William H. Hallahan "Polowanie na lisa" Przełożył: JULIUSZ GARZTECKI Tytuł oryginału: FOXCATCHER Ilustracja na okładce: BOBLARKIN Opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI Redaktor techniczny. JANUSZ FESTUR Copyright (c) 1986 by William H. Hallahan For the Polish edition Copyright (c) 1991 by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. ISBN 83-85079-39-4 Nasz adres: Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 37, tel. 20-40-13 lub 20 81 62 1. Brewer przybył do Sweetmeadow późną nocą w furgonie Depar- tamentu Więziennictwa. Miał na rękach kajdanki przymocowane łań- cuchem do skórzanego pasa i skute nogi. Padał deszcz ze śniegiem i furgon na drodze dojazdowej kilkakrotnie wpadał w poślizg. Ktoś przylepił wielką koniczynę1 na wewnętrznej stronie drzwi furgonu. Niezdarnie wycięta z arkusza pomarańczowego kartonu, miała na sobie napis: DO WAS, KAPUŚCIANE GŁOWY. ŻYCZENIA WESOŁEGO DNIA PADDY'EGO2 PRZESYŁAMY Z BELFASTU. Więzienny strażnik otworzył tylne drzwi furgonu. Popatrzył zacieka- wiony na pomarańczową koniczynę, potem parsknął zrozumiawszy żart i zerwał ją z drzwi. Zgiętym palcem kiwnął na Brewera. Brewer wysiadł i potykając się wszedł do pustego pomieszczenia, wbudowanego w kamienną ścianę więzienia. Kazano mu tam stanąć, a kierowca furgonu, jego pomocnik i trzej strażnicy więzienni zaczęli studiować plik dokumentów. Nastąpiła dyskusja, potrząsanie głowami, aż wreszcie cała grupa doszła do zgody. Jeden ze strażników podpisał szereg papierów. Kierowca otworzył kluczem zamek pasa, którym spięto Brewera, otworzył kajdanki i na koniec otworzył kajdany na nogach. Wręczył je swemu pomocnikowi, który pobrzękując poniósł je do wyjścia. Wrzucił je z hałasem do furgonu. Odjechali w mokrą ciemność. Jeden ze strażników zatrzasnął drzwi zewnętrzne. Przekręcił klucz w zamku, po czym odwrócił się na pięcie. Brewer został zamknięty w więzieniu Sweetmeadow. Trzech strażników patrzyło na niego obojętnie. 1 Koniczyna - godło narodowe Irlandii. 2 Paddy - zdrobnienie od Patrick - patron Irlandii. 5 Kazali mu się rozebrać do naga. Do wielkiego kartonu wrzucił swój płaszcz z wielbłądziej sierści, ciemnoszary flanelowy garnitur, sweter z wykładanym kołnierzem, krawat, skarpetki, szorty. Rzeczy osobiste - portfel, klucze, zegarek, ołówek, bilon - poszły do pogniecionej brązowej koperty. Ciężko dysząc, nadszedł pielęgniarz w zielonych więziennych spod- niach, niosący białą emaliowaną miskę, wyładowaną przyborami medycz- nymi. Z ust zionął zapachem whisky. Zbadał Brewera. Zmierzył ciśnienie krwi, temperaturę, sprawdził, czy nie ma przepukliny, hemoroidów, zapalenia gardła, dziurawych zębów, protez dentystycznych, trypra, wrzodów syfilitycznych, wszy łonowych oraz furunkułów. Stetoskopem osłuchał płuca i serce. Zapisał podane mu ustnie dane w karcie zdrowia, odnotował różne blizny, w rubryce tatuaż napisał "brak" i wreszcie zrobił Brewerowi cztery zastrzyki. Wszyscy obecni przypatrywali się, jak nieudolnie pobiera Brewerowi krew z ramienia. Inny więzień obciął nowo przybyłemu włosy, zadając równocześnie szeptem pytania. Były prawie takie same, jak odczytane przed chwilą przez strażników z drukowanego formularza. Jeszcze inny ustawił go pod tablicą z podziałką do mierzenia wzrostu w stopach i calach oraz zrobił mu zdjęcie. - Na starość, gdy posiwiejesz, będziesz mógł popatrzeć na swój identyfikator i przypomnieć sobie, jaki był z ciebie przystojniak - oświadczył, rozdzielając polaroidowy film. - Cholernie cię to ucieszy. Strażnicy wysłali go pod prysznic. Potem, nie otrzymawszy ręcznika, czekał goły, mokry i zziębnięty. A śnieg z deszczem bił w okno nad jego głową. Gdy stał pod prysznicem, zabrano pudło z jego ubraniem i kopertę z osobistymi drobiazgami. Nadal nagiego, mokrego i drżącego, zaprowadzono korytarzem do wielkiego pokoju z szerokim i długim kontuarem. Dwaj więźniowie przyglądali mu się jaszczurczym wzrokiem. Bębnienie deszczu było tu słychać wyjątkowo głośno. Strażnik popchnął go jednym palcem do przodu i rozpoczęło się wydawanie przydziału. Podano mu pokrowiec na materac, który miał trzymać rozchylony, a obaj więźniowie zaczęli wrzucać do środka odzież więzienną. W miarę jak poszczególne sztuki przelatywały w powietrzu, strażnik stawiał ptaszki w kwadracikach na karcie inwentarzowej. Podkoszulki, szorty, koszule, zielone więzienne spodnie, skarpety, przybory toaletowe i do golenia, ręczniki, tusz i szablon z jego nazwiskiem i numerem, poszewki na poduszkę, jeszcze kilka pokrowców na materac, biały wełniany koc, kominiarka, wełniane rękawiczki z dzianiny, krótka wełniana kamizelka. Jedna Biblia. Żadnego paska. 6 Białowłosy więzień, nie podnosząc oczu, przymierzył Brewerowi obuwie. --Dobrze sprawdź, czy pasuje. Będziesz je nosił przez długi czas. Strażnik popchnął w jego stronę arkusz inwentarzowy wraz z długo- pisem. — Podpisz tutaj. - Na długopisie był napis: PIERWSZORZĘDNE NAPRAWY. GARAŻ NELSONA. - Obecnie winien jesteś stanowi Nowy Jork dwieście trzydzieści siedem dolarów i sześćdziesiąt cztery centy. — Jak mam je zapłacić? — Nie przejmuj się - powiedział jeden z więźniów. - Już oni je z ciebie wyduszą. Wszyscy przypatrywali się, jak wkładał więzienny strój. Od zastrzyków bolało go ramię. Miał zawroty głowy i gorączkę. Pokrowiec z całą zawartością był bardzo nieporęczny. Wyprowadzono go z pomieszczeń w murze więziennym na ciemny więzienny dziedziniec. Za jego plecami twardo zamknęły się drzwi. Dwaj strażnicy, jeden przed nim, a drugi za plecami, omijając kałuże poprowadzili go przez brukowane kocimi łbami podwórze, na którym przymarznięty śnieg z deszczem trzeszczał pod stopami, do głównego budynku. Gdy weszli, strażnik idący z tyłu z trzaskiem zamknął za nimi drzwi i przekręcił klucz w zamku. Powietrze przepełniał smród więziennej stołówki, zmieszane zapachy dziesięciu tysięcy nędznych posiłków. Przeprowadzono go korytarzem z rzadko rozmieszczonymi lampami, po schodach ze stali i betonu, do kolejnych drzwi. I te zatrzaśnięto hałaśliwie i zamknięto za nimi. W ogromnym wnętrzu hałas odbił się echem. Kolejny długi korytarz, kilka zakrętów; po schodach - tym razem w dół - i jeszcze przez jedne drzwi podążali całą trójką. Znów drzwi zatrzaśnięto i zamknięto za ich plecami. Były to już czwarte drzwi. Teraz szli wzdłuż cel, pod długim szeregiem wiszących nad głowami lamp. Przez kraty wyciągano ręce. Dłonie chwytały pionowe pręty. Z kolej- nych cel odprowadzały go spojrzenia. — Powiedz "hej", człowieku. — OK, Brewer. — Zasraniec. — Cześć, kochanie. Który masz numer celi? Skręcili na lewo w kolejny korytarz. Idący przodem strażnik otworzył okratowane drzwi. Wskazał celę ruchem głowy. --Do środka. Z korytarza dobiegły oddalające się kroki strażników; potem trzasnęły 7 drzwi i zamek. Znowu kroki, ledwie słyszalne. Dalekie drzwi słabo brzęknęły. Daleki zamek cicho trzasnął. Pozostał sam w ciszy. Teraz Brewer musiał spojrzeć prawdzie w oczy: po tylu miesiącach prawniczych manewrów naprawdę znalazł się w więzieniu karnym. Był zamknięty w celi, zamkniętej w bloku zamkniętym w wielkim budynku więziennym, otoczonym trzydziestostopowymi murami. Między nim i wolnością znajdowało się pięcioro zamkniętych na klucz drzwi. Usiadł na pryczy, zacisnął dłonie między udami i z drżeniem zaczerpnął powietrza. Więc to się naprawdę stało. Siedząc tak i trzęsąc się z zimna, zaczął się pocić. Pot oblał mu głowę, pociekł po twarzy i szyi. Przemoczył mu koszulę i spodnie, popłynął do nowych skarpet i butów. Zaczął się kołysać w tył i do przodu. W tył i do przodu. Jakby uspokajał dziecko. Ktoś zaczął zawodzić. A wtedy zaczęto go wołać. — Hej, Brewer. Trzymaj się, dziecko. To betka. — To betka, dziecino. — Człowieku, wytrzymasz. Zdumiało go własne zachowanie. Nigdy w życiu tak się nie kołysał. Nigdy tak się nie pocił. Ale kołysał się nadal. Ktoś mu zawodząco przyśpiewywał. --Człowieku, spokojnie - ktoś zawołał. - Weź się w garść. Nie mazgaj się. Trzymaj się. Zdał sobie sprawę, że to on sam zawodzi. Kołysząc się i pocąc zawodził - jęczał - rytmicznie. - Gówno, człowieku - powiedział ktoś z obrzydzeniem. - Nie znosisz odsiadki, to nie ryzykuj wpadki. — Nie słuchaj go, Brewer. Trzymaj się. — Trzymaj się, człowieku, albo wysiadaj, póki jeszcze masz odwagę. Hej, słyszysz mnie? Brewer? Hej, Brewer. Słuchaj, co człowiek ci mówi. Podejdź do drzwi, Brewer. Leci. Patrzysz? To łap. Był to pas z dużą klamrą. Wyfrunął z ciemności i trafił prosto w szaro pomalowaną podłogę tuż przed jego celą. Upadł i zwinął się. --Dla ciebie, Brewer. Bilecik wyjściowy. Nocny ekspres. Zapatrzył się na pas, który zdawał się patrzeć na niego. Śledziło ich wiele oczu. Czekali, aż sięgnie ręką przez kratę i podniesie go. Nocny ekspres. 8 Pas leżał, złośliwy, morderczy, usłużny. Przez całą noc wyzywał go, a milczący ludzie patrzyli. Wielokrotnie słyszał metaliczny skrzyp odchylanego judasza w drzwiach korytarza. Strażnicy też patrzyli. Gdzieś na zewnątrz ciurkała woda deszczowa. Po pewnym czasie usłyszał chrapanie. Świt był paskudny. Brewer dostrzegł wreszcie, że wysoko w celi, naprzeciwko drzwi, było okno. Z wolna z czarnego kwadratu stało się ciemnoszarym kwadratem, a potem kwadratem ponurego, szarego dziennego światła. Zamiast śniegu z deszczem zaczął padać mokry śnieg, bijąc w okno jak zwierzę usiłujące wydostać się z akwarium. Siedemnasty marca. Śnieżny dzień świętego Patryka; dzień, w którym Brewer zaczął zadawać sobie pytania, których nigdy przedtem nie stawiał. Zaraz po wschodzie słońca wszedł strażnik. - Brewer, pójdziesz wcześniej na śniadanie. Gdy niektórzy z tutej- szych narkomanów dowiedzą się, w jakim biznesie pracowałeś, mogą ci sprawić niemiłe przyjęcie. Podniósł i schował pas. Więzień Nr B23424309 rozpoczął swój pierwszy dzień dziewięciolet- niego wyroku. 2. Ojciec Bobby'ego McCalla przez całe jego dzieciństwo wbijał mu do głowy zasadę: - Nigdy nie pozwól, by życie wystawiło cię do wiatru. Powinien był więc być przygotowany, gdy w lecie 1968 roku życie spróbowało właśnie to mu zrobić. Tegoż roku, trzeciego lipca, Bobby McCall rozpoczął pierwszy dzień wakacyjnej posady w kancelarii sędziego Lewisa Lewbo w Sądzie Miejskim w Filadelfii. McCall miał dwadzieścia jeden lat, nowiuteńki dyplom B.A.3 z Haverfod College oraz list zawiadamiający o przyjęciu na Wydział Prawa Uniwersytetu Pensylwania od jesieni. --Umiej jedną rzecz lepiej niż ktokolwiek inny - zawsze nalegał ojciec - a świat stanie przed tobą otworem. - Tą jedną rzeczą, wedle zamierzeń Bobbie'ego, miało być prawo. Tego samego dnia, o dziesiątej rano, wywołano go z kancelarii sędziego do pilnego telefonu. - To pański wujek - zawiadomił go pomocnik szeryfa, szeroko otwierając drzwi. Bobby odebrał telefon przy biurku sekretarki sędziego. — Bobby - powiedział wuj Andrew - mam dla ciebie okropne nowiny. Twój ojciec właśnie miał atak serca. — Atak serca? Dobrze się czuje? — Właśnie od nas odszedł. Otwierał listy w swym gabinecie i... i jego serce przestało bić. Niestety, utraciliśmy go, Bobby. 3 B.A. - Bachelor of Arts, dosłownie "bakałarz sztuk wyzwolonych", odpowiadający mniej więcej absolwentowi uniwersytetu bez magisterium. 