Pudełko usłyszał, że Corbie wreszcie wrócił i natychmiast pobiegł do jego domu. Corbie powitał go z otwartymi ramionami. - Jak się masz, młodzieńcze!? - Myśleliśmy, że odszedłeś na dobre. - Corbiego nie było aż osiem miesięcy. - Próbowałem dostać się z powrotem, ale drogi były nie do przebycia. - Wiem. Pułkownik prosił Schwytanych, by przywozili prowiant na swoich latających dywanach. - Słyszałem. Wojskowy rząd w Wiośle był kompletnie odcięty. Wysłali cały regiment, żeby przetarł nową drogę. Chyba już trzecią z rzędu. Szedłem nią kawałek. Pudełko spoważniał. - Czy to naprawdę była twoja córka? - Nie - odpowiedział Corbie. Wyjeżdżając oznajmił, że zamierza spotkać się z kobietą, która może być jego córką. Obiecał nagrodę temu, kto odnalazłby jego dzieci i sprowadził je do Wiosła. - Wyglądasz na zawiedzionego. Rzeczywiście czuł się zawiedziony. Jego poszukiwania nie dawały rezultatów. Brakowało mu zbyt wielu dokumentów. - Jaka była ta zima, Pudełko? - Zła. - Tam na dole też było kiepsko. Martwiłem się o was. - Najgorsze, że mieliśmy kłopoty z tubylcami. Zawsze możesz zostać w chacie i dorzucić trochę do ognia, ale nie masz co jeść, jeśli złodzieje ukradną twoje zapasy. - Przypuszczałem, że do tego dojdzie. - Doglądaliśmy twojego domu. Włamali się do kilku pustych skrytek. - Dziękuję. - Oczy Corbiego zwężyły się. Przeszukiwali jego dom? Jak dokładnie? Uważny poszukiwacz mógł znaleźć wystarczająco dużo, by go powiesić. Wyjrzał przez okno. - Zanosi się na deszcz. - Zawsze zanosi się na deszcz, jeśli nie na śnieg. Ostatniej zimy spadło go dwanaście stóp. Ludzie martwią się. Co się dzieje z tą pogodą? - Starzy ludzie mówią, że tak się dzieje po Wielkiej Komecie. Wtedy zimy są gorsze przez kilka lat. Na dole, w Wiośle, nigdy nie było tak zimno ani nie było tyle śniegu. - Tutaj nie było lepiej. Śnieg padał tak mocno, że nie można było wyjść na dwór. Myślałem, że oszaleję. Cała Kraina Kurhanów wyglądała jak zamarznięte jezioro. Nie byłbyś w stanie określić, gdzie był Wielki Kurhan. - Uhm? Muszę się jeszcze rozpakować. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym, żeby wszyscy dowiedzieli się o moim powrocie. Jestem bliski załamania. Potrzebuję pracy. - Zrobi się, Corbie. Corbie obserwował przez okno, jak Pudełko człapał z powrotem do swojej kwatery specjalnie podwyższoną kładką, którą zbudowano nad błotnistą drogą. Kładkę wymyślił Pułkownik Słodki, żeby jego ludzie mieli jakieś zajęcie. Gdy tylko Pudełko zniknął mu z oczu, Corbie wszedł na piętro. Nic nie zostało zniszczone. Dobrze. Wyjrzał przez okno w stronę Krainy Kurhanów. Jakże się zmieniła w ciągu tych kilku lat. Jeszcze trochę, a nie byłby w stanie jej odnaleźć. Podumał chwilę, westchnął, a potem wydobył ze schowka jedwabną mapę. Starał się porównać ją z Krainą Kurhanów. Nagle wyjął zza koszuli dokumenty, które nosił tam, odkąd ukradł je z uniwersytetu w Wiośle, i rozłożył nad mapą. Później, tego samego popołudnia, założył płaszcz, wziął kostur, z którym ostatnio rzadko się rozstawał, i wyszedł. Kuśtykał przez wodę, błoto i mżawkę, aż dotarł do miejsca, z którego rozciągał się widok na Wielką Tragiczną Rzekę. Jak zwykle wylała, a jej koryto zmieniało się nieustannie. Corbie zaklął, uderzył kosturem w stary dąb i zawrócił. Szarzało z każdą godziną i z pewnością ściemniłoby się zupełnie, zanim dotarłby do domu. - Przeklęte komplikacje - mruknął. - Nigdy nie brałem ich pod uwagę. Do diabła, co ja zamierzam zrobić? Podjąć największe ryzyko. Szansę, której wolałby uniknąć, choć wykorzystanie jej było rzeczywistym powodem, z jakiego przezimował w Wiośle. Po raz pierwszy od lat zastanawiał się, czy gra jest warta świeczki. 16. RÓWNINA STRACHU Szalejąc i sprzeciwiając się Pupilce, mogłem wiele stracić. Elmo, Jednooki, Goblin i Otto lubią mnie drażnić, ale nie wtajemniczą mnie w plan. Nawet Tropiciel, który wydał się przyjaźnie nastawiony i paplał do mnie więcej niż inni, nie puściłby pary z ust. Tak więc kiedy nadszedł wyznaczony dzień, powitałem go z kompletną ignorancją. Spakowałem zwykłe polowe rzeczy. Nasze tradycje nawiązywały do ciężkiej piechoty, chociaż ostatnio więcej jeździliśmy konno. Byliśmy za starzy, by na własnych plecach dźwigać osiem funtów dobytku. Przetaszczyłem swoje rzeczy do jaskini urządzonej jako stajnia i ze zdziwieniem stwierdziłem, że żaden koń nie był osiodłany. Chociaż nie, jeden był. Pupilki. Kiedy zapytałem, co się dzieje, chłopiec stajenny tylko się uśmiechnął. - Niech pan zgadnie, Sir. - Ach tak. Śmierdzące dranie. Zabawiają się moim kosztem? Już ja im pokażę. Przeklęci. Lepiej niech sobie przypomną, kto pisze kroniki. - Złorzecząc i stękając powlokłem się do wylotu ciemnego tunelu. Tam znalazłem resztę Kompanii, gotową do wymarszu. Mieli przy sobie tylko broń i worki z suchym prowiantem. - Co robisz, Konowale? - zapytał Jednooki, dusząc się ze śmiechu. - Wygląda na to, że zabrałeś cały swój dobytek. Udajesz żółwia, który nosi cały swój dom na plecach? - Nie wyprowadzamy się, chłopie - odezwał się Elmo. - Wybieramy się tylko na przejażdżkę. - Jesteście bandą sadystów, wiecie? - Wszedłem w obręb bladego światła. Do zniknięcia księżyca zostało zaledwie pół godziny. W oddali, na szarym niebie, latali Schwytani. Te sukinsyny postanowiły mieć nas na oku. Bliżej zebrała się cała horda menhirów. Wyglądały jak cmentarzysko na pustyni. Było tam też wiele wędrujących drzew. Co więcej, mimo że nie było wiatru, słyszałem dźwięczenie Starego Ojca Drzewa. Miało to z pewnością jakieś znaczenie. Menhir mógłby to wyjaśnić, lecz menhiry nigdy nie mówiły niczego o sobie ani o innych gatunkach żyjących na Równinie. A już absolutnie o Ojcu Drzewie. Większość z nich nie przyznałaby nawet, że On istnieje. - Lepiej odciąż swój ładunek - poradził Porucznik. Oczywiście, on również niczego nie chciał mi wyjaśnić. - Ty też idziesz? - zdziwiłem się. - Tak. Odnieś to z powrotem. Nie wyjeżdżamy na długo. Broń i polowa torba lekarska powinny wystarczyć. No już, ruszaj się. W tunelu spotkałem Pupilkę. Uśmiechnęła się. Mimo że byłem w podłym nastroju, odwzajemniłem się uśmiechem. Nie potrafiłem długo gniewać się na nią. Znałem ją od dziecka, odkąd Kruk uwolnił ją z rąk skrytobójców Kulawca, w kompaniach Forsbergu. Nie potrafiłem widzieć w niej kobiety, bez wspomnienia dziecka, którym była. W takich chwilach miękłem i stawałem się sentymentalny. Mówili mi, że cierpię na osłabienie pasma romantycznego. Spoglądając wstecz, prawie byłem skłonny przyznać im rację. Wszystkie te głupie opowiadania, które napisałem o Pani... Kiedy wróciłem na górę, księżyc był na horyzoncie. Wśród mężczyzn rozległ się szept podniecenia. Pupilka siedziała okrakiem na swej lśniącej, białej kobyle i gestykulowała do tych, którzy rozumieli znaki. Ponad ich głowami zauważyłem połyskujące plamy, charakterystyczne dla macek latającego wieloryba, który zniża lot. Słyszałem o tym w przerażających opowieściach o wygłodniałych wielorybach lecących tak blisko ziemi, że dotykały jej mackami i pożerały wszystkie rośliny i zwierzęta, jakie napotkały na swej drodze. - Hej! - zawołałem. - Lepiej się obejrzyjcie. Ten osesek wybiera się na dół. - Rozległy cień błyszczał tysiącem gwiazd i wciąż rósł. Wokół niego roiło się od dużych i małych mant. Nigdy nie widziałem ich aż tyle na raz. Moje spostrzeżenie wywołało burzę śmiechu. Z ponurą miną rozdałem im woreczki z lekami i opatrunkami, które mogły im się przydać w czasie misji. Kiedy skończyłem, trochę poprawił mi się humor. Wieloryb leciał coraz niżej. Księżyc zniknął, co sprawiło, że menhiry zaczęły się poruszać. Chwilę później zapłonęły od naszej strony, ukrytej przed oczami Schwytanych. Pupilka ruszyła drogą, którą wyznaczyły, a każdy menhir, którego minęła, natychmiast gasł. Przypuszczałem, że przesuwały się na daleki koniec linii, ale nie miałem czasu, żeby sprawdzić. Elmo i Porucznik ustawili nas w rzędzie. Noc wypełnił krzyk i trzepot krążących nad nami mant. Latający wieloryb osiadł okrakiem nad potokiem. Mój Boże, jaki był duży. Duży! Nie miałem pojęcia... Rozciągał się od korala, ponad potokiem i jeszcze na dwieście jardów. W sumie miał jakieś czterysta albo nawet pięćset jardów długości i siedemdziesiąt do stu szerokości. Menhir przemówił. Nie mogłem zrozumieć jego słów, lecz ludzie zaczęli posuwać się naprzód. W ciągu minuty potwierdziły się moje najgorsze podejrzenia. Zaczęliśmy wspinać się na grzbiet potwora, gdzie zwykle gnieździły się manty. Wydzielał silną woń, z którą nie spotkałem się nigdy dotychczas. Nie była specjalnie dokuczliwa, raczej przekonująca. Powierzchnia jego ciała była dziwna w dotyku. Nie pokryta sierścią, miejscami gładka, a miejscami rogowata. Odrobinę grząska i gąbczasta, jakby pełna wnętrzności. Roiło się na niej od uchwytów, lecz nie używaliśmy ich. Menhir mruczał i gderał jak starszy sierżant, jednocześnie wydając rozkazy i przekazując skargi latającego wieloryba. Odniosłem wrażenie, że nasz niezwykły wierzchowiec jest z natury ponurakiem. Najwyraźniej ten pomysł nie podobał mu się tak samo jak mi, więc nie miałem do niego pretensji. Na szczycie było jeszcze więcej menhirów, które balansowały niebezpiecznie. Jeden z nich kazał mi iść do następnego, tego samego rodzaju, a ten z kolei kazał mi usiąść dwadzieścia stóp dalej. Chwilę później wspiął się ostatni człowiek. Menhiry zniknęły. Poczułem się dziwnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to dlatego, iż wieloryb odrywał się od ziemi. Kiedy latałem z Panią, Szept albo Duszołapem, wnętrzności wywracały mi się na lewą stronę. Jednak to uczucie różniło się. Potrzebowałem trochę czasu, by zrozumieć je jako brak czegoś. Zanikało ochronne pole Pupilki. Przebywałem w nim tak długo, że stało się częścią mojego życia... Co się działo? Unosiliśmy się w powietrzu. Wyraźnie czułem podmuch wiatru. Gwiazdy wydały się ciężkie, a potem, nagle, cała północ zajaśniała. Manty zaatakowały Schwytanych, wywołując zamieszanie. Uderzenie było absolutną niespodzianką. Schwytani musieli wyczuć ich obecność, lecz manty nie zachowywały się w ten sposób... O, do diabła - pomyślałem. One spychają ich z naszej drogi. Skrzywiłem się. Wcale nie z naszej drogi, lecz w kierunku Pupilki, w zasięg działania jej mocy. Gdy tylko uświadomiłem to sobie, zobaczyłem błysk unieszkodliwionych czarów. Dywan zatoczył się i, otoczony przez kilkanaście mant, zaczął spadać ku ziemi. Może Pupilka nie była tak niema, jak sądziłem. Może istniała szansa pojmania tych Schwytanych, by zapewnić sobie znak, jeśli nie uda nam się zrealizować reszty planu. Ale co my robiliśmy? Błyskawica oświetliła moich kompanów. Najbliżej mnie byli Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch. Tropiciel wyglądał na znudzonego, ale Pies Zabójca Ropuch był nadzwyczaj czujny. Siedział i obserwował rozgrywkę. Jedynie w czasie posiłków widziałem go nie leżącego na brzuchu. Miał wysunięty język i dyszał. Gdyby był człowiekiem, powiedziałbym, że uśmiechał się kpiąco. Drugi Schwytany próbował oddziaływać na manty swoją mocą, lecz miały nad nim liczebną przewagę, a niżej czekała na niego Pupilka. Nagle dostał się w zasięg jej mocy i spadł. Manty nie odstępowały go ani na moment. Obu Schwytanym udało się przeżyć lądowanie, lecz zostali bez środka transportu w samym sercu Równiny. Mieli nikłe szansę na przejście jej pieszo. Wieloryb leciał teraz na wysokości kilku tysięcy stóp, kierował się na północny wschód i wciąż nabierał szybkości. Jak daleko jest do brzegu Równiny, najbliższego Rdzy? Dwieście mil? Świetnie. Możemy dotrzeć tam przed świtem. Ale co z ostatnimi trzydziestoma milami poza Równiną? Tropiciel zaczął śpiewać. Początkowo jego głos brzmiał łagodnie. Jego piosenka była stara. Żołnierze z północnych krajów śpiewali ją od pokoleń. Była to pieśń żałobna, śpiewana przed śmiercią na pamiątkę tych, którzy mieli umrzeć. Słyszałem ją w Forsbergu, śpiewaną po obu stronach. Potem stopniowo dołączały do niego inne głosy. Znało ją może piętnastu mężczyzn na czterdziestu. Wieloryb szybował na północny wschód. Daleko, daleko w dole przemykała ledwie widoczna Równina Strachu. Zacząłem się pocić, choć powietrze było chłodne. 17. RDZA Byłem w błędzie, sądząc, że Kulawiec będzie w domu, kiedy dotrzemy na miejsce. Jednak wystąpienie Pupilki przeciwko Schwytanym zapobiegło temu. Powinienem pamiętać, że Schwytani utrzymują ze sobą telepatyczny kontakt nawet w dużej odległości. I rzeczywiście, wkrótce zjawili się Kulawiec i Dobroczyńca. - Padnij! - zapiszczał Goblin, kiedy byliśmy pięćdziesiąt mil od krańca Równiny. - Schwytani. Niech nikt się nie rusza. Jak zwykle uważałem się za wyjątek. Dla Kronik, oczywiście. Podszedłem bliżej brzegu grzbietu potwora i wpatrzyłem się w noc. Poniżej dwa cienie podążały naszym śladem. Gdy już nas minęły, oberwało mi się od Elmo, Porucznika, Goblina, Jednookiego i wszystkich, którzy chcieli dotrzeć na miejsce razem. Usiadłem z powrotem obok Tropiciela, który tylko podśmiechiwał się i wzruszał ramionami. W miarę jak zbliżaliśmy się do celu, ożywiałem się coraz bardziej. Moją kolejną pomyłką było przypuszczenie, że latający wieloryb wysadzi nas na krańcu Równiny. Ignorując złośliwe uwagi pod moim adresem, wstałem i czekałem w napięciu, co będzie dalej. Ku mojemu zaskoczeniu wieloryb nie zniżył lotu i kilka sekund później granica Równiny znikała za nami. Przez moment stałem jak wryty, a kiedy wreszcie zająłem miejsce obok Tropiciela, zacząłem pleść bzdury. Tajemnicza skrzynka stała teraz przed nim otwarta. Zawierała mały arsenał. Sprawdzał swoją broń. Stan jednego z noży o długich ostrzach najwyraźniej go nie zadowolił, gdyż zabrał się za ostrzenie. Ileż to razy Kruk robił to samo w czasie tych kilku lat spędzonych z Kompanią? Wieloryb wylądował niespodziewanie, a Elmo i Porucznik chodzili między nami, ponaglając do szybkiego zsiadania. - Trzymaj się blisko mnie, Konowale - rozkazał Elmo. - Ty też, Tropicielu. Jednooki, czujesz coś tam na dole? - Nic. Goblin przygotował już swoje usypiające formuły. Kiedy zejdziemy na dół, ich placówki będą już chrapać. - A jeśli nie, to podniosą alarm - mruknąłem. Do diabła, znałem potęgę ciemnej strony. Podczas gdy się dąsałem, wszyscy zeskakiwali na ziemię, jakby ćwiczyli to setki razy. Może faktycznie ćwiczyli. Na razie nie mieliśmy żadnych problemów, więc nie pozostawało mi nic innego, jak wykonywać rozkazy Elmo. Wczesny marsz przypomniał mi najazd na inne koszary, na południu Morza Udręk, gdzie zaciągnęliśmy się na służbę u Pani. Wymordowaliśmy Miejskie Kohorty Berylu, Miasta Klejnotu. Nasi czarownicy uśpili ich, żeby ułatwić nam zadanie. Przyznam, że nie bawiło mnie to. Większość z nich stanowiły dzieciaki, które zaciągnęły się z chęci robienia czegoś lepszego. Ale byli wrogami, a my wykonywaliśmy rozkazy, które Pupilce pewnie nawet nie przyszłyby do głowy. Niebo stawało się coraz jaśniejsze. Nie przeżył ani jeden człowiek z całego regimentu, pełniącego straż poza murami Rdzy. - Szybko! Szybko! - pokrzykiwali Elmo i Porucznik. Mieliśmy jeszcze sporo do zrobienia. Ten oddział wyznaczony był do zniszczenia kolumny Schwytanego, tamten do plądrowania kwater, następny do podpalania koszarowych zabudowań, a jeszcze inny do szukania dokumentów w kwaterach Kulawca. - Szybko! Szybko! Musimy odejść, zanim wrócą Schwytani. Pupilka nie może powstrzymywać ich w nieskończoność. Ktoś się spóźnił, ktoś inny za wcześnie podpalił jeden z budynków koszarowych... To zawsze się zdarza. Dokoła było coraz więcej dymu. Gdy wkroczyliśmy do Rdzy, okazało się, że jest tam jeszcze jeden regiment. Już po kilku minutach w naszą stronę galopował konny szwadron. Elmo i Porucznik dalej wydawali rozkazy. Bramy nie były zabezpieczone i jeźdźcy znaleźli się wśród nas niemal bez ostrzeżenia. Mężczyźni krzyczeli. Wokół rozlegał się szczęk mieczy i świst strzał. Konie rżały z przerażenia. Ludzie Pani wypadli, pozostawiając połowę swoich w tyle. Teraz Elmo i Porucznik narzucili naprawdę zabójcze tempo, by wybrnąć z niebezpiecznej sytuacji. Kiedy rozgromiliśmy żołnierzy Pani, wieloryb wzbił się w powietrze. Może pół tuzina ludzi zdołało wdrapać się na jego grzbiet. Stwór zatoczył koło, zrywając dachy, a potem odleciał na południe. Niestety, było jeszcze zbyt ciemno, żebyśmy w porę zauważyli, co się dzieje. Możecie wyobrazić sobie wrzaski i przekleństwa, które posypały w ślad za nim. Nawet Pies Zabójca Ropuch zebrał energię, by warknąć. Poczułem się, jak ktoś pokonany. Rzuciłem tarczą o mur, obok którego stałem, i usiadłem, potrząsając głową. Kilku mężczyzn posłało strzały za potworem, ale nawet tego nie zauważył. Tropiciel przechylił się przez mur tuż obok mnie. - Chyba nie sądziłeś, że coś tak dużego mogłoby być kurczakiem - gderałem. Miałem na myśli, że latający wieloryb może zniszczyć miasto. - Nie gań istoty, której nie rozumiesz. Najpierw musisz poznać jej motywację. - Co? - Nie motywację. Nie znam właściwego słowa. - Przypomniał mi czteroletnią walkę z trudnymi sformułowaniami. - Znajdujemy się poza terenem, który zna. Jego wrogowie wierzą, że poza granicami swego królestwa jest bezradny. Zrozum, że uciekł ze strachu, iż zostanie zauważony i zdradzony. Nigdy nie współpracował z ludźmi, więc jak mógł o nich pamiętać w momencie zagrożenia? Prawdopodobnie Tropiciel miał rację. Jednak w tej chwili bardziej niż jego teoria interesował mnie on sam. Sprawiał wrażenie człowieka o niezwykle skomplikowanym toku myślenia. Zastanawiałem się, czy tylko udawał półgłówka czy rzeczywiście nim był. Czyżby jego zachowanie, charakterystyczne dla Kruka, nie było wytworem jego osobowości, lecz prostactwa? Porucznik stał na placu z rękami na biodrach i spoglądał za latającym wielorybem, który zostawił nas na pastwę wrogów. - Oficerowie! Zbiórka! - krzyknął po chwili. - Wpadliśmy jak śliwki w kompot - oznajmił, kiedy już zebraliśmy się wokół niego. - Z tego, co widzę, mamy tylko jedną szansę. Że ten duży drań skontaktuje się z menhirami, gdy wróci na swój teren, a one zdecydują, że warto nas ratować. Nie pozostaje nam nic innego, jak utrzymać się do zapadnięcia nocy i mieć nadzieję. Jednooki wydał nieprzyzwoity dźwięk. - Myślę, że lepiej za nim pobiec. - Tak? I pozwolić, żeby wytropili nas żołnierze Pani? Jak daleko jesteśmy od domu? Myślisz, że jesteśmy w stanie pokonać tę odległość z Kulawcem i jego kompanami depczącymi nam po piętach? - Tutaj będą deptać nam po piętach. - Może. A może zajmą ich tam przez dłuższy czas. Przynajmniej, jeśli tu zostaniemy, będą wiedzieli, gdzie nas szukać. Elmo, zbadaj ściany. Sprawdź, czy zdołamy je utrzymać. Goblinie i Milczku, ugaście ogień. Reszta niech sprzątnie dokumenty Schwytanych. Elmo! Rozstaw posterunki. Jednooki. Twoim zadaniem jest ustalenie, na jaką pomoc możemy liczyć z Rdzy. Konowale, pomóż mu. Wiesz, gdzie kogo mamy. Dalej, ruszać się. Dobry człowiek z tego Porucznika. Zachował zimną krew, chociaż, tak jak my, miał ochotę biegać w kółko i wrzeszczeć. Nie mieliśmy szans. Zbliżał się nasz koniec. Nawet jeśli wytrzymalibyśmy oddziały podjazdów z miasta, byli jeszcze Kulawiec i Dobroczyńca. Goblin, Jednooki i Milczek nie byli wystarczająco potężni, by stawić im czoła. Porucznik wiedział o tym równie dobrze jak my, dlatego nie wymagał, żeby we trójkę przygotowali jakąś niespodziankę. Nie byliśmy w stanie kontrolować ognia i wszystkie zabudowania koszarowe spłonęły. Kiedy opatrywałem dwóch rannych, inni otaczali wałem plac tak szybko, jak tylko mogło zrobić to trzydziestu ludzi. Skończyłem opatrywanie rannych i pobiegłem szukać dokumentów Kulawca. Jednak nie znalazłem niczego szczególnie interesującego. - Około stu ludzi wyszło z Rdzy! - wrzasnął ktoś. - Postarajcie się, żeby to miejsce wyglądało na opuszczone! - rozkazał Porucznik i wszyscy rozbiegli się. Wskoczyłem na ścianę, by rzucić okiem na karłowate drzewa, rosnące na północ od nas, i zobaczyłem Jednookiego, skradającego się w kierunku miasta. Miał nadzieję, że dotrze do przyjaciół Cordera. Nawet po zniszczeniach w czasie wielkiego oblężenia i okupowania latami Rdza pozostała twarda jak diament w swej nienawiści do Pani. Jej wojska były ostrożne. Wysłano zwiadowców, by dokładnie obejrzeli mury i płonące zabudowania, a godzinę później wyważyli na wpół otwartą bramę. Porucznik pozwolił wejść do środka piętnastu wrogom, po czym wydał rozkaz ataku. Posypały się strzały. Potem stłoczyliśmy się pod murem, by nasze strzały przelatywały na zewnątrz. Wrogowie padali jak muchy. Niektórzy wycofali się poza j zasięg strzał i tam kłócąc się, próbowali zdecydować, co dalej robić. Tropiciel przez cały czas był w pobliżu. Zauważyłem, że wypuścił tylko cztery strzały, lecz każda z nich trafiła w cel. Może nie był zbyt szybki, ale wiedział, jak posługiwać się łukiem. - Jeśli są sprytni - powiedziałem do niego - to otoczą nas i poczekają na Kulawca. Nie będą nadstawiać karku, skoro on może nas zgnieść jedną ręką. Tropiciel przytaknął. Pies Zabójca Ropuch otworzył jedno oko i z głębi jego gardła wydobył się pomruk. Goblin i Milczek przycupnęli pod murem i na zmianę wyglądali na zewnątrz. Domyśliłem się, że coś knują. Tropiciel wstał i mruknął niewyraźnie. Wyjrzałem, by sprawdzić, o co mu chodzi. Rdzę opuszczała kolejna setka żołnierzy. Nic się nie działo przez następną godzinę prócz tego, że zjawiało się coraz więcej wojska. Wkrótce otoczyli nas. Goblin i Milczek puścili wodze swych czarów, które przybrały formę chmury moli. Nie mogłem dostrzec ich pochodzenia. Po prostu zebrały się wokół tej dwójki, a kiedy było ich już około tysiąca, odleciały. Po chwili na zewnątrz rozległy się wrzaski. Kiedy ucichły, spojrzałem na Goblina, który nagle skrzywił się. - Co się stało? - zapytałem. - Mają kogoś prawie tak utalentowanego jak my - zapiszczał. - Mamy kłopoty? - Kłopoty? My? Pobiliśmy ich, Konowale. Zmusiliśmy ich do ucieczki. Tylko że oni jeszcze o tym nie wiedzą. - To znaczy... - Nie odpowie ciosem na cios. Nie chce się zdradzić, bo nas jest dwóch, a on jest tylko jeden. Żołnierze Pani zaczęli ściągać artylerię. Koszary nie były przystosowane do przetrwania bombardowania. Czas mijał i wkrótce wzeszło słońce. Patrzyliśmy na niebo, zastanawiając się, kiedy przeznaczenie przybędzie na latającym dywanie. Porucznik uznał, że wojska Pani nie zaatakują natychmiast, więc polecił nam zgromadzić łupy na placu, by były gotowe do załadowania latającego wieloryba. Czy wierzył w to, czy nie, twierdził, że zostaniemy ewakuowani po zachodzie słońca. Nie brał pod uwagę możliwości, że Schwytani mogą przybyć pierwsi. Starał się podnieść nas na duchu. Pierwszą wyrzutnię uruchomili, gdy minęło południe. Kula ognia upadła kilka stóp od muru. Za nią poleciała następna. Spadła na plac, trysnęła dokoła iskrami i zgasła. - Zamierzają nas spalić - mruknąłem do Tropiciela. Nadleciała trzecia kula, lecz również spadła na plac. Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch stali i patrzyli ponad wałami. Pies aż wspiął się na tylne łapy. Po chwili Tropiciel usiadł, otworzył drewnianą skrzynkę i wyjął z niej strzały długości sześciu stóp. Ponownie wstał, spojrzał w stronę maszynerii artyleryjskiej i napiął łuk. To był długi lot, choć osiągalny nawet przy użyciu mojej broni. A jednak w jego broni było coś niezwykłego. Tropiciel osiągnął stan koncentracji bliski transu. Nałożył strzałę ma cięciwę, napiął łuk i wypuścił ją. Rozległ się krzyk i artylerzyści zbiegli się dokoła jednego ze swych kompanów. Tropiciel szybko opuścił łuk. Przysiągłbym, że wypuścił w powietrze równocześnie cztery strzały i każda trafiła w cel. - To jest to - mruknął. - Co mówisz? - Nie mam więcej dobrych strzał. - Może ta wystarczy, by odebrać im odwagę. I rzeczywiście, lecz tylko na chwilę. Wrogowie wycofali się, by założyć jakieś ochronne okrycia, a potem znów posypały się ogniste kule. Jedna trafiła w budowlę i żar zrobił swoje. Porucznik niespokojnie chodził wzdłuż muru. Przyłączyłem się do jego cichej modlitwy, że żołnierze Pani nie rozpracują nas i nie zgniotą. Niestety, nie było sposobu na powstrzymanie ich. 18. OBLĘŻENIE Słońce zachodziło, a my wciąż żyliśmy. Od strony Równiny nie nadleciał żaden Schwytany. Zaczęliśmy wierzyć, że mamy szansę wydostać się z pułapki. Coś uderzyło w bramę z taką siłą, jakby był to młot przeznaczenia. - Wpuśćcie mnie, do diabła! - zawył Jednooki. Ktoś pobiegł otworzyć. - No i? - odezwał się Goblin, gdy Murzyn dopadł do obwałowania. - Nie wiem. Za dużo żołnierzy Pani, a za mało Buntowników. Chcą to jeszcze przedyskutować. - Jak się przedostałeś? - zapytałem. - Spacerkiem - zakpił, a potem mniej wojowniczo dodał: - Tajemnica zawodowa, Konowale. Czary, oczywiście. Porucznik zatrzymał się, by wysłuchać raportu Jednookiego, po czym wrócił do patrolowania muru. Obserwowałem wrogów, którzy najwyraźniej stracili cierpliwość. Jednooki zaczął kombinować wraz z Goblinem i Milczkiem, co ewidentnie potwierdziło moje podejrzenia odnośnie jego sposobu działania. Nie jestem pewien, co zrobili. Nie pojawiły się żadne mole ani inne robactwo, lecz skutki były takie same. Na zewnątrz rozległy się krzyki, które wkrótce zostały stłumione. Teraz mieliśmy trzech duchowych lekarzy, więc bez trudu znaleźli żołnierza Pani, który unikał stawienia im czoła. Mężczyzna, płonąc, biegł w kierunku miasta. Goblin i Jednooki zawyli zwycięsko. Nie upłynęły dwie minuty, gdy cała artyleria stanęła w płomieniach. Przyjrzałem się bliżej naszym czarownikom. Milczek pozostał niewzruszony, lecz Goblin i Jednooki byli w swoim żywiole. Przestraszyłem się, że posuną się za daleko, że żołnierze Pani zaatakują w nadziei unieszkodliwienia ich. I faktycznie, przyszli, choć później niż oczekiwałem. Czekali, aż zapadnie noc i byli ostrożniejsi, niż wymagała tego sytuacja. Tymczasem nad ruinami murów Rdzy zaczął unosić się dym. Misja Jednookiego powiodła się. Wreszcie ktoś coś robił. Część wojska pospieszyła do miasta, by uporać się z nim. - Wkrótce dowiemy się, czy Porucznik miał rację - powiedziałem do Tropiciela, gdy na niebie pokazały się gwiazdy. Rzucił mi tylko zagadkowe spojrzenie. Rozległy się dźwięki rogów i żołnierze Pani ruszyli w kierunku muru. Chwyciliśmy za łuki, lecz trudno było trafić w cel, choć świecił księżyc. - Jaka ona jest, Konowale? - zapytał niespodziewanie Tropiciel. - Co? Kto? - Wypuściłem kolejną strzałę. - Pani. Mówią, że poznałeś ją. - Tak. Dawno temu. - No i? Jaka jest? - W odpowiedzi na każdą wypuszczoną przez niego strzałę słyszeliśmy okrzyk bólu. Tropiciel wydawał się absolutnie spokojny, jakby nie zdawał sobie sprawy, że lada chwila może zginąć. Zaniepokoiło mnie to. - A czego się spodziewasz? - odpowiedziałem pytaniem. Co miałem mu powiedzieć? Moje kontakty z nią były odległymi wspomnieniami. - Twarda i piękna. Odpowiedź nie usatysfakcjonowała go, podobnie jak wszystkich innych, którzy zadawali to samo pytanie, ale była najlepszą, jakiej potrafiłem udzielić. - Jak wyglądała? - Nie wiem, Tropicielu. Byłem cholernie przestraszony, a ona grzebała w moim umyśle. Widziałem młodą, piękną kobietę, ale wszędzie możesz takie zobaczyć. Znów zabrzęczał jego łuk i kolejny wróg zawył z bólu. - Tak się tylko zastanawiałem - powiedział, wzruszając ramionami i zaczął szybciej strzelać, gdyż wrogowie podeszli bliżej. Przysiągłbym, że ani razu nie chybił. Sam strzelałem, gdy tylko coś zobaczyłem, ale... on miał oczy jak sowa. Wszystko, co widziałem, to cienie wśród cieni. Goblin, Jednooki i Milczek robili, co mogli. Ich czary usłały pole krótko żyjącymi, małymi ognikami i wrzaskami. Jednak to nie wystarczyło. Wrogowie przystawili do muru drabiny. Większość udało się odepchnąć, lecz kilku żołnierzy zdążyło się przedostać i to wystarczyło, by w ich ślady poszły tuziny. Niemal na oślep i tak szybko, jak tylko mogłem, posyłałem strzały w ciemność, a potem dobyłem miecza. Reszta czyniła podobnie. - Jest! - wrzasnął nagle Porucznik. Rzuciłem okiem na gwiazdy. Tak. W górze pojawił się rozległy kształt i najwyraźniej lądował. Przypuszczenia Porucznika sprawdziły się. Teraz wystarczyło, żebyśmy dostali się na grzbiet wieloryba. Kilku młodych mężczyzn rzuciło się w stronę placu i nie zdołały ich powstrzymać ani rozkazy Porucznika, ani przekleństwa i groźby Elmo. Tak więc Porucznikowi nie pozostało nic innego, jak nakazać reszcie podążyć za nimi. Goblin i Jednooki wypuścili coś paskudnego. Przez moment myślałem, że wzywanie demona było okrucieństwem. Wyglądał dość podle, co wystarczyło, by przerazić wrogów, lecz już wkrótce zorientowali się, że jak większość wytworów magii naszych czarowników, demon był iluzją, a nie substancją. Jednak zanim się pozbierali, zdążyliśmy dotrzeć na plac. Żołnierze zawyli zwycięsko, pewni, że schwytali nas w pułapkę. Musieli nie zauważyć latającego wieloryba albo nie spodziewali się, że przybył nam na pomoc. Dopadłem do niego, gdy tylko wylądował. Zamierzałem jak najszybciej wspiąć się na jego grzbiet, lecz Milczek pociągnął mnie za ramię i wskazał na dokumenty, które zdobyliśmy. - Do diabła! - zawołałem. - Nie ma czasu! Stałem chwilę niezdecydowany, a kompani wspinali się, mijając mnie. W końcu rzuciłem miecz oraz łuk i zacząłem zbierać papiery, które Milczek podawał dalej, aż trafiły na bezpieczny grzbiet wieloryba. Nagle zaatakowała nas grupka żołnierzy Pani. Spojrzałem na porzucony miecz, ale był za daleko, abym dosięgnął go na czas. Cholera! - pomyślałem, nie teraz, nie tutaj. Tropiciel wkroczył między mnie a wrogów. Jego ostrze kojarzyło się z tym legendarnym. Za jednym mrugnięciem oka zabił trzech przeciwników, a dwóch innych zranił, zanim stwierdzili, że stoją twarzą w twarz z kimś ponadnaturalnym. Przeszedł do ofensywy, choć nadal przeciwnicy mieli przewagę liczebną. Nigdy nie widziałem, by ktoś władał mieczem z taką zręcznością, stylem, oszczędnością i wdziękiem. Miecz był jego częścią, przedłużeniem jego woli. Nic nie mogło przed nim umknąć. W tym momencie skłonny byłem uwierzyć w stare opowieści o zaczarowanych mieczach. Milczek szturchnął mnie w plecy i wskazał ostatnie dwie paczki dokumentów. - Masz rację, lepiej stąd spieprzać - przyznałem, podając mu paczki i zacząłem wspinać się na wieloryba. Żołnierze, z którymi walczył Tropiciel, otrzymali posiłki, więc wycofał się. Ktoś z góry strzelał w łuku, ale nie sądzę, żeby trafił choćby jednego wroga. Kopnąłem mężczyznę, który próbował zajść Tropiciela od tyłu, lecz jego miejsce natychmiast zajął następny i rzucił się na mnie... Pies Zabójca Ropuch zjawił się nie wiadomo skąd i zatopił kły w gardle mojego przeciwnika. Mężczyzna zacharczał i sekundę później już nie żył. Pies Zabójca Ropuch odskoczył, a ja wspiąłem się kilka stóp wyżej, nadal starając się osłaniać tyły Tropiciela. Kiedy wreszcie dotarł do mnie, chwyciłem go za rękę i podciągnąłem w górę. Wśród żołnierzy Pani rozległy się przekleństwa i wrzaski. Niestety, było zbyt ciemno, by stwierdzić, co je wywołało. Założę się, że Goblin, Jednooki i Milczek zarabiali na swoje utrzymanie. Tropiciel wspiął się po mnie wyżej, a następnie pomógł mi i tak na zmianę. Kiedy spojrzałem w dół, byliśmy piętnaście stóp nad ziemią. Latający wieloryb szybko wznosił się ku gwiazdom. Znalazłem najdogodniejszą drogę i wspiąłem się na grzbiet. Patrzyłem w dół, dopóki ktoś nie zaciągnął mnie w bezpieczne miejsce. Rdza wciąż płonęła. Od ziemi dzieliło nas już ponad sto stóp i nadal wznosiliśmy się coraz wyżej. Nic więc dziwnego, że miałem zimne ręce. Chociaż to nie z powodu chłodu leżałem, trzęsąc się jak galareta. - Nikt nie jest ranny? - zapytałem, kiedy już mi przeszło. - Gdzie jest mój ekwipunek medyczny? W rzeczywistości zastanawiałem się, gdzie są Schwytani. Jak udało nam się przetrwać ten dzień bez wizyty naszego ukochanego wroga, Kulawca? W drodze do domu zauważyłem więcej niż w czasie podróży na północ. Czułem pod sobą życie, brzęczenie i szmer wewnątrz latającego potwora. Usłyszałem ćwierkanie młodych mant, gnieżdżących się wśród wyrostków pokrywających część grzbietu wieloryba. I w innym świetle ujrzałem Równinę, skąpaną w poświacie księżyca. To był inny świat. Skąpy i krystaliczny, przyświecający innym, iskrzący się i płonący miejscami. Na zachodzie zauważyłem coś, co wyglądało jak baseny lawy. Dalej, na horyzoncie, pojawiły się błyskawice zwiastujące burzę. W głębi Równiny pustynia nabrała bardziej ziemskiego wyglądu. Nasz rumak nie był tchórzliwym latającym wielorybem. Był mniejszy i jego zapach był mniej intensywny. Był również dużo zwinniejszy od swego poprzednika. Od domu dzieliło nas około dwudziestu mil. - Schwytani! - zapiszczał Goblin i wszyscy przylgnęli do ciała wieloryba, który wzbił się wyżej. Wychyliłem się, żeby widzieć, co się dzieje. Z całą pewnością byli to Schwytani, ale nie zainteresowani nami. W dole co chwilę pojawiały się błyskawice, którym towarzyszyły grzmoty. Połacie pustyni płonęły. Widziałem długie cienie przemieszczających się wędrujących drzew i mant przelatujących przez światło. Sami Schwytani byli pieszo, prócz jednego - toczącego desperacką bitwą powietrzną z mantami. Nie był to Kulawiec. Nawet z tej odległości rozpoznałbym jego poszarpane, brunatne ubranie. To na pewno Szept. Próbuje eskortować innych przez terytorium wroga. Wspaniale. Będą zajęci przez najbliższych kilka dni. Wieloryb zniżył lot. (Ze względu na Kroniki, chciałem, żeby część naszej podróży miała miejsce za dnia, abym mógł uzupełnić notatki). Gdy tylko wylądował, z ziemi wyrósł menhir. - Zsiadajcie - powiedział. - Szybko. Zsiadanie było bardziej kłopotliwe niż wsiadanie. Dopiero teraz ranni zdali sobie sprawę ze swych obrażeń. Wszyscy byli zmęczeni i zdrętwiali, a Tropiciel wcale się nie ruszał. Siedział, jak sparaliżowany, wpatrzony przed siebie i nic do niego nie docierało. - Co z nim, do diabła? - zdenerwował się Elmo. - Nie wiem. Może oberwał - zaniepokoiłem się. Przenieśliśmy go w lepiej oświetlone miejsce, żebym mógł go zbadać. Jednak nie znalazłem żadnych fizycznych obrażeń. Ani jednego siniaka. Pupilka wyszła nam naprzeciw. - Miałeś rację, Konowale - powiedziała. - Przepraszam. Myślałam, że to uderzenie będzie tak znaczące, że spali cały świat. Ilu straciliśmy? - zapytała Elma. - Czterech. Nie wiem, czy zginęli, czy po prostu zostali - dodał zawstydzony. Czarna Kompania nie porzuca swoich braci. - Pies Zabójca Ropuch - odezwał się Tropiciel. - Zostawiliśmy Psa Zabójcę Ropuch. Jednooki prychnął na wspomnienie kundla. Złość Tropiciela wzrastała z każdą chwilą. Nie ocalił nic prócz miecza. Jego wspaniała skrzynka i arsenał zostały w Rdzy razem z jego kundlem. - Nic teraz na to nie poradzimy. Jednooki, schodź na dół - polecił Porucznik. - Konowale, miej na oku tego faceta. Zapytamy Pupilkę, czy wróciła już grupa, która wczoraj uciekła. Poszliśmy razem. Jej odpowiedź nie uspokoiła nas. Jeśli wierzyć menhirom, wielki, tchórzliwy latający wieloryb zrzucił ich sto mil na północ. Przynajmniej wylądował, zanim zmusił ich do zejścia na ziemię. Dalej musieli iść pieszo. Menhiry obiecały chronić ich przed naturalnym złem Równiny. Schodziliśmy do Dziury, kłócąc się z powodu niepowodzenia. Oczywiście, niepowodzenie jest pojęciem względnym. Zniszczenia, których dokonaliśmy, były znaczne i długo jeszcze będą odbijać się echem. Schwytani musieli być wściekli. Fakt, że zdobyliśmy tyle dokumentów, niewątpliwie zmusi ich do rekonstrukcji planu kampanii, lecz nadal wyniki misji nie były zadawalające. Teraz Schwytani wiedzieli, że latające wieloryby mogą przebywać poza tradycyjnymi terenami i że mamy środki, o które nas nie podejrzewali. Kiedy ryzykujesz, nie pokazuj wszystkich swoich kart przed finałową rozgrywką. Pozbierałem zdobyte dokumenty i zabrałem je do mojej kwatery. Nie miałem ochoty uczestniczyć w naradzie. Byłem przekonany, że skończy się paskudnie, nawet jeśli wszyscy będą zgodni. Odłożyłem broń, zapaliłem lampę, wybrałem jedną z paczek z dokumentami i odwróciłem się od stołu. Leżała na nim kolejna przesyłka z zachodu. 19. OPOWIEŚĆ BOMANZA Konowale: Bomanz spacerował w swym śnie z kobietą, której słów nie rozumiał. Zielona ścieżka obietnicy wiodła wśród psów pożerających księżyc, wisielców i strażników bez twarzy. Przez luki w listowiu przedostawał się blask przecinającej niebo komety. Nie spał dobrze. Gdy tylko się zdrzemnął, sen czekał na niego niezmiennie. Nie wiedział, dlaczego nie może zapaść w głęboki sen. Kiedy przychodził koszmar, było to po prostu niemożliwe. Jego symbolika była oczywista, ale Bomanz nie dopuszczał do siebie jej znaczenia. Zapadła już noc, kiedy Jasmine przyniosła herbatę. - Masz zamiar leżeć tu cały tydzień? - zapytała. - Mógłbym. - Chcesz przespać jeszcze noc? - Raczej nie. Może później. Popracuję w sklepie. A co porabiał Stance? - Trochę spał, przyniósł ładunek z działki, poukładał go w sklepie, zjadł i wyszedł, bo ktoś przyszedł powiedzieć, że Men fu znów się tam kręcił. - A co z Upiaszczonym? - Rozniosło się już po mieście. Nowy Monitor jest wściekły, że nie wyjechał. Mówią, że nic nie zrobi w tej sprawie. Strażnicy nazywają go osłem. Nie będą wykonywać jego rozkazów. Szaleje coraz bardziej. - Może się czegoś nauczy. Dziękuję za herbatę. Jest coś do jedzenia? - W piecu jest kurczak. Weź sobie sam. Ja idę spać. Gderając, Bomanz zjadł zimne, tłuste skrzydełka kurczaka i popił ciepłym piwem. Myślał o swoim śnie, aż rozbolała go głowa. - Czas zabrać się do pracy - mruknął i powlókł się na piętro. Spędził kilka godzin na przeglądaniu rytuałów, które mógł wykorzystać, by opuścić swoje ciało i prześliznąć się przez niebezpieczeństwa Krainy Kurhanów... Czy smok mógł stanowić problem? Wszystko wskazywało na to, że był groźny tylko dla fizycznych intruzów. - To będzie działać, o ile szósty kurhan należy do Księżycowego Psa - stwierdził w końcu. Pokiwał głową, przechylił się do tyłu i zamknął oczy. Nawiedził go sen. Nagle zdał sobie sprawę, że patrzy w zielone, błyszczące oczy. Potem zauważył, że kryje się w nich nie tylko mądrość, ale i okrucieństwo, i szyderstwo. Zaczął się budzić. - Tato? Jesteś tam na górze? - Tak, chodź. Stancil wpadł do pokoju. Wyglądał okropnie. - Co się stało? - Kraina Kurhanów... Duchy spacerują. - Robią to zawsze, kiedy zbliża się kometa, ale nie spodziewałem się ich tak wcześnie. Tym razem musiały przygotować się same, bez wezwania. - Nie. Założę się, że to sprawka Upiaszczonego i Men fu. - Co? - Men fu próbował dostać się do Krainy Kurhanów z amuletem Upiaszczonego. - Miał rację! Ten mały... Mów dalej. - Był w naszym wykopie. Miał amulet. Śmiertelnie się przeraził, kiedy spostrzegł, że nadchodzę od strony wzgórza. Gdy zbliżył się do miejsca, w którym niegdyś był rów obronny, Upiaszczony wyskoczył z kryjówki, wrzeszcząc i wymachując mieczem. Men fu zaczął uciekać i Upiaszczony pobiegł za nim. Jest tam dosyć jasno, ale zgubiłem ich ślad, kiedy okrążyli kurhan Wyjca. Upiaszczony musiał go złapać. Słyszałem ich krzyki i szamotanie w krzakach. Potem zaczęli wrzeszczeć jak opętani. - Stancil zamilkł, a Bomanz czekał cierpliwie. - Nie wiem, jak to opisać, tato. Nigdy nie słyszałem takich odgłosów. Wszystkie duchy zebrały się na grobowcu Wyjca. Trwało to dość długo. Potem wrzaski zaczęły się przybliżać. Bomanz zauważył, że Stancil był głęboko wstrząśnięty. Drżał jak człowiek, którego wiara została podważona. Był przerażony. - Mów dalej. - To był Upiaszczony. Miał amulet, ale to nie pomogło. Zgubił go, zanim przekroczył rów i duchy dopadły go. On nie żyje, tato. Byli tam wszyscy Strażnicy... ale nic nie mogli zrobić. Tylko stali i patrzyli. Monitor nie dał im amuletów, więc ich też by dopadły. Bomanz oparł ręce na blacie stołu i wpatrywał się w nie. - A więc mamy dwóch martwych ludzi. Trzech, wliczając tego z zeszłej nocy. Ilu będziemy mieli jutrzejszej nocy? Czy będę musiał stawić czoła plutonowi nowych duchów? - Chcesz to zrobić jutro w nocy? - Zgadza się. Skoro Upiaszczony odszedł, nie ma powodu dłużej tego odkładać. Jak sądzisz? - Tato... może nie powinieneś. Może wiedza powinna pozostać tam pogrzebana. - Co jest? Mój syn powtarza moje złe przeczucia? - Tato, nie kłóćmy się. Może za mocno naciskałem. Może nie miałem racji. Wiesz o Krainie Kurhanów więcej niż ja. Bomanz popatrzył na syna. - Idę - oznajmił, nadrabiając miną, bo wcale nie czuł się tak pewnie. - Czas pozbyć się wątpliwości i zmierzyć się z przeznaczeniem. Tu jest lista. Sprawdź, czy są jakieś obszary działania, o których zapomniałem. - Tato... - Nie dyskutuj ze mną, chłopcze. - Cały wieczór zajęło im rozproszenie zakorzenionej osobowości Bomanza i wydobycie ukrytego w nim czarownika, ale w końcu udało się. Bomanz poszedł do kąta, w którym leżało kilka nieszkodliwie wyglądających przedmiotów. Wydawał się wyższy niż zwykle, poruszał się szybciej i zgrabniej. - Kiedy wrócisz do Wiosła - mówił, zbierając różne rzeczy ze stołu - możesz powiedzieć moim kolegom ze szkolnej ławy, kim się stałem. - Uśmiechnął się nieznacznie. Przypomniał sobie kilku, którzy drżeliby, wiedząc, że studiował u stóp Pani. Dobrze go znali i z pewnością wiedzieli, że nigdy o nich nie zapomniał i nigdy im nie wybaczył. Bladość ustąpiła z twarzy Stancila, lecz nadal dręczyła go niepewność. Ojciec nie zachowywał się w ten sposób od jego narodzin, więc wykraczało to poza jego doświadczenie. - Chcesz tam iść, tato? - Opowiedziałeś mi wszystko ze szczegółami. Upiaszczony nie żyje, Men fu również, a Strażnicy nie odważą się przekroczyć granic Krainy Kurhanów. - Myślałem, że był twoim przyjacielem. - Upiaszczony? On nie miał przyjaciół. Miał misję... Na co patrzysz? - Człowiek z misją? - Mógł nim być. Coś mnie tu trzyma. Zabierz to wszystko na dół. Zrobimy to w sklepie. - Gdzie to położyć? - Obojętnie. Upiaszczony był jedynym, który mógł odszukać to wśród gratów. Gdy Stancil wyszedł, Bomanz dokończył serię ćwiczeń umysłowych, a potem zastanawiał się, co się stało z chłopakiem, gdyż długo nie wracał. W końcu otrząsnął się i zszedł na dół. Uśmiechnął się. Był gotowy. Wszystko stawało się proste. W mieście panowało zamieszanie. Straż próbowała usługiwać nowemu Monitorowi, który był tak zbity z tropu i przestraszony, że zamknął się w swoich kwaterach, co wywołało lawinę plotek. Bomanz przeszedł przez miasto z chłodną godnością, która przeraziła znających go od lat. Gdy dotarł do granicy Krainy Kurhanów, z szacunkiem popatrzył na swego długoletniego przeciwnika. Upiaszczony leżał tam, gdzie upadł. Latał nad nim rój tłustych much. Bomanz rzucił w nie garścią błota i natychmiast rozpierzchły się. Pokiwał głową zamyślony. Amulet Upiaszczonego znów zniknął. Bomanz odszukał Kaprala Zdrowie. - Jeśli nie możesz nic zrobić, by wydostać stamtąd Upiaszczonego, to zarzucaj go błotem. Wokół mojego wykopu leży cała góra błota. - Tak jest - odpowiedział Zdrowie. Dopiero po chwili przeraził się, że tak łatwo zgodził się wykonać polecenie. Bomanz szedł wzdłuż granicy Krainy Kurhanów. Przez ogon komety przeświecało słońce. Kolory miały trochę dziwne odcienie, ale nigdzie nie włóczyły się już duchy. Nie widział powodu, by odkładać próbę nawiązania kontaktu. Wrócił do wsi. Przed sklepem stały wozy. Woźnice zajęci byli rozładowywaniem ich. Już z daleka słyszał przenikliwy głos Jasmine, przeklinającej kogoś za to, że wziął coś, czego nie powinien. - Niech cię diabli, Tokarze - mruknął Bomanz. - Dlaczego dziś? Mogłeś poczekać, aż będzie po wszystkim. - Czuł, że nie może polegać na Stancilu, kiedy chłopak jest zaniepokojony. Szybko wszedł do środka. - Wspaniały! - zawołał Tokar, spoglądając na konia. - Absolutnie cudowny! Jesteś geniuszem, Bo. - A ty pochlebcą. Co tu się dzieje? Kim, do diabła, są ci wszyscy ludzie? - To moi woźnice. Mój brat Cięte, moja siostra Glory - Glory Stance'a i nasza mała siostrzyczka Snoopy. Nazwaliśmy ją tak, ponieważ zawsze na nas skarżyła. - Miło mi was wszystkich poznać. Gdzie jest Stance? - Posłałam go, żeby przyniósł coś na kolację - wyjaśniła Jasmine. - Dla tylu osób będę musiała wcześniej zacząć gotować. Bomanz westchnął. Wszystko, czego potrzebował tej szczególnej nocy, to domu pełnego gości. - Ty. Połóż to z powrotem tam skąd wziąłeś. Ty. Snoopy? Trzymaj ręce z dala od tego. - Co z tobą, Bo? - zapytał Tokar. Napotkawszy spojrzenie mężczyzny, Bomanz uniósł jedną brew, lecz nie odpowiedział. - Gdzie jest ten woźnica z szerokimi barami? - Już nie będzie ze mną przyjeżdżał - odpowiedział Tokar ponuro. - Tak też myślałem. Gdybyś czegoś potrzebował, to będę na górze - oznajmił i poszedł do swego pokoju na strychu. Usiadł w fotelu i zmusił się do snu. Tym razem jego sny były subtelne. Wydawało mu się, że wreszcie coś usłyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć... - Co teraz zrobimy? - zapytał Bomanz, gdy przyszedł Stancil. - Ten tłum pokrzyżował nam plany. - Ile czasu potrzebujesz, tato? - To może trwać całe noce, a nawet tygodnie, jeśli w ogóle się uda. - Cieszył się, że syn odnalazł w sobie odwagę. - Nie możemy ich po prostu wyprosić. - Nie możemy również iść gdzie indziej. - Strażnicy byli ostatnio w bardzo złym nastroju. - Czy będziesz bardzo hałasował, tato? Nie moglibyśmy zrobić tego tutaj, po cichu? - Chyba będziemy musieli spróbować. Postaraj się niepostrzeżenie przynieść sprzęt, który ukryliśmy w sklepie, a ja przygotuję pokój. Kiedy Stance wyszedł, ramiona Bomanza opadły. Zaczął się denerwować. Nie z powodu tego, czemu rzucał wyzwanie, lecz z powodu własnych przeczuć. Wciąż dręczyła go myśl, że o czymś zapomniał, ale przecież wszystko dokładnie sprawdził. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Splunął w kąt. - Typowe dla antykwariusza tchórzostwo - mruknął. - Staromodny strach przed nieznanym. Wrócił Stancil. - Mama zajęła ich grą w kości. - Właśnie zastanawiałem się, dlaczego Snoopy tak wrzeszczy. Masz wszystko? - Tak. - W porządku. Zejdź na dół i pokibicuj im. Za chwilę dołączę do was. Zrobimy to, gdy położą się spać. - Dobrze. - Stance? Jesteś gotowy? - Jasne, tato. Po prostu zeszłej nocy byłem trochę zdenerwowany. Nie co dzień widzę człowieka zamordowanego przez duchy. - To się zdarza, więc lepiej przyzwyczaić się do tego. Stancil zbladł. - Uczestniczysz w zajęciach Czarnej Uczelni, prawda? Czarna Uczelnia była ukrywanym wydziałem uniwersytetu, na którym czarownicy uczyli się swego fachu. Oficjalnie nie istniał. Był zakazany, a jednak działał. Bomanz był jego najlepszym absolwentem. Stancil odpowiedział jednym, krótkim skinięciem i wyszedł. - Tak też myślałem - szepnął Bomanz i zastanowił się: - Jak czarny jesteś, synu? Kręcił się po pokoju, sprawdzając wszystko, aż zdał sobie sprawę, że jest to tylko pretekst, by nie dołączyć do towarzystwa na dole. - Jesteś czymś - bełkotał do siebie. Ostatnie spojrzenie. Mapa jest... świece, miska rtęci... srebrny sztylet... zioła... - Wciąż miał wrażenie, że czegoś brakuje. - Do diabła, o czym mogłem zapomnieć? W grze w kości brały udział cztery osoby. Gracze siedzieli z czterech stron planszy, czterokrotnie większej niż normalnie. Przed każdym ruchem rzucali kostką. Jeśli któremuś z graczy udało się wyrzucić szóstkę, mógł wykonać kombinację sześciu ruchów. Przestrzegali ogólnych zasad, prócz wypadania z kolejki. - Oni mnie ogrywają! - naskarżyła Snoopy, gdy tylko pojawił się Bomanz. Siedziała naprzeciwko Jasmine, a Glory i Tokar po bokach. Bomanz obserwował przez chwilę, jak grają. Tokar i starsza siostra byli w zmowie. Konwencjonalna taktyka eliminacji. Kiedy przyszła kolej na Snoopy, Bomanz impulsywnie kontrolował rzut kostką. Wyrzuciła szóstkę, zapiszczała i spojrzała oskarżycielsko na swych przeciwników. Bomanz zastanawiał się, czy jest w nim jeszcze choć odrobina tego młodzieńczego entuzjazmu i optymizmu. Mrugnął do dziewczyny. Ile mogła mieć lat? Czternaście? Sprawił, że Tokar wyrzucił jedynkę, Jasmine i Glory pozwolił wyrzucić tyle oczek, ile było im przeznaczone, potem dał Snoopy kolejną szóstkę, a Tokarowi następną jedynkę. Za trzecim razem Tokar zaczął narzekać. - To zaczyna być śmieszne - stwierdził, a Glory była skłonna zostawić go i grać po stronie siostry, przeciwko Jasmine. Gdy Snoopy wyrzuciła następną szóstkę, Jasmine mrugnęła do niego, więc pozwolił Tokarowi wyrzucić trójkę, a potem dwójkę. - Zaczyna wracać moja dobra passa - mruknął Tokar. Bomanz poszedł do kuchni i nalał sobie kubek piwa. Kiedy wrócił, Snoopy znów znajdowała się na krawędzi rozpaczy. Jej sposób gry był szalony. Musiała wyrzucać czwórki albo więcej, żeby przeżyć. Tokar z kolei prowadził strasznie konserwatywną grę, powoli posuwając się do przodu, próbując trzymać swych przeciwników w szachu. Podobny do mnie - zauważył Bomanz. Najpierw grał, żeby upewnić się, że nie zginie, a dopiero potem martwił się o zwycięstwo. Patrzył, jak Tokar wyrzuca szóstkę i przesuwa swój pionek tak, żeby po drodze zbić trzy pionki Glory, swego dotychczasowego sprzymierzeńca. Zdrajca - pomyślał Bomanz. Warto o tym pamiętać. - Gdzie jest Cięte? - zapytał Stance'a. - Postanowił zostać z woźnicami - odpowiedział Tokar. - Uznał, że i tak jest nas tu za dużo. - Rozumiem. Wygrała Jasmine, a następnie Tokar. - To wszystko dla mnie - powiedział handlarz antykami. - Zajmij moje miejsce, Bo. Do zobaczenia rano. - Ja też mam już dość - oznajmiła Glory. - Stance, możemy iść na spacer? Stancil spojrzał na ojca, który przyzwalająco skinął głową. - Tylko nie odchodź daleko. Strażnicy są w złym nastroju. - Będziemy uważać - zapewnił go syn i szybko wyprowadził narzeczoną. Ojciec uśmiechnął się, widząc jego gorliwość. Dawno temu tak samo zachowywał się w stosunku do Jasmine. - Wspaniała dziewczyna - stwierdziła matka. - Stance jest szczęściarzem. - Dziękuję - odpowiedział Tokar. - Uważamy, że ona też jest szczęściarą. Snoopy zrobiła żałosną minkę. Bomanz pozwolił sobie na kwaśny uśmiech, jakby nie przepadał za Stancilem. - Zagramy w trójkę? - zaproponował. - Ogramy kogoś, zanim wróci. Postarał się, by Snoopy wyrzucała same piątki i szóstki. Jasmine wyglądała na rozbawioną, a dziewczyna piszczała uszczęśliwiona, gdy wygrała. - Glory, wygrałam! - wołała z entuzjazmem, kiedy jej siostra i Stancil wrócili. - Polubiłam ich! Stance spojrzał na planszę, a potem na ojca. - Tato... - Walczyłem na wszystkie możliwe sposoby, ale miała szczęście. Stancil uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Dosyć już Snoopy - powiedziała Glory. - Czas do łóżka. To nie jest miasto. Ludzie wcześnie chodzą tu spać. - Ale... - Próbowała sprzeciwić się, jednak w końcu poszła. Bomanz westchnął. Bycie towarzyskim okazało się wyczerpujące. Na wspomnienie nocnego zadania serce zabiło mu mocniej. Stancil po raz trzeci przeczytał zapisane instrukcje. - Zapamiętałeś? - zapytał Bomanz. - Chyba tak. - Czas nie jest ważny, dopóki się nie spóźnisz. Gdybyśmy wywoływali jakiegoś przeklętego demona, przez tydzień studiowałbyś swoje zadania. - Zadania? - Stancil nie robiłby nic, prócz palenia świec i obserwowania, a przecież był tu, żeby pomóc ojcu, gdyby miał kłopoty. Ostatnie dwie godziny Bomanz spędził na neutralizowaniu mocy wzdłuż ścieżki, którą zamierzał podążyć. Imię Księżycowego Psa było złotym kluczem do tamtego świata. - Czy ścieżka jest już otwarta? - zapytał Stancil. - Szeroko i prawie mnie wciąga. Później pozwolę ci tam iść. Bomanz zrobił głęboki wdech, potem wydech. Uważnie rozejrzał się po pokoju. Nadal dręczyło go uczucie, że o czymś zapomniał. Ale o czym? - W porządku - powiedział. Usiadł w fotelu i zamknął oczy. - Dumni - wymamrotał. - Um muji dumni. Haikon. Dumni. Um muji dumni. Stancil wrzucił szczyptę ziół do ognia płonącego w małej, mosiężnej miseczce. Oczyszczający dym wypełnił pokój. Bomanz odprężył się i zapadł w letarg. Dokonał szybkiej separacji i zawisł w przestrzeni, spoglądając na syna. Chłopak zapowiadał się obiecująco. Bomanz sprawdził więzi łączące go z ciałem. Dobrze. Wspaniale! Słyszał i duchowymi, i fizycznymi uszami. Dryfując na dół, dalej testował swą dwoistość i nawet tam słyszał każdy ruch Stancila. W sklepie zatrzymał się i spojrzał na Glory i Snoopy. Zazdrościł im młodości i niewinności. Na zewnątrz blask komety rozjaśniał noc. Bomanz czuł jej moc, zalewającą ziemię. O ile bardziej widowiskowa stałaby się kometa, gdyby świat zanurzył się w jej grzywie? Nagle zjawiła się O n a. Ponownie sprawdził więzy z ciałem. Tak, nadal był w transie. A więc to nie sen. Poczuł się dziwnie nieswój. Prowadziła go do Krainy Kurhanów, podążając ścieżką, którą otworzył. Zatoczył się pod naporem pogrzebanej mocy, choć omijali z daleka, mogące emanować nią, menhiry i fetysze. Oglądane z duchowego punktu widzenia, przybrały formę okrutnych, odpychających potworów, trzymanych na krótkich łańcuchach. Duchy spacerowały po Krainie Kurhanów. Wyły wokół Bomanza, próbując złamać jego zaklęcia. Moc komety i chroniących go czarów połączyły się w grzmot, który przenikał istotę Bomanza. Jakże potężni musieli być starożytni - pomyślał - skoro tak długo to wszystko przetrwało. Zbliżyli się do martwych żołnierzy, przedstawionych na mapie Bomanza jako pionki. Wydawało mu się, że słyszy za sobą czyjeś kroki... Obejrzał się, lecz niczego nie dostrzegł. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że usłyszał kręcącego się po domu Stancila. Duch rycerza wzywał go na pojedynek. Jego nienawiść była tak nieskończona i nie zaspokojona, jak zimne fale uderzające o piaszczysty brzeg. Bomanz okrążył go nerwowo. Napotkał spojrzenie wielkich, zielonych oczu. Starożytnych, mądrych, bezlitosnych oczu, przyglądających mu się arogancko, z pogardą. Smok obnażył kły w szyderczym uśmiechu. To jest to, co przeczytałem, pomyślał Bomanz. Ale... nie, smok nie mógł go dotknąć. Wyczuwał jego irytację, bo w cielesnej postaci byłby dla niego smakowitym kąskiem. Pospieszył za kobietą, która niewątpliwie była Panią. Ona również starała się do niego dotrzeć. Najwyraźniej chciała czegoś od niego, więc lepiej zachować ostrożność. Weszli do masywnej, obszernej krypty, pełnej przedmiotów, które niegdyś należały do Dominatora. Sądząc po nich, nie wiódł spartańskiego życia. Kobieta zniknęła za stertą mebli. Pośpieszył za nią. - Gdzie?... Nagle zobaczył ich. Leżeli obok siebie, na osobnych, kamiennych płytach. Skuci kajdanami i brzęczącymi w powietrzu siłami. Nie oddychali, ale nie ujawniali też śmiertelnej szarości. Sprawiali wrażenie zawieszonych w czasie. W legendzie nie było przesady. Oddziaływanie Pani nawet w tym stanie było ogromne. - Bo, masz dorosłego syna - upomniał samego siebie, gdyż wzbierała w nim chęć, by skakać i wyć jak młodzieniec. Znów usłyszał kroki. Niech diabli wezmą tego Stancila. Czy nie może siedzieć spokojnie? Hałasował za trzech. Kobieta otworzyła oczy. Kiedy na jej ustach zagościł cudowny uśmiech, Bomanz zapomniał o Stancilu. - Witaj - odezwał się głos w jego głowie. - Długo czekaliśmy, prawda? Z wrażenia nie był w stanie wykrztusić słowa, więc tylko skinął głową. - Obserwowałam cię. Tak, widziałam wszystko w tej opuszczonej dziczy. Próbowałam pomóc, ale barier było zbyt wiele i za silne. Ta przeklęta Biała Róża nie była głupia. Bomanz spojrzał na Dominatora. Olbrzymi, przystojny władca-wojownik spał. Bomanz zazdrościł mu fizycznej perfekcji. - Zapadł w głębszy sen. Czyżby zabrzmiało to szyderczo? Nic nie mógł wyczytać z jej twarzy. Jej urok niemal oślepiał go. Podejrzewał, że rzeczywiście, tak jak słyszał, to Pani była siłą napędową Dominacji. - Byłam - potwierdził głos. - I następnym razem... - Następnym razem? Radość rozdzwoniła się wokół niego, jak dzwonki poruszone delikatnym podmuchem. - Przyszedłeś tu, aby się uczyć, czarowniku. Jak odpłacisz swej nauczycielce? Wreszcie nadszedł moment, dla którego żył. Zwycięstwo było tak blisko. Wystarczyło zrobić jeden krok... - Byłeś sprytny i ostrożny. Tak długo przygotowywałeś się, a Monitor ani razu cię nie przyłapał. Brawo, czarowniku. Trudny krok, wiążący tę kreaturę z jego pragnieniem. Dzwonki zabrzmiały głośniej. - Nie zamierzasz się targować? Wolisz przymus? - Jeśli muszę. - Niczego mi nie dasz? - Nie mogę ci dać tego, czego chcesz. Znów srebrzyste dzwonki zabrzmiały radośnie. - Nie możesz mnie zmusić. Bomanz wzruszył ramionami. Myliła się. W młodości znalazł coś, co do niej należało i natychmiast zorientował się, że może się tym posłużyć. Dzięki temu przedmiotowi dotarł do miejsca, w którym teraz się znajdował. Złamał szyfr, w którym zapisane było sekretne słowo, przez co uzyskał patronat Pani. Okoliczności sprawiły, że została nią jedna z córek tamtejszej rodziny, a jej imię znane było w historii pre-Dominacji. Wystarczyło małe śledztwo i czekające go zadanie stało się proste. Znajomość jej prawdziwego imienia dawała mu potęgę, dzięki której mógł zmusić Panią do wszystkiego. W czarnoksięstwie prawdziwe imię jest identyczne z nazwą przedmiotu... Powinienem krzyczeć, pomyślał Konował. Wygląda na to, że mój korespondent skończył pisanie, nie wyjawiwszy mi tajemnicy, którą od lat próbuję rozwikłać. Niech przeklęte będzie jego czarne serce. W postscriptum autor listu naskrobał coś jak kura pazurem. Prawdopodobnie miało to oznaczać, że jeszcze się skontaktuje. Jednak do tego czasu nic nie mogłem zrobić. Jak zwykle nie było żadnego podpisu ani pieczęci. 20. KRAINA KURHANÓW Deszcz nie przestawał padać. W najlepszym przypadku kończyło się na mżawce, która potem zmieniała się w opadającą mgłę. Corbie wychodził codziennie, choć wciąż skarżył się na ból nóg. - Jeśli pogoda tak ci nie służy, to dlaczego tu zostajesz? - pytał Pudełko. - Mówiłeś, że twoje dzieci prawdopodobnie mieszkają w Opalu. Dlaczego nie pojedziesz tam i nie odszukasz ich sam. Przynajmniej miałbyś lepszą pogodę. Było to jedno z trudnych pytań, na które Corbie musiał wymyślać przekonujące odpowiedzi. Jednak nie znalazł jeszcze takiej, która do końca zaspokoiłaby ciekawość jego wrogów. Nie było rzeczy, którą Corbie bałby się zrobić. W innym życiu, jako inny człowiek, wyzwał samych diabelskich wysłanników. Miecze, czary i śmierć nie mogły go powstrzymać. Przerażali go tylko ludzie i miłość. - Myślę, że to przyzwyczajenie - odpowiedział słabym głosem. - Może kiedyś potrafiłem żyć w Wiośle. Może. Nie umiem postępować z ludźmi, Pudełko. Nie lubię ich zbytnio. Nie mogłem znieść Miast Klejnotów. Mówiłem ci, że byłem tam raz? Pudełko słyszał tę historię kilka razy. Podejrzewał, że Corbie był tam więcej razy albo tylko pochodził z jednego z Miast Klejnotów. - Tak. Kiedy w Forsbergu wybuchł Wielki Bunt. Opowiadałeś mi, że po drodze widziałeś Wieżę. - Zgadza się. Wspomnienia, miasta... Nie lubię ich, młodzieńcze. Nie lubię. Za dużo ludzi. Tutaj też czasami jest ich za dużo. A przynajmniej było, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy. Teraz jest już ich tyle, ile powinno. Może trochę za dużo hałasu i kłopotów z powodu tego nie umarłego - skinął głową w stronę Wielkiego Kurhanu - ale poza tym prawie w porządku. Z jednym czy z dwoma z was, chłopaki, mogę sobie porozmawiać. Nikt więcej nie wchodzi mi w drogę. Pudełko pokiwał głową. Wydawało mu się, że rozumie to, czego inni nie potrafią zrozumieć. Znał innych starych weteranów. Większość z nich miała swoje dziwactwa. - Hej! Corbie! Należałeś do Czarnej Kompanii, kiedy byłeś na północy? Corbie zamarł, intensywnie wpatrując się w młodzieńca, który oblał się rumieńcem i odchrząknął zakłopotany. - O co chodzi, Corbie? Czy powiedziałem coś złego? Corbie poszedł dalej, by ukryć zmieszanie. - To dziwne, ale czytasz w moich myślach. Tak, przyłączyłem się do nich. To źli ludzie. Bardzo źli. - Mój tata opowiadał nam historie o nich. Był z nimi w czasie długiego odwrotu. O Władcach, Wietrznej Krainie, Stopniu Łzy, o wszystkich tych bitwach. Po bitwie pod Urokiem wrócił do domu. Opowiadał okropne historie o Czarnej Kompanii. - Tej części nie znam, bo kiedy Zmienny i Kulawiec przegrali bitwę, zostałem zwolniony. Z kim był twój ojciec? Nigdy za dużo o nim nie mówiłeś. - Z Nocnym Wyjcem. Nie mówiłem o nim, bo nigdy nie było okazji. Corbie uśmiechnął się. - Synowie rzadko idą w ślady ojców. Wiem to z własnego doświadczenia. - Czym zajmował się twój ojciec? Corbie roześmiał się. - Był farmerem czy coś w tym rodzaju, ale wolałbym o nim nie rozmawiać. - Co my tu robimy, Corbie? - zawtórował mu Pudełko. Sprawdzamy pomiary Bomanza - pomyślał Corbie - ale oczywiście nie mógł tego powiedzieć młodzieńcowi ani wymyślić odpowiedniego kłamstwa. - Spacerujemy w deszczu. - Corbie... - Pudełko, czy możemy przez chwilę milczeć? Proszę. - Jasne. Corbie kuśtykał ścieżką Krainy Kurhanów, zachowując pełen szacunku dystans. Zamiast używać sprzętu, który z pewnością przyciągnąłby uwagę Pułkownika Słodkiego, porównywał rzeczywistość z mapą czarownika, którą znał na pamięć. Płonęła własnym życiem, tajemnicze symbole TelleKurre błyszczały dzikim i niebezpiecznym życiem. Studiując pozostałości Krainy Kurhanów, udało mu się odnaleźć trzeci punkt zaznaczony na mapie. Reszta została zniszczona przez czas i pogodę. Corbie nie należał do ludzi, którzy mają kłopoty z nerwami, ale teraz bał się. - Pudełko, chcę cię prosić o przysługę - oznajmił pod koniec przechadzki. - Może nawet o podwójną przysługę. - Sir? - Sir? Nazywaj mnie Corbie. - Twój głos brzmiał tak poważnie. - Bo sprawa jest poważna. - A więc mów. - Czy mogę ci zaufać? Potrafisz trzymać język za zębami? - Jeśli to konieczne. - Pudełko, chcę ci coś powiedzieć. Na wypadek, gdyby coś mi się stało. - Corbie! - Nie jestem już młody. Popełniłem wiele błędów, za które muszę zapłacić. Czuję to. Nie sądzę, żebym miał, wkrótce odejść, ale różne rzeczy się zdarzają. Jest coś, z czym nie chcę umrzeć. - W porządku, Corbie. - Jeśli zasugeruję coś, zachowasz to dla siebie? Nawet jeśli uznasz, że nie powinieneś? Możesz to dla mnie zrobić? - Nie mówiąc wprost, utrudniasz wszystko. - Wiem. To nie w porządku. Prócz ciebie, jedynym człowiekiem, któremu ufam, jest Pułkownik Słodki, ale pozycja nie pozwoliłaby mu złożyć takiej obietnicy. - Czy to jest nielegalne? - Nie w pełnym tego słowa znaczeniu. - Niech zgadnę. - Nie zgaduj, Pudełko. - W porządku. Masz moje słowo. - Dobrze. Dziękuję. Nie wyobrażasz sobie, ile ono dla mnie znaczy. A więc są dwie sprawy. Po pierwsze, jeśli coś mi się stanie, idź do pokoju na drugim piętrze mojego domu. Jeśli znajdziesz na stole paczkę zawiniętą w nieprzemakalny materiał, dopilnuj, żeby otrzymał ją kowal z Wiosła. Nazywa się Piasek. Pudełko wydawał się zakłopotany. - Po drugie, jak już to zrobisz, i tylko wtedy, powiedz Pułkownikowi, że nie umarły rusza się. Pudełko zatrzymał się gwałtownie. - Pudełko. - W głosie Corbiego pojawiła się nuta rozkazu, której młodzieniec nigdy dotąd nie zauważył. - Tak, w porządku. - To wszystko. - Corbie... - Żadnych pytań. Może za kilka tygodni będę mógł wszystko ci wyjaśnić. Zgoda. - Zgoda. - Teraz ani słowa. I pamiętaj. Paczka jest dla kowala imieniem Piasek. Potem wiadomość dla Pułkownika. Wiesz, co ci powiem? Jeśli będę mógł, to dla Pułkownika też zostawię list. Pudełko zaledwie skinął głową. Corbie wziął głęboki oddech. Minęło dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni wypowiadał najprostsze zaklęcie. Nigdy nie próbował rozkazywać czemuś podobnemu do tego, z czym teraz chciał się zmierzyć. Dawno temu, w czasach starożytnych, kiedy był innym mężczyzną czy chłopakiem, czarnoksięstwo było rozrywką dla bogatych młodzieńców, którzy woleli bawić się w czarowników, niż uczciwie studiować. Wszystko było gotowe. Narzędzia czarnoksiężnika, odpowiednie do zadania, leżały na stole, na drugim piętrze domu wybudowanego przez Bomanza. Wydawało się oczywiste, że Corbie podąża w jego ślady. Dotknął owiniętej w nieprzemakalny materiał paczki, którą zostawił dla Pudełka, złożył list do Słodkiego i modlił się, żeby ani jedno, ani drugie nie musiało trafić do rąk młodego mężczyzny. Ale jeśli to, co podejrzewał, było prawdą, lepiej, żeby znali wroga, niż żeby świat został zaskoczony. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić to, co zamierzał. Dopił połowę filiżanki zimnej herbaty i zajął miejsce. Zamknął oczy i zaczął nucić pieśń, której nauczył się, gdy był młodszy od Pudełka. Użył innej metody niż Bomanz, ale okazała się równie skuteczna. Jego ciało nie zrelaksowało się, nie przestało mu przeszkadzać, lecz w końcu zapadł w całkowity letarg. Jego dusza stopniowo uwalniała się od dziesięciu tysięcy więzów łączących ją z ciałem. Zdawał sobie sprawę, że jest głupcem, ważąc się na coś takiego bez umiejętności mistrza, ale nie miał czasu na treningi, jakim poddawał się Bomanz. Wszystkiego, co potrafił, nauczył się podczas pobytu w Starym Lesie. Oddalał się ostrożnie - wolny od ciała, lecz nadal połączony z nim niewidzialnymi więzami, które pomogą mu wrócić, jeśli dopisze mu szczęście. Z trudem dostosowywał się do nowych warunków. Ruszył w drogę, używając schodów, drzwi i kładek zbudowanych przez Strażników. Świat wyglądał inaczej. Każdy przedmiot posiadał swą osobliwą aurę. Corbie miał kłopoty ze skoncentrowaniem się na głównym zadaniu. Skierował się ku granicom Krainy Kurhanów. Zadrżał pod wpływem oddziałujących tam starych zaklęć, które trzymały w ryzach Dominatora i kilku jego sługusów. Cóż to była za moc! Ostrożnie szedł wzdłuż granicy, aż znalazł drogę, którą otworzył Bomanz. Wciąż niespokojny, przekroczył granicę, czym ściągnął na siebie uwagę wszystkich dusz, dobrych i złych, uwięzionych w Krainie Kurhanów. Było ich tam więcej, niż oczekiwał. Dużo więcej, niż wskazywała mapa czarownika. Symbole żołnierzy otaczających Wielki Kurhan... Oni nie byli posągami, lecz ludźmi, żołnierzami Białej Róży, którzy jako duchowi strażnicy zostali umieszczeni między światem a potworem, który mógł nim zawładnąć. Wiele ich kosztowało poświęcenie się sprawie. Ścieżka wiła się obok dawnych miejsc spoczynku starych Schwytanych, tworząc zewnętrzny i wewnętrzny krąg. W tym drugim Corbie zobaczył prawdziwe formy potworów służących Dominacji. Ścieżka rozciągała się jak pas srebrzystej mgły, która gęstniała za jego plecami. Przed sobą miał silniejsze zaklęcia i wszystkich ludzi, którzy zeszli pod ziemię, by otoczyć Dominatora, a oprócz nich najbardziej przerażającego Strażnika - smoka, który zgodnie z mapą Bomanza, leżał zwinięty wokół krypty w sercu Wielkiego Kurhanu. Duchy krzyczały do niego w TelleKurre, UchiTelle i innych językach, których nie znał, a także w takich, których nadal używano. Wszystkie, jak jeden, przeklinały go, lecz zignorował je. W izbie pod największym kopcem było coś, co musiał zobaczyć. Musiał sprawdzić, czy leży spokojnie tak, jak podejrzewał. Smok. Na bogów, których nigdy nie było! Ten smok był prawdziwy. Żywy i z ciała, a na dodatek wyczuł go już i zobaczył. Srebrzysty szlak wiódł tuż obok jego paszczy, a dokładniej szczeliną między obnażonymi kłami a ogonem. Najwyraźniej miał ochotę rozszarpać Corbiego, lecz jako duchowi nie mógł mu nic zrobić. Żadnych więcej Strażników. Tylko krypta i uwięziony w niej człowiek-potwór. Przeżył najgorsze... Stary diabeł powinien spać. Czyż Pani nie powstrzymała go, gdy usiłował wydostać się przez Jałowiec? Czyż nie zepchnęła go z powrotem na dół? Był to grobowiec, jakich wiele jest na świecie. Może trochę bogatszy. Biała Róża pogrzebała swych przeciwników w stylu godnym podziwu. Nie było tam jednak sarkofagów. Na pustej płycie powinna spoczywać Pani. Na sąsiedniej spał mężczyzna. Potężnie zbudowany i przystojny, lecz z piętnem bestii, widocznym nawet w stanie spoczynku. Jego twarz płonęła gorącą nienawiścią, wściekłością z powodu poniesionej klęski. A więc przypuszczenia Corbiego sprawdziły się. Potwór rzeczywiście spał... Nagle Dominator usiadł i uśmiechnął się. Corbie nigdy jeszcze nie widział, by w uśmiechu kryło się tyle zła. Potem nie umarły wyciągnął rękę na powitanie. Wtedy Corbie rzucił się do ucieczki. Szyderczy śmiech ścigał go nieubłagalnie. Panika była całkiem nieznanym mu uczuciem. Rzadko doświadczał strachu. A jednak nie był w stanie jej kontrolować. Ledwie uświadamiał sobie, że minął smoka i przepełnionych nienawiścią żołnierzy Białej Róży. Wyczuwał za sobą tylko kreatury Dominatora, które wyły z uciechy. Nawet gnany paniką, Corbie podążył mglistą ścieżką. Zrobił tylko jeden fałszywy krok... I to przesądziło o jego losie. Nad Krainą Kurhanów rozpętała się burza - najgwałtowniejsza, jaką pamiętano. Błyskawice zasypywały ziemię i niebo ognistymi iskrami, a każdej towarzyszył ogłuszający grzmot. Ulewny deszcz, przypominający oberwanie chmury, nie ustawał ani na moment. Wtem potężny piorun uderzył w Krainę Kurhanów. Ziemia i krzaki wyleciały na sto jardów w powietrze. Ziemia zadrżała. Wieczny Strażnik z przerażenia upadł na kolana. Był pewien, że stary diabeł zerwał łańcuchy. W Krainie Kurhanów w świetle błyskawicy ukształtowały się dwa wielkie cienie - czworonożny i dwunożny. Po chwili oba ruszyły wijącą się ścieżką, nie zostawiając śladów na wodzie czy błocie. Przekroczyły granice Krainy Kurhanów i uciekły w kierunku lasu. Nikt ich nie widział. Kiedy Straż - uzbrojona w miecze oraz latarnie i przerażona jak stado kundli - dotarła do Krainy Kurhanów, burza już ucichła, a ulewa zmieniła się w normalny deszcz. Pułkownik Słodki i jego ludzie przez kilka godzin patrolowali granice Krainy Kurhanów, lecz niczego nie znaleźli. Wieczny Strażnik wrócił do swej kwatery, przeklinając bogów i pogodę. Ciało Corbiego nadal znajdowało się na drugim piętrze jego domu. Oddychało raz na pięć minut, a serce ledwie biło. Bez duszy czekała go długa agonia. 21. RÓWNINA STRACHU Poprosiłem Pupilkę o natychmiastową audiencję. Oczekiwała, że rozpętam piekło z powodu nieodpowiedzialnej akcji militarnej i niepotrzebnych strat. Oczekiwała wykładu o znaczeniu zachowania kadry i sił w nienaruszonym stanie. Zaskoczyłem ją, nie wspominając nic na ten temat. Pogoda pogorszyła jej, i tak już fatalny, nastrój. Liczyła na to, że moje wymówki zmobilizują ją do pracy, lecz rozczarowałem ją. Zamiast tego przyniosłem jej listy z Wiosła, którymi z nikim jeszcze się nie podzieliłem. Spojrzała na nie zaciekawiona. - Przeczytaj - poleciłem. Zajęło jej to dłuższą chwilę. Porucznik wchodził i wychodził, za każdym razem coraz bardziej zniecierpliwiony. Wreszcie skończyła i spojrzała na mnie. - No i? - westchnęła. - To pochodzi z pakietu dokumentów, którego mi brakuje. To i jeszcze kilka innych rzeczy. Ta historia jest tym, czego szukałem. Duszołap wpoił mi wiarę, że broń, której potrzebujemy, jest ukryta w tej historii. - Jest niekompletna - zauważyła Pupilka. - Fakt, ale czy nie daje ci do myślenia? - Nie masz pojęcia, kim jest autor? - Nie. I nie ma szans na odnalezienie jego czy jej. - Miałem kilka podejrzeń, lecz każde wydawało się bardziej nieprawdopodobne od innych. - Przychodziły ze zmienną regularnością - zauważyła. - Jednak tym razem... -To "tym razem" nasunęło mi przypuszczenia, że dziewczyna podziela jedno z moich podejrzeń. - Posłańcy wierzą, że przywożą wiadomości z rozległych obszarów. - Interesujące spostrzeżenie, ale niezbyt użyteczne. Musimy poczekać na następne. - Strach myśleć, co może wydarzyć się do tego czasu. Końcówka ostatniego listu jest poza zasięgiem, więc muszę popracować nad tym, co mam. Jeśli ostatni fragment przechwycił ktoś, komu możemy pokrzyżować plany, to pewnie nigdy już go nie zobaczymy. Pupilka rozłożyła ostatnią stronę i przyjrzała się jej. Nagle wyraz jej twarzy zmienił się, jakby doznała olśnienia. - Konowale, to jest mowa palców - pomachała palcami. - List. Widzisz? Mówiąca dłoń, tworząca alfabet. Zajrzałem jej przez ramię. Rzeczywiście. Jak mogłem tego nie zauważyć. Czułem się jak jakiś przeklęty głupiec. Jeśli ktoś znał znaki, to nie miał najmniejszych problemów z odczytaniem ich: "To może być nasz ostatni kontakt, Konowale. Muszę zrobić coś bardzo ryzykownego. Wszystko układa się na moją niekorzyść, ale muszę iść naprzód. Jeśli nie otrzymasz zakończenia opowieści o ostatnich dniach Bomanza, będziesz musiał sam się po nią zgłosić. Jedną kopię ukryję w domu czarownika, którego opis już znasz. Drugą znajdziesz w Wiośle. Pytaj o kowala imieniem Piasek. Życz mi szczęścia. Dotąd musiałeś znaleźć bezpieczne mejsce. Nie wyciągałbym cię z niego, gdyby nie zależał od tego los świata". Tutaj również nie było żadnego podpisu. Spojrzeliśmy na siebie. - I co o tym sadzisz?-zapytałem.-Co powinienem zrobić? - Czekać. - A jeśli nie nadejdzie kolejna przesyłka? - To będziesz musiał iść i poszukać jej. - Chyba tak. - Na samą myśl ogarnął mnie strach. Świat był przeciwko nam. Po ataku na Rdzę Schwytani wpadli w szał zemsty. - To może być naszą największą nadzieją, Konowale. - Pupilko, mówimy o Krainie Kurhanów. Tylko sama Wieża może być niebezpieczniejsza. - Może powinnam ci towarzyszyć. - Nie! Nie będziesz ryzykować. Pod żadnym pozorem. Ruch przeżyje stratę jednego pobitego, wyczerpanego starego wojaka, ale nie obejdzie się bez Białej Róży. Uścisnęła mnie mocno i odsunęła się. - Nie jestem Białą Różą, Konowale. Ona nie żyje od czterech wieków. Jestem Pupilką - Nasi wrogowie nazywają cię Białą Różą. Nasi przyjaciele także. Moc tkwi w imieniu. - Pomachałem listami. - I o tym właśnie mówi ta historia. Jedno imię. Musisz być tym, kim cię nazywają. - Jestem Pupilka - upierała się dziewczyna. - Może dla mnie, Milczka i kilku innych, ale dla świata jesteś Białą Różą, nadzieją i zbawieniem. -Dotarło do mnie, że nie znam imienia, które nosiła, zanim trafiła do Kompanii. Zawsze była Pupilką bo tak nazywał ją Kruk. Czy znał jej prawdziwe imię? Jeśli nawet, to nie miało to już znaczenia. Była bezpieczna. Była ostatnią żyjącą osobą, która je znała, jeżeli w ogóle je pamiętała. We wsi, w której ją znaleźliśmy, bezwzględnie splądrowanej przez najemników Kulawca, raczej nie prowadzono żadnej dokumentacji. - Idź - powiedziała. - Studiuj. Myśl. Nie trać wiary. Gdzieś wkrótce znajdziesz ślad. 22. RÓWNINA STRACHU Wreszcie przybyli ludzie, którzy odlecieli z Rdzy z tchórzliwym wielorybem. Dowiedzieliśmy się od nich, że Schwytani uciekli z Równiny i są wściekli, ponieważ ocalili tylko jeden dywan. Zwlekali z ofensywą, aż dywany zostały zastąpione nowymi. Teraz należały do największych i najwspanialszych magików. Podejrzewam, że Kulawiec będzie miał sporo do wyjaśnienia Pani. Wtajemniczyłem Jednookiego, Goblina i Milczka w ostatnie wydarzenia. Od tej chwili niemal nie opuszczali mojej kwatery. Goblina i Jednookiego kusiła wyprawa poza zasięg oddziaływania Pupilki. Zaczęły dręczyć mnie koszmary. Pewnego wieczoru wściekłem się - częściowo dlatego, że kurier nie przyjeżdżał, a częściowo dlatego, że moje zajęcia ograniczały się do powstrzymywania Goblina i Jednookiego przed doprowadzaniem mnie do szału. - Prawdopodobnie będę musiał opuścić Równinę - oznajmiłem. -Możecie coś zrobić, żebym nie zwracał na siebie uwagi? Zasypali mnie pytaniami, na które odpowiedziałem najuczciwiej, jak mogłem. Oczywiście za najlepsze rozwiązanie uznali towarzyszenie mi. - Nie ma mowy. Tysiąc mil z wami? Więcej niż pewne, że zwariuję, zanim wydostaniemy się z Równiny. Albo zamorduję jednego z was. A którego, to jeszcze się zastanowię. Goblin zapiszczał i udał śmiertelne przerażenie. - Zbliż się do mnie na dziesięć stóp, a zamienię cię w jaszczurkę - zagroził Jednooki. - Z ledwością potrafisz jedzenie zamienić w gówno - prychnąłem. Goblin zagdakał. - Kurczaki i krowy robią to lepiej. Ich gówna można wykorzystać jako nawóz. - Nie macie o czym rozmawiać, karły - warknąłem. - Robi się wrażliwy na stare lata - zauważył Jednooki. - To musi być reumatyzm. Konowale, masz reumatyzm? - Jak tak dalej pójdzie, to będzie szczęśliwy, że jego jedynym problemem był reumatyzm - stwierdził Goblin. - Muszę się z tobą zgodzić, że jest wystarczająco źle... Ale twój los jest już przesądzony. - Przesądzony? - Jak pory roku. Wyszli. Posłałem Milczkowi błagalne spojrzenie, lecz sukinsyn zignorował mnie. Następnego dnia Goblin paradował z próżnym uśmiechem na twarzy. - Wymyśliliśmy coś, Konowale. W razie gdybyś zamierzał wyruszyć. - To znaczy, co? - Będziemy potrzebować twoich amuletów. Miałem dwa, które dali mi dawno temu. Jeden miał ostrzegać mnie przed bliskością Schwytanych i, rzeczywiście, działał bez zarzutu. Drugi rzekomo miał mnie chronić, ale także pozwalał im zlokalizować mnie w większej odległości. Milczek zrobił go, gdy Kulawiec chciał przejść na stronę Buntowników i Duszołap wysłał mnie i Kruka, żebyśmy zaskoczyli go w trakcie spotkania z Szept w Lesie Chmury. Było to dawno temu i daleko stąd. Były to wspomnienia młodszego Konowała. - Chcemy wprowadzić kilka ulepszeń, żeby nikt nie mógł zlokalizować cię za pomocą czarów. Daj mi je. Później będziemy musieli wyjść na zewnątrz i przetestować je. Spojrzałem na niego, mrużąc oczy. - Będziesz musiał przyjść - przekonywał mnie - żebyśmy mogli sprawdzić ich działanie, próbując cię znaleźć. - Tak? Brzmi to jak pretekst do wydostania się poza zasięg oddziaływania Pupilki. - Może - skrzywił się Goblin. Zawiadomiłem Pupilkę o planowanej próbie i następnego wieczoru skierowaliśmy się w górę potoku. - Trochę kiepsko wygląda - stwierdziłem, spoglądając na Starego Ojca Drzewo. - W czasie potyczki oberwał zaklęciami Schwytanych - wyjaśnił Jednooki. - Nie sądzę, żeby był zachwycony z tego powodu. Stare drzewo zabrzęczało. Zatrzymałem się, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Musiało mieć tysiące lat. Na Równinie drzewa rosną bardzo powoli. Jakież historie mogłoby opowiedzieć! - Chodź, Konowale - zawołał Goblin. - Stary Ojciec nie rozmawia. - Uśmiechnął się szeroko jak żaba. Za dobrze mnie znają, pomyślałem. Wiedzą, że kiedy widzę coś starego, to zastanawiam się, czego mogło być świadkiem. Niech ich diabli! Pięć mil od Dziury opuściliśmy wodny szlak i podążyliśmy na zachód w głąb pustyni, gdzie koralowce były szczególnie gęste i niebezpieczne. Przypuszczałem, że było ich około pięciuset gatunków, a rosły tak blisko siebie, że teren wydawał się niemal nie do przebycia. Gąszcz korali w jaskrawych kolorach wznosił się na wysokości trzydziestu stóp. Zawsze bawiło mnie, że wiatr nie może ich złamać. Jednooki zarządził postój na skrawku piasku otoczonym przez koral. - Jesteśmy wystarczająco daleko. Tutaj będziemy bezpieczni. Zastanawiałem się chwilę nad jego słowami. Przez cały czas podążały za nami manty i stworzenia przypominające jastrzębie. Nigdy nie zaufam całkowicie takim bestiom. Dawno, dawno temu, po bitwie pod Urokiem, Kompania przemierzała Równinę, by dotrzeć na wyznaczony posterunek na wschodzie. Byłem wtedy świadkiem okropnych zdarzeń i nigdy nie otrząsnąłem się z tych wspomnień. Goblin i Jednooki prowadzili swoje gierki, ale też pilnowali interesów. Przypominali parę żywych dzieciaków, które nie potrafią spokojnie usiedzieć na miejscu. Leżałem na plecach i wpatrywałem się w chmury. Wkrótce usnąłem. Goblin obudził mnie i oddał mi amulety. - A teraz pobawimy się w chowanego - oznajmił. - Damy ci czas na ukrycie się. Jeśli wszystko dobrze zrobiliśmy, to nie będziemy w stanie cię znaleźć. - Wspaniale - odpowiedziałem. - Sam, na pustkowiu, zgubiony. - Tylko żartowałem. Oczywiście, potrafiłem odnaleźć Dziurę. Kusiło mnie, żeby zrobić im brzydki kawał i od razu tam wrócić. Chociaż... to nie był głupi pomysł. Najpierw skierowałem się na południowy zachód, a potem przeciąłem zachodni szlak i ukryłem się wśród, nieruchomych w tej chwili, wędrujących drzew. Poczekałem do zmroku i zawróciłem w kierunku Dziury, zastanawiając się, co się stało z moimi kompanami. Po drodze zahaczyłem o posterunek. - Czy Goblin i Jednooki już przyszli? - zapytałem. - Nie. Myślałem, że byli z tobą. - Byli - przyznałem zaniepokojony. Natychmiast poszedłem do Porucznika i poprosiłem o radę. - Idź i poszukaj ich - rozkazał. - Jak? Spojrzał na mnie, jakbym był półczarownikiem. - Zostaw swoje głupie amulety, wyjdź na zewnątrz i czekaj. - Aha, dobrze. Wyszedłem więc z Dziury i gderając ruszyłem w górę potoku. Nie przywykłem do takich dalekich marszów i bolały mnie stopy. Stwierdziłem jednak, że dobrze mi to zrobi. Musiałem być w formie, jeśli miałem przeżyć podróż do Wiosła. Wreszcie dotarłem do raf koralowych. - Jednooki! Goblinie! Jesteście tam? Żadnej odpowiedzi. Nie zamierzałem szukać dalej. Koral zabiłby mnie. Skręciłem na północ, przypuszczając, że oddalili się od Dziury. Co kilka minut padałem na kolana w nadziei, że dojrzę zarys menhira. One wiedziałyby, co się z nimi stało. Kątem oka zauważyłem błysk. Nie zastanawiając się, pobiegłem w tamtą stronę. Myślałem, że to Goblin i Jednooki znowu się kłócą, lecz już po chwili zorientowałem się, że był to zwiastun nadciągającej burzy. Przypomniałem sobie, że tylko śmierć śpieszy nocą przez Równinę i natychmiast się zatrzymałem. Miałem szczęście. Jeszcze jeden krok i wpakowałbym się w grząski piasek, z którego nie było ratunku. Kiedy przykucnąłem, stwierdziłem, że cuchnie jeszcze starą śmiercią. Wycofałem się ostrożnie. Kto wie, co leżało pod tym piaskiem, czekając na ofiarę? - Lepiej zaszyć się gdzieś i poczekać na słońce - mruknąłem. Nie byłem pewny swego położenia. Znalazłem skały, które mogły ochronić mnie przed wiatrem, trochę krzaków na ognisko i rozbiłem obóz. Ogień lepiej oznajmiał bestiom moją obecność, niż ogrzewał. Na szczęście noc nie była zima. Rozpalenie ogniska miało symboliczne znaczenie. Gdy płomienie buchnęły w górę, zauważyłem, że wcześniej ktoś już korzystał z tego miejsca. Dym przyczernił skały. Pewnie tubylcy - pomyślałem. Wędrują małymi grupami. Mieliśmy z nimi trochę do czynienia. Nie interesują ich walki toczące się na świecie. Starałem się nie zasnąć. Skupiałem na tym całą siłę woli, ale po dwóch godzinach oczy same mi się zamknęły. Znów dopadł mnie koszmar, a ja byłem w szczerym polu, bez amuletów i ochronnej mocy Pupilki. Przyszła O n a. Minęło wiele lat, odkąd widziałem ją po raz ostatni. To było wtedy, gdy składałem raport z ostatecznego pokonania jej męża w Jałowcu. Złocista chmura przypominająca tuman kurzu, tańczącego w promieniach słońca. Uczucie bycia przebudzonym we śnie. Mieszanina spokoju i strachu. Niemożność poruszenia się. Wszystkie stare symptomy. W chmurze ukształtowała się kobieta piękna jak ze snu. Dokładnie taka, jaką masz nadzieję spotkać któregoś dnia, choć wiesz, że nie ma na to najmniejszych szans. Nie potrafiłem powiedzieć, w co była ubrana, jeśli w ogóle coś na sobie miała. Mój wszechświat składał się z jej twarzy i przerażenia wywołanego jej obecnością. Jej uśmiech wcale nie był chłodny. Dawno temu z jakiegoś powodu zainteresowała się mną. Przypuszczam, że zachowała cząstkę starego sentymentu, jakim ludzie darzą zwykle dawno nie żyjącego zwierzaka. - Lekarzu. - Jej szept brzmiał anielsko, lecz nigdy nie zmuszała mnie do zapomnienia o rzeczywistości. Nigdy też nie starała się skusić mnie obietnicami ani sobą. Może właśnie dlatego uważałem, że czuje do mnie sympatię. Kiedy wykorzystywała mnie, mówiła mi to wprost. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. - Jesteś bezpieczny. Dawno temu powiedziałam, że będę z tobą w kontakcie. Ale nie mogłam, bo odciąłeś się ode mnie. Próbowałam przez wiele tygodni. To wyjaśniało fakt pojawiania się nocnych koszmarów. - Co? - zapiszczałem, jak Goblin. - Dołącz do mnie w Uroku. Bądź moim historykiem. Byłem zakłopotany jak zawsze, kiedy kontaktowała się ze mną. Najwyraźniej szanowała mnie zarówno jako swojego sprzymierzeńca, jak i wroga. Na Stopniu Łzy w dniu poprzedzającym najdzikszą bitwę czarowników, jakiej byłem świadkiem, przyszła obiecać, że nie spotka mnie żadna krzywda. Wydawała się zaintrygowana moją niewielką rolą historyka Kompanii. Wcześniej nalegała, żebym opisał zdarzenia, nie starając się zadowolić kogokolwiek. Spełniłem jej prośbę i zachowałem bezstronność. - Żar w tyglu rośnie, lekarzu. Twoja Biała Róża jest sprytna. Jej atak na Kulawca był wspaniałym uderzeniem, ale mało znaczącym, biorąc pod uwagę potęgę przeciwnika. Zgadzasz się ze mną? Jak mogłem dyskutować? Oczywiście, zgodziłem się. - Jak niewątpliwie donieśli wam już szpiedzy, pięć armii czeka w pełnej gotowości, by oczyścić Równinę Strachu. To dziwna i nie poznana do końca kraina. Ale co ma wisieć, nie utonie. Znów nie pozostawało mi nic innego, jak uwierzyć jej i zrobić coś, co Pupilka nazywa zyskiwaniem na czasie. - Możesz być zaskoczona. - Może. Niespodzianki zostały wkalkulowane w moje plany. Daj spokój z tymi gierkami, Konowale. Przyjdź do Wieży. Zostań moim historykiem. Jak zwykle nie posunęła się dalej w kuszeniu mnie. Mówiła do tej części mojej osobowości, której nie rozumiałem, która niemal zdolna była zdradzić przyjaciół. Za dużo wiedziałem, żeby iść. Mogłem udzielić zbyt wielu odpowiedzi. Jednak mógłbym zaspokoić ciekawość. - Umknąłeś nam na Moście Królowej. Zrobiło mi się gorąco. W czasie naszej wieloletniej ucieczki wojska Pani dopadły nas kilka razy. Najgorzej było właśnie na Moście Królowej. Poległo stu braci. A hańbą było, że zostawiłem tam Kroniki. Zakopałem je na brzegu rzeki. Porzuciłem czterysta lat historii Kompanii. Po prostu za dużo miałem do niesienia. Dokumenty, które leżą teraz w Dziurze, były ważniejsze dla naszej przyszłości. Wziąłem je zamiast Kronik, a teraz dręczą mnie wyrzuty sumienia. Muszę odpowiedzieć cieniom braci, którzy odeszli w ciągu tych czterystu lat. Te Kroniki były Czarną Kompanią. Dopóki one istnieją, żyje Kompania. - Uciekaliśmy wciąż i dalej będziemy uciekać. To nasze przeznaczenie. Uśmiechnęła się rozbawiona. - Czytałam twoje Kroniki, Konowale. Nowe i stare. Zacząłem dorzucać gałęzi do ognia. To nie był sen. - Masz je? - W tym momencie uciszyłem poczucie winy obietnicą odzyskania ich. - Znaleziono je po bitwie. Cieszę się, że trafiły do mnie. Jesteś uczciwy, jako historyk. - Dziękuję. Staram się. - Przybądź do Uroku. Jest dla ciebie miejsce w Wieży. Możesz stąd oglądać wszystkie wielkie wydarzenia. - Nie mogę. - Nie mogę cię tam ochronić. Jeśli zostaniesz, podzielisz los swych przyjaciół - Buntowników. Kampanią dowodzi Kulawiec. Nie będę się mieszać. On nie jest już tym, kim był. Zraniłeś go. A żeby został zbawiony, musiał być mocniej zraniony. Nie wybaczył ci tego, Konowale. - Wiem. - Ile razy użyła mojego imienia? Przez te wszystkie lata, kiedy kontaktowaliśmy się, wypowiedziała je tylko raz. - Nie pozwól mu się złapać. Gdzieś w głębi mojej duszy narastała wesołość. - Co za głupiec ze mnie! Zapisałem w Kronikach moje romanse. Czytałaś je. Wiesz, że nigdy nie przedstawiłem cię jako czarnego charakteru. Myślę, że scharakteryzowałbym tak raczej twojego męża. Podejrzewam, że podświadomie wyczułem prawdę kryjącą się pod głupotą tych romansów. - Czyżby? - Nie sądzę, żebyś była czarnym charakterem. Raczej tylko próbujesz za taki uchodzić. Pomimo zła, które czyniłaś, myślę, że w twej duszy pozostała jakaś nie skażona cząstka. Iskierka, której nie możesz ugasić. - Ponieważ nie przerwała mi, zdobyłem się na większą śmiałość. - Myślę, że wybrałaś mnie na symboliczną podpałkę dla tej iskierki. Mam zadowolić ukryty strumień przyzwoitości, tak samo jak dziecko, którym zaopiekował się mój przyjaciel Kruk, a które później stało się Białą Różą. Czytałaś moje Kroniki. Wiesz, w jakiej głębinie utonął Kruk, gdy skoncentrował całą przyzwoitość w jednej filiżance. Lepiej może, żeby nie był przyzwoity. Jałowiec mógł nadal istnieć. I on też. - Jałowiec wrzał gotowy do otwarcia. Nie przyszłam, żebyś ze mnie szydził, lekarzu. Nic nie sprawi, bym wyglądała na słabą. Zacząłem protestować. - O ile wiem, oznaczałoby to również koniec twoich Kronik. - Dobrze mnie znała. Nic dziwnego, skoro wcześniej prześwietliła mnie swoim Okiem. - Przyjdź do Wieży, Konowale. Nie żądam żadnej przysięgi. - Pani... - Nawet Schwytani wiążą się śmiertelnymi przysięgami. Ty możesz pozostać wolny. Po prostu rób to, co dotychczas. Lecz i zapisuj prawdę. Możesz to robić wszędzie. Jesteś zbyt cenny, żeby tam zginąć. Z tą opinią zgadzałem się całym sercem. Gdybym nie był jedyną osobą, która ją słyszała, mógłbym niektórym utrzeć nosa. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ostrzegawczo uniosłem dłoń. - Czy to nie odgłos kroków? Tak - mówiłem bardziej do siebie niż do niej. - Zbliża się coś dużego. Posuwa się powoli, jakby było zmęczone. Ona też to wyczuła. Mrugnęła okiem i odeszła, zabierając coś z mojego umysłu, iż nie byłem pewien, czy przypadkiem nie śniłem o tym spotkaniu. Jednak każde słowo pozostało w mojej pamięci, jak wykute w kamieniu. Dorzuciłem gałęzi do ognia i wycofałem się do szczeliny. Na szczęście zabrałem ze sobą sztylet, który teraz był moją jedyną bronią. Coś podeszło bliżej, zatrzymało się, potem znów zrobiło kilka kroków. Serce zamarło mi w piersiach. Coś stało w kręgu światła. - Pies Zabójca Ropuch! - zawołałem. - Co z tobą, do diabła? Chodź bliżej i ogrzej się. - Znajomy głos pomógł mu pokonać strach. - Tropiciel ucieszy się na twój widok. Co się z tobą działo? Kundel położył się przy ognisku, oparł pysk na łapach i zamknął jedno oko. Wyglądał dwa razy gorzej niż zwykle. - Nie mam jedzenia. Właściwie sam się zgubiłem. Masz cholerne szczęście, wiesz? Pokonać taką odległość. - Nie mogłem się nadziwić. - Równina jest złym miejscem, kiedy trzeba liczyć na własne siły. Kundel wyglądał, jakby zgadzał się ze mną. Może to nazywać językiem ciała. Przeżył, ale nie było to łatwe. - Kiedy wzejdzie słońce - powiedziałem do niego - ruszymy w drogę powrotną. Goblin i Jednooki zgubili się, ale to już ich pech. Od przybycia Psa Zabójcy Ropuch czułem się o wiele lepiej. Przypuszczam, że stare przymierze jest wpisane także w naturę ludzi. Byłem przekonany, że pies ostrzegłby mnie, gdyby zbliżały się kłopoty. Rankiem dotarliśmy do potoku i skierowaliśmy się ku Dziurze. Zatrzymałem się, jak to zwykle czyniłem, żeby pogawędzić ze Starym Ojcem Drzewem o tym, co widział w czasie swej długiej egzystencji. Oczywiście, była to jednostronna rozmowa. Pies nigdy nie podchodził do niego zbyt blisko. Czary? - zastanawiałem się. No i co z tego? Na Równinie czary są codziennością. Jednooki i Goblin wrócili do Dziury kilka minut po moim wyjściu. Dranie. Chrapali tu sobie w najlepsze, a ja całą noc spędziłem na pustkowiu. Obiecałem sobie, że porachuję się z nimi przy pierwszej okazji. Doprowadzałem ich do szału, nie wspominając ani słowem o wydarzeniach minionej nocy. - Działał? - zapytałem. W głębi tunelu Tropiciel hałaśliwie witał się ze swym kundlem. - Mniej więcej - odpowiedział Goblin bez entuzjazmu. - Mniej więcej? Co to znaczy mniej więcej? Działa czy nie? - No, to nie takie proste. W zasadzie, możemy uniemożliwić Schwytanym zlokalizowanie ciebie. Sprawić, żebyś nie zwracał na siebie uwagi... Byłem pewien, że wykrętne odpowiedzi wróżą kłopoty z tym facetem. - Ale? Goblinie, powiedz wprost, o co chodzi. - Jeśli wyjdziesz poza ochronne pole Pupilki, to już nie ukryjesz się - wyrzucił z siebie jednym tchem. - Świetnie. Po prostu wspaniale. Tacy jesteście dobrzy, tak? - Nie jest aż tak źle - odezwał się Jednooki. - Nie przyciągniesz niczyjej uwagi, dopóki nie odkryją, że pochodzisz z innych stron. To znaczy, dopóki nie zaczną cię szukać. A po co mieliby to robić? Nie mają powodu. Więc jest dokładnie tak, jak chcieliśmy, żeby było. - Gówno! Lepiej zacznij się modlić, żebym jednak dostał ten ostatni list, bo jeśli pojadę po niego i zabiją mnie, to domyśl się, kto i kogo będzie kusił po wsze czasy. - Pupilka nie wysłałaby cię. - Założymy się? Trzy albo cztery dni poświęci na duchowe poszukiwanie, ale wyśle mnie, ponieważ ten ostatni list da nam klucz. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Czy Pani przejrzała moje myśli? - O co chodzi, Konowale? Dzięki Tropicielowi uniknąłem kłamstwa. Podbiegł i uścisnął moją dłoń jak szaleniec. - Dziękuję ci, Konowale. Dziękuję za przyprowadzenie go do domu. - I pobiegł dalej. - Co to było, do diabła? - pisnął Goblin. - Przyprowadziłem jego psa do domu. - Czary. Jednooki zachichotał - Przy ganiał kocioł garnkowi. - Tak? Oślizła jaszczurko, chcesz, żebym opowiedział ci o czarach? - Podaruj sobie - odpowiedziałem. - Jeśli otrzymam polecenie wymarszu, chcę, żeby dokumenty były w idealnym porządku. Szkoda tylko, że nikt więcej nie potrafi ich odczytać. - Może będę mógł pomóc - odezwał się Tropiciel, który właśnie wrócił. Duży, niemy niedołęga. Diabeł z mieczem. Prawdopodobnie nie umiejący napisać własnego imienia. - Jak? - Umiem czytać. Znam kilka starych języków. Ojciec mnie nauczył. - Roześmiał się, jakby opowiedział dobry kawał. Wybrał fragment napisany w TelleKurre i przeczytał go głośno. Starożytny język brzmiał w jego ustach tak naturalnie, jakbym słuchał samego Schwytanego. Następnie przetłumaczył. Było to wspomnienie zamkowego kucharza o posiłku przygotowanym na przyjęcie wybitnych osobistości. Pobieżnie przejrzałem tekst. Tłumaczenie Tropiciela było bezbłędne. Lepsze niż moje, gdyż nie pamiętałem znaczenia trzeciego słowa. - Cóż, witaj w drużynie. Powiem Pupilce. - Kiedy przechodziłem za jego plecami, wymieniłem z Jednookim zagadkowe spojrzenie. Coraz dziwniejszy. Kim był ten człowiek? Oprócz czarownika, oczywiście. Przy pierwszym spotkaniu przypominał mi Kruka i pasował do tej roli. Kiedy zacząłem uważać go za dużego, powolnego niezdarę, też dopasował się do tego wizerunku. Czy był odbiciem wyobraźni obserwującej go osoby? Jedno wiedziałem na pewno - był dobrym wojownikiem, wartym dziesięciu naszych. 23. RÓWNINA STRACHU Nadszedł czas comiesięcznego spotkania. Wielkiej narady, która do niczego nie prowadzi. W trakcie której wszyscy krytykują proponowane plany działania. Pupilka kończy ją zwykle po sześciu lub ośmiu godzinach i mówi nam, co mamy robić. Tym razem wszystko potoczyło się podobnie. Jeden pokazywał na mapie, gdzie według naszych agentów znajdują się Schwytani. Inny pokazywał miejsca napadów, o których donosiły menhiry. Obaj wskazywali przede wszystkim białe plamy - nieznane nam obszary Równiny. Trzecia mapa przedstawiała miesięczny układ burz - było to hobby Porucznika, który czegoś szukał. Jak zwykle, większość miała miejsce na peryferiach, lecz tym razem było ich niezwykle wiele. Sezonowa zmiana czy coś poważniejszego? Kto wie? Nie przebywaliśmy tu wystarczająco długo, a menhiry nie trudziły się wyjaśnianiem tak trywialnych rzeczy. Pupilka natychmiast przeszła do ataku. - Mam nadzieję, że operacja w Rdzy dała efekty - powiedziała. - Nasi agenci donoszą o antyimperialnych wystąpieniach niemal wszędzie. Trochę odciągnęły od nas uwagę, ale armie Schwytanych zbierają siły. Szept stała się szczególnie agresywna. Oddziały imperialne wkraczały na Równinę niemal każdego dnia, by przygotować swoich ludzi do czyhających tam niebezpieczeństw. Operacje Szept były, jak zwykle, bardzo profesjonalne. Militarnie budziła większą trwogę niż Kulawiec. Ten był przegrany, lecz nie ponosi za to odpowiedzialności. Każdy naznaczony jest piętnem zwycięzcy lub przegranego, a jemu akurat przypadło w udziale to drugie. - Tego ranka nadeszły wieści, że Szept ustaliła dzienny marsz garnizonu w głąb Równiny. Wznosi fortyfikacje, prowokując nas do odzewu. Jej strategia była oczywista. Chciała stworzyć sieć wspólnie utrzymującą fortece, które zamierzała budować powoli, aż zaczną górować nad Równiną. Ta kobieta była niebezpieczna. Szczególnie jeśli podsunęła Kulawcowi pomysł zjednoczenia wszystkich armii pod jej dowództwem. Kolejnym strategicznym posunięciem były walki regularnych armii z partyzantami w dzikim kraju. Była to cierpliwa strategia, oparta na woli przetrwania zdobywcy. Jednak nie wszędzie się sprawdzała. U nas, niestety tak. Wróg miał dwadzieścia parę lat na wykorzenienie nas i nie odczuwał potrzeby utrzymania Równiny po rozprawieniu się z nami. Z nami? Raczej z Pupilką. W porównaniu z nią byliśmy niczym. Jeśli Pupilka upadnie, nie będzie Buntu. - Zabierają czas - rzekła Pupilka. - Potrzebujemy dekad. Musimy coś zrobić. Zaczyna się - pomyślałem - gdy zatrzymała na mnie spojrzenie. Zamierzała ogłosić rezultat duchowych poszukiwań. - Wysyłam Konowała, żeby odszukał resztę opowieści korespondenta. - Jej decyzja ani trochę mnie nie zaskoczyła. Już wcześniej wygadała się i wszyscy wiedzieli o listach. - Goblin i Jednooki będą mu towarzyszyć i chronić go. - Co? Nie ma sposobu... - Konowale. - Nie zgadzam się. Spójrz na mnie. Jestem nikim. Kto zwróciłby na mnie uwagę? Samotny, stary wędrowiec. Na świecie roi się od takich. Ale trzech? I do tego jeden czarny? Nie mówiąc już o tym, że wciąż się kłócą i... Goblin i Jednooki posłali mi spojrzenie mrożące krew w żyłach. Wsypałem ich. Mój wybuch postawił ich w niezręcznej sytuacji. Choć chcieli iść, a ja chciałem ich zostawić, to nie mieli odwagi spierać się ze mną publicznie. Gorzej, musieli zgadzać się ze mną. Snoby! Pozostawało faktem, że wszyscy trzej jesteśmy znanymi osobami. Tyle że, jak już wspomniałem, ja wyglądam dość pospolicie. - Niebezpieczeństwo umocni ich współpracę - zdecydowała Pupilka. Nie pozostało mi nic innego, jak użyć ostatecznego argumentu. - Pupilko, tamtej nocy, kiedy szukałem ich na pustyni, skontaktowała się ze mną Pani. Ona mnie szuka. - To niczego nie zmienia - stwierdziła po chwili namysłu. - Musimy mieć ten ostatni fragment opowieści, zanim Schwytani nas otoczą. Miała rację, ale... - Pojedziecie we trójkę. Bądźcie ostrożni - dodała. Tropiciel, z pomocą Ottona, włączył się do dyskusji. - Ja pojadę - zaproponował. - Znam północ. Szczególnie Wielki Las. Tam właśnie otrzymałem swoje imię. - Siedzący za nim Pies Zabójca Ropuch zawył. - Konował? - zapytała Pupilka. - Sama zdecyduj - odpowiedziałem zrezygnowany. - Jego pomoc może ci się przydać - rzekła. - Powiedz mu, że się zgadzasz. - Powiedziała, że idziesz - mruknąłem, odwracając się do Tropiciela. Wyglądał na zadowolonego. Pupilka uznała sprawę za zamkniętą i zajęła się przeglądaniem notatek z raportu Cordera, sugerującego, że Grabarz doskonale nadaje się do nalotów takich, jak ten na Rdzę. Hałasowałem, dając upust złości, lecz nikt - prócz Goblina i Jednookiego, którzy posyłali mi spojrzenia mówiące, że pożałuję swoich obelg - nie zwracał na mnie uwagi. Czternaście godzin później wyruszyliśmy ze wszystkim, co dla nas przygotowano. Wyrwany z łóżka krótko po północy, szybko stawiłem się na placu za koralem, gdzie wylądował mały wieloryb. Menhir, który wyrósł za moimi plecami, udzielał mi wskazówek odnośnie opieki nad latającym wielorybem. Zignorowałem go. Wszystko działo się tak szybko, że znalazłem się w siodle, zanim zdążyłem o tym pomyśleć. Żyłem poza zdarzeniami. Miałem ze sobą broń, amulety, pieniądze, jedzenie. Wszystko, czego mogłem potrzebować. Goblin i Jednooki zjawili się z resztą arsenału. Moim zdaniem większość tych gratów była zbędna, ale cóż, to już ich problem. Zgodnie z planem, po wylądowaniu na tyłach wroga, mieliśmy kupić wóz z zaprzęgiem, żeby to wszystko załadować. Tropiciel podróżował prawie bez bagażu. Zabrał tylko jedzenie, zestaw broni wybrany z tego, co miał pod ręką, no i oczywiście swego kundla. Wieloryb uniósł się w powietrze i otuliła nas noc. Czułem się zagubiony. Nawet nie zdążyłem uścisnąć wszystkich na pożegnanie. Lecieliśmy wysoko. Tam, gdzie powietrze było zimne i rozrzedzone. Na wschodzie, południu i północnym zachodzie zauważyłem błyski zwiastujące burze. Docierał do nas coraz wyraźniejszy odgłos grzmotów. Coraz lepiej znosiłem jazdę na wielorybie. Drżąc, kurcząc się w sobie i ignorując Tropiciela, który okazał się strasznym gadułą, zapadłem w drzemkę. Zbudziło mnie szarpanie za rękę. Twarz Tropiciela znajdowała się kilka cali od mojej. - Obudź się, Konowale - powtarzał w kółko. - Obudź się. Jednooki mówi, że mamy kłopoty. Wstałem, spodziewając się, że ujrzę otaczających nas Schwytanych. Rzeczywiście, byliśmy otoczeni, lecz przez cztery wieloryby i stado mant. - Skąd się wzięły? - Pokazały się, kiedy spałeś. - I w czym problem? Tropiciel wskazał na prawo. Najwyraźniej nadciągała burza. - Lepiej znikajmy stąd - powiedział Goblin, dołączając do nas. Był zbyt zdenerwowany, by pamiętać, że jest na mnie zły. - Wygląda na groźną i jest coraz bliżej. Burza obejmowała obszar o średnicy nie większej niż czterysta jardów, a pioruny trzaskające w jej sercu faktycznie wskazywały na to, że rozszerzy swój zasięg w przerażającym tempie. Spotkanie z nią z pewnością skończyłoby się tragicznie. Nasz konwój zmienił kurs. Latające wieloryby nie są tak uległe jak ludzie, ale wolą unikać kłopotów, jeśli to możliwe. Było jasne, że wyrostki potwora w jednej chwili zmiotłyby nas z grzbietu. Rozmiar burzy wciąż rósł. Wkrótce owładnięty nią obszar osiągnął sześć jardów średnicy. Potem osiem jardów. Kotłowało się w niej coś, co wyglądało jak czarny dym. Węże cichych piorunów pełzały jeden za drugim. Dno burzy dotknęło ziemi i pioruny odzyskały głos. Burza rozprzestrzeniała się z przerażającą gwałtownością, miotając się we wszystkich kierunkach. Jej energia budziła grozę. Zmienne burze rzadko docierały bliżej niż osiem mil od Dziury, lecz nawet z tej odległości robiły duże wrażenie. W dawnych czasach, kiedy jeszcze służyliśmy Pani, rozmawiałem z weteranami kampanii Szept, którzy opowiadali mi o stratach, jakie ponieśli z powodu burzy. Nigdy do końca nie wierzyłem w ich opowieści. Ale teraz, kiedy doganiały nas granice burzy, uwierzyłem. Jedna z mant została wciągnięta. Wiedziałem jej białe kości na tle nagłej ciemności. Wszystko zmieniało się. Skały, drzewa i małe stworzenia, które nas eskortowały, zmieniały kształty. Istnieje hipoteza, że dziwne obszary Równiny pojawiły się jako rezultat zmiennych burz. Twierdzono również, że odpowiedzialne są za powstanie samej Równiny oraz że każda z nich jest groźniejsza niż w normalnym świecie. Wieloryby zrezygnowały z ucieczki przed burzą i leciały teraz tuż nad ziemią, żebyśmy spadali z mniejszej wysokości na wypadek, gdyby zmieniły się w coś niezdolnego do lotu. Trzymać się nisko i nie ruszać się, było standardową procedurą postępowania każdego złapanego w zmienną burzę. Weterani Szept mówili o jaszczurkach, rosnących do rozmiaru słonia, pająkach zmieniających się w potwory, jadowitych wężach, którym wyrastały skrzydła, inteligentnych istotach wpadających w szał i próbujących mordować wszystko, co napotkały na swej drodze. Byłem przerażony. Choć nie aż tak, żebym nie mógł obserwować. Po tym, jak manta pokazała nam swoje kości, zachowała swój normalny kształt i urosła. To samo stało się z kolejną. Czyżby tendencja wzrostu była formą obrony przed burzą? Burza pochłonęła naszego latającego wieloryba, który najwolniej opadał ku ziemi. Był młody, lecz świadomy swego ciężaru. Usłyszawszy chrzęst, myślałem, że moje nerwy zawiodą kompletnie. Jedno spojrzenie na Tropiciela przekonało mnie, że naprawdę mamy powód do paniki. Goblin albo Jednooki, któryś z nich, postanowił zostać bohaterem i powstrzymać burzę. Równie dobrze mógłby kazać cofnąć się morzu. Trzask i grzmot czarów zniknął w szaleństwie nawałnicy. Kiedy dosięgła mnie granica burzy, nastąpiła chwila całkowitej ciszy. Potem z piekła wydobył się grzmot. Wewnątrz hulały wiatry. Myślałem tylko o tym, że zaraz spadnę. Odzież przelatywała obok mnie, zmieniając kształt. Potem zobaczyłem Goblina i omal nie spadłem. Jego głowa nabrzmiała tak, że była dziesięć razy większa niż normalnie. Reszta jego ciała zdawała się zniknąć w jej wnętrzu. Wokół roiło się od pasożytów żyjących na grzbiecie latającego wieloryba. Niektóre osiągnęły wielkość gołębi. Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch wyglądali jeszcze gorzej. Kundel przybrał postać czegoś w połowie tak dużego jak słoń, posiadającego kły i najbardziej złe oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Obrzucił mnie wygłodniałym spojrzeniem, które przeszyło chłodem moją duszę. Natomiast Tropiciel stał się demoniczną małpą. Obaj wyglądali jak potwory z koszmarów artysty lub czarnoksiężnika. Jednooki najmniej się zmienił. Spuchł, lecz nadal przypominał Jednookiego. Może był dobrze zakorzeniony w świecie albo za stary. Według mojej rachuby, niewiele brakowało mu do stu pięćdziesięciu lat. Potwór, w którego zmienił się Pies Zabójca Ropuch, podpełzł do mnie z obnażonymi kłami... Wieloryb wylądował z gwałtownym szarpnięciem. Wiatr wył wokół nas, a niebo przecinały błyskawice, które niemal za każdym razem uderzały w ziemię. Okolica budziła grozę. Skały pełzały, drzewa zmieniały kształt, a zwierzęta zamieszkujące tę część Równiny wyszły na powierzchnię i podskakiwały radośnie w zmienionych formach - szczególnie ofiary, które teraz zmieniły się w drapieżniki. Światła błyskawic podkreślały grozę tego widowiska. Potem dostaliśmy się w próżnię w sercu burzy. Wszystko zamarło w formie, jaką miało w ostatnim momencie. Nic się nie ruszało. Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch leżeli na ziemi tam, gdzie upadli podczas lądowania. Jednooki i Goblin patrzyli na siebie w pierwszej fazie waśni, prowadzącej do zwyczajnej gry pokazowej. W pobliżu leżały pozostałe wieloryby. Nie miały widocznych obrażeń. Stan ten trwał może trzy minuty, co wystarczyło, byśmy odzyskali zdrowy rozsądek. Potem zmienna burza zaczęła cichnąć. Był to bardzo powolny proces. Musieliśmy znosić go przez wiele godzin, aż wreszcie dokonał się. Jedyną pozostałością po minionym horrorze były szczątki roztrzaskanej manty. Ale, do diabła, czy kiedykolwiek przeżyliśmy coś równie wstrząsającego? - Mieliśmy cholerne szczęście - powiedziałem do innych, gdy zbieraliśmy nasz dobytek. - Szczęście, że wszyscy nie zginęliśmy. - To nie kwestia szczęścia, Konowale - odpowiedział Jednooki. - Te potwory, w momencie gdy zobaczyły burzę, już zmierzały w bezpieczne miejsce. W miejsce, w którym nie byłoby nic, co mogłoby je zabić. Albo nas. Goblin przytaknął. Jeszcze przez długi czas byli całkowicie zgodni i nie dziwiło nas to. Wszyscy wiedzieliśmy, jak bliscy byli śmierci. - Jak wyglądałem? - zapytałem. - Nie czułem żadnych zmian, prócz nerwowego niepokoju, jakbym był pijany, naćpany, na wpół szalony albo wszystko naraz. - Dla mnie wyglądałeś jak Konował - odpowiedział Jednooki. - Tylko dwa razy brzydszy. - I nudny - dodał Goblin. - Wygłosiłeś wielce imponującą mowę o zwycięstwach Czarnej Kompanii odniesionych w czasie kampanii przeciwko Żuci. Roześmiałem się. - Dajcie spokój. - Naprawdę. Byłeś po prostu Konowałem. Może te amulety przydały się na coś. Tropiciel zajął się swym uzbrojeniem, a Pies Zabójca Ropuch warował u jego stóp. Wskazałem na niego. - Nie widziałem - westchnął Jednooki. - Urósł i miał pazury - powiedział obojętnie Goblin. Nie wyglądali na zainteresowanych, więc też dałem sobie spokój. Mimo wszystko pchły wielorybów były paskudniejsze niż ten kundel. Wzeszło słońce, lecz wieloryby pozostały na ziemi. Ich plecy przybrały maskujący kolor podłoża w różnych odcieniach i czekaliśmy, aż nadejdzie noc. Manty zagnieździły się na grzbietach czterech wielorybów. Najwyraźniej obecność ludzi niepokoiła je, bo żadna nie zbliżyła się do nas. 24. SZEROKI ŚWIAT Nigdy nic nie mówią. Ale ja muszę wszystko wyjaśniać. Powinienem domyślić się, że w naszym uzbrojeniu kryje się jakaś tajemnica. Tyle złomu! I w nim tkwiła tajemnica naszego przetrwania. Nasza eskorta, prócz wywiezienia nas poza granice Równiny Strachu, miała jeszcze własną misję. Mieliśmy zaatakować główną kwaterę Szept, o czym nie poinformowano mnie. Szept nie otrzymała żadnego ostrzeżenia. Zbliżając się do krańca Równiny, nasze wieloryby powoli zniżały lot. Manty nie odstępowały ich ani na moment. Łapały dogodne wiatry i pikowały w dół. Wspięliśmy się wyżej. Pęd powietrza utrudniał oddychanie. Manty uderzyły pierwsze. Dwójkami i trójkątami przelatywały nad miastem, ciskając piorunami w kwaterę Szept. Skały i belki wylatywały w powietrze, wzniecając tumany kurzu. Wybuchały pożary. Wieloryby zaatakowały dopiero gdy żołnierze i ludność cywilna wylegli na ulice. I wtedy zaczął się prawdziwy horror. Długimi wyrostkami zmiatały wszystko, co znalazło się na ich drodze. Pożerały ludzi i zwierzęta. Burzyły domy i fortyfikacje. Wyrywały drzewa z korzeniami. Manty wzniosły się na wysokość tysiąca stóp i znów zapikowały. Tym razem zaatakowały Szept, a ona odpowiedziała. Jej odzew, wymierzony w połyskujący bok jednego z wielorybów, zdradził mantom jej kryjówkę. Dopadły ją, choć zdążyła jedną zestrzelić. Przelecieliśmy ponad płonącym miastem. Nawet jeśli ktoś nas zauważył, nie sądzę, by domyślił się, dokąd zmierzamy. Goblin i Jednooki nie wykazywali zainteresowania niczym prócz przeżycia. Kiedy straciliśmy miasto z oczu, Goblin oznajmił, że widzieli, jak Szept ucieka, zbyt zajęta ratowaniem własnego tyłka, by pomóc swoim ludziom. - Szczęście, że nie celowali w nas z tego swojego złomu - powiedziałem. - Raz strzelili - policzył Goblin. - Następnym razem będą gotowi. - Myślałem, że już teraz będą. Po ataku na Rdzę... - Może Szept ma kłopoty natury duchowej. W tym względzie nie było chyba żadnych. Miałem już z nią do czynienia. To był jej słaby punkt. Nie była przygotowana, ponieważ wierzyła, że za bardzo się jej boimy. Mimo to była najbystrzejszą ze Schwytanych. Nasz potężny rumak orał noc, polerując grzbietem gwiazdy. W jego ciele bulgotało i brzęczało. Zaczynałem odzyskiwać optymizm. O świcie wylądowaliśmy w kanionie w Wietrznej Krainie. Była to normalna pustynia, niepodobna do Równiny. Wielkie pustkowie, na którym przez cały czas hulają wiatry. Posililiśmy się i przespaliśmy, a kiedy nadeszła noc, ruszyliśmy w dalszą podróż. Wkrótce opuściliśmy pustynię i skierowaliśmy się na północ, ponad Lasem Chmury, unikając ludzkich osiedli. Wieloryby wysadziły nas tuż za jego granicami i odtąd byliśmy zdani tylko na siebie. Wolałbym, żebyśmy całą podróż odbyli drogą powietrzną, lecz nawet dostarczenie nas do tego miejsca było ryzykowne zarówno dla Pupilki, jak i dla wielorybów. Przed nami leżał gęsto zaludniony kraj. Nie mogliśmy liczyć na to, że w środku dnia przejdziemy przez niego nie zauważeni. Stamtąd mieliśmy podróżować starym traktem, prowadzącym do Róż. Wolnego miasta, od którego dzieliło nas piętnaście mil. Róże były wolne od początku swego istnienia i rządzone przez republikańskich plutokratów. Nawet Pani nie widziała powodu, by łamać tradycję. W pobliżu miała miejsce tylko jedna wielka bitwa, w czasie północnej kampanii, ale to Buntownicy wybrali tę miejscowość, a nie my. Przegraliśmy i na kilka miesięcy Róże utraciły niepodległość. Jednak zwycięstwo Pani pod Urokiem zakończyło panowanie Buntowników. Koniec końców, choć nie podporządkowane, Róże są przyjaźnie nastawione do Pani. Podstępna dziwka. Szliśmy pieszo, więc podróż zajęła nam cały dzień. Ani ja, ani Goblin, ani Jednooki nie byliśmy w dobrej formie. Za dużo próżnowaliśmy i za bardzo się zestarzeliśmy. - To nie jest dobry pomysł - powiedziałem, gdy o zachodzie słońca zbliżyliśmy się do bramy w bladoczerwonych murach Róż. - Byliśmy tu już kiedyś i na pewno dobrze sobie was obu zapamiętali, po tym jak obrabowaliście połowę mieszkańców. - Obrabowaliśmy? - oburzył się Jednooki. - Kto obrabował? - Wy dwaj, pajace. Sprzedaliście im jakieś przeklęte amulety, zapewniając, że będą działać. Ścigaliśmy wtedy Szperacza. Nie pamiętacie? Szperacz był ówczesnym generałem Buntowników. Działał na dalekiej północy, gdzie pobił Kulawca. Później Kompania zwabiła go do Róż i z niewielką pomocą Duszołapa wciągnęła w pułapkę. Goblin i Jednooki żerowali na naiwności ludzi. Jednooki był starym wygą w tych sprawach. Wcześniej, kiedy byliśmy na południu za Morzem Udręk, maczał palce w każdej podejrzanej sprawie, na jaką się natknął. Większą część łupów przegrywał w karty, gdyż był najgorszym karciarzem na świecie. Założę się, że przy odrobinie chęci nauczyłby się je liczyć. Zgodnie z planem, mieliśmy zatrzymać się w jakiejś podrzędnej karczmie, w której nikt nie powinien zadawać nam pytań. Następnego dnia ja i Tropiciel mieliśmy pójść i kupić wóz z zaprzęgiem. Potem mieliśmy zawrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy, by pozbierać złom, którego nie byliśmy w stanie nieść i okrążyć miasto, kierując się na północ. Taki był plan, ale Goblin i Jednooki nie uważali za stosowne przestrzegać go. Zasada numer jeden każdego żołnierza mówiła, że należy "trzymać się planu misji, gdyż misja jest najważniejsza", lecz dla nich zasady były po to, aby je łamać. Tak więc, kiedy wróciliśmy późnym popołudniem i poszedłem na górę, podczas gdy Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch pilnowali wozu, nie znalazłem ani Goblina, ani Jednookiego. Karczmarz powiedział, że wyszli krótko po nas, szepcząc o poszukiwaniu jakichś kobiet. Moja wina. Powinienem to przewidzieć. Przecież od tak dawna siedzieliśmy na pustkowiu. Na wszelki wypadek zapłaciłem za kolejne dwie noce, a wóz i zwierzęta powierzyłem stajennemu. Zjadłem kolację z milczącym Tropicielem, po czym udaliśmy się do pokoju, zabierając ze sobą kilka kwart piwa, którym podzieliliśmy się z Psem Zabójcą Ropuch. - Zamierzasz ich szukać? - zapytał Tropiciel. - Nie. Jeśli nie wrócą w ciągu dwóch dni albo nie skontaktują się z nami, pojedziemy bez nich. Nie chcę, żeby ktoś widział mnie w ich towarzystwie. Na pewno są tu jeszcze ludzie, którzy ich pamiętają. Pies Zabójca Ropuch leżał pod stołem, skamląc i warcząc na przemian. Uwielbiał piwo, lecz najwyraźniej miał słabą głowę. Następnego ranka ani Goblin, ani Jednooki nie pokazali się, lecz w mieście aż huczało od plotek. Do wspólnej izby zeszliśmy dość późno, by uniknąć porannego tłumu i zdążyć coś zjeść przed napłynięciem kolejnej fali gości w południe. - Słyszeliście, chłopcy, o starciu, do jakiego doszło ostatniej nocy na wschodnich krańcach miasta? - zapytał karczmarz. Domyśliłem się wszystkiego, zanim ponownie otworzył usta. - Wyglądało to na regularną wojnę. Ogień. Czary. Wzajemne linczowanie. Takiego widowiska to stare miasto nie widziało od czasu, kiedy ludzie Pani ścigali Generała Jakiegośtam. - Lepiej wynośmy się stąd - powiedziałem do Tropiciela, gdy gospodarz poszedł obsłużyć innego klienta. - A co z Goblinem i Jednookim? - Niech sami martwią się o siebie. Jeżeli nie zlinczowali się wzajemnie. Nie mam zamiaru nadstawiać za nich karku. Skoro gdzieś poleźli, to niech nas gonią. Znają plan. - Myślałem, że Czarna Kompania nie zostawia swoich zmarłych. - Przecież nie robimy tego - odpowiedziałem. Ani przez moment nie wątpiłem, że przeżyli. Tysiące razy pakowali się w kłopoty i wychodzili z nich bez szwanku. Dłuższy marsz mógł mieć zbawienny wpływ na ich zdyscyplinowanie. Kiedy skończyliśmy posiłek, poinformowałem karczmarza, że ja i Tropiciel wyjeżdżamy, ale nasi towarzysze zatrzymają jeszcze pokój. Potem zapakowałem protestującego Tropiciela na wóz i ruszyłem w stronę zachodniej bramy. Była to długa droga przez zatłoczone ulice i tuziny mostów nad kanałami, ale przynajmniej prowadziła z dala od miejsca wczorajszych głupich popisów Goblina i Jednookiego. Kiedy wreszcie wydostaliśmy się za mury miasta, opowiedziałem Tropicielowi, jak daliśmy Szperaczowi pstryczka w nos. - To była taktyka Kompanii - dodałem. - Zmusić wroga do zrobienia czegoś głupiego. Byliśmy najlepsi, jeśli dochodziło do walki, ale podejmowaliśmy ją tylko wtedy, kiedy nic innego już nie działało. - Ale płacili wam za walczenie. - Dla Tropiciela wszystko było albo czarne, albo białe. Czasami dochodziłem do wniosku, że za długo przebywał w lesie. - Płacili nam za rezultaty. Jeśli mogliśmy wykonać swoją pracę bez walki, to nawet lepiej. Nasza metoda polega na poznaniu wroga, znalezieniu jego słabych punktów i wykorzystaniu ich. Pupilka jest w tym dobra. Rozpracowanie Schwytanych jest łatwiejsze, niż ci się zdaje. Nie potrafią się maskować. - A Pani? - Trudno powiedzieć. Nie wygląda na kogoś o silnej ręce, ale w swej próżności dąży do dominacji, rozszerzania zasięgu swojej władzy. Jest ostrożna. Nie wiem. Sprytna. Jak wtedy, pod Urokiem, gdy rozgromiła Buntowników. Upiekła trzy pieczenie przy jednym ogniu. Nie tylko wyeliminowała Buntowników, ale jeszcze zdemaskowała zdrajców wśród Schwytanych i pokrzyżowała plany Dominatorowi, który chciał ich wykorzystać, żeby wydostać się na wolność. - A on? - Nie stanowi problemu. Prawdopodobnie jest mniej odporny na ciosy niż Pani, choć sam chyba tak nie uważa. Jest jak byk. Wszystko, czego potrzebuje, to siła i władza. A żeby je zdobyć, ucieka się do żałosnych oszustw. Tropiciel w zamyśleniu pokiwał głową. - To by się zgadzało. 25. KRAINA KURHANÓW Corbie przeliczył się. Zapomniał, że nie tylko Pudełko interesował się jego losem. Kiedy nie stawił się do pracy w umówionych miejscach, ludzie przyszli go szukać. Dobijali się do drzwi, stukali w okna, lecz nikt nie odpowiadał. Ktoś próbował wejść do środka, ale drzwi były zamknięte. Ludzie szczerze martwili się o Corbiego. Ktoś zaproponował, by wyważyć drzwi i tak też zrobili. Zaskoczyła ich schludność mieszkania, choć urządzone było po spartańsku. - Jest tutaj! - zawołał mężczyzna, który jako pierwszy wszedł na górę. - Chyba dostał zawału albo co? Wszyscy stłoczyli się w małym pokoju na piętrze. Corbie siedział przy stole, na którym leżała paczka owinięta nieprzemakalnym materiałem i książka. - Książka! - zawołał ktoś. - Był mądrzejszy, niż nam się zdawało. Mężczyzna dotknął szyi Corbiego i wyczuł słaby puls. Zauważył też, że oddycha płyciej i rzadziej niż człowiek pogrążony we śnie. - Przypuszczam, że to zawał. Musiał go zaskoczyć, gdy siedział tu i czytał. - Mój wuj zmarł na to samo - odezwał się ktoś. - Byłem wtedy dzieckiem. Opowiadał nam bajkę, gdy nagle zbladł i przekręcił się. - On jeszcze żyje. Lepiej zróbmy coś. Może z tego wyjdzie. Ludzie, przepychając się, zeszli na dół. Pudełko usłyszał ich, kiedy wpadli do głównej kwatery. Akurat miał służbę. Wiadomości stawiały go w trudnej sytuacji. Obiecał Corbie'owi... Ale nie mógł tam teraz pobiec. Na dodatek Pułkownik Słodki osobiście zainteresował się sprawą. - Słyszałeś już? - zapytał, wychodząc ze swego biura. - Chodźmy się rozejrzeć. A wy - zwrócił się do ludzi - poszukajcie golarza albo weterynarza. Fakt, że wojsko korzystało z usług weterynarza, a nie lekarza, zmuszał do refleksji nad wartością człowieka. Dzień zaczął się pogodnie, co zdarzyło się niezmiernie rzadko. Dopiero później niebo zachmurzyło się i trochę pokropiło. Pudełko szedł za Słodkim, ledwie zauważając podążających za nim ludzi. Wokół domu Corbiego zgromadził się tłum. - Złe wieści rozchodzą się szybko, Sir - odezwał się wreszcie Pudełko. - Nieprawdaż? Ludzie, zróbcie przejście - zawołał Pułkownik i wszedł do domu. - Zawsze jest taki porządny? - Tak, Sir. Miał obsesję na punkcie porządku i robienia wszystkiego po kolei. - To dziwne, ale rozciągał tę zasadę nawet na regularne nocne spacery. Pudełko zagryzł wargę. Zastanawiał się, czy powinien przekazać Pułkownikowi wiadomość od Corbiego. Stwierdził jednak, że jeszcze nie nadszedł właściwy czas. - Na górze? - zapytał Pułkownik mężczyznę, który znalazł Corbiego. - Tak, Sir. Pudełko pobiegł przodem. Chwycił owiniętą w nieprzemakalny materiał paczkę i bez zastanowienia próbował wsunąć ją do kieszeni. - Synu. Pudełko odwrócił się. Słodki stał w progu, marszcząc brwi. - Co robisz? Pułkownik był najbardziej budzącą respekt osobą, jaką Pudełko mógł sobie wyobrazić. Bardziej nawet niż jego ojciec, który był człowiekiem szorstkim i wymagającym. Nie wiedział, jak zareagować, więc stał tylko i drżał na całym ciele. Pułkownik wyciągnął rękę, a Pudełko posłusznie oddał mu paczkę. - Co robiłeś, synu? - No... Sir... Pewnego dnia... - Tak? - Słodki badał Corbiego nie dotykając go. -Tak? Wyrzuć to z siebie. - Poprosił mnie o wysłanie listu, gdyby coś mu się stało. Jakby wiedział, że jego czas się zbliża. Powiedział, że opakuje go w nieprzemakalny materiał. Na wypadek deszczu i tak dalej, Sir. - Rozumiem. - Pułkownik musnął palcami policzek Corbiego. Odłożył paczkę na stół i znów pochylił się nad nim. Uniósł jedną z powiek Corbiego. Źrenica zareagowała. - Hmm - mruknął i dotknął jego czoła. - Hmm. - W paru miejscach mocniej nacisnął palcami. Nic, żadnej reakcji. - Ciekawe. Nie wygląda na zawał. - Co innego mogłoby to być, Sir? Pułkownik Słodki wyprostował się. - Może powinieneś to wiedzieć lepiej niż ja. - Sir? - Wspomniałeś, że Corbie spodziewał się czegoś. - Nie całkiem. Obawiał się czegoś, co mogłoby się zdarzyć. Mówił, jakby czuł, że się zestarzał i jego czas się kończy. Może wiedział coś, o czym nigdy nikomu nie powiedział. - Może. Ach, Holts. - Powitał weterynarza. Mężczyzna zbadał pacjenta tak samo jak Pułkownik. Wreszcie wyprostował się i wzruszył ramionami. - Nic nie mogę zrobić - oznajmił. - Lepiej przenieśmy go gdzieś, gdzie będziemy mogli go obserwować-zdecydował Pułkownik. - Zajmij się tym, synu. Jeśli nie wyjdzie z tego wkrótce, będziemy musieli karmić go na siłę. - Przeszedł się po pokoju, sprawdzając tytuły tuzinów książek. - Uczony człowiek z ciebie, Corbie. Domyślałem się tego i zawsze zastanawiałem się, kim naprawdę byłeś. Pudełko bardzo martwił się o przyjaciela. - Sir, myślę, że w przeszłości Corbie był kimś ważnym w jednym z Miast Klejnotów, ale szczęście odwróciło się od niego i zaciągnął się do wojska. - Porozmawiamy o tym, kiedy już go przeniesiemy. Chodźmy. Pułkownik wydawał się bardzo zamyślony. Może powinienem przekazać mu wiadomość Corbiego - zastanawiał się Pudełko, podążając za nim. 26. W DRODZE Po trzech dniach, w czasie których wraz z Tropicielem wróciliśmy na miejsce naszego lądowania i załadowaliśmy wóz, ruszyliśmy na północ ku Występowi. Zaczynałem zastanawiać się, czy się nie pomyliłem, gdyż nadal nie było ani śladu Goblina i Jednookiego. Niepotrzebnie się jednak martwiłem. Czekali na nas w pobliżu Meystriktu, fortecy w Występie, którą Kompania zajęła kiedyś w imieniu Pani. Siedzieli z dala od drogi, wśród drzew i przygotowywali się do kolacji. Już z daleka słyszeliśmy ich kłótnie. - A ja utrzymuję, że to twoja wina, ty poczwaro, przynęto na ryby! - wrzeszczał Goblin. - Gdybyś miał mózg, to zamieniłbym ci go w pudding za to, w co mnie wpakowałeś. - Moja wina. Moja wina. Bogowie! Okłamuje nawet samego siebie. To był twój pomysł, ty cuchnąca ropucho! Rozejrzyj się. Meystrikt ciągnie się dokoła tego wzgórza. Będą nas tam pamiętać nawet lepiej niż w Różach. Zadam ci tylko jedno pytanie. Jak przedostaniemy się przez niego, żeby nie poderżnęli nam gardeł? Odetchnąłem z ulgą i skierowałem się w stronę, z której dochodziły głosy. - Mają konie - powiedziałem do Tropiciela. - Jak myślisz, gdzie je zdobyli? Może wygrali je w karty, uciekając się do małego oszustwa - łudziłem się. - Jeśli Jednooki pozwolił na to Goblinowi. - Jednooki oszukiwał równie nieporadnie, jak grał. - Ty i twoje przeklęte amulety - piszczał Goblin. - To wspaniale, że Pani nie może go znaleźć, ale my także. - Moje amulety? Moje? A kto, do diabła, mu je dał? - A kto ułożył zaklęcia? - A kto je rzucił? Powiedz mi, ropusza twarzo. Powiedz mi to. Zatrzymałem wóz w krzakach i pieszo poszedłem na skraj polany. Tropiciel podążył za mną. Nawet Pies Zabójca Ropuch przyszedł popatrzeć. - Ręce do góry, Buntownicy! - wrzasnąłem. - Pierwszy, który się ruszy, jest trupem. Głupi Konował. Naprawdę głupi. Ich reakcja była błyskawiczna. Omal mnie nie zabili. Wypuścili świecącą chmurę owadów, przypominających duże chrabąszcze, które rzuciły się na nas, jakby od miesiąca nie jadły kolacji. Pies Zabójca Ropuch warczał i kłapał zębami. - Odwołajcie to, pajace-wrzasnąłem. -To ja, Konował. - Kto to jest Konował? - zapytał Jednooki Goblina. - Znasz kogoś imieniem Konował? - Tak, ale nie sądzę, byśmy powinni przestać - odpowiedział Goblin. - Zasłużył sobie na to. - Pewnie - zgodził się Jednooki. - Ale Tropiciel jest niewinny. Nie możemy jednak zmusić tych robali, by zajęły się tylko Konowałem. Chrabąszcze zniknęły równie szybko, jak się pojawiły, a Jednooki i Goblin sprawiali wrażenie niewiniątek. - Co macie na swoje usprawiedliwienie, chłopcy? - zapytałem, pohamowując złość. - Ładne konie. Myślę, że właściciele będą ich szukać. - Poczekaj - zapiszczał Goblin. - Nie oskarżaj nas o... - Znam was, chłopaki. Zjedzmy coś, a później zdecydujemy, co z nimi zrobić. Dołączyłem do Tropiciela, który już zajął się ogniskiem i przygotowywaniem kolacji. Nie mogłem stłumić wzburzenia. Co za głupi pomysł, żeby kraść konie. Jakby mało narobili zamieszania... Pani wszędzie miała agentów. Wystarczy, żeby ktoś wspomniał, że Czarna Kompania wróciła na północ... Zasnąłem, rozważając możliwość odwrotu. Wydawało się najmniej prawdopodobne, by pogoń brała pod uwagę drogę wiodącą ku Równinie Strachu. Lecz nie mogłem złamać rozkazu. Zbyt wiele od nas zależało. Choć teraz mój wcześniejszy optymizm był w poważnym niebezpieczeństwie. Przeklęci, nieodpowiedzialni pajace. Tak samo musiał czuć się Kapitan, który poległ w Jałowcu. Wszyscy daliśmy mu powód ku temu. Spałem niespokojnie. Czekałem na złocisty sen, lecz żaden nie nadszedł. Następnego ranka zapakowałem Goblina i Jednookiego na wóz, wypuściłem konie i ruszyliśmy przez Meystrikt. Pies Zabójca Ropuch biegł obok. Tropiciel również szedł pieszo. Ja powoziłem. Goblin i Jednooki gderali poszturchując się. Garnizon, stacjonujący w forcie, nie sprawiał nam kłopotów. Raz tylko ktoś zapytał, dokąd jedziemy, lecz była to zwykła, rutynowa kontrola, do której nie przykładali się specjalnie. Odetchnąłem z ulgą i skręciłem w drogę wiodącą do Wiązu i Wiosła. I do Wielkiego Lasu za nimi. 27. WIOSŁO - Czy ta pogoda nigdy się nie zmieni? - narzekał Jednooki. Od tygodnia padały ulewne deszcze. Drogi były w fatalnym stanie, a zanosiło się na to, że będzie jeszcze gorzej. Z rozmów z napotkanymi farmerami dowiedziałem się, że taka pogoda utrzymuje się tu od lat. Sprawia, że trakty wiodące do miasta są trudne do przebycia, a co gorsza, sprowadza zarazę na zboża, która niszczy je tak, jak niegdyś pożary. Roiło się również od robactwa. Szczególnie komarów. Zimy, choć obfitujące w opady śniegu i deszczu, były łagodniejsze, niż kiedy tu stacjonowaliśmy. Nie sprzyjało to walce z zarazą, a z drugiej strony, zmalała liczba zwierząt łownych, które ginęły z powodu głębokiego śniegu. Złe zimy następowały po zniknięciu Wielkiej Komety. Byłem pewien, że i tym razem cykl się powtarza. - Ład - powiedział Goblin. Miał na myśli fortecę, którą Kompania odebrała Buntownikom wiele lat temu, a która teraz wznosiła się przed nami. Droga wiodła wzdłuż jej strzelistych murów. Martwiłem się, jak zawsze, gdy za bardzo zbliżaliśmy się do imperialnych bastionów. Jednak tym razem nie miałem powodu. Pani była tak pewna Forsbergu, że wielka forteca stała opuszczona. Rzeczywiście, nędznie wyglądała. Sąsiedzi rozkradali ją kawałek po kawałku i wywozili w świat. Uważam, że dla wieśniaków był to jedyny sposób na odzyskanie tego, co odebrano im na konto podatków, choć i tak miną pokolenia, zanim wyrównają straty. - A jutro Wiosło - westchnąłem, zatrzymując wóz przed gospodą, kilka mil za Ładem. - I tym razem nie będzie żadnego włóczenia się. Słyszycie? Jednooki przynajmniej wyglądał na zawstydzonego, ale Goblin gotowy był dyskutować. - Trzymajcie się tego - ostrzegałem. - Albo każę Tropicielowi was powiązać. To nie jest zabawa. - Życie jest zabawą, Konowale, a ty bierzesz je zbyt poważnie - odpowiedział Jednooki, lecz przez całą noc i następnego dnia, gdy dotarliśmy do Wiosła, zachowywał się przyzwoicie. Na obrzeżach miasta znalazłem miejsce, w którym kiedyś często bywaliśmy. Roiło się tam od obwoźnych handlarzy i podróżnych, więc specjalnie nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Obaj z Tropicielem pilnowaliśmy Goblina i Jednookiego, choć najwyraźniej przeszła im ochota na głupie gierki. Na drugi dzień poszliśmy szukać kowala imieniem Piasek. Tropiciel towarzyszył mi, a Goblin i Jednooki zostali w gospodzie, skrępowani najmocniejszymi sznurami, jakie udało mi się zdobyć. Nie mieliśmy problemów ze znalezieniem jego domu. Piasek wiele lat zajmował się swoim rzemiosłem, więc wszyscy go znali. Szliśmy, zgodnie ze wskazówkami, znajomymi ulicami, na których Kompania przeżyła kilka przygód. Oczywiście, na bieżąco opowiadałem o nich Tropicielowi. - Sporo się zmieniło od tamtego czasu - stwierdziłem. - Przebudowali mnóstwo domów, choć zostawiliśmy je w całkiem dobrym stanie. Pies Zabójca Ropuch, jak zwykle, wlókł się za nami. Nagle zatrzymał się, rozejrzał podejrzliwie, zrobił jeszcze kilka ostrożnych kroków i położył się. - Zwietrzył kłopoty - oznajmił Tropiciel. - Jakiego rodzaju? - Nic podejrzanego nie rzuciło mi się w oczy. - Nie wiem. On nie umie mówić. Po prostu daje znać, gdy wyczuje niebezpieczeństwo. - Dobra. Nie zaszkodzi być ostrożnym. - Skierowaliśmy się do sklepu, w którym sprzedawano i naprawiano uprząż. Tropiciel oznajmił, że potrzebuje siodła dla kogoś polującego na grubą zwierzynę. Stałem w drzwiach, obserwując ulicę. Nie widziałem niczego niezwykłego. Wszędzie pełno było ludzi zajętych własnymi sprawami. Chociaż... Kuźnia Piaska nie miała klientów. Nie dochodziły z niej żadne dźwięki, a powinno tam roić się od uczniów i podróżnych. - Hej, właścicielu. Co się stało z kowalem z przeciwka? Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, wykonał dla nas kilka zleceń. Kuźnia wygląda na pustą. - Szarzy chłopcy. Oto, co się stało. - Mężczyzna był wyraźnie zaniepokojony. Szarymi chłopcami nazywano ludzi Pani. Oddziały z północy ubierały się na szaro. - Głupiec niczego się nie nauczył. Był w zmowie z Buntownikami. - To źle. Był dobrym kowalem. Do czego to polityka doprowadza zwykłych ludzi? Wystarczy, że próbujemy żyć, a już wpadamy w kłopoty. - Tak to już jest - pokiwał głową rymarz. - Coś ci powiem. Jeśli potrzebujesz pomocy kowala, to lepiej idź gdzie indziej. Szarzy chłopcy krążą w pobliżu i biorą każdego, kto zapuka do tamtych drzwi. Chwilę później, rzeczywiście, ulicą przeszedł szary patrol imperialny. - Cholernie niezgrabni i niedopracowani - stwierdziłem. Rymarz spojrzał na mnie pytająco. Tropiciel natychmiast odciągnął jego uwagę, wracając do interesów. Wcale nie jest taki małomówny, na jakiego wygląda, zauważyłem. No, może brakuje mu nieco ogłady w kontaktach z ludźmi. Na koniec stwierdził, że chciałby jeszcze przemyśleć kupno oferowanego mu towaru. - Co teraz? - zapytał, kiedy wyszliśmy. - Możemy przyprowadzić tu po zmroku Goblina i Jednookiego. Użyć ich usypiających zaklęć, wejść do środka i rozejrzeć się. Chociaż nie sądzę, by imperialiści zostawili tam coś interesującego. Możemy jedynie dowiedzieć się, co zrobili z Piaskiem i spróbować dotrzeć do niego. Albo iść prosto do Krainy Kurhanów. - Brzmi to najbezpieczniej. - Z drugiej strony, nie będziemy wiedzieć, w co się pakujemy. To, że zabrali kowala, może nic nie znaczyć. Lepiej zbierzmy fakty i przedyskutujmy je z resztą. - Ten rymarz wydał mi się podejrzany - powiedział Tropiciel. - Jeśli zastanowi się nad tą wizytą, to na pewno dojdzie do wniosku, że interesował nas kowal, a nie jego towar. - Może, ale nie ma się czym przejmować. Wiosło jest wystarczająco dużym i zatłoczonym miastem, by się w nim ukryć. Rozumiałem, do czego w Różach ciągnęło Goblina i Jednookiego. Ostatnim większym miastem, które Kompania odważyła się odwiedzić, był Komin. Od tamtego czasu upłynęło sześć długich i ciężkich lat. Sam musiałem zwalczać pokusę. Znałem w Wiośle kilka ciekawych miejsc, ale Tropiciel trzymał mnie na prostej drodze. Nigdy nie spotkałem człowieka mniej zainteresowanego rozrywkami, które skusiłyby każdego mężczyznę. Goblin uważał, że powinniśmy uśpić żołnierzy pilnujących kuźni i wypytać ich, a Jednooki chciał wynieść się z miasta. Ich solidarność rozpłynęła się, jak szron w promieniach słońca. - Wydaje się logiczne - powiedziałem - że po zapadnięciu zmroku wzmocnią straże. Ale jeśli zabierzemy was tam teraz, to więcej niż pewne, że ktoś was rozpozna. - Więc znajdź posłańca, który przyniósł pierwszy list - poradził Goblin. - Dobry pomysł. Ale przemyślmy go. Zakładając, że miał cholerne szczęście, to jest już daleko stąd. Na pewno nie wybrał drogi, którą przyjechaliśmy. To szukanie igły w stogu siana. Wyjeżdżamy. Wiosło denerwuje mnie. - Za dużo pokus, za duże ryzyko, że zostaniemy rozpoznani. I za dużo ludzi. Przywykłem już do odosobnienia na Równinie. Goblinowi znowu zebrało się na spory. Słyszał, że północne drogi są okropne. - Wiem - odrzekłem. - Wiem też, że armia buduje nowy trakt do Krainy Kurhanów, który tak daleko ciągnie się na północ, że korzystają z niego handlarze. Żadnych więcej argumentów. Chcieli wydostać się stąd tak samo jak ja. Tylko Tropiciel zdradzał niechęć, choć jako pierwszy uznał, że lepiej wyjechać. 28. W DRODZE DO KRAINY KURHANÓW Pogoda w Wiośle była okropna. Na północnym trakcie widać było jej skutki, choć imperialni inżynierowie robili, co mogli, by był przejezdny. Budowali pomosty z przeciętych wzdłuż belek, układali kładki. - Zdumiewający pomysł - stwierdził Jednooki. - Uhm. - Wyglądało na to, że od zwycięstwa Pani w Jałowcu nikt nie przejmował się Dominatorem. O wiele więcej uwagi poświęcano utrzymaniu tego traktu w jako takim stanie. Nowy trakt przebiegał wiele mil na zachód od starego, gdyż Wielka Tragiczna Rzeka zmieniła koryto i spodziewano się, że przesunie się jeszcze bliżej. Droga z Wiosła do Krainy Kurhanów wydłużyła się o piętnaście mil, a ostatni odcinek czterdziestu pięciu mil nie został ukończony. Znosiliśmy te niedogodności, choć handlarze, zmierzający na południe, kręcili głowami i twierdzili, że tracimy czas. Tylko nielicznym udawało się dobić targu z tubylcami, którzy za futra zdzierali z nich fortunę. Odkąd opuściliśmy Wiosło, Tropiciel siedział zamyślony. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Może był przesądny. Kraina Kurhanów zawsze budziła grozę wśród niższych klas społecznych Forsbergu. Dominator jest szatanem, którym matki straszą dzieci. Choć odszedł czterysta lat temu, jego reputacja pozostała nie zatarta. Pokonanie ostatnich czterdziestu pięciu mil zabrało nam tydzień. Zaczynałem martwić się, że nie zdążymy wrócić do domu przed zimą. Zatrzymałem wóz na granicy lasu i otwartej przestrzeni Krainy Kurhanów. - Zmieniła się - stwierdziłem. Goblin i Jednooki zerwali się na nogi. - Pewnie, że tak - zapiszczał Goblin. Sprawiała wrażenie opuszczonej. Zapadła się tak, że tylko najwyższe wzniesienia dało się zidentyfikować. Kiedy byliśmy tu po raz ostatni, stado imperalistów sprzątało, naprawiało i penetrowało ją w straszliwym zamieszaniu. Teraz panował tu spokój, który niepokoił mnie bardziej niż stan rozpadu Krainy Kurhanów. Szare niebo, nieustająca mżawka, zimno i żadnego dźwięku. Dalej droga wiodła przez pomost z belek. Ruszyliśmy w jego stronę, gdy nagle rozległ się głos: - Stać. Kim jesteście? Wykonałem polecenie. - Gdzie jesteś? Pies Zabójca Ropuch przybrał postawę bardziej bezpańskiego niż zwykle i węszył w powietrzu. - Tutaj. - Strażnik wyszedł z kryjówki. - O, przestraszyłeś mnie. Nazywam się Świeca. Od świecy. Kowal. Kowal, Krawiec i Synowie. Handlarze. - Tak? A inni? - Kowal i Krawiec tu, na wozie. To jest Tropiciel. Pracuje dla nas. Jesteśmy z Róż. Słyszeliśmy, że północny trakt jest znów otwarty. - Teraz wiecie to dokładnie - zaśmiał się. Wyczułem, że jestem w dobrym nastroju z powodu pogody. Jak na Krainę Kurhanów, dzień był naprawdę ładny. - Jaka jest procedura? - zapytałem. - Gdzie możemy się zatrzymać? - Niebieski Willy jest jedynym miejscem. Ucieszą się z klientów. Rozlokujcie się i najpóźniej jutro zgłoście się do głównej kwatery. - Jasne. A gdzie jest Niebieski Willy? Wyjaśnił mi i pojechaliśmy dalej. - Niezbyt przejmuje się swoją rolą - zaśmiałem się. - Dokąd zamierzasz uciekać? - odpalił Jednooki. - Wiedzą, że tu jesteśmy, a to jest jedyna droga. Wpadliśmy jak śliwki w kompot. Atmosfera miejsca jeszcze pogłębiała to uczucie. Pogoda również działała na nas depresyjnie, ale robiliśmy dobrą minę do złej gry. Gospodarz Niebieskiego Willy'ego nie pytał o imiona. Chciał tylko, żebyśmy zapłacili z góry. Inni handlarze ignorowali nas, choć handel futrami tradycyjnie jest monopolem Wiosła. Następnego dnia kilku miejscowych przyszło obejrzeć nasz towar. Wcześniej załadowałem wóz wszystkim, o czym słyszałem, że można dobrze sprzedać, ale teraz okazało się, że wciśnięto nam kilka bubli. Na przykład likier nikogo nie interesował. Zapytałem, jak skontaktować się z tubylcami. - Czekaj. Jak będą chcieli, to przyjdą. Potem poszedłem do głównej kwatery. Nie zmieniła się, choć jej otoczenie wyglądało nędznie. Pierwszego człowieka, na którego się natknąłem, pamiętałem z dawnych czasów. Najgorsze, że musiałem załatwić z nim interesy. - Nazywam się Świeca - powiedziałem. - Od świecy. Kowal. Kowal, Krawiec i Synowie. Z Róż. Handlarze. Kazano mi się tu zgłosić. Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, jakby coś sobie przypomniał. Wolałem więc uprzedzić jego pytania. - Trochę się zmieniło od czasu, kiedy byłem tu w wojsku. - Schodzimy na psy - mruknął. - Psy. A z dnia na dzień jest coraz gorzej. I myślisz, że ktoś się tym przejmuje? Prędzej tu zgnijemy. Ilu was jest? - Czterech. I jeden pies. Złe posunięcie. Spojrzał na mnie z ukosa. Nie miał za grosz poczucia humoru. - Imiona? - Świeca, jeden Kowal, Krawiec i Tropiciel. Pracuje dla nas. I Pies Zabójca Ropuch. Przywykł do nazywania go całym imieniem. Inaczej jest mu przykro. - Wesołek, co? - Hej, bez obrazy, ale to miejsce potrzebuje trochę słońca. - Fakt. Umiesz czytać? Przytaknąłem. - Tam wisi regulamin. Masz do wyboru, albo podporządkować mu się, albo być trupem. Pudełko! Żołnierz zjawił się natychmiast. - Tak, Sierżancie? - Nowy handlarz. Idź go sprawdzić. Mieszkacie u Niebieskiego Willy'ego, tak? - Tak. - Regulamin nie zmienił się. Był to nawet ten sam egzemplarz, prawie już nieczytelny. Głównie mówił o tym, by nie włóczyć się po Krainie Kurhanów, a jeśli ktoś jednak spróbuje i O n a go nie zabije, to zajmą się tym osobiście. - Sir?-odezwał się szeregowy. - Kiedy będzie pan gotowy? - Już jestem. Wróciliśmy do Niebieskiego Willy'ego, by żołnierz obejrzał nasz dobytek. Jedyną rzeczą, jaka go zaintrygowała, był mój łuk i to, że byliśmy nieźle uzbrojeni. - Dlaczego aż tyle broni? - Mówiono nam o kłopotach z tubylcami. - Bez przesady. Oni tylko kradną. - Nie interesował się zbytnio Goblinem i Jednookim, z czego byłem zadowolony. - Czytałeś regulamin. Lepiej, żebyś się go trzymał. - Znam go jeszcze z dawnych czasów - odpowiedziałem. - Stacjonowałem tu, kiedy byłem w wojsku. Przyjrzał mi się, mrużąc oczy, pokiwał głową i wyszedł. Wszyscy odetchnęliśmy. Goblin zdjął maskujące zaklęcie z broni, którą przytaszczył z Jednookim i pusty kąt za plecami Tropiciela zapełnił się złomem. - Przecież w każdej chwili może wrócić - zaprotestowałem. - Nie chcemy utrzymywać żadnego zaklęcia dłużej niż musimy - odpowiedział Jednooki. - W pobliżu może być ktoś, kto potrafi je wyczuć. - Racja. - Otworzyłem okiennice naszego jedynego okna. Zawiasy zaskrzypiały. - Aż proszą się o nasmarowanie - mruknąłem. Rozejrzałem się po mieście. Byliśmy na trzecim piętrze najwyższego budynku poza kompleksem kwater Strażników. Mogłem stąd zobaczyć dom Bomanza. - Chłopcy, spójrzcie na to. Podeszli do okna. - W całkiem dobrym stanie, co? - Kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, kwalifikował się do rozbiórki. Przesądny strach sprawił, że stał nie zamieszkany. - Masz ochotę na przechadzkę, Tropicielu? - Nie. - Cokolwiek cię niepokoi... - zastanawiałem się, czy miał tu wrogów - poczuję się lepiej, jeśli będziesz w pobliżu. Przypiął miecz i wyszliśmy na ulicę, jeśli można tak nazwać pas błota. Belkowane kładki ciągnęły się tylko do głównej kwatery i Niebieskiego Willy'ego, poza tym wszędzie były tylko błotniste ścieżki. Udawaliśmy zwiedzających. Opowiedziałem Tropicielowi o mojej ostatniej wizycie, niewiele mijając się z prawdą. Próbowałem mówić w różnych językach, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. To już było coś. Dom Bomanza został pięknie wyremontowany, choć nie wyglądał na zamieszkany. Raczej strzeżono go. Albo uznano za zabytek. Ciekawe. W czasie kolacji zapytam naszego gospodarza. I tak traktował mnie jak głupka. - Pięć lat temu wprowadził się tam pewien starszy człowiek - wyjaśnił nam. - Kaleka. Wykonywał różne prace dla Strażników, a w wolnym czasie remontował dom. - Co się z nim stało? - Jakiś czas temu, chyba ze cztery miesiące, miał zawał czy coś takiego. Znaleźli go żywego, ale wegetował jak roślina. Zabrali go do kwatery. O ile wiem, nadal tam jest. Opiekują się nim jak dzieckiem. Powinniście zapytać tego żołnierza, który przyszedł was sprawdzić. Był przyjacielem Corbiego. - Corbie, tak? Dzięki. Jeszcze jeden dzban. - Daj spokój, Konowale - powiedział Jednooki, zniżając głos. - Odstaw piwo. Facet sam je robi. Jest okropne. Miał rację, ale myśli zaczynały mi już ciążyć. Musieliśmy dostać się do domu. Oznaczało to nocną wyprawę i czarnoksięskie sztuczki. Oznaczało też największe ryzyko, na jakie narażaliśmy się, odkąd Goblin i Jednooki wygłupili się w Różach. - Myślisz, że stajemy do walki z upiorem? - zapytał Jednooki Goblina. Goblin zagryzł wargę. - Musimy sprawdzić. - O co chodzi? - wtrąciłem się. - Musiałbym obejrzeć człowieka, żeby wiedzieć na pewno, Konowale, ale nie wydaje mi się, aby to, co przydarzyło się temu Corbiemu, było zawałem. Goblin przytaknął. - Raczej wygląda na to, że opuścił ciało i został schwytany. - Może uda nam się go zobaczyć. A co z domem? - Najpierw musimy się upewnić, czy nie jest nawiedzony. Na przykład przez ducha Bomanza. Tego rodzaju rozmowy denerwowały mnie. Nie wierzę w duchy. Albo raczej nie chcę wierzyć. - Jeśli został schwytany, czy co tam wolicie, to musicie domyślać się, jak i dlaczego. Musi być jakiś związek między tym, co mu się przydarzyło a domem Bomanza. Coś przybyło z jego czasów i dopadło tego Corbiego. Możliwe, że nas też to spotka, jeśli nie będziemy ostrożni. Komplikacje - narzekałem. - Zawsze komplikacje. Goblin zapiszczał. - Pilnuj się - powiedziałem. - Albo sprzedam cię temu, kto zapłaci najwyższą cenę. Godzinę później rozpętała się burza. Z zewnątrz dochodził świst wiatru i huk gromów. Karczma aż trzeszczała, stawiając opór żywiołowi. Ledwie zdążyłem to skomentować, zjawił się nasz gospodarz, który na bieżąco dokonywał napraw. Najwyraźniej przypomniał sobie o nich dopiero w krytycznym momencie. - Najgorzej jest po zimie - wyjaśnił. - Nie możemy sobie pozwolić na zamknięcie. Od wewnątrz ogrzewamy, a od zewnątrz przysypuje nas śnieg albo zalewa deszcz. Raz drewno nasiąka wilgocią, raz wysycha. Do końca miesiąca będę miał komplet gości. Wtedy łatwiej będzie ogrzać i wysuszyć pomieszczenia, a tym samym doprowadzić je do porządku. Wymknęliśmy się koło północy, kiedy Straż zmieniła warty, a nowo przybyli mieli wystarczająco dużo czasu, by znudzić się i zasnąć. Goblin upewnił się, że wszyscy w karczmie już śpią. Pies Zabójca Ropuch szedł przodem, tropiąc ewentualnych świadków. Znalazł tylko jednego, którym zaraz zajął się Goblin. W taką noc nikt nie wychodził z domu. Szczerze mówiąc, również wolałbym tego nie robić. - Upewnijcie się, że nikt nie może widzieć światła - poleciłem, gdy weszliśmy do domu. - Proponuję, żebyśmy zaczęli od góry. - Proponuję - przedrzeźniał Jednooki - żebyśmy najpierw sprawdzili, czy nie ma tu upiorów albo pułapek. Spojrzałem na drzwi. Nie pomyślałem o tym, zanim je otworzyłem. 29. KRAINA KURHANÓW: WCZEŚNIEJ Pułkownik wezwał Pudełko. Chłopak zadrżał, stając przed jego biurkiem. - Mam kilka pytań, na które chciałbym uzyskać odpowiedź - oznajmił Słodki. - Zacznij od powiedzenia mi wszystkiego, co wiesz o Corbiem. Pudełko przełknął ślinę. - Tak jest, Sir. Kiedy Słodki obiecał, że każde słowo pozostanie między nimi, Pudełko powiedział wszystko, prócz tego, co dotyczyło wiadomości i paczki owiniętej w nieprzemakalny materiał. - Ciekawe - powiedział Słodki. - Bardzo ciekawe. To wszystko? Pudełko drgnął nerwowo. - Co jeszcze chciałby pan wiedzieć, Sir? - Powiedzmy, że to, co znaleźliśmy w nieprzemakalnym opakowaniu, było interesujące. - Sir? - Wygląda to na długi list, choć nikt nie potrafi go odczytać. Nikt nie zna języka, w którym został napisany. Może to być język Miast Klejnotów. Chcę wiedzieć, kto miał go dostać. Czy jest to całość, czy fragment serii? Nasz przyjaciel ma kłopoty, chłopcze. I będzie je miał, jeśli wyzdrowieje. Poważne kłopoty. Prawdziwy analfabeta nie pisze do nikogo długich listów. - Cóż, Sir, jak powiedziałem, próbował odnaleźć swoje dzieci. I mógł pochodzić z Opalu... - Wiem. Jest to fakt przemawiający na jego korzyść. Może wyjaśni mi tę sprawę do końca, gdy przyjdzie do siebie. Ale z drugiej strony, te spacery wokół Krainy Kurhanów, niby nic nie znaczące, a jednak podejrzane. Jeszcze jedno pytanie, synu. I musisz na nie szczerze odpowiedzieć albo też będziesz miał kłopoty. Dlaczego próbowałeś ukryć tę paczkę? To już koniec. Nadszedł moment, od którego nie było ucieczki. Pudełko zrozumiał, że jego lojalność wobec Corbiego została wystawiona na próbę. - Poprosił mnie, żebym... gdyby mu się coś stało... żebym dostarczył list do Wiosła. List owinięty w nieprzemakalny materiał. - A więc spodziewał się kłopotów? - Nie wiem. Nie wiem, co było w liście ani dlaczego chciał go wysłać. Po prostu podał mi imię. A potem, po wysłaniu listu, miałem coś panu powiedzieć. - Tak? - Nie pamiętam dokładnie jego słów. Kazał panu powiedzieć, że coś w Wielkim Kurhanie już nie śpi. Słodki poderwał się z miejsca i zaczął chodzić. - Tak powiedział? Ale skąd o tym wiedział? Nieważne. Imię. Natychmiast! Komu miałeś dostarczyć paczkę? - Kowalowi z Wiosła. Nazywa się Piasek. To wszystko, co wiem, Sir. Przysięgam. - W porządku. - Słodki sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi. - Wracaj do swoich zajęć, chłopcze. Powiedz Majorowi Kliefowi, że chcę go widzieć. - Tak jest, Sir. Następnego ranka Pudełko widział, jak Major Klief odjeżdża z rozkazem aresztowania kowala Piaska. Czuł się okropnie winny. Jak mógł kogoś zdradzić? Zdradziłby samego siebie, gdyby Corbie okazał się szpiegiem. Zagłuszał poczucie winy, opiekując się Corbiem z religijnym wprost namaszczeniem, starając się, by był czysty i syty . 30. NOC W KRAINIE KURHANÓW Zbadanie domu zajęło Goblinowi i Jednookiemu tylko kilka minut. - Żadnych pułapek - oznajmił Jednooki - ani duchów. Na górze trochę starych rezonansów czarnoksięstwa zagłuszonych przez nieco nowsze. Wydobyłem skrawek papieru, na którym miałem notatki z listów Bomanza i weszliśmy na górę. Goblin i Jednooki, mimo że byli pewni swoich oględzin, pozwolili mi iść pierwszemu. Przyjaciele - pomyślałem kpiąco. Dla pewności, zanim zapaliłem światło, sprawdziłem, czy okno jest dokładnie zasłonięte. - Róbcie swoje - powiedziałem - a ja tu powęszę. Pokój nie jest duży, więc Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch zostali w progu. Zanim rozpocząłem poważne poszukiwania, przejrzałem tytuły książek. Mężczyzna miał szerokie zainteresowania lub kupował to, co było najtańsze. Nie znalazłem żadnych dokumentów, choć nic nie wskazywało na to, by ktoś już tu szperał. - Jednooki. Możesz powiedzieć, czy to miejsce było przeszukiwane? - Prawdopodobnie nie. Dlaczego? - Dokumentów nie ma tutaj. - Zajrzałeś tam, gdzie trzymał sprzęt? - Wszędzie. - W kącie stała włócznia. Gdy tylko ją zobaczyłem, doznałem olśnienia. Jasne! Dopadłem do niej jak szaleniec. Odkręciłem grot i ze schowka w drzewcu wyleciała mapa, o której kilkakrotnie wspominano w opowieści. Rozciągnęliśmy ją na stole. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Historia była prawdziwa. Ten schemat przedstawiał dzisiejszy świat. Pomimo ograniczonego zasobu słów TelleKurre i jeszcze mniejszej znajomości magicznych symboli, czułem zawartą w nim moc. Przynajmniej dla mnie emanował czymś, co sprawiało, że balansowałem na granicy niepokoju i prawdziwego strachu. Goblin i Jednooki nie odczuwali tego. Byli zbyt zaintrygowani. Obaj pochylili głowy, analizując drogę, którą Bomanz dotarł do Pani. - Trzydzieści siedem lat pracy - westchnąłem. - Co? - Zebranie tych informacji zabrało mu trzydzieści siedem lat. - Nagle coś zauważyłem. - Co to jest? - Na schemacie było coś, czego nie powinno tam być, o ile dobrze pamiętałem opowieść. - Ach, rozumiem. Nasz korespondent dopisał coś od siebie. Jednooki spojrzał na mnie, na schemat i znów na mnie. Potem wrócił do zanalizowania drogi zaznaczonej na mapie. - To musi być to - powiedział wreszcie. - Nic innego. - Co? - Wiem, co się stało. Tropiciel poruszył się niespokojnie. - No i? - Próbował tam wejść. To jest jedyna droga. A potem nie mógł wyjść. Rzeczywiście, w ostatnim liście napisał, że ma coś do zrobienia i że jest to bardzo ryzykowne. Czyżby Jednooki miał rację? Odważny człowiek. Żadnych dokumentów. Chyba, że były ukryte lepiej, niż przypuszczałem. Zawsze mogłem zlecić poszukiwania Goblinowi i Jednookiemu. Kazałem im zrolować mapę i włożyć z powrotem do schowka we włóczni. - Czekam na propozycje - powiedziałem, kiedy już się z tym uporali. - Odnośnie do czego? - zapiszczał Goblin. - Odnośnie do wydostania tego faceta z rąk Wiecznego Strażnika, a także odzyskania jego duszy, żebyśmy mogli zadać mu kilka pytań. Nie wyglądali na rozentuzjazmowanych. - Ktoś będzie musiał wejść tam i sprawdzić, co jest nie tak - powiedział Jednooki. - A potem wyprowadzić go. - Rozumiem. - Aż za dobrze rozumiałem. Żeby tego dokonać, najpierw musieliśmy położyć łapy na jego żywym ciele. - Przeszukajcie dom. Zobaczymy, co jeszcze znajdziecie. Zajęło im to pół godziny, co wystarczyło, bym stał się nerwowym wrakiem. - Za długo, za długo - powtarzałem w kółko, a oni ignorowali mnie. Znaleźli bardzo stary skrawek papieru zawierający szyfrowy klucz. Właściwie wcale nie był ukryty, tylko wsunięty w książkę. Wziąłem go, gdyż mógł pasować do papierów, które miałem w Dziurze. Wymknęliśmy się niepostrzeżenie i wróciliśmy do Niebieskiego Willy'ego. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy wreszcie znaleźliśmy się w naszym pokoju. - Co teraz? - zapytał Goblin. - Prześpijmy się, a jutro zaczniemy się martwić - powiedziałem, ale oczywiście już się martwiłem. Z każdym krokiem wszystko komplikowało się coraz bardziej. 31. NOC W KRAINIE KURHANÓW Nadal niebo przecinały błyskawice, którym towarzyszyły grzmoty. Spałem niespokojnie. Moje nerwy były napięte bardziej, niż powinny. Inni umarli dla świata. Dlaczego nie miałbym pójść w ich ślady? Zaczęło się od świecącego punktu w kącie, który stopniowo zmienił się w złocisty obłok. Chciałem rzucić się na Goblina lub Jednookiego i nazwać ich kłamcami. Amulet miał uczynić mnie niewidocznym... Zalała mnie fala najcichszych, najstraszniejszych szeptów, przywodzących na myśl płacz ducha. - Lekarzu. Gdzie jesteś? Nie odpowiedziałem. Chciałem naciągnąć koc na głowę, lecz nie mogłem się ruszyć. Pani pozostała rozlana, falująca, niepewna. Może miała problemy z wykryciem mnie. Kiedy chwilami jej twarz materializowała się, nie patrzyła na mnie. Jej oczy wydawały się ślepe. - Odszedłeś z Równiny Strachu - zawołała tym odległym głosem. - Jesteś gdzieś na północy. Zostawiłeś szeroki ślad. Jesteś głupcem, mój przyjacielu. Znajdę cię. Nie wiesz o tym? Nie możesz się ukryć. Nawet pustkę można zobaczyć. Nie miała pojęcia, gdzie byłem. Dobrze zrobiłem nie odpowiadając. Chciała, żebym się zdradził. - Moja cierpliwość ma granice, Konowale. Ale nadal możesz przyjść do Wieży. Zrób to jak najszybciej. Twojej Białej Róży nie zostało dużo czasu. W końcu udało mi się podciągnąć koc do brody. Musiałem śmiesznie wyglądać. Jak mały chłopiec obawiający się duchów. Obłok powoli zanikł. Pozostała jednak nerwowość, która dokuczała mi od powrotu z domu Bomanza. Usiadłem i spojrzałem na Psa Zabójcę Ropuch. Uchwyciłem błysk jego otwartego ślepia. A więc po raz pierwszy miałem świadka wizyty Pani, tyle, że był nim kundel. Nie sądzę, żeby ktoś wierzył w te wizyty, choć zawsze składałem dokładne raporty. Zasnąłem. Obudził mnie Goblin. - Śniadanie! - zawołał. Zjedliśmy, a potem odwiedziliśmy wszystkie sklepy, oferując im nasz towar oraz szukając kontaktów na przyszłość. Interes nie szedł zbyt dobrze. Tylko nasz gospodarz zaproponował regularne kupno destylowanego spirytusu, który cieszył się dużym powodzeniem. Cóż, żołnierze niewiele mieli tu do roboty prócz picia. Nadeszła pora lunchu. Kiedy jedliśmy, przygotowując się duchowo do poważniejszych zadań, do karczmy weszli żołnierze. Zapytali gospodarza, czy któryś z jego gości wychodził tej nocy. Dobry, stary gospodarz, oczywiście, zaprzeczył. Zapewniał, że śpi jak zając i wiedziałby, gdyby ktoś wchodził czy wychodził. To wystarczyło żołnierzom. Wyszli. - Co się stało? - zapytałem, kiedy gospodarz przechodził obok nas. - Ostatniej nocy ktoś włamał się do domu Corbiego - odpowiedział, a potem przymrużył oczy. Przypomniał sobie inne pytania. Mój błąd. - Ciekawe - powiedziałem. - Dlaczego ktoś miałby to robić? - Tak. Dlaczego? - Wrócił do swoich zajęć, lecz nadal był zamyślony. Zresztą ja również. Jak wykryli naszą wizytę? Uważaliśmy, żeby nie zostawić śladów. Goblin i Jednooki również byli zaniepokojeni. Tylko Tropiciel nie wyglądał na zmartwionego. Jedynie w pobliżu Krainy Kurhanów okazywał niepokój. - Co możemy zrobić? - zapytałem. - Jesteśmy otoczeni, a może nawet podejrzani. Na dodatek tamci mają przewagę liczebną. Jak odzyskamy Corbiego? - To żaden problem - odpowiedział Jednooki. - Prawdziwym problemem jest wydostanie się stąd, kiedy już to zrobimy. Gdybyśmy mogli wezwać na czas latającego wieloryba... - Powiedz mi, dlaczego to akurat nie jest trudne. - Pójdziemy do kwater Straży w środku nocy, użyjemy usypiających zaklęć, poszukamy tego człowieka i jego dokumentów, przywołamy jego duszę z powrotem i wyprowadzimy go stamtąd. Ale co potem, Konowale? Co potem? - Dokąd uciekniemy? - rozmyślałem. - I jak? - Jest tylko jedno wyjście - rzekł Tropiciel. - Las. Strażnicy nie znajdą nas w lesie. Jeśli uda nam się przedostać na drugi brzeg Wielkiej Tragicznej, będziemy uratowani. Nie mają ludzi, by nas ścigać. Skubałem paznokieć. Ze słów Tropiciela wywnioskowałem, że wystarczająco dobrze znał lasy i tubylców, by zapewnić nam przetrwanie. Lecz jeśli się zdecydujemy, czekają nas kolejne problemy. Od Równiny Strachu dzieliło nas tysiąc mil. - Poczekajcie tutaj - poleciłem wszystkim i wyszedłem. Pospieszyłem do Głównej Kwatery, wszedłem do biura, w którym byłem poprzednio, strząsnąłem z ubrania krople deszczu i przyjrzałem się wiszącej na ścianie mapie. Przyszedł dzieciak, który wcześniej nas sprawdzał. - Mogę w czymś pomóc? - zapytał. - Nie sądzę. Chciałem tylko spojrzeć na mapę. Czy jest bardzo dokładna? - Już nie. Rzeka przesunęła się więcej niż o milę w tę stronę. I większość zalanych terenów nie jest już zalesiona. Wszystko porwała powódź. - Hmm. - Przyłożyłem palce, mierząc odległości. - Po co chce pan to wiedzieć? - Interesy - skłamałem. - Słyszałem, że moglibyśmy nawiązać kontakt z jednym z największych tubylczych plemion, koczujących w okolicach miejsca zwanego Orle Skały. - To czterdzieści pięć mil stąd, ale nie radzę próbować. Zabiją was i zabiorą cały wasz dobytek. Jedynym powodem, dla którego nie napadają na Straż i drogę, jest protekcja Pani. Ale nawet to ich nie powstrzyma, jeśli nadchodząca zima będzie tak zła, jak poprzednia. - Uhm. Cóż, to chyba kiepski pomysł. To ty nazywasz się Pudełko? - Tak. - Chłopak zmrużył oczy, przyglądając mi się podejrzliwie. - Słyszałem, że opiekujesz się pewnym facetem... - Nie dokończyłem. Zareagował inaczej niż się spodziewałem. - No, tak mówią w mieście. Dzięki za radę. - Wyszedłem przestraszony, że strzeliłem gafę. Wkrótce moje obawy potwierdziły się. Kilka minut po moim powrocie, do karczmy wpadł oddział dowodzony przez Majora. Aresztowali nas, zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje. Goblin i Jednooki ledwie mieli czas na rzucenie maskujących zaklęć na swoją stertę złomu. Zgrywaliśmy niewinnych obywateli. Przeklinaliśmy, szarpaliśmy się, lecz nie wyszło nam to na dobre. Nasi oprawcy na temat powodu aresztowania nas wiedzieli jeszcze mniej niż my. Po prostu wykonywali rozkazy. Spojrzenie gospodarza upewniło mnie, że to on zgłosił nas jako podejrzanych. Przypuszczałem, że Pudełko powiedział coś o mojej wizycie i to zaważyło. Tak czy inaczej byliśmy w drodze do celi. Dziesięć minut później przyszedł do nas główny dowódca Wiecznej Straży. Odetchnąłem z ulgą. Był tutaj nowy. A przynajmniej nie znaliśmy go, więc on też nie powinien nas znać. Mieliśmy dość czasu, by przećwiczyć mowę głuchych. Wszyscy, oprócz Tropiciela, który siedział zamknięty w sobie. Nie pozwolili, by towarzyszył mu jego kundel i dlatego był zły. Rzucił się na chłopaków, którzy go aresztowali. Przez moment myśleliśmy, że będą musieli z nim walczyć. Mężczyzna przyjrzał się nam, a potem przedstawił się. - Jestem Pułkownik Słodki, dowodzę Wieczną Strażą. - Zaniepokojony Pudełko chował się za jego plecami. - Poprosiłem was tutaj, panowie, ponieważ wasze zachowanie pod pewnymi względami było niezwykłe. - Czyżbyśmy nieświadomie złamali jakąś niepisaną zasadę? - zapytałem. - Nie, skądże. Zarzut jest konkretny. Nazwijmy to wtykaniem nosa w nie swoje sprawy. - Przykro mi, Sir, ale nie rozumiem. Zaczął chodzić, w tę i z powrotem, przed naszą celą. - Rozgłaszanie swoich planów jest starym sposobem. Mieliśmy na was raporty z kilku źródeł. Wszystkie dotyczyły nadmiernego zainteresowania sprawami nie związanymi z waszymi interesami. Zrobiłem najniewinniejszą minę, na jaką było mnie stać. - Co jest niezwykłego w zadawaniu pytań w nowym miejscu? Moi pomocnicy nigdy przedtem tu nie byli, a od mojego ostatniego pobytu minęło wiele lat. Wszystko się zmieniło. Tak czy inaczej jest to jedno z najbardziej interesujących miejsc w cesarstwie. - I jedno z najniebezpieczniejszych, handlarzu. Świeca, prawda? Stacjonowałeś tu, będąc w wojsku. W której jednostce? Na to pytanie mogłem odpowiedzieć bez wahania. W końcu byłem tutaj. - Kaczy Grzbiet. Pułkownik Los. Drugi Batalion. - Tak. Najemna brygada Róż. Jaki był ulubiony drink Pułkownika? O rany! - Byłem łucznikiem. Nie piłem z brygadierem. - Dobrze - powiedział raczej do siebie i dalej chodził. Nie byłem pewien, czy zaakceptował tę odpowiedź, czy nie. Kaczy Grzbiet nie był owiany legendą, jak Czarna Kompania. Do diabła, kto pamiętałby coś o nim po tylu latach? - Musicie zrozumieć moje położenie. Z powodu tego, zakopanego tam, paskudztwa - skinął w kierunku Wielkiego Kurhanu - paranoja staje się chorobą zawodową. - Do diabła! - zaklął Goblin, kiedy zostaliśmy sami. - Co to wszystko miało znaczyć? - Nie wiem. I nie jestem pewien, czy chcę się dowiedzieć. Wpakowaliśmy się w poważne kłopoty - odpowiedziałem na wypadek, gdyby ktoś nas podsłuchiwał. Goblin trzymał się własnego stylu. - Niech cię diabli, Świeco. Mówiłem, że nie powinniśmy tu przyjeżdżać. Mówiłem ci, że ludzie z Wiosła są w zmowie ze Strażnikami. Kiedy jeszcze włączył się Jednooki, myślałem, że oszaleję. Kwestię wydostania się z więzienia przedyskutowaliśmy za pomocą rąk. Nie mieliśmy za dużego wyboru, więc postanowiliśmy poczekać, aż Pułkownik wyjdzie. 32. UWIĘZIENI W KRAINIE KURHANÓW Było źle. O wiele gorzej niż przypuszczaliśmy. Strażnicy naprawdę byli paranoikami. To znaczy, nie mieli przeczuć, jak my, lecz nie zwalniało to ich reakcji. Nagle zjawiła się połowa plutonu. Z hałasem otoczyli drzwi. Ich ponure twarze i milczenie mogły oznaczać tylko jedno - kłopoty. - Nie sądzę, żeby zamierzali nas wypuścić - rzekł Goblin. - Wychodzić - rozkazał sierżant. Wyszliśmy wszyscy prócz Tropiciela, który nadal siedział w kącie. - Stracił psa - próbowałem zażartować, ale nikt się nie roześmiał. Jeden ze Strażników szturchnął go w ramię. Tropiciel odwrócił się powoli i spojrzał na mężczyznę. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. - Nie powinieneś tego robić - wycedził przez zęby. - Zamknij się - warknął sierżant. - Wyprowadzić go. Mężczyzna, który szturchnął Tropiciela, ponownie podszedł, żeby go uderzyć. Tropiciel błyskawicznie odwrócił się, chwycił wymierzoną w niego pięść i zmiażdżył ją. Strażnik zawył z bólu. Tropiciel odepchnął go. Dopiero wtedy jego kamienna twarz złagodniała, jakby zaczął zastanawiać się, co się stało. Pozostałych Strażników zamurowało. Po chwili kilku wskoczyło do celi z obnażoną bronią. - Hej! Spokojnie! - wrzasnąłem. - Tropicielu... Nie zdążył jeszcze otrząsnąć się ze swego transu. Błyskawicznie rozbroił ich i cisnął w kąt. Sierżant wahał się, czy uciekać, czy pomścić zniewagę. - On nie jest zbyt rozgarnięty - próbowałem go zmiękczyć. - Nie możecie podchodzić do niego w ten sposób. Najpierw musicie mu wszystko wyjaśnić. Powoli, dwa albo trzy razy. - Już ja mu wyjaśnię! - Wysłał do celi resztę swoich ludzi. - Doprowadzacie go do szału. Skończy się na tym, że kogoś zabije - mówiłem szybko i zastanawiałem się, co się stało z Tropicielem i jego cholernym opanowaniem. Kundel zwiał, a Tropiciel zmienił się w szaleńca z morderczymi skłonnościami. - Uspokój go! - wrzasnął rozwścieczony sierżant. Zająłem się tym natychmiast. Wiedziałem, że w najbliższej przyszłości nie czeka nas nic dobrego ze strony żołnierzy, ale z nimi Goblin i Jednooki mogli poradzić sobie w każdej sytuacji. Najważniejsze, żebyśmy z tej potyczki wyszli z życiem. Chciałem opatrzyć rannych żołnierzy, ale nie śmiałem tego zaproponować. Goblin i Jednooki byli wystarczająco charakterystycznymi postaciami, by żołnierze zorientowali się, kim jesteśmy. Nie było sensu dawać im kolejnych wskazówek. Skoncentrowałem się na Tropicielu. Właściwie nie musiałem uspokajać go ani tłumaczyć mu, że pójdziemy gdzieś z żołnierzami. Wystarczyło, że mnie zobaczył. - Nie powinni mi tego robić, Konowale - powiedział. Sprawiał wrażenie dziecka, którego uczucia zostały głęboko zranione. Skrzywiłem się, ale Strażnicy nie zareagowali na imię. Otoczyli nas z obnażoną bronią. Kilku odprowadziło rannych kolegów do weterynarza, który pełnił tu rolę lekarza. Nieźle się namęczyłem, by zmusić Tropiciela do zachowania spokoju. Miejsce, do którego nas zaprowadzili, nie wyglądało zachęcająco. Była to murowana piwnica pod główną kwaterą. Karykatura sali tortur. Domyśliłem się, że chcieli nas nastraszyć. Widziałem już kiedyś prawdziwe tortury i narzędzia, tortur, więc bez trudu rozpoznałem połowę przestarzałego sprzętu. Lecz było tam też kilka narzędzi nadających się do użytku. Wymieniłem spojrzenia z Goblinem i Jednookim. - Nie podoba mi się tutaj - oznajmił Tropiciel. - Chcę stąd wyjść. Chcę zobaczyć Psa Zabójcę Ropuch. - Stój spokojnie. Za chwilę stąd wyjdziemy. Na twarzy Goblina pojawił się słynny grymas. Tak. Wkrótce stąd wyjdziemy. Może nie natychmiast, ale wyjdziemy. Pułkownik Słodki najwyraźniej nie był zachwycony naszą reakcją. - Chcę z wami porozmawiać, panowie - oznajmił. - Wcześniej nie mieliście na to specjalnej ochoty. Czy to otoczenie jest bardziej przekonujące? - Nie całkiem, choć daje do myślenia. Czy to jest kara za stwarzanie konkurencji handlarzom z Wiosła? Nie zdawałem sobie sprawy, że ich monopol ma błogosławieństwo Straży. - Dość tych gierek, Świeco. Gadaj, i to zaraz. Albo moi ludzie postarają się, żeby następne godziny były dla ciebie wyjątkowo nieprzyjemne. - Pytaj. Ale mam złe przeczucie, że nie znam odpowiedzi, które chciałbyś usłyszeć. - To już twój pech. Spojrzałem na Goblina. Wpadł w trans. - Nie wierzę, że jesteście tylko handlarzami - oznajmił Pułkownik. - Wasze pytania wskazują na niezwykłe zainteresowanie Corbiem i jego domem. Podejrzewamy, że ten człowiek jest agentem Buntowników lub Zmartwychwstałym. Opowiedz mi o nim. - Nigdy przedtem o nim nie słyszałem - odpowiedziałem szczerze. - Dopiero gdy przyjechaliśmy tutaj. Myślę, że uwierzył mi, ale mimo to powoli pokręcił głową. - Widzisz. Nie wierzysz mi, nawet kiedy wiesz, że mówię prawdę. - A mówisz? Oto jest pytanie. Biała Róża podzieliła swoją organizację. Mogłeś nie mieć pojęcia, kim był Corbie i nadal go szukać. Czyżbyście stracili z nim kontakt? Ostra zagrywka. Moja twarz musiała być zbyt nieprzenikniona, gdyż zaczął szukać nowej ofiary. Zatrzymał spojrzenie na Jednookim. - Czarny człowiek. Jest bardzo stary, co? Dziwiłem się, że wcześniej nie zwrócił uwagi na kolor skóry Jednookiego. Na północ od Morza Udręk byli rzadkością. Istniała szansa, że Pułkownik nigdy dotąd nie widział żadnego. Nie było tajemnicą, że ten czarny człowiek był jednym z kamieni węgielnych Czarnej Kompanii. Nie odpowiedziałem. - Zaczniemy od niego. Wygląda na mniej wytrzymałego. - Konowale - odezwał się Tropiciel. - Chcesz, żebym ich zabił? - Chcę, żebyś trzymał gębę na kłódkę i stał spokojnie. Oto czego chcę. Na szczęście Pułkownik nie zwrócił uwagi na imię albo byłem mniej sławny niż mi się zdawało w mej próżności. Słodki nie wyglądał na zdumionego pewnością siebie Tropiciela. - Weźcie go na koło tortur - rozkazał, wskazując Jednookiego. Jednooki zachichotał i wyciągnął ręce do mężczyzn, którzy zbliżyli się do niego. Goblin zarechotał po swojemu. Ich rozbawienie zbiło z tropu wszystkich prócz mnie. Doskonale znałem ich poczucie humoru. - Uważają to za zabawne? - zapytał Słodki, wpatrując się we mnie. - Dlaczego? - Jeśli nigdy nie ulegałeś nagłym kaprysom cywilizowanego zachowania, to zaraz się dowiesz. Kusiło go, żeby cofnąć rozkaz, ale postanowił być konsekwentny. Zaprowadzili Jednookiego do koła tortur. Kiedy sam wspiął się na nie z uśmiechem na twarzy, Goblin aż zapiszczał. - Trzydzieści lat czekałem, żeby zobaczyć cię na jednym z tych urządzeń. Szlag mnie trafi, jeśli nie pozwolą mi zakręcić tą korbą, kiedy wreszcie nadarza się okazja. - Zobaczymy, kto komu zakręci korbą, koński zadzie - odpowiedział Jednooki. Oni żartowali z siebie, Tropiciel i ja staliśmy jak słupy, a żołnierze byli coraz bardziej zmieszani. Słodki, niewątpliwie, zastanawiał się, czy nie powinien uwolnić Jednookiego i zabrać się za mnie. Przywiązali Jednookiego do koła. Goblin gdakał i skakał w kółko w jakimś dzikim tańcu. - Rozciągnijcie go, aż będzie miał dziesięć stóp wzrostu, chłopcy - powiedział. - I tak nadal będziesz miał duszę karła. Jeden z mężczyzn zamachnął się w stylu Goblina, który tylko nieznacznie się pochylił. Kiedy udało mu się cofnąć rękę i odzyskać równowagę, czarownik spojrzał zdziwiony na własną łapę. Pojawiły się na niej dziesiątki tysięcy krwawych punkcików. Stopniowo utworzyły wzór. Prawie tatuaż. Przedstawiał on dwa splecione ze sobą węże, które wzajemnie wgryzały się sobie w szyje. Jeśli to, co węże miały za głowami, było szyjami. Oczywiście, rozpoznałem tę rozrywkę. Spojrzałem na Jednookiego, ale tylko uśmiechnął się. Pułkownik popędzał krępujących go ludzi. Był kompletnie zmieszany. Podejrzewał, że natknął się na coś nadzwyczajnego, ale nie chciał okazać strachu. Kiedy kaci przystąpili do Jednookiego, jego nagi brzuch nabrzmiał. Z pępka wyczołgał się duży, odrażający pająk. Tuż za nim zaczął wyłazić następny, wielkości mojego kciuka. Pierwszy powędrował wzdłuż nogi Jednookiego, w stronę mężczyzny trzymającego korbę, do której przywiązana była kostka Jednookiego. Oczy oprawcy robiły się coraz większe. W końcu odwrócił się do swego dowódcy. W piwnicy zapadła absolutna cisza. Odniosłem wrażenie, że żołnierze przestali oddychać. Z nabrzmiałego brzucha Jednookiego wydobywało się coraz więcej pająków. Nawet jego własna twarz zmieniała się w pajęczą. Większość ludzi nie wytrzymywała nerwowo. Goblin chichotał. - Obrócić korbą! - wrzasnął Słodki. Mężczyzna stojący u stóp Jednookiego spróbował, lecz pierwszy pająk zatopił żądło w jego rękę. Mężczyzna wrzeszczał i wymachiwał ręką jak oszalały. - Pułkowniku - powiedziałem, siląc się na stanowczość - to zaszło już wystarczająco daleko. Nie pozwólmy, żeby ktoś został zraniony. Pułkownik bardzo chciał polegać na przewadze liczebnej, lecz już kilku jego ludzi chyłkiem wymykało się do wyjścia, a większość wolała trzymać się od nas z daleka. Wszyscy patrzyli na Słodkiego. Przeklęty Goblin. Nie umiał się w porę pohamować. - Wstrzymaj się, Konowale - piszczał. -To jedyna szansa w całym życiu. Pozwól im trochę rozciągnąć Jednookiego. Zauważyłem blask w oczach Słodkiego, choć usiłował go ukryć. - Niech cię diabli, Goblinie! Doigrałeś się. Porozmawiamy, kiedy będzie już po wszystkim. Pułkowniku, teraz już pan wie, kim jesteśmy. - Uwolnić go - powiedział z godnością do mężczyzny stojącego najbliżej Jednookiego. Wokół Murzyna roiło się od pająków. Wyłaziły teraz nawet z jego ust i uszu. Z upodobaniem zmieniał je w krwiożercze drapieżniki, które rzucały się na wszystko, co się ruszało. Ludzie Słodkiego odmówili zbliżenia się do niego. - Stań w drzwiach i nie pozwól nikomu wyjść - poleciłem Tropicielowi. Nie miał najmniejszych problemów ze zrozumieniem mnie. Żeby uwolnić Jednookiego, musiałem bez przerwy wmawiać sobie, że pająki są tylko iluzją. Iluzja. Wyraźnie czułem, jak pełzają... Zbyt późno zorientowałem się, że legiony Jednookiego maszerują na Goblina. - Daj spokój, Jednooki! Dorośnij wreszcie! - Sukinsynowi nie wystarczyło przestraszenie imperialistów. Musiał jeszcze zabawić się z Goblinem. - Jeśli odpowiesz na jego zaczepki - ostrzegł drugiego czarownika - to postaram się, żebyś nigdy więcej nie opuścił Dziury. Pułkowniku Słodki, nie mogę powiedzieć, żeby spodobała mi się pańska gościnność. Czy zechce pan wraz ze swymi ludźmi przejść tutaj? Na nas już czas. Słodki skinął na żołnierzy, lecz połowa odmówiła zbliżenia się do pająków. - Jednooki, dosyć już tej zabawy. Najwyższy czas pomyśleć o ratowaniu własnej skóry. Zrozumiałeś? Machnął od niechcenia ręką. Ośmionożni wojownicy zniknęli w cieniu za kołem tortur, a Jednooki z nadętą miną stanął obok Tropiciela. Wiedziałem już, że jeśli przeżyjemy i wydostaniemy się stąd, to zacznie się puszyć jak kogut i przez całe tygodnie będziemy musieli wysłuchiwać, jak to nas uratował. Popędziłem Goblina, a potem sam do nich dołączyłem. - Chcę, żeby żaden dźwięk nie wydostał się z tego pomieszczenia - powiedziałem do Goblina i Jednookiego - i żeby te drzwi stały się częścią ściany, a potem chcę wiedzieć, gdzie znajdziemy tego Corbiego. - Wedle życzenia - odpowiedział Jednooki. - Do widzenia, Pułkowniku. Świetnie się bawiłem. Słodki powstrzymał się od gróźb. Rozsądny człowiek. Zabezpieczenie piwnicy zajęło czarownikom dziesięć minut, które wydawały mi się nieskończenie długie. Zrobiłem się podejrzliwy, lecz całkiem o tym zapomniałem, kiedy oznajmili, że skończyli i że Corbie jest w sąsiednim budynku. Powinienem sprawdzić swoje podejrzenia. Pięć minut później staliśmy przed budynkiem, w którym miał znajdować się nasz korespondent. Nie spodziewaliśmy się tutaj żadnych trudności. - Jedną sekundę, Konowale - powiedział nagle Jednooki. Stanął twarzą do budynku, z którego wyszliśmy i pstryknął palcami. W jednej chwili budowla legła w gruzach. - Ty draniu - szepnąłem. - Po co to zrobiłeś? - Teraz nie ma już nikogo, kto wiedziałby, kim jesteśmy. - A czyja to była wina, że się dowiedzieli? - Jeśli chcesz, to zdrajcy też mogę ukręcić łeb. Może poprawi ci humor wiadomość, że jeśli zechcemy, to możemy odjechać stąd z klejnotem Pani. - Tak? - Byli jeszcze żołnierze, którzy wiedzieli o sprowadzeniu nas tutaj, a widząc nas, włóczących się po dziedzińcu, mogli nabrać podejrzeń. - Przyznaj się, geniuszu. Znalazłeś dokumenty, na których mi zależy, zanim zrównałeś z ziemią ten budynek? Jeśli tam były, to jesteś ochotnikiem, który je odkopie. Mina mu zrzedła. Tak, tego właśnie się spodziewałem. Takie już jest moje szczęście. I taki już jest Jednooki. Zawsze myśli po fakcie. - Najpierw zatroszczymy się o Corbiego - zdecydowałem. - Do środka. Gdy tylko otworzyliśmy drzwi, wpadliśmy na Pudełko, który właśnie szedł sprawdzić, co się dzieje na dziedzińcu. 33. STRACONY - Cześć, kolego - powiedział Jednooki i przytknął palec do piersi żołnierza, zmuszając go tym samym do cofnięcia się. - Ach, to nasz stary znajomy. Tropiciel obejrzał się na dziedziniec. Wokół ruin głównej kwatery węszył Pies Zabójca Ropuch. - Patrz - szturchnąłem Goblina. - Znalazł nas. - Po czym zwróciłem się do Pudełka: - Pokaż nam swojego przyjaciela Corbiego. Nie zgodził się. - Nie jesteśmy w nastroju do dyskusji. Ruszaj się albo ci pomożemy. Dziedziniec zaczął napełniać się zdezorientowanymi żołnierzami. Żaden nie zauważył nas. Pies Zabójca Ropuch zdążył już do nas dobiec i teraz, skamląc cicho, czołgał się przed Tropicielem, którego twarz jaśniała radością. Popchnąłem Pudełko przodem. - Do Corbiego - przypomniałem mu. Zaprowadził nas do pokoju, w którym pojedyncza olejna lampka rzucała mdłe światło na leżącego na łóżku mężczyznę. Pudełko pokręcił knot i zaraz zrobiło się jaśniej. - O, święci pańscy - mruknąłem. Oparłem but na brzegu łóżka. - To niemożliwe. Jednooki? - Ale Jednooki był w innym wszechświecie. Po prostu stał z otwartymi ustami, podobnie jak Goblin. - Ale on nie żyje - zapiszczał w końcu Goblin. - Nie żyje od sześciu lat. Corbie był Krukiem, który odegrał wielką rolę w przeszłości Kompanii. Krukiem, który nakierował Pupilkę na ścieżkę, którą teraz kroczyła. Nawet ja byłem przekonany, że nie żyje, choć z natury byłem wobec niego podejrzliwy, bo już wcześniej próbował tej samej sztuczki. - Dziewięć istnień - zauważył Jednooki. - Powinienem domyślić się, kiedy usłyszałem to imię - westchnąłem. - Co? - To jeden z jego żartów. Wrona, Gawron, Kruk. Same nazwy ptaków. Zgadza się? Wyprowadził nas w pole. Zawsze otaczała go aura tajemniczości. Teraz już wiedziałem, dlaczego dokumenty, które uratowałem, nie trzymały się kupy. Zanim sfałszował swą ostatnią śmierć, usunął kluczowe fragmenty. - Tym razem nawet Pupilka nie wiedziała - dumałem. Szok powoli mijał. Szczerze mówiąc, odkąd zaczęły przychodzić listy, kilkakrotnie nasuwało mi się podejrzenie, że Kruk żyje. W głowie szumiało mi od natłoku pytań. Czyżby Pupilka naprawdę nie wiedziała? Dlaczego nie? W końcu nie wyglądał jak Kruk. Ale dlaczego zostawił ją na naszej łasce, skoro wcześniej tak długo starał się trzymać ją od nas z daleka? Za dużo było tego jak na jeden raz. Na dodatek Kruk błąkał się gdzieś w Krainie Kurhanów. Na nieszczęście, nie mogłem nawet przesłuchać świadków. - Od jak dawna znajduje się w tym stanie? - zapytał Jednooki Pudełko. Oczy żołnierza rozszerzył strach. Wiedział już, kim jesteśmy. Może moja osoba jednak nie potrzebowała prezentacji. - Kilka miesięcy. - Gdzie jest list, który miał przy sobie?-zapytałem. - Co się z nim stało? - U Pułkownika. - Co zrobił Pułkownik? Poinformował Schwytanych? Skontaktował się z Panią? Żołnierz zaczynał stawiać opór. - Masz kłopoty, dzieciaku. Nie chcemy cię skrzywdzić. Dobrze opiekowałeś się naszym przyjacielem. Powiedz wszystko, co wiesz. - O ile wiem, z nikim się nie kontaktował. Nie potrafił go przeczytać, więc czekał, aż Corbie się przebudzi. - Mógłby długo czekać - mruknął Jednooki. - Daj nam trochę czasu, Konowale. Pierwsze, co musimy zrobić, to odszukać Kruka. - Czy o tej porze nocy jest jeszcze ktoś w tym budynku? - zapytałem Pudełko. - Nikt, prócz piekarzy przychodzących po mąkę. Ale magazyny są w piwnicach na drugim końcu. Nie będą się tu kręcić. - W porządku. - Zastanawiałem się, na ile można ufać jego informacjom. - Tropiciel. Ty i Pies Zabójca Ropuch pozostaniecie w ukryciu. - Jest jeden problem - odezwał się Jednooki. - Zanim cokolwiek zrobimy, potrzebujemy mapy Bomanza. - O rany! - Pobiegłem korytarzem do wyjścia i wyjrzałem na dziedziniec. Ruiny głównej kwatery płonęły pomimo deszczu. Większość Strażników walczyła z ogniem. Zakląłem. Nasze dokumenty spoczywały pod tymi gruzami i jeśli Pani miała szczęście, to już spłonęły. Wróciłem do pokoju. - Jednooki, masz cholerny problem. Lepiej, żebyś znalazł moje dokumenty. W tym czasie spróbuję odzyskać mapę. Tropicielu, pilnuj tych drzwi. Trzymaj dzieciaka w środku, a wszystkich innych na zewnątrz. - Przytaknął. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać, gdy był z nim Pies Zabójca Ropuch. Wymknąłem się na dziedziniec i wmieszałem w tłum. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zastanawiałem się, czy nie byłby to odpowiedni moment na zabranie stąd Kruka. Gdy dobiegłem do Niebieskiego Willy'ego, ledwie mogłem złapać oddech. Gospodarz zdziwił się na mój widok. Nie zatrzymywałem się, żeby powiedzieć mu, co myślę o jego gościnności. Pobiegłem prosto na górę i odszukałem włócznię z wydrążonym drzewcem. Schodząc obdarzyłem gospodarza piorunującym spojrzeniem i wybiegłem. Przez ten czas opanowano pożar i żołnierze zaczęli usuwać gruzy. Nadal nikt mnie nie zaczepiał. Wśliznąłem się do budynku i wręczyłem włócznię Jednookiemu. - Wiesz już coś o tych dokumentach? - Jeszcze nie. - A niech to... - Są w skrzyni w biurze Pułkownika. Czego chcesz, do diabła? - zawołał, widząc, że mam ochotę go trzepnąć. - Tropicielu. Zabierz dzieciaka na korytarz. Chłopcy, wymyślcie jakieś zaklęcie, żeby wiedział, gdzie ma iść i co mówić. - Co? - Chcę wysłać go po te dokumenty. Możecie go zmusić, żeby zrobił to i wrócił? Pudełko stał w drzwiach i słuchał. Minę miał niewesołą. - Jasne. Żaden problem. - Więc zróbcie to. Zrozumiałeś, synu? Jednooki rzuci na ciebie zaklęcie. Pójdziesz tam i będziesz pomagał w sprzątaniu tego bałaganu, aż dostaniesz się do skrzyni. Przyniesiesz ją tutaj, a my zdejmiemy z ciebie zaklęcie. Odniosłem wrażenie, że znów zamierza się opierać. - Oczywiście, masz wybór. Zamiast tego możesz umrzeć w bardzo nieprzyjemny sposób. - Chyba ci nie uwierzył, Konowale. Lepiej dam mu trochę posmakować. Z twarzy Pudełka wyczytałem, że uwierzył mi. Im więcej myślał o tym, kim jesteśmy, tym bardziej był przerażony. Jak zdobyliśmy tak srogą reputację? Przypuszczam, że opowiadając o nas, każdy dodawał coś od siebie. - Myślę, że będzie współpracował. Prawda, synu? Przytaknął bez wahania. Wyglądał na dobrego dzieciaka. Szkoda, że ofiarował swą lojalność drugiej stronie. - Jednooki, zajmij się nim. - Co zrobimy, kiedy już tu skończymy? - zapytał Goblin. - Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Gramy na gorąco. Na razie nie martw się o muły, tylko załaduj wóz. Pożyjemy, zobaczymy. - Gotowy - oznajmił Jednooki. Skinąłem na młodzieńca i otworzyłem drzwi. - Idź tam i zrób to, dzieciaku. - Na pożegnanie poklepałem go po plecach. Poszedł, lecz minę miał taką, jakby sześciu zabił, a siódmego miał na myśli. - Nie jest uszczęśliwiony twoim pomysłem, Konowale. - Przeżyje to. Wracajmy do Kruka i nie traćmy czasu. Róbcie, co do was należy. Tropiciel pilnował drzwi do pokoju, a ja obserwowałem Pudełko. Nikt nam nie przeszkadzał. Chłopak znalazł w końcu to, czego chciałem, i wrócił. - Dobra robota, synu - powiedziałem, odbierając od niego skrzynkę. - Jednooki jest w pokoju z twoim przyjacielem. - Weszliśmy akurat, gdy czarownik otrząsnął się z transu. - No i? - zapytałem. - Wygląda na to, że będzie trudniej, niż myślałem. Uważam jednak, że możemy go stamtąd wydostać. - Wskazał na mapę, którą Goblin rozciągnął na brzuchu Kruka. - Jest gdzieś tutaj. Schwytany w wewnętrzny krąg. - Potrząsnął głową. - Słyszałeś kiedykolwiek, żeby wspominał o jakimś interesie w podziemiach? - Nie, ale były czasy, że zastanawiałem się nad tym. Na przykład w Różach, kiedy tropił Szperacza w czasie burzy śnieżnej. - Gdzieś się czegoś nauczył, ale to, co zrobił, przerosło jego umiejętności. - Przez moment Jednooki siedział zamyślony. - Tam jest niesamowicie, Konowale. Naprawdę niesamowicie. Prawie przez całą drogę nie był sam. Nie będę w stanie podać ci szczegółów, dopóki sami tam nie wejdziemy, ale... - Co? Poczekaj. Chcecie tam wejść? O czym ty mówisz? - Wydawało mi się, że zrozumiałeś. Żeby wydostać Kruka, będziemy musieli wejść tam za nim. - Ale dlaczego obaj? - Ktoś musi mnie osłaniać w razie kłopotów. Goblin przytaknął. Skoro byli zgodni, to znaczy, że bali się. - Ile czasu wam to zajmie? - Trudno powiedzieć. Najpierw powinniśmy się stąd wydostać i ukryć w lesie. Nie było sensu dyskutować z nimi, więc poszedłem sprawdzić dziedziniec. Właśnie zaczęli wydobywać zwłoki spod gruzu. Nasunęło mi to pewien pomysł. Pięć minut później Pudełko pomagał mi nieść nosze, na których leżeli Goblin i Jednooki. Przykryci kocem - tak że wystawała spod niego tylko głowa Goblina i nogi Jednookiego - wyglądali jak duże, pogruchotane ciało. Tropiciel niósł Kruka. Dokumenty ukryliśmy pod kocem, razem z czarownikami. Strażnicy właśnie dostali się do piwnic głównej kwatery, więc nie musieliśmy obawiać się kontroli. Wszyscy byli zbyt zajęci, by w ogóle nas zauważyć. Kiedy przekraczaliśmy bramę, Goblin użył usypiającego zaklęcia. Wątpiłem, by ktokolwiek nas zapamiętał. Na ulicach panowało zamieszanie. Cywile biegali w tę i z powrotem. Jedni chcieli pomagać, inni tylko pogapić się. Jednak złe wieści szybko się rozchodzą. W piwnicy przeżyło kilka osób. - Goblinie i Jednooki, przynieście naszą broń. Zabierzcie dzieciaka, a ja i Tropiciel sprowadzimy wóz. Wszystko szło dobrze. Aż za dobrze, pomyślałem, ale z natury byłem pesymistą. Położyliśmy Kruka na wozie i ruszyliśmy na południe. - A więc udało nam się zwiać - odezwał się Jednooki, gdy wjechaliśmy do lasu. - A co z Krukiem? Nie miałem pojęcia. - Ty zdecyduj. Jak blisko musicie być? - Bardzo blisko. - Domyślił się, że chcę odjechać, jak najdalej. - Pupilka? Niepotrzebnie mi przypomniał. Nie powiedziałbym, że Kruk był centrum jej życia. Wyrażała się o nim bardzo ogólnie. Ale były noce, kiedy coś sobie przypominała i płakała aż do zaśnięcia. Jeśli z powodu utraty Kruka, to nie mogliśmy zabrać go do domu w takim stanie. To złamałoby jej serce. Zresztą potrzebowaliśmy go już teraz. Wiedział lepiej niż my, co się tutaj dzieje. Zapytałem Tropiciela, czy ma jakąś propozycję. Nie miał żadnej i nie wydawał się zachwycony naszymi planami. Jakby obawiał się, że Kruk będzie jego rywalem. - Przecież mamy jego - zawołał Jednooki, wskazując Pudełko, którego woleliśmy zabrać ze sobą, niż zabić. - Wykorzystajmy go. Dobry pomysł. Dwadzieścia minut później zjechaliśmy z drogi na skalisty teren, by nie utknąć w grząskiej ziemi. Jednooki i Goblin zamaskowali wóz krzakami i dodatkowo rzucili zaklęcia maskujące. Spakowaliśmy broń i przełożyliśmy Kruka na nosze. Pudełko pomagał mi go nieść, a Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch prowadzili nas przez las. Nie uszliśmy więcej niż trzy mile, a już bolały mnie wszystkie mięśnie. Starość nie radość. Brak kondycji też zrobił swoje. A do tego pogoda była okropna. Do końca życia miałem dosyć deszczu. Tropiciel zaprowadził nas do wzniesienia na wschodzie Krainy Kurhanów. Z jednej strony rozciągał się widok na całą Krainę, a z drugiej na Wielką Tragiczną, która najwyraźniej zamierzała ją zatopić. Rozbiliśmy namioty, wciągnęliśmy do nich kilka konarów i przykryliśmy je kocami, żeby nie siedzieć na mokrej ziemi. Goblin i Jednooki wzięli mniejszy, a pozostali musieli stłoczyć się w drugim. Ponieważ deszcz nie ustawał, zabrałem się do czytania dokumentów. Zacząłem od listu w nieprzemakalnym materiale. - Pudełko, czy ten list Kruk kazał ci doręczyć? Skinął ponuro. Przez cały czas nie odzywał się ani słowem. Biedny chłopak. Wierzył, że dopuścił się zdrady. Miałem nadzieję, że nie odpowie przed sądem za bohaterstwo. Tymczasem Goblin i Jednooki robili już swoje, ale zacznijmy od łatwiejszego zadania. 34. OPOWIEŚĆ BOMANZA Konowale: Bomanz spojrzał Pani prosto w twarz. Wyczuwał jej strach. - Ardath - powiedział i zauważył, że jej strach ustąpił miejsca rezygnacji. - Ardath była moją siostrą. - Miałaś bliźniaczkę, ale zamordowałaś ją i przybrałaś jej imię. Twoje prawdziwe imię brzmi Ardath. - Pożałujesz tego. Znajdę twoje imię... - Dlaczego mnie straszysz? Nie zamierzam cię skrzywdzić. - Krzywdzisz mnie, krzyżując mi plany. Uwolnij mnie. - Powoli, powoli. Nie bądź dziecinna. Dlaczego mnie zmuszasz? Oboje zapłacimy za to bólem i energią. Chcę tylko posiąść wiedzę, którą pogrzebano wraz z tobą. Uczenie mnie nie będzie cię nic kosztować. Nie zaszkodzi ci to, a raczej wręcz przeciwnie, może przygotować świat na twój powrót. - Świat już jest przygotowany, Bomanzie! - To tylko maska - zachichotał. - Nie jestem antykwariuszem i to nie jest moje imię. Ardath, czy musimy walczyć? - Mądrzy ludzie mówią, by z wdziękiem przyjmować to, co nieuniknione. Dobrze, skoro muszę. Spróbuję być łaskawa. Jak świnie zaczną latać - pomyślał Bomanz. W uśmiechu Pani krył się jakiś podstęp. Wysłała coś, czego nie zdążył przechwycić. Jego umysł wypełniały inne głosy. W pierwszej chwili myślał, że Dominator się przebudził, lecz te głosy rozbrzmiewały w jego fizycznym uchu, w domu. - O cholera! Rozległo się radosne dzwonienie. - Clete jest na pozycji.- Był to głos Tokara. Jego obecność na poddaszu doprowadziła Bomanza do szału. Zaczął biec. - Pomóż mi podnieść go z fotela - powiedział Stancil. - Nie obudzisz go? - spytała Glory. - Jego dusza jest w Krainie Kurhanów. Nie będzie nic wiedział, jeśli nie wpadniemy tam na siebie. Niedobrze - pomyślał Bomanz. Niedobrze, ty podstępny, niewdzięczny pasożycie. Twój stary nie jest głupi. Odpowiada na znaki, nawet kiedy nie chce ich widzieć. Smok uniósł głowę, gdy Bomanz przebiegał obok niego, i roześmiał się szyderczo. Nienawiść martwych rycerzy przytłaczała go. - Posadźmy go w kącie. Tokarze, amulet jest w chacie pod paleniskiem. Ten przeklęty Men fu! Omal go nie spalił. Chciałbym dostać w swoje ręce głupca, który go tu przysłał. Ten chciwy idiota nie interesował się niczym oprócz siebie. - Przynajmniej zabrał ze sobą Monitora - rzekła Glory. - Nieszczęśliwy wypadek. Po prostu pech - dodał Stancil. - Czas. Czas - powtarzał Tokar. - Ludzie Clete uderzają na koszary. - Więc wyjdź stąd. Glory, zrobisz coś, zamiast przyglądać się staremu człowiekowi? Muszę się tam dostać, zanim Tokar dotrze do Krainy Kurhanów. Najpotężniejsi muszą dowiedzieć się, co robimy. Bomanz minął kurhan Księżycowego Psa. Wyczuł w nim niepokój, więc czym prędzej pobiegł dalej. Tańczył wokół niego duch o zwieszonych ramionach i złej twarzy, który przeklął go po tysiąckroć. - Nie mam teraz na to czasu, Upiaszczony, ale masz rację. - Przekroczył stary rów obronny i minął swój wykop. W okolicy roiło się od obcych. Obcych Zmartwychwstałych. Skąd przyszli? Z kryjówek w Starym Lesie? Szybciej. Muszę iść szybciej - myślał. Ten głupi Stance gotów jest podążyć za mną. Pędził jak nocna mara, przenikając przez subiektywne wieczne stopnie. Kometa świeciła wystarczająco jasno, by tworzyły się cienie. - Przeczytaj jeszcze raz instrukcję, żeby się upewnić - polecił Stance. - Czasowość nie jest krytyczna, dopóki wcześniej nic nie robisz. - Czy nie powinniśmy go związać? Tak na wszelki wypadek. - Nie mamy czasu. Nie martw się o niego. Nie wróci, jeśli będzie za późno. - Denerwuje mnie. - Więc zarzuć na niego koc i chodź tu. I postaraj się nie podnosić głosu. Nie chcesz chyba obudzić matki. Bomanz widział już światła miasta... Dotarło do niego, że w tym stanie nie musi być zadyszanym, karłowatym starcem. Zmienił percepcję i jego szybkość wzrosła. Wkrótce natknął się na Tokara, który biegł z amuletem Upiaszczonego w kierunku Krainy Kurhanów. Bomanz porównał swą zastraszającą prędkość z ociężałym truchtem Tokara i stwierdził, że porusza się o wiele szybciej. Główna Kwatera płonęła, a w koszarach toczyła się zacięta walka. Atakującymi dowodzili pomocnicy Tokara. Kilku Strażników umknęło z pułapki i szukało ratunku w mieście. Bomanz dotarł wreszcie do swego sklepu. - Zaczynam - powiedział Stance do Glory, lecz Bo wlatywał już po schodach. - Dumni. Um muji dumni. - Bomanz gwałtownie wpadł w swoje ciało. Zmusił swoje mięśnie do pracy i poderwał się z podłogi. Glory wrzasnęła. Bomanz rzucił nią o ścianę, rozbijając bezcenne antyki. Zwinął się jęcząc, kiedy ból starego ciała dotarł do jego świadomości. A niech to wszyscy diabli! Znowu odezwał się wrzód żołądka! Chwycił syna za gardło, uciszając go, zanim dokończył formułę. Stancil był młodszy i silniejszy. Kiedy wstał, Glory rzuciła się na Bomanza. Czarownik odepchnął ją i ostrzegł: - Niech nikt się nie rusza. Stancil potarł szyję i wychrypiał coś. - Nie sądzisz chyba, że się zawaham. No, spróbuj. Nie obchodzi mnie, kim jesteś. Nie uwolnisz tego paskudztwa. - Skąd wiedziałeś? - wychrypiał Stancil. - Dziwnie się zachowywałeś. Miałeś dziwnych przyjaciół. Miałem nadzieję, że się mylę, ale lubię ryzykować. Powinieneś o tym pamiętać. Stancil dobył noża. Jego oczy pociemniały. - Przykro mi, tato. Są rzeczy ważniejsze od ludzi. Bomanzowi pulsowało w skroniach. - Zachowuj się. Nie ma na to czasu. Muszę powstrzymać Tokara. Glory dobyła własnego noża i zakradła się bliżej. - Synu, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Dziewczyna skoczyła. Bomanz wypowiedział słowa mocy. W tym momencie poleciała na łeb na szyję, uderzyła w stół i, nieludzko okaleczona, osunęła się na podłogę. Milczała jak zraniony kociak. Stancil przyklęknął na jedno kolano. - Przepraszam, Glory. Przepraszam. Bomanz zignorował własną emocjonalną agonię. W ostatniej chwili chwycił naczynie z rtęcią, które stało na stole i wypowiedział słowa, które zmieniły jej powierzchnię w zwierciadło odległych zdarzeń. Tokar pokonał już dwie trzecie drogi do Krainy Kurhanów. - Zabiłeś ją - powiedział Stancil. - Zabiłeś ją. - Ostrzegałem cię, że to okrutne zajęcie. Założyłeś się i przegrałeś. Siadaj w kącie i zachowuj się. - Zabiłeś ją. Wyrzuty sumienia dopadły go, jeszcze zanim syn zmusił go do działania. Próbował złagodzić uderzenia, lecz topnienie kości było wszystkim lub niczym. Stancil upadł obok ukochanej. - Dlaczego zmusiłeś mnie do zrobienia tego - rozpaczał ojciec, padając przy nim na kolana. - Ty głupcze. Ty przeklęty głupcze! Wykorzystałeś mnie. Nie ufałeś mi wystarczająco, że sam chciałeś rozmówić się z czymś takim jak Pani? Nie wiem. Nie wiem. Co ja powiem Jasmine? Jak jej wyjaśnię? - Powiódł dokoła dzikim spojrzeniem jak cierpiące zwierzę. - Zabiję się. To wszystko, co mogę zrobić. Oszczędzić bólu Jasmine. Niech nie wie, czym był jej syn... Nie mogę. Muszę powstrzymać Tokara. Na ulicy toczyły się walki. Bomanz zignorował je i skoncentrował się na lustrze rtęci. Tokar stał na brzegu rowu obronnego i wpatrywał się w Krainę Kurhanów. Na jego twarzy malował się strach i niepewność. Wreszcie zebrał się na odwagę. Zacisnął dłoń na amulecie i przekroczył rów. Bomanz zaczął układać śmiercionośne zaklęcia. Nagle jakiś ruch przyciągnął jego spojrzenie. W drzwiach stała przerażona Snoopy. - Ach, dziecko. Dziecko, wyjdź stąd. - Boję się. Tam na dworze zabijają się. My tutaj też się zabijamy - pomyślał. Proszę, odejdź. - Idź poszukać Jasmine. W sklepie rozległ się głośny trzask. Mężczyźni przeklinali. Rozległ się szczęk stali. Bomanz usłyszał głos jednego z pomocników Tokara. Mężczyzna już wcześniej został przydzielony do obrony domu. Strażnik wycofał się. Snoopy wybuchnęła płaczem. - Trzymaj się zdała od tego pokoju, dziecko. Idź na dół z Jasmine. - Boję się. - Ja też. I nie będę w stanie pomóc, jeśli będziesz deptać mi po piętach. Proszę, idź na dół. Zacisnęła zęby i zbiegła po schodach. Bomanz odetchnął. Mało brakowało. Gdyby zobaczyła Stance'a i Glory... Hałas wzmógł się. Bomanz słyszał głos Kaprala Zdrowie, wydającego rozkazy. Wrócił do naczynia z rtęcią. Tokar zniknął i czarownik nie mógł go zlokalizować. Ponownie przejrzał odcinek drogi między miastem a Krainą Kurhanów. Kilka Zmartwychwstałych biegło w stronę walczących. Najwyraźniej zamierzali pomóc swym sprzymierzeńcom. Inni ścigali uciekających. Strażnicy nie mieli szans. Na schodach rozległy się kroki i znów Bomanz musiał przerwać przygotowania do ostatecznego starcia. W drzwiach stanął Zdrowie. Czarownik kazał mu wyjść, lecz Kapral nie był w nastroju do dyskusji. Dobył zakrwawionego miecza... Bomanz znów użył słowa mocy i kości mężczyzny stopiły się w ciągu paru sekund. Ten sam los spotkał podążających za nim żołnierzy. Próbował skupić się na zaklęciach... Tym razem natknął się na niefizyczną przeszkodę. Było to promieniowanie wzdłuż ścieżki, którą otworzył do krypty Pani. Tokar stał na Wielkim Kurhanie i nawiązał już kontakt z pogrzebaną w nim kreaturą. - Za późno - mruknął Bomanz. - Do diabła, za późno. - Mimo to wypowiedział zaklęcia. Miał nadzieję, że Tokar umrze, zanim zdoła uwolnić potwory. Słysząc przekleństwa Jasmine i wrzaski Snoopy, Bomanz zszedł na dół. Obie były w jego sypialni. Jeden z ludzi Tokara przyłożył nóż do gardła Jasmine. Dwaj Strażnicy stali naprzeciw, gotowi do ataku. Bo stracił cierpliwość i zabił całą trójkę. Dom zadrżał, aż w kuchni zadzwoniły filiżanki. Wstrząs należał do delikatnych, lecz wystarczył, by ostrzec Bomanza. Jego zaklęcia nie osiągnęły celu na czas. - Wyjdźcie z domu - powiedział zrezygnowany. - Zaraz się zawali. Jasmine spojrzała na niego pytająco i chwyciła rozhisteryzowaną dziewczynę. - Później ci wyjaśnię. Jeśli przeżyjemy. A teraz szybko wyjdźcie z domu. - Odwrócił się na pięcie, wypadł na ulicę i pobiegł w stronę Krainy Kurhanów. Wyobrażanie sobie, że jest wysoki, wyprostowany i szybki, nie pomagało. Teraz był Bomanz z krwi i kości. Małym, tęgim staruszkiem, który szybko się męczył. Upadł dwa razy, gdy wstrząsy dosięgły miasta. Każdy był silniejszy od poprzedniego. Domy nadal płonęły, lecz walczący zamarli. Ci, którzy przeżyli z obu stron, wiedzieli, że jest już za późno na jakąkolwiek decyzję. Po prostu stali, patrząc w kierunku Krainy Kurhanów i czekali na rozwój zdarzeń. Bomanz dołączył do nich. Kometa płonęła tak jasno, że Kraina Kurhanów była widoczna jak w dzień. Ziemię przebiegł potężny wstrząs. Bomanz zachwiał się. Kurhan, w którym spoczywał Duszołap, eksplodował i buchnęła z niego oślepiająca łuna. Spośród gruzów wyłoniła się postać i stanęła na jej tle. Ludzie modlili się lub przeklinali, w zależności od poglądów. Wstrząsy powtarzały się. Otwierał się kurhan za kurhanem. Jeden po drugim, pojawiło się Dziesięciu Którzy Zostali Schwytani. - Tokarze - mruknął Bomanz. - Mam nadzieję, że będziesz smażył się w Piekle. Została tylko jedna szansa. Jedna, niemożliwa do wykorzystania szansa. Spoczywała na przygarbionych ramionach małego człowieczka, którego moc nie była dość potężna. Zebrał wszystkie swoje najskuteczniejsze zaklęcia, najwspanialsze czary, wszystkie tajemne sztuczki, nad którymi pracował każdej samotnej nocy przez trzydzieści siedem lat i ruszył w stronę Krainy Kurhanów. Czyjeś ręce próbowały go powstrzymać. - Bo, nie! Proszę! - krzyknęła stara kobieta z tłumu. Lecz poszedł dalej. Kraina Kurhanów kipiała. Duchy wyły pośród ruin. Garb Wielkiego Kurhanu zadrżał. Grudy ziemi i płomienie eksplodowały w górę. Olbrzymi skrzydlaty wąż wzleciał ku niebu. Z jego gardła wyrwał się potworny wrzask, a potem fala ognia, która zalała Krainę Kurhanów. Mądre, zielone oczy spoczęły na Bomanzie. Mały, tęgi człowieczek wkroczył w holocaust, wyzwalając arsenał zaklęć. Wkrótce Bomanza pochłonął ogień. 35. KRAINA KURHANÓW: Z DESZCZU POD RYNNĘ Zapakowałem list Kruka z powrotem w nieprzemakalny materiał, położyłem się na prymitywnym łóżku z konarów i zagłębiłem w rozmyślaniach. W jakiż dramatyczny sposób Kruk to wszystko opowiedział. Zastanawiałem się nad jego źródłami. Czyżby żona? Ktoś musiał napisać zakończenie tej historii, lecz zachował dla siebie, co wydarzyło się później. Co się stało z żoną? Nie ma swojego miejsca w tej legendzie. Podobnie jak syn. Opowieść dotyczy tylko samego Bomanza. Chociaż... było w niej coś jeszcze, co umknęło mojej uwadze. Ach, tak. Podobieństwo osobistych doświadczeń. Imię, na którym polegał Bomanz. To, które ewidentnie okazało się nie dość potężne. Słyszałem je już wcześniej. W całkowicie przypadkowych okolicznościach. W Jałowcu, kiedy pojedynek między Panią a Dominatorem zbliżał się do punktu krytycznego, zrozumieliśmy, że Schwytani zamierzają poświęcić Kompanię dla dobra sprawy. Na rozkaz Kapitana zdezertowaliśmy, zdobyliśmy statek i odpłynęliśmy. Mąż i żona dalej toczyli bitwę ponad płonącym miastem. Pani okazała się silniejsza. Głos Dominatora wstrząsnął światem, gdy po raz ostatni dał upust frustracji. Nazwał Panią imieniem, które zdaniem Bomanza posiadało wielką moc. Widocznie nawet Dominator był w błędzie. Jedna siostra zamordowała drugą i - być może - zajęła jej miejsce. Duszołap, nasz ówczesny opiekun i spiskowiec, jak się okazało podczas wielkiej bitwy pod Urokiem, był jeszcze jedną siostrą. Tak więc były trzy siostry. Przynajmniej. Jedna miała na imię Ardath, lecz widocznie to nie ona została Panią. Może to początek rozwiązania zagadki. Wszystkie te listy i genealogie, które zostały w Dziurze - myślałem. Trzeba znaleźć w nich kobietę imieniem Ardath, a potem odkryć, kim były jej siostry. - To początek - mruknąłem. - Kiepski, ale początek. - Co? Zapomniałem o Pudełku. Jednak był zbyt przerażony, by zrozumieć, o co chodzi. - Nic. - Na zewnątrz panowała ciemność i wciąż mżył deszcz. W Krainie Kurhanów dryfowały świetliste duchy. Zadrżałem. Nie wyglądało to wesoło. Zastanawiałem się, jak idzie Goblinowi i Jednookiemu, ale nie śmiałem iść i pytać. W kącie pochrapywał cicho Tropiciel. Pies Zabójca Ropuch spał obok niego, lecz uchwyciłem błysk jego ślepia, świadczący o tym, że nadal kontroluje otoczenie. Trochę więcej uwagi poświęciłem Pudełkowi. Chłopak trząsł się i to nie tylko z zimna. Był pewien, że go zabijemy. Pochyliłem się do przodu i położyłem rękę na jego ramieniu. - Wszystko w porządku, synu. Nie skrzywdzimy cię. Jesteśmy ci wdzięczni za opiekę nad Krukiem. - On naprawdę jest Krukiem? Krukiem, który był ojcem Białej Róży? Chłopak znał legendy. - Tak. Przybranym ojcem. - A więc nie kłamał. Rzeczywiście był w kampanii Forsbergu. Tak mnie to rozbawiło, że nie mogłem powstrzymać śmiechu. - Jak znam Kruka, to nie kłamał. Co najwyżej trochę naciągał prawdę. - Naprawdę pozwolicie mi odejść? - Gdy tylko będziemy bezpieczni. - Aha. - Najwyraźniej nie był przekonany. - Powiedzmy, kiedy dotrzemy do granic Równiny Strachu. Znajdziesz tam mnóstwo przyjaciół. Próbował wciągnąć mnie w pozornie polityczną dyskusję, ale odmówiłem. Chciał wiedzieć, dlaczego upieramy się przy zniszczeniu Pani, lecz stwierdziłem, że nie jestem ewangelistą, żeby go nawracać. Mam za dużo kłopotów ze zrozumieniem samego siebie i rozwikłaniem własnych motywów. Może Kruk będzie umiał mu to wyjaśnić, kiedy Goblin i Jednooki sprowadzą go z powrotem. Noc ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie, po północy, usłyszałem niepewne kroki. - Konował? - Wejdź - odpowiedziałem. Był to Goblin. Bez światła nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale odniosłem wrażenie, że nie przynosi dobrych wieści. - Kłopoty? - Tak. Nie możemy go wydostać. - O czym ty, do diabła, mówisz? Co to znaczy? - To znaczy, że nie posiadamy odpowiednich umiejętności, talentu. Do tego potrzeba kogoś większego niż my. Jesteśmy za słabi, Konowale. Klauni z paroma podręcznymi zaklęciami. Może Milczek mógłby coś zrobić. Włada innym rodzajem magii. - Może lepiej weźcie się w garść. Gdzie jest Jednooki? - Odpoczywa. To było dla niego straszne. Naprawdę wykończyło go to, co tam zobaczył. - A co to było? - Nie wiem. Byłem tylko jego duchowym przewodnikiem i musiałem wyciągnąć go, zanim również wpadł w pułapkę. Wiem tylko, że nie wydostaniemy Kruka bez pomocy. - Cholera - zakląłem. -Do stu tysięcy diabłów. Goblin, nie wygramy, jeśli Kruk nam nie pomoże. Nie wiem nawet, czego dotyczą te dokumenty. Połowy z nich nigdy nie przetłumaczę. - Nawet z pomocą Tropiciela? - Fakt, on zna TelleKurre. Tylko zajmie nam to mnóstwo czasu. Kruk musi znać dialekty. Przetłumaczył kilka fragmentów. Pozostaje jednak pytanie, co tutaj robił. Dlaczego znów upozorował swoją śmierć i zwiał, zostawiając Pupilkę? Może wyciągałem pochopne wnioski, a może chwytałem się naiwnej ludzkiej nadziei, że gdy tylko odzyskamy Kruka, nasze kłopoty się skończą. - Co my zrobimy? - zastanawiałem się głośno. Goblin wstał. - Nie wiem, Konowale. Na razie pozwólmy Jednookiemu stanąć na nogi i dowiedzmy się, przeciwko czemu stajemy. - Dobrze. Wyszedł, a ja położyłem się i próbowałem zasnąć. Gdy tylko mi się to udało, dopadł mnie koszmar o czymś, co leżało w błocie i mule, w który zamieniła się Kraina Kurhanów. 36. CIĘŻKIE CZASY Jednooki wyglądał strasznie. - To było potworne - powiedział. - Spójrz na mapę, Konowale. - Kiedy zbliżyłem się, wskazał jakiś punkt. - On jest tutaj. Utknął. Wygląda na to, że przebył całą drogę Bomanza aż do centrum, a wracając wpadł w kłopoty. - Jak? Nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. - Żałuję, że nie możesz tam wejść. Realność okropnych cieni... Właściwie powinienem się cieszyć, że nie możesz tego zrobić, bo na pewno spróbowałbyś. - Co oznacza ta szczelina? - Że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jak w przypadku Bomanza. Nie. Uspokój się. - Zamilkł na moment. - Konowale, coś, co było tam uwięzione, jeden ze sług Schwytanych, znajdował się blisko ścieżki Bomanza. On był dla tego czegoś za silny, ale Kruk był amatorem. Myślę, że Goblin, Milczek i ja razem wzięci mielibyśmy z tym kłopoty, a przecież jesteśmy bardziej uzdolnieni, niż mógł być Kruk. Zlekceważył niebezpieczeństwa i wpakował się. Kiedy wychodził, to coś wepchnęło go na swoje miejsce, a samo uwolniło się. Zmarszczyłem brwi, nie całkiem rozumiejąc. - Coś wykorzystało go, by zachować równowagę starych zaklęć - wyjaśniał Jednooki. - Kruk został uwięziony w sieci starodawnych czarów. Gdzieś tutaj. Ogarnęło mnie uczucie graniczące z rozpaczą, jakiej poddaje się tonący. - Gdzieś? I nie wiecie?... - Nie. Bomanz musiał być uodporniony na mniejsze zło. Przynajmniej tuzina z tych maszkar nie zaznaczył na mapie, a powinien. - Co ci powiedział? Byliście w stanie porozumieć się? - Nie. Nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Znajduje się w próżni zaklęć. Nie mogłem skontaktować się z nim tak, żeby mnie nie wciągnęła. Wyczułem tam małe zakłócenie równowagi, jakby to, co wyszło stamtąd, miało o jeden włos więcej niż to, co zostało. Próbowałem zbliżyć się do niego. To dlatego Goblin musiał mnie wyciągać. Wyczułem wielki strach i, nie pasujący do jego sytuacji, gniew. Myślę, że został schwytany tylko dlatego, że za bardzo się śpieszył, by zwracać uwagę na otoczenie. We śnie otrzymałem wiadomość. Chodziło o coś, co leżało w centrum. Ale co to było? - Myślicie, że cokolwiek się wydostało, będzie próbowało otworzyć Wielki Kurhan? - Możliwe. Poczułem kotłowaninę w żołądku. - Dlaczego by nie ściągnąć tutaj Pupilki? Mogłaby... Jednooki obdarzył mnie spojrzeniem mówiącym: nie bądź głupi. I miał rację. Kruk był mniej ważną osobą, którą mogliśmy stracić. - Dużemu chłopakowi podobałoby się to - kpił Goblin. - O, jakby mu się podobało. - Tutaj nic nie możemy zrobić dla Kruka - powiedział Jednooki. - Może pewnego dnia znajdziemy czarownika, który będzie mógł. Ale do tego czasu... - bezradnie wzruszył ramionami. - Lepiej zawrzyjmy pakt milczenia. Jeśli Pupilka dowie się prawdy, może zapomnieć o swojej misji. - Zgadzam się - odpowiedziałem. - Ale... - Ale co? - Myślałem o tym. Pupilka i Kruk. Myślę, że jest w tym coś, czego my nie widzimy. To znaczy, znając jego poglądy i sposób bycia, nie rozumiem, dlaczego odciął się i przyszedł tutaj? No, może żeby węszyć wokół Pani i jej gangu. Ale dlaczego pozostawiałby Pupilkę w niewiedzy? Rozumiecie, o czym mówię? Może nie byłaby taka smutna, jak sądzimy. Albo może z innych powodów. Jednooki patrzył na mnie z powątpiewaniem. Goblin przytaknął, a Tropiciel, jak zwykle, wyglądał na zakłopotanego. - A co z jego ciałem? - zapytałem. - Kompletny bezwład - odpowiedział Jednooki. - Nie mogę ręczyć, że zabranie go na Równinę nie spowoduje zerwania kontaktu między ciałem a duszą. - Stop. - Spojrzałem na Pudełko, a on na mnie. Mieliśmy jeszcze jedno wspólne zobowiązanie. Znałem jeden pewny sposób na pozbycie się kłopotów z ciałem Kruka, a jednocześnie na zabranie go z tego miejsca. Wydać go Pani. Rozwiązałoby to również kilka innych problemów. Na przykład udaremniłoby kolejną ucieczkę, planowaną przez jej męża, jak również wykrycie, co wydostało się na wolność. Pani skupiłaby się na tym, a Pupilka zyskałaby trochę czasu. Lecz co potem stałoby się z ciałem Kruka? Mógł być kluczem do naszego sukcesu lub porażki. Porzucić go, aby go uratować? Rozegrać to tak, żebyśmy mogli odzyskać go, zanim jego wiedza nas zniszczy? Zawsze istnieje jakieś ryzyko. - Spróbujmy inaczej - zaproponował Goblin. - Tym razem ja zajmę się sprawą, a Jednooki będzie osłaniał. Żałosne spojrzenie Jednookiego świadczyło, że już wcześniej spierali się o to. Nie odezwałem się. To był ich teren doświadczalny. - No i? - Goblinowi zależało na mojej opinii. - Jeśli uważacie, że warto. - Nie mamy nic do stracenia. Inny punkt widzenia też może pomóc. Może uchwycę coś, co on przeoczył. - To, że mam jedno oko, nie znaczy, że jestem ślepy - oburzył się Jednooki. Goblin wybuchnął gniewem, który także już wcześniej musiał w nim płonąć. - Nie traćcie czasu - powiedziałem. - Nie możemy zostać tu na zawsze. Czasami decyzje zapadają bez naszego udziału. W środku nocy zerwał się wiatr. Zbudził mnie chłód i szum drzew. Krople deszczu nieustannie stukały w plandekę namiotu. Bogowie, doprowadzało mnie to do szału. Jak Wieczni Strażnicy mogli zachować pozory zdrowego rozsądku? Trzęsłem się, aż wreszcie znowu zasnąłem. Poczułem, że ktoś potrąca mnie za ramię. - Mamy kłopoty - szepnął Tropiciel. - Nadchodzi kompania. Pies Zabójca Ropuch leżał w wejściu do namiotu i węszył. Nasłuchiwałem chwilę. Nic. Jednak nie miałem powodu, by nie wierzyć mu na słowo. Lepiej być ostrożnym niż martwym. - Co u Goblina i Jednookiego? - Jeszcze nie skończyli. - O rany. - Sięgnąłem po ubranie i broń. - Pójdę ich wytropić - powiedział Tropiciel. - Spróbuję ich odstraszyć albo odciągnąć. Ostrzeż pozostałych i bądźcie gotowi do ucieczki. - Razem z kundlem wymknął się z namiotu. Przeklęta bestia okazała nawet trochę życia! Nasz szept obudził Pudełko. Żaden z nas nie odezwał się. Zastanawiałem się, czy zaryzykuje ucieczkę. Narzuciłem koc na głowę i wyszedłem. Kiedy zajrzałem do drugiego namiotu, obaj czarownicy byli w transie. - Cholera. Co teraz? - Zebrałem się na odwagę, by zbudzić Jednookiego. - Jednooki - odezwałem się łagodnie. - To ja, Konował. Mamy kłopoty. Otworzył zdrowe oko. Przez moment wyglądał na zdezorientowanego. - Co tu robisz? - zapytał w końcu. - Mamy kłopoty. Tropiciel mówi, że ktoś kręci się po lesie. Nagle rozległ się krzyk. Jednooki aż podskoczył. - Moc! - Splunął. - Co jest, do diabła? - Co to było? - Ktoś wyrwał się z kręgu zaklęć. Być może jeden ze Schwytanych. - Możesz szybko wydobyć Goblina? - Mogę... - Kolejny krzyk odbił się echem wśród drzew. Brzmiała w nim rozpacz i cierpienie. - Wydostanę go. - Powiedział to tak, jakby stracił już nadzieję. Tak - myślałem. To musiał być Schwytany. Zwęszył nasze ślady i chciał nas podejść. Ale krzyki... Pierwszy mógł wyrwać się z ust kogoś trafionego przez Tropiciela. A drugi? Czyżby Tropiciel oberwał? To nie był jego głos. Jednooki położył się i zamknął oko. Za moment znów był w transie, choć jego twarz zdradzała podświadomy strach. Był dobry, skoro potrafił znieść takie napięcie. W oddali rozległ się trzeci krzyk. Zaniepokojony, przysunąłem się do wyjścia i wyjrzałem na zewnątrz, lecz niczego nie zobaczyłem. Kilka minut później Goblin poruszył się. Wyglądał okropnie. Zmusił się do wstania, choć jeszcze nie był na to gotowy. Przez cały czas otwierał i zamykał usta. Miałem wrażenie, że chce mi coś powiedzieć. Jednooki wrócił po nim, ale o wiele szybciej doszedł do siebie. - Co się stało? - zapytał. - Kolejny krzyk. - Rzucamy wszystko i biegniemy tam? - Nie możemy. Część tych rzeczy musimy dowieźć z powrotem na Równinę. Inaczej możemy poddać się już tutaj. - Dobra. Pozbieraj swoje rzeczy, a my zajmiemy się swoimi. Niewiele rozpakowałem, więc zabrało mi to tylko chwilę. Nagle coś ryknęło wśród drzew. Zamarłem. - Co u diabła? - Tak ryczeć mogło tylko coś cztery razy większego od lwa. Po chwili rozległy się wrzaski. To bez sensu. Kompletnie bez sensu. Potrafiłem wyobrazić sobie Tropiciela walczącego ze Strażnikami, jak czart z piekła rodem, ale nie wtedy gdyby mieli ze sobą jednego ze Schwytanych. Goblin i Jednooki zjawili się, kiedy zacząłem zwijać namiot. Goblin nadal wyglądał, jakby wrócił z piekła. Jednooki niósł połowę jego wyposażenia. - Gdzie jest dzieciak? - zapytał. Nie zwróciłem uwagi na jego nieobecność. Ale też wcale mnie nie zdziwiła. - Odszedł. Jak zamierzacie nieść Kruka? W tym momencie z lasu wyłonił się Tropiciel. Jego ubranie było trochę poszarpane, ale poza tym był cały i zdrowy. Pies Zabójca Ropuch krwawił obficie, a mimo to wydawał się żwawszy niż kiedykolwiek przedtem. - Zabierajmy go stąd - powiedział Tropiciel i chwycił jeden koniec noszy. - Twoje wyposażenie. - Nie ma czasu. - A co z wozem? - Podniosłem drugi koniec. - Zapomnij o nim. Jestem pewien, że go znaleźli. Idziemy pieszo. Ruszyliśmy za nim, pozwalając, by prowadził. - Co to były za ryki i wrzaski? - zapytałem. - Złapałem ich przez zaskoczenie. - Ale... - Nawet Schwytany może być zaskoczony. Oszczędzaj siły. On jeszcze żyje. Przez kilka godzin szliśmy, nie oglądając się za siebie. Tropiciel narzucał tempo. W zakątku mojego umysłu, w którym wciąż urzędował obserwator, zanotowałem, że Pies Zabójca Ropuch z łatwością dotrzymywał nam kroku. Goblin osłabł pierwszy. Raz czy drugi próbował mnie złapać, szukając wsparcia, ale po prostu nie miał siły. Kiedy upadł, Tropiciel zatrzymał się i obejrzał niezadowolony. Pies Zabójca Ropuch również położył się na mokrych liściach, więc Tropiciel wzruszył ramionami i położył swój koniec noszy. Odetchnąłem z ulgą. Nosze wydawały się coraz cięższe. I ten przeklęty deszcz i błoto. Nie miałem na sobie suchej nitki. Bogowie, bolały mnie ręce i ramiona. Miałem wrażenie, że ogień trawi mi mięśnie aż do karku. - Ten pomysł nie sprawdzi się - powiedziałem, kiedy już złapałem oddech. - Jesteśmy za starzy i za słabi. Tropiciel obserwował las. Pies Zabójca Ropuch wstał i wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze. Wystarczająco długo walczyłem z chęcią obejrzenia się za siebie, próbując domyślić się, w jakim kierunku uciekamy. Oczywiście, na południe. Nie było sensu kierować się na północ, a wybierając wschód lub zachód doszlibyśmy do Krainy Kurhanów lub rzeki. Lecz jeśli dalej będziemy zmierzać na południe, dotrzemy do starej drogi z Wiosła wiodącej tuż obok Wielkiej Tragicznej, a tamta okolica na pewno była patrolowana. Kiedy wreszcie wyrównałem oddech na tyle, że przestał świstać mi w uszach, usłyszałem szum rzeki. Dzieliło nas od niej nie więcej niż sto jardów. Tropiciel otrząsnął się z zamyślenia. - Oszustwo. Jedno wielkie oszustwo. - Jestem głodny - powiedział Jednooki i natychmiast uświadomiłem sobie, że ja również. - Licz się z tym, że zgłodniejemy jeszcze bardziej. - Uśmiechnął się słabo. Miał jednak dosyć sił, by zająć się Goblinem. - Konowale. Dobrze by było, żebyś go przebadał. To śmieszne, że nie byli wrogami, kiedy przyciskała ich bieda. 