10 Johnny McCall był z zawodu doradcą finansowym i maklerem papierów wartościowych. Wielu ludzi uczynił bogaczami, wielu bogaczy jeszcze bogatszymi, a zubożył bardzo niewielu. Te jedną rzecz robił lepiej niż ktokolwiek inny i zaiste świat stał przed nim otworem. Gdy zjawili się rewidenci ksiąg, znaleźli rachunki każdego z jego klientów w absolutnym porządku; wszystkie szumiały jak fabryczki pieniędzy, nawet gdy zabrakło już ręki szefa. Równocześnie znaleźli osobiste interesy Johna McCalla w komplet- nym chaosie. Jego polisy ubezpieczenia na życie wygasły z powodu nieopłacenia składek. Polisę ubezpieczenia zdrowia anulowano - list zawiadamiający o tym znaleziono nie otwarty w teczce, wraz z całą masą nie zainkasowanych czeków; niektóre z nich wystawiono przed dwoma laty. Rachunki do klientów wysyłano całkiem bezplanowo, a jego nieuregulowane należności były oszałamiająco wysokie; niektórzy z klientów nie otrzymali rachunków przez blisko rok; większość z należności była już nie do odebrania. Jego konto czekowe było wyczerpane i przekroczone od pół roku. Składania zeznań podatkowych zaniedbywał, pilne wnioski własnego księgowego zlekceważył. W swym testamencie, od lat zdezaktualizowanym, rozporządzał aktywami, któ- rych od lat nie posiadał. Gdy dokonano bilansu, okazało się, że miał z jednej strony fortunę w nie odebranych należnościach, z drugiej zaś wszystkim był winien pieniądze. Jego sprawy podatkowe były w straszliwym nieładzie, a federalna służba skarbowa podjęła bardzo nieprzyjemne kroki. Dołączył się do tego urząd podatkowy stanu Pensylwania. Stan New Jersey wystąpił z pozwem. John McCall żył sobie dostatnio w prześlicznym, starym kamiennym domu z ogromnym trawnikiem, wychodzącym na Klub Wiejski Saint Andrew's na Main Linę w Filadelfii. Sezony letnie spędza} w słonecznej nadmorskiej willi, położonej na wydmach tuż nad plażą w Harvey Cedars, zimy zaś z jachtsmenami na Wyspach Dziewiczych, ponadto wielokrotnie wyjeżdżał na wakacje do Europy. Jego ulubione powiedzenie brzmiało: - Cholernie dobrze się bawię i uwielbiam tę sytuację. -- W dniu swej śmierci ledwie ukończył czterdzieści osiem lat. Wdowa po nim, Mary Elisabeth z domu Carpenter, została bez środków do życia. Pomimo wysiłków jej rodzonego brata, Andrew Carpentera, znanego na Main Linę adwokata specjalizującego się w sprawach spadkowych, który sam, bez żadnego honorarium, uporząd- kował spadek po szwagrze - poszło wszystko: dom, jacht, willa na 11 wybrzeżu, nawet samochód. Później Andrew Carpenter powiedział Bobby'emu, że jego ojciec pozwolił różnym urzędom państwowym zagrabić niepotrzebnie ponad 900 000 dolarów przez zwykłe zanie- dbywanie własnych spraw. - Gdyby udzielił im jedną dziesiątą tej uwagi, którą poświęcał każdemu ze swych klientów, z łatwością byłby wart ponad dziesięć milionów. Mając dwadzieścia jeden lat, Bobby McCall znalazł się bez grosza na studia na wydziale prawa oraz z matką na utrzymaniu - kobietą, która nie przepracowała przez całe życie ani jednego dnia. . Z nad grobu Bobby odprowadził matkę trzymając ją za łokieć. Był pełen smutku i zdumienia. Matka - która zbudowała swe życie kosztem ukochanego Jacka - była niepocieszona. Bobby usłyszał, jak jeden z mężczyzn stojących koło srebrzystego Rolls-Royce'a mówił do drugiego: - Najbystrzejszy finansista, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Drugiego takiego zapewne nie znajdziemy. - I to do końca życia - potwierdził drugi.- To fatalne, że w spadku nie pozostawił chociaż części swego mózgu. Zmiana była szokująca. Jednego dnia Bobby McCall był synem bogacza, świadkiem tego, jak najbogatsi i najpotężniejsi ludzie wchodzą do biura ojca: senatorowie, sędziowie, słynni sportowcy,, menadżerowie show-biznesu, a wszyscy dźwigali ogromne kosze pieniędzy, błagając ojca, by im dopomógł. Następnego dnia wspaniały dom był stracony, słynna oranżeria matki odarta z roślin i akwariów, cudowne umeblowanie znikło, kucharz i pokojówka zwolnieni, a matka późną nocą przeszmuglowała do garażu kuzyna bezcenny antyczny zegar i zabytkową komodę "bombę". Wraz z matką cztery dni wędrował na Montgomery Avenue od jednej kamienicy do drugiej. Nie była w stanie zrozumieć, że nie stać jej na kosztowne mieszkanie - natychmiast wybrała apartament z czterema sypialniami i wliczoną w czynsz pokojówką. Wreszcie, okropnie wzdychając i wykłócając się jak dziecko w spo- sób, jakiego Bobby nigdy u niej nie widział, pozwoliła się przenieść do dwupokojowego mieszkania w Ardmore. Nie miała pojęcia o go- towaniu. 12 Wuj Andrew - z pełnym gorliwości oddaniem starszego brata - dopiął wreszcie tego, że z resztek zeskrobał dla niej majątek, składający się z ubezpieczenia społecznego oraz maleńkiej emerytury, około 12 000 dolarów rocznie. Gdy przyszedł pewnego wieczoru, by jej to oznajmić, ujął jej dłonie, spoglądając swymi podkrążonymi oczami chorego na serce człowieka. - Teraz, Bess, będziesz musiała wziąć się w garść. Jestem w bardzo złym stanie zdrowia i niedługo już będę mógł być obok ciebie, by się tobą opiekować. Po prostu musisz zrozumieć, że nie ma już żadnych pieniędzy poza tymi ochłapami. Teraz, dziewczyno, musisz pokazać światu, z jakiego materiału są Carpenterowie... tak by to powiedział nasz ojciec. Najważ- niejsze, abyś sobie znalazła jakąś pracę. Tak więc koniec z płaczem. Na nogi i bierz się do roboty. Pani McCall oczekiwała, że brat tak zajmie się nią i jej sprawami, jak robił to mąż. Próbowała zdecydować, jakiej pracy sobie życzy. On miał to dla niej załatwić. Wuj Andrew powiedział Bobby'emu: - Bobby, nie ma sensu się żalić. Gdy się straciło majątek, to na zawsze. Teraz sam musisz zadbać o swoją karierę. A ona zależy od ukończenia wydziału prawa. Zdaje mi się, że tu mogę ci dopomóc. Na wydziale mam pewne znajomości. Ale zanim zaczniesz studiować, potrzeba ci około roku na reorientację planów życiowych. Musisz zgromadzić kapitalik na okres studiów, nawet jeśli uda mi się podrzucić ci coś niecoś na czesne... Rozumiesz, co mam na myśli? Przez senatora Mersona mam pewne znajomości w Waszyngtonie. Mogę ci załatwić posadę w Departamencie Handlu. Z dobrą pensją. Za rok twoja matka powinna stanąć na nogi, a ty będziesz mógł tu wrócić i zacząć studiować prawo, mając przy tym w zanadrzu trochę bardzo przydatnej praktyki. Co ty na to? Cóż mógł odpowiedzieć? Zgodził się. Na dwa tygodnie przed wyjazdem Bobby'ego do Waszyngtonu serce jego wuja przestało bić. W testamencie Andrew Carpenter pozostawił swej "ukochanej Bess" pensję wynoszącą około 10 000 dolarów na rok. Żyjąc bardzo oszczędnie mogła teraz nawet nie pracować. Ale słowo "oszczędnie" nie figurowało w jej słowniku. Nie podjęła żadnej z wielu prac, jakie Andrew dla niej wynalazł. Zamiast tego narobiła wszędzie długów. Tuż przed śmiercią brata miała z nim dwie 13 ciężkie awantury o pieniądze. Bobby zrozumiał wreszcie, że jego matka jest potwornie zepsutą kobietą, która nie ma zamiaru liczyć się z faktami. --Nigdy się nie poddawaj - powiedziała synowi. - Bierz ze świata, co tylko zechcesz. Jeśli nie masz pieniędzy, by za to zapłacić, musi zapłacić ktoś inny. Pamiętaj słowa ojca: nie pozwól, by cię wystawiono do wiatru. Na pogrzebie wuja Andrew pokłóciła się z synem po raz pierwszy. Chciała, by Bobby ponownie otworzył biuro ojca i podjął jego interesy. Żądała, by przywrócił jej poprzednią stopę życiową. Nie tylko chciała znowu być bogatą; chciała też odzyskać dawny dom na Main Linę oraz swą oranżerię pełną roślin i akwariów, letnią willę w Harvey Cedars, jacht do wycieczek na Wyspy Dziewicze oraz samochód - wszystko co do joty i co do okruszka. Ty masz się o to postarać - oświadczyła. Nie tylko nie mógł tego dokonać, ale również nie zamierzał. Zdecy- dowanie odmówił. Skwarnego dnia, w końcu sierpnia, udał się na stację przy Trzydziestej Ulicy, aby Metrolinerem odjechać do Waszyngtonu. Matka towarzyszyła mu na stację w elegancki sposób: limuzyną z kierowcą, wynajętą specjalnie na tę okazję. - Gdziekolwiek się udajesz, rób to w sposób wytworny - oświadczyła, pukając go palcem w nadgarstek. A ta zasada - pomyślał - sprawiała, że mężczyźni pożerają ją wzrokiem. Była piękną kobietą, ale spojrzenia przyciągał sposób, w jaki się nosiła. Spojrzenia i podziw. I pożądanie. Promieniowała z niej pewność, że jest niezwyciężona. Majestat. --Życzę ci szczęścia, mój synu - powiedziała całując na pożegnanie. A potem potrząsnęła głową. - A jednak pozwoliłeś się wystawić do wiatru. Jesteś wielkim głupcem. Nigdy nie wrócił do Filadelfii. Osiągnąwszy szczyt swej kariery w Departamencie Stanu, Bobby nadal z żalem wspominał rady wuja. Nigdy nie powinien był rezygnować ze studiów prawniczych. Brak dyplomu z prawa nieustannie hamował jego awans w Waszyng^ tonie. Przynajmniej raz dziennie przypominał mu się błąd, jaki popełnił. Co dzień z wyjątkiem jednego - a ten był następstwem faktu, że dzieci bawiły się talią kart taroka. Tego ranka, jadąc do pracy popatrzył w lusterko wsteczne. To co ujrzał, wstrząsnęło nim: głupie wróżby taroka urzeczywistniały się. Jego śladem jechał niebieski Buick. I dokładnie tak jak wywróżono, siedziało w nim trzech mężczyzn: Wisielec, Handlarz Figami z Tyru i Zamaskowany Akrobata. 14 Trzynastoletnia córka McCalla kupiła talię razem z butelką szamponu w wiejskiej drogerii w Alexandrii. Wraz z przyjaciółkami rozłożyły taroka pod lampą na stoliku do brydża i pośpiesznie, ze stłumionymi chichotami czytały objaśnienia. Zaraz pierwszego wieczoru zbiły się w gromadkę na ogromnej, oszklonej werandzie domu McCallów, przepowiadając sobie przyszłość oraz wróżąc, za jakich chłopców wyjdą za mąż. Nie było końca przepychankom, chichotom, kwikom radości oraz biegom do telefonu. Ale następnego wieczoru zapanowała cisza. Raz jeszcze uważnie przeczytały instrukcję dołączoną do talii i zaczęły "wróżyć" na serio. Szeptały o Człowieku-Małpie, Kobiecie w Skrzyni, Handlarzu Figami, Zamaskowanym Akrobacie oraz Wisielcu. Przyjemna była ta uroczysta cisza. --Tato? McCall uniósł głowę znad książki. Jego córka stała na samym skraju światła lampy, przy której czytał. - Tak, kochanie? — Tato, grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. — Naprawdę? — Tak jest w kartach. Musisz się strzec Wisielca, Handlarza Figami z Tyru oraz Zamaskowanego Akrobaty. --Wielkie nieba. Rzeczywiście muszę być ostrożny. Przez chwilę stała obok niego bez słowa, po czym odeszła. W kilka minut później w tym samym miejscu znalazła się jego żona. - Jak sądzisz, czy coś w tych kartach może być? --Mówisz poważnie? Naprawdę poważnie? --Hm, ta wróżba, która im na ciebie wyszła, jest nader groźna. Debbie powiedziała, że trzej mężczyźni będą próbowali cię zabić, a ty ją wyśmiałeś. McCall ujął rękę żony. - Ile lat ma Debbie? — Trzynaście. — Aha. Radzę ci odebrać im tę talię i odesłać ją Parcheesiemu. A potem zafunduj dziewczętom tyle lodów, by się najadły po uszy. Lecz następnego ranka żona zaproponowała, że pójdzie poradzić się Wróżki, za którą rozbijano się w modnym towarzystwie Waszyngtonu. Madame Sforza. --Tego już za wiele - odparł McCall. - Spal te karty i daj temu spokój. Tego wieczoru kolacja przebiegała w ponurym nastroju. Ani jego syn, ani córka nie odezwali się. Ledwo dziubnęli jedzenie. Żona McCalla starała się nawiązać żywą rozmowę, lecz skończyło się na jej monologu, którego nikt nie słuchał. Po kolacji pili z żoną na werandzie kawę. Były to najmilsze dla 15 McCalla chwile dnia. Mieszkali w ogromnym, starym domu w Alexandrii z pięcioma sypialniami i oszkloną ze wszystkich stron werandą - ulubionym miejscem wieczornych spotkań dzieci z sąsiedztwa. Lubił słuchać ich głosów w ciemniejącym mroku, jednocześnie głęboko wdy- chając zapach trawnika, mokrego od wody padającej ze spryskiwaczy. Tego wieczoru dzieci nie przyszły. — Bobby, przeczytałam objaśnienia do tej talii taroka - odezwała się jego żona. - I sama je rozłożyłam. — Ojej. - Odstawił filiżankę z kawą i zwrócił się do żony. — Rozłożyły się w taki sam sposób, zupełnie przypadkowo potaso- wane. Dwa razy, Bobby. Naprawdę się boję. — Dosyć. — Handlarz Figami z Tyru ma gruby kontrakt na ciebie. — Czy to