37. W LESIE I PO TAMTEJ STRONIE Minęły dwa dni, zanim mieliśmy co jeść, i to tylko dzięki umiejętnościom Tropiciela. Przez dwa dni omijaliśmy patrole. Tropiciel doskonale znał te lasy. Zagłębialiśmy się w nie i nieco spokojniejszym krokiem posuwaliśmy się dalej na południe. Po dwóch dniach Tropiciel poczuł się wystarczająco pewny siebie, by pozwolić nam na rozpalenie ogniska. Nie było duże, gdyż trudno było znaleźć suche drewno. Miało bardziej psychologiczną wartość niż fizyczną. Po dwóch tygodniach nędzy, przeżytych w Starym Lesie, stopniowo odzyskiwaliśmy nadzieję. Do diabła, na skróty posuwaliśmy się równie szybko albo nawet szybciej niż drogą. Kiedy dotarliśmy do południowego krańca, byliśmy w połowie optymistami. Kusi mnie do wywodów na temat nędzy i dyskusji o Kruku. Goblin i Jednooki byli przekonani, że działaliśmy na jego niekorzyść. Jednak nie mieliśmy wyboru i nieśliśmy go dalej. Jeszcze jedna sprawa ciążyła mi na żołądku jak kamień. Drugiej nocy, kiedy Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch polowali, przyszedł do mnie Goblin. - Dotarłem dalej niż Jednooki - szepnął. - Prawie do centrum. Wiem, dlaczego Kruk nie wyszedł. - Tak? - Za dużo zobaczył. Prawdopodobnie to, po co tam poszedł. Dominator nie śpi. Ja... - Zadrżał. Potrzebował dłuższej chwili, żeby wziąć się w garść. - Widziałem go, Konowale. Patrzył na mnie i śmiał się. Gdyby nie Jednooki... wpadłbym tak jak Kruk. - O mój... - powiedziałem cicho. W głowie miałem zamęt. - Obudził się? I działa? - Tak. Z nikim o tym nie rozmawiaj, dopóki nie zawiadomisz Pupilki. W jego zachowaniu było coś fatalnego, alarmującego, jakby wątpił w swoją przyszłość. - Jednooki wie? - Powiem mu, jeśli przysięgnie milczenie. - Dlaczego po prostu nie powiesz tego nam wszystkim? - Nie Tropicielowi. Jest z nim coś nie tak... Konowale. Jeszcze jedno. Starodawny czarownik. On też jest w to zamieszany. - Bomanz? - Tak. Przeżył. Jest jakby zamrożony czy coś w tym rodzaju. Nie jest martwy, ale nie może nic zrobić... Smok... - Zamilkł. Tropiciel wrócił z pękiem wiewiórek. Ledwie zdążyły się opiec, gdy do nich dopadliśmy. Zanim wyruszyliśmy przez odkryte tereny, odpoczywaliśmy cały dzień. Odtąd mieliśmy już tylko nocą przekradać się jak myszy z jednej kryjówki do drugiej. Zastanawiałem się, jak zakończy się nasza misja. Równina Strachu mogła równie dobrze istnieć w innym świecie. Tej nocy miałem złoty sen. Nie pamiętałem nic oprócz tego, że Pani skontaktowała się ze mną i próbowała mnie ostrzec. Myślę, że wyczerpanie bardziej niż amulety zablokowało wiadomość. Nie dotarło do mnie ani jedno słowo. Obudziłem się z dziwnym poczuciem straty. Dwie godziny po wyjściu z Wielkiego Lasu wiedziałem, że zbliża się nasz koniec. Ciemność nie była wystarczającą osłoną ani nawet moje amulety. Schwytani patrolowali teren z powietrza. Wyczułem ich, kiedy było już za późno na odwrót. Wiedzieli, że ich ofiary idą pieszo. Słyszeliśmy odległy krzyk batalionów odcinających nam drogę do lasu. Amulet ostrzegał mnie przed niebezpieczną bliskością Schwytanych. Czasami zawodził - pewnie dlatego, że nowi Schwytani nie oddziaływali na niego - ale wtedy ostrzegał nas Pies Zabójca Ropuch. Potrafił wyczuć drani nawet z dużej odległości. Drugi amulet nie pomagał, podobnie jak geniusz Tropiciela w dziedzinie fałszowania śladów. Krąg zaciskał się coraz bardziej i wiedzieliśmy, że wkrótce nie zostanie w nim ani jedna szczelina, przez którą moglibyśmy się prześliznąć. - Co my zrobimy, Konowale? - zapytał Jednooki drżącym głosem. Wiedział, ale chciał to usłyszeć. A ja nie byłem w stanie wydać rozkazu ani sam go wykonać. Ci ludzie byli moimi przyjaciółmi. Byliśmy razem przez całe moje dorosłe życie. Nie mogłem im powiedzieć, żeby się zabili. Nie mogłem ich skazać. Ale nie mogłem też pozwolić, by zostali pojmani. Nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie. Pomyślałem, że to początki szaleństwa zrodzonego z rozpaczy. Potem dotarła do mnie prawda. Spojrzałem na pozostałych - również to wyczuli. Nawet Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch. Podskoczyli jak oparzeni. - To ona. Jest tutaj. A niech to diabli - zakląłem, ale po chwili przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Mogłem zyskać na czasie. Nie zastanawiając się dużej, zerwałem amulety i wcisnąłem je w ręce Goblina, a nasze cenne dokumenty w ręce Jednookiego. - Dzięki, chłopaki. Uważajcie na siebie. Może jeszcze was zobaczę. - Co robisz, do diabła? Z łukiem w ręce - łukiem, który miałem od dawna - zniknąłem w ciemności. Wołali za mną protestując, a zdezorientowany Tropiciel domagał się wyjaśnień. Potem ich głosy ucichły. Kawałek dalej natrafiłem na drogę skąpaną w srebrzystej poświacie księżyca. Zmusiłem moje stare, zmęczone ciało do marszu i starałem się przygotować psychicznie, zanim dopadnie mnie przeznaczenie. Miałem nadzieję na protekcję Pani i że będę mógł potargować się z nią o innych. Było mi ich żal. Ani Goblin, ani Jednooki nie byli dość silni, by pomóc nieść Kruka, a Tropiciel sam sobie z tym nie poradzi. Jeśli dotrą na Równinę Strachu, nie unikną obowiązku wyjaśnienia wszystkiego Pupilce. Zastanawiałem się, czy którykolwiek z nich będzie w stanie skończyć to, co Kruk... Gorycz rosła. Nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Starałem się wypełnić umysł nicością, widzieć drogę trzy kroki przed sobą, oddychać głęboko i jakoś się trzymać. Liczyłem kroki. Setki kroków. Koń. Mógłbym ukraść konia. Powtarzałem to sobie w kółko, koncentrowałem się na słowach, przeklinając kłucie w boku, aż zamajaczyły przede mną cienie. Zaczęli do mnie strzelać. Rzuciłem się w łany pszenicy, lecz psy Pani już mnie wytropiły. Prawie zdołałem im umknąć. Prawie, gdyż nagle na niebie pojawił się cień. Dywan ze świstem przeciął powietrze i chwilę później pochłonęła mnie ciemność. Przyjąłem ją jako koniec moich cierpień, mając nadzieję, że będzie trwała wiecznie. Kiedy odzyskałem przytomność, było jasno. Znajdowałem się w zimnym miejscu, ale w północnych krajach wszystkie miejsca są zimne. Byłem suchy. Po raz pierwszy od tygodni byłem suchy. Z nocnej ucieczki zapamiętałem tylko srebrną tarczę księżyca i czyste niebo. Dziwne. Otworzyłem jedno oko. Byłem w pokoju o kamiennych ścianach, który przypominał celę. Powierzchnia pode mną nie była ani twarda, ani mokra. Kiedy ostatni raz leżałem w suchym łóżku? W Niebieskim Willym. Stopniowo uświadamiałem sobie zapach. Jedzenie! Taca z gorącym jedzeniem stała na niskim stoliku kilka cali od mojej głowy. Potrawa wyglądała jak ugotowane trociny, ale... O bogowie, jak wspaniale pachniała! Wstałem tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie i omal nie upadłem. Jedzenie! Do diabła ze wszystkim innym. Połykałem je jak wygłodniałe zwierzę. Jeszcze nie skończyłem, kiedy trzasnęły drzwi. Huk odbił się echem od ścian. Weszła olbrzymia, ciemna postać. Przez moment siedziałem z łyżką w połowie drogi między miską a ustami. Czy to coś było człowiekiem? Istota stanęła z boku z obnażoną bronią. Za nią wkroczyło czterech imperialistów, lecz ledwie ich zauważyłem, tak byłem zapatrzony na olbrzyma. Rzeczywiście, był człowiekiem, ale większym od tych, których kiedykolwiek widziałem. Wyglądał na zwinnego i zaczarowanego, jak elf, tyle że nieco większy. Żołnierze stanęli po drugiej stronie drzwi, prezentując broń. - Co jest?-zapytałem, pokrywając niepokój wyzywającym uśmiechem. - Żadnych werbli? Ani Fanfar? - Domyśliłem się, że czeka mnie spotkanie z wrogiem, który mnie pojmał. Domyślałem się również, kto to może być, ale kiedy w drzwiach pojawiła się Szept, zamurowało mnie bardziej niż na widok jej olbrzymiego goryla. Przecież ona powinna obstawiać zachodnią granicę Równiny... Chyba że... Nie mogłem zebrać myśli. Długo mnie tu nie było, a przez ten czas wiele mogło się zmienić. - Gdzie są dokumenty? - zapytała bez żadnego wstępu. Uśmiechnąłem się zwycięsko. A więc nie złapali ich... Ale za szybko się ucieszyłem. Za Szept zobaczyłem więcej żołnierzy. Nieśli nosze, a na nich Kruka. Przerzucili go na łóżko naprzeciwko mojego. Ich gościnność nie należała do skromnych. Umieścili nas w dużej celi, w której było mnóstwo miejsca, by więźniowie mogli rozprostować nogi. Przywołałem uśmiech na twarz. - Nie powinnaś zadawać takich pytań. Mamie nie spodobałoby się to. Pamiętasz, jak się rozzłościła ostatnim razem? Szept zawsze zachowywała zimną krew. Nawet kiedy dowodziła Buntownikami, nigdy nie pozwalała ponieść się emocjom. - Twoja śmierć może być nieprzyjemna, lekarzu - przypomniała mi. - Śmierć jest śmiercią. Na jej bezbarwnych ustach pojawił się uśmiech. Nie była piękną kobietą, a ten paskudny uśmiech z pewnością nie poprawiał jej wyglądu. Otrzymałem wiadomość. Gdzieś w moim wnętrzu coś zawyło i fiknęło koziołka jak wściekła małpa. Oparłem się płynącej z niej grozie. Nadszedł czas, by zachować się jak brat Czarnej Kompanii. Musiałem zyskać czas. Dać innym możliwie najdłuższy start. Szept patrzyła na mnie uśmiechając się. Musiała odczytać moje myśli. - Nie zajdą daleko. Mogą ukryć się przed czarami, ale nie ukryją się przed psami gończymi. Serce zamarło mi w piersiach. Ledwie zdążyła to powiedzieć, przybył posłaniec. Szepnął jej coś na ucho. Skinęła głową i zwróciła się do mnie: - Idę ich wyłapać. Podczas mojej nieobecności pomyśl o Kulawcu. Kiedy już wydobędę z ciebie informacje, zamierzam odesłać cię do niego. - Znów uśmiechnęła się. - Nigdy nie byłaś miłą damą - odpowiedziałem, lecz wypadło to słabo i na dodatek mówiłem do jej pleców. Obstawa wyszła razem z nią. Zbadałem Kruka i nie zauważyłem żadnych zmian. Położyłem się na łóżku, zamknąłem oczy i próbowałem oczyścić umysł. Kiedyś pomagało to, gdy chciałem skontaktować się z Panią. Gdzie była? Wiedziałem, że ostatniej nocy była wystarczająco blisko, bym wyczuł jej obecność. Ale teraz? W co grała? Nie obdarzyła mnie szczególnymi względami... Jeszcze. Ale są względy i względy. 38. FORTECA W ŁADZIE Bam! Trzasnęły stare drzwi. Tym razem usłyszałem korytarzu ciężkie kroki człowieka-góry, więc moją jedyną reakcją było pytanie: - Czy kiedykolwiek pukasz, Bruno? Nie otrzymałem odpowiedzi, dopóki nie weszła Szept. - Wstawaj, lekarzu. Odpaliłbym jej jakąś uszczypliwą uwagą, lecz coś w jej głosie zmroziło mnie, prócz chłodu spowodowanego moim ciężkim położeniem. Wstałem. Wyglądała okropnie. Nie żeby zmieniła się fizycznie, ale coś w niej umarło. Była zimna i przerażona. - Co to było? - zażądała odpowiedzi. - Co - zdziwiłem się. - To, z czym podróżowaliście. Mów. Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym bredzi. - Schwytaliśmy ich. A raczej moi ludzie ich schwytali, a ja poleciałam tylko, żeby policzyć ciała. Co rozszarpało dwadzieścia psów i stu uzbrojonych mężczyzn w ciągu kilku minut, a potem zniknęło? Bogowie, Jednooki i Goblin musieli przejść siebie. Nadal milczałem. - Przybyliście z Krainy Kurhanów, gdzie wtrącaliście się w nie swoje sprawy. Powiesz coś wreszcie? - Sprawiała wrażenie zamyślonej.-Tym razem dowiemy się wszystkiego. Zobaczymy, jaki naprawdę jesteś, żołnierzu. Brać go! - rozkazała olbrzymowi. Używając podstępu, uderzyłem go z całej siły. Udawałem bezradność, by się odprężył, a potem nastąpiłem mu na stopę, przy okazji przejeżdżając rantem buta w dół jego goleni. Następnie zatoczyłem się i kopnąłem go w krocze. Niestety, starzeję się i staję się coraz wolniejszy. Oczywiście, olbrzym był o wiele szybszy, niż powinien być człowiek jego rozmiarów. Odsunął się, chwycił moją nogę i rzucił mną przez pokój. Dwaj żołnierze dopadli mnie i zaczęli wlec. Mimo to odczuwałem cholerną satysfakcję, widząc, że olbrzym kuleje. Spróbowałem jeszcze kilku sztuczek tylko po to, by opóźnić to, co nieuniknione. Żołnierze trochę poobijali mnie po drodze. W końcu przywiązali mnie do drewnianego krzesła z wysokim oparciem w pokoju, w którym Szept praktykowała swoje czary. Nie zobaczyłem niczego szczególnie nikczemnego, a to tylko pogorszyło moje przeczucia. Choć bardzo starali się być nieprzyjemni, wydobyli ze mnie tylko dwa czy trzy głośne wrzaski i niespodziewanie na tym się skończyło. Odwiązali mnie od krzesła i zawlekli z powrotem do celi. Byłem zbyt zamroczony, by się dziwić. Zrozumiałem, co się stało, dopiero gdy kilka jardów od celi natknęliśmy się na Panią. Tak. Więc moja wiadomość dotarła do niej. Zjawiła się w ostatniej chwili, ale sam byłem sobie winien, że tak długo zwlekałem z odpowiedzią na jej prośby. Najważniejsze, że była tu. Żołnierze uciekli. Czyżby była taka straszna dla swoich własnych ludzi? Szept pozostała na swoim miejscu. Cokolwiek między nimi zaszło, odbyło się bez słów. Szept pomogła mi wstać i wepchnęła mnie do celi. Jej twarz była jak wykuta z kamienia, lecz oczy płonęły. - Przeklęci. Znowu powstrzymani - wychrypiałem i osunąłem się na łóżko. Kiedy drzwi zamknęły się, był środek dnia, a kiedy obudziłem się, była już noc. Pani stała nade mną w blasku piękności. - Ostrzegałam cię - powiedziała. - Tak. - Próbowałem usiąść. W całym ciele czułem ból wywołany zarówno maltretowaniem, jak i zmuszaniem starego ciała do nadmiernego wysiłku, zanim mnie złapali. - Leż. Nie przyszłabym, gdyby nie wymagały tego moje własne interesy. - W przeciwnym razie nie wzywałbym cię. - Znowu robisz mi łaskę. - Tylko w samoobronie. - Mogłeś, jak to mówią, wpaść z deszczu pod rynnę. Szept straciła dziś wielu ludzi. Od czego? - Nie wiem. Goblin i Jednooki... - Ugryzłem się w język. Przeklęta słaba głowa. Przeklęty współczujący głos. Jak zawsze, powiedziałem za dużo. - To nie oni. Nie są w stanie stworzyć czegoś takiego. Widziałam ciała. - Więc nie wiem. - Wierzę ci. Kiedyś... widziałam już wcześniej takie rany. Pokażę ci, zanim wyruszymy do Wieży. - Czy kiedykolwiek były co do tego jakieś wątpliwości? - Kiedy je obejrzysz, rozważ fakt, że ostatni raz ludzie umierali w ten sposób, gdy mój mąż rządził światem. To wszystko nie trzymało się kupy, ale nie przejmowałem się tym. Martwiłem się o własną przyszłość. - Zaczął się ruszać wcześniej, niż przypuszczałam. Czy nigdy nie będzie leżał spokojnie i nie pozwoli mi zająć się swoimi sprawami? Fakty zaczynały składać się w całość. Jednooki wspomniał, że coś wydostało się... i z tego powodu Kruk został schwytany... - Niech cię diabli, Kruk. Znowu to zrobiłeś. - Opiekując się Pupilka, omal nie pomógł Dominatorowi wydostać się przez Jałowiec, a teraz to. - Co zrobiłeś tym razem? Dlaczego to miałoby chronić Jednookiego i innych? - A więc to jest Kruk? - powiedziała Pani z radością. Nauczka numer dwa dla Konowała. Dlaczego nie mogę utrzymać mojego przeklętego języka za zębami? Pochyliła się nade mną i położyła dłoń na moim czole. Obserwowałem to kątem oka. Nie mogłem patrzeć prosto na nią, gdyż emanowała z niej moc zdolna kruszyć skały. - Wkrótce wrócę - powiedziała, kierując się do drzwi. - Nie bój się. Będziesz bezpieczny podczas mojej nieobecności. Drzwi zamknęły się. - Pewnie -mruknąłem. - Bezpieczny. Może jeśli chodzi o Szept. Ale jak mam się zabezpieczyć przed tobą? - Rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, czy mógłbym zakończyć swoje życie. Szept zabrała mnie, żebym obejrzał miejsce, w którym psy gończe i żołnierze osaczyli Jednookiego i Goblina. Zapewniam was, że nie był to przyjemny widok. Ostatni raz widziałem coś takiego, kiedy walczyliśmy z forwalaką w Berylu, zanim przyłączyliśmy się do Pani. Zastanawiałem się, czy ten potwór wrócił i tropi Jednookiego. Ale przecież Jednooki zabił go w czasie Bitwy pod Urokiem. Jednak Kulawiec przeżył... Tak, do diabła, przeżył. A dwa dni po odejściu Pani, gdy nadal byłem uwięziony w starej fortecy w Ładzie, złożył mi małą, przyjacielską wizytę. Tak po prostu, ze względu na dawne czasy. Wyczułem jego obecność, jeszcze zanim go zobaczyłem. Niemal sparaliżowało mnie ze strachu. Skąd wiedział?... Szept. To na pewno Szept. Przyleciał do mojej celi na miniaturowym dywanie. Imię nie pasowało już do niego. Praktycznie nie mógł obejść się bez tego dywanu. Był już tylko cieniem istnienia, ludzkim wrakiem ożywionym czarami i palącym pragnieniem szaleńca. Na mój widok zawahał się. Starałem się sprawiać wrażenie nieustraszonego, ale chyba nie bardzo mi to wyszło. Głos ducha przeszył powietrze. - Nadszedł twój czas. To będzie wydłużony i bolesny koniec dla twojej opowieści. A ja będę się cieszył każdym momentem. - Wątpię - odpowiedziałem. Musiałem ciągnąć dalej to przedstawienie. - Mamie nie spodobałoby się, że znęcasz się nad jej więźniem. - Jej tu nie ma, lekarzu. - Zaczął dryfować w tył. - Wkrótce zaczniemy. Zostawiam ci czas na refleksję. - Za jego plecami rozległ się szaleńczy chichot. Szept obserwowała nas z korytarza, ale nie jestem pewien, czy to ona się śmiała. - Ale ona tu jest - powiedział głos. Zamarli. Szept zbladła, a Kulawiec skurczył się w sobie. Powietrze zaiskrzyło się złotem i Pani zmaterializowała się. Nie odezwała się już ani słowem. Schwytani również milczeli, gdyż nie mieli nic do powiedzenia. Chciałem wtrącić jedną z moich uwag, ale przeważył rozsądek i zamiast tego próbowałem stać się mały jak karaluch, żeby nikt mnie nie zauważył. Lecz karaluchy giną zmiażdżone pod stopą nieuważnego... - Kulawcu - przemówiła w końcu Pani - dostałeś przydział. Nigdy nie otrzymałeś pozwolenia na opuszczenie swojej placówki, a jednak zrobiłeś to. Znowu. I skutki będą takie same jak wtedy, gdy wymknąłeś się z Róż, by wystąpić przeciwko Duszołapowi. Kulawiec skurczył się jeszcze bardziej. Wydarzenie miało miejsce bardzo dawno temu, a teraz, będąc po stronie Buntowników, znów spłataliśmy mu paskudnego figla. Ówcześni Buntownicy zaatakowali główną kwaterę Kulawca, gdy opuścił ją, próbując podkopać autorytet Duszołapa, a teraz Pupilka triumfowała na Równinie. Od razu poprawił mi się nastrój. Miałem dowód, że ruch nie osłabł. - Idź - powiedziała Pani. - I nie licz więcej na zrozumienie. Pamiętaj, że żyjemy dzięki żelaznym zasadom ustanowionym przez mojego męża. Następny raz będzie ostatnim. Dla ciebie czy kogokolwiek innego, kto mi służy. Zrozumieliście? Szept? Kulawiec? Zrozumieli, choć wyrazili to dość ostrożnie. Pod przykrywką czczych słów istniała między nimi - niedostępna dla mnie - łączność. Schwytani wyszli absolutnie przekonani, że ich dalsza egzystencja zależy od niekwestionowanego posłuszeństwa nie tylko literze, ale i charakterowi rozkazów. Pędzili do swoich zajęć, aż się za nimi kurzyło. Pani zniknęła, gdy tylko zamknęły się drzwi mojej celi. W postaci cielesnej zjawiła się krótko przed zapadnięciem nocy. Nadal kipiała złością. Z podsłuchanych rozmów Strażników dowiedziałem się, że Szept również została odesłana na Równinę. Pogarszało to tamtejszą sytuację, gdyż Schwytanym nie wolno było spierać się w trakcie wspólnych akcji. - Zadaj im bobu, Pupilko - mruczałem. - Zadaj im bobu. - Ciężko było mi pogodzić się z przerażającą przyszłością, którą zgotował mi los. Strażnicy zabrali mnie z celi zaraz po zmroku. Zabrali również Kruka. Nie zadawałem żadnych pytań, bo i tak nie otrzymałbym na nie odpowiedzi. Dywan Pani leżał na głównym dziedzińcu fortecy. Żołnierze umieścili na nim Kruka i przywiązali. Ponury sierżant skinął na mnie, żebym wsiadł. Zdziwił się, że wiem, co robić. Serce uciekło mi w pięty. Znałem już swoje przeznaczenie. Wieża. Czekałem pół godziny, aż Pani wreszcie przyszła. Wyglądała na zamyśloną, a nawet na trochę zaniepokojoną i niepewną. Zajęła swoje miejsce na kierowniczym brzegu dywanu i wystartowaliśmy. Latanie na wielorybie jest wygodniejsze i o wiele mniej stresujące, ponieważ ma większą powierzchnię i masę. Wznieśliśmy się na wysokość tysiąca stóp i skierowaliśmy się na południe. Wątpię, żebyśmy lecieli szybciej niż trzydzieści mil na godzinę. Zapowiadał się długi lot, gdy nagle postanowiła go przerwać. Po godzinie usiadła twarzą do mnie. Ledwie mogłem dostrzec jej kontury. - Odwiedziłam Krainę Kurhanów, Konowale - oznajmiła. Nie odpowiedziałem, nie wiedząc, czego ode mnie oczekuje. - Co zrobiliście? Ludzie, co wy uwolniliście? - Nic. Spojrzała na Kruka. - Może to on. - Zastanawiała się chwilę, po czym dodała: - Wiem, co wydostało się... Śpij, lekarzu. Porozmawiamy innym razem. I poszedłem spać. A kiedy obudziłem się, byłem w następnej celi. Po mundurach rozpoznałem, że moim nowym więzieniem była Wieża w Uroku. 39. GOŚĆ W UROKU Przyszedł po mnie pułkownik straży przybocznej Pani. Był prawie uprzejmy. Ludzie Pani nigdy nie byli pewni mojej pozycji. Biedne dzieciaki. Byłem poza ich uporządkowaną hierarchią wszechświata. - Pani chce cię widzieć - powiedział pułkownik. Miał ze sobą tuzin żołnierzy. Nie wyglądali na gwardię honorową ani na pluton egzekucyjny. Zresztą nie miało to znaczenia. Poszedłem z nimi, skoro musieli mnie sprowadzić. Wychodząc z celi, obejrzałem się, ale Kruka zostawili w spokoju. Pułkownik opuścił mnie przy drzwiach do wewnętrznej Wieży. Wieży w Wieży, do której wielu ludzi weszło i z której niewielu wyszło. - Idź - powiedział. - Słyszałem, że robiłeś to już wcześniej. Znasz zasadę. Przekroczyłem próg. Kiedy obejrzałem się, zobaczyłem tylko kamienną ścianę. Na moment straciłem orientację, a kiedy to uczucie minęło, znalazłem się w innym miejscu. I ona tam była. Stała na tle czegoś, co przypominało okno, choć jej Wieża była całkowicie ukryta w zewnętrznej. - Chodź tutaj. Poszedłem. Wtedy wskazała na niby-okno. Wyjrzałem przez nie na płonące miasto. Schwytani latali nad nami, bezskutecznie miotając czarami. Ich celem była falanga latających wielorybów, które dewastowały miasto. Jednego z nich dosiadała Pupilka. Znajdowały się w zasięgu oddziaływania jej mocy, dlatego były odporne na ciosy. - Nie - oznajmiła Pani, odczytując moje myśli. - Śmiertelna broń dosięgnie ich. I twoją dziewczynę-bandytkę również. Ale nie o to chodzi. Postanowiłam przerwać działania. Roześmiałem się. - Więc wygraliśmy. Wtedy po raz pierwszy obraziła się na mnie. Popełniłem błąd, szydząc z niej. Emocjonalne nastawienie mogło wpłynąć na jej posunięcia strategiczne. - Niczego nie wygraliście. Jeśli takie odniosłeś wrażenie, to mogę ci udowodnić, że jest inaczej. I nie przerwę ognia, dopóki nie rozstrzygnę tego sporu definitywnie. Niech cię diabli, Konowale. Naucz się, że w pobliżu takich ludzi masz trzymać swoją przeklętą gębę zamkniętą na kłódkę. Odzyskawszy samokontrolę, Pani odwróciła się do mnie. Dzieliły nas zaledwie dwie stopy. - Jeśli chcesz, możesz być sarkastyczny w swoich zapiskach. Ale kiedy mówisz, bądź przygotowany do zapłacenia ceny. - Rozumiem. - Tak sądzę. - Odwróciła się z powrotem ku oknu. W dalekim mieście, przypominającym Mróz, płonący wieloryb spadł po tym, jak dostał się w burzę ognia wywołaną przez miotacze większe niż kiedykolwiek widziałem. Wystarczyły dwa, by przeważyć szalę zwycięstwa. - Jak ci szło tłumaczenie? - Czego? - Dokumentów, które znalazłeś w Lesie Chmury, dałeś mojej świętej pamięci siostrze Duszołapowi, znów zabrałeś, dałeś swojemu przyjacielowi Krukowi i z powrotem od niego odebrałeś. Papierów, w których miałeś nadzieję znaleźć klucz do zwycięstwa. - Ach, tych. Cóż, fatalnie. - Domyślam się, bo nie było w nich tego, czego szukałeś. - Ale... - Zostałeś wprowadzony w błąd. Tak. Wiem. Bomanz pozbierał je, więc muszą zawierać moje prawdziwe imię. Tak? Ale ono zostało wykorzenione... no, może zostało w umyśle mego męża. - Nagle stała się obca. - Zwycięstwo w Jałowcu kosztowało. - Nauczył się lekcji, na którą Bomanz się spóźnił. - A więc zauważyłeś. Posiada wystarczające informacje, by odkryć, co się stało... Nie. Tam nie ma mojego imienia. Ale jest jego. Dlaczego mojej siostrze tak zależało na tych dokumentach. Ujrzała sposobność pozbycia się nas obojga. Znalazła mnie. W końcu wychowywałyśmy się razem. Oddzielała nas od siebie tylko najbardziej zagmatwana pajęczyna, jaką zdołano utkać. Kiedy zwerbowała was w Berylu, jej największą ambicją było obalenie mnie. Jednak kiedy dostarczyliście jej te dokumenty... - Odniosłem wrażenie, że nie mówi do mnie, lecz po prostu głośno myśli. Nagle doznałem olśnienia. - Ty nie znasz jego imienia! - Nigdy nie byliśmy kochającym się małżeństwem, lekarzu. To było najzwyczajniejsze przymierze. Powiedz mi. Jak mogę zdobyć te papiery? - Nie możesz. - Więc wszyscy zginiemy. Taka jest prawda, Konowale. Podczas gdy dyskutujemy i wzajemnie podcinamy sobie gardła, nasz wspólny wróg zrywa krępujące go łańcuchy. Wszystkie te ofiary będą daremne, jeśli Dominator wydostanie się na wolność. - Zniszcz go. - To niemożliwe. - W mieście, w którym się urodziłem, krąży ludowa opowieść o człowieku tak potężnym, że śmiał szydzić z bogów. Na końcu jego potęga okazała się czystą przechwałką, a mimo to jest jedynym, wobec którego nawet bogowie są bezsilni. - Jaki z tego wniosek? - Śmierć zwycięża wszystko. Nawet Dominator nie może zmagać się ze śmiercią i wygrywać za każdym razem. - Są sposoby - przyznała - ale nie bez tych papierów. Wrócisz teraz do swojej kwatery i zastanowisz się. Później znowu porozmawiamy. Pani zwróciła się ku umierającemu miastu i nagle zostałem odsunięty. Potężny impuls popchnął mnie w stronę drzwi. Stwierdziłem zdziwiony, że znam drogę. Potem nastąpił moment oszołomienia i znalazłem się na zewnątrz. Pułkownik, sapiąc, odprowadził mnie do celi. Usadowiłem się na pryczy i zastanawiałem się, jak mi kazano. Istniały wystarczające dowody na to, że Dominator poruszył się, ale... Dokumenty, nawet jeśli nie zawierały dźwigni, na którą liczyliśmy - nadal pełniły rolę straszaka. Musiałem przyjąć ten fakt lub odrzucić, a mój wybór mógł mieć fatalne następstwa. Wykorzystywała mnie do własnych celów. Oczywiście. Rozważałem liczne możliwości - żadna nie była przyjemna, ale wszystkie miały sens. Sama powiedziała, że jeżeli Dominator uwolni się, to wszyscy - dobrzy i źli trafimy do jednego kotła. Zasnąłem. Nawiedziły mnie sny, ale nie przypominam ich sobie. Kiedy obudziłem się, na stole czekał już na mnie gorący posiłek oraz zestaw materiałów piśmiennych. Pani oczekiwała ode mnie uzupełnienia Kronik. Pochłonąłem połowę jedzenia, zanim zdałem sobie sprawę z nieobecności Kruka. Stare nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Dlaczego go zabrali? Dokąd? Do czego chciała go wykorzystać? Jako łącznika? Czas ma dziwny wymiar w Wieży. Zwykły pułkownik przyszedł, gdy skończyłem jeść. Towarzyszyli mu zwykli żołnierze. - Pani znowu chcę cię widzieć - oznajmił. - Już? Dopiero co stamtąd wróciłem. - Cztery dni temu. Dotknąłem policzka. Rzeczywiście, miałem solidny zarost. Więc? Jeden długi sen? - Czy mógłbym dostać brzytwę? - A jak myślisz? - roześmiał się pułkownik. - Może przyjść golarz. Pójdziesz dobrowolnie? Czy miałem wybór? Oczywiście, nie. Wolałem iść, niż być zawleczony. Procedura była taka sama. Znów zastałem ją przy oknie. Scena ukazywała jakiś zakątek Równiny, w którym oblegano jedną z fortyfikacji Szept. Nie miała ciężkiego miotacza, więc wieloryby krążyły nad nią, rzucając cienie. Wędrujące drzewa rozsadzały zewnętrzną ścianę, wrastając w nią korzeniami i pędami. W ten sposób dżungla niszczy porzucone miasta, tyle że dziesięć tysięcy razy szybciej niż bezmyślny las. - Całe pustkowie powstało przeciwko mnie - powiedziała Pani. - Placówki Szept odparły niepokojącą ilość ataków. - Domyślam się, że twoje bezprawne wkroczenie zostało przyjęte jako coś przykrego. Myślałem, że zamierzałaś zaprzestać akcji. - Próbowałam. Twoja głucha wieśniaczka nie chce współpracować. Zastanawiałeś się? - Tak. Jest kilka problemów, które należy wziąć pod uwagę. Cóż, mogę poświęcić się dla sprawy. - Spojrzenie w jej oko sprawiło, że miałem ochotę uciec, ale wystarczył jeden jej gest i... zamarłem. Kazała mi wrócić i usiąść w sąsiednim fotelu. Wykonałem polecenie, niezdolny otrząsnąć się z zaklęcia, choć wiedziałem już, co mnie czeka. Stanęła przede mną i zamknęła jedno oko. Otwarte rosło coraz większe i większe, aż pochłonęło mnie. Chyba krzyknąłem. Ten moment był nieunikniony, lecz trzymałem się głupiej nadziei, że jednak nie nadejdzie. Teraz mogła wyssać mój umysł, jak pająk muchę. Ocknąłem się w celi. Czułem się, jakbym odbył podróż do piekła i z powrotem. Pulsowało mi w głowie. Był to główny powód, by wstać i doczłapać do worka z lekami, który oprawcy oddali mi po uprzednim przeszukaniu. Przygotowałem wyciąg z wewnętrznej kory wierzby, co trwało całą wieczność, ponieważ nie miałem ognia, żeby zagotować wodę. Kiedy przeklinając wypiłem filiżankę słabego, gorzkiego leku, ktoś przyszedł. Nie rozpoznałem go. Wyglądał na zaskoczonego, że widzi mnie na nogach. - Cześć - powiedział. - Szybko się ocknąłeś. - Kim jesteś, do diabła? - Lekarzem. Kazano mi sprawdzać cię co godzinę. Spodziewano się, że przez dłuższy czas nie odzyskasz przytomności. Ból głowy? - Masz cholerną rację. - Dziwny jesteś. Dobrze. - Położył swoją torbę obok mojego worka i rzucił do niego okiem. - Co wziąłeś? - Co rozumiesz przez to "dobrze"? - odpowiedziałem pytaniem. - Czasami ludzie wychodzą stamtąd obojętni. Nigdy nie odzyskują przytomności. - Tak? - Miałem ochotę dokopać mu. Tak po prostu, by dać upust złemu nastrojowi. Ale co by mi z tego przyszło. Natychmiast wpadliby Strażnicy i postarali się, żebym był jeszcze bardziej obolały. Szkoda fatygi. - Jesteś kimś szczególnym? - Tak sądzę. Uśmiechnął się nieznacznie. - Wypij to. Lepsze niż herbata z kory. - Przyjąłem napój, który mi zaoferował. - Pani troszczy się o ciebie. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby martwiła się o człowieka, którego poddała głębokiej próbie. - No i co z tego? - Z trudem trzymałem na wodzy swój podły nastrój. Lek, który mi zaaplikował, działał szybko i skutecznie. - Co to było? Mógłbym używać tego zamiast mojego wyciągu. - To ekstrakt z soku szczytowych liści rośliny zwanej kokainą. Trzeba go bardzo ostrożnie dawkować. Nigdy o niej nie słyszałem. - Raczej rzadko można ją spotkać - wyjaśnił, badając mnie. - Rośnie na Wzgórzach Próżni. Tubylcy używają jej jako narkotyku. Dawno temu Kompania przeprawiała się przez te okropne wzgórza. - Nie wiedziałem, że żyją tam tubylcy. - Są taką samą rzadkością jak roślina. Kiedy skończą się bitwy, chcemy zawrzeć z nimi umowę handlową i wymieniać różne leki na kokainę. -Kiedy mlasnął językiem, przypomniał mi bezzębnego starca, który uczył mnie medycyny. To śmieszne. Nie myślałem o nim od wieków. A jeszcze śmieszniejsze, że inne stare i dziwne wspomnienia również wypłynęły na powierzchnię, jak ryby spragnione światła. Pani solidnie namieszała w mojej podświadomości. Nie podchwyciłem jego uwagi o wzroście zapotrzebowania na środek przeciwbólowy, choć było to sprzeczne z moim wyobrażeniem o Pani. Czarne serca nie martwią się o uśmierzanie bólu. - Co o niej myślisz? - O Pani? Teraz? Niezbyt litościwa. A ty? Zignorował moje pytanie. - Wspomniała, że oczekuje cię, gdy tylko dojdziesz do siebie. - Ciągnie niedźwiedzia do lasu? - odpaliłem. - Przyszło mi do głowy, że nie jestem zwykłym więźniem. Czy mógłbym wyjść na dach i odetchnąć świeżym powietrzem? Raczej trudno byłoby stamtąd uciec. - Spróbuję załatwić ci zezwolenie. Tymczasem poćwicz tutaj. Ha. Moim jedynym ćwiczeniem było wyciąganie wniosków. Po prostu chciałem wyjść gdzieś poza cztery ściany. - Czy nadal jestem wśród żywych? - zapytałem, kiedy skończył mnie badać. - Jeszcze tak. Chociaż dziwię się, że z twoją kondycją przeżyłeś takie traktowanie. - Kochają mnie. Troszczą się o mnie. Włos nie spadł mi z głowy. - Na wspomnienie traktowania mnie popadłem w przygnębienie. - Wiesz, ile czasu upłynęło, odkąd mnie schwytali? - zapytałem. - Nie. Myślę, że jesteś tu ponad tydzień. Może dłużej. A więc złapali mnie co najmniej dziesięć dni temu. Chłopcy niewiele na tym zyskali. Dalej szli z mniejszym obciążeniem... mogli pokonać jakieś czterysta mil, tyle jeszcze przed nimi. Gówno. Dalsze udawanie nie miało sensu. Pani wiedziała o wszystkim, co zrobiłem. Zastanawiałem się, czy wykorzysta to w jakiś sposób. - Jak się czuje mój przyjaciel? - zapytałem w przypływie poczucia winy. - Nie wiem. Przewieźli go na północ, ponieważ kontakt miedzy jego ciałem i duszą zaczął się rwać. Jestem pewien, że ten temat wypłynie, kiedy następnym razem odwiedzisz Panią. Skończyłem. Życzę miłego pobytu. - Dowcipny drań. Uśmiechnął się i wyszedł. Musiał już wpaść w rutynę. Kilka minut później przyszedł pułkownik. - Słyszałem, że chcesz wyjść na dach. - Tak. - Zawiadom posterunek, kiedy chciałbyś wyjść. - Wyraźnie miał coś więcej na myśli. - Czy tam u was nie ma wojskowej dyscypliny? - zapytał po chwili wahania. Ośmielał go fakt, że byliśmy na ty. Osobiście unikałem wdawania się w dyskusje. Wolałem, żeby moja pozycja pozostała tajemnicą. - Tak. Choć nie taka, jak kiedyś. Niewielu z nas przeżyło starcie w Jałowcu. Chytre uderzenie, Konowale. Zmuś ich do obrony. Powiedz im, że Kompania wpadła w taki opłakany stan, pracując dla Pani. Przypomnij im, że to cesarscy najemnicy poszli na pierwszy ogień. Oficerowie powinni o tym wiedzieć. Mieliby o czym rozmyślać w wolnych chwilach. - Szkoda - powiedział pułkownik. - I ty to mówisz? Mój osobisty cerber? - Tak. Z jakiegoś powodu Pani darzy cię wielką uwagą. - Napisałem raz dla niej wiersz - skłamałem. - I tym zrobiłem na niej wrażenie. Gdy zorientował się, że żartuję sobie z niego, zachmurzył się. - Dzięki - powiedziałem, podkręcając lampkę oliwną. - Popiszę przez chwilę, zanim pójdę. - Miałem spore zaległości. Odkąd opuściłem Równinę, robiłem tylko pobieżne notatki. Pisałem, póki skurcz w palcach nie zmusił mnie do przerwania. Gdy składałem papiery, Strażnik przyniósł posiłek. Zjadłem i podszedłem do drzwi, by zawiadomić go, że jestem gotowy do wyjścia na górę. Kiedy otworzył drzwi, zorientowałem się, że w ogóle nie były zamknięte. Ale dokąd, do diabła, mogłem pójść, gdybym się wymknął? Myślenie o ucieczce było kompletną głupotą. Miałem wrażenie, że oficjalnie otrzymałem posadę historyka. Było to chyba najmniejsze zło, jakie mogło mnie spotkać. Oko zmusiło mnie do podjęcia kilku trudnych decyzji. Potrzebowałem czasu, by je przemyśleć. Pani zrozumiała. Pewnie posiadała większą zdolność przewidywania niż lekarz, który spędził sześć lat poza jej zasięgiem. Zachód słońca. Ogień i obłoki dymu na zachodzie. Na niebie bogactwo niezwykłych kolorów. Orzeźwiający, chłodny podmuch z północy. Strażnik trzymał się z dala ode mnie, stwarzając iluzję wolności. Podszedłem do północnego parapetu. W dole widniały ślady wielkiej bitwy. Okopy, palisady, podkopy i zardzewiałe maszyny. Wszystko spłonęło. Zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a teraz w tym miejscu, pięćset jardów od Wieży wznosiła się samotna kolumna z czarnego kamienia. Wciąż rozbrzmiewał w mej pamięci tamten trzask i ryk. Przypomniałem sobie hordę Buntowników, nieugiętych jak morze, uderzające o brzeg fala za falą. Tylko że oni rozbijali się o nieustępliwe skały obrońców. Wspomniałem zwaśnionych Schwytanych, ich śmiertelne upadki, dzikie i straszne czary... - To była bitwa nad bitwami, nieprawdaż? Nie odwróciłem się, kiedy dołączyła do mnie. - Tak. Nigdy nie oceniłem jej należycie. - Będą o niej śpiewać. - Spojrzała w niebo, na którym pojawiły się pierwsze gwiazdy. W słabym świetle zmierzchu jej twarz wydawała się blada i napięta. Nigdy przedtem nie widziałem jej w innym stanie jak najwyższego opanowania. - Co to jest? - zapytałem, ujrzawszy w oddali grupę żołnierzy. Nie byłem zdziwiony ani przestraszony. - Przepowiedziałam przyszłość, która nie satysfakcjonuje mnie. - I? - Może nie jest mi to pisane. Czekałem, gdyż nie można wywierać nacisku na najpotężniejszą istotę na świecie. Fakt, że niewiele brakowało, by zwierzyła się śmiertelnikowi, był wystarczająco ogłuszający. - Wszystko się zmienia. Właściwie przepowiedziałam trzy możliwe przyszłości. Zmierzamy do kryzysu, zmierzchu historii. Odwróciłem się ku niej nieznacznie. Na jej twarz padało fioletowe światło. Ciemne włosy opadły na jeden policzek. Choć raz była sobą, a pokusa dotknięcia jej, przytulenia i może pocieszenia była taka silna... - Trzy przyszłości? - Trzy. I w żadnej nie mogę znaleźć swojego miejsca. Co powiedzieć w takiej chwili? Że może zaszła jakaś pomyłka? Posądzać Panią o pomyłkę. Też coś! - W jednej, twoje głuche dziecko wygrywa, lecz jest to akurat ta najmniej prawdopodobna. W drugiej, mój mąż wydostaje się z grobu i rekonstruuje swoją Dominację, której ciemność przetrwa dziesięć tysięcy lat. W trzeciej wersji, zostaje zniszczony na zawsze. Jest to najlepsza i najbardziej pożądana wersja, ale cena jest olbrzymia... Czy są bogowie, Konowale? Nigdy nie wierzyłam w bogów. - Nie wiem, Pani. Żadna religia, z jaką się zetknąłem, nie miała sensu. Żadna nie była konsekwentna. Większość bogów, opisanych przez ich wyznawców, to megalomani i psychopatyczni paranoicy. Nie rozumiem, jak mogli przeżyć własny obłęd. Jednak to niemożliwe, by istoty ludzkie nie potrafiły zinterpretować potęgi o wiele większej niż ich własna. Może religie są skrzywionym i zdeprawowanym cieniem prawdy. Może istnieją siły, które kształtują świat. Osobiście, nigdy nie rozumiałem, dlaczego w tak rozległym wszechświecie bóg miałby troszczyć się o coś tak trywialnego jak kult czy ludzki los. - Kiedy byłam dzieckiem... moja siostra i ja miałyśmy nauczyciela. Czyżby się przesłyszał? Założę się, że tak. Mimo to cały zamieniłem się w słuch. - Nauczyciela? - Tak. Twierdził, że mamy bogów i że sami kształtujemy swój los. Że staniemy się tacy, jak sobie postanowimy. Innymi słowy, sami zapędzamy się w kąt, z którego nie ma ucieczki, ponieważ pozostajemy sobą i oddziałujemy na inne osobowości. - Interesujące. - Tak. Istnieje swego rodzaju bóg, Konowale. Jest zaprzeczeniem wszystkiego. Kończy każdą historię. Jego głód jest nienasycony. Wszechświat sam osunie się w jego gardziel. - Śmierć? - Nie chcę umierać, Konowale. Wszystko, czym jestem, kurczy się przed niesprawiedliwością śmierci. Wszystko, czym jestem, byłam i prawdopodobnie będę, jest kształtowane pragnieniem uniknięcia końca mnie samej. - Zaśmiała się cicho, lecz był to objaw histerii. Wskazała cienie czające się w dole. - Budowałam świat, w którym miałam być bezpieczna. A teraz czeka mnie śmierć w kamiennym kącie mojej cytadeli. Zbliżał się koniec marzeń. Także nie potrafiłem wyobrazić sobie świata beze mnie. Moje wewnętrzne ja było zhańbione. I nadal jest takie. Nie ma problemów z wyobrażeniem sobie kogoś ogarniętego obsesją ucieczki przed śmiercią. - Rozumiem. - Może. Wszyscy jesteśmy równi przy ciemnej bramie, nieprawdaż? Wszystkich nas przykryje piasek. Życie jest krótkim okrzykiem wyrwanym z paszczy wieczności. Ale wydaje się to takie cholernie nie w porządku! Przyszedł mi na myśl Stary Ojciec Drzewo. On... zginąłby w czasie. Tak. Śmierć jest nienasycona i okrutna. - Zastanowiłeś się? - zapytała. - Chyba tak. Nie jestem jasnowidzem, ale dojrzałem drogi, którymi nie chcę kroczyć. - Tak. Jesteś wolny, Konowale. Możesz odejść. Szok. Nogi ugięły się pode mną. Nie dowierzałem własnym uszom. - Co powiedziałaś? - Jesteś wolny. Brama Wieży jest otwarta. Musisz tylko przez nią przejść. Ale możesz też zostać i wziąć udział w bitwie, która dotyczy nas wszystkich. Było już naprawdę ciemno. Ze wschodu zbliżał się szwadron oświetlony pochodniami. Najwyraźniej ich celem była Wieża. Uczepiłem się czegoś, co nie miało sensu. - Tak, Pani Uroku jeszcze raz jest w stanie wojny ze swym mężem - powiedziała. - Ta bitwa może oznaczać tylko jedno: zwycięstwo lub klęskę. Nie ma kompromisu. Widzisz powracających Schwytanych. Armie wschodu maszerują ku Krainie Kurhanów. Ci, którzy oblegali Równinę, zostali odesłani do garnizonów dalej na wschód. Twojemu głuchemu dziecku nie grozi żadne niebezpieczeństwo, dopóki samo nie przyjdzie go szukać. To rozejm. Może wieczny. - Uśmiechnęła się słabo. - Jeśli nie będzie Pani, Biała Róża nie będzie miała z kim walczyć. Zostawiła mnie kompletnie zmieszanego i poszła powitać swych mistrzów. Dywany wyłoniły się z ciemności i opadły jak jesienne liście. Przysunąłem się trochę bliżej, lecz mój osobisty Strażnik upomniał mnie, że moja zażyłość z Panią nie była wystarczająco bliska, by dawała mi prawo do podsłuchiwania. Pomocny wiatr ochłodził się. Zastanawiałem się, czy nie jest to jesień nas wszystkich. 40. POSTANOWIENIE Nigdy niczego nie żądała. Nawet jej aluzje były tak delikatne, że w zasadzie wszystko zależało ode mnie. Dwa dni po naszym wieczornym spotkaniu na dachu zapytałem pułkownika, czy mógłbym zobaczyć się z Panią. Powiedział, że dowie się. Myślę, że takie otrzymał instrukcje. Minął kolejny dzień, zanim przyszedł powiedzieć, że Pani ma dla mnie czas. Zamknąłem kałamarz, wytarłem pióro i wstałem. - Dziękuję. - Rzucił mi dziwne spojrzenie. - Czy coś się stało? - zapytałem. - Nie, tylko... Zrozumiałem. - Ja też nie wiem. Jestem pewien, że ma dla mnie jakieś specjalne zadanie. Pułkownik rozchmurzył się. To akurat był w stanie pojąć. I znów zwykła procedura. Tym razem wszedłem do jej twierdzy, gdy stała przy oknie wychodzącym na smutny, mokry świat. Szary deszcz, mętna brązowa woda i drzewa osuwające się z wysokiego brzegu rzeki. Chłód i nędza wyzierające z tej scenerii, a nawet zapachy od razu wydały mi się znajome. - Wielka Tragiczna Rzeka - powiedziała Pani. - W całej okazałości. Ale zawsze tak wylewa, prawda? - Przywołała mnie gestem. Podszedłem. Na wielkim stole ułożono miniaturę Krainy Kurhanów. Była to tak wierna kopia, że prawie spodziewałem się ujrzeć małych Strażników, krzątających się na dziedzińcu koszar. - Widzisz? - zapytała. - Nie. Chociaż byłem tam dwa razy, zapoznałem się tylko z miastem i koszarami. Co powinienem widzieć? - Rzekę. Twój przyjaciel Kruk najwyraźniej odgadł jej znaczenie. - Powiodła delikatnym palcem na wschód, zgodnie z biegiem rzeki, która zakręcała ku krawędzi, na której obozowaliśmy. - W czasie mojego triumfu w Jałowcu rzeka płynęła tędy. Rok później pogoda się zmieniła. Rzeka wciąż wylewała i popłynęła tędy. Dzisiaj pochłania ten brzeg. Zbadałam go osobiście. Jest całkowicie piaszczysty, bez kamiennego szkieletu. Kiedy już się obsunie, rzeka wedrze się do Krainy Kurhanów. Nawet zaklęcia Białej Róży nie powstrzymają jej przed otwarciem Wielkiego Kurhanu. Prąd porwie fetysze, a tym samym ułatwi mojemu mężowi wydostanie się. - Nie ma obrony przed Naturą - westchnąłem. - Jest. Jeśli ktoś potrafi przewidzieć, co knuje. Lecz Biała Róża nie potrafiła. Ani ja kiedy próbowałam mocniej go związać. A teraz jest już za późno. Cóż. Chciałeś ze mną rozmawiać? - Tak. Muszę opuścić Wieżę. - Nie musiałeś przychodzić do mnie w tej sprawie. Jesteś wolny. Możesz zostać lub odejść. - Odchodzę, ponieważ mam kilka rzeczy do zrobienia. Zresztą dobrze wiesz. Jeśli pójdę pieszo, prawdopodobnie dotrę do nich za późno. Droga na Równinę jest długa, nie wspominając o ryzyku. Chciałbym wynająć transport. Uśmiechnęła się. I był to szczery, promienny uśmiech, subtelnie różniący się od poprzednich. - Dobrze. Wiedziałam, że dostrzeżesz, gdzie leży przyszłość. Jak szybko możesz być gotowy? - Za pięć minut. Jeszcze jedno pytanie. Co z Krukiem? - Kruk jest gościem w koszarach w Krainie Kurhanów. W tej chwili nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Zaczniemy działać, gdy tylko nadarzy się okazja. Zadowolony? Oczywiście, nie mogłem się spierać. - Dobrze. Transport będzie gotowy. I będziesz miał niezwykłego szofera. Samą Panią. - Ja... - Ja też się zastanawiałam. I najlepsze, co mogę zrobić, to spotkać się z twoją Białą Różą. Jadę z tobą. - Dopadną cię - powiedziałem, kiedy otrząsnąłem się z osłupienia. - Nie, jeśli nie będą mnie znali. A nie będą, dopóki im nie powiemy. Fakt, nikt nie był w stanie jej rozpoznać. Jestem jedynym, który ją spotkał i żył, by przechwalać się tym. Ale... Bogowie, skończmy już z tymi "ale". - Jeśli wejdziesz w pole ochronne, wszystkie twoje zaklęcia opadną. - Nie. Nowe zaklęcia nie działałyby, ale zastępcze będą bezpieczne. - Nie rozumiem. - Prosty urok znika w zetknięciu z polem ochronnym, ponieważ jest aktywnie podtrzymywany. Zaklęcie, które zmienia i pozostawia zmiany, ale nie jest podtrzymywane aktywnie, nie podlega wpływowi pola ochronnego. Coś zaczynało świtać mi w głowie, ale nadal nie mogłem tego pojąć. - Jeśli zmienisz się w żabę i będziesz w to wierzył, to pozostaniesz żabą? - Jeśli przemiana będzie rzeczywistością, a nie tylko iluzją. - Aha. - Postanowiłem przemyśleć to później. - Będę kompanem spotkanym po drodze. Powiedzmy kimś, kto może pomóc ci w tłumaczeniu dokumentów. W tym musiał się kryć jakiś podstęp. Nie mogłem uwierzyć, że tak po prostu złoży swoje życie w moje ręce. - Zaczynasz rozumieć. - Za bardzo mi ufasz. - Znam cię lepiej niż ty sam siebie. Jesteś honorowym człowiekiem, na swój sposób, i wystarczająco cynicznym, by uwierzyć w istnienie mniejszego zła. Byłeś przed Okiem. Przeszył mnie dreszcz. Nie przeprosiła. Oboje wiedzieliśmy, że nie byłyby to szczere przeprosiny. - No i? - zapytała. - Nie jestem pewien, dlaczego chcesz to zrobić. To nie ma sensu. - W świecie zaistniała nowa sytuacja. Dotąd były tylko dwa bieguny, twoja wieśniaczka i ja. I wszystkie konflikty dotyczyły tylko nas. Teraz na północy wyłania się trzeci biegun i albo znajdę się pośrodku, albo utworzymy trójkąt. Zakładam, że mój mąż będzie chciał zniszczyć nas obie. I Białą Różę, i mnie. Dlatego uważam, że powinniśmy wspólnymi siłami wyeliminować największe niebezpieczeństwo, zanim... - Dość. Rozumiem, ale nie sądzę, by Pupilka była taka praktyczna. Ma w sobie wiele nienawiści. - Może. Ale warto spróbować. Pomożesz mi? Będąc o rzut kamieniem od starej ciemności i widząc duchy spacerujące po Krainie Kurhanów... tak, zrobiłbym co w mojej mocy, by uniemożliwić temu potworowi wydostanie się z grobu. Ale jak, jak mogłem jej zaufać? - Będziesz mnie miał w polu ochronnym - powiedziała, odczytując moje myśli. - Dobrze. Muszę to przemyśleć. - Nie spiesz się. Jeszcze przez jakiś czas nie mogę stąd wyjechać. - Domyśliłem się, że chce utworzyć straż porządkową na wypadek rewolucji w pałacu. 41. MIASTO ZWANE KONIEM Minęło czternaście dni, zanim dolecieliśmy do Konia, najnowocześniejszego miasta leżącego około stu mil na wschód, między Wietrzną Krainą a Równiną Strachu. Koń jest miejscem postoju handlarzy, którzy są wystarczająco szaleni, by ważyć się na podróż przez te dzikie tereny. Niegdyś miasto było główną kwaterą militarnych operacji Szept. Obecnie w garnizonie stacjonowały oddziały, które wcale nie były w drodze do Krainy Kurhanów. Przeklęci głupcy z północnej granicy chcieli zmoknąć. Gdy wlecieliśmy do miasta, oniemiałem ze zdumienia. Pomimo przeniesienia większości wojsk, baza Szept zasłana była nowymi dywanami najróżniejszej wielkości. Na jednym z placów zobaczyłem formację w kształcie litery "W", złożoną z pięciu potworów. Każdy z nich miał sto jardów długości i czterdzieści szerokości. Pokrywała je dżungla drewna i metalu. Dalej leżały dywany o niezwykłych kształtach. Przeważnie były dłuższe niż szersze i większe od tradycyjnych. Wszystkie przypominały coś kształtem i owinięte były cienką miedzianą siatką. - Co to ma być? - zapytałem. - Przystosowanie do taktyki wroga. Twoja wieśniaczka nie jest jedyną, która może zmieniać metody. - Wylądowaliśmy i wysiadła. Zrobiłem to samo, żeby rozprostować kości po kilkugodzinnym locie. - Może będziemy mieli szansę wypróbować je po moim powrocie z Równiny. - Co? - Olbrzymia armia Buntowników kieruje się na Konia. Kilka tysięcy ludzi i wszystko, co mogło zaoferować pustkowie. Kilka tysięcy ludzi? Skąd się wzięli? Czyżby sprawy zmieniły się aż tak bardzo? - Tak. - Znowu ta przeklęta sztuczka z odczytywaniem myśli. - Dołączyli do niej mieszkańcy miast, które porzuciłam. - Co rozumiesz przez "wypróbować"? - Chcę zaprzestać walki, ale nie ucieknę z pola bitwy. Jeśli nadal twoja wieśniaczka będzie uparcie podążać na wschód. A wtedy, chroniona polem czy nie, może zostać zmiażdżona. Przechodziliśmy właśnie obok jednego z nowych dywanów. Zmierzyłem go krokami. Miał pięćdziesiąt stóp długości i kształt łodzi. Wyposażono go nawet w prawdziwe siedzenia - dwa zwrócone do przodu i jedno do tyłu - mały miotacz na dziobie i mocniejszy silnik. Do boków dywanu i pod spodem przytwierdzono osiem włóczni długości trzydziestu stóp. Pięć stóp nad grotem każdej z nich znajdowała się beczka. Całość pomalowana była na kolor czarniejszy niż serce Dominatora. Dywan-łódź miał nawet płetwy jak ryba, a jakiś dowcipniś namalował na przodzie oczy i zęby. Pozostałe pomalowano podobnie, choć różnych rzemieślników natchnęły różne muzy, gdy projektowali te latające łodzie. Jedna, zamiast rybich płetw, miała dokoła coś, co wyglądało jak dwa, złączone ze sobą, wyschnięte strąki grochu o średnicy piętnastu stóp. Pani nie miała czasu, by pozwolić mi na inspekcję jej sprzętu. Z pewnością wolała, żebym nie kręcił się sam po mieście. Nie była to jednak kwestia zaufania, lecz ochrony. Nie pozostając w jej cieniu, mógłbym ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Wszyscy Schwytani byli w Koniu. Nawet moi najstarsi przyjaciele. Zuchwała, zuchwała Pupilka. To była istotna jej cecha. Dwadzieścia mil od Konia zebrała wszystkie siły Równiny i cały czas zbliżała się. Posuwała się dość wolno, gdyż uzależniona była od szybkości wędrujących drzew. Wyszliśmy na plac, na którym czekały dywany. Na największy załadowano olbrzymie donice. Miały piętnaście stóp wysokości i dwadzieścia stóp średnicy, a zamiast ziemią dla roślin wypełniono je parafiną. Policzyłem szybko i stwierdziłem, że dywanów jest więcej niż Schwytanych. - Wszystkie wystartują? Ale jak? - Dobroczyńca poprowadzi ten duży. Ma wybitne zdolności do kierowania olbrzymim dywanem jak niegdyś Wyjec. Pozostałe cztery duże zostaną przyczepione do jego dywanu. Chodź. Ten jest nasz. Powiedziałem coś tak inteligentnego, jak: - Uuu?! - Chcę, żebyś go zobaczył. - Ktoś może nas rozpoznać. Schwytani, każdy w towarzystwie dwóch żołnierzy, kręcili się wokół długich dywanów-łodzi. Sprawdzali miotacze i inne urządzenia bojowe, łącznie z własnymi łukami, gdyby nowa broń zawiodła. Nie wiedziałem tylko, jaką rolę miał pełnić człowiek siedzący pośrodku. - Po co owinęliście je metalową siatką? - Wkrótce się dowiesz. - Ale... - Nie przejmuj się tak, Konowale. Nie wyprzedzaj faktów. Szedłem za nią dokoła naszego dywanu. Nie wiem, co sprawdzała, ale wyglądała na zadowoloną. Mężczyźni, którzy go przygotowali, cieszyli się, gdy z uznaniem pokiwała głową. - Wsiadaj, Konowale. Na drugie siedzenie. Lepiej się pospiesz. To będzie ekscytująca przygoda. O tak. - Jesteśmy pilotami - powiedziała, wspinając się na przednie siedzenie. Posiwiały stary sierżant usiadł w tyle. Spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. Schwytani również zajęli przednie miejsca na swych dywanach. Duże, jak nazywała je Pani, miały czteroosobową załogę. Dobroczyńca leciał w centrum formacji w kształcie litery "W". - Gotowy? - zawołała Pani. - Gotowy. - Jasne - odpowiedział sierżant. Nasz dywan zaczął się ruszać. Klamotanie jest jedynym słowem, którym można opisać pierwsze sekundy. Dywan był ciężki i, dopóki nie wykonał kilku ruchów w przód, nie chciał się unieść. Gdy wreszcie oderwaliśmy się od ziemi, Pani obejrzała się i uśmiechnęła. Była z siebie zadowolona. Zaczęła wykrzykiwać polecenia, które wyjaśniały zastosowanie mnóstwa pedałów i dźwigni rozmieszczonych dokoła mnie. Kombinacja pchania i ciągnięcia ich sprawiła, że dywan obracał się wokół dłuższej osi, a przekrzywianie dźwigni sprawiało, że skręcał w prawo lub w lewo. Kierowanie polegało na tym, by używać właściwych kombinacji we właściwym momencie. - Po co?! - krzyknąłem, lecz wiatr zagłuszył słowa. Założyliśmy gogle, które niestety chroniły tylko nasze oczy. Reszta twarzy pozostawała odkryta. Spodziewałem się jakiegoś podstępu, jeszcze zanim skończyła się zabawa. Byliśmy pięć mil od Konia, na wysokości dwóch tysięcy stóp, a na dodatek na czele Schwytanych. W dole widziałem tumany kurzu, wzniecane przez armię Pupilki. - Po co? - krzyknąłem ponownie. Dno łodzi odpadło. Pani odwołała zaklęcia napędzające dywan. - Oto dlaczego. Poprowadzisz łódź, kiedy zderzymy się z polem ochronnym. Co u diabła? Udzieliła mi pół tuzina wskazówek dotyczących utrzymania pojazdu w powietrzu. Tak więc poznałem teorię, zanim zapikowała w kierunku armii Buntowników. Zatoczyliśmy koło tuż nad polem ochronnym. Słyszałem tylko wycie wywołane pędem powietrza. Widok armii zebranej przez Pupilkę wprawił mnie w osłupienie. Około pięćdziesięciu latających wielorybów, a wśród nich kilka potworów o ponad tysiącu stóp długości. Około stu mant. Rozległy klin wędrujących drzew. Bataliony ludzkich żołnierzy. Około stu menhirów, migających dokoła wędrujących drzew, jakby chciały je chronić. Tysiące stworzeń, które pełzały, skakały, ślizgały się i leciały. Był to widok budzący grozę, ale i podziw. Na wschód od nas zauważyłem siły imperialne - dwa tysiące żołnierzy gotowych na przyjęcie Buntowników. Wystawianie ich przeciwko Pupilce miało być świetnym żartem. Kilka zuchwałych mant wzleciało ponad pole ochronne i wystrzeliło pioruny, które nie dosięgły nas lub po prostu chybiły. Zauważyłem, że Pupilka dosiadała wieloryba lecącego tysiąc stóp wyżej. Jej potęga rosła. Od mojego wyjazdu z Równiny znacznie zwiększyła zasięg działania swego pola. Całe, mieszane szeregi Buntowników maszerowały objęte jej protekcją. Pani nazwała nas pilotami. Nasz dywan nie był wyposażony jak inne, ale dopiero teraz zrozumiałem, co miała na myśli. Wzbiliśmy się pionowo w górę. Stary sierżant pospiesznie wyrzucił małe, czarne kule, z których dobywały się strumienie czerwonego i niebieskiego dymu, znaczące drogę za nami. Musiało ich być przynajmiej trzysta. Opadały w dół i rozpryskiwały się tuż nad polem ochronnym. Pozostawały jednak znaki nawigacyjne dla Schwytanych. No i zaczęło się. Mniejsze dywany, otaczające formację dużych, wzniosły się wyżej. Wtedy z dużych dywanów zrzucono gigantyczne naczynia, które spadały coraz niżej i niżej. Podążyliśmy utworzonym przez nie tunelem powietrznym. Spadając odwróciły się dnem ku górze. Manty i latające wieloryby umykały im z drogi. W końcu naczynia uderzyły w ziemię z siłą, która spowodowała uruchomienie umieszczonego w nich mechanizmu. Parafina zapaliła się. Ze środka trysnęła jakaś ciecz. Tłok uderzył w krzesiwo i buchnęły płomienie. A kiedy ogień dotarł do ładunku ukrytego w środku, eksplodowały. Odłamki raniły ludzi i potwory. Przerażony patrzyłem na rozkwitające kwiaty ognia. W górze Schwytani szykowali się do drugiego ataku. Nie było w tym żadnej magii, więc pole ochronne Pupilki było bezużyteczne. Na drugie uderzenie wieloryby i manty odpowiedziały piorunami. Pierwszych kilka sukcesów podbudowało je, choć trafione przez nie naczynia eksplodowały w powietrzu i manty musiały zniżyć lot, a jeden z wielorybów miał poważne kłopoty, dopóki inne nie przeleciały nad nim i nie spryskały go wodą, która służyła im jako balast. Schwytani zaatakowali po raz trzeci i znów zrzucili naczynia. Zgniotłyby na miazgę żołnierzy Pupilki, gdyby czegoś nie zrobiła. Wzniosła się ponad Schwytanych. Dymiące kule ześliznęły się po kopule pola ochronnego, wyraźnie zaznaczając jego granicę. Pani przyspieszyła gwałtownie, aż wcisnęło nas w siedzenia. Formacja w kształcie "W" odłączyła się, a mniejsze dywany zwiększyły wysokość. Pani zajęła pozycję za Szept i Kulawcem. Było oczywiste, że przewidziała odpowiedź Pupilki. Miałem mieszane uczucia, mówiąc bez przesady. Dywan Szept zapikował w dół. Potem Kulawca, Pani i pozostałych Schwytanych. Szept wybrała jednego z potworów i leciała w jego stronę coraz szybciej i szybciej. Trzysta jardów nad polem ochronnym od jej dywanu oderwały się dwie trzydziestostopowe włócznie, napędzane czarami. Przebiły kopułę pola i dalej zmierzały do celu. Szept nie próbowała nawet unikać pola. Kiedy zderzyła się z nim, człowiek zajmujący drugie siedzenie kierował upadkiem dywanu za pomocą rybich płetw. Włócznie Szept trafiły wieloryba tuż za głową i buchnęły płomieniami. Ogień jest największym zagrożeniem dla tych istot, gdyż unoszący je gaz należy do wybuchowych. Kulawiec z entuzjazmem podążył w ślady Szept. Wypuścił dwie włócznie na zewnątrz kopuły pola ochronnego i dwie wewnątrz, gdy jego drugi pilot sprowadził dywan tuż nad wielorybem. Tylko jedna chybiła celu. Na grzbiecie potwora płonęło pięć ognisk. Wokół Szept i Kulawca szalała burza piorunów. Potem my zderzyliśmy się z polem. Utrzymujące nas w powietrzu zaklęcia przestały działać. Ogarnęła mnie panika. Mnie? Lecieliśmy wprost na płonącego wieloryba. Szarpałem dźwignie i z całej siły wdeptywałem pedały. - Nie tak gwałtownie! - krzyknęła Pani. - Równo i delikatnie. Ująłem je w dłonie, gdy niemal otarliśmy się o brzuch grzmiącego wieloryba. Posypał się na nas grad piorunów. Przelecieliśmy między dwoma mniejszymi wielorybami. Nie trafiły nas. Pani wydobyła swój mały miotacz. Jego pociski ugodziły jednego z potworów. Do diabła, jaki to miało sens? - zastanawiałem się. Przecież dla niego było to jak użądlenie przez pszczołę. Lecz po nitce do kłębka... Bum! Na moment zostałem oślepiony. Włosy stanęły mi dęba. Celne uderzenie pioruna manty... Jesteśmy martwi - pomyślałem. Otaczająca nas metalowa siatka pochłonęła energię pioruna i przesłała ją do luźnego drutu. Manta wciąż siedziała nam na ogonie. Sierżant namierzył ją i drut trafił bestię pod skrzydło. Zaczęła spadać, trzepocząc się jak jednoskrzydły motyl. - Patrz dokąd lecimy! - krzyknęła Pani. Odwróciłem się. Lecieliśmy wprost na grzbiet wieloryba. Ledwie opierzone manty uciekły w popłochu. Łucznicy Buntowników zasypali nas gradem strzał. Uderzałem i szarpałem wszystkie dźwignie i pedały. Z wysiłku i przerażenia aż zmoczyłem spodnie. Otarliśmy się o wieloryba, ale nie rozbiliśmy. Wciąż nie mogłem zapanować nad dywanem, który korkociągiem spadał w dół. Widziałem na przemian ziemię, niebo i wirujące dokoła nas wieloryby. Kątem oka uchwyciłem błysk. Eksplodował bok jednego z wielorybów. Widziałem, jak spadał z deszczem płonących płatków. Kolejne dwa potwory dymiły... W tym momencie straciłem je z oczu, gdyż dywan znów się odwrócił tak, że widziałem tylko niebo. Spadaliśmy z dość dużej wysokości, więc miałem czas uspokoić się, połapać w dźwigniach i pedałach, zrobić kilka dzikich obrotów... Potem nie było już problemu. Wydostaliśmy się poza pole ochronne i znów Pani przejęła ster. Obejrzałem się, by sprawdzić, jak czuje się sierżant. Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem i z politowaniem pokręcił głową. Spojrzenie, którym obdarzyła mnie Pani, również nie było zachęcające. Wznieśliśmy się wyżej i skierowaliśmy na wschód. Schwytani zataczali koła, sprawdzając rezultaty swego ataku. Tylko jeden wieloryb został zniszczony. Pozostałe dwa uratowały się dzięki pomocy przyjaciół, którzy ugasili je wodą z balastu. Mimo to wszyscy, którzy przeżyli, byli zdemoralizowani, gdyż Schwytani nie ponieśli żadnej szkody. Jednak Pupilka nie zrezygnowała. Uparcie prowadziła swą armię dalej. Tym razem Schwytani zniżyli lot kilka mil przed Buntownikami, rozpędzili się, a następnie przebili się przez kopułę pola ochronnego i zaatakowali od dołu. Manewrowałem między wielorybami, sterując delikatniej i spokojniej niż przedtem, lecz wciąż opadałem niebezpiecznie blisko ziemi. - Po co to robimy? - krzyknąłem. Sami nie atakowaliśmy. Tylko lecieliśmy za Szept i Kulawcem. - Tak sobie. Całkiem bez powodu. Tak właśnie możesz napisać. - Sfałszuję tę historię. Roześmiała się. Wznieśliśmy się wyżej i zatoczyliśmy koło. Pupilka sprowadziła wieloryby niżej, lecz i tak straciła dwa następne. Schwytani nie mogli lecieć tak nisko przez cały obszar objęty polem ochronnym. Tylko Kulawiec odważył się na to. Zuchwały śmiałek. Zanim przebił się przez pole, cofnął się pięć mil i rozwinął zastraszającą prędkość. Przemierzył cały obszar, podczas gdy z dużych dywanów zrzucano olbrzymie naczynia. Nigdy nie słyszałem, by Pupilkę nazywano głupią. I tym razem też nie zrobiła nic głupiego. Pomimo wszystkich błysków i zamieszania było jasne, że jeśli zechce, to dotrze do Konia. Schwytani zużyli większość amunicji. Kulawiec i formacja dużych dywanów zawrócili, by uzupełnić uzbrojenie. Inni zataczali koła... Koń byłby Pupilki, gdyby chciała zapłacić cenę. Zdecydowała jednak, że jest zbyt wysoka. Mądry wybór. Moim zdaniem, kosztowałoby ją to połowę zgromadzonych sił. A wieloryby są zbyt rzadkimi stworzeniami, by poświęcić je dla tak mało znaczącej zdobyczy. Zawróciła. Pani zaprzestała ataków i pozwoliła jej odejść, choć mogła przeciągnąć walkę i zadać jej ostateczny cios. Wylądowaliśmy. Jako pierwszy wyskoczyłem z piekielnej machiny i w melodramatycznym geście ucałowałem ziemię. Pani roześmiała się. Przez cały czas świetnie się bawiła. - Pozwoliłaś im odejść. - Zrobiłam to, co uważałam za stosowne. - Zmieni taktykę. - Oczywiście, ale chwilowo mam przewagę. Nie wykorzystując tej sytuacji, dałam jej coś do zrozumienia. Przemyśli to sobie, zanim dotrzemy do niej. - Tak sądzę. - Nieźle ci poszło, jak na nowicjusza. Idź się napić czy na co tam masz ochotę. I trzymaj się z daleka od Kulawca. - Jasne. Poszedłem prosto do przydzielonej mi kwatery i próbowałem opanować drżenie całego ciała. 42. POWRÓT DO DOMU Wraz z Panią przekroczyłem granicę Równiny Strachu dwanaście dni po starciu w pobliżu Konia. Podróżowaliśmy konno wzdłuż starego traktu handlowego, który wiódł głównie przez otwartą przestrzeń. W przebraniu Pani nie była już pięknością. Nie wyglądała, jak wyjęta psu z gardła, lecz nie przyciągała wzroku. Wkraczaliśmy na Równinę świadomi, że, pesymistycznie oceniając, do otwarcia Wielkiego Kurhanu przez Wielką Tragiczną Rzekę zostało nam około trzech miesięcy. Menhiry natychmiast zauważyły naszą obecność. Czułem, że nas obserwują. Poinformowałem o tym Panią. Nauczyła się unikać wszystkiego, prócz najprostszych, najprymitywniej rozwiniętych stworzeń. Musiała douczyć się w czasie podróży, żeby nie popełniła żadnego błędu, gdy dotrzemy do Dziury. Kobieta miała zdolności w tym kierunku. Uważałem, że musiał je mieć każdy, kto chciał stawić czoła potędze Dominatora. Zignorowałem czające się dokoła menhiry i skoncentrowałem się na wyjaśnianiu praw rządzących Równiną, odsłaniając tysiące małych pułapek, które mogły zdradzić Panią. To było wszystko, co mogłem zrobić dla każdego nowo przybyłego na te tereny i nie widziałem w tym nic niezwykłego. Trzeciego dnia jazdy przez Równinę ledwie zdołaliśmy uniknąć złapania w zmienną burzę. - Co to było? - zapytała przestraszona. Wyjaśniłem jej najlepiej, jak umiałem. Oczywiście słyszała już o tym zjawisku, lecz należała do osób, które nie uwierzą, dopóki same nie zobaczą. Wkrótce natknęliśmy się na pierwsze rafy koralowe, co oznaczało, że znaleźliśmy się w głębi Równiny, wśród wielkich dziwolągów. - Jakiego imienia będziesz używać? - zapytałem. - Lepiej, żebym się do niego przyzwyczaił. - Myślę, że... Ardath. - Uśmiechnęła się kpiąco. - Masz okrutne poczucie humoru. - Może. Założę się, że bawiło ją udawanie zwykłego człowieka. Pełniła nawet dyżury przy ognisku i przygotowywała posiłki - ku rozpaczy mojego żołądka. Zastanawiałem się, jak menhiry określą nasze stosunki. Pomimo pozorów trudno było nam przełamać ich formalność i kruchość. Najlepiej wychodziło nam udawanie partnerstwa, które menhirom z pewnością wydało się dziwne. Od kiedy to mężczyzna i kobieta podróżują razem, nie dzieląc ze sobą materaca i tak dalej? Było to jedyne poważne niedopatrzenie w naszej grze, ale nie odważyłem się złożyć Pani podobnej propozycji. Za bardzo bałem się, że ją przyjmie. Dziesięć mil od Dziury, gdy wspięliśmy się na wzgórze, napotkaliśmy menhira. Stał przy drodze, wysoki na dwadzieścia stóp, i nic nie robił. - Czy to jeden z tych mówiących kamieni? - zapytała Pani w stylu turystki. - Tak. Cześć, skało. Jestem w domu. Stary głaz nie miał nic do powiedzenia. Minęliśmy go, a kiedy się obejrzałem, już go nie było. Trochę się zmieniło. Kiedy pokonaliśmy ostatni grzbiet górski, zobaczyłem las wędrujących drzew stłoczony wzdłuż potoku. Żywe i martwe menhiry strzegły brodu, a wielbłądy-centaury skakały między nimi. Stary Ojciec Drzewo stał samotnie, podzwaniając, choć nie było najlżejszego wiatru. Ptak podobny do jastrzębia szybował wśród chmur, obserwując okolicę. Zauważyłem, że towarzyszył nam już od kilku dni. Nigdzie nie było śladu obecności ludzi. Co Pupilka zrobiła ze swoją armią? Nie mogła wpakować tylu ludzi do Dziury. Przez moment obawiałem się, że wróciłem do opuszczonego obozu. Jednak, gdy przekroczyliśmy potok, z korala wyszli Elmo i Milczek. Zwlokłem się z konia i zacząłem ściskać ich jak szaleniec. Odpowiedzieli mi tym samym i zgodnie z najlepszą tradycją Czarnej Kompanii nie zadali ani jednego pytania. - Cudownie! - zawołałem. - Cudownie was znowu widzieć. Słyszałem, chłopaki, że mieliście utarczkę gdzieś na wschodzie. Elmo spojrzał na Panią, próbując ukryć ciekawość. - O, Elmo. Milczek. To jest Ardath. - Miło was poznać - uśmiechnęła się. - Konował tyle mi o was opowiadał. Nie powiedziałem ani słowa, ale czytała Kroniki. Zsiadła z konia i wyciągnęła do nich rękę. Uścisnęli ją zmieszani. Dotąd obcowali tu tylko z Pupilka, a ona chciała być traktowana na równi z nimi. - No, chodźmy na dół - powiedziałem. - Chodźmy na dół. Mam wam tysiąc rzeczy do opowiedzenia. - Tak? - zapytał Elmo i spojrzał znacząco na ścieżkę, którą przybyliśmy. - Ludzie, którzy ze mną wyruszyli, nie wrócili? - Nie wiem. Ścigała nas połowa Schwytanych. Rozdzieliliśmy się, a potem nie mogłem ich znaleźć. Ale nie słyszałem, żeby zostali pojmani. Chodźmy na dół. Muszę zobaczyć się z Pupilką. Mam niesamowite wieści. I dajcie mi coś do jedzenia. Cały czas jedliśmy własnoręcznie przygotowane posiłki, a ona jest gorszym kucharzem ode mnie. - Niesamowite - powiedział Elmo i poklepał mnie po plecach. - I przeżyłeś? - Jestem przecież starym puchaczem, Elmo. Powinieneś o tym wiedzieć. Do licha, człowieku, ja... - Zdałem sobie sprawę, że gadam, jak katarynka. Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się. - Witaj w domu, Konowale - zamigał palcami Milczek. - Witaj w domu. - Chodź - powiedziałem do Pani, gdy ruszyliśmy ku wejściu do dziury i wziąłem ją za rękę. - Jest tam ciemno jak w kopalni, więc trochę potrwa, zanim twoje oczy przywykną do ciemności. I uodpornij się na zapach. Bogowie, ale smród! Udusić się można. Ochłonąłem z podniecenia i przywdziałem maskę obojętności. Milczek prowadził prosto do sali konferencyjnej. Elmo oddalił się, by załatwić nam coś do jedzenia. Kiedy weszliśmy, uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam dłoń Pani. Uśmiechnęła się do mnie półgębkiem, co wyraźnie świadczyło o jej zdenerwowaniu. Musiała się czuć jak w paszczy lwa. Mocniej więc ścisnąłem jej dłoń. Pupilka źle wyglądała. Podobnie jak Porucznik. Spośród tuzina pozostałych znałem tylko kilku. Musieli dołączyć po tym, jak imperialiści ewakuowali mieszkańców obrzeży Równiny. Pupilka ściskała mnie tak długo, że zacząłem się denerwować. Ani ona, ani ja nie byliśmy drażliwymi ludźmi. Wreszcie uwolniła mnie z objęć i obrzuciła Panią zazdrosnym spojrzeniem. Westchnąłem. - To jest Ardath. Pomoże mi tłumaczyć. Dobrze zna stare języki. Pupilka skinęła głową, nie pytając o nic. Tak bardzo mi ufała. Wreszcie przynieśli jedzenie. Elmo ustawił stół i krzesła. Zasiedliśmy tylko on, ja, Porucznik, Milczek i Pani. Ją też najchętniej by odesłał, ale nie był pewien, co mnie z nią łączy. Jedliśmy, a kiedy ręce i usta miałem wolne, opowiadałem im moje dzieje. Było kilka trudnych momentów, szczególnie gdy powiedziałem Pupilce, że Kruk żyje. Patrząc wstecz, myślę, że dla mnie było to trudniejsze niż dla niej. Bałem się, że wpadnie w histerię, ale nie zdarzyło się nic podobnego. Najpierw nie chciała mi uwierzyć. Potrafiłem zrozumieć, że zanim zniknął, Kruk był kamieniem węgielnym jej świata emocjonalnego. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby nie wtajemniczać jej w swoje największe kłamstwo tylko po to, by wymknąć się do Krainy Kurhanów. Jej zdaniem, to nie miało sensu. Kruk nigdy przedtem nie okłamał jej. Dla mnie również nie miało to sensu. Dlatego uważałem, że wiąże się z nim jakaś tajemnica, której istnienia nikt nie podejrzewał. Moją najlepszą hipotezą było, że Kruk uciekł przed czymś, a nie do czegoś. Zaprzeczenia Pupilki nie miały końca. Nie należała do osób, które odrzucają prawdę tylko dlatego, że jest nieprzyjemna. Znosiła ból dużo lepiej niż przewidywałem, a to mogło oznaczać, że w przeszłości przeżyła wszystko, co najgorsze. Obecny stan Kruka nie wpłynął na emocjonalne zdrowie Pupilki i tak już wynędzniałej po porażce pod Koniem, która była zwiastunem większych klęsk. Zakładała już, że będzie musiała stawić czoła imperialistom bez wsparcia w postaci informacji, po które mnie wysłała. Doprowadziłem wszystkich do rozpaczy, gdy oznajmiłem, że moja misja nie powiodła się. - Wiem z wiarygodnego źródła, że w tych papierach nie ma tego, czego szukamy. Jednak nie mogę być absolutnie pewien, dopóki wraz z Ardath nie przetłumaczymy do końca tych, które mamy tutaj. - Opowiedziałem im wszystko, czego dowiedziałem się z dokumentów Kruka, zanim je straciłem. Nie było to kłamstwo i powinni o tym pamiętać później, kiedy cała prawda wyjdzie na jaw. A to było nieuniknione. Pominąłem tylko kilka szczegółów. Przyznałem się nawet, że zostałem pojmany, przesłuchany i uwięziony. - Więc co tu robisz, do diabła? - zdenerwował się Elmo. - Jak w ogóle wyszedłeś z tego żywy? - Uwolnili nas, Ardath i mnie. Po tej bitwie, którą stoczyliście niedaleko Konia. Chcieli dać wam coś do zrozumienia. A mnie zobowiązano do przekazania następnej wiadomości. - To znaczy? - Gdybyście nie byli ślepi i głupi, zauważylibyście, że przestali was atakować. Pani kazała przerwać wszelkie działania przeciwko Buntownikom. - Dlaczego? - Nie zwracaliście uwagi na to, co dzieje się poza Równiną. Ponieważ Dominator się budzi. - Daj spokój, Konowale. Zakończyliśmy tę sprawę w Jałowcu, - Byłem w Krainie Kurhanów. Widziałem na własne oczy, Poruczniku. Ten drań zamierza wydostać się na wolność. Jednemu z jego potworów już się to udało i prawdopodobnie depcze po piętach Jednookiemu i reszcie. Jestem przekonany, że Dominator jest o krok od uwolnienia się i nie jest już takim półgłówkiem jak w Jałowcu. Ardath - zwróciłem się do Pani. - Pamiętasz moje obliczenia? Straciłem rachubę, jak długo jechaliśmy przez Równinę. Było około dziewięćdziesięciu dni, gdy dotarliśmy do jej granic. - Dojazd tutaj zajął wam osiem dni - powiedział Elmo. Uniosłem brwi. - Menhiry - wyjaśnił. - Oczywiście. A więc osiem dni. Jeśli odejmiemy je od dziewięćdziesięciu w najgorszym wypadku, to do otwarcia Wielkiego Kurhanu zostały osiemdziesiąt dwa dni. - Opowiedziałem im ze szczegółami o Wielkiej Tragicznej Rzece. Ani Porucznik, ani Elmo, nie byli przekonani i nie mogłem mieć do nich pretensji. Pani sprytnie wprowadzała w życie swój plan, a oni byli szczerymi chłopakami, oceniającymi wszystkich według siebie. Nie wyprowadziłem ich z błędu. Najpierw chciałem się zrehabilitować. Nie miało większego znaczenia, czy ci dwaj uwierzą, czy nie. Decyzja należała do Pupilki. Kazała wyjść wszystkim prócz mnie. Poprosiłem Elma, żeby odprowadził Ardath i znalazł dla niej miejsce do spania. Elmo spojrzał na mnie zdziwiony. Jak wszyscy, myślał, że przywiozłem sobie dziewczynę. Miałem kłopoty z zachowaniem powagi. Przez wszystkie te lata pokpiwali sobie ze mnie z powodu kilku romansów, które napisałem na początku naszej służby u Pani. A teraz przywiozłem ją do domu. Domyśliłem się, że Pupilka chce rozmawiać o Kruku. I nie pomyliłem się, lecz zaskoczyła mnie pytaniem: - Wysłała cię, żebyś zaproponował przymierze, prawda? Szybki, mały diabeł. - Nie całkiem. Choć w praktyce na to właśnie wychodzi. - Szczegółowo wyjaśniłem jej sytuację i przewidywane skutki. Mowa rąk jest dość wolna, ale Pupilka uzbroiła się w cierpliwość i nie spuszczała ze mnie wzroku. Nic nie było w stanie rozproszyć jej uwagi. Zaakceptowała moją ocenę wartości dokumentów. Ani razu nie zapytała o Kruka, ani o Ardath, choć moja przyjaciółka również zaprzątała jej myśli. - Ma rację, mówiąc, że nasze lenno stanie się nielogiczne, jeśli Dominator powstanie. - Zamigała palcami. - Muszę jednak zapytać, czy istnieje prawdziwe zagrożenie, czy to tylko podstęp? Wiemy przecież, na jakie intrygi ją stać. - Jestem pewien - zamigałem w odpowiedzi. - Ponieważ Kruk był pewien. Sprawdził to, zanim ludzie Pani zaczęli cokolwiek podejrzewać. O ile wiem, to właśnie on wywołał istotę, która ich przekonała. - A Goblin i Jednooki? Czy są bezpieczni? - Chyba tak. Nigdy nie słyszałem, żeby ich pojmali. - Należałoby trzymać ich pod kluczem. Te dokumenty nadal wzbudzają niepokój. - Nawet jeśli nie zawierają tajemnicy jej imienia, lecz tylko jej męża? - Chce mieć do nich dostęp? - Tak przypuszczam. Z jakiegoś powodu uwolniła mnie, ale nie potrafię dokładnie go określić. Pokiwała głową. - Tak myślałam. - Mimo to jestem przekonany, że w tym przypadku jest uczciwa. Musimy uznać Dominatora za większe i bezpośrednie niebezpieczeństwo. Przewidzenie sytuacji, w których mogłaby nas zdradzić, nie powinno być zbyt trudne. - I ma Kruka. A więc o to chodzi - pomyślałem. - Tak. - Zastanowię się, Konowale. - Nie zostało dużo czasu. - Nigdy nie ma go za dużo. Zastanowię się. Ty i twoja przyjaciółka tłumaczcie. Czułem, że zostałem zwolniony, zanim poznałem powód, z jakiego chciała zostać ze mną sama. Dziewczyna zachowała kamienną twarz, więc nic nie udało mi się z niej wyczytać. Nie spuszczając z niej wzroku, powoli ruszyłem w stronę drzwi. - Konowale - zamigała. - Zaczekaj. Zatrzymałem się i stało się. - Kim ona jest, Konowale? A niech to! Jednak nie wytrzymała. Ciarki przeszły mi po plecach. Miałem wyrzuty sumienia. Nie chciałem znowu kłamać. - Po prostu kobietą. - Nie szczególną kobietą? Szczególną przyjaciółką? - Przypuszczam, że jest szczególna. Na swój sposób. - Rozumiem. Poproś Milczka, żeby wszedł. Znów powoli wycofałem się do drzwi, ale nie zdążyłem ich otworzyć, bo przywołała mnie z powrotem. Usiadłem, zgodnie z poleceniem, a dziewczyna zaczęła chodzić. - Myślisz, że chłodno przyjęłam tę wspaniałą wiadomość - zamigała. - Masz mi za złe, że nie cieszę się, że Kruk żyje. - Nie. Myślałem, że to cię zaszokuje. Że przysporzy ci to cierpienia. - Szok, nie. Nie jestem zaskoczona. Cierpienie, tak. Ta wiadomość otworzyła stare rany i uczyniła je bardziej bolesnymi. - Patrzyłem zakłopotany, jak krąży po pokoju. - Nasz Kruk. Nigdy nie dorósł. Nieustraszony jak głaz. Wolny od wyrzutów sumienia. Bystry. Twardy. Dziki. Tak? Tak. A zarazem tchórz. - Co? Jak możesz? - Wciąż ucieka. Wiele lat temu jego żonę wciągnięto w machinacje wokół Kulawca. Czy próbował dowiedzieć się prawdy? Zabił tych ludzi i uciekł z Czarną Kompanią, by zabić ich jeszcze więcej. Porzucił dwójkę dzieci bez słowa pożegnania. Była wzburzona. Wyjawiła mi tajemnice, których istnienie przeczuwałem. - Nie broń go - kontynuowała. -Przejrzałam go na wylot. Uciekł z Czarnej Kompanii. Myślisz, że ze względu na mnie? To był tylko pretekst, by uniknąć wyjaśniania faktycznego powodu. Dlaczego uratował mnie w tamtej wiosce? Ponieważ miał wyrzuty sumienia z powodu dzieci, które porzucił. Jako dziecko byłam osobą, w której mógł bezpiecznie ulokować swoje uczucia. Tylko że nie pozostałam dzieckiem, Konowale. I przez te wszystkie lata ukrywania się nie znałam żadnego innego mężczyzny. Powinnam lepiej wiedzieć. Widziałam, jak odtrącał ludzi, kiedy próbowali zbliżyć się w sposób, który nie był całkowicie jednostronny i pod jego kontrolą. Ale po tych okropnych rzeczach, które robił w Jałowcu, myślałam, że mogę być tą jedyną, która go zbawi. W drodze na południe, gdy uciekaliśmy przed ciemnym niebezpieczeństwem Pani i jasnym niebezpieczeństwem Kompanii, zdradziłam moje prawdziwe uczucia. Wyjawiłam mu najskrytsze marzenia, nurtujące mnie, odkąd stałam się wystarczająco dorosła, by myśleć o mężczyznach. Bardzo się zmienił. Był jak przestraszone zwierzę, schwytane w klatkę. Odetchnął z ulgą, gdy nadeszły wieści, że pojawił się Porucznik z garstką Kompanii. Oddał mnie wam i "umarł". Podejrzewałam, że zaplanował to. Jakaś cząstka mnie zawsze o tym wiedziała. I dlatego nie jestem taka zdruzgotana, jakbyś sobie życzył. Tak. Na pewno wiesz, że czasami płaczę, aż zasnę. Płaczę za marzeniami małej dziewczynki. Płaczę, bo marzenia nie umrą, choć nie jestem w stanie ich zrealizować. Płaczę, ponieważ nie mogę mieć jedynej rzeczy, której naprawdę pragnę. Rozumiesz? Pomyślałem o Pani, o jej sytuacji, i przytaknąłem. To była moja jedyna odpowiedź. - Mam ochotę znowu płakać. Wyjdź, proszę. Powiedz Milczkowi, żeby przyszedł. Nie musiałem go szukać. Czekał za drzwiami. Patrzyłem, jak znika w sali konferencyjnej i zastanawiałem się, czy przypadkiem mi się nie przewidziało. W każdym razie dała mi do myślenia. 43. PIKNIK Czas płynął nieubłaganie. Zanim się zorientowałem, cztery dni minęły jak z bicza trzasł. A niewiele czasu traciłem na spanie. Razem z Ardath tłumaczyliśmy, tłumaczyliśmy i tłumaczyliśmy. To znaczy, ona czytała, głośno tłumacząc, póki nie zdrętwiała mi ręka. Czasami zastępował mnie Milczek. Sprawdziliśmy również dokumenty, który przetłumaczyłem już wcześniej, szczególnie te, nad którymi pracowałem z Tropicielem i znaleźliśmy trochę błędów w interpretacji. Czwartego ranka wychwyciłem coś. Pracowaliśmy nad jedną z list imion. To zebranie musiało być tak liczne, że gdyby doszło do niego teraz, nazwałbym je wojną albo przynajmniej buntem. Bez przerwy, taki a taki z Panią Jakąś-tam - szesnaście tytułów, z których tylko cztery były sensowne. Zanim zwiastun skończył przedstawiać wszystkich, połowa musiała umrzeć ze starości. W każdym razie, w połowie listy usłyszałem, że lekko załamał się jej głos. Aha - powiedziałem do siebie. Pocisk trafił blisko celu. Wytężyłem słuch. Dalej poszło jej gładko. Po chwili nie byłem pewien, czy wyobraźnia nie spłatała mi figla. Rozum podpowiadał mi, że to nie imię, które akurat wypowiadała, tak ją przeraziło. Przebiegła wzrokiem moje notatki i mówiła dalej. Żadne z następnych imion nie poruszyło jej tak jak tamto. Na wszelki wypadek postanowiłem przejrzeć później tę listę. Miałem nadzieję, że może opuściła coś. Niestety, nie miałem szczęścia. Nadeszło popołudnie. - Przerwa, Konowale. Idę po herbatę. Chcesz też? - Pewnie. I może pajdę chleba. - Pisałem jeszcze chwilę, zanim zdałem sobie sprawę, co się stało. Co? Pani sama zaproponowała, że coś przyniesie? A ja nie zastanawiając się, zamówiłem jeszcze posiłek? Byłem kłębkiem nerwów. Do jakiego stopnia grała swoją rolę? Do jakiego stopnia udawała dla zabawy? Musiały minąć wieki, odkąd sama przyniosła sobie herbatę. O ile kiedykolwiek to robiła. Wstałem i wyszedłem przed drzwi celi. W głębi tunelu, w mdłym świetle lampki oliwnej, zobaczyłem, że Otto przyparł Panią do ściany i wygadywał jakieś bzdury. Nie wiem, dlaczego nie przewidziałem tego typu problemów, ale ona chyba też nie brała ich pod uwagę. Na pewno nie po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji. Otto stawał się nachalny. Ruszyłem, żeby przerwać ten incydent, ale po kilku krokach zawahałem się. Pani mogła być zła, że się wtrącam. W drugim końcu tunelu pojawiło się światło i po chwili rozpoznałem Elma. Zatrzymał się obok mnie. Otto był zbyt zaabsorbowany, by nas zauważyć. - Lepiej zrób coś - powiedział Elmo. - Nie potrzebujemy tego rodzaju kłopotów. Nie wyglądała na przestraszoną czy niezadowoloną. - Myślę, że sama sobie poradzi. Otto usłyszał "nie", którego nie mógł źle zinterpretować, ale nie przyjął go do wiadomości. Próbował dobrać się do niej. Kiedy spoliczkowała go po kobiecemu, rozzłościł się. Postanowił wziąć ją siłą. Gdy ruszyłem z Elmem w ich stronę, zaczęła z taką pasją drapać i kopać, że Otto zwinął się na podłodze, jedną ręką trzymając się za brzuch, a drugą za ramię. Ardath odeszła, jakby nic się nie stało. - Powiedziałem ci, że poradzi sobie - uśmiechnąłem się do Elmo. - Przypomnij mi, żebym trzymał się od niej z daleka - odpowiedział Elmo, a potem uśmiechnął się i szturchnął mnie w ramię. - Założę się, że jest niezła w parterze. He? Niech mnie diabli, jeśli nie spaliłem raka. Uśmiechnąłem się do niego głupawo. Potwierdziło to tylko jego przypuszczenia. Do diabła! Nic miedzy nami nie zaszło, a wszyscy wyobrażali sobie nie wiadomo co. Zaciągnęliśmy Otta do mojej kwatery. Wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować, ale powstrzymał się. Sprawdziłem, czy nie ma nic złamanego. Na szczęście skończyło się na stłuczeniach. - Jest twój, Elmo - oznajmiłem, wiedząc, że stary sierżant powie mu parę słów do słuchu. - Idziemy do mojego biura, żołnierzu - powiedział, chwytając Ottona za łokieć. Jednak już w następnym tunelu zaczął uświadamiać go w sprawach płciowych. Kiedy Ardath wróciła, zachowywała się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Może nie zauważyła, że byliśmy na korytarzu. - Czy możemy zrobić przerwę? - poprosiła po pół godzinie. - I wyjść na zewnątrz? Na spacer? - Chcesz, żebym poszedł z tobą? Przytaknęła. - Musimy porozmawiać. Prywatnie. - W porządku. Prawdę mówiąc, za każdym razem, gdy odrywałem się od pracy, odczuwałem małą klaustrofobię, lecz ostatnia ryzykowna wyprawa przypomniała mi, jak to dobrze rozprostować nogi. - Głodna? - zapytałem. - A może zbyt poważna, by wybrać się na piknik? Wyglądała na zdziwioną i jednocześnie oczarowaną moim pomysłem. - Dobrze. Dlaczego nie? Poszliśmy wiec do kucharza i piekarza, napełniliśmy koszyk prowiantem. Nie zwróciła uwagi, że wszyscy podśmiechują się ironicznie, ale ja tak. W Dziurze były tylko jedne drzwi - do sali konferencyjnej, za którą mieściły się osobiste kwatery Pupilki. Zasłony w kwaterach moich i Ardath były prawdziwym luksusem. Ludzie uważali, że specjalnie odizolowaliśmy się od otwartych przestrzeni. Cóż, każdemu wolno pomarzyć. Tam na górze byłoby więcej gapiów niż tu na dole. Ale inaczej nie bylibyśmy ludźmi. Do zachodu słońca zostały może trzy godziny. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, słońce zaświeciło nam prosto w oczy. Spodziewałem się tego i powinienem ostrzec Ardath. Nie odzywając się ani słowem, poszliśmy w górę potoku, wdychając głęboko orzeźwiające powietrze. Na pustkowiu panowała cisza. Nawet Ojciec Drzewo nie ruszał się. Wiatr był tak słaby, że w koralu nie słyszało się nawet najcichszego westchnienia. - No i? - odezwałem się po chwili. - Musiałam wyjść. Te zamknięte ściany... i jeszcze pole ochronne... Czuję się tam bezradna. To paraliżuje umysł. - Aha. Po drugiej stronie koralowca natknęliśmy się na menhira. Domyśliłem się, że to mój stary znajomy, gdyż natychmiast poinformował mnie: - Na Równinie są obcy, Konowale. - Nie kłamiesz? - zapytałem żartobliwie, a potem dodałem: - Jacy obcy, głazie? Lecz menhir nie miał już nic więcej do powiedzenia. - Zawsze są takie? - Albo gorsze. No, pole zaczyna słabnąć. Czujesz się lepiej? - Poczułam się lepiej już w momencie, gdy wyszłam na zewnątrz. To brama do piekła. Jak wy, ludzie, możecie tak żyć? - To rzeczywiście niewiele, ale zawsze dom. Wyszliśmy na otwartą przestrzeń. - Co to jest? - zapytała Ardath, zatrzymując się. - Stary Ojciec Drzewo. Wiesz, co tam na dole myślą o naszym spacerze? - Wiem. Niech sobie myślą, co chcą. Nazwijmy to barwami ochronnymi. To jest twój Ojciec Drzewo? - zapytała, wskazując Go palcem. - Tak. - Podszedłem bliżej. - Jak się dziś czujesz, relikcie? Chyba już pięćdziesiąty raz zadawałem to pytanie, choć nie był dla mnie jakąś osobistością, lecz zwykłym drzewem. Nie oczekiwałem odpowiedzi, lecz Jego liście zaczęły szeleścić, gdy mówiłem. - Konowale, wracaj tu. - Głos Pani brzmiał rozkazująco, twardo i lekko drżał. Zawróciłem. - Wracasz do dawnej osobowości? - Kątem oka zauważyłem sylwetkę, zbliżającą się od strony Dziury. Zlustrowałem koralowiec i pobliskie krzaki. - Mów ciszej. Ktoś nas podsłuchuje. - Nic nowego. - Rozłożyła koc, który przyniosła i usiadła, opierając stopy na jałowej ziemi. Odkryła koszyk. Usiadłem obok niej tak, żebym mógł obserwować podglądacza. - Wiesz, co to jest? - zapytała i skinęła głową na drzewo. - Nikt nie wie. To po prostu Stary Ojciec Drzewo. Tubylcy nazywają go bogiem. Jednooki i Goblin stwierdzili, że stoi prawie w samym centrum Równiny. - Tak. Przypuszczam... Tyle poszło na marne. Powinnam podejrzewać... Mój mąż nie był pierwszym swego rodzaju, Konowale. Ale Biała Róża nie jest pierwszą swojego. To jest błędne koło. - Nie bardzo nadążam. - Bardzo dawno temu, nawet według mojej rachuby czasu, była wojna, jak ta między Dominatorem a Białą Różą. Światło zmieniło się w cień. Lecz, jak zawsze, zostawił on swoje piętno na zwycięstwach. Żeby zakończyć walkę, sprowadzili coś z innego świata, planety, wymiaru, czy jak tam to nazwiesz. Wyczarowali to, podobnie jak Goblin demony, tylko że to był młody bóg. Właśnie pod postacią drzewa. W czasach mojej młodości opowiadano legendy o tamtych zdarzeniach. Potem stopniowo zapominano o niektórych szczegółach. Ale przywołanie go drogo kosztowało. Zginęły tysiące ludzi i wiele krajów legło w gruzach. Potem posadzili zniewolonego boga na grobie swego wielkiego wroga, żeby trzymał go w ryzach. Ten bóg-drzewo miał żyć milion lat. - To znaczy, że... Stary Ojciec siedzi na czymś w rodzaju Wielkiego Kurhanu? - Nie wiązałam tych legend z Równiną, dopóki nie zobaczyłam tego drzewa. Tak. Ta ziemia krępuje coś tak złego jak mój mąż. Nagle tyle rzeczy nabrało sensu. Wszystko pasuje. Bestie. Niemożliwe mówiące głazy. Rafy koralowe tysiąc mil od morza. To wszystko przybyło z tamtego świata. Zmienne burze są marzeniami drzewa - mówiła szybko, nie tyle wyjaśniając, co zbierając fakty. Przypomniałem sobie zmienną burzę, która złapała mnie w drodze na zachód. Czyżbym rzeczywiście został schwytany w koszmar boga? - To jest szalone - powiedziałem i w tym samym momencie rozpoznałem sylwetkę naszego podglądacza, który próbował ukryć się w cieniu korala i krzaków. Był to Milczek. Przyczajony, jak żmija gotowa do ataku. Milczek, który przez ostatnie trzy dni chodził za mną jak cień. Rzadko kto go zauważał, bo przecież był Milczkiem. To tyle, jeśli chodzi o moje przekonanie, że powrót w towarzystwie kobiety nie wzbudził żadnych podejrzeń. - To jest złe miejsce, Konowale. Bardzo złe. Powiedz tej głuchej wiejskiej dziewce, że musimy się stąd wynieść. - Jeśli to zrobię, to będę musiał wyjaśnić dlaczego i kto mi to poradził. Niewątpliwie byłaby pod wrażeniem. - Chyba masz rację. Cóż, dajmy już temu spokój i bierzmy się do jedzenia. Rozpakowała coś, co wyglądało jak pieczony królik, ale na Równinie nie było królików. - Wyprawa w kierunku Konia dobrze wpłynęła na stan spiżarni - wtrąciłem. Kątem oka widziałem Milczka, który nawet nie drgnął. Ty draniu - pomyślałem. Mam nadzieję, że ślinka ci cieknie. - Ta legenda o drzewie jest interesująca - odezwałem się, kiedy już zaspokoiłem głód. - Ale czy dałoby się ją wykorzystać? Ojciec Drzewo wszczął alarm. Zastanawiałem się dlaczego. - Boisz się go? - Nie odpowiedziała. Rzuciłem kości na brzeg potoku i wstałem. - Zaraz wracam. - Obszedłem dokoła Ojca Drzewo. - Relikcie, masz jakieś nasiona? Albo pędy? Coś małego, co moglibyśmy zabrać do Krainy Kurhanów i posadzić na grobie naszego własnego nikczemnika? Dotąd rozmowa z drzewem była zabawą. Zauroczony jego wiekiem, otaczałem je niemal religijną czcią. Nigdy jednak w taki sposób, jak koczownicy czy Pani. Był po prostu starym, powykręcanym drzewem z dziwnymi liśćmi i złym humorem. Humorem? Kiedy dotknąłem drzewa, żeby poszukać wśród liści orzechów lub nasion, ugryzło mnie. Oczywiście, nie zębami, ale posypały się iskry i poparzyły mi czubki palców. Kiedy wyjąłem je z ust, wyglądały na przypalone. - A niech to - mruknąłem i cofnąłem się kilka kroków. - Bez urazy, drzewo. Myślałem, że chciałobyś nam pomóc. Miałem niejasną świadomość, że w pobliżu Milczka wyrósł menhir. Po chwili pojawiło się ich więcej. Coś uderzyło mnie z siłą równą podmuchowi wywołanemu przez wieloryba lecącego na wysokości stu stóp. Upadłem. Zalały mnie fale mocy, myśli. Próbowałem podczołgać się do Pani. Wyciągnęła rękę, lecz nie odważyła się przekroczyć tej granicy... Część mocy zaczęła wywierać presję na mój umysł. Miałem wrażenie, że znalazłem się w pięćdziesięciu świadomościach naraz i płynąłem z nimi przez świat. Nie, przez Równinę. I było ich więcej niż pięćdziesiąt. Kiedy wymieszały się, połączyły w jedną... osiągnąłem świadomość menhira. Potem wszystko zniknęło. Młot mocy przestał uderzać w kowadło, którym byłem. Czołgałem się w kierunku koca, choć wiedziałem, że nie zapewni mi prawdziwego bezpieczeństwa. Wreszcie dotarłem do niego, złapałem oddech i dopiero wtedy obejrzałem się na drzewo. Jego liście szeleściły rozpaczliwie. - Co się stało? - Po prostu powiedział mi, że robi, co może, ale nie dla nas, tylko dla swoich istot. Że powinienem iść do diabła, zostawić go w spokoju i nie drażnić go, bo ma mnie w głębokim poszanowaniu. O rany. Obejrzałem się, żeby sprawdzić, jak Milczek przyjął moją potyczkę. - Ostrzegałam... - Również obejrzała się. - Myślę, że możemy mieć kłopoty. Może rozpoznali cię. Prawie wszyscy wyszli z Dziury i podążali w naszą stronę. Z ziemi wyrastało coraz więcej menhirów, a wędrujące drzewa utworzyły wokół nas krąg. Byliśmy bezbronni, ponieważ Pupilka także wyszła i znów znaleźliśmy się w zasięgu jej pola. Ubrana na biało, wyprzedziła Elma i Porucznika i szła w moją stronę. Milczek stanął tuż obok. Potem nadeszli Jednooki, Goblin, Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch. Cała czwórka nadal miała na sobie podróżny kurz. Już od kilku dni byli na Równinie, a mi nie wspomniano ani słowem... Czułem pętlę zaciskającą się na mojej szyi. Przez piętnaście sekund stałem z otwartymi ustami. - Co my robimy? - wykrztusiłem w końcu. Ku mojemu zaskoczeniu, Pani ujęła moją dłoń. - Założyłam się i przegrałam. Nie wiem. To twoi ludzie. Och! - Zmrużyła oczy, a w jej spojrzeniu pojawiło się napięcie. Potem na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. - Rozumiem. - Co? - To cień czegoś, czym zajmuje się mój mąż. Manipulowano tobą bardziej niż ci się zdaje. Przewidział, że zostanie zdemaskowany z powodu swojej pogody. Kiedy schwytał twojego Kruka, postanowił zwabić do niego twoją wiejską dziewczynę... Tak. Myślę... Chodź. Moi starzy kamraci nie wyglądali wrogo, lecz zagadkowo. Krąg zacieśniał się. Pani ponownie chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła pod osłonę Starego Ojca Drzewa. - O Starożytny, pozwól, by zapanował między nami pokój, którego przestrzegasz. Nadchodzi ten, którego pamiętasz z dawnych czasów - szepnęła do niego, a potem do mnie: - Na świecie jest wiele starych cieni. Niektóre czerpią energię ze świtu. Nie dość duże, rzadko przyciągają uwagę, jak mój mąż czy Schwytani. Duszołap miała służących, którzy żyli jeszcze przed drzewem. Pogrzebano ich razem z nią. Mówiłam ci, że rozpoznałam sposób, w jaki zostały zmasakrowane tamte ciała. Stałem w krwawej poświacie zachodzącego słońca i niczego nie rozumiałem. Równie dobrze mogłaby mówić w języku UchiTelle. Pupilka, Milczek, Jednooki i Goblin podeszli prosto do nas. Elmo i Porucznik zatrzymali się o rzut kamieniem, a Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch wtopili się w tłum. - Co się dzieje? - Zamigałem do Pupilki, wyraźnie przestraszony. - Też chcielibyśmy wiedzieć. Odkąd Jednooki, Goblin i Tropiciel znaleźli się na Równinie, otrzymywaliśmy od menhirów poprzekręcane, bezsensowne raporty. Jednooki i Goblin potwierdzili wszystko, co mi powiedziałeś... dopóki wasze drogi nie rozeszły się. Spojrzałem na obu moich przyjaciół - nie byli przyjaźnie nastawieni. Ich oczy były zimne i szkliste, jakby krył się za nimi ktoś inny. - Kompania - zawołał Elmo. W oddali, na pokładach dywanów-łodzi, krążyła para Schwytanych, ale nie zbliżali się. Dłoń Pani drgnęła gwałtownie. Z pewnością nie z ich powodu, ponieważ trzymali się w bezpiecznej odległości. Najwyraźniej miała kłopoty z samokontrolą. - Więcej niż jedna para rąk maczała w tym palce - powiedziałem. - Milczek dotarł do sedna sprawy i teraz wszystko chcecie zwalić na mnie. - W cesarstwie krąży plotka, że sprzedałeś się - odpowiedział gestykulując. - Że przywiozłeś tu kogoś wysoko postawionego, by zamordował Pupilkę. Może nawet jednego z nowych Schwytanych. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Plotkarze nie mieli odwagi powiedzieć całej prawdy. Mój śmiech przekonał Milczka. Dobrze mnie znał. Przypuszczam, że właśnie dlatego to on mnie obserwował. Pupilka również odprężyła się. Lecz Jednooki i Goblin nie zmiękli. - Co jest z tymi chłopakami, Milczku? Wyglądają, jak zombi. - Mówią, że ich sprzedałeś. Że Tropiciel cię widział. Że jeśli... - Bzdura! Gdzie, do diabła, jest Tropiciel? Dajcie tu tego dużego, głupiego sukinsyna i niech sam powie mi to w twarz! Ściemniało się. Gruby pomidor słońca skrył się za wzgórzami. Czułem ciarki przebiegające mi po plecach. Czyżby to przeklęte drzewo zamierzało urządzić kolejną pokazówkę? Gdy tylko o nim pomyślałem, poczułem silne zainteresowanie ze strony Starego Ojca Drzewa oraz rodzaj sennego szaleństwa łączącego... Nagle menhiry zamigotały. Były wszędzie, nawet wzdłuż potoku, gdzie rosły gęste krzaki. Rozległ się skowyt psa. Milczek zagestykulował do Elma, ale nie wychwyciłem, o co chodzi, ponieważ odwrócił się do mnie placami. Elmo pobiegł sprawdzić, co było powodem zamieszania. Menhiry błyskawicznie uformowały ścianę, odcinając drogę ucieczki... Tropicielowi i Psu Zabójcy Ropuch! Tropiciel sprawiał wrażenie zakłopotanego, a kundel próbował umknąć między głazami, lecz nie pozwoliły mu. Nasi ludzie musieli odsunąć się, by uniknąć zmiażdżenia. Menhiry otoczyły Tropiciela i Psa Zabójcę Ropuch zwartym kręgiem. Kundel zawył rozpaczliwie, podwinął ogon pod siebie i skrył się za swym panem. Stali zaledwie dziesięć stóp od Pupilki. - O, bogowie - mruknęła Pani i tak mocno ścisnęła moją rękę, że omal nie krzyknąłem. W liściastej czuprynie Starego Ojca Drzewa eksplodowało jądro zmiennej burzy. Miała olbrzymi zasięg i była przerażająca. Pochłonęła nas wszystkich z taką gwałtownością, że nie pozostawało nam nic innego, jak poddać się jej. Kształty zmieniały się w zastraszającym tempie. Tylko stojący najbliżej Pupilki pozostali tacy sami. Tropiciel krzyczał, a Pies Zabójca Ropuch nie przestawał wyć. Strach toczył ich jak rak. Zmieniali się najbardziej ze wszystkich - w identyczne, dzikie i krwiożercze potwory, jak te, które widziałem już w czasie wyprawy na zachód. Pani krzyknęła coś. Słowa zginęły w szalejącej burzy, ale uchwyciłem wyraz triumfu na jej twarzy. Znała te kształty. Popatrzyłem na nią. Nie zmieniła się. Wydawało się to niemożliwe. Ta kreatura, w której durzyłem się od piętnastu lat, nie mogła być prawdziwą kobietą. Pies Zabójca Ropuch rzucił się w paszczę burzy, obnażając potężne kły i próbując dosięgnąć Panią. On też ją znał. Chciał skończyć z nią, póki była bezradna. Tropiciel kroczył za nim niezgrabnie, równie zmieszany, jak w ludzkiej postaci. Jedna z gałęzi Ojca Drzewa wystrzeliła w dół i uderzyła Psa Zabójcę Ropuch w sposób, w jaki człowiek używa kija, polując na królika. Pies Zabójca Ropuch trzykrotnie próbował kontratakować i trzykrotnie przegrał. Za czwartym razem uderzył w niego piorun, który mógł być pradziadem wszystkich piorunów, i odrzucił go aż do potoku. Kundel tarzał się przez chwile, by ugasić tlące się kudły, po czym wstał i zawył ku wrogiemu pustkowiu. W tym czasie Tropiciel-bestia podszedł do Pupilki, przełożył ją sobie przez ramię i ruszył na zachód. Kiedy Pies Zabójca Ropuch-bestia wycofał się z gry, uwaga wszystkich skupiła się na Tropicielu. Stary Ojciec Drzewo nie był może bogiem, ale kiedy mówił, to trzeba przyznać, że miał głos. Rafy koralowe kruszyły się, a ludzie znajdujący się poza kręgiem zatykali uszy i wrzeszczeli. Co dziwniejsze, dla nas, stojących bliżej, było to mniejszą torturą. Nie wiem, co powiedział, gdyż nie znałem tego języka ani nigdy nie słyszałem brzmiącego podobnie. Ale Tropiciel najwyraźniej rozumiał go. Postawił Pupilkę i wrócił w paszczę burzy, by stać przed brzegiem, podczas gdy potężny głos uderzał w niego i rozchodził się echem po zniekształconych kościach. W końcu zgiął się w ukłonie i złożył hołd drzewu, a potem zmienił się. Burza ucichła równie gwałtownie, jak się zaczęła. Wszyscy upadli. Nawet Pani. Jednak nie od razu straciliśmy przytomność. Jak przez mgłę widziałem lecących ku nam Schwytanych, którzy zdecydowali, że nadeszła ich godzina. Rozpędzili się i przebili przez kopułę pola ochronnego. Z każdego dywanu upuszczono po cztery włócznie, przeznaczone do niszczenia latających wielorybów. Usiadłem na twardej ziemi, ramię w ramię z ich celem. - Potrafią czytać przyszłość, tak jak ja - zdołała wyszeptać Pani. Przy odrobinie dobrych chęci zrozumiałem słowa, lecz w tym momencie nie miały dla mnie żadnego sensu. - Przewidziałam to. Osiem drzewcy opadło łukiem. Ojciec Drzewo odpowiedział. Dwa dywany rozpadły się pod jeźdźcami. Drzewce eksplodowały tak wysoko, że żaden z płonących ładunków nie dosięgnął ziemi. Jednak spotkało to Schwytanych. Spadli prosto w gąszcz rafy koralowej na wschód od nas. Potem zapadłem w sen. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, było spojrzenie trzech oczu Goblina i Jednookiego. 44. POŚPIECH Nawiedziły mnie sny. Nie kończące się, okropne sny. Któregoś dnia, jeśli będę żył tak długo, jeśli przeżyję to, co mnie teraz czeka, może spiszę je, ponieważ były historią boga-drzewa i czegoś spętanego jego korzeniami... Nie. Myślę, że jednak nie. Wystarczy, że opiszę jedno życie walki i horroru, które toczy się dalej. Pani poruszyła się pierwsza. Odwróciła się i uszczypnęła mnie. Ból pobudził moje nerwy. - Wstań - powiedziała głosem tak słabym, że ledwie ją słyszałem. - Pomóż mi. Musimy zabrać twoją Białą Różę. Bez sensu. - Pole ochronne. Drżałem na całym ciele. Myślałem, że to reakcja na to, co mnie powaliło. - To coś pod ziemią jest z tego świata, a drzewo nie. To nie ja drżałem. To ziemia! Raz delikatnie, to znowu gwałtownie. Po chwili uświadomiłem sobie jeszcze dźwięk. Coś gotowało się daleko stąd, głęboko pod powierzchnią ziemi. Zaczynałem pojmować. Strach jest złym doradcą. Zerwałem się na równe nogi. Stary Ojciec Drzewo wygrywał swą melodię z szaleńczą pasją. Każdy dźwięk wyrażał panikę. Pani także wstała. Chwiejnym krokiem, podtrzymując się wzajemnie, ruszyliśmy ku Pupilce. Każdy niepewny krok wtłaczał więcej życia w moją leniwą krew. Zajrzałem w oczy Pupilce. Była świadoma, lecz nadal sparaliżowana. Jej twarz wyrażała coś miedzy strachem a niedowierzaniem. Postawiliśmy ją na nogi i otoczyliśmy ramionami. Pani zaczęła liczyć kroki. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek odczuwał taki ból. No, może kiedy biegłem ostatnio do utraty tchu. Gwałtownie drżenie przeszło w tąpnięcia, a potem w trzęsienie ziemi. Ziemia wokół Starego Ojca Drzewa zaczęła pękać i rozstępować się. Języki ognia i kurz buchnęły w górę. Z wnętrza drzewa wyrwał się krzyk. W jego koronie szalały niebieskie błyskawice. Przyspieszyliśmy, by jak najprędzej przekroczyć potok. Za nami rozległ się krzyk, który na zawsze utkwił mi w pamięci. To, co podnosiło się, było w agonii. Ojciec Drzewo skazał to na męki piekielne, ale zerwało pęta i postanowiło wydostać się na wolność. Nie oglądałem się już więcej za siebie. Byłem zbyt przerażony. Nie chciałem widzieć, jak wygląda starożytny Dominator. Udało się. Bogowie! Odciągnęliśmy Pupilkę wystarczająco daleko, żeby Ojciec Drzewo odzyskał pełnię mocy z innego świata. Krzyk gwałtownie przybierał na sile. Upadłem, zasłaniając uszy. Nagle wszystko ucichło. - Konował, idź i zobacz, czy możesz pomóc innym - powiedziała po chwili Pani. - Już jest bezpiecznie. Drzewo zwyciężyło. Tak szybko? I bez specjalnej furii? Wstałem ociężały, jak po całonocnej pracy. Wśród konarów Ojca Drzewa wciąż migotała niebieska poświata. Nawet z dwustu jardów wyczuwałem jego rozdrażnienie, które wzrosło jeszcze, gdy się zbliżyłem. Na ziemi wokół drzewa prawie nie było śladu, dokonanego na niej przed chwilą gwałtu. Wyglądała po prostu jak świeżo zaorana. Kilku moich przyjaciół zostało częściowo zasypanych, ale żaden nie odniósł ran i wszyscy ruszali się, choć sprawiali wrażenie ogłuszonych. Wszyscy, prócz Tropiciela. Ten wstrętny typ przybrał z powrotem swą oszukaną ludzką formę. Pozbierał się wcześniej i pospieszył innym z pomocą, otrzepując ich ubrania z kurzu przyjacielskim poklepywaniem. Nikt nie przypuszczałby, że chwilę wcześniej był śmiertelnym wrogiem. Niesamowite. Właściwie nikt nie potrzebował pomocy prócz wędrujących drzew i menhirów. Drzewa były poskręcane, a menhiry... Wiele z nich było w fatalnym stanie, a same nie mogły doprowadzić się do porządku. Na samą myśl ciarki przeszły mi po plecach. Kolejny wstrząs przeżyłem, gdy podszedłem do starego drzewa. Z ziemi, opleciona korzeniami, wystawała ludzka ręka. Długa, pokryta gnijącym ciałem, z paznokciami rozrośniętymi w zakrwawione szpony, wbite w Ojca Drzewo. Nie należała do nikogo z Dziury. Nagle drgnęła słabo, a z korony drzewa posypały się niebieskie iskry. Było w tej ręce coś, co poruszyło we mnie starą bestię. Miałem ochotę uciec z krzykiem albo złapać siekierę i poćwiartować ją. Jednak nic z tego nie wprowadziłem w czyn, ponieważ wyraźnie czułem, że Stary Ojciec Drzewo patrzy na mnie i złości się, a może obwinia mnie osobiście za zbudzenie potwora, do którego należała ręka. - Chciałbym... Wiem, jak się czujesz - powiedziałem. - Też muszę trzymać w ryzach swego własnego potwora. - I zacząłem wycofywać się, kłaniając się co trzy, cztery kroki. - Co to miało być, do diabła? Wyprostowałem się. Jednooki patrzył na mnie, jak na wariata. - Tylko rozmawiałem z drzewem. - Rozejrzałem się. Ludzie dochodzili już do siebie. Kilku mniej zdenerwowanych zabrało się za doprowadzenie wędrujących drzew do porządku. Dla upadłych menhirów nie było już żadnej nadziei. Stały się pomnikami zdolnych niegdyś do uczuć kamieni. Później można było znaleźć je stojące prosto wśród innych martwych menhirów przy brodzie potoku. Wróciłem do Pupilki i Pani. Pupilka powoli dochodziła do siebie, niezdolna jeszcze do komunikowania się. - Nic się nikomu nie stało? - zapytała Pani. - Nikomu, prócz faceta w ziemi. Niewiele brakowało, by się wydostał. - Opisałem jej rękę. Pokiwała głową. - To była pomyłka, która prawdopodobnie nieprędko się powtórzy. Przyszedł Milczek i kilku innych, więc nie mogliśmy rozmawiać, żeby nie wzbudzić podejrzeń. - Co teraz? - mruknąłem. W oddali słyszałem głosy Porucznika i Elma. Krzyczeli, że jest za ciemno i żeby ktoś przyniósł pochodnie. Wzruszyła ramionami. - Co ze Schwytanymi? - Chcesz ich szukać? - Nie, do diabła! Ale nie mogę też kręcić się po naszym podwórku. Nie mówiąc już... - Menhiry będą ich obserwować, prawda? - To zależy od starego drzewa. Może po tym kotle gotowe jest pozwolić nam pójść do piekła. - Możesz sprawdzić. - Ja pójdę - pisnął Goblin. Chciał skorzystać z okazji, gdyż nigdy nie zbliżał się do drzewa. - Tylko nie strać na to całej nocy - powiedziałem. - Dlaczego reszta nie pomoże Porucznikowi i Elmo? Uwolniliśmy się od wszystkich prócz Milczka. Nie było mowy, by oderwać go od Pupilki. Ciągle miał jakieś zastrzeżenia. Nacierałem dłonie Pupilki i wykonywałem różne inne głupie zabiegi, chociaż jedynym lekarstwem był czas. - Siedemdziesiąt osiem dni - mruknąłem po chwili. - Będzie za późno na długo przed tym terminem - odszepnęła Pani. Uniosłem brew. - Nie pobijemy go bez niej. A możemy sobie o tym pomarzyć, jeśli nie dowieziemy jej tam na czas. Nie wiem, co Milczek myślał o naszej wymianie zdań, ale Pani spojrzała na niego i uśmiechnęła się nieznacznie, a wiem z własnego doświadczenia, że zachowuje się w ten sposób, gdy zna czyjeś myśli. - Potrzebujemy drzewa - oznajmiła. - Nie skończyliśmy naszego pikniku. - Hmm? Odeszła na kilka minut i wróciła z kocem, brudniejszym niż kiedykolwiek widziałem, i koszykiem. Chwyciła mnie za rękę i podciągnęła w ciemność. - Uważaj na pułapki - powiedziała do mnie. A to co znowu za gra? 45. UBITY INTERES Zanim na niebie pojawił się księżyc, nie uszliśmy daleko. W mdłym świetle gwiazd było to zbyt ryzykowne. Pani prowadziła mnie w kierunku miejsca upadku Schwytanych. Zatrzymaliśmy się na otwartej przestrzeni, piaszczystej, lecz bezpiecznej. Rozłożyła koc. Znajdowaliśmy się poza zasięgiem pola. - Siadaj. Wykonałem polecenie. Również usiadła. - Co... - Bądź cicho. - Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Zastanawiałem się, czy Milczek oderwał się od Pupilki, żeby nas śledzić. Zastanawiałem się, czy moi kamraci żartują sobie z nas, opatrując wędrujące drzewa. I wreszcie zastanawiałem się, co za piekielna machina wciągnęła mnie w swoje tryby. Tak czy inaczej, czegoś się dzięki niej nauczyłeś, Konowale. Po chwili zorientowałem się, że Pani wróciła, gdziekolwiek była. - Jestem zaskoczona - szepnęła. - Kto by przypuszczał, że oni mieli wnętrzności? - Hę? - Nasi podniebni przyjaciele. Myślałam, że to Kulawiec i Szept mają skłonności do starych zbrodni, a to Pogarda i Pęcherzyk. Chociaż mogłam się tego po niej spodziewać. Nekromansja2 jest jej największym talentem. Znowu głośno myśli, westchnąłem. Zastanawiałem się, czy często jej się to zdarza. Jestem pewien, że nie przywykła robić tego przy świadkach. - Co przez to rozumiesz? Zignorowała mnie. - Zastanawiam się, czy powiedzieli innym. Cofnąłem się myślą wstecz i zebrałem kilka faktów w jedną całość. Pani przepowiedziała trzy ewentualne przyszłości, lecz w żadnej z nich nie znalazła dla siebie miejsca. Może dotyczyło to również Schwytanych. Może postanowili wziąć swoją przyszłość we własne ręce i uwolnić się od swej władczyni. Ciche kroki wyrwały mnie z zadumy, ale nie zaskoczyły. Przypuszczałem, że Milczek jednak zdecydował się nas śledzić. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy przysiadła się do nas Pupilka. Jak mogłem przegapić powrót pola ochronnego? Oczywiście z roztargnienia. - Wydostali się już z korala - powiedziała Pani, jakby nie zauważyła przybycia Pupilki. - Poruszają się bardzo wolno i oboje są ranni. I chociaż koral nie mógł ich zabić, mógł sprawić im dotkliwy ból. Teraz leżą, czekając na pierwsze światło poranka. - Więc? - Więc może wcale się stąd nie wydostaną. - Pupilka potrafi czytać z ruchu warg. - Już wie. Cóż, tysiące razy powtarzałem, że dziewczyna nie jest głupia. Wiedza Pupilki była niezaprzeczalna. Zajęła miejsce naprzeciw Pani tak, że znalazłem się pośrodku, jako łącznik. Problem w tym, że nie mogę odtworzyć przebiegu rozmowy, ponieważ któraś wymazała ją później z mojej pamięci. Tylko raz udało mi się coś zanotować, lecz teraz wydaje się to nie mieć żadnego sensu. Miały miejsce swego rodzaju negocjacje i nadal nie mogę się nadziwić, że zarówno Pupilka jak i Pani tak chętnie do nich przystąpiły. Znalazłem kompromis, który nie był łatwy dla Pani. Miałem nie odstępować jej na krok, dopóki znajdowała się w obrębie pola ochronnego. To wspaniałe uczucie, wiedzieć, że jest się ludzką tarczą... A Pupilka miała trzymać się blisko Pani, by uniemożliwić jej przywołanie mocy. Tylko raz wypuściła ją na wolność. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Najpierw zakradliśmy się z powrotem, tak żeby nikt nie zorientował się, że byliśmy razem. Pupilka poszła przodem, a dopiero potem my. Staraliśmy się wyglądać, jak po spędzeniu kilku miłych chwil sam na sam. Widząc zazdrosne spojrzenia kompanów, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Następnego ranka, kiedy Pupilka odciągnęła Milczka, Jednookiego i Goblina, wysyłając ich, by rozmówili się z menhirami, Pani i ja znów wyszliśmy poza zasięg pola. Ojciec Drzewo nie podjął jeszcze decyzji, więc poszliśmy w inną stronę i tropiliśmy Schwytanych. Nie musieliśmy się specjalnie wysilać, ponieważ nie uwolnili się jeszcze z korala. Pani odwołała się do władzy, którą miała nad nimi i przestali być Schwytanymi. Jej cierpliwość wyczerpała się. Może chciała ukarać ich dla przykładu... W każdym razie, zanim wróciliśmy do Dziury, na niebie zataczały kręgi puchacze - prawdziwe puchacze. Jakie to dla niej łatwe - pomyślałem. A dla mnie, kiedy próbowałem zabić Kulawca, wykorzystując wszelkie dostępne mi środki, okazało się to niemożliwe. Wróciliśmy do tłumaczenia. Byliśmy tak zajęci, że nie nadążałem za wiadomościami z zewnątrz. A poza tym byłem trochę roztargniony, ponieważ skasowała moje wspomnienia ze spotkania z Pupilką. Ostatecznie Biała Róża doszła do porozumienia ze Starym Ojcem Drzewem i kruche przymierze przetrwało. Zauważyłem jedną rzecz - menhiry przestały informować mnie o obcych na Równinie. Przez cały czas miały na myśli Tropiciela i Psa Zabójcę Ropuch. I Panią. Dwoje z tej trójki nie było już obcymi, a jeśli chodzi o Psa Zabójcę Ropuch, to nikt nie wiedział, co się z nim stało. Nawet menhiry nie mogły go wytropić. Próbowałem skłonić Tropiciela, by wyjaśnił mi pochodzenie tego imienia. Dziwne, ale nie pamiętał nawet o istnieniu kundla. Był teraz stworzeniem drzewa. 46. SYN DRZEWA Byłem nerwowy i źle sypiałem. Mijały dni, a na zachodzie Wielka Tragiczna coraz bardziej występowała z brzegów. Czworonogi potwór pobiegł do swego władcy z wieścią, że został zdemaskowany, a Pupilka i Pani nic nie robiły. Kruk pozostał w pułapce, podobnie jak Bomanz w ogniu, który sam rozniecił. Zbliżał się koniec świata i nikt nic nie robił. Uzupełniłem moje tłumaczenia i nie byłem mądrzejszy niż przedtem. Milczek, Jednooki i Goblin ślęczeli nad listami nazwisk, wykreślając niektóre i szukając schematów. Pani zaglądała im przez ramiona częściej niż ja, ponieważ całkowicie poświęciłem się Kronikom. Martwiłem się, jak wyjaśnię odzyskanie tych, które zostawiłem przy Moście Królowej. Ludzie irytowali mnie coraz bardziej i z byle powodu wszczynałem awantury. W końcu, by rozładować nerwowe napięcie, zacząłem przechadzać się w świetle księżyca. Tej nocy była pełnia. Gruby, pomarańczowy pęcherz właśnie wspinał się wzgórzami na wschód. Wspaniały widok, szczególnie, że na jego tle latały patrolujące teren manty. Z jakiegoś powodu pustkowie skąpane było w liliowej poświacie. Zimne powietrze i wirujący w nim kurz dopełniały niezwykłej atmosfery. Daleko na północy szalały błyskawice zmiennej burzy. Wtem tuż obok mnie wyrósł menhir. - Obcy na Równinie, głazie? - zapytałem odskakując. - Nikogo bardziej obcego niż ty, Konowale. - Trafił mi się żartowniś. Chcesz czegoś? - Nic. Ojciec Drzewa chce ciebie. - Tak? Do widzenia - powiedziałem i z bijącym sercem poszedłem w kierunku Dziury. Na mojej drodze wyrósł kolejny menhir. - Cóż, skoro tak stawiasz sprawę. - Tracąc odwagę, podążyłem w górę strumienia. I tak osaczyłyby mnie, więc najlepiej zaakceptować konieczność. To mniej upokarzające. Na pustkowiu wiał ostry wiatr, ale kiedy przekroczyłem granicę, miałem wrażenie, że wkroczyłem w sam środek lata. Żadnego wiatru, choć stare drzewo szeleściło, tylko żar, jak w piecu przemysłowym. Księżyc był wystarczająco wysoko, by zalać pustkowie srebrzystą poświatą. Zbliżyłem się do drzewa. Mój wzrok padł na rękę, wciąż wystającą z ziemi i oplecioną korzeniami. Wydawało mi się, że drga chwilami. Zatrzymałem się pięć stóp od drzewa. - Podejdź bliżej - powiedziało tonem zachęcającym do rozmowy. Jęknąłem i rozejrzałem się za drogą ucieczki, lecz nie miałem najmniejszych szans. Otaczały mnie tysiące menhirów. - Uspokój się, śmiertelniku. Nogi przymarzły mi do ziemi. Śmiertelniku, co? - Prosiłeś o pomoc. Żądałeś pomocy. Jęczałeś i błagałeś o pomoc, więc uspokój się i przyjmij ją. Podejdź bliżej. Zdecyduj się. - Zrobiłem dwa kroki. Jeszcze jeden i dotknąłbym go. - Zastanawiałem się. Potwór, który cię przeraża i jest w ziemi daleko stąd, byłby zagrożeniem dla moich stworzeń, gdyby powstał. Nie wyczuwam żadnej znaczącej mocy w tych, którzy go powstrzymują. Dlaczego... Nie lubię komuś przerywać, ale musiałem wrzasnąć, bo coś z taką siłą chwyciło mnie za kostkę, że usłyszałem trzask kości. Wybacz, relikcie. Wszystko wokół zabarwiło się na niebiesko. Odwróciłem się rozwścieczony. Wśród konarów Ojca Drzewa zabłysnął piorun. Huk przetoczył się przez pustkowie, a ja krzyczałem jak opętany. Niebieskie wyładowania uderzały wokół mnie, torturując mnie prawie tak samo, jak mego oprawcę, lecz w końcu ręka puściła mnie. Próbowałem uciec. Przewracałem się niemal co krok i czołgałem, podczas gdy Ojciec Drzewo przepraszał i próbował przywołać mnie z powrotem. Czołgałbym się między menhirami, jak wszyscy diabli, gdybym musiał... Mój umysł wypełniło pobudzające marzenie. Ojciec Drzewo bezpośrednio przekazał mi wiadomość. Potem na ziemię spłynął spokój. Pragnąłem już tylko jednego - by zniknęły menhiry. Usłyszałem nawoływania dochodzące od strony Dziury. Cała banda wyległa sprawdzić, co wywołało taki hałas. Milczek dopadł do mnie pierwszy. - Jednooki - powiedziałem. - Potrzebuję Jednookiego. - Oprócz mnie był jedyną osobą z medycznym przeszkoleniem. Choć nie znosił tego zajęcia, wiedziałem, że spokojnie mogę dać mu do ręki instrumenty medyczne. Jednooki zjawił się po chwili w towarzystwie dwudziestu innych mężczyzn. Straż szybko działała. - Kostka - powiedziałem do niego. - Może być zmiażdżona. Niech ktoś przyniesie światło i łopatę. - Łopatę? Chcesz się okopać? - zapytał Jednooki. - Po prostu przynieś. I coś na uśmierzenie bólu. Elmo przybiegł, podzwaniając sprzączkami. - Co się stało, Konowale? - Stare Drzewo chciało porozmawiać. Kazało głazom przyprowadzić mnie. Mówi, że chce nam pomóc. Tylko, że kiedy to usłyszałem, ta ręka złapała mnie za kostkę, jakby chciała urwać mi stopę. A hałas pochodził stąd, że drzewo przekonało ją, by dała sobie spokój z tego typu kawałami, bo to nieuprzejmie. - Jak już uporasz się z jego nogą, to obetnij mu język - powiedział Elmo do Jednookiego. - Więc czego chciało drzewo, Konowale? - Ogłuchłeś? Pomóc nam w pokonaniu Dominatora. Powiedział, że przemyślał to i zdecydował, że w jego najlepszym interesie jest zatrzymać Dominatora w Kurhanie. Pomóżcie mi wstać. - Wysiłki Jednookiego dawały rezultaty. Polał moją kostkę - która spuchła już tak, że była trzy razy grubsza niż normalnie - jednym ze swych eliksirów z dzikiej dżungli i ból ustąpił. Elmo pokręcił głową. - Jeśli mnie nie podniesiesz, połamię ci twoją przeklętą nogą - zagroziłem, wiec razem z Milczkiem ujęli mnie pod ramiona, podnieśli i podpierali z obu stron. - Przynieście im łopaty - poleciłem i już po chwili mieliśmy ich pół tuzina. Właściwie były to narzędzia do umacniania okopów, a nie do kopania faktycznych rowów - No chłopcy, skoro jesteście tacy chętni do pomagania mi to zaprowadźcie mnie z powrotem do drzewa. Elmo zaczął gderać. Przez moment myślałem, że Milczek coś powie. Patrzyłem na niego wyczekująco i uśmiechnąłem się. Czekałem dwadzieścia parę godzin, lecz bez rezultatu. Jakąkolwiek złożył obietnicę, doprowadziła do tego, że powstrzymywał się od mówienia, jakby miał usta zamknięte na stalowy zamek. Widziałem go już tak wściekłego, że obgryzał paznokcie i tak podnieconego, że tracił opanowanie sfinksa, lecz nic nie zachwiało jego postanowieniem. Niebieskie iskry wciąż migotały w koronie drzewa. Liście szeleściły. Światło księżyca i pochodni mieszało się, tworząc dziwne cienie, na których tle tańczyły iskry. - Dokoła niego - powiedziałem, zmuszając swe ciało do wielkiego wysiłku. Nie widziałem go przy pniu, więc musiało rosnąć osobno. Rzeczywiście, znalazłem je dwadzieścia stóp od drzewa. Młode drzewko miało około ośmiu stóp wysokości. Jednooki, Milczek i Goblin gapili się na nie, jak zdziwione małpy. Ale nie stary Elmo. - Przynieście kilka wiader wody i dobrze nasączcie ziemię - polecił. - I znajdźcie stary koc. Owiniemy nim oblepione błotem korzenie. Znał się na rzeczy. Przeklęty farmer. - Zanieście mnie na dół - poprosiłem. - Chcę sam obejrzeć tę kostkę w lepszym świetle. - Tym razem Elmo i Milczek spełnili moją prośbę bez szemrania. Po drodze spotkaliśmy Panią. Odegrała stosowną scenę troskliwości, czyniąc wokół mnie mnóstwo hałasu, a ja musiałem znosić znaczące uśmiechy kolegów. Tylko Pupilka znała prawdę. I może Milczek coś podejrzewał, ale nie miał pewności. 47. CIENIE W KRAINIE CIENI W Krainie Kurhanów czas nie istniał. Tylko cień i ogień, światło bez źródła i nie kończący się strach i frustracja. Z miejsca, w którym stał, schwytany w sieć własnego planu, Kruk wyczuwał pogardę potworów Dominatora. Widział ludzi i bestie pogrzebane tam w czasach Białej Róży, by powstrzymywały złych od ucieczki. Widział sylwetkę czarownika Bomanza zmagającego się z mrożącym ogniem smoka. Stary czarownik nadal walczył, by zrobić jeszcze jeden krok w kierunku serca Wielkiego Kurhanu. Czyżby nie wiedział, że przegrał już wieki temu? Kruk zastanawiał się, ile czasu upłynęło, odkąd został schwytany. Czy dotarła jego wiadomość? Czy nadejdzie pomoc? Czy wybijał takt, aż ciemność wybuchła? Jeśli istniał zegar odmierzający czas, to było nim rosnące cierpienie wszystkich przeciwstawiających się ciemności. Rzeka wdzierała się coraz bliżej, a oni nic nie mogli zrobić. W żaden sposób nie mogli wzbudzić gniewu świata. Kruk myślał, że wszystko zrobiłby inaczej, gdyby miał jeszcze jedną szansę. Rozpoznał przemykające obok niego cienie, lecz nie wiedział, jak dawno temu ani czym były. Rzeczy zmieniają się z czasem i nie można powiedzieć o nich nic pewnego. Z tej perspektywy świat wyglądał całkiem inaczej. Nigdy nie był tak nieszczęśliwy i przerażony, a nie lubił tych uczuć. Zawsze był panem swego losu, nie uzależnionym od nikogo... Jedynym zajęciem w tym świecie było rozmyślanie. Zbyt często wracał myślami do tego, co oznaczało bycie Krukiem, do rzeczy, które Kruk robił lub nie i które powinien zrobić inaczej. Był to czas identyfikowania wszelkiego strachu, bólu i słabości kryjących się we wnętrzu człowieka, wszystkiego, co tworzyło lodowatą, żelazną maskę nieustraszonego, którą prezentował światu. Wszystkiego, za co zapłacił najwyższą cenę i co prowadziło go do samozniszczenia, aż dostał się w szpony śmierci. Za późno. O wiele za późno. Kiedy uświadomił to sobie, z jego gardła wyrwało się kilka okrzyków złości, które rozniosły się echem po duchowym świecie. A ci, którzy otaczali go i nienawidzili za to, co mógł rozpętać, śmiali się i rozkoszowali jego cierpieniem. 48. LOT NA ZACHÓD Mimo że drzewo usprawiedliwiło mnie, nigdy nie odzyskałem całkowicie mojej pozycji wśród kolegów. Zawsze zachowywali pewną rezerwę, zarówno z powodu mojego nagłego pojawienia się w towarzystwie kobiety, jak i zmniejszenia zaufania do mnie jako lekarza. Nie mogę zaprzeczać, że zabolało mnie to. Od dziecka byłem z tymi chłopakami. Byli moją rodziną. Zrobiłem sobie kule, żeby nie zaniedbywać pracy, ale na pewno posuwałaby się naprzód, nawet gdybym nie miał nóg. Przeklęte dokumenty. Znałem je już na pamięć i nadal nie znalazłem klucza, którego szukaliśmy, ani tego, który miała nadzieję znaleźć Pani. Wspólne narady nie miały końca. Pisownia imion z czasów pre-Dominacji i Dominacji była dość dowolna. KurreTelle jest jednym z tych języków, w którym różne kombinacje liter mogą brzmieć identycznie. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Nie wiem, ile Pupilka powiedziała innym. Ani ja, ani Pani nie byliśmy na Ważnym Spotkaniu, lecz wkrótce dotarła do nas wiadomość, że Kompania wyrusza. Mieliśmy tylko jeden dzień na przygotowanie się. Krótko przed zapadnięciem nocy stałem na zewnątrz wsparty na kulach i obserwowałem przybycie latających wielorybów. Było ich osiemnaście. Wszystkie wezwane przez Ojca Drzewo. Przyleciały z mantami i całym uzbrojeniem, właściwym formom żyjących na Równinie. Trzy wylądowały i dziura wypluła swoją zawartość. Zaczęliśmy załadowywać wszystko na ich grzbiety. Ponieważ musieli wciągnąć mnie, razem z dokumentami, bronią i kulami, otrzymałem przydział na małego wieloryba. Dzieliłem go z kilkoma ludźmi. Oczywiście, miedzy innymi z Panią. Byliśmy nierozłączni. Towarzyszyli nam Jednooki, Goblin i Milczek, po krwawej bitwie na migi, gdyż nie chciał rozstawać się z Pupilką. I Tropiciel, który opiekował się dzieckiem drzewa. Domyślałem się, że czarownicy chcieli mieć nas na oku, choć niewiele mogliby zrobić, gdyby przyszło co do czego. Pupilka, Porucznik, Elmo i inni starzy kompani dosiedli drugiego wieloryba. Trzeci przewoził garstkę ludzi i mnóstwo broni. Wznieśliśmy się w powietrze i dołączyliśmy do formacji. Z wysokości pięciu tysięcy stóp zachód słońca w niczym nie przypomina tego, co można zobaczyć z ziemi ani nawet ze szczytu bardzo wysokiej góry. Wspaniały widok. Po zapadnięciu ciemności Jednooki znów leczył mnie czarami. Moja kostka wciąż jeszcze była opuchnięta i bolała. Znajdowaliśmy się poza zasięgiem pola ochronnego. Nasz wieloryb leciał z dala od Pupilki, przede wszystkim ze względu na Panią. Ale nawet wtedy nie zdradziła się. Wiatry sprzyjały nam i mieliśmy błogosławieństwo Ojca Drzewa. Świt zaskoczył nas, kiedy przelatywaliśmy nad Koniem. I wtedy prawda wyszła na jaw. Schwytani wznieśli się w swych uzbrojonych dywanach-rybach. Obudziły mnie odgłosy paniki. Poprosiłem Tropiciela, żeby pomógł mi wstać. W promieniach wschodzącego słońca ujrzałem Schwytanych, którzy przyłączyli się do nas, zajmując pozycje eskorty. Goblin i Jednooki spodziewali się ataku. Obaj zawyli rozczarowani. W końcu Jednooki znalazł sposób, by zwalić całą winę na Goblina i tak się zabawił. Ale ku mojemu zdziwieniu, nic się nie stało. Schwytani ledwie utrzymali pozycje, a mimo to nie odpowiedzieli na zaczepkę. Spojrzałem na Panią. Mrugała do mnie, po czym oznajmiła: - Jakiekolwiek byłyby między nami różnice, wszyscy musimy współpracować. Goblin, usłyszawszy to, zignorował Jednookiego, który namawiał go do wykorzystania sytuacji. Spojrzał na Schwytanych, a potem na Panią i zbladł. - Pamiętam cię - zapiszczał kilka tonów wyżej niż normalnie i zrobił naprawdę głupią minę. Przypomniał sobie ten jeden raz, kiedy nawiązał z nią bezpośredni kontakt. Wiele lat temu próbował skontaktować się z Duszołapem i zaskoczył ją w Wieży, w towarzystwie Pani. Uśmiechnęła się i był to najbardziej czarujący uśmiech, na jaki było ją stać. Goblin zasłonił oczy ręką i odwrócił się od niej. Potem spojrzał na mnie z takim wyrzutem, że omal nie parsknąłem śmiechem. - Zawsze oskarżałeś mnie... - Nie musiałeś tego robić, Konowale! - Skala jego głosu rosła, aż stał się niesłyszalny. Nagle usiadł jak porażony piorunem. - Elma szlag trafi! - zawołał po chwili i zachichotał. Elmo był najbardziej nieugięty z nich wszystkich, kiedy przypominali mi moje romanse z Panią. Gdy wreszcie Goblin uspokoił się, Jednooki również przemyślał sprawę, a Milczek wyraził największe przerażenie, zacząłem zastanawiać się nad przyjaciółmi. Wszyscy na życzenie Pupilki wyruszyli na zachód. Nie poinformowała ich jednak o przymierzu z naszym dotychczasowym wrogiem. Głupcy. Albo może to Pupilka była głupia? Co się stanie, kiedy Dominator upadnie i znów będziemy gotowi do walki przeciwko sobie? Hola, Konowale. Pupilka nauczyła się grać w karty od Kruka, a on był zabójczym graczem. Z zapadnięciem zmroku dotarliśmy do Lasu Chmury. Zastanawiałem się, jak przyjmą nas w Panach. Gdy przelatywaliśmy nad miastem, na ulice wylegli gapie. Nocą minęliśmy Róże i kilka innych starych miast związanych z naszą przeszłością. Niewiele rozmawialiśmy. Odbyłem tylko krótką naradę z Panią. Nasze napięcie wzrastało w miarę, jak zbliżaliśmy się do miejsca przeznaczenia, gdyż wciąż nie byliśmy ani odrobinę bliżej wydobycia na światło dzienne nugetu, którego szukaliśmy. - Ile czasu nam zostało? - zapytałem, ponieważ straciłem już rachubę. - Czterdzieści dwa dni - odpowiedziała. - Tak długo byliśmy na pustkowiu? - Szczęśliwi czasu nie mierzą. Spojrzałem na nią zdziwiony. Czy to żart? Na dodatek z jej ust? Nienawidzę, kiedy wrogowie zachowują się wobec siebie po ludzku. W końcu oczekuje się po nich czegoś wręcz przeciwnego. A ona zachowywała się tak wobec mnie przez kilka miesięcy. I jak mogłem to nienawidzić? Kiedy dotarliśmy do Forsbergu, pogoda ustaliła się. Panowała tam jeszcze sroga zima. Drobne płatki śniegu wirowały w powietrzu, unoszone z dobrym, orzeźwiającym wiatrem. Miła odmiana dla mojej wrażliwej twarzy, ale wszystko ma swoje granice. Ludzie narzekali, szczękali zębami i tłoczyli się, by uzyskać trochę ciepła, którego nie śmieli czerpać z ognia, tradycyjnego sprzymierzeńca człowieka. Tylko Tropiciel wydawał się niewzruszony. - Czy jemu nic nie sprawia kłopotu? - zapytałem. - Samotność - odpowiedziała Pani najdziwniejszym głosem, jaki kiedykolwiek słyszałem z jej ust. - Jeśli chcesz w prosty sposób zabić Tropiciela, zamknij go samego i odejdź. Poczułem chłód nie mający nic wspólnego z pogodą. Czy znałem kogoś, kto przez długi czas był sam? Czy może ktoś zastanawiał się, czy absolutna władza była warta absolutnej ceny? Nie miałem wątpliwości, że cieszyła się każdą sekundą spędzoną na Równinie. Nawet niebezpiecznymi momentami. Dałbym sobie głowę uciąć, że w ciągu ostatnich dni stałem się dla niej kimś więcej niż udawanym przyjacielem. Miałem do niej cichy żal, że w takim momencie stała się z powrotem Panią. Zauważyłem, że sytuacja w jakiej się znalazła, bardzo ją zmieniła. Żyła w straszliwym stresie. Znała wroga, któremu mieliśmy stawić czoła. Ale w jej zachowaniu było coś jeszcze. Myślę, że polubiła mnie jako osobę. - Mam prośbę - powiedziałem łagodnie, starając się uporządkować natłok myśli wywołany bliskością przytulonej do mnie kobiety. - Jaką? - Kroniki są wszystkim, co zostało z Czarnej Kompanii. - Ogarnęło mnie przygnębienie. - Wieki temu, kiedy powstały Wolne Kompanie Khatovaru, złożono pewną obietnicę. Jeśli ktokolwiek z nas przeżyje, powinien je odebrać. Nie wiem, czy zrozumiała, ale powiedziała: - Są twoje. Chciałem wyjaśnić jej do końca, ale nie mogłem. Po co je odbierać? Nie byłem pewien, co z nimi zrobić. Czterystuletnia Kompania odbyła podróż na północ, rozrastając się, znikając, zmieniając skład. Nie miałem pojęcia, czy Khatovar nadal istnieje ani nawet czy jest miastem, krajem, człowiekiem czy może bogiem. Kroniki z najwcześniejszych lat także nie przetrwały albo dotarły już do miejsca swego przeznaczenia. Nie wiedziałem nic, prócz wypisów i streszczeń... Nieważne. Część obietnicy kronikarzy dotyczyła dostarczenia Kronik do Khatovaru i należało jej dotrzymać. Pogoda pogorszyła się. Im bliżej byliśmy Wiosła, tym wyraźniej wyczuwaliśmy wrogość. Potwór wiedział, że nadchodzimy. Na północ od Wiosła wszyscy Schwytani spadli nagle jak kamienie. - Co u diabła? - Dogoniliśmy Psa Zabójcę Ropuch - wyjaśniła Pani. - Nie dotarł jeszcze do swego pana. - Mogę go zatrzymać? - Tak. Pokuśtykałem na sam brzeg grzbietu wieloryba. Nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć. Lecieliśmy ponad śniegowymi chmurami. W dole pojawiło się kilka błysków i Schwytani wrócili. Pani wyglądała na niezadowoloną. - Co się stało? - zapytałem. - Potwór umknął. Skrył się w norze, którą wykopał w ziemi. Widoczność jest zbyt słaba, by go ścigać. - Czy to aż taka różnica? - Nie - odpowiedziała bez przekonania. Wieloryby leciały dalej nieustraszone, choć pogoda była coraz gorsza. Wreszcie dotarliśmy do Krainy Kurhanów. Moja grupa udała się do koszar Straży, a Pupilka rozlokowała się w Niebieskim Willym. Granica pola ochronnego przebiegała dokładnie przed murami koszar. Pułkownik Słodki powitał nas osobiście. Dobry stary Słodki, o którego śmierci byłem przekonany. Miał sztywną nogę i nie mogę powiedzieć, by był wesoły, ale nikomu z nas nie było do śmiechu. Ordynansem, którego nam przydzielono, był nasz stary przyjaciel Pudełko. 49. NIEWIDZIALNY LABIRYNT Gdy Pudełko pojawił się po raz pierwszy, był bliski paniki. Nie udobruchałem go, odgrywając dobrego wujka. Pani, spełniając swój obowiązek, doprowadziła go niemal do histerii, a fakt, że Tropiciel przybrał swą naturalną formę, dodatkowo utrudniał sprawę. Uspokoił go dopiero Jednooki. Jako jedyny wciągnął go w rozmowę o Kruku i jego samopoczuciu. Sam omal nie wpadłem w histerię. Godzinę po wylądowaniu, zanim zdążyłem się zadomowić, pani sprowadziła Szept i Kulawca, by dodatkowo sprawdzili nasze tłumaczenia. Szept miała sprawdzić, czy nie brakuje jakichś dokumentów, a Kulawiec sięgnąć pamięcią do dawniejszych czasów i ustalić powiązania, które mogliśmy przegapić. Wyglądało na to, że sporo łączyło go z kręgiem towarzyskim wczesnej Dominacji. Zadziwiające. Nie mogłem wyobrazić sobie tego, pełnego nienawiści, ludzkiego ochłapu inaczej niż jako najpaskudniejszej persony. Zobowiązałem Goblina, by miał tych dwoje na oku i wymknąłem się, by zajrzeć do Kruka. Wszyscy inni już go odwiedzili. Zastałem tam Panią. Stała oparta o ścianę i obgryzała paznokcie. Wcale nie wyglądała jak wielka dziwka, która przez tyle lat torturowała świat. Jak już wcześniej powiedziałem, lubię, kiedy wrogowie stają się ludźmi, a ona była człowiekiem i to przestraszonym. - Jak się czuje? - zapytałem, a widząc jej nastrój dodałem: - Jakieś problemy? - Nie zmienił się. Dobrze o niego dbali. A jedynym problemem jest fakt, że nie zdarzy się cud. - Odważyłem się pytająco unieść brew. - Wszystkie wyjścia są zamknięte, Konowale. Zmierzam w dół tunelu. Mam coraz mniejszy wybór, a każda możliwość jest gorsza od innych. Usiadłem na krześle, z którego korzystał Pudełko, gdy czuwał przy Kruku, i zacząłem bawić się w lekarza. Niepotrzebnie, ale lubiłem wszystko sam sprawdzić. - Domyślam się, że jesteś samotna, będąc królową świata - powiedziałem roztargniony. Westchnęła głęboko. - Stajesz się zbyt zuchwały. Czyżby? - Przepraszam, tylko głośno myślę. Niezdrowy nawyk, znany jako powód potłuczeń i krwotoków. Wygląda dobrze. Myślisz, że Szept albo Kulawiec pomogą? - Nie, ale trzeba sprawdzić każdy kąt. - A Bomanz? - Bomanz? Spojrzałem na nią. Sprawiała wrażenie szczerze zaskoczonej. - Czarownik, który przedostał się do ciebie. - Ach, ten. Ale nie rozumiem. Co może zdziałać martwy człowiek? Poleciłam mojej nekromantce... Wiesz coś, o czym ja nie wiem? Mało prawdopodobne. Przecież poddała mnie badaniu Okiem. Niemniej... Zastanawiałem się pół minuty, nie chcąc stracić przewagi. - Wiem od Goblina i Jednookiego, że jest absolutnie zdrowy - powiedziałem powoli. - Został schwytany w Krainie Kurhanów. Jak Kruk, tylko że razem z ciałem. - Jak to możliwe? Czy to możliwe, by przeoczyła to, przesłuchując mnie? Cóż - pomyślałem -jeśli nie zadasz właściwego pytania, nie otrzymasz właściwej odpowiedzi. Rozważyłem wszystko, co robiliśmy razem. Przypomniałem sobie, że podsunąłem jej listy Kruka, ale nie przeczytała ich. W istocie... Oryginały, z których Kruk spisał swoją historię, były w mojej kwaterze. Goblin i Jednooki nieśli je całą drogę na Równinę tylko po to, by teraz wlec je z powrotem. Nikt nie przeglądał ich, ponieważ zawierały znaną już historię. - Siadaj - powiedziałem wstając. - Zaraz wracam. Gdy wszedłem, Jednooki mrugnął do mnie okiem. - Jeszcze kilka minut. Coś mi przyszło do głowy. - Wydobyłem skrzynkę, w której przewoziliśmy dokumenty Kruka. Teraz leżał w niej tylko oryginalny rękopis Bomanza. Wybiegłem, ignorowany przez Schwytanych. Muszę wam powiedzieć, że to miłe uczucie, być nie zauważanym przez nich. Gorzej, że tylko dzięki temu i tak jak my, walczyli o własną egzystencję. - Tutaj. To jest oryginalny rękopis. Przejrzałem go tylko raz, pobieżnie, żeby sprawdzić tłumaczenie Kruka. Wydawało mi się poprawne, choć ubarwił je i wyodrębnił dialog. Ale fakty i charakterystyki są autorstwa Bomanza. Przeczytała je niewiarygodnie szybko. - Przynieś wersję Kruka. Pobiegłem, a kiedy wracałem, Goblin zawołał za mną: - Jak długo trwa dzisiaj kilka minut, Konowale? Pani przejrzała szybko papiery, a kiedy skończyła, wyglądała na zamyśloną. - No i? - zapytałem. - Tu może coś być. To znaczy, nie ma tego konkretnie tutaj. Dwa pytania. Po pierwsze, kto to napisał? A po drugie, gdzie w Wiośle jest kamień, o którym wspomniał syn Bomanza. - Przypuszczam, że większość spisał sam Bomanz, a jego żona dokończyła. - Czy nie pisałby wtedy w pierwszej osobie? - Niekoniecznie. Możliwe, że ówczesny zwyczaj literacki zabraniał tego. Kruk zawsze ganił mnie, że za dużo piszę o sobie w Kronikach. Wychował się w innej tradycji. - Przyjmijmy to jako hipotezę. Następne pytanie. Co się stało z żoną? - Pochodziła z Wiosła. Przypuszczam, że wróciła do mieszkającej tam rodziny. - Będąc znaną, jako żona człowieka odpowiedzialnego za moją zgubę? - A była nią? Bomanz, to przybrane imię. Pani obaliła mój argument. - Szept zdobyła te dokumenty w Panach. Nic, prócz tej opowieści, nie wiąże z nimi Bomanza. Mam wrażenie, że zostały uzupełnione w późniejszym czasie. Ale co się z nimi działo, odkąd zostawiono je tutaj, do momentu, gdy znalazła je Szept? Może zgubiono jakieś pomocnicze notatki? Czas, żebyśmy skonsultowali to z Szept. Wyłączając mnie. W każdym razie, ogień został rozniecony. Wkrótce Schwytani udali się na poszukiwania i po dwóch dniach Dobroczyńca dostarczył kamień wspomniany przez syna Bomanza. Niestety, okazał się bezużyteczny. Kilku Strażników wykorzystało go na stopnie do budynku koszarowego. Wychwyciłem przypadkowe uwagi, dotyczące postępu poszukiwań w Wiośle, dokąd udała się owdowiała Jasmine, po ucieczce z Krainy Kurhanów. Niełatwo znaleźć tak stare ślady, ale Schwytani mają niezwykłe zdolności. Kolejne poszukiwania prowadzono w Panach. Miałem wątpliwą przyjemność przebywania w pobliżu, gdy Kulawiec wytykał wszystkie błędy, które zrobiliśmy, tłumacząc imiona UchiTelle i KurreTelle. Wyglądało na to, że niewłaściwie zinterpretowaliśmy nie tylko szyk liter, ale i same litery. A kilka wspomnianych tam osób nie należało do UchiTelle ani KurreTelle. Byli przybyszami z zewnątrz, którzy dostosowali swoje imiona do potrzeb lokalnych. Kulawiec zajął się tłumaczeniem wszystkiego od początku. Pewnego popołudnia Milczek przywołał mnie energicznym gestem. Zaglądał Kulawcowi przez ramię z większym poświęceniem niż ja i... odkrył schemat. 50. GNOMY? Zadziwiło mnie zdyscyplinowanie Pupilki. Przez cały czas była w pobliżu, w Niebieskim Willym i usiłowała stłumić w sobie pragnienie ujrzenia Kruka. Za każdym razem, gdy ktoś wspomniał jego imię, na jej twarzy malował się ból, ale przez cały miesiąc trzymała się z dala od niego. W końcu przyszła. Wiedzieliśmy, że to nieuniknione. Pani nie miała nic przeciwko temu. Starałem się całkowicie zignorować jej wizytę. Skłoniłem do tego również Goblina, Jednookiego i Milczka. Z tym ostatnim były pewne kłopoty, ale w końcu się zgodził. To była jej prywatna sprawa i nie powinien wtykać w nią swojego nosa. Gdybym nie poszedł do niej, to i tak przyszłaby do mnie. Wykorzystałem moment, kiedy wszyscy byli zajęci. Przytuliłem ją, dając do zrozumienia, że martwimy się o nią, by wiedziała, że ma moralne wsparcie. - Teraz już nie mogę zaprzeczyć - zamigała, a po chwili dodała: - Nadal mam do niego słabość, ale będzie musiał zapracować na swój powrót. - Wyraziła dokładnie to, co wszyscy myśleliśmy. W tej chwili bardziej zależało mi na Milczku niż na Kruku. Zawsze szanowałem Kruka za jego twardość i nieustraszoność, lecz nigdy nie polubiłem go naprawdę, a Milczka lubiłem i dobrze mu życzyłem. - Nie miej złamanego serca, jeśli stwierdzisz, że jest za stary, by się zmienić - zamigałem. Uśmiechnęła się blado. - Moje serce zostało złamane dawno temu. Nie. Nie mam żadnych złudzeń. To nie jest zaczarowany świat z bajki. To wszystko, co miała do powiedzenia. Nie brałem sobie tego do serca, póki nie doszło do pewnych zdarzeń. Odeszła z żalem po umarłych marzeniach i więcej nie przyszła. W chwilach, gdy Kulawiec wychodził za potrzebą, kopiowaliśmy wszystko, co zostawiał i porównywaliśmy z naszymi planami. - O rany - wzdychałem. - O rany. Był tam pan z dalekozachodniego królestwa. Baron Senjak, który miał cztery córki rywalizujące ze sobą w piękności. Jedna nosiła imię Ardath. - Kłamała - szepnął Goblin. - Może - przyznałem. - Bardziej prawdopodobne, że nie wiedziała. Istotnie mogła nie wiedzieć. Ani nikt inny. Nie rozumiem jednak, skąd u Duszołapa wzięło się przekonanie, że te dokumenty zawierają prawdziwe imię Dominatora. - Pewnie było to jej pobożne życzenie - sugerował Jednooki. - Nie - zaprzeczyłem. - Wiedziała, co ma, ale nie wiedziała, jak to wydobyć. - Tak jak my. - Ardath nie żyje - powiedziałem. - Zostają trzy możliwości, a gdy nadejdzie czas, będziemy mieli tylko jeden strzał. - Zanotuj to, co już wiemy. - Duszołap była jedną z sióstr. Prawdziwe imię jeszcze nieznane. Ardath mogła być bliźniaczką Pani. Myślę, że była starsza od Duszołapa, choć wychowywano je razem i nie rozdzielano przez wiele lat. O czwartej siostrze nie wiemy nic. - Masz cztery imiona, przybrane i prawdziwe - zamigał Milczek. -Porównaj je z drzewami genealogicznymi. Sprawdź kto kogo poślubił. Jęknąłem. Schematy genealogiczne leżały w Niebieskim Willym. Pupilka załadowała je na wieloryba razem ze wszystkimi innymi. Praca przerażała mnie, bo zostało niewiele czasu. Niełatwo było cokolwiek znaleźć w schematach genealogicznych, a co dopiero imię kobiety. Musiałbym odszukać mężczyznę, który poślubił interesującą nas kobietę i mieć nadzieję, że pisarz uznał ją za dość ważną, by w ogóle wspomnieć jej imię. - Jak my sobie z tym wszystkim poradzimy? - zastanawiałem się. - Tym bardziej że jestem jedynym, który potrafi odszyfrować te bazgroły. - Nagle doznałem olśnienia. -Tropiciel. Wciągniemy go w tę sprawę. Nie ma nic do roboty, prócz doglądania sadzonki. Może to robić w Niebieskim Willym i jednocześnie czytać stare księgi. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Tropiciel był daleko od swego nowego pana i wbicie mu czegoś do tego ptasiego móżdżku było nie lada problemem. Ale kiedy raz dotarło do niego, o co chodzi, nic nie mogło go powstrzymać. Pewnej nocy, kiedy spałem otulony kocem, w mojej kwaterze zjawiła się Pani. - Wstawaj, Konowale. - Co? - Polatamy trochę. - Co? Bez obrazy, ale jest środek nocy. Miałem ciężki dzień. - Wstawaj. Cóż, nie mogłem sprzeciwiać się poleceniom Pani. 51. ZNAK Padał marznący deszcz i wszystko połyskiwało, pokryte lodem. - Ale ciepło - zażartowałem. Tej nocy Pani nie miała poczucia humoru i puściła moją uwagę mimo uszu. Zaprowadziła mnie do dywanu, którego siedzenia okrywała kryształowa kopuła. Był to charakterystyczny dodatek do pojazdu Kulawca. Pani roztopiła lód drobnym zaklęciem. - Upewnij się, czy kopuła dobrze przylega - poleciła. - Wydaje mi się, że tak. Wystartowaliśmy. Nagle znalazłem się na plecach. Nos latającej ryby zadarł się ku niewidocznym gwiazdom. Wzbijaliśmy się z niewiarygodną prędkością. Miałem wrażenie, że za chwilę będziemy tak wysoko, że nie będę mógł oddychać. Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, aż przebiliśmy się przez chmury. Wtedy zrozumiałem, do czego służy kopuła. Zatrzymywała powietrze nadające się do oddychania. Oznaczało to, że wieloryby nie mogły już latać wyżej niż Schwytani. Pani i jej banda zawsze coś wymyślą. Ale o co w tym wszystkim chodzi, do diabła? - Tam - westchnęła niezadowolona. Był to najlepszy dowód, że traciła już nadzieję. Wskazała coś palcem. Znałem to. Widziałem to już wcześniej, w czasach długiego odwrotu, który zakończył się bitwą u stóp Wieży. Wielka Kometa. Była jeszcze mała, lecz jej srebrzystego kształtu nie można z niczym pomylić. - Niemożliwe! Nie spodziewano się jej przez dwadzieścia lat. Ciała niebieskie nie zmieniają swych cykli. - Nie, ale trzeba uwzględnić błąd w obliczeniach. Sprowadziła dywan niżej. - Wspomnij o tym w swoich zapiskach, ale nic więcej. Nasi ludzie mają wystarczająco dużo kłopotów. - Dobrze. - Ta kometa miała władzę nad ludzkimi umysłami. Zawróciliśmy do Krainy Kurhanów i przelecieliśmy tylko czterdzieści stóp nad Wielkim Kurhanem. Przeklęta rzeka była już tuż-tuż, a duchy tańczyły w deszczu. Oszołomiony powlokłem się do koszar i spojrzałem w kalendarz. Zostało dwanaście dni. Stary drań siedział pewnie ze swoim ulubieńcem, Psem Zabójcą Ropuch, i już się cieszył. 52. BEZ ZASKOCZENIA Coś z mojej podświadomości nie dawało mi spokoju. Wierciłem się, budziłem, potem znów zasypiałem, aż w końcu doznałem olśnienia. Wstałem i zacząłem przerzucać papiery. Znalazłem fragment, który poruszył Panią i... byli. Lord Senjak i jego cztery córki: Ardath, Credence, Sylith i najmłodsza, Dorotea. - Ha! - zawołałem. - Coraz bliżej tajemnicy. Nie było więcej informacji, ale te już wystarczyły. Zakładając, że Ardath rzeczywiście była bliźniaczką i zmarła, a Dorotea była najmłodszą, zostawały tylko dwie do wyboru - Sylith i Credence. Credence? Czyli, w wolnym tłumaczeniu, Wiara. Byłem tak podniecony, że nie mogłem już zasnąć. Zapomniałem nawet o tej przeklętej komecie. Lecz moje podniecenie zginęło w żarach czasu. Wciąż nie nadchodziły żadne wieści od Schwytanych, którzy wyruszyli na poszukiwania żony Bomanza i dokumentów. Sugerowałem Pani, by sama dotarła do źródła, ale nie była przygotowana na takie ryzyko. Jeszcze nie teraz. Nasz stary i głupi przyjaciel, Tropiciel, dzień i noc czytał genealogie i cztery dni po tym, jak wyeliminowałem Doroteę, natrafił na kolejną wskazówkę. Milczek wrócił z Niebieskiego Willy'ego z taką miną, że od razu wiedziałem, że zdarzyło się coś dobrego. Wyciągnął mnie na zewnątrz, w obręb pola ochronnego i dał mi skrawek papieru, zapisany w stylu Tropiciela. "Trzy siostry wyszły za mąż. Ardath dwukrotnie. Najpierw za Barona Kadena z Dartstone, który poległ w bitwie, a sześć lat później za Erina BezOjca, wydziedziczonego kapłana boga Yancera, z miasta zwanego Miotaczem, w królestwie Vye. Credence poślubiła Barthelme'a z Wycieczki, sławnego czarnoksiężnika. Pamiętam, że Barthelme z Wycieczki stał się jedynym ze Schwytanych, ale moja pamięć nie jest godna zaufania". Żadnych kłamstw. "Dorotea poślubiła Tratwę, Przyszłego Księcia Początku. Sylith nigdy nie wyszła za mąż". Dalej Tropiciel dowodził, że z mroku jego umysłu wyłoniła się pewna myśl. "Ardath i jej mąż, Erin BezOjca, wydziedziczony kapłan boga Yancera, z miasta zwanego Miotaczem, w królestwie Vye, zostali napadnięci przez bandytów, gdy podróżowali z Tokarki do Ovy. W mojej niegodnej zaufania pamięci utkwiło, że miało to miejsce krótko przed proklamowaniem się Dominatora. Sylith utonęła w nurcie Rzeki Snu kilka lat wcześniej. Nie było liczących się świadków tego wypadku i nigdy nie odnaleziono ciała". Mieliśmy naocznego świadka. Nigdy nie zdarzyło mi się myśleć o Tropicielu w ten sposób. Jego wiedza była godna podziwu. Może przypadkowo wtargnęliśmy do jego pamięci. "Credence zginęła w walce, gdy Dominator i Pani zajęli Wycieczkę. Było to na początku ich panowania. Nie ma żadnego świadectwa śmierci Dorotei". - Do licha - powiedziałem. - Jednak stary Tropiciel jest coś wart. - Trochę to zagmatwane - zamigał Milczek - ale widocznie nie bez powodu. Tak, coś w tym było. - Doroteę znaliśmy jako Duszołapa - oznajmiłem po krótkiej analizie zebranych informacji. - Wiemy, że Ardath nie była Panią, a siostrą, która zorganizowała zasadzkę, żeby ją zabić... - Nadal brakowało w tej układance jakiegoś elementu. Gdybym tylko wiedział, które były bliźniaczkami... - Tropiciel przegląda rejestry narodzin - zamigał Milczek w odpowiedzi na moje rozważania. Odkrył już, że Lord Senjak nie był KurreTelle. - Jedna z uznanych za zmarłe musiała przeżyć. Stawiam na Sylith. Zakładając, że Credence została zabita, ponieważ, kiedy Dominator i Pani zajęli Wycieczkę, rozpoznała siostrę, którą uważano za zmarłą. - Bomanz wspomina legendę o Pani zabijającej swoją bliźniaczkę. Czy chodzi o tę zasadzkę? Czy o coś bardziej publicznego? - Kto wie? - westchnąłem. Sprawa naprawdę była strasznie zagmatwana. Przez moment zastanawiałem się, czy miało to jakieś znaczenie. Pani zwołała zebranie. - Wygląda na to, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd - oznajmiła. - W dokumentach Duszołapa nie ma nic zdradzającego imię mojego męża. Nie wiemy, skąd wzięło się u niej to przypuszczenie. Jeśli dokumenty zaginęły, nie możemy być pewni. Dopóki nie nadejdą wieści z Panów albo z Wiosła, możemy zapomnieć o tej możliwości. Czas rozważyć alternatywę. Naskrobałem notatkę i poprosiłem Szept, by podała ją Pani. Pani przeczytała, a potem spojrzała na mnie zamyślona. - Erin BezOjca - przeczytała głośno. - Wydziedziczony kapłan boga Yancera, z Miotacza, w królestwie Vye. Oto propozycja naszego historyka-amatora. To, co znalazłeś, jest mniej interesujące niż fakt, że w ogóle to znalazłeś, Konowale. Ta informacja ma pięćset lat, a więc musiała być cenna. Kimkolwiek był Erin BezOjca, zanim opuścił Vye, postarał się zatrzeć ślady. Gdy stał się na tyle interesujący, by zaczęto śledzić jego poczynania, zniszczył nie tylko Miotacz, ale i wszystkich ludzi, żyjących tam za jego czasów. W późniejszych latach posunął się nawet dalej, pustosząc całe Vye. Dlatego pogląd, że te dokumenty mogą zawierać jego prawdziwe imię jest dość zaskakujący. Czułem się jak ostatni głupiec. Powinienem wiedzieć, że już wcześniej próbowali zdemaskować Dominatora. Niepotrzebnie dałem im małą przewagę, ale zrobiłem to w ramach współpracy. Przybył jeden z nowych Schwytanych - nie rozróżniam ich, bo wszyscy ubierają się tak samo. On lub ona dała Pani rzeźbiony kuferek. Pani uśmiechnęła się i otworzyła go. - Nie przetrwały żadne papiery, ale znaleźli to. - Wyjęła kilka dziwnych bransolet. - Jutro podążymy za Bomanzem. Wszyscy wiedzieli, co to było, więc musiałem zapytać. - Amulety zrobione dla Wiecznej Straży w czasach Białej Róży. Dzięki nim mogli bez ryzyka wchodzić do Krainy Kurhanów. - Podniecenie przewyższało moją zdolność rozumienia. - Żona musiała je wywieźć, choć pozostaje tajemnicą, jak dostały się w jej ręce. A teraz przerwa. Potrzebuję czasu do namysłu. - I wypędziła nas, jak żona farmera wypędza kurczaki. Wróciłem do swego pokoju. Kulawiec przypłynął za mną i bez słowa zagłębił się w dokumentach. Zakłopotany zajrzałem mu przez ramię. Miał listę wszystkich imion, które wydobyliśmy na światło dzienne, zapisanych alfabetem języków, z których się wywodziły. Odniosłem wrażenie, że bawił się podstawianiem szyfrów i numeracji. Zmieszany, położyłem się na łóżku i odwróciłem do niego plecami. Próbowałem zasnąć, choć wiedziałem, że nie uda mi się, dopóki był w tym samym pokoju. 53. ODKRYCIE W nocy na nowo zaczął padać śnieg. Prawdziwy śnieg. Przybywało go pół stopy na godzinę i nie topniał. Obudził mnie hałas, jaki robili Strażnicy, odśnieżając ścieżki i dywany. Zasnąłem pomimo obecności Kulawca. Gdy tylko uświadomiłem to sobie, przestraszony zerwałem się z łóżka. Budynki koszarowe zatrzymywały zgromadzone ciepło, ponieważ niemal w całości przykrył je śnieg. Wszyscy krzątali się, mimo złej pogody. Kiedy spałem, wrócili Schwytani. Strażnicy nie tylko odgarniali śnieg, ale jeszcze uwijali się przy innych zajęciach. Gdy jadłem skromne śniadanie, przysiadł się do mnie Jednooki. - Więc zamierza wyruszyć, pomimo śniegu - odezwałem się. - Pogoda nie będzie lepsza, Konowale. Ten facet dobrze wie, co się dzieje - odpowiedział ponuro. - O co chodzi? - Umiem liczyć, Konowale. Czego spodziewasz się po facecie, któremu został tydzień życia? Poczułem ucisk w żołądku. Tak, starałem się unikać tego typu myśli, ale... - Niejeden raz byliśmy w tarapatach. W Jałowcu, Stopniu Łzy, Berylu... I wydostawaliśmy się z nich. - Cały czas to sobie powtarzam. - A jak Pupilka? - Martwi się. A coś myślał? Znalazła się między młotem a kowadłem. - Pani zapomniała o niej. - Nie pozwól, żeby szczególne względy, jakimi cię darzy, zagłuszyły twój zdrowy rozsądek - parsknął. - Dobra rada - przyznałem. - Ale niepotrzebna. Przejrzałem ją na wylot. - Zamierzasz z nią iść? - Nie mógłbym przepuścić takiej okazji. Nie wiesz przypadkiem, gdzie mogę zdobyć parę śniegowców? Na jego twarzy pojawił się znajomy, szatański uśmieszek. - Znam kilku chłopaków... nie będę wspominał nazwisk, bo wiesz, jak to jest... W każdym razie, ostatniej nocy podprowadzili pół tuzina par z Arsenału Straży. Wartownik zasnął na posterunku. Uśmiechnąłem się i mrugnąłem do niego okiem. Nie widziałem, żeby kręcili się po koszarach, a jednak nie siedzieli bezczynnie. - Dwie pary zanieśliśmy Pupilce, tak na wszelki wypadek. Zostały jeszcze cztery. Mam pewien plan. - Tak? - Tak. Wspaniały, jeśli mogę tak powiedzieć. Zobaczysz. - Gdzie są buty? Kiedy wyruszacie? - Spotkaj się z nami w palarni, kiedy Schwytani się wyniosą. Kilku Strażników przyszło na śniadanie. Wyglądali na wyczerpanych i narzekali. Jednooki wyszedł, zostawiając mnie w głębokim zamyśleniu. Co oni knują? - Bierz swoje rękawiczki i płaszcz, Konowale - powiedziała Pani, wchodząc do jadalni. - Już czas. Otworzyłem usta. - Idziesz? - Ale... - Rozpaczliwie szukałem wymówki. - Jeśli polecimy, to ktoś będzie musiał obejść się bez dywanu. Spojrzała na mnie zdziwiona. - Kulawiec zostaje. Chodź. Zabierz rzeczy. Ruszyłem za nią z ociąganiem. Mijając Goblina, zakłopotany pokręciłem głową. Zanim wystartowaliśmy, Pani odwróciła się i podała mi coś. - Co to jest? - Lepiej załóż to, jeśli nie chcesz wchodzić do Krainy Kurhanów bez amuletu. - Aha. Bransoletka wyglądała niepozornie - kilka marnych jaspisów na kruchej skórze - lecz gdy zapiąłem ją na nadgarstku, poczułem jej moc. Wolno przelecieliśmy nad dachami. Były jedynymi, widocznymi punktami nawigacyjnymi. Dalej na otwartej przestrzeni nie było nic. Na szczęście Pani miała jeszcze inne źródła. Okrążyliśmy Krainę Kurhanów, zniżając lot nad rzeką tak, że woda znajdowała się jard pod nami. - Skuta lodem - stwierdziłem. Pani nie odpowiedziała. Uważnie obserwowała linię brzegową. Rzeka wdarła się już do Krainy. W wielu miejscach brzeg obsunął się, odkrywając szkielety. Skrzywiłem się z niesmakiem. Stopniowo przyprószał je śnieg. - Zdaje się, że przybyliśmy w ostatniej chwili - powiedziałem. - Uhm - przytaknęła. Kilka razy zauważyłem inne dywany, patrolujące teren. Nagle coś przyciągnęło moją uwagę. - Tam na dole! - Co? - Wydawało mi się, że widziałem ślady. - Możliwe. Pies Zabójca Ropuch jest w pobliżu. O rany! - Już czas - powiedziała i skręciła w kierunku Wielkiego Kurhanu. Osiedliśmy na niskim wzniesieniu. Pani wysiadła, a ja podążyłem za nią. Wkrótce wylądowały pozostałe dywany. Było nas sześciu - czterej Schwytani, Pani i ja, przerażony stary lekarz, stojący kilka jardów od rozpaczy świata. Jeden ze Schwytanych przyniósł łopaty i wszyscy, bez wyjątków, wzięliśmy się do pracy. A nie była łatwa, gdyż porośnięta chaszczami ziemia zamarzła na kość. Pani pocieszyła nas, że Bomanz jest ledwie przykryty. Wydawało się, że będziemy kopać i kopać w nieskończoność. Wreszcie odkryliśmy coś, co przypominało człowieka, a Pani zapewniła nas, że to Bomanz. Moja łopata stuknęła o coś przy ostatnim zamachu. Pomyślałem, że to kamień, ale nachyliłem się, by sprawdzić. Odgarnąłem zamarzniętą ziemię i... Odskoczyłem od dziury, z wrażenia nie mogąc wykrztusić ani słowa. Pani podeszła bliżej. Rozległ się przeraźliwy śmiech. - Konował znalazł smoka, a dokładniej jego szczękę. Wolałem wycofać się w kierunku dywanu. Nagle coś wielkiego przeskoczyło go i warknęło basowo. Odskoczyłem w bok i wpadłem w zaspę. Zewsząd dochodziły krzyki i warczenia. Kiedy wynurzyłem się, było już po wszystkim. Zobaczyłem uciekającego Psa Zabójcę Ropuch. Był dość przestraszony. Pani i Schwytani byli przygotowani na spotkanie z nim. - Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł? - jęknąłem. - Przejrzałby cię. Żałuję tylko, że nie okaleczyliśmy go. Dwóch Schwytanych, prawdopodobnie mężczyźni, podniosło Bomanza. Był sztywny, jak posąg, lecz było w nim coś, co nawet ja mogłem wyczuć. Jakaś iskra, która sprawiała, że nikt nie uznałby go za zmarłego. Zanieśli go na dywan. Ledwie wyczuwaliśmy złość kotłującą się w pagórku. Można było porównać ją do brzęczenia muchy w pokoju. Ziemią wstrząsnęło tylko jedno, mocne uderzenie. Wystarczający dowód, że Dominator był absolutnie pewien zwycięstwa, a my tylko drażniliśmy go. Dywan, na którym położono Bomanza, odleciał. Potem następny. Usiadłem na swoim miejscu i chciałem, żeby Pani jak najszybciej mnie stamtąd zabrała. Od strony miasta dobiegła nas mieszanina warczenia i krzyków. Wśród opadających płatków śniegu rozbłysło jaskrawe światło. - Wiedziałem - jęknąłem przerażony. Pies Zabójca Ropuch znalazł Jednookiego i Goblina. Kolejny dywan wzniósł się w powietrze. Pani wsiadła wreszcie na nasz i zamknęła kopułę. - Głupcy - powiedziała. - Co oni zrobili? Nie odpowiedziałem. Niczego nie zauważyła, gdyż całą uwagę skupiła na dywanie, który nie zachowywał się jak należy. Coś przyciągało go w stronę Wielkiego Kurhanu. Ale ja zauważyłem. Ohydna twarz Tropiciela przemknęła na wysokości moich oczu. Niósł Syna Drzewa. Za nim skradał się Pies Zabójca Ropuch. Potwór stracił połowę twarzy i biegł na trzech łapach, ale był dość sprawny, by dopaść Tropiciela. Pani zobaczyła Psa Zabójcę Ropuch i zawróciła dywan. Systematycznie zrzuciła osiem trzydziestostopowych włóczni. Żadna nie chybiła celu. Pies Zabójca Ropuch, naszpikowany pociskami i trawiony przez płomienie, skoczył do Wielkiej Tragicznej Rzeki. Zniknął pod taflą lodu i nie wyszedł. - To powinno chwilowo wyłączyć go z gry. Zaledwie dziesięć jardów dalej Tropiciel zapamiętale oczyszczał szczyt Wielkiego Kurhanu, aby posadzić swoje drzewko. - Idioci - mruczała Pani. - Jestem otoczona idiotami. Nawet Drzewo jest przygłupem. Nie wyjaśniła nic ani nie wtrąciła się. Kiedy przylecieliśmy do domu, szukałem Jednookiego i Goblina. Oczywiście, nie było ich w koszarach. Piesza wędrówka po śniegu musiała zabrać im więcej czasu, ale kiedy nie zjawili się godzinę później, zacząłem mieć kłopoty ze skoncentrowaniem się na reanimowaniu Bomanza. Zacząłem od kilku kąpieli pod rząd, żeby rozgrzać jego ciało, a przy okazji umyć go. Reszty nie nadzorowałem, ponieważ Pani zabrała mnie ze sobą i nie zaglądała tam, póki Schwytani nie byli gotowi do końcowego etapu, który nie zrobił na mnie wrażenia. Pani wykonała kilka gestów dokoła Bomanza, który wyglądał jak zepsute jedzenie, i wypowiedziała parę słów w nie znanym mi języku. Dlaczego czarownicy zawsze używają języków, których nikt nie rozumie? Robią to nawet Goblin i Jednooki. I każdy z nich jest przekonany, że nie może używać języka znanego innym. Może sami je tworzą? Jej słowa podziałały. Stary wrak wrócił do życia ze stanowczym postanowieniem stawienia czoła przeciwnościom. Zrobił trzy kroki, zanim zdał sobie sprawę ze zmiany swojego położenia. Zamarł. Po chwili odwrócił się z wyrazem rozpaczy na twarzy. Jego spojrzenie padło na Panią. Minęły może dwie minuty. Potem popatrzył na nas i rozejrzał się po otoczeniu. - Ty mu wyjaśnij, Konowale. - Czy on mówi... - Język Forsbergu nie zmienił się. Stanąłem przed Bomanzem, przywróconą do życia legendą. - Jestem Konował. Z zawodu lekarz wojskowy. Ty jesteś Bomanz... - Ma na imię Seth Chalk, Konowale. Ustalmy to od razu. - Jesteś Bomanz, którego prawdziwe imię może brzmieć Seth Chalk, czarnoksiężnik z Wiosła. Minął prawie wiek, odkąd udało ci się nawiązać kontakt z Panią. - Opowiedz mu całą historię - powiedziała Pani w dialekcie Miast Klejnotów, którego prawdopodobnie Bomanz nie znał. Mówiłem, aż ochrypłem. O powstaniu cesarstwa Pani, groźbie zażegnanej w bitwie pod Urokiem, a potem w Jałowcu. I o obecnej groźbie. Przez cały czas nie odezwał się ani słowem. Widziałem w nim przede wszystkim grubego, służalczego sklepikarza z opowieści. - A więc nie całkiem przegrałem - brzmiały jego pierwsze słowa. Zwrócił się do Pani. - A ty zostałaś skażona światłem, NieArdath. - Odwrócił się z powrotem do mnie. - Zabierzesz mnie do Białej Róży. Gdy tylko się najem - dodał. Zignorował protest Pani. Jadł jak mały, gruby sklepikarz. Pani osobiście pomagała mi włożyć mokry płaszcz zimowy. - Nie traćcie czasu - ostrzegała. Ledwie wyszliśmy, Bomanz skurczył się. - Jestem za stary - powiedział. - Niech nie zmyli cię mój wygląd. Żeby grać z grubymi rybami, trzeba udawać. Co ja robię? Sto lat. Mniej niż tydzień, by uratować się. Jak zapanować nad sprawami w tak krótkim czasie? Jedyną aktorką, którą znam, jest Pani. - Dlaczego myślałeś, że to Ardath? Dlaczego nie inna z sióstr? - Było ich więcej niż jedna? - Cztery. - Wymieniłem imiona. - Na podstawie twoich dokumentów ustaliliśmy, że Duszołap naprawdę miała na imię Dorotea... - Z moich dokumentów? - No chyba. Była wśród nich opowieść o tym, jak obudziłeś Panią. Jeszcze kilka dni temu przypuszczaliśmy, że ty je zgromadziłeś, a twoja żona wywiozła, myśląc, że umarłeś. - Dobre sobie. Niczego nie gromadziłem. Zaryzykowałem tylko sporządzenie mapy Krainy Kurhanów. - Znam ją dokładnie. - Muszę zobaczyć te papiery, ale najpierw twoją Białą Różę. Tymczasem opowiedz mi o Pani. Trudno było z nim wytrzymać. Szedł zygzakiem i tryskał pomysłami. - Co chcesz o niej wiedzieć? - Panują między wami napięte stosunki. Może wrogów, którzy są przyjaciółmi? Albo kochanków, którzy są wrogami? Przeciwników, którzy dobrze się znają i szanują. Jeśli ją szanujesz, to musisz mieć powód. Szanowanie totalnego zła jest niemożliwe, bo ono samo siebie nie szanuje. Cóż, miał rację. Szanowałem ją. Tak samo, jak prawdą było, że została skażona światłem. - Bardzo starała się być nikczemna, ale kiedy stanęła twarzą w twarz z prawdziwą ciemnością, potworem z kurhanu, jej słabość wyszła na jaw. - Nam jest tylko łatwiej zgasić w sobie światło niż przeciwstawić się ciemności. Dominator zdarza się raz na sto pokoleń, a inni, jak Schwytani, są tylko imitacją. - Możesz przeciwstawić się Pani? - Z trudem. Podejrzewam, że kiedy znajdzie trochę czasu, uczyni mnie jednym ze Schwytanych. - Nagle radość rozpromieniła jego starą twarz. Zatrzymał się. - Bogowie! Ona jest silna! - Kto? - Twoja Pupilka. Niewiarygodna absorbacja. Czuję się bezradny jak dziecko. Weszliśmy do Niebieskiego Willy'ego przez okno drugiego piętra, gdyż tak wysoko sięgała zaspa śnieżna. Jednooki, Goblin i Milczek siedzieli z Pupilka na dole we wspólnej izbie. Dwaj pierwsi wyglądali na nieco zmęczonych. - A więc - odezwałem się - przeżyliście. Myślałem, że Pies Zabójca Ropuch schrupał was na śniadanie. - Żadnych problemów - odpowiedział Jednooki. - My... - Co masz na myśli, mówiąc "my"? - oburzył się Goblin. - Byłeś bezbronny jak maleństwo dzikiej świni. Milczek... - Zamknij się. To jest Bomanz. Chce poznać Pupilkę. - Bomanz? - zapiszczał Goblin. - We własnej osobie. Ich spotkanie było czymś w rodzaju trzypytaniowego wywiadu. Pupilka natychmiast przejęła inicjatywę. - A teraz następny krok - powiedział, wstając. - Muszę przeczytać moją rzekomą autobiografię. - Nie jest twoja? - Skądże. Chyba, że z moją pamięcią jest gorzej niż przypuszczam. Wróciliśmy do koszar w milczeniu. Starzec wydawał się zamyślony. Pupilka miała taki wpływ na każdego, kto spotkał ją po raz pierwszy. Dla nas, którzy znaliśmy ją od dawna, była po prostu Pupilka. Bomanz przeglądał oryginalny rękopis, zadając od czasu do czasu pytania. Nie znał dialektu UchiTelle. - A więc nie masz z tym nic wspólnego? - Nie. Ale moja żona była pierwszorzędnym źródłem informacji. Jeszcze jedno pytanie. Czy wytropiliście tę dziewczynę, Snoopy? - Nie. - Należałoby to zrobić. Jest jedynym żyjącym świadkiem. - Powiem Pani, ale nie ma na to czasu. W ciągu kilku dni zapanuje tu Piekło. - Zastanawiałem się, czy Tropiciel zdołał posadzić drzewko. Mogłoby nam pomóc, gdy Wielka Tragiczna dosięgnie Kurhanu. Odważne posunięcie, Tropicielu, ale nieme. Wkrótce poznaliśmy efekty jego starań. - Zwróciłeś uwagę na pogodę? - zapytała Pani, gdy poszedłem przekazać jej sugestię Bomanza odnośnie Snoopy. - Nie. - Polepsza się. Drzewko osłabiło zdolności mego męża do kształtowania jej. Oczywiście, za późno. Miną miesiące, zanim poziom rzeki opadnie. Była zrozpaczona. Zaledwie skinęła, gdy powtórzyłem jej słowa Bomanza. - Czy jest aż tak źle? Czy zostaniemy pokonani, zanim rozszyfrujemy listy? - Nie. Ale cena zwycięstwa rośnie. Nie chcę płacić tej ceny. Nie wiem, czy mogę. Stałem zakłopotany, czekając na rozszerzenie tematu, ale nic takiego nie nastąpiło. - Siadaj, Konowale - powiedziała po chwili. Zająłem fotel, który mi wskazała - blisko skwierczącego ognia, rozpalonego przez Pudełko. Gdy skończył, odesłała go, lecz nadal milczała. - Czas się kończy - mruknęła ni stąd, ni zowąd. - Boję się rozwiązać węzeł. 