prawda? Spojrzała na niego. - Ach, wiem, że to brzmi głupio... - Wybuchnęła śmiechem. - Ojej! Ale to jednak poważne. --Mówisz tak, jak maleńka Szkotka, mieszkająca w maleńkiej chatce w górach - odparł McCall. - Gdy ją zapytano, czy wierzy w duchy, odpowiedziała: - "Nie. I mam nadzieję, że się tu nie pokażą". Popatrzyli na siebie i znów wybuchnęli śmiechem. Później kupiła nową zabawę, zwaną "Zagraniczna Intryga", a talię taroka odebrała Debbie i jej przyjaciółkom. Przepychanki, chichoty i kwiki powróciły. Następnego dnia McCall jechał wczesnym rankiem na spotkanie. Poprzedniej nocy, w drodze z Waszyngtonu do domu, McCall zadzwonił z budki telefonicznej, stojącej naprzeciw jego biura, do Włoch. Podejrzewał, że własny aparat ma na podsłuchu. Jego tajny informator we Włoszech szepnął do mikrofonu: - Dziś wieczorem odlatuję do Waszyngtonu. Pilna sprawa. Miejsce jak zwykle. Czas jak zwykle. - I odwiesił słuchawkę. Zwykłym miejscem był parking na tyłach podupadłego motelu za New York Avenue w Waszyngtonie. A zwykłym czasem dziewiąta rano. Miasto ledwie dyszało w uścisku nieznośnego letniego upału, więc McCall jechał z włączonym klimatyzatorem, wypychającym z wozu rozgrzane, lepkie od wilgoci powietrze. W drodze na spotkanie był już dość daleko na szosie międzystanowej nr 295, gdy po raz pierwszy spojrzał w lusterko wsteczne. Instynkt i doświadczenie podpowiedziały mu, że jest śledzony. Wkrótce ujrzał przeskakującego z pasma na pasmo niebieskiego Buicka, trzymającego się dość daleko z tyłu. 16 Gdy wyjechał na New York Avenue w pobliżu motelu, był już pewien: w Buicku znajdowało się trzech mężczyzn. Nie zbliżali się zbytnio; wydawało się, że wiedzą, dokąd jedzie. Zdecydował, że pojedzie krętą drogą, aby ich zgubić. Nagle skręcił w lewo w Queenschapel Road, przeleciał przez dwie przecznice i skręcił, a potem znów skręcił i znów. Znajdował się w dzielnicy drogich apartamentów oraz domów własnościowych. Jechał bezplanowo krętymi ulicami, rozglądając się za Buickiem. Zgubił go. Po pewnym czasie powrócił na New York Avenue. Motel znajdował się bliżej niż o milę. Był to stary, dwukondygnacyjny budynek z łuszczącą się niebieską farbą na ozdobach fasady i popękanym białym tynkiem ścian. Parking na jego tyłach otaczały drzewa su- makowe, chwasty i śmiecie. W głębi biegła nieczynna bocznica ko- lejowa. Buick stał zaparkowany przy chodniku o jedną przecznicę przed motelem. Gdy go mijał, trzech pasażerów schyliło głowy i odwróciło nieco twarze, nie spuszczając go jednak z oczu. Wisielec, Handlarz Figami z Tyru i Zamaskowany Akrobata, który potrafił latać w powietrzu; potrójna Nemezis, która przybyła w ostatnim akcie dramatu, by jak nakazali bogowie, zaciągnąć bohatera do świata podziemnego. Nie ulegało wątpliwości, że dokładnie wiedzieli, dokąd zmierzał. Nie poszedł na spotkanie i zawrócił do biura. Waszyngtoński upał oblepił go jak mokry, gorący ręcznik. McCall raz jeszcze przeklął L/Enfanta za ulokowanie stolicy na bagnie, gdzie palące letnie upały były równocześnie najwilgotniejsze w całej Ameryce Północnej. Wariactwo. Mając prawie piętnaście lat doświadczenia w rozpracowywaniu międzynarodowego handlu bronią, McCall przed trzema laty został mianowany szefem Biura Kontroli Handlu Bronią w Departamencie Stanu. W tym okresie śledzono go wielokrotnie; nie była to żadna nowość. Stał w oknie swego biura, patrząc na ruchliwą ulicę w dole. Dalej, i spoglądając na ukos, mógł zajrzeć w perspektywę Constitution Mali, Jak zwykle latem, cały tłum ludzi tłoczył się na schodach Instytutu Smithsona. I jak zwykle całe zainteresowanie kierowało się ku Muzeum Lotnictwa i Lotów Kosmicznych. Uważnie przyjrzał się ulicy przed sobą. Nie było śladu niebieskiego Buicka ani trzech mężczyzn. Interesowało go tylko bezpieczeństwo informatora z Rzymu. Oraz utrzymanie w tajemnicy jego tożsamości. Było dwadzieścia po dziesiątej. Czas wyjść. Zaczerpnął głęboko 17 2 - Polowanie na lisa powietrza i ruszył przed siebie. Wyszedłszy z budynku przeciął jezdnie i wszedł do tej samej budki, z której korzystał zeszłego wieczoru. Punktualnie o dziesiątej trzydzieści wepchnął do automatu kilka monet i wystukał numer. — Jeszcze raz - powiedział. — Kłopoty? — Nie aż takie, bym sobie nie dał z nimi rady - odparł McCall. - Może drugie miejsce? --Za pół godziny. Muszę złapać popołudniowy lot do Rzymu. McCall rozejrzał się po ulicy, po czym wyruszył pieszo. Nigdzie nie było widać Wisielca, Handlarza Figami z Tyru ani Zamaskowanego Akrobaty, który potrafił latać w powietrzu. Agencja Prasowa Siedmiu Mórz była nielegalną fasadą działalności CIA, ulokowaną w Simmold Center, starym biurowcu w śródmieściu Waszyngtonu, mieszczącym agencje prasowe, redakcje małych czasopism fachowych, biura drobnych kanciarzy, wolnych strzelców, agentów reklamy oraz wszelkiej maści zawodowych pośredników w załatwianiu przez znajomości spraw w urzędach państwowych. Skrępowana prawnym zakazem szpiegowania w kraju, CIA korzystała z własnych eks-agentów, zatrudnianych przez fikcyjne firmy w rodzaju Agencji Prasowej Siedmiu Mórz, dla tajnych działań w Stanach. Więk- szość czasu spędzali oni na szpiegowaniu innych państwowych agencji wywiadowczych, a nawet samej CIA. Często zaś, po wykonaniu zadań, eks-agenci CIA wracali do CIA z przywróceniem wszelkich ubocznych przywilejów i wynagrodzeń, nie będąc już "eks". McCall jako szef Biura Kontroli Handlu Bronią w Departamencie Stanu, niekiedy sam korzystał z usług Siedmiu Mórz. Ale dziś miał skorzystać z ich dachu. W spiekocie powlókł się na północ Siódmą Ulicą, koło Narodowej Galerii Portretów, otoczonej jak zwykle rojem handlujących z wózków. Wkrótce był mokry od potu. Kilka przecznic dalej wszedł do kawiarni i przy kontuarze zamówił szklankę mrożonej herbaty. Siedział tam przez kilka minut, obserwując ulicę znad gazety. Zadowolony z wyników zostawił gazetę, napiwek i wszedł do męskiej toalety. Stamtąd przez kuchnię i tylne drzwi wydostał się na uliczkę gospodarczą. Znalazł się na Ósmej Ulicy. Dwie przecznice dalej wszedł do sutereny starej kamienicy, labiryntem podziemnych korytarzy przedostał się na jej tyły, wyszedł na inną uliczkę i zszedł do piwnicy sąsiedniego domu. Wsiadł do windy towarowej. 18 Wysiadł na górnym piętrze i poszedł schodami prowadzącymi na dach. Była dokładnie dziesiąta pięćdziesiąt siedem. Upał na klatce schodowej był niemal nie do zniesienia.-^ Zatrzymał się przy poręczy schodów i popatrzył na hol, sześć pięter niżej. Dwa podwójne szeregi lamp dobrze oświetlały klatkę schodową: nie było tam nikogo. Szyb klatki wyglądał jak szeroki, kwadratowy tunel biegnący prosto na dół - zbiegające się w per- spektywie linie wyglądały tak, jakby chciały go ściągnąć na dół. Cofnął się i poszedł na górę, do drzwi prowadzących na dach. Jak dotąd w porządku. Otwierając je poczuł, jakby zderzał się z ogromną ścianą skwaru. Światło było oślepiające. Zapach rozmiękłej, gorącej smoły wypełniał nozdrza. Dach był piekłem, gdzie McCall smażył się w słońcu. Wyszedł na drewnianą platformę, przymykając za sobą drzwi. Gdy dotarł w cień nadbudówki klatki schodowej, był całkiem mokry. Czekał. Przez całą długość bloku domów, wzdłuż dachów trzech różnych biurowców, biegła wąska kładka z desek. Wszystko wokół falowało w morderczym upale. Z ulicy na dole dochodziły dźwięki klaksonów; urzędnicy państwowi, wymykając się z miasta na długi letni weekend, próbowali się przecisnąć przez napływające samochody turystów. W całym mieście ruch uliczny tamowały korki. Daleko na wschodzie i południu, wielopasmową szosą szybkiego ruchu 295, omijając szerokim łukiem miasto, płynęła rzeka samochodów. McCall popatrzył na tłum turystów na całej długości Constitution Mali. Widać stąd było także Wzgórze Kapitolu i Biały Dom, pomnik Waszyngtona, a dalej, nad Potomakiem, Jeffersona oraz masyw Pen- tagonu - na każdej z tych budowli widniały szlachetne sentencje wykute w kamieniu. Zupełnie jak Rzym u swego schyłku: pełen monumentów bełkoczących naiwnymi tekstami, których nikt nie czytał, a tym bardziej im nie wierzył. Nazbyt długo obserwował to miasto. Piętnaście lat wojen biuro- kratycznych. Stojąc na dachu doskonale zdawał sobie sprawę, że wszędzie dookoła te same wolności, które głosiły napisy na budynkach i po- mnikach, nieustannie po kawałku uszczuplano. Sprzedawano. Wymie- niano. Od nielegalnych podsłuchów telefonicznych aż się roiło. Wiele z nich założono na polecenie ludzi na najwyższych stanowiskach państwowych; ludzi, których zaprzysiężono, by do niczego takiego nie dopuszczali. McCall miał w tym swój udział. Ale tu nie tylko podsłuchiwano. Codziennie białe koperty wypchane pieniędzmi podawano nad biurkiem: 19 za lukratywne kontrakty, za oszukańcze przetargi, za usuwanie przeszkód, za wpływy, za milczenie. Żerujący na tajemnicach biurokraci ukrywali dokumentację tysięcy nieudolności, błędów i przestępstw, dowody nadużycia władzy lub niewykonania obowiązku - chowali je wśród mnóstwa urzędowych teczek w niesłychanie prosty sposób: przykładając na nich pieczątkę ŚCIŚLE TAJNE. McCalla aż mdliło od tej wiedzy. Czuł się jak Tejrezjasz. Monumenty stojące na dole, na ulicach miasta, nie robiły najlżejszego wrażenia na Historii. Historia bowiem, pełna plam świeżej i skrzepłej krwi, podążała za ludzkością krok w krok, jawnie, jak jędza znająca wszystkie sekrety rodzinne. Ludzie słusznie ignorują istnienie Historii - trzymającej w ręce listę zbrodni ludzkości. Historia uczy rozpaczy. McCall odrobinę uchylił drzwi z dachu, wsłuchując się w dźwięki na klatce schodowej. Jak dotąd wszystko dobrze: nikt go nie śledził, a przynajmniej nie aż na dach. Nakazał sobie myślenie o chłodnym wietrzyku nad zatoką. Zamknął oczy omdlewając od upału, ale cierpliwie czekał na Danielsa. Wreszcie Daniels ukazał się na drugim końcu dachu. Była jedenasta zero dwie. McCall ruszył mu naprzeciw drewnianą kładką. Kopułki, nadbudówki wind, anteny telewizyjne i świetliki - wszystko błyszczało w przeraźliwym upale, wirującym falami wokół idącego. Daniels zatrzymał się w cieniu klatki schodowej, ocierając twarz. Ubrany w kombinezon stał okrakiem nad skrzynką narzędziową. McCall uśmiechnął się do niego. - Rozkoszne przebranie - powiedział. - Ciężki kombinezon na solidnym garniturze na dachu w temperaturze stu dwudziestu stopni4. Szczyt prawdopodobieństwa. — Bobby, pośpieszmy się - rzekł Daniels. - Nie mogę wprost uwierzyć, że tu tak gorąco. Kay? No więc. Przez ten kawałek informacji jesteśmy na czysto. Wyrównane. Skwitowane. Kay? — Niewłaściwa postawa, Danny. Bratnie agencje powinny ze sobą współpracować. Tak to słusznie napisano na pierwszej stronie rządowego podręcznika. — Czyżby, ale? Sam wiesz, co możesz sobie zrobić z podręcznikiem 4 Tu i wszędzie dalej w tekście temperatura podawana jest w stopniach Fahrenheita. Np. 120°F to blisko 50°C. 20 rządowym. Każdy z Fabryki Cukierków5, przyłapany na rozmowie z kimkolwiek z Departamentu Stanu, jest brany do galopu. — Niestety - skomentował McCall.