54. WIECZÓR W DOMU Dni mijały, a żadne śledztwo nie przyniosło rezultatów, więc Pani zrezygnowała z nich. Często naradzała się ze Schwytanymi. Zostałem wyłączony ze sprawy. Moje miejsce zajął Bomanz. Kulawiec uczestniczył w nich tylko, kiedy wzywano go z mojej kwatery. Zrezygnowałem z jego towarzystwa i przeprowadziłem się do Jednookiego i Goblina. Dopiero teraz okazało się, jak męczyła mnie obecność Schwytanego. Dzielenie pokoju z tymi dwoma było dla mnie mieszkaniem pośród rosnącego buntu. Stan Kruka nie zmienił się i zapomnieli o nim prawie wszyscy oprócz lojalnego Pudełka. Czasami Milczek zaglądał do niego w imieniu Pupilki, ale bez entuzjazmu. Później zdałem sobie sprawę, że Milczek darzy Pupilkę czymś więcej niż tylko wiernością i protekcją, ale nie miał możliwości wyrażenia tych uczuć. Coś więcej niż przysięga narzucało mu milczenie. Nie mogłem dojść, które z sióstr były bliźniaczkami. Tak jak przypuszczałem, Tropiciel niczego nie znalazł w genealogiach. Czarownicy dokładnie zacierali za sobą ślady, więc i tak dużo udało mu się znaleźć. Goblin i Jednooki próbowali zahipnotyzować go w nadziei, że dotrą do jego starożytnej świadomości. Było to jak tropienie duchów w gęstej mgle. Schwytani wyjechali, by strzec Wielkiego Kurhanu. Lód zebrał się wzdłuż zachodniego brzegu, zmieniając siłę prądu. Rozbili go, uwalniając spiętrzającą się wodę. Dwudniowe wysiłki pozwoliły nam zyskać może dziesięć godzin. Od czasu do czasu wokół Krainy Kurhanów pojawiały się olbrzymie ślady, które wkrótce znikały pod świeżą warstwą śniegu. Choć niebo wypogodziło się, powietrze stało się zimniejsze. Śnieg nie topniał, ani nie zamarzał. Było to zasługą Schwytanych, którzy sprowadzili wiatr z południa. - Pani chce pana widzieć, Sir - zawiadomił mnie Pudełko. - Zaraz. Graliśmy akurat w karty, więc Tonk, Goblin i Jednooki musieli poradzić sobie beze mnie. Sprawy posuwały się coraz wolniej, a czas coraz szybciej. Nie mieliśmy nic innego do roboty. - Sir - powiedział Pudełko, gdy nikt nie mógł nas już usłyszeć - niech pan uważa. - Uhm? - Pani jest w złym nastroju. - Dzięki - warknąłem. Sam byłem w wystarczająco złym nastroju. Nie mogło być już gorzej. Jej kwatera została przemeblowana. Wniesiono do niej dywany i rozwieszono na ścianach. Przed kominkiem, w którym palił się ogień, stała sofa. Najwyraźniej celowo stworzyła atmosferę domu naszych marzeń. Pani siedziała na sofie. - Usiądź ze mną - powiedziała, nie oglądając się, by sprawdzić, kto przyszedł. Zamierzałem przystawić sobie krzesło, gdy powstrzymała mnie szybko: - Nie. Tutaj, obok mnie. - Więc zająłem miejsce na sofie. - O co chodzi? Siedziała wpatrzona w dal, a jej twarz wyrażała cierpienie. - Zdecydowałam się. - Tak? - Czekałem zdenerwowany, niepewny, co miała na myśli, a jeszcze mniej pewny, że należę do tego miejsca. - Mam niewielki wybór. Mogę się poddać i stać się jedną ze Schwytanych. Szczerze mówiąc, oczekiwałem straszniejszego rozwiązania. - Albo? - Albo mogę walczyć. Tylko że tej bitwy nie można wygrać, chyba że przegrywając. - Skoro me możesz wygrać, to po co walczyć? - Nie zapytałbym o to nikogo z Kompanii. Wiem, jaką otrzymałbym odpowiedź. Ale ona nie była jedną z nas. - Ponieważ można kierować przebiegiem zdarzeń. Nie mogę wygrać, ale mogę zdecydować, komu się to uda. - Albo przynajmniej mieć pewność, że to nie będzie on? Wolno pokiwała głową. Zaczynałem rozumieć jej kiepski nastrój. Podobny mieli ludzie na polu bitwy, gdy kazano im wykonać zadanie, które dla nich mogło okazać się fatalne w skutkach, lecz konieczne było podjęcie tego ryzyka, by inni mogli przeżyć. Aby ukryć swą reakcję, zsunąłem się z sofy i dorzuciłem do ognia. Pomimo naszych nastrojów miło było posiedzieć przy jego żarze i patrzeć na tańczące płomienie. Poddałem się ich czarowi, wyczuwając, że Pani nie oczekuje ode mnie rozmowy. - Zacznie się o wschodzie słońca - powiedziała w końcu. - Co? - Ostateczne starcie. Śmiej się ze mnie, Konowale. Spróbuję zabić cień. Bez nadziei na własne przetrwanie. Śmiać się? Nigdy. Raczej podziwiać. Szanować. Mój wróg nadal nie potrafi znaleźć w sobie tej ostatniej iskry światła i umrze nieświadomy jej istnienia - pomyślałem. Przez cały czas siedziała, rękami obejmując kolana. Wpatrywała się w ogień, jakby miała nadzieję znaleźć w nim rozwiązanie jakiejś tajemnicy. Nagle zadrżała. Kobieta, dla której śmierć władała pożerającym terrorem, wolała umrzeć niż poddać się. Jak ten fakt wpłynął na moją pewność siebie? Niedobrze. Zdecydowanie niedobrze. Może poczułbym się lepiej, gdybym zobaczył to, co ona, ale nie chciała o tym rozmawiać. - Konowale, obejmiesz mnie? - zapytała bardzo łagodnym, czułym głosem. Co? Nie powiedziałem tego głośno, ale jestem pewien, że pomyślałem. Nic nie odpowiedziałem. Niezgrabnie i niepewnie spełniłem jej prośbę. Rozpłakała się cicho na moim ramieniu, drżąc jak schwytany w pułapkę króliczek. Upłynęło sporo czasu, nim cokolwiek powiedziała. Nie przerywałem jej. - Nikt nie robił tego, odkąd byłam dzieckiem. Moja niania... - Znów długa cisza. - Nigdy nie miałam przyjaciela. - Rozpłakała się na nowo. - Jestem przerażona, Konowale. I samotna. - Nie. Wszyscy będziemy z tobą. - Tyle że nie z tych samych powodów. - Uspokoiła się wreszcie. Obejmowałem ją, aż ogień na kominku wypalił się i zgasł. Na zewnątrz zaczął wyć wicher. Kiedy próbowałem się wymknąć, myśląc, że zasnęła, przylgnęła do mnie mocniej, więc zostałem i dalej tuliłem ją w ramionach, choć zdrętwiały mi już wszystkie mięśnie. W końcu wstała i rozpaliła ogień. Usiadłem. Stanęła za mną i przez chwilę wpatrywała się w płomienie. Potem położyła rękę na moim ramieniu. - Dobranoc - powiedziała przytłumionym głosem. Poszła do innego pokoju, a ja siedziałem jeszcze dziesięć lub piętnaście minut, zanim dorzuciłem do ognia ostatnie polano i wróciłem do realnego świata. Musiałem dziwnie wyglądać, bo ani Jednooki, ani Goblin nie odważyli się mnie zaczepić. Zwinąłem się na łóżku plecami do nich, ale długo nie mogłem zasnąć. 55. OTWARCIE KRĘGÓW Obudziłem się przestraszony. Pole ochronne! Tak długo przebywałem poza jego zasięgiem, że przeszkadzała mi jego obecność. Wstałem szybko i dopiero wtedy zauważyłem, że jestem sam w pokoju. I nie tylko, bo właściwie w całych koszarach. W jadalni zastałem kilku Strażników. Słońce jeszcze nie wstało. Na zewnątrz wciąż wył wiatr. W budynku panował chłód, choć w kominkach i piecykach non stop płonął ogień. Jadłem gotowaną owsiankę i zastanawiałem się, co przegapiłem. Właśnie kończyłem jeść, gdy weszła Pani. - Tutaj jesteś. Już myślałam, że będę musiała polecieć bez ciebie. Jakiekolwiek problemy dręczyły ją nocą, teraz była żwawa, pewna siebie i gotowa do wykonania swego zadania. Kiedy założyłem płaszcz, pole ochronne znikło. Wstąpiłem na moment do swojego pokoju. Kulawiec nadal tam był, więc wyszedłem ponuro zamyślony. Tego dnia dywany miały pełną obsadę i uzbrojenie, ale bardziej zainteresował mnie brak śniegu między miastem a Krainą Kurhanów. Czyżby zdmuchnął go wiatr? Wyruszyliśmy, gdy tylko zrobiło się wystarczająco jasno. Pani wzniosła dywan tak wysoko, że Kraina Kurhanów upodobniła się do mapy, przybierając kształt gwiazdy. Zatoczyliśmy nad nią małe koło. Zauważyłem, że wiatr ucichł. Wielki Kurhan wydawał się gotowy do otwarcia. - Sto godzin - stwierdziła Pani, jakby znowu czytała w moich myślach. A więc pozostało nam odliczać godziny. Spojrzałem na horyzont. - Kometa. - Nie mogą jej widzieć spod ziemi, ale dziś w nocy... niebo musi się zachmurzyć. W dole małe postacie krzątały się wokół skrawka odkrytej ziemi. Pani rozłożyła mapę podobną do sporządzonej przez Bomanza. - A Kruk? - Dziś. Jeśli będziemy mieli szczęście. - Co oni tam robią? - Mierzą. Działo się tam coś więcej. Strażnicy byli w pełnym wyposażeniu bojowym i formowali łuk wokół Krainy Kurhanów. Ściągnęli nawet maszyny oblężnicze. Chociaż... kilku mężczyzn rzeczywiście mierzyło teren i wbijało rzędy lanc z kolorowymi grotami. Nie pytałem dlaczego. I tak nie wyjaśniłaby mi. Tuziny wielorybów odlatywały na wschód. Obserwowałem je na tle płonącego nieba. Świtało. - Pierwsza próba - powiedziała Pani. - Słaby potwór. - Ściągnęła brwi, koncentrując się. Nasz dywan zaczął się żarzyć. Od strony miasta zbliżał się jeździec w bieli na białym koniu. Pupilka. Towarzyszyli jej Milczek i Porucznik. Wjechała w wyznaczoną lancami aleję i zatrzymała się przy ostatniej. Ziemia wybuchła, a z krateru wydostało się coś, co mogło być kuzynem Psa Zabójcy Ropuch albo nawet mogło być bliżej spokrewnione z ośmiornicą. Potwór uciekł w stronę rzeki, by uwolnić się od pola ochronnego. Pupilka pogalopowała ku miastu. Z dywanów posypały się gromy czarowników. W ciągu paru sekund z potwora został tylko popiół. - Jeden załatwiony - powiedziała Pani, a w dole ludzie ustawili następny szpaler kolorowych lanc. I tak przez cały dzień. Większość kreatur Dominatora zdołała dotrzeć do rzeki. Pozostałe, uciekając w przeciwną stronę, natknęły się na barykadę uzbrojoną w miotacze ognia i tam ulegały Schwytanym. - Czy starczy nam czasu, by wyeliminować wszystkie? - zapytałem, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Siedząc w jednym miejscu, z coraz większym niepokojem odliczałem godziny. - Wystarczająco dużo, ale nie ze wszystkimi pójdzie nam tak łatwo. Nie rozumiałem, dlaczego tak uważała. Wydawało mi się to całkiem proste. Wystarczało wywabić je z kryjówki i zatrzymać na powierzchni, aż Schwytani uporali się z nimi. A kiedy już ich nie będzie, wejść do tego drania. Co mógł zrobić, znajdując się w zasięgu pola ochronnego? Kiedy wróciłem do koszar, do mojego pokoju, Kulawiec nadal pracował. Schwytani potrzebują mniej odpoczynku niż my, śmiertelnicy, lecz Kulawiec musiał znajdować się na granicy wyczerpania. Co on, do diabła, robił? I gdzie podział się Bomanz? Nie pokazał się przez cały dzień. Czyżby kombinował coś na własną rękę? Właśnie jadłem kolację, gdy zjawił się Milczek. Usiadł naprzeciw mnie, trzymając miskę, jakby żebrał o jedzenie. Był blady. - Jak Pupilka to zniosła? - zapytałem. - Prawie podobało jej się - zamigał w odpowiedzi. - Była wręcz nadgorliwa. Jeden z tych potworów omal jej nie dopadł. Otto starał się go odciągnąć i jest ranny. - Potrzebuje mnie? - Jednooki już się nim zajął. - Co tutaj robisz? - Tej nocy mają wydostać Kruka. - Rzeczywiście. - Znowu o tym zapomniałem. Jak mogę zaliczać się do jego przyjaciół, skoro jego los jest mi tak obojętny. Milczek poszedł ze mną do pokoju, który dzieliłem z Jednookim i Goblinem. Wkrótce również do nas dołączyli. Pani ujarzmiła ich, przydzielając im główne role w przywróceniu do życia naszego starego przyjaciela. Bardziej martwiłem się o Milczka. Padł na niego cień, z którym musiał walczyć. Ale czy będzie wystarczająco silny, by wygrać? Cząstka jego duszy nie chciała powrotu Kruka. Podobnie jak moja. - Będziesz w tym uczestniczył? - przyszła zapytać Pani. Była bardzo zmęczona. Potrząsnąłem głową. - Przyjdę później. Zawiadom mnie, kiedy będzie już po wszystkim. Obrzuciła mnie surowym spojrzeniem, a potem wzruszyła ramionami i odeszła. Gdy obudził mnie osłabiony Jednooki, było późno. Poderwałem się z posłania. - Co jest? - Udało nam się. Nie wiem, na ile dobrze, ale wrócił. - Jak było? - Ciężko. - Dowlókł się do swojego łóżka. Goblin już chrapał. Milczek przyszedł z nimi. Siedział oparty o ścianę, owinięty w pożyczony koc i strugał patyki. Zanim otrzeźwiałem, Jednooki zasnął. W pokoju Kruka zastałem tylko Pudełko. Wyglądał na zmartwionego. - Wszystko w porządku? - zapytałem. Pudełko wzruszył ramionami. - Nie jestem lekarzem. - Ale ja jestem. Pozwól mi go zbadać. Puls dość silny. Oddech trochę za szybki, jak na śpiącego, ale w miarę regularny. Źrenice rozszerzone. Mięśnie napięte. Spocony. - Wygląda na to, że nie ma się czym martwić. Opiekuj się nim, bracie. Zawiadom mnie, gdy tylko się odezwie. I nie pozwól mu wstawać. Jego mięśnie będą zwiotczałe i mógłby się zranić. Pudełko przez cały czas przytakiwał. Wróciłem do łóżka i długo rozmyślałem o Kruku i Kulawcu. W mojej poprzedniej kwaterze nadal paliła się lampka. Ostatni ze starych Schwytanych wciąż kontynuował swe maniackie poszukiwania. Kruk stał się największym zmartwieniem. Zamierzał rozliczyć nas z opieki nad Pupilka, a ja byłem w odpowiednim nastroju, by zakwestionować jego prawa. 56. CZAS UCIEKA Świt nadszedł wcześniej, niż byśmy sobie życzyli. Godziny uciekają w oka mgnieniu, gdy chcesz je zatrzymać. Nadchodzący dzień był kolejnym dniem egzekucji. Niezwykły był jedynie fakt, że Kulawiec wyszedł popatrzeć. Wyglądał na zadowolonego z naszych działań. Wróciwszy do mojego pokoju, rozciągnął się na moim łóżku. Wieczorne badanie Kruka wykazało niewielkie zmiany. Pudełko twierdził, że kilkakrotnie prawie wybudził się i bełkotał przez sen. - Spróbuj napoić go zupą i nie bój się wołać, jeśli będziesz mnie potrzebował. Nie mogłem spać. Wałęsałem się po koszarach, lecz nic nie zakłócało ciszy. W jadalni zebrało się kilku Strażników cierpiących na bezsenność. Gdy wszedłem, zamilkli. Myślałem, czy nie pójść do Niebieskiego Willy'ego, ale nie spotkałbym się tam z lepszym przyjęciem. Byłem na czarnej liście i mogłem tylko pogorszyć swoją sytuację. Wiedziałem, co Pani miała na myśli, mówiąc o samotności. Chciałbym mieć odwagę odwiedzić ją teraz, kiedy to ja potrzebowałem wsparcia. Wróciłem do łóżka i tym razem zasnąłem. Musieli zagrozić mi odosobnieniem, by przywołać mnie do porządku. Do południa ujarzmiliśmy ostatniego ulubieńca Dominatora. Pani zarządziła święto dla upamiętnienia tego dnia. Następnego ranka mieliśmy odbyć próbę wielkiego pokazu. Przypuszczała, że minie około czterdziestu ośmiu godzin, zanim rzeka otworzy grobowiec. Czas na odpoczynek, czas na ćwiczenia i dość czasu, by zdążyć na pierwsze uderzenie. Tego popołudnia Kulawiec wyszedł i kilka minut latał nad okolicą. Był w świetnej formie. Skorzystałem ze sposobności i przeszukałem swoją kwaterę, lecz nie znalazłem niczego, oprócz odrobiny nadpalonych wiórów i srebrnego pyłu. Schwytany sprzątał w pośpiechu. Zżerała mnie ciekawość, ale nie znalazłem niczego, co naprowadziłoby mnie na jakikolwiek ślad. Trwały przygotowania do Wydarzenia. Na miejscach stawili się wszyscy, prócz Kulawca i Bomanza, który był tak mały, że wszyscy o nim zapomnieli. Wieloryby szybowały nad rzeką. Oczywiście towarzyszyły im manty. Pupilka badała Wielki Kurhan, zatrzymując się tylko wtedy, gdy było to konieczne. Schwytani i Strażnicy przygotowywali swoją, budzącą respekt, broń. Plan wydawał się dobry i powinien się sprawdzić. Więc dlaczego nie opuszczało mnie przekonanie, że znaleźliśmy się w poważnych tarapatach? W chwili, gdy nasz dywan dotknął ziemi, przybiegł Pudełko. - Potrzebuję twojej pomocy - powiedział, ignorując Panią. - On nie chce mnie słuchać. Uparcie próbuje wstawać. Już dwa razy upadł na twarz. Spojrzałem na Panią. Skinęła, że mogę odejść. Gdy wszedłem, Kruk siedział w kącie łóżka. - Słyszę, że jesteś uparty jak osioł. Czy po to wydostawaliśmy cię z Krainy Kurhanów, żebyś teraz popełnił samobójstwo? Powoli podniósł na mnie oczy, ale chyba nie poznał mnie. O cholera - pomyślałem. Stracił pamięć. - Mówił coś? - zapytałem Pudełko. - Trochę, ale nie zawsze z sensem. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak długo tam był. - Może powinniśmy go związać? - Nie. - Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. Poznał mnie. - Żadnych więzów, Konowale. Będę się zachowywał, jak należy. - Położył się na wznak i uśmiechnął. -Jak długo, Pudełko? - Opowiedz mu wszystko, a ja pójdę po lekarstwa - oznajmiłem. Chciałem po prostu uciec od Kruka. Gorzej wyglądał po odzyskaniu duszy. Był śmiertelnie blady. Zbyt często przypominano mi o mojej śmiertelności, a tego akurat najmniej potrzebowałem. Przygotowałem dwa napoje. Pierwszy powinien uspokoić Kruka, a drugi zwalić go z nóg, gdyby sprawiał Pudełkowi za dużo kłopotów. Nie wiem, jak daleko posunął się Pudełko, ale kiedy wróciłem, Kruk obrzucił mnie ponurym spojrzeniem. - Spuść z tonu - powiedziałem do niego. - Nie masz pojęcia, co się działo od Jałowca. Właściwie, to od bitwy pod Urokiem. Dzielność i mrukliwa samotność nie pomogły ci. Wypij to. Uspokoisz się trochę. - Dałem Pudełkowi drugą miksturę i szeptem udzieliłem mu instrukcji. - Czy to prawda, że Pupilka i Pani wyruszają jutro przeciwko Dominatorowi? - zapytał Kruk głośnym szeptem. - Razem? - Tak. To czas przetrwania lub śmierci. Dla wszystkich. - Chcę... - Zostaniesz tutaj. Ty też, Pudełko. Nie chcemy rozpraszać Pupilki. Starałem się nie myśleć o jutrzejszej konfrontacji, ale wciąż dręczył mnie niepokój. Nawet jeśli Dominator przegra, czekała nas jeszcze wojna z Panią. Wiedziałem, że nie da się jej uniknąć. Bardzo chciałem zobaczyć Pupilkę, uczestniczyć w realizacji jej planów, ale nie śmiałem do niej iść. Pani trzymała mnie na smyczy. W każdej chwili mogła mnie przesłuchać. Wciąż tylko samotna praca. Pudełko opowiadał dalej, a Goblin i Jednooki wtrącali poprawki, patrząc z własnej perspektywy. Nawet Pani do nas zajrzała i skinęła na mnie. - Tak? - zapytałem. - Chodź. Zaprowadziła mnie do swojej kwatery. Na zewnątrz zapadła noc. Za około osiemnaście godzin Wielki Kurhan otworzy się samoczynnie, a wcześniej, jeśli wprowadzimy w życie nasz plan. - Siadaj. - Zaczynam fiksować od tego wszystkiego - powiedziałem siadając. - Nie mogę myśleć o niczym innym. - Wiem. Zauważyłam twój niepokój. Ja też bardzo się martwię. Zaniepokoiło mnie to. - Może pomogłaby mi jedna z twoich mikstur? Zaprzeczyłem kręcąc głową. - W moim arsenale nie ma leku na strach. Słyszałem, że czarownicy... - To antidotum kosztuje zbyt drogo. Będziemy potrzebowali naszych rozumów. Nic nie będzie tak jak na próbie. Uniosłem brew. Nie rozwinęła tej myśli. Domyśliłem się, że oczekiwała od swych sprzymierzeńców improwizowanego zachowania. Sierżant, szef kuchni, przyniósł wielką tacę jedzenia i postawił ją na wcześniej przygotowanym stole. Ostatnia wieczerza skazańca? - Zamówiłam dla wszystkich to, co najlepsze - powiedziała Pani, gdy wyszedł. - Również dla twoich przyjaciół stacjonujących w mieście. Śniadanie będzie podobne. - Sprawiała wrażenie dość spokojnej, choć najwięcej ryzykowała w konfrontacji... Skarciłem samego siebie. Przypomniałem sobie, jak prosiła, żebym ją objął. Była przerażona, jak nikt inny. Zauważyła moją minę, ale o nic nie zapytała. Wystarczający dowód, jak była zajęta sobą. Kucharz wyczarował kolację z tego, co miał pod ręką, więc nie wyróżniała się niczym szczególnym. W czasie posiłku nie zamieniliśmy ani słowa. Skończyłem pierwszy, oparłem łokcie na stole i pogrążyłem się w myślach. Pani zjadła niewiele. Po kilku minutach poszła do swojej sypialni i wróciła z trzema czarnymi strzałami. Na każdej widniał srebrny napis w KurreTelle. Widziałem takie już wcześniej. Duszołap dał je Krukowi, gdy zasadziliśmy się na Kulawca i Szept. - Użyj łuku, który ci dałam. I trzymaj się blisko - powiedziała. Strzały wyglądały identycznie. - Kto? - Mój mąż. Nie mogę go zabić, bo nie ma na nich jego prawdziwego imienia, ale osłabią go. - Myślisz, że reszta planu nie sprawdzi się? - Nic nie jest niemożliwe, ale trzeba wziąć pod uwagę wszystkie ewentualności. - Nasze oczy spotkały się. W jej było coś... Odwróciliśmy spojrzenia. - Lepiej idź już - powiedziała. - Chcę, żebyś jutro był czujny. Roześmiałem się nerwowo. - Jak? - Wszystko zostało zaaranżowane. - Aha. - Czary - domyśliłem się. Jeden ze Schwytanych uśpi wszystkich, a wtedy ja zrobię swoje. Wstałem, dorzuciłem kilka polan do ognia i podziękowałem za kolację. W końcu odważyłem się wyrazić swoje myśli: - Chcę życzyć ci szczęścia, ale nie mogę włożyć w to całego serca. - Wiem. - Uśmiechnęła się smutno i odprowadziła mnie do drzwi. Zanim wyszedłem, pchnięty ostatnim impulsem, odwróciłem się... Stała za mną, a jej oczy wyrażały nadzieję. Objąłem ją i trwaliśmy tak przez pół minuty. Przeklinałem ją za to, że była człowiekiem. Ale sam też tego potrzebowałem. 57. OSTATNI DZIEŃ Pozwolono nam się wyspać, potem mieliśmy godzinę na śniadanie, pojednanie się z bogami czy cokolwiek, co musieliśmy zrobić przez rozpoczęciem bitwy. Przypuszczano, że Wielki Kurhan pozostanie zamknięty aż do południa. Nie było pośpiechu. Zastanawiałem się, co robi Dominator. O ósmej ogłoszono zbiórkę. Przybyli wszyscy. Kulawiec dryfował na swym małym dywaniku. Jego ścieżki zdawały się przecinać ze ścieżkami Szept częściej niż to było konieczne. Coś razem knuli. Bomanz skulił się na szarym końcu i starał się pozostać niezauważony. Wcale mu się nie dziwiłem. Na jego miejscu zwiałbym do Wiosła... Na jego miejscu? Czy moje było wygodniejsze? Człowiek był ofiarą własnego poczucia honoru. Wierzył, że ma dług do spłacenia. Dźwięk trąbki oznajmił, że czas zająć pozycje. Podążyłem za Panią, zauważając, że pozostali cywile kierują się drogą ku Wiośle, którego mieli bronić. Kompletne szaleństwo. Siły, które zebrała Pani, zostały przydzielone do naszej części miasta. Tysiące ochotników przybyło za późno i nikt nie pomyślał, żeby powiedzieć im, co mają robić. Napięcie rosło. Zewnętrzny świat przestał istnieć. Patrzyłem na cywili i zastanawiałem się, jakie czekają nas trudności, jeśli będziemy musieli uciekać. I nie myślałem w tym momencie tylko o Dominatorze. Wieloryby zajęły pozycje ponad rzeką, a manty wzniosły się wyżej. Schwytani polecieli na dywanach, a moje stopy miały dziś dotykać ziemi. Pani postanowiła spotkać się z mężem oko w oko. Uważaj, przyjacielu. To Konował kroczy w jej cieniu ze swym zaczarowanym łukiem i strzałami. Strażnicy zajęli pozycje za niskimi palisadami. Kolorowe lance wciąż tkwiły na miejscach i wyznaczały drogę Pupilki. Napięcie sięgało szczytu. Co więcej było do zrobienia? - Trzymaj się za mną - przypomniała Pani. - I bądź gotowy do wypuszczenia strzał. - Jasne. Powodzenia. Jeśli wygramy, stawiam ci obiad w Ogrodach w Opalu. - Nie wiem, co mnie napadło, żeby to powiedzieć. Czy próbowałem w ten sposób oszukać własny strach? Pociłem się, choć ranek był zimny. W pierwszej chwili wyglądała na zaskoczoną, a potem uśmiechnęła się. - Jeśli wygramy, trzymam za słowo. -Uśmiechała się lekko, choć nie miała powodu wierzyć, że przeżyje następną godzinę. Ruszyła w kierunku Wielkiego Kurhanu. Deptałem jej po piętach, jak wierny pies. Ostatnia iskierka światła nie umarła. Pani nie uratowałaby się, nawet gdyby się poddała. Bomanz przepuścił nas przodem, podobnie jak Kulawiec, i szedł na końcu. Ich towarzystwo nie było zgodne z planem. Pani nie zareagowała, więc też się nie odezwałem. Dywany Schwytanych zaczęły spiralnie opadać w dół. Wieloryby zakołysały się, a manty nieustannie walczyły o uchwycenie w skrzydła pomyślnego wiatru. Obrzeża Krainy Kurhanów. Mój amulet nie zadźwięczał. Wszystkie stare fetysze, okalające serce Krainy Kurhanów zostały usunięte. Martwi spoczywali w spokoju. Błotnista ziemia przyklejała się do moich butów. Miałem problemy z zachowaniem równowagi i jednoczesnym utrzymaniem napiętego łuku. Jedną czarną strzałę nałożyłem już na cięciwę, a dwie pozostałe trzymałem w tej samej dłoni co łuk. Pani zatrzymała się kilka stóp od wykopu, z którego wydobyliśmy Bomanza. Zapomniała o całym świecie, jakby komunikowała się z czymś spod ziemi. Obejrzałem się. Bomanz zatrzymał się bardziej na północ, jakieś pięćdziesiąt stóp ode mnie. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył na mnie oburzony, że śmiałem sprawdzać jego obecność. Kulawiec osiadł tam, gdzie niegdyś przebiegał rów okalający Krainę Kurhanów. Nie chciał upaść, znalazłszy się w zasięgu pola Pupilki. Spojrzałem na słońce. Dochodziła dziewiąta. Trzy godziny zapasu, jeśli chcieliśmy je wykorzystać. Serce waliło mi w piersiach. Ręce trzęsły mi się tak, jakby miały się za chwilę rozsypać. Wątpię, czy w tym stanie trafiłbym słonia z odległości pięciu stóp. Co takiego zrobiłem, że spotkało mnie szczęście zostania jej gorylem? Przejrzałem swoje życie. Czym sobie na to zasłużyłem? Dziś wiele decyzji podjąłbym inaczej... - Co? - Gotowy? - zapytała. - Jak nigdy. - Uśmiechnąłem się nerwowo. Próbowała odpowiedzieć mi uśmiechem, lecz była bardziej przerażona niż ja. Wiedziała, z czym staje do walki. Wierzyła, że zostało jej już tylko kilka chwil życia. To była kobieta z ikrą. Szła naprzód, choć nie mogła wygrać nic, prócz zbawienia w oczach świata, a i tego nie mogła być pewna. Przez mój umysł przewijały się imiona Sylith i Credence. Która? Gdy nadejdzie czas, mój wybór może być decydujący. Nie jestem religijnym człowiekiem, lecz słałem ciche modlitwy do bogów mojej młodości, żebym nie był zmuszony dopełnić rytuału nazwania jej prawdziwym imieniem. Zwróciła się ku miastu i uniosła rękę. Zabrzmiały trąbki, jakby było to konieczne, by wszyscy zwrócili uwagę na wydarzenia. Opuściła rękę. Rozległ się tętent kopyt. Pupilka, jak zwykle w bieli, i depczący jej po piętach Elmo, Milczek i Porucznik galopowali wyznaczoną lancami aleją. Pole ochronne pojawiło się nagle, a potem zanikło. Dominator był w stanie przełamać je, lecz nie ze swą nadwątloną mocą. Czułem działanie pola. Uderzyło mnie z siłą, do której nie byłem przyzwyczajony. Pani również zadrżała. Z jej ust wyrwał się jęk strachu. Nie chciała być bezbronna. Nie teraz. Ale był to jedyny sposób. Ziemia zadrżała delikatnie i wystrzelił gejzer. Cofnąłem się o krok i drżąc na całym ciele, patrzyłem na fontannę błota. Ku mojemu zdziwieniu wyłonił się z niej nie mężczyzna, lecz... smok. Przeklęty smok! O nim nie pomyślałem. Miał pięćdziesiąt stóp wysokości, ział ogniem i ryczał. Co teraz? Obezwładniona polem Pani nie mogła nas ochronić. W jednej chwili zapomniałem o Dominatorze. Rzuciłem włócznią, trafiając w otwartą paszczę bestii. Pohamował mnie czyjś krzyk. Odwróciłem się. Bomanz kroczył dumnie i wykrzykiwał zaklęcia w KurreTelle. Smok łypnął na niego okiem i przypomniał sobie, że nie skończyli porachunków. Zaatakował jak żmija, plując płomieniami. Ogień ogarnął Bomanza, lecz nie oparzył go. Teraz zrozumiałem, dlaczego zatrzymał się poza zasięgiem pola Pupilki. Pani odsunęła się kilka kroków w prawo i patrzyła na smoka, który już niemal cały wyszedł na powierzchnię. Był olbrzymi. Wtedy Schwytani przystąpili do ataku. Zrzucili garść włóczni z materiałem zapalającym, który wybuchał, gdy tylko dotknęły ziemi. - Kierujcie się ku rzece - zagrzmiał głos. Pani pospieszyła w tamtą stronę. Pupilka również zmieniła kierunek, przesuwając pole ku wodzie. Duchy przeklinały i zastępowały mi drogę, ale byłem zbyt przestraszony, by odpowiedzieć na ich zaczepki. Manty pikowały parami, tańcząc między piorunami wysyłanymi przez wieloryby. Powietrze było tak naładowane elektrycznością, że aż trzeszczało i dziwnie pachniało. Nagle zjawił się obok nas Tropiciel, mamrocząc, że musi ratować drzewko. Słyszałem coraz głośniejszy dźwięk rogów. Ominąłem masywną nogę smoka, uniknąłem uderzenia skrzydłem i obejrzałem się. Z lasu wyłonił się tłum chorobliwie wychudzonych ludzi. Na ich czele kuśtykał Pies Zabójca Ropuch. - Wiedziałem, że nie widzieliśmy końca tego drania. - Próbowałem przyciągnąć uwagę Pani. - Leśne plemiona atakują Strażników. Dominator miał przynajmniej jednego asa w rękawie. Pani nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Jakie znaczenie mieli dla nas w tej chwili tubylcy i Strażnicy? Mieliśmy dość własnych kłopotów, więc nic dziwnego, że nie przejmowała się innymi. - W wodzie! - zagrzmiał z góry głos. Pupilka przysunęła się jeszcze trochę. Pani i ja biegliśmy, zapadając się w ziemi, pękającej pod wpływem wysiłków uwalniającego się smoka. Potwór ignorował nas, całą uwagę skupiając na Bomanzie. Wieloryb zanurkował, rozpryskując fontanny wody i złapał coś. W uścisku jego macek wiła się i wrzeszczała ludzka postać. Moje męstwo rosło. Dokonaliśmy tego... Wieloryb wzniósł się za wysoko. Przez moment Dominator znalazł się poza zasięgiem pola. Śmiertelny błąd. Grzmot. Błysk. Połowa miasta i przestrzeń poza polem ochronnym legła w gruzach. Wieloryb eksplodował. - Sylith! Nazywam cię twoim imieniem! - krzyknął Dominator, spadając w kierunku wody i pola ochronnego. Wypuściłem strzałę. Był to jeden z najlepszych strzałów, jakie kiedykolwiek oddałem. Strzała trafiła go w bok. Wrzasnął, zacisnął dłoń na drzewcu i wpadł do rzeki. Piorun manty zagotował wodę. Kolejny wieloryb zapikował, zanurzając w niej macki. Przez dłuższą chwilę obawiałem się, że Dominator ukryje się pod powierzchnią i ucieknie. Jednak wieloryb dopadł go. Niestety, również wzniósł się za wysoko i zapłacił za to, choć moc Dominatora znacznie osłabła. Prawdopodobnie z powodu mojej strzały. Wyrzucił z siebie tylko jedno dzikie zaklęcie, które roznieciło ogień w koszarach Strażników i zabiło wszystkich znajdujących się w pobliżu - również tubylców. Nie wypuściłem kolejnej strzały. Zamarłem. Byłem przekonany, że pole Pupilki nie osłabiłoby działania rytuału nazwania prawdziwym imieniem, a Pani nie zachwiała się. Stała krok ode mnie i patrzyła na kreaturę, która była jej mężem. Nazwanie imieniem Sylith wcale nie zaniepokoiło jej. A więc nie Sylith! Dominator pomylił się po raz drugi... Ja też nazwałbym ją Sylith, lecz teraz zostało już tylko jedno imię. Trzeci wieloryb złapał Dominatora. I ten nie popełnił błędu. Podniósł go ku Pupilce i jej eskorcie. Bogowie! Z jaką zaciekłością walczył. Wola życia tego człowieka była wprost przerażająca. Za naszymi plecami rozległy się wrzaski ludzi i szczęk broni. Strażnicy nie byli zaskoczeni, jak ja. Dzielnie utrzymywali swoje pozycje. Schwytani wspierali ich z powietrza, wywołując burzę śmiercionośnych czarów. Pies Zabójca Ropuch znajdował się w centrum ich uwagi. Elmo, Porucznik i Milczek dopadli Dominatora w momencie, gdy wieloryb go upuścił. Przypominało to polowanie na tygrysa. Odrzucił Elmo na trzydzieści stóp. Usłyszałem trzask, gdy złamał Porucznikowi kręgosłup. Milczek zdążył odskoczyć. Posłałem Dominatorowi następną strzałę. Zachwiał się, lecz nie upadł. Oszołomiony ruszył w naszą stronę. W połowie drogi natknął się na Tropiciela, który odłożył na bok Syna Drzewa, chwycił mężczyznę i zaczął się z nim siłować. Obaj wrzeszczeli, jak torturowane dusze. Chciałem pobiec i opatrzyć Elmo i Porucznika, lecz Pani gestem nakazała mi pozostać na miejscu. Przez cały czas rozglądała się uważnie. Oczekiwała czegoś więcej. Potężny huk wstrząsnął ziemią. Przez niebo przetoczyła się ognista kula. Smok, rycząc, wił się jak zraniony robak. Bomanz znikł, a Kulawca zauważyłem, dopiero gdy znalazł się nade mną. Przeraził mnie tak, że omal nie opróżniłem swoich wnętrzności. Był bez maski, a wyraz jego zniszczonej twarzy zdradzał złe zamiary. Najwyraźniej zamierzał wyrównać ze mną rachunki. Nogi miałem jak z waty. Uśmiechnął się złośliwie i pokazał mi strzałę podobną do mojej, po czym odleciał. W końcu dotarło do mnie, co zamierzał. - Credence! - zawołał. - Ta strzała jest kompletna. Nazywam cię twoim imieniem! - I strzelił. Zrobiłem to w tym samym momencie. A niech mnie! Że też nie potrafię szybciej napinać łuku. Moja strzała trafiła w jego czarne serce i powaliła go, lecz za późno. Za późno. Pani krzyknęła. Strach zmienił się w niepohamowaną złość. Rzuciłem się na Kulawca, zastępując łuk mieczem. Nie raczył odpowiedzieć na mój atak. Po prostu podparł się na łokciu i popatrzył na Panią. Naprawdę wpadłem w szał. Przypuszczam, że w takiej sytuacji każdemu może się to zdarzyć. Ale ja od lat byłem żołnierzem i dawno temu nauczyłem się, że nie można, zachowując się w ten sposób, długo pozostać przy życiu. Kulawiec znajdował się w zasięgu pola, a to znaczyło, że był bezbronny i ledwie żywy. Zapłaciłem mu za wszystkie lata strachu. Pierwszym uderzeniem do połowy odrąbałem mu głowę i nie przerwałem, dopóki nie doprowadziłem sprawy do końca. Następnie rozrzuciłem jego szczątki. Szaleństwo powoli ustępowało i powracał rozsądek. Pobiegłem sprawdzić, co się stało Pani. Przyklękła na jednym kolanie i próbowała wyciągnąć strzałę Kulawca. Powstrzymałem ją. - Nie. Pozwól, że ja to zrobię. Później. Tym razem byłem mniej zdziwiony, że nazwanie jej prawdziwym imieniem nie podziałało. Przekonałem się, że nic nie może jej rozbroić. Do diabła! Ona powinna już nie żyć! Ciarki przeszły mi po plecach. Atak Schwytanych na ludzi lasu poskutkował. Rzucili się do ucieczki, pozostawiając Psa Zabójcę Ropuch osaczonego przez czary. - Wesprzyj się na mnie - powiedziałem do Pani. - Jesteśmy górą. Możemy tego dokonać. - Nie wiem, czy sam w to wierzyłem, ale właśnie to Pani potrzebowała usłyszeć. Tropiciel i Dominator kontynuowali zmagania, krzycząc i przeklinając. Milczek krążył wokół nich z włócznią o szerokim ostrzu. Gdy tylko nadarzała się okazja, ciął nią naszego wielkiego wroga. Nic nie mogło trwać wiecznie. Pupilka patrzyła, stojąc w pobliżu, lecz nie wchodząc Dominatorowi w drogę. Cofnąłem się do zwłok Kulawca i wyjąłem strzałę, którą ugodziłem go w serce. Spojrzał na mnie. W jego mózgu wciąż tliło się życie. Kopnąłem jego głowę do krateru, z którego wypełznął smok. Bestia zaprzestała walki. Wciąż nie było ani śladu Bomanza. Właściwie nigdy nie rzucał się w oczy. Spotkało go to, czego się obawiał - druga próba. I zabił potwora. Nie sądzę, by Bomanz był ograniczony, mimo iż chodził ze spuszczoną głową. Myślę, że Dominator spodziewał się, iż smok zaabsorbuje Pupilkę i Panią, żeby miał czas na wydostanie się poza zasięg pola. Bomanz przewidział to i podjął walkę z taką samą rozpaczą i poświęceniem, jak Pani stawiła czoła swemu przeznaczeniu. Wróciłem do niej. Drżącymi rękami zdjąłem z niej zbroję. Żałowałem, że nie mam przy sobie worka z lekami i środkami opatrunkowymi. Musiał wystarczyć mi nóż. Położyłem ją na plecach i zabrałem się do wyciągania grotu. Za ból, który jej zadałem, obdarzyła mnie wdzięcznym uśmiechem. Tropiciela i Dominatora otoczył tuzin uzbrojonych mężczyzn. Niektórym wydawało się obojętne, kogo trafiają. Ranę Pani opatrzyłem kawałkiem materiału z jej własnego ubrania. - Zmienimy go, gdy tylko będziemy mogli. Tubylcy uciekli, a Pies Zabójca Ropuch powlókł się ku górzystej krainie. Zostało mu tyle mocy, co jego szefowi. Strażnicy spieszyli ku nam, niosąc drewno na pogrzebowy stos dla starego potępieńca. 58. KONIEC GRY Potem zobaczyłem Kruka. - Przeklęty głupiec. Kulejąc, wspierał się na Pudełku. Miał ponurą twarz i niósł obnażony miecz. Wróżyło to pewne kłopoty. Wcale nie był taki słaby, jakiego udawał. Nie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, co zamierzał. Widział wszystko jednostronnie i chciał przysłużyć się Pupilce, zabijając jej największego wroga. Ciarki przeszły mi po plecach, lecz tym razem nie ze strachu. Postanowiłem, że jeśli nikt nic nie zrobi, to stanę pośrodku. Zdawałem sobie sprawę, że jakiego nie dokonałbym wyboru, nikogo nie uszczęśliwię. Próbowałem odwrócić swoją uwagę, poprawiając ubranie Pani. Nagle padły na nas dwa cienie. Spojrzałem w zimne oczy Milczka i bardziej współczującą twarz Pupilki. Milczek dyskretnie spojrzał na Kruka. On też stał pośrodku. Pani chwyciła mnie za ramię. - Podnieś mnie - szepnęła. Spełniłem jej prośbę. Była tak słaba, że musiałem ją podeprzeć. - Jeszcze nie - powiedziała do Pupilki, jakby mogła ją usłyszeć. - Jeszcze z nim nie skończyliśmy. Pozbawili Dominatora nogi i ramienia, po czym wrzucili je na stos. Tropiciel przytrzymał go tak, że mogli odciąć mu głowę, na którą już czekali Jednooki i Goblin. Strażnicy posadzili Syna Drzewa. Wieloryby i manty krążyły nad nami, a reszta, wraz ze Schwytanymi, ścigała Psa Zabójcę Ropuch. Kruk zbliżał się, a ja nadal nie wiedziałem, po czyjej stanąć stronie. Ten sukinsyn Dominator był mocny. Zabił tuzin ludzi, zanim go poćwiartowali. I nawet wtedy nie był martwy. Jego głowa żyła, podobnie jak Kulawca. Nadeszła kolej naszych czarowników. Goblin chwycił głowę Dominatora, usiadł i ujął ją mocno między kolana, a Jednooki wbił w jego czoło sześciocalowy, srebrny gwóźdź. Usta Dominatora zaczęły wymawiać przekleństwo. Wreszcie gwóźdź zagłębił się w mózg i uwięził jego duszę. Wrzucili głowę do ognia, a kiedy spłonęła, wyjęli z niej gwóźdź i wbili w pień Syna Drzewa. Zawierając jedną ciemną duszę, miało przetrwać miliony lat. Strażnicy przynieśli szczątki Kulawca i także wrzucili je w cień. Nie znaleźli jednak jego głowy, spoczywającej w kraterze, z którego wyczołgał się smok. Goblin i Jednooki zapalili pochodnie. Ogień buchnął, jakby pragnął dopełnić swoją misję. Strzała Kulawca ugodziła Panią cztery cale od serca, między lewą piersią a obojczykiem. Muszę przyznać, nie bez dumy, że w tym trudnym przypadku udało mi się wydobyć grot, nie zabijając jej. Powinienem jednak podwiązać jej lewe ramię. Wyciągnęła je do Pupilki. Milczek i ja patrzyliśmy zdziwieni, ale tylko przez moment. Pani przyciągnęła ją do siebie. Nie miała siły wstać, więc musiała poradzić sobie w ten sposób. Pupilka nie opierała się. Wtedy Pani szepnęła: - Rytuał dopełniony. Nazywam cię twoim prawdziwym imieniem, Tonie Fisk. Pupilka krzyknęła bezgłośnie. Pole ochronne zaczęło słabnąć. Milczek pociemniał na twarzy. Przez moment, który wydawał się wiecznością, stał pogrążony w cierpieniu, rozdarty między przysięgą, miłością, nienawiścią i może myślą o obowiązku służenia wyższej sprawie. Łzy zaczęły ściekać po jego policzkach. Spełniło się moje życzenie i sam gotów byłem się rozpłakać. - Rytuał dopełniony - przemówił. Miał kłopoty z wymawianiem słów. - Nazywam cię twoim prawdziwym imieniem, Doroteo Senjak. Nazywam cię twoim prawdziwym imieniem, Doroteo Senjak. Myślałem, że po tym wysiłku upadnie zmęczony, ale nie. Kobiety straciły przytomność. Kruk był coraz bliżej, a ja czułem ból dotkliwszy od wszystkich innych. Patrzyliśmy na siebie z Milczkiem. Podejrzewam, że moja twarz wyrażała taki sam ból jak jego. Skinął głową przez łzy. Między nami panował pokój. Uklękliśmy, by zbadać kobiety. Patrzył zmartwiony, jak dotykam szyi Pupilki. - Nic jej nie będzie - oznajmiłem mu. Pani również, ale tym się nie przejmował. Zastanawiałem się, czego w tym momencie oczekiwała każda z tych kobiet. Na ile ulegną przeznaczeniu. Skończyła się ich władza nad światem. Pupilka nie miała pola ochronnego, a Pani czarnoksięskiej mocy. Stały się sobie równe. Usłyszałem wrzask. Dywany Schwytanych spadały, jak kamienie. Wszyscy byli Schwytanymi przez Panią, a po tym, co wydarzyło się na Równinie, upewniła się, że podzielą jej los. I tak się stało. Wkrótce byli martwi. Niewiele magii zostało w tej okolicy. Tropiciel także odszedł, śmiertelnie zraniony przez Dominatora. Wierzę, że umarł szczęśliwy. Ale to jeszcze nie był koniec. O nie. Został jeszcze Kruk. Pięćdziesiąt stóp od nas uwolnił się od Pudełka i ruszył przed siebie z wzrokiem utkwionym w Pani. Pragnienie pomszczenia Pupilki opętało go całkowicie. No, Konowale? Pozwolisz mu to zrobić? Dłoń Pani drgnęła w mojej. Jej puls był słaby, ale jednak był. Może... Może uda mi się go nastraszyć. Podniosłem łuk i strzałę, którą wyciągnąłem z Kulawca. - Kruku, stój! Nie usłuchał. Nie sądzę, żeby w ogóle mnie słyszał. Do diabła! Jeśli się nie zatrzyma... Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. - Kruku! - Napiąłem łuk. Zatrzymał się i popatrzył na mnie, jakby próbował przypomnieć sobie, kim jestem. Na całym polu bitwy zaległa cisza. Oczy wszystkich były zwrócone na nas. Milczek przestał odciągać Pupilkę i dobył miecza, pewny, że znalazł się między nią a potencjalnym niebezpieczeństwem. To zabawne, ale obaj, jak bliźniacy, stanęliśmy w obronie kobiet, których serc nigdy nie mogliśmy mieć. Jednooki i Goblin poszli za naszym przykładem. Nie miałem pojęcia, gdzie stali, ale nie chciałem, żeby się wtrącali. To była sprawa miedzy Krukiem a Konowałem. Cholera. Cholera. Cholera, przeklinałem. Dlaczego on me może po prostu odejść? - Już po wszystkim, Kruku. Nie trzeba więcej zabijać. - Chyba mówiłem coraz głośniej. - Słyszysz? Jest remis. Zamiast na mnie, spojrzał na Milczka i Pupilkę i ruszył w ich stronę. - Chcesz być następnym trupem? - A niech to! Jego nikt nie mógł nastraszyć. Czy byłem w stanie to zrobić? Nie miałem wyboru. Jednooki podszedł bliżej. - Co robisz, Konowale? Drżałem. Wszystko, prócz rąk i ramion, bolało mnie od napinania łuku. Z trudem utrzymywałem strzałę. - Co z Elmo? - zapytałem przez ściśnięte gardło. - Co z Porucznikiem? - Niedobrze - odpowiedział. W głębi serca znałem prawdę. - Nie żyją. Dlaczego nie odłożysz łuku? - Dopiero, kiedy on odłoży miecz. - Elmo był moim najlepszym przyjacielem przez więcej lat niż mogłem zliczyć. Łzy przesłoniły mi obraz. - Odeszli. Obowiązek dowodzenia spada na mnie, tak? Jestem najstarszym oficerem, jaki przeżył? Tak? A więc moim pierwszym rozkazem jest zawarcie pokoju. Pani poświęciła się, żeby było to możliwe. Dopóki żyję, nikt jej nie tknie. - Więc zmienimy to - oznajmił Kruk i ruszył w moją stronę. - Ty uparty głupcze! - wrzasnął Jednooki i rzucił się na Kruka. Słyszałem, że Goblin po wtórzył jego słowa, jak papuga. Za późno. Obaj za późno. Kruk miał w sobie więcej ognia niż ktokolwiek przypuszczał, a do tego był szalony. - Nie! - wrzasnąłem i wypuściłem strzałę. Trafiła Kruka w biodro. Jego zapał ostygł. Gdy upadł, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Wypuścił z ręki ośmiostopowy miecz i spojrzał na mnie, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że jednak nie blefowałem. Samemu trudno było mi w to uwierzyć. Pudełko zawył i zaatakował mnie. Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem i ogłuszyłem końcem łuku. Zatoczył się i upadł obok Kruka. Znów zapanowały cisza i spokój. Wszyscy patrzyli na mnie. Przełożyłem łuk przez ramię. - Dogadaj się z nimi, Jednooki - poleciłem. Pokuśtykałem do Pani, przyklęknąłem i wziąłem ją na ręce. Była bardzo lekka i krucha jak na kogoś, kto budził taką trwogę. Podążyłem za Milczkiem ku temu, co zostało z miasta. Koszary nadal płonęły. Niosąc kobiety, tworzyliśmy dziwny pochód. - Wieczorem zebranie Kompanii - zawołałem jeszcze do niedobitków. - Przyjdźcie wszyscy. Nie wierzyłem, że jestem do tego zdolny, dopóki tego nie zrobiłem. Niosłem ją przez całą drogę do Niebieskiego Willy'ego, a kostka zaczęła mnie boleć dopiero, gdy ją postawiłem. 59. OSTATNI ZAPIS Wkuśtykałem do Niebieskiego Willy'ego, podtrzymując Panią jednym ramieniem i używając łuku jak laski. Myślałem, że oszaleję z bólu. Z całej gospody ocalała tylko wspólna izba. Posadziłem Panią w fotelu. Była słaba, blada i półprzytomna, pomimo zabiegów moich i Jednookiego. Starałem się nie spuszczać z niej oczu. Nasza sytuacja była fatalna. Jej ludzie nie mieli już powodu do okazywania nam sympatii, a ona sama stanowiła dla siebie większe zagrożenie niż Kruk czy moi kompani. Popadła w stan kompletnego załamania. - Czy to już wszyscy? - zapytałem. Byli tam Goblin, Jednooki i Milczek. I nieśmiertelny Otto, ranny w każdej akcji Kompanii, ze swoim wiecznym utrapieniem, Hagopem. Z młodszych przeżył Murgen, nasz sztandarowy, i trzech innych. No i, oczywiście, Pupilka, która siedziała obok Milczka i kompletnie ignorowała Panią. Kruk i Pudełko zjawili się bez zaproszenia. Kruk przybrał ponurą minę i zdawał się panować nad sobą. Przez cały czas wpatrywał się w Pupilkę. Siedziała smutna. Doszła do siebie prędzej niż Pani. Pomogła jej świadomość, że wygrała. Ignorowała Kruka wytrwałej niż Panią. Toczyła się miedzy nimi walka. Pupilka wyraźnie okazywała niezadowolenie, ponieważ nie sprostał łączącemu ich uczuciu. Nie odtrąciła go. Nie wyrzuciła ze swego serca, lecz w jej oczach nie był godny jej miłości. Na dodatek powiedział jej kilka bardzo nieprzyjemnych rzeczy o Milczku, którego, co było oczywiste, darzyła sympatią, ale nic poza tym. Doprowadziło ją to do wściekłości. Kątem oka śledziłem jej gwałtowną gestykulacje. Oznajmiła, że nie zamierza być nagrodą w jakiejś męskiej rozgrywce, że nie będzie księżniczką z bajki, przyglądającą się głupim i niebezpiecznym wyczynom konkurentów do jej ręki. Podobnie jak Pani, zbyt długo pełniła obowiązki dowódcy, by zaakceptować rolę przeciętnej kobiety. W głębi duszy nadal była Białą Różą. Kruk był bardzo nieszczęśliwy. Nie został ostatecznie odrzucony, lecz wiedział, że ma przed sobą długą drogę, jeśli chce odzyskać względy Pupilki. Na początek kazała mu uporządkować sprawę dzieci. Było mi trochę żal tego faceta. Znał tylko jedną rolę - twardziela, a ta już przebrzmiała. Jednooki przerwał moje rozmyślania. - Tak, Konowale. To już wszyscy. Zapowiada się duży pogrzeb. Rzeczywiście. - Mam skorzystać z prawa jedynego starszego oficera, który przeżył, czy chcesz wypróbować swoje zdolności jako starszy brat? - Zostawiam to tobie. - Nie był w nastroju do zajmowania się czymkolwiek. Ja też nie, ale dziesięciu z nas nadal żyło i otaczali nas potencjalni wrogowie. Musieliśmy podjąć kilka decyzji. - W porządku. Zaczynamy oficjalne zebranie Czarnej Kompanii, ostatniej z Wolnych Kompanii Khatovaru. Straciliśmy kapitana, więc pierwszą sprawą jest wybranie nowego dowódcy. Potem musimy zdecydować, jak się stąd wydostać. Jakieś propozycje? - Ty - powiedział Otto. - Jestem lekarzem. - Jesteś jedynym prawdziwym oficerem, jaki nam został. Wstał Kruk. - Siadaj i nie odzywaj się - powiedziałem do niego. - Nawet nie należysz do nas. Odszedłeś piętnaście lat temu, pamiętasz? Dalej, chłopaki. Kto jeszcze? Nikt się nie odezwał. Nikt nie zgłosił się na ochotnika. Nikt też nie patrzył mi w oczy. Wiedzieli, że nie chciałem tego zaszczytu. - Czy ktoś jest przeciwko Konowałowi? - zapiszczał Goblin. Cisza. Wspaniale jest być kochanym. Wspaniale jest być najmniejszym złem. Nie było sprzeciwu, więc zakończyłem głosowanie. - Dobrze. Następna sprawa. Jak się stąd wydostać? Jesteśmy otoczeni, chłopaki. I wkrótce Strażnicy odzyskają równowagę. Musimy wynieść się stąd, zanim zaczną szukać kogoś, na kim będą mogli się wyładować. Ale co potem? Nikt nie miał żadnych propozycji. Wydawali się tak samo wstrząśnięci, jak Strażnicy. - Powiem wam, co ja chciałbym zrobić. Od niepamiętnych czasów na Kronikarzach spoczywa obowiązek zwrócenia Kronik Khatovarowi, gdyby Kompania rozwiązała się lub została rozbita. My zostaliśmy rozbici. Proponuję głosować za rozwiązaniem. Przyjęliśmy zobowiązanie, które wygaśnie w momencie, gdy nie będzie już nikogo, z kim moglibyśmy walczyć. - Spojrzałem na Milczka. Wytrzymał moje spojrzenie. Bez słowa przesunął swoje krzesło tak, że znalazł się miedzy Krukiem a Pupilka. Zrozumieli ten gest wszyscy prócz samego Kruka. Póki co, mianowałem się Strażnikiem Pani. Te dwie kobiety nie mogły długo przebywać w swoim towarzystwie. Miałem nadzieję, że nasza grupa utrzyma się razem, kiedy opuścimy Wiosło. Byłbym zadowolony, gdybyśmy dotarli w tym składzie do brzegu lasu. Nasza taktyczna sytuacja nie mogła być gorsza. Potrzebowaliśmy każdej pary rąk. - Rozwiązujemy się? - zapytałem. Powstało zamieszanie. Wszyscy, prócz Milczka, sprzeciwiali się. - To tylko formalna propozycja - wtrąciłem. - Wysunąłem ją, żeby uniknąć dezercji. Nie znaczy to, że musimy się rozstać. Po prostu formalnie zrzekniemy się imienia Czarnej Kompanii. Udam się z Kronikami na południe, by szukać Khatovaru. Kto chce, może iść ze mną. Na zwykłych prawach. Nikt nie chciał porzucić imienia. Byłoby to wyparciem się patrona trzydziestu pokoleń. - A więc pozostajemy Czarną Kompanią. Kto nie chce szukać Khatovaru? Podniosły się trzy ręce. Wszystkie należały do ochotników zaciągniętych na północ od Morza Udręk. Milczek wstrzymał się. Chciał kroczyć swoją własną drogą, w pogoni za niemożliwym do spełnienia marzeniem. Wtem uniosła się jeszcze jedna ręka. Goblin z opóźnieniem zorientował się, że Jednooki nie wyraził sprzeciwu. Wszczęli jedną ze swoich sprzeczek, ale uciąłem ją krótko. - Jako dowódca nie będę nikogo zmuszał do szukania Khatovaru. Zwolnię każdego, kto będzie wolał podążyć własną drogą. Milczek? Był bratem Czarnej Kompanii dłużej niż ja. Byliśmy jego przyjaciółmi, jego rodziną. Jego serce krwawiło. W końcu przytaknął. Trzej pozostali również. Wpisałem do Kronik ich zwolnienia. - Jesteście wolni - powiedziałem. - Dam wam waszą część pieniędzy i ekwipunku, gdy uporządkujemy południowy brzeg lasu. Do tego czasu trzymamy się razem. - Nie rozwodziłem się dłużej nad tą kwestią, przede wszystkim dlatego, że miałem żal do Milczka. Sporo razem przeszliśmy. - No to co? Wpisać twoje imię? - zwróciłem się do Goblina. - Nie pytaj dwa razy - wtrącił Jednooki. - Pośpiesz się, bo jeszcze się rozmyśli i nigdy się go nie pozbędziemy. Nie potrzebujemy takich typów. Wciąż są z nim tylko same kłopoty. - I właśnie dlatego zostaję - odpalił Goblin. - Postaram się uprzykrzyć ci życie, a mam nadzieję, że będziesz żył następne sto lat. Wiedziałem, że nie potrafią się bez siebie obejść. - Świetnie - uśmiechnąłem się. - Hagop, weź kilku ludzi i postarajcie się o jakieś zwierzęta. Reszta niech zbierze wszystko, co może się nam przydać. Na przykład pieniądze, jeśli znajdziecie jakieś na ulicy. Patrzyli na mnie nieprzytomnie, wciąż ogłuszeni ostatnimi zdarzeniami. - Wychodzimy, chłopcy. Im wcześniej wyjedziemy, tym lepiej. Hagop, nie zapomnij o jucznych zwierzętach. Chcę zabrać stąd wszystko, co wpadnie nam w ręce. Posypały się propozycje, lecz na tym zamknąłem oficjalne zebranie. Okazałem się takim podstępnym diabłem, że namówiłem Strażników, by zajęli się pogrzebaniem naszych poległych. Stanąłem z Milczkiem nad grobem Kompanii i uroniłem kilka łez. - Nigdy nie sądziłem, że Elmo... Był moim najlepszym przyjacielem. - Rzeczywistość uderzyła mnie z nową siłą. - Był moim nauczycielem, gdy się zaciągnąłem. Milczek położył dłoń na moim ramieniu i delikatnie zacisnął palce. Ten gest dał mi więcej niż mogłem się spodziewać. Strażnicy nadal byli zajęci sobą, ale ich szok mijał. Wkrótce zaczną zastanawiać się nad swoją przyszłością. Właściwie byli teraz bezrobotni. Nie wiedzieli jeszcze, że ich Pani jest bezbronna. I modliłem się, żeby nie odkryli tego faktu. Chciałem wykorzystać ją jako naszą przepustkę. Wyobrażałem sobie, co by się z nią stało, gdyby ludzie poznali prawdę. Była odpowiedzialna za nękające świat wojny. W najlepszym przypadku szukaliby rewanżu na jej osobie. Któregoś dnia i tak prawda wyjdzie na jaw, ale chciałem utrzymać ją w tajemnicy, przynajmniej dopóki nie wydostaniemy się poza granice cesarstwa. Milczek ponownie dotknął mojego ramienia. Chciał już odejść. - Jeszcze sekundę - powiedziałem. Wyjąłem miecz z pochwy, zasalutowałem naszym poległym i powtórzyłem pradawną formułę pożegnania. Potem podążyłem za nim ku czekającej na nas grupie. Zgodnie z moim życzeniem Milczek został z nami jeszcze na jakiś czas. Zdecydowaliśmy, że nasz drogi rozejdą się, gdy znajdziemy się w bezpiecznej odległości od Strażników. Starałem się nie myśleć o tym momencie, choć był nieunikniony. Zastanawiałem się, jak w nowej sytuacji zniosą swoje towarzystwo Pupilka i Pani. Na razie nie miały wyboru. Wdrapałem się na konia, przeklinając bolącą kostkę. Pani obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem. - No - powiedziałem - zaczynasz dochodzić do siebie. - Porywasz mnie? - Chcesz zostać sama ze swoimi ludźmi? Więcej niż pewne, że przyłożą ci nóż do gardła. - Zmusiłem się do uśmiechu. - A poza tym, mamy randkę. Pamiętasz? Obiad w Ogrodach w Opalu. Na moment w jej oczach zabłysły wesołe iskierki, lecz potem powrócił cień. Przysunąłem się do niej bliżej i szepnąłem: - I potrzebuję twojej pomocy, żeby wydostać z Wieży Kroniki. - Nie powiedziałem nikomu, że jeszcze ich nie ma. Cień znikł. - Obiad? Czy to obietnica? Obiecałbym jej wszystko, byle tylko słyszeć brzmienie jej głosu i widzieć uśmiech na jej ustach. - Tak - odpowiedziałem, rzucając jej płomienne spojrzenie. - W Ogrodach. Dałem sygnał do wymarszu. Hagop ruszył przodem, za nim sprzeczający się, jak zwykle, Goblin i Jednooki, Murgen ze sztandarem, my, juczne zwierzęta i dopiero na końcu, odseparowani od nas, Pupilka, Milczek i reszta. Gdy dotarliśmy do wzniesienia, obejrzałem się. Kruk stał na drodze i wyglądał na bardziej porzuconego, niż powinien. Pudełko wciąż starał się mu to wyjaśnić. Dzieciak nie miał problemów ze zrozumieniem. Przypuszczałem, że gdybyśmy zabrali ze sobą Kruka, szybko otrząsnąłby się z szoku i znów postępowałby po swojemu. - Przykro mi - mruknąłem pod jego adresem, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Potem wjechaliśmy w las i więcej już go nie zobaczyłem. Miałem wrażenie, że również wkrótce wyruszy w drogę. Oczywiście, jeśli Pupilka znaczyła dla niego tak dużo, jak to sam sugerował. * * * Tej nocy, po raz pierwszy od kto wie jak dawna, północne niebo było czyste. Wielka Kometa oświetlała nam drogę. Północ wiedziała już to, o czym reszta cesarstwa miała dowiedzieć się po wielu tygodniach. Godzina decyzji minęła. Cesarstwo czekało z lękiem na przepowiedziane wcześniej wieści. Trzy dni później, w ciemną, bezksiężycową noc, z Wielkiego Lasu wykuśtykała trzynoga bestia. Usiadła na ruinach Krainy Kurhanów i skrobała ziemię pazurami jednej łapy. Syn Drzewa ściągnął na nią zmienną burzę. Potwór uciekł. Lecz wróci następnej nocy... i następnej, i następnej... Już w sprzedaży: David Wingrove CHUNG KUO: ZŁAMANE KOŁO Przekład: Marek Obarski Druga księga dziewięciotomowego cyklu Chung Kuo, arcydzieła science fiction, fascynującej opowieści o powstaniu na przełomie XXII i XXIII w., w sto lat po wielkiej wojnie światowej wygranej przez supermocarstwo Chung Kuo. Przeciwko władzy siedmiu Tangów, tzw. Rady Siedmiu, buntują się zarówno Rozproszeńcy, przedstawiciele ujarzmionej rasy białej, jak i młodzi rewolucjoniści z ugrupowania Ping Tiao, straceńcy z dolnych poziomów trzystupoziomowego Miasta, które obejmuje całą Ziemię. Rozpoczyna się walka o władzę, główny Tang zostaje zamordowany, co wywołuje prawdziwą lawinę, początek rozpadu nieludzkiego imperium, w którym wcielono w życie takie socjotechniczne nowinki, jak na przykład Projekt Kontroli Myśli. wa bledow (Agata) 1 Satrapa - gubernator prowincji w starożytnym Cesarstwie Perskim. 2 Nekromansja - sztuka lub praktykowanie komunikowania się z umarłymi za pomocą magii w celu poznania przyszłości (przyp. tł