-^ — Niestety, cholerę w bok. Wasza banda to kupa frajerów. Cały zasrany Departament. Tak czy owak. Tu jest cała goła prawda, której szukałeś. Wręczył McCallowi dossier ze sprężynowym grzbietem. Tytuł: Opera- cja Zelota. - Gotów? - spytał Daniels. - Trzeba się za to brać galopem. Na Bliskim Wschodzie zanosi się na prawdziwą burzę. Ci zwariowani Irańczycy próbują uruchomić cały sprzęt dozorowania, jaki został po szachu. McCall chrząknął. — Tu jest wszystko na ten temat. - Daniels wetknął mu dossier. - W całej aferze jest tylko jeden promyk światła. Nie mają dość części zamiennych, by urządzenia zadziałały. Próbowali kupić ten towar, ale trzyma ich za gardło amerykańskie embargo na kluczowe wyposażenie. Więc próbują nowego podejścia. — Przemytu. — Trafiłeś. Irańczycy wysyłają jednego ze swych najlepszych chłopa- ków z workiem pieniędzy po zakup tych części. Cena nie gra roli. — Mogę to sobie wyobrazić - powiedział McCall. Daniels dotknął palcem dossier. - To jest analiza wojskowa moż- liwości Irańczyków, jakie da im sprzęt dozorowania oraz co to oznacza dla całego zasranego Bliskiego Wschodu. Kay? — Jestem pewien, że to pasjonująca czytanka - rzekł McCall. — Gdy się przekonasz, co mogą zrobić, nasikasz w majtki. — Czy dostałeś nazwisko wysłanego przez nich irańskiego agenta? — Attashah. Rooley Attashah. Znasz go? McCall znowu chrząknął. - Gorzej już być nie może. Daniels podniósł pudło narzędziowe. - Okay. Jesteśmy kwita. Żadnych więcej przysług, Bobby. Ten smakołyk wyrównuje wszystkie moje długi u ciebie. Chryste, daj mi się wydostać z tego żaru. To gorsze niż Rzym. — Danny, mam dla ciebie wiadomostkę. Prosto od krowy w Fabryce Cukierków. Zainteresowany? — Na jaki temat? — Mogę ci powiedzieć, kto zostanie teraz szefem placówki w Kairze. Daniels ostrożnie odstawił pudełko na miejsce. - Kto? — Słyszałem, że prosiłeś o tę posadę. 5 Fabryka Cukierków - "Cookie Factory" - slangowe określenie CIA. 21 — Ano, ano. Prosiłem. No to strzelaj. Kto dostał? — Pewnego pięknego dnia może odwdzięczysz się za to, hę? — Na litość boską, kto? - Ty. Daniels cicho uderzył się pięścią w otwartą dłoń. - Niech mnie diabli. Udało się. Mnie się udało. Jesteś pewien? --Zawiadomią cię w czwartek. Daniels podniósł pudło narzędziowe. - O Jezu. - A potem znów je odstawił. - Co ty na to? - Zupełnie zapomniał, że pot spływa mu po twarzy. - I co ty na to. - Znów podniósł pudełko. — Lepiej będzie, jak nauczysz się lubić upały. To główny produkt Kairu. — Uwielbiam je. Uwielbiam je. - Gdy Daniels otworzył drzwi na dach, powiało gorącym powietrzem. Zatrzymał się na chwilę, by jeszcze raz pokazać palcem dossier, które McCall trzymał w prawej ręce. — Ostrożnie z tym cholernym opracowaniem, Bobby. To mnie może wykończyć. Chryste. Wolałbym dać to Rosjanom niż waszym typkom z Departamentu. McCall zawrócił. Idąc po drewnianej kładce czuł, jak upał zapiera mu oddech. Daniels jako szef placówki będzie miał dostęp do znacznie większej ilości informacji. Znów spojrzał na miasto z wysokości. W całym Waszyngtonie, a prawdę powiedziawszy na całej Ziemi oddawał usługi kluczowym ludziom, którzy mogli mu być użyteczni. Usługi, za które mógł żądać rewanżu. Gdy dotarł do drzwi, miał od gorąca zawroty głowy. Zrobił krok przez próg na klatkę schodową. A potem zatrzymał się, by otrzeć chustką mokrą twarz. Ciągnęło go do chłodnych powiewów na żaglówce. Niebawem. Niebawem. Gdy odjął chustkę od twarzy i otworzył oczy, stał u szczytu schodów w absolutnej ciemności. Światła zgasły - pełne dwa rzędy lamp od szczytu szóstego piętra aż do parteru. Stał w ciemnościach nasłuchując. Z daleka dobiegały dźwięki klaksonów. A jeszcze słabiej zawodzenie policyjnych syren. Miał okropne przeczucie, że zaraz zostanie schwytany i zrzucony w otchłań klatki sześć pięter w dół. Dostał gęsiej skórki. Cofnął się. Rozejrzał się po dachach. Daniels poszedł już dawno. Szybkim krokiem pomaszerował kładką. Daniels zamknął za sobą drzwi na klucz. 22 Spróbował drzwi do dwóch innych klatek. Były także zamknięte. Nie miał innej drogi odwrotu. Schwytano go w pułapkę z jednym tylko wyjściem: przez ciemną klatkę schodową.-^ Wrócił do pierwszych drzwi. Pot lał się z niego strumieniem. Musiał natychmiast wydostać się ze strefy gorąca. Ponownie otworzył drzwi i wszedł do środka. Nadal panowała ciemność. Po cichu zamknął drzwi za sobą i nastawił uszu. Wstrzymał oddech, by lepiej słyszeć. Schody z dachu na górne piętro zakręcały w połowie. Było ich nie więcej niż dwadzieścia. Usiadł i tak cicho jak tylko potrafił zdjął pantofle i związał sznurowad- łami. Powiesił je na szyi i wstał. Znów zaczął się przysłuchiwać, ale usłyszał tylko własny oddech. Stojąc w całkowitej ciemności, powoli policzył w myśli do dwustu pięćdziesięciu, równocześnie słuchając, bardzo uważnie słuchając. Sku- piając się w pełni na słuchu. Doleciał do niego szum windy jadącej swym szybem. I ucichnął. W skarpetkach zszedł o jeden stopień. I zaczekał. Potem następny. I znów zaczekał. Doszedł tak do górnego podestu. Zrobił jeden krok w dół. Potem następny. I stanął czekając. Czy z dołu doleciał dźwięk? Westchnienie? Czekał, słuchał. Potem kolejny krok. I następny. Potem, powoli, kilka. Zaczekał. Był na zakręcie schodów. Dookoła cisza. Zaczął schodzić następną kondygnacją. Drzwi miał przed sobą o kilka krótkich kroków. Wołanie dalekiej syreny policyjnej stało się głośniejsze. McCall zaczekał, aż przycichnie, potem zamilknie. Zszedł o dwa dalsze stopnie. Pauza. Liczenie. Dwa następne. Wiedział, że do drzwi ma tylko cztery, może pięć kroków. Pod nim przeświecał słaby blask. Zszedł o jeszcze dwa. I znowu dwa. Powoli wyciągnął dłoń do klamki. Dotknął czegoś miękkiego. Czegoś, co zaczęło stawiać opór. A potem złapało go za nadgarstek. --Mam go - zaszeptano. A potem wybuchły wrzaski i zamieszanie. McCalla schwyciły dwie niezwykle mocne ręce, jedna za jego lewą kiść, druga za łydkę. --Brać go - ktoś rozkazał. Chwyciło go więcej rąk. Podniesiono go nad poręczą. McCall wpadł w szał. Chwycił żelazną balustradę i trzymał ją walcząc o życie. Obce ręce i ramiona próbowały go unieść wyżej. Szarpał się, kopał i wrzeszczał. Podnieśli go wyżej. --Łap go za rękę. Za rękę, na litość boską! 23 McCall na oślep wyciągnął drugą rękę i objął kogoś w pasie. Palce natrafiły na pasek od spodni. — Wyżej. Do cholery, wyżej. — On się czegoś trzyma. — Mnie! Złapał mnie, na litość. Bierzcie go za ręce! Czyjeś usta przycisnęły się do jego ucha. Poczuł dyszący gorący oddech. Walczył dalej. Był już wyżej niż ich głowy i ramiona, na wyciągniętych rękach. Nad szybem klatki schodowej. --Zrzućcie go! Po omacku dłoń McCalla natrafiła na czyjś krawat. Owinął go wokół ręki. --Na litość boską, zrzućcie go! Nad sześciopiętrową otchłanią klatki wypuścili go. Poleciał. I zawisnął na czyimś krawacie. Gdy tamten człowiek szarpnął się do tyłu, wciągnął za sobą McCalla. A potem całe ruchome, walczące kłębowisko potknęło się, uderzając w ścianę. Wypuścili go z rąk. — Podnieście go, mówiłem. — Czekaj! Złap jego ręce. To mnie trzymasz. Kolejne gwałtowne szarpnięcie. Jedno z ciał uniesiono w górę, a McCall padł na plecy. --Cholera jasna, to ja! Ja! Czekajcie! Stać! McCall uwolnił nogi. Leżąc na plecach oparł się stopami o kłąb ciał przed sobą. Zebrał wszystkie siły i pchnął potężnie. Poręcz zatrzęsła się i rozległ się paniczny wrzask: - Nie! To ja! --Zrzućcie go. Przerażony głos zaczął się oddalać. Wrzeszczał przez całą drogę w ciemności, aż do parteru klatki schodowej. Ciało uderzyło o posadzkę z przytłumionym, głuchym odgłosem. Dwaj pozostali, dysząc gorączkowo, zaczęli do siebie szeptać. Nagle otworzyli drzwi, do środka wpadł prostokąt światła. Stali obok, próbując w tym świetle rozejrzeć się na schodach. Dostrzegli McCalla. Nie wierząc własnym oczom, gapili się na niego z otwartymi ustami. Drzwi się zatrzasnęły i McCall znów znalazł się w ciemnościach. Leżał na plecach czując, jak zdławiony oddech pali mu płuca i oskrzela i próbując sobie wytłumaczyć, że musi wstać, zanim tamci wrócą, by dokończyć robotę. Ale nie potrafił się poruszyć. Powrót do biura pamiętał tylko fragmentami. Na ciemnym podeście, w krótkiej walce, wyczerpał wszystkie swe siły. Cały był obolały, lewą 24 kiść miał zwichniętą. Rękaw koszuli zwisał prawie całkiem oddarty. Lewy policzek palił od otarcia. W wyobraźni nadal jeszcze patrzył w głąb szybu klatki schodowej. Powinien być martwy. Miał niewiarygodne szczęście. Wiedział, że przekroczył jakąś granicę w swym życiu. Już nigdy nie będzie takim jak przed tym. W swym przerażeniu chciał wejść z tymi ludźmi w układy. Teraz zrozumiał, jak łatwo jest zdradzić. Zrobiłby wszystko, by się uratować. Wszystko. I ci dwaj ludzie, w świetle otwartych drzwi, gapiący się na niego. Był wtedy tak wyczerpany, że nawet bez pomocy trzeciego ta dwójka mogła wrócić na schody, chwycić go i z łatwością przerzucić nad poręczą. Jeśli kiedykolwiek jeszcze ich ujrzy, rozpozna te twarze natychmiast. Ci trzej wiedzieli z góry, dokąd McCall ma się udać. Musieli założyć podsłuch na czyimś telefonie -jego lub Danielsa w Rzymie. Podejrzewał to od dawna. Dlatego korzystał z automatu po drugiej stronie ulicy. Zażądał sprawdzenia telefonów. Zespół wykrywania podsłuchu wkroczył do biura McCalla pobrzęku- jąc. Składał się z dwóch ludzi, popychających wózek z czarnymi skrzynkami i ciągnącymi się z tyłu przewodami. Nie odezwali się do niego. Jeden położył palec na ustach. McCall skinął głową. Wtedy systematycznie, w milczeniu, zaczęli mu przewracać biuro do góry nogami. Zdjęli ze ścian obrazy i starannie obejrzeli każdy centymetr ram, zapuszczając małe nożyki pod brzegi tylnych papierowych wyklejek. Następnie zdjęli wszystkie książki z półek, kartkując każdy tom. Gdy wychodził z gabinetu, jeden z nich badał zdjęcie jego matki w uczesaniu od fryzjera z Main Linę, trzymającej w ramionach pierwszego wnuka. Drugi wyszedł z nim na korytarz. - Może pan mieć pluskwę w telefonie - oświadczył. - Albo na centrali. Albo na głowicy kablowej w suterenie. Albo gdziekolwiek w pańskim gabinecie. Potrafię wywiercić w wazonie dziurkę tak małą, że jej pan nie dojrzy i wsunąć tam pluskwę. Albo może to być jedna z tych pluskiew organkowych. - Podniósł dłoń, jakby trzymał jedną z nich między kciukiem i palcem wskazującym. - To takie, które można włączać i wyłączać, kiedy się chce. Przez telefon. Z dowolnego miejsca na świecie. Po prostu nakręcając numer. To się nazywa podsłuch selektywny. Jeśli to jedna z nich, bardzo trudno będzie ją znaleźć. - Zróbcie, co się da - odparł McCall. - I sprawdźcie automat telefoniczny po drugiej stronie ulicy. 25 McCall pomyślał o swej córce. Gdy tego letniego poranka dziecko składało koleżeńskie wizyty o parę mil stąd, w Alexandrii, on walczył o życie z trzema mężczyznami: Wisielcem, Handlarzem Figami z Tyru i Zamaskowanym Akrobatą, który pofrunął powietrzem na spotkanie swej śmierci. Gdyby udało im się wtedy zrzucić McCalla, córka musiałaby całe życie przeżyć z przekonaniem, że przepowiedziała śmierć ojca. Przysiągł sobie, że nigdy jej nie opowie, jak wróżba była bliska spełnienia. Czekając na windę pomyślał o talii taroka. - Nie, nie wierzę w nie - pomyślał sobie. - I mam nadzieję, że się mi nie pokażą. W pół godziny później, gdy powrócił z nową koszulą i krawatem, specjalista wykrywania podsłuchu położył mu na dłoni mikrofon. - Mogą być inne - powiedział. - To miasto jest rajem dla pluskwiarzy. Gdybym panu powiedział, że w Waszyngtonie jest przynajmniej ćwierć miliona nielegalnych podsłuchów, uwierzyłby pan? Co? — Gdzie pan ten znalazł? — Po drugiej stronie ulicy w automacie. McCall przyjrzał się mikrofonowi, a potem podszedł do okna i popatrzył na budkę telefoniczną na rogu. --To pański błąd - dodał specjalista. - Pana i wszystkich innych, którzy wynajmują tych łazików. Najpierw bierzecie ich na listę płac, uczycie z podręcznika wszystkich brudnych chwytów, a potem wywalacie. A co oni wtedy robią? Idą na własną łapę, wynajmując się jako wolni strzelcy każdemu, kto płaci. Rozkładają cały kraj. McCall oddał pluskwę specjaliście. — Proszę to zainstalować z powrotem. - Hę? — Tam, gdzie ją pan znalazł. — O! Przyswajam. Kapuję.-* W pół godziny później obaj specjaliści wyszli, zabierając swe czarne skrzynki, wlokące się przewody i grzechoczący wózek. McCall usiadł w swym fotelu. Ciągle jeszcze drżał, ciągle lepił się od potu. Za każdym razem, gdy pomyślał o walce na ciemnych schodach, panika wracała. Bolały go wszystkie mięśnie, coraz bardziej sztywniał, a kiedy zdjął koszulę, ujrzał, że tułów ma pokryty zaognionymi, czerwonymi otarciami. Upłynie bardzo długi czas, nim zdobędzie się na 26 wejście do ciemnego budynku lub zaśnięcie w ciemnym pokoju. Nigdy nie zapomni przerażonego głosu człowieka, który spadał. Ani głuchego uderzenia ciała o posadzkę.-^ Popatrzył na raport CIA otrzymany od Danielsa. Jeden z trzech - ten zabity? - zostawił na okładce odcisk obcasa. Operacja Zelota, która prawie kosztowała go życie. Ale teraz przyszła jego kolej. Użyje raportu jako przynęty, by złapać kogoś innego w pułapkę. Z szuflady biurka wyjął kopertę, nakleił znaczek i na końcu wypisał adres. Na kawałku urzędowego papieru napisał tylko jedno słowo: "Spudłowałeś". Złożył papier, wsunął do koperty i zakleił. Pomysł, który nasunął się McCallowi, wracał uporczywie. Jak piesek tropiący włóczęgę, nie zwracając uwagi na rzucane kamienie ani wiadra lodowatej wody. Piesek nazywał się: Morderstwo. Myśl zrodziła się prawdopodobnie pod wpływem wydarzenia na klatce schodowej. Oczywiste było, że morderstwo jest czymś, czemu sprzeciwia się cała dotychczasowa praktyka McCalla, jego sposób myślenia, jego tradycje. Więc ją odrzucił. Ale niezależnie od tego, jak wiele razy ją odrzucał, pomysł morderstwa powracał. Uwodził, czarował. Zadane w stosownym momencie pchnięcie ostrzem przez gobelin, zepchnięcie z mostu, trzykrotne potrząśnięcie zbrodniczej fiolki nad filiżanką herbaty. Jakąkolwiek przybierze to formę, historia potoczy się inaczej. Ale to nie wszystko. Pomysł wpadł mu do głowy kompletny, ze wszystkimi szczegółami, z całym scenariuszem zawierającym środki działania, planowanie, cele, pieniądze, motywację, nawet konsekwencje. Potrzebował tylko sprzedać ten pomysł sponsorowi, który mógłby dostarczyć funduszów. Scenariusz zawierał również nazwisko sponsora. Sprzedać morderstwo, to było dla McCalla coś nowego. Ale wkrótce był tak bardzo do tego przekonany, że gorąco pragnął spróbować. Przede wszystkim będą mu potrzebne materiały reklamowe. Jeden z nich już miał: dokument Operacji Zelota, otrzymany na dachu od Danielsa. Dalej potrzebna mu była lista części wyposażenia wojskowego, po- szukiwanych przez Iran. To otrzymał z archiwum. Był już gotów. Zatelefonował do Martina Wainwrighta, prawdopodobnie najbardziej w całym Waszyngtonie nieprawdopodobnego kandydata na sponsora morderstwa. 27 O pierwszej po południu McCall spiesznym krokiem przeszedł przez hol do frontowego wyjścia. Szedł na decydujące spotkanie z Wainwrightem. Przez szklane drzwi dostrzegł czekającą na niego taksówkę. --Choć trochę chłodniej, John? Strażnik szeroko otworzył przed nim drzwi. - Nic z tego, panie McCall. Sto sześć stopni w cieniu. McCall wyszedł na chodnik. Ze wszystkich stron dochodziło wycie klaksonów samochodów, które ugrzęzły w piątkowych korkach. Teraz jemu samemu to groziło. A cały wysiłek miał służyć tylko temu, by przynieść złe wiadomości człowiekowi, który złych wieści nienawidził. " Wainwright był sukinsynem. Wręcz odmówił przyjęcia pilnego telefonu od McCalla. Musiał więc zadzwonić z prośbą o wstawiennictwo do pani Woolman - jedynej osoby w całym Waszyngtonie, która potrafiła zastraszać Wainwrighta. Bóg zapłać, pani Woolman. Bliżej niż o milę wzniósł się do góry prezydencki helikopter i odleciał na zachód. Piątkowy exodus z Waszyngtonu został oficjalnie zain- augurowany. Na chodniku ogarnęły go fale gorąca. Pośpiesznie przeciąwszy trotuar, złożył się jak scyzoryk wsiadając do czekającej taksówki. W tej samej chwili gdy usiadł, zdał sobie sprawę, że nie ma tu klimatyzacji. Padające bezpośrednio promienie słońca zmieniły tylne siedzenie w rozpalony piec. — Co się stało z twoją klimatyzacją? — Fala upałów. Nawaliła. — To podwieź mnie na najbliższy postój. — Daj pan sobie spokój. Nie ma tam taksówek. Całe miasto próbuje się stąd wydostać. Albo moja bryka, albo nic. — No, to jazda. Ale szybko. — Czyżby? Jasne. Szybko. McCall siedział na brzeżku rozprażonego słońcem siedzenia, czując, jak pot występuje mu na czoło oraz spływa strumyczkiem po plecach. Przez otwarte okno wiało gorącym, zapylonym powietrzem. Jakże nienawidził Waszyngtonu. Jakże nienawidził piekącego upału. Jakże nienawidził Martina Wainwrighta. I ciągle jeszcze drżał pod wpływem przeraźliwego przeżycia na schodach. Zesztywniał zupełnie. Lewa ręka, tam gdzie ją trzymali, bolała. Czuł, że dygocze mu każdy mięsień osobno. Prawie okulał na nogę, którą próbowali mu wykręcić. Wiedział, że jutro rano z trudem będzie mógł się poruszać. Był jedną masą siniaków. Ale żył. A we właściwym czasie zemści się za każdy siniak. Co do jednego. 28 Już na pierwszym skrzyżowaniu taksówkę przyłapał monumentalny korek drogowy. Podróż zapowiadała się na długą. Upał był jak tyran nienawidzący swych poddanych. W pełznącej powoli taksówce McCall otworzył tekę i wyciągnął szarą kopertę zawierającą otrzymane od Danielsa na dachu dossier Operacji Zelota. Raz jeszcze przerzucił komplet notatek, podsumowań wyników narad, raportów agenturalnych - wszystko, by odświeżyć sobie sprawę w pamięci. Miał przed sobą trudną sprzedaż. Z przezroczystej plastykowej koperty wyjął paczkę czarno-białych zdjęć, uważnie przyglądając się im po kolei. Wiele z nich było bardzo ziarnistymi powiększeniami fotografii zdejmowanych teleobiektywami przez zespoły inwigilacyjne. Następnie zbadał zszyty na grzbiecie raport z pieczątką TAJNE - ostateczny dowód w sprawie, którą miał zreferować Wainwrightowi. Nosił tytuł: PRZEGLĄD CZĘŚCI WYPOSAŻENIA WOJSKOWEGO OBEC- NIE POSZUKIWANYCH PRZEZ DZIAŁ ZAOPATRZENIA UZBROJENIA RZĄDU IRAŃSKIEGO WRAZ Z WYKAZEM PODOBNYCH ARTYKUŁÓW W DYSPOZYCJI SIŁ ZBROJ- NYCH USA, JAK RÓWNIEŻ BIEŻĄCYCH CEN NA WOLNYM RYNKU MIĘDZYNARODOWYM PODAWANYCH PRZEZ PRYWATNYCH HANDLARZY BRONIĄ. Przeglądał stronę za stroną opisów części zamiennych i ich numerów katalogowych. Przynajmniej przy dwóch trzecich pozycji, w rubryce cen figurowały litery "N.O" - "Nie oferowane". Były to części, których Iran nie znalazł na wolnym rynku broni, części wymagające wynajęcia przemytników, którzy je ukradną. A wszystkie co do jednej pozycje w opracowaniu figurowały na liście artykułów objętych amerykańskim embargo eksportowym. McCall zważył raport w ręku. Złota żyła, wymarzone menu dla przemytnika: setki części reprezentujących najwyższą technikę, których nie mógł dostarczyć żaden handlarz bronią. Za każdą z wymienionych pozycji zręczny przemytnik mógł postawić własną cenę, a potem zdobyw- szy fortunę wycofać się z interesów. McCall rzucił okiem na pierwszą lepszą pozycję w katalogu: CRT 2374388/9. Była to część zamienna do komputera wojskowego, warta nie więcej niż 120 dolarów. Iran być może zapłaci za nią dwanaście tysięcy. Ostatnią pozycją całego dossier było zdjęcie około czterdziestoletniego mężczyzny o oliwkowej cerze. Ten wyraz twarzy i to spojrzenie McCall 29 widywał wiele razy w okresie swej kariery. Ze zdjęcia patrzyły na niego oczy fanatyka. Człowieka, który dla osiągnięcia celu gotów był wybić co do nogi wszystkich ludzi na tej nieszczęsnej planecie. I właśnie z powodu tej twarzy McCall z wolna topił się we własnym pocie w korku ulicznym w Waszyngtonie pod koniec sierpnia, w chwili gdy powinien raczej płynąć w pół wiatru na trzydziesto- sześciostopowej żaglówce przez zatokę Chesapeake. Samo wspomnienie chłodnego wiatru nad wodą wystarczyło, by upał wydał się jeszcze gorszy. - To także ci zawdzięczam - powiedział do fotografii. Przylepiona na jej odwrocie etykietka zawierała tylko jedno napisane na maszynie słowo: ATTASHAH. Ktoś w Biurze Uzbrojenia dopisał za nią: "Nieuchwytny". A niżej, McCall własnoręcznie dopisał: - "Naj- niebezpieczniejszy człowiek świata". W dawnych czasach cesarz .skazałby na śmierć zwiastuna takich wieści, jakie przynosił McCall. Po ostatnich słowach, jakie padłyby z jego przerażonych ust: armia zmiażdżona na polu bitwy, w północnych prowincjach powódź zniszczyła letnie plony, cesarską stolicę zdziesiąt- kowała zaraza - uduszono by go gołymi rękami tuż przed tronem. Gdyby Wainwright był cesarzem, należałby właśnie do gatunku dusicieli tych, co przynosili złe wieści. Martin - powtarzał sobie w myśli McCall - to czego nam potrzeba, to zamordowanie paru irytujących ludzi. Bądź łaskaw podpisać nakaz egzekucji tutaj oraz tutaj, w trzech egzemplarzach. Kropla potu spadła z podbródka McCalla na dossier. Zaczął się wachlować fotografią Attashaha. Dotarcie do wnętrza klimatyzowanego holu, a potem do windy McCall powitał uczuciem wdzięczności. Jego mokra skóra zaczęła schnąć w chłodnym powietrzu. Na szóstym piętrze podążył długim korytarzem w stronę, skąd dochodziły stłumione odgłosy kłótni. Przed zamkniętymi drzwiami, na statywie ze złotego dębu, znajdowała się tablica z napisem: NARODOWA RADA BEZPIECZEŃSTWA PODKOMITET KONTROLI MIĘDZYNARODOWEGO HANDLU BRONIĄ 30 Zza drzwi dobiegał karcący głos pani Woolman. - Oczywiście to nie może czekać. Znaleźliśmy się obecnie w naprawdę kryzysowej sytuacji. Powinniśmy byli usłuchać McCalla już rok temu. ^ McCall zatrzymał się przed drzwiami, by poprawić krawat i wytrzeć twarz. Pod marynarką koszulę na plecach miał przemoczoną. Pani Woolman mówiła: - Uważam za skrajnie niedorzeczne żądanie, by ten człowiek tracił całe godziny na wyjaśnianie nam stanu rzeczy, a następnie niebranie pod uwagę jego rad. A ciebie nie stać nawet na najzwyklejsze dobre wychowanie, by odpowiadać na jego telefony. Zachowujesz się haniebnie. McCall otworzył drzwi do sali komitetu i zatrzymał się w progu, patrząc na nich. Pani Woolman stała w oknie przyglądając się długim sznurom samochodów na Constitution Mali. Wainwright siedział samotnie przy ogromnym stole konferencyjnym, zasłanym kulkami z pogniecionych karteczek i przepełnionymi popiel- niczkami. Kwaśny odór dymu z fajek, cygar i papierosów stał w powietrzu. Zakończyło się posiedzenie komitetu, cała reszta wyszła: radcowie prawni, doradcy wojskowi, personel, sekretarki: oszczepnicy, podczaszowie i staty- ści sceniczni. Poza panią Woolman nikt koło Wainwrighta nie pozostał. Przedstawienie było skończone. Siedział sam, pomniejszony. Przyparty do muru. Gdyby nie pani Woolman, Wainwright już by uciekł na przedłużony weekend. --Dzień dobry - powiedział McCall. Wainwright natychmiast wyprostował się na krześle i zaczął przerzucać papiery. Pani Woolman wypuściła trzymany w ręce sznur od zasłony okiennej i usiadła na swym miejscu. Ale żadne nie odpowiedziało. Wainwright niechętnie spoglądał na McCalla wyciągającego z teki swe dossier. A później rzucił spojrzenie pani Woolman. - Ktoś wybrał cholerny czas, by żądać spotkania, McCall. Piątkowe popołudnie podczas najgorszej cholernej fali upału za naszej pamięci. — Na to spotkanie nie ma idealnego czasu, Martin. — Może powiesz nam w jednym zdaniu, na czym polegają te wszystkie niedobre nowiny. — A może w jednym słowie? - odparował McCall. — Świetnie. Więc jedno słowo. — Attashah. Wainwright skręcił się z irytacji. - Cudownie. Co to jest Attashah? --Rodzaj katastrofy, krążącej w poszukiwaniu miejsca, w którym ma nastąpić. 31 Wainwright popatrzył na grube dossier w dłoniach McCalla. - Ile czasu to zabierze? --Dziesięć minut - odparł McCall. - Złe wieści przekazuje się szybko. Przewodniczący ciężko westchnął. - Strzelaj. McCall otworzył paczkę z fotografiami. Gdzieś daleko na waszyng- tońskim niebie warczał helikopter. Kolejny VIP w gwałtownej ucieczce od upału. — Oto jak wygląda sytuacja, panie przewodniczący. - McCall wręczył Wainwrightowi zdjęcie prezydenta Richarda Nixona wraz z Hen- ry m Kissingerem u szacha Iranu w Teheranie. - W roku 1971, gdy prezydent Nixon i Henry Kissinger składali wizytę szachowi, zezwolili Jego Cesarskiej Mości na zakup wielkich ilości naszych najtajniejszych broni. Wartości miliardów dolarów. Nawet nasi alianci w Europie nie otrzymali zezwoleń na zakup tych materiałów. Był to nasz najbardziej wyrafinowany sprzęt dozorowania. Umożliwił szachowi nie tylko szpie- gowanie Rosjan, ale także wszystkich jego sąsiadów. Zapewnił szachowi przytłaczającą siłę militarną. — Wiem o tym - przerwał mu Wainwright. - Do rzeczy. — Gdy szach uciekł z kraju - kontynuował McCall - zostawił tam całe góry tego wyrafinowanego sprzętu. I do dziś spoczywa on w maga- zynach wojskowych rozrzuconych po całym Iranie. — Tak, tak, McCall. — Martin - wtrąciła się pani Woolman - albo pozwolisz temu człowiekowi złożyć sprawozdanie bez twoich ingerencji redaktorskich, albo go poproszę o opuszczenie pokoju. — Okay. Okay. Mów dalej, McCall. — Ostatnio Irańczycy zrozumieli, jaką niesłychaną potęgę polityczną mają w rękach - mówił dalej McCall. - Wobec tego ich wojskowi rozpoczęli próby uruchamiania tego sprzętu. Na nasze szczęście natrafili na jeden bolesny problem: brak części zamiennych. McCall położył na stole konferencyjnym listę części i popchnął ją w stronę Wainwrighta, który szybko przerzucił stronice i spojrzał na McCalla. --Panie przewodniczący, musi pan docenić, jaką kopalnię złota stanowi ta lista dla zręcznego przemytnika. Taka pokusa trafia się raz w życiu. Wainwright skinął głową. - Rozumiem, McCall. Mów dalej. McCall posunął ku niemu po stole kolejną fotografię. Było to maksymalne zbliżenie sterty diod i komputerowych układów scalonych. Mieściły się na czubku ludzkiego palca. 32 — Te części - rzekł McCall - są produkowane tylko w Stanach Zjednoczonych i niemal wszystkie znajdują się na oficjalnej Amerykańskiej Liście Zakazu Eksportu. Okay? A więc, jednym słowem, panie przewod- niczący, Iran nie może wyprosić, pożyczyć ani ukraść tych części potrzebnych do uruchomienia ich bardzo niebezpiecznego sprzętu. — To dobra nowina. Więc po co tu siedzimy? — Właśnie do tego dochodzę, panie przewodniczący. Iran ma tylko jeden sposób uzyskania potrzebnych mu części. Od prywatnego handlarza bronią, który wie, jak je znaleźć i wyszmuglować ze Stanów. Wainwright potarł policzki w zdenerwowaniu. --Uważamy - oświadczył McCall - że Iran jest w przededniu rozwiązania tego problemu. Wainwright przestał trzeć policzki. - Jak? — Rooley Attashah. — Kto to taki? McCall posunął po stole kolejną fotografię. - Jest to niezwykle zręczny agent irański. I został wysłany na rynek z workiem pieniędzy, aby kupić potrzebne części za wszelką cenę. Wainwright przyjrzał się twarzy na zdjęciu. Oczy Attashaha zdawały się ze swej strony wpatrywać w Wainwrighta. - No więc? Musi być jakiś sposób, by go powstrzymać. --Proszę wymienić choć jeden. Wainwright zwrócił spojrzenie na McCalla, szukając oznak bezczel- ności w jego minie. — To twoja działka, McCall. — Chciałbym, by to było takie proste. — Przecież Iran jest zacofanym krajem - zauważyła pani Wool- man. - Co im da parę sztuk nowoczesnego sprzętu? — Pozwoli im na dostrojenie się do każdego środka łączności na całym Bliskim Wschodzie. Pozwoli na rozwalenie systemu łączności wojskowej Izraela i krajów zachodnich. Da im materiał potrzebny do wywołania ogromnych waśni między Arabami. I z całą pewnością spowoduje obłędną wściekłość Rosji. Bo Irańczycy będą w stanie wywołać piekielną awanturę od granicy z Rosją po północną Afrykę. A jeśli idzie o Bliski Wschód, to może stać się realizacją twych najgorszych sennych koszmarów. — Wielki Boże na niebiosach - powiedziała pani Woolman. — Tak. A więc, czy istnieje odpowiedź? - spytał Wainwright. McCall rzucił spojrzenie pani Woolman i wzruszył ramionami. Wainwright popatrzył na panią Woolman i z powrotem na McCalla. — Jeśli Attashah dostanie te części... - zaczął McCall. 33 3 - Polowanie na lisa - Tak, tak, McCall - przerwał mu Wainwright. - Powinieneś przedstawić jakieś cholernie przekonujące dowody. - Trzasnął otwartą dłonią w mahoniowy blat stołu. - Dziękuję, pani Woolman. Sądzę, iż zabiorę stąd naszego przyjaciela na małego drinka i długą rozmowę. Martin Wainwright pijał tylko amerykańską whisky kukurydzianą, i to czystą. W restauracji Dino zamówił sobie dwuuncjową6 szklankę. A potem usiadł i wpatrzył się w nią ze zmarszczonymi brwiami i miną człowieka nałogowo nieszczęśliwego. Wszyscy znali to jego usposobienie. Niedawno skończył sześćdziesiąt- kę. Po dwudziestu latach wytrwałej służby w Waszyngtonie, jego niegdyś obiecująca kariera w służbie państwowej jeszcze nie wydała oczekiwanych owoców. A czasu zostawało coraz mniej. Sława, aplauz, nagrody, odznaczenia, przyjacielskie przydomki w po- pularnej prasie - wszystko to go omijało. Pomimo wszystkich wysiłków, wszelkich osiągnięć, niezmordowanego przewodniczenia w komisji, przemówień, komunikatów prasowych, darowizn na cele publiczne, nadal był znany w Waszyngtonie zaledwie jako wnuk "Andy'ego Motora". Jego oczekiwanie na sławę opierało się głównie na tym, iż odziedziczył jedną z największych fortun w Ameryce. A przecież był oddanym, pełnym ducha obywatelskiego patrycjuszem, człowiekiem, który mógł być brany za wzór. Do jego szlachetnej twarzy pasowałaby toga. Potrzebne mu było zwycięstwo, i to szybko. Bo ponad wszystko sam pragnął być kimś, a nie tylko czyimś wnukiem. A to było asem atutowym McCalla. Rozmowę z McCallem rozpoczął swoim zwyczajem obcesowo. - Okay. Jak chcesz załatwić tego Attashaha? McCall wzruszył ramionami. - Panie przewodniczący, istnieje tylko jedno rozwiązanie. Przez eliminację niezadowolenia. Zadowoleni ludzie nie kupują armat. — Bardzo zabawne, McCall. — To jedyna odpowiedź. — Mów dalej. Przecież oczywiste jest, że nie chciałeś czegoś powie- dzieć przy pani Woolman. McCall ponownie Wzruszył ramionami. A Wainwright ponownie potarł w zdenerwowaniu policzek. - W naszym aparacie rządowym mamy więcej szpiegów i kontrszpiegów 6 Chodzi o tzw. "fluid ounce" - miarę objętości. Szklanka dwuuncjowa wynosi około 60 mililitrów. 34 niż w całej reszcie świata do kupy. Nie powiesz mi chyba, że nie jesteśmy w stanie nic zrobić z tym Attashahem. — Owszem - odparł McCall. - Moje biuro odbyło nieoficjalne rozmowy z paru największymi handlarzami broni. Powiedzieliśmy im, że Stany bardzo niechętnie widziałyby każdego, kto by dostarczył owych części panu Attashahowi. I jak dotąd żaden z nich nie próbował się wpisać temu panu do karnecika balowego. Ale teraz Iran kładzie na stół prawdziwe pieniądze, a jak powiedział Oscar Wilde, "Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy". Więc jest tylko kwestią czasu, by ktoś wreszcie przyjął zamówienie pana Attashaha. Martin, musisz zrozumieć: ostrzeżenia nie poskutkują. Ta jedna jedyna transakcja z Iranem może wzbogacić paru ludzi bardziej, niż kiedykolwiek marzyli. Oraz stor- pedować pokój na Bliskim Wschodzie... i jeszcze gorzej. — Wiem. Wiem, co oznacza gorzej. Wróćmy do Attashaha. Co to za typ? Czy można go przekupić? Albo przestraszyć? — Attashah ma wielkie, mosiężne jaja. Cztery. Kupić się nie da. Przestraszyć się nie da. Jest wiernym muzułmaninem, szyitą, oddanym sprawie kraju. — Chcesz przez to powiedzieć, że to niebezpieczny fanatyk. — Gorzej. Jest ponadto jednym z najsprytniejszych ludzi w tym zawodzie. Mamy z nim roboty po uszy. — No, a co z handlarzami bronią? — Ostrzegamy ich. Używamy bata i marchewki. I śledzimy. — I tylko tyle? Śledzicie? Chryste, przecież ci handlarze bronią są ruchliwsi niż węże. Potrzeba by całej pierońskiej armii, żeby ich in- wigilować. McCall, coś przede mną ukrywasz. Czuję to. Jakie jest rozwiązanie? McCall wzruszył ramionami. --Posłuchaj, McCall. To ty jesteś specjalistą od handlu bronią i przemytu. Nie ja. Dlatego mianowałem cię specjalnym doradcą naszego komitetu. Rozumiesz, co powiedziałem? Więc gadaj. Tylko między nami dziewczynami, uważasz, że co powinniśmy zrobić? McCall wyprostował się w fotelu i z namysłem popatrzył na Wain- wrighta. --No więc? - nalegał Wainwright. - Karty na stół. McCall powolnym ruchem sięgnął do kieszeni. Wyciągnął rękę i wcisnął coś w dłoń Martina. Wainwright niepewnie rozejrzał się po sali, a potem opuścił dłoń na kolana i ostrożnie rozchylił palce. --Co to takiego? Dobry Boże. To srebrna kula - zdumiał się. - Chcesz, byśmy się posłużyli Samotnym Jeźdźcem? - Wainwright czekał na odpowiedź McCalla. Odpowiedzią było milczenie. 35 --McCall, czy wreszcie powiesz mi, o czym ty, u diabła, gadasz? Chcesz... ach... rozumiem. Zaczekaj. Och, daj spokój, McCall. - Pochylił się do rozmówcy i szepnął ochryple: - Chcesz, abym wysłał grupę likwidacyjną, aby wytłukła garść Irańczyków w obesranych koszulach? Założył ręce na piersiach i wpatrzył się w McCalla. - McCall, nawet gdybyśmy chcieli to zrobić, nie zdołamy. Czy sobie wyobrażasz, jaka to byłaby operacja: przerzucić grupę likwidacyjną do Iranu? Planowanie, pieniądze, czas? A ponadto nie możemy tam krążyć po całym kraju, by utrupić wszystkich kogo trzeba. Trzymaj. Zabierz to. Musiałeś dostać kota. McCall odmówił przyjęcia kuli. - Nie o tym mówię. — Więc o czym, człowieku? Na litość boską. Wypluj to wreszcie. Czy to ma być Attashah? Jego chcesz utłuc? — Myślę o handlarzach bronią. Martin Wainwright bardzo długo w milczeniu przyglądał się McCal- lowi. Aż wreszcie powiedział: - Ach. - I znowu popatrzył na trzymaną w dłoni srebrną kulę. - Handlarze bronią. Chcesz ich utrupić. - Znów spojrzał na McCalla. - Nie ma handlarzy, nie ma części zamiennych. - W końcu potrząsnął głową. - Trzymaj. Przekaż ten numerek wspaniałym chłopcom z CIA. To ich działka. — Nie ich - zaprzeczył McCall. — Zabierz to - nalegał Wainwright. - Takiego zwariowanego pomysłu nigdy nie uda mi się przepchnąć przez komitet. — Nie musisz tego stawiać na komitecie. Spytałeś mnie, co bym zrobił. Więc ci mówię. Wainwright chwycił swą szklankę whisky jak człowiek, który ledwie uniknął śmierci, i wychylił ją jednym haustem. - Jezu. McCall wyciągnął z teki dossier Operacji Zelota i wręczył je Wainwrightowi. - Czemu nie chcesz poświęcić pięciu minut na przejrzenie tego? Wainwright wziął dokument i przeczytał tytuł. — Skąd to dostałeś? — Mam swoje sposoby. — McCall, nie powinienem tego oglądać. — Być może po przeczytaniu zmienisz zdanie. Wainwright przeleciał przez materiał w ciągu dwóch minut. - Głupstwa z Pentagonu - oświadczył ukończywszy. - Zawracanie głowy. Nie wierzę im ani na włos. Założę się, że to wszystko zostało wyssane z palca. To dla mnie żaden dowód. McCall z kwaśną miną popatrzył na tajny raport. Ryzykował życiem, aby go dostać. Daniels zaryzykował karierą, a Zamaskowany Akrobata, 36 który lata w powietrzu - kimkolwiek był - w rezultacie zginął. A Wainwright to zbagatelizował. Pogardliwie odrzucił. I na koniec skurczył się w fotelu. Siedząc naprzeciw McCalla przycisnął prawą pięść do ust. Coś mruczał niewyraźnie? Wreszcie odchrząknął i powtórzył raz jeszcze. --Ile? - spytał cicho. - To znaczy: ile uderzeń? Po chwili McCall odpowiedział: - Trzy. Może cztery. — Tylko trzy? I to wszystko? — Zgadza się. Jest tylko trzech wielkich handlarzy, znających się na najnowocześniejszej technice wojennej i szmuglu. Potrafią tego dokonać. To fachowcy. — Jesteś pewien? Tylko trzej? — Trzy najgrubsze ryby z jednej paczki. — Rozumiem. - Wainwright znów odchrząknął. McCall dodał: - W ten sposób ostrzeżenie dotrze do innych handlarzy bronią. Podetniemy nogi Attashahowi. Nikt z pozostałych handlarzy potem nawet nie spojrzy na jego ofertę. I w ten sposób zakończy się ten irański nonsens. Wainwright zaczął zawzięcie rozcierać sobie policzki i łysinę. - To cholernie głupi pomysł. --Masz rację - stwierdził McCall. Wainwright znowu popatrzył na srebrną kulę. - Trzech z nich i nie będzie już części zamiennych dla Iranu. — Dokładnie jak powiedziałeś, Martin. To cholernie głupi pomysł. - McCall odebrał mu swą srebrną kulę. — A co z odwetem? McCall wzruszył ramionami. - Zapomnij o tej sprawie, Martin. — Nie, nie. Mów. Powiedz mi o odwecie. — Nie będzie sposobu, by znaleźć jakiekolwiek ślady prowadzące do ciebie czy do komitetu. Nikt nie będzie miał pewności, kto to zrobił. Poza tym nikt nie będzie opłakiwał tych trzech zwierząt, nawet gdyby wiedział, czyje to dzieło. Żaden z pozostałych handlarzy bronią nie będzie miał o to pretensji do rządu Stanów. Co wskazuje na jeszcze jeden interesujący aspekt sprawy. — Mów. — Pewnego wieczoru powiedziałeś mi, bym miał oko na najdrobniej- sze szansę reklamy. — Ach, do diabła, McCall. Mówiłem po pijanemu. — Martin, błyskotliwe kariery były budowane na takich właśnie okazjach. Irańczycy mogą stworzyć problemy, od których zgnilizna pójdzie na całe lata. To może doprowadzić do całej serii cholernych 37 kryzysów, jeden po drugim. Może pokrzyżować plany naszej dyplomacji na całym świecie, zepchnąć nas do defensywy i wreszcie spowodować wielką wojnę. A ty możesz temu zapobiec jednym zdecydowanym ruchem. Wykażesz wszelkie zalety przywódcy. I zmusisz ludzi do zmiany opinii o tobie. Wainwright patrzył na twarz McCalla takim wzrokiem, jakby czytał mapę drogową. - Potrzebuję jeszcze drinka - powiedział. Wainwright siedział zatopiony w myślach, głaszcząc sobie twarz palcami. Od czasu do czasu rzucał McCallowi przenikliwe spojrzenie. Zapomniał o istnieniu innych ludzi w barze. Wreszcie wyprostował się ze zdecydowaną miną. - Czy potrafisz stuknąć wszystkich trzech naraz? — Na pewno. Na tym polega pomysł. — Wszystkich trzech? — Wszystkich trzech. — Mój Boże, McCall. Co by to był za połów. — To byłaby legenda Waszyngtonu, Martin. — Ile? McCall wzruszył ramionami. - Ach... zastanówmy się. Pakiet trzech morderstw, równoczesnych? Powiedzmy trzy paczki. --Trzy miliony? McCall zawahał się, po czym przysłonił usta ręką. - Absolutnie czysta robota. To znaczy, że komitet będzie miał kompletne alibi. I będzie oznaczało, że Iran nie sprawi nam już większych kłopotów. I żadnych więcej pieszczotek z handlarzami bronią. Dowiedzą się nieoficjalnie, że mamy twardego zawodnika w Waszyngtonie, który da im ciężko po głowie za każdym razem, gdy popróbują podskakiwać. — Jakiego twardego zawodnika? — Ciebie. — Ach. - Jasne było, o czym myśli Wainwright. W wyobraźni widział siebie jako człowieka, który zdobył wreszcie jedną z owych sekretnych waszyngtońskich reputacji, o jakich niektórzy marzyli. Potężny człowiek za kulisami, Twardy zawodnik. Jeden z tych, o których natychmiast szepcze się po kątach, gdy wchodzą do pokoju pełnego ludzi. Jeden z tych, których prezydent prosi o poradę. Legenda. Udręczony, otumaniony, oczarowany Wainwright zażądał trzeciej szklanki whisky. Być kimś. Znowu pogrążył się głęboko w myślach. W pewnym momencie spojrzał na McCalla i warknął: - Takie proste. Niezłe. Zupełnie niezłe, McCall. 38 Wreszcie zapytał: - Kim są ci ludzie? — Śmiecie. Ludzkie śmiecie. - McCall wziął papierową serwetkę i flamastrem wypisał trzy nazwiska. A potem dodał czwarte. Podał serwetkę Wainwrightowi. — Tu są cztery nazwiska. Kto to jest R. Roe? — Ktokolwiek, kto by się • potem odważył przyjąć irańskie za- mówienie. — Aha. Ciekawe, kto by to mógł być. — Ja też się nad tym zastanawiam - odparł McCall. - Ja także. Poszli na spacer. McCall prawie się nie odzywał, pozwalając Wain- wrightowi smażyć się we własnym sosie. Sierpniowe słońce prażyło bezlitośnie, a upał wyludnił miasto. Kilku pozostałych próbowało przemykać się w cieniu. --Chryste - rzekł Wainwright. - Musi być ze sto dziesięć stopni. - Ale nie myślał o tym więcej, idąc ulicą K. Kupcy siedzący w chłodnych wnętrzach sklepów daremnie wyglądali kupujących. Wainwright szedł jak człowiek z bólem brzucha, powłócząc nogami, pogrążony w myślach, nieświadom, że pot spływa mu strumykami po twarzy. Wreszcie McCall miał tego dość. Zaciągnął Wainwrighta do klimatyzowanego baru. Wainwright ciągle nie mógł pogodzić się z pomysłem. Ciągle do niego wracał po to tylko, by go obwąchać, wydrwić i wycofać się. Właśnie tak samo, jak wcześniej robił to McCall. Ale nie odszedł; nie potrafił przestać o tym myśleć. Było to coś, co uwielbiał: szybkie rozwiązanie. Proste. Czyste. Bezpieczne. Gdyby tylko się ośmielił. --Boziu, Boziu - powiedział w zamyśleniu. - Chciałbym móc teraz pogadać z moim starym profesorem etyki i moralności. To, rozumiesz, jest absolutnie sprzeczne ze wszystkim, czego mnie uczono, ze wszystkim, w co wierzę. Zatarł ręce w niezdecydowaniu. - Aby powstrzymać tych zbrod- niarzy, sam musiałbym stać się zbrodniarzem. - Szarpał się na krześle jak wieloryb próbujący zerwać się z harpuna. --Stoimy w obliczu problemów, z którymi żaden człowiek dotych- czas się nie spotkał - odezwał się McCall. -- Dzisiejsi ludzie walczący to już nie żołnierze. To agenci, działający na śliskim terenie, stworzo- nym przez terrorystów i partyzantów. Jeśli mamy przeżyć, musimy ich zniszczyć, nim oni nas zniszczą. Martin, historia przestała się po- wtarzać. 39 --Nie jestem pewien, czy się z tym wszystkim zgadzam - oświadczył Wainwright. --Stare reguły moralności już nie są aktualne - odparł McCall. McCalla prawie zamroczył jeden aspekt całej tej sprawy: pieniądze. Gdy określił cenę operacji na "trzy paczki", miał na myśli trzysta tysięcy. Wainwright uznał, że to oznacza trzy miliony - i nawet nie mrugnął okiem. Bez żadnych wstępów Wainwright nagle wyhamował. - Nie mogę uwierzyć, że choć przez chwilę zastanawiałem się nad tym chorym pomysłem. Zobaczymy się później. - Wstał i wyszedł na ulicę. McCall został na miejscu, kończąc drinka i patrząc, jak Wainwright kręci się w upale na skrzyżowaniu, próbując złapać taksówkę. Gdy wreszcie to mu się udało, koszulę na piersiach miał przemoczoną. McCall wyciągnął z kieszeni srebrną kulę i obejrzał ją. Stary, maleńki trik z czasów dzieciństwa. Tym razem nie podziałał. Poczuł się wykończony. Zamierzał zabrać syna na weekendową żeglugę po zatoce Chesapeake. Ale był tak obolały fizycznie, że nie miał pewności, czy potrafi bezpiecznie dojechać do domu, a cóż dopiero podnieść żagle na jachcie i ustawiać na wiatr. Dzień dzisiejszy miał być dniem jego śmierci. Tylko dlatego, że zabójcy działali po omacku, uratował się przed okropnym upadkiem w dół, w dół, w dół, w otchłanną ciemność. Nigdy już nie będzie w stanie przyjmować daru każdej kolejnej minuty życia tak niedbale, jak dotych- czas. Jakże mógłby wybrać się beztrosko na weekendową żeglugę? A mówić bardziej do rzeczy, jak mógł tak beztrosko zaplanować morderstwo trzech handlarzy bronią? A najbardziej ze wszystkiego zdumiewające było, jak ze swym obecnym strachem przed śmiercią mógł kontynuować planowanie trzech mor- derstw? Bo z pewnością tego pragnął. Z przerażeniem pomyślał o nadchodzącej nocy i śnie. I nocnych koszmarach. Zastanawiał się ze zdumieniem, jak teraz będzie wyglądało jego dalsze życie. Tegoż wieczoru Rooley Attashah przybył na lotnisko J.F. Kenne- dy'ego na Long Island. Mając na głowie źle dopasowaną perukę i posługując się fałszywym tureckim paszportem, przeszedł nie zauważony przez kontrolę celną. W godzinę później wprowadził się do pensjonatu na środkowym Manhattanie. Stanął przy oknie, oglądając widok Manhattanu i rzeki Hudson o zachodzie słońca w tym niezwykle gorącym dniu. Gdzieś 40 między jego hotelem i odległym o trzy tysiące mil wybrzeżem Pacyfiku znajdował się materiał potrzebny jego krajowi. Wiedział dokładnie, jak go zdobędzie. Pokryty granatowymi siniakami, zesztywniały i ciągle nawiedzany widokiem klatki schodowej, McCall zabrał syna na żeglugę po Chesa- peake. Fala upału trwała nadal, wiatr nad wodą był ospały, ale chłopak bawił się wspaniale, a słaby wietrzyk wymagał bardzo niewiele brasowania żagli czy jakichkolwiek innych ruchów. Tak więc McCall rozwalił się w kokpicie swej żaglówki wypoczywając i czekając, aż ustąpi sztywność mięśni i różnorodne bóle. Ale przez większą część weekendu rozmyślał o Wainwrighcie. Wiedział, że Wainwright mu się urwał. Jeśli chce zmienić jego nastawienie, musi szybko zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, musi spowodować, by trzej handlarze bronią stali się dla Wainwrighta czymś realnym. Musieli stać się ludźmi posiadającymi osobowość, reputację, życiorysy oraz dającą się przewidzieć przyszłość. I musi spowodować, by Wainwright ich znienawidził. Po drugie, ponieważ Wainwright nie zgodził się z oceną irańskiego zagrożenia, zawartą w Operacji Zelota, McCall musi dostarczyć innej oceny, którą Wainwright zaakceptuje. Taką, która go śmiertelnie przerazi. Musi być trzeźwa, przekonywająca, oparta na faktach historycznych. Trzeba więc zwrócić się do historyka. W najbliższy poniedziałek McCall udał się na spotkanie z człowiekiem, znanym w środowisku pod przydomkiem Kasandra. Przynosząc mu dar ofiarny: pożywienie. Kasandra miał swą kwaterę w jednym z najstarszych biurowców Departamentu Stanu w Waszyngtonie, głęboko w podziemnym la- biryncie - plątaninie kabin sekretarek, urzędniczych biur, kancelarii, schowków, mrugających komputerów, archiwów i krętych korytarzy, prowadzących donikąd. Droga tamtędy przypominała chodzenie po schemacie krzyżówek. Ze wszystkich stron słychać było ludzi rozmawiających przez te- lefony, grzechoczących maszynami do pisania, pakujących przesyłki dla oczekujących gońców, stłoczonych w poufnych rozmowach i po- śpiesznie niknących w korytarzach. Wszystko to odbywało się półgłosem, w atmosferze najwyższego pośpiechu, najdokładniej przypominającej pokój zawałowca na oddziale intensywnej terapii: u pacjenta migotanie 41 przedsionków, tętno poniżej 20 na minutę, krew gęstniejąca, doktor wbija długą igłę zgłębnika międzyżebrowego przez klatkę piersiową, prosto w serce, by wpompować tam 20 mililitrów prześlicznie za- barwionego na kolor fiołkoworóżowy leku nasercowego. Prędzej, prę- dzej, prędzej. Przez lata swej służby McCall wielokrotnie odwiedzał tę część Departamentu Stanu i zawsze zastawał ją w momencie ostrego kryzysu, choć zupełnie nie był pewien, czym się ci wszyscy ludzie zajmują. A nawet, gdyby stanowczo tego zażądano, nie byłby w stanie jasno określić, czym zajmuje się Kasandra. Kasandra naprawdę nazywał się Harry Hollis i oficjalnie był anality- kiem Stanu. Posiadał doktorat z historii i kultury Bliskiego Wschodu, a jego ścisłą specjalnością były sprawy wojskowe tego regionu. Ale zajmował się jeszcze mnóstwem innych rzeczy. McCall, lekko kulejąc, brnął przez labirynt zapamiętaną trasą z pudłem kanapek od Deliego i kawą w rękach. Było to podobne do nastawiania szyfrowego zamka kasy pancernej: dwa obroty w lewo, obrót w prawo, zakręcić, pauza - i gdzież to jest, u diabła? Znowu zakręt i wreszcie groźny napis nad drzwiami: PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ WY, KTÓRZY WCHODZICIE. McCall stanął w progu z chytrym uśmiechem. - Harry, a co, żeby dziś o szczyptę mniej rozpaczy? — Strach na ciebie patrzeć - odparł Hollis. - Kto ci podbił oczy? - Przesunął okulary na czoło i wyprostował się na krześle, stojącym przed ekranem komputera. - Nic mi nie mów. Ktokolwiek to zrobił, zasłużyłeś sobie na to. — Brałem lekcję latania - oświadczył McCall. Postawił karton z żywnością na stole komputera. — Nie do wiary, Bobby. Czy te kanapki są od jedynego i niepo- wtarzalnego Belly Dęli? - Są. — Chwała niech będzie Panu. A byłaby któraś z nich z konserwowej wołowiny na pumperniklu z sałatką z surowej kapusty i sosem musztar- dowym? — Zaiste - odrzekł McCall. — To właśnie nazywam bardzo stosowną łapówką. — I tak jest. Hollis opuścił wzrok na swe ogromne brzuszysko i tłustym łapskiem otarł mięsistą twarz. - Nie potrzebuję jej. Ale... ją przyjmuję. - Odpakował kanapkę, odgryzł wielki kawał i westchnął widząc, jak sok z sałatki spływa mu po dłoni. - W dowolnym czasie gotów jestem 42 popełnić morderstwo w zamian za jedną z nich. I mam na myśli zastrzelenie własnej matki, siedzącej pod oknem u Garfinckla. Jedz, jedz. McCall próbował coś zjeść. Ale wspomnienia z klatki schodowej ciągle trwały na skraju jego świadomości i żuł Bez satysfakcji. - Potrawy od Deliego zawsze przypominają mi o niepewnej pozycji wartości moralnych w naszym społeczeństwie - rozpoczął Hollis. McCall już to kiedyś słyszał. Jedzenie czyniło Hollisa rozmownym. - Mówisz o relatywizmie - odparł kategorycznie. Hollis pokręcił głową. - Mówię o stosowanej przez życie taktyce salami. Życie kradnie ci duszę po plasterku, aż cała zniknie. A wtedy bogowie cię opuszczają. McCall nie słuchał. Żując mechanicznie słyszał cichnący krzyk Zamaskowanego Akrobaty spadającego szybem schodów. W dół. W dół. W dół. Słyszał go z nie kończącym się przerażeniem. Kasandra przemawiał, a McCall błądził oczami po pokoju. Stwierdził, że od jego ostatniej wizyty stał się jeszcze okropniejszy. Byłby koszmarem kronikarza tego miejsca. Całe sterty wydruków komputerowych ścieliły się pod nogami lub stały zwalone w chwiejne stosy na podłodze i krzesłach. Podpierały je, podtrzymując lub wręcz przeciwnie, zagrażając ich równo- wadze, spiętrzone hałdy różnego formatu książek z takimi tytułami jak: "Strategia i, taktyka - arabskie metody prowadzenia wojen", "Dialekty Egiptu", "O przyczynach wojen i szaleństwie ludzkim, Kair 1942", ośmiotomowe wydanie "Historii Arabów" Benoit; egzemplarz trzeciego tomu "Rocznika Bliskowschodniego 1963"; przestarzały kalendarz z an- gielskim i arabskim tekstem, przyklejony do ściany z zawiniętym prawym dolnym rogiem; postawione na radioodbiorniku popiersie historyka Gibbona; dwa granatowo-złote pudełka Wiejskich Cukierków Babci pozbawione zawartości; trzy największe z istniejących rozmiarów spus- toszone pudła frytek i słonych precli; szabla kawaleryjska owinięta w nie zidentyfikowany czarno-czerwony proporzec, wystająca spod dwóch brązowych kartonów bez żadnych napisów. Na ścianie obok kalendarza wisiał plakat: KONOPIE. PRZEWOD- NIK DLA STUDENTÓW. WSZYSTKO CO POWINIENEŚ - A NIE CHCESZ - WIEDZIEĆ NA TEMAT MARIHUANY. Pod tym nagłówkiem widniały dwie szpalty krzywo złożonego tekstu, obramowu- jące wielobarwną fotografię samej rośliny. Zwały czasopisma "Foreign Affairs", monografii, sprawozdań w prze- zroczystych plastykowych okładkach, segregatorów, kubków po kawie, pantofle męskie, wyschnięta połówka cytryny, krawaty, zniszczony para- sol - obraz buntu, wybuchu, powstania nieposkromionych przedmiotów. 43 Do otwartych drzwi przyklejony był napis: NIE SPRZĄTAĆ TEGO POKOJU POD KARĄ ŚMIERCI. Pod nim ktoś dopisał długopisem: - I dzięki Bogu. Hollis cieszył się wielkim autorytetem wśród waszyngtońskich prze- powiadaczy przyszłości - futurologów, autorów scenariuszy oraz różnych przewidywaczy typu "co-nastąpi-jeżeli" - jednym słowem, całego towarzystwa znanego jako "Lustereczko, powiedz przecie". Nazwano go Kasandrą Departamentu Stanu, ponieważ, jak twierdzono, jest w trakcie tworzenia komputerowego modelu wszystkich wojen w historii ludzkości i ich przyczyn. Istniała też plotka, że już go ukończył, a obecnie przepowiedział czas i wynik ostatecznej wojny między Wschodem i Zachodem. — Mówią, że skończyłeś swój model - powiedział McCall. — Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, Bobby, mój synu. - Hollis wybuchnął swym słynnym, pogardliwym śmiechem. - Ci idioci tak się boją mojego modelu, że natychmiast ogłosili, iż historia już się nie powtarza. Wyszliśmy poza mapę i znajdujemy się na nieznanym terenie, tak mówią. Ostatnim razem, gdy usłyszałem tego rodzaju gadaninę, pomogła nam ona wdepnąć w wojnę wietnamską i jakże wspaniale historia się powtórzyła. Odgryzł i przełknął kolejny kawał kanapki. - Cały kłopot z Amery- kanami polega na tym, że pogardzają przeszłością i wierzą, że są narodem w jakiś cudowny sposób wyłączonym spod działania praw historii. Chorując na arogancję poprzedzającą wielki upadek. Właściwym określeniem jest raczej pycha. - Znów ryknął swym pogardliwym śmiechem, aż zatrzęsło się jego wielkie ciało. --Słuchaj no - machnął kanapką w stronę McCalla. - Aby przepowiedzieć przyszłość, nie potrzeba komputerowego modelu wszyst- kich wojen ludzkości. Historia człowieka nie przestała się powtarzać. Dlaczego? Bo nie zmieniła się natura ludzka. Nawet jeśli zawiezie swą kosmatą dupkę do najdalszej części galaktyki we wszechświecie, spotka tam czekającą na niego jego własną naturę. I jego własna bezmózga, egoistyczna, kulawa, małostkowa historia zacznie się powtarzać do samego końca. McCall wyszczerzył zęby. - To właśnie ten optymizm uczynił cię sławnym. - Pokazał palcem ekran. - Kto wygra? --Nie gatunek ludzki, o tym mogę cię zapewnić - zachichotał Harry Hollis. - Dla naszego biura w Turcji przygotowuję referat o Assurbanipalu, 640 rok przed naszą erą. Podstaw na miejsce tego starożytnego idioty nazwisko naszego prezydenta i całość tak się czyta, jak dzisiejszą gazetę. Ta sama fabuła, te same typki co dziś: kongresman 44 z kurzym móżdżkiem, łapownik w Senacie, chciwy minister, opancerzony arogancją generał. - Popukał w szklaną twarz komputera. - Wszyscy są tutaj i wszyscy robią co można, by ściągnąć na siebie klęskę. W starożytnej Asyrii i współczesnym Waszyngtonie. Ten sam stary scenariusz. - Sięgnął po kolejną kanapkę z wołowiną. - Jestem szczęśliwy, że znalazłem sobie komputer. Wiesz czemu? McCall pokręcił głową. — Ponieważ - kontynuował Hollis - jestem urodzonym fajtłapą. Nie potrafię utrzymać kija do baseballu, jestem za gruby, by biegać, mam za dużego platfusa na żołnierza. Rozbijam się o meble, wypusz- czam, co trzymam w rękach, przewracam się o krawężniki. Ergo, siedziałem w domu, by być blisko kucharki, i zapełniałem sobie czas lekturą. Kapujesz? Mam dar niepowodzenia. Nawet mój ojciec potrafił to zauważyć. I to wyzwoliło mnie z naszego przedsiębiorstwa. Nie było wątpliwości, że nie zrobię też kariery zawodowej. Czy możesz sobie wyobrazić neurochirurga z tak durnymi łapami? Więc ojciec zapłacił za mój doktorat filozofii w nadziei, że dzięki temu potrafię się wyżywić. Sam więc widzisz, za jaki ogrom przyjąłem odpowiedzialność. - Zdusił śmiech. - Wobec tego mój dar ponoszenia porażek dał mi swobodę potrzebną do spędzania życia na czytaniu oraz zastanawianiu się nad szaleństwem i wielkością człowieka. Bycie głupim fajtłapą ma swoje zalety. Gdy fajtłapa spotyka się z komputerem, całe miasto trzęsie się ze strachu. - Wybuchnął znowu przytłumionym, świszczącym śmie- chem. - To się nazywa Zemstą Kasandry. - Podniósł rękę. - I co tam masz? — Posłuchaj, Harry, mam tutaj coś... — Wiem. Wiem. Nigdy nie widziałem tego papierka, nigdy o tobie nie słyszałem, a tego spotkania w ogóle nie było. - Zsunął okulary na nos i zaczął przerzucać raport McCalla. Pochłaniał go z niezwykłą szybkością, sunąc palcem wskazującym z góry na dół środkiem każdej stronicy. Wreszcie podniósł wzrok. - Trzy warstwy głębiej wyczuwam w tym subtelną rączkę Wywiadu Pentagonu. — Czy sądzisz, że to wszystko prawda? — Co ma być prawdą? — Że Iran może wywołać wojnę między Wschodem i Zachodem? — Czy chcesz, aby Iran wywołał wojnę między Wschodem i Za- chodem? Okay. Mogę ci wyświadczyć tę przysługę. Chcesz? To w porządku. Oto scenariusz. Przygotowałem jeden na ten temat kilka lat temu. — Pamiętam. Wystraszyłeś wszystkich jak diabli. 45 — Okay. Więc to się rozgrywa następująco. Największym niebez- pieczeństwem wywołania wojny jest taka oto sytuacja. Na Kremlu istnieje grupa, która uważa, że Rosja traci parytet sił ze Stanami Zjednoczonymi, szczególnie w zakresie wyrafinowanej nowoczesnej techniki wojskowej. To czyni ją podatną na uderzenie, a taka podatność wywołuje nerwowość. A więc w Moskwie nastroje są paniczne. Rozumiesz, co mówię? Iran jest jak nóż wymierzony w miękkie podbrzusze Rosji. Jeśli Iran uruchomi ten sprzęt szpiegostwa elektronicznego, może go użyć nie tylko przeciw krajom arabskim i Izraelowi, ale także przeciw Rosji. A podsłuchiwanie paranoicznego kraju może w oczach Moskwy przechylić szalę i voila\ Wyścig startuje. — Wierzysz w to? Hollis parsknął. - Wierzę? Posłuchaj. Moskwa ma tak paskudne problemy, że nawet Waszyngton jest nimi zmartwiony. Ich system nie zezwoli nigdy stworzyć wysoko sprawnej, nowoczesnej techniki na podobieństwo naszej Doliny Silikonowej7. Bardzo im więc trudno dotrzymać nam kroku w skomputeryzowanych działaniach wojennych. Co więcej, z każdym rokiem mniejszość rosyjska staje się jeszcze mniejsza w morzu innych narodowości. Kraj zżera alkoholizm, korupcja, nieudol- ność kierowania przemysłem. Rolnictwo idzie w diabły. Wszystko wszystkich gówno obchodzi. Cała gospodarka jest rozklekotana, znaj- duje się w stanie permanentnego kryzysu, a ludzie są tak stłamszeni, że nie stać ich nawet na przyzwoitą rewoltę. Stale opóźniają się wobec Zachodu, a Trzeci Świat się ruszył. I tak dalej, i tak dalej. Rozumiesz? Mam na myśli wniosek, jaki mogą wyciągnąć, że jedynym sposobem na pozostanie w grze jest uderzenie w nas, zanim ich wyprzedzimy zbyt daleko. Nie przerywając rozmowy wyciągnął dyskietkę ze stacji i zaczął kopać w pudle kartonowym. Wsadził w szczelinę nową dyskietkę. — Cały kłopot z tobą, Harry, polega na tym, że jesteś pesymistą. — Nie. Nie jestem. Ale Rosjanie są. I co dzień stają się większymi pesymistami. Przez chwilę Hollis obserwował przesuwający się na ekranie katalog i wreszcie wystukał właściwy numer. - No i jest. Sprzed trzech lat. Ale jest bardzo dobra. To moja ocena irańskiego sprzętu dozorowania i jego wpływu na sprawy Bliskiego Wschodu. Prawdę powiedziawszy, niektóre materiały w twoim opracowaniu zostały zaczerpnięte z mojego. Na przykład ten fragment pochodzi wprost z mego komputera. Praktycznie 7 Dolina Silikonowa - "Silicone Valley" - miejscowość w Kalifornii, gdzie skupiony jest prawie cały przemysł komputerowy, a szczególnie produkcja obwodów scalonych. 46 rzecz biorąc, dosłownie. Rozumiesz? Zapalnikiem w tej sprawie nie jest tylko wrażliwość tyłka Iwana, choć i to samo w sobie już jest fatalne. Tu masz ocenę reakcji Izraela na irański wywiad elektroniczny. Może rozwalić ich wojskowy system łączności. Pojmujesz? Bardzo niebez- pieczne. A tu masz Arabię Saudyjską. Widzisz? Bardzo niezadowolona. A tu jeszcze mamy Egipt. Też nie będzie kochać irańskiego pod- słuchiwania. Dochodzi? I tak dalej, i tak dalej. Klucz problemu polega na tym, że Iran poszukuje wszystkiego, co może napytać biedy. A to wyposażenie podsłuchu elektronicznego, to urzeczywistnienie ich marzeń. Dlatego nad tym wszystkim napisałbym wielkimi czerwonymi literami: N-I-E-B-E-Z-P-I-E-C-Z-E-Ń-S-T-W-O. Harry Hollis chwycił kanapkę i odgryzł połowę. Żując z przyjem- nością odezwał się: - Dobry Boże. Ty siewco korupcji. Widzę, że przyniosłeś także ciasteczka cynamonowe. - Machnął ciężko ranną kanapką w stronę McCalla. - Bobby, mój chłopcze, posłuchaj. Mogę sporządzić taką ocenę na każdy temat na świecie. I złamać serce odbiorcy. Prawda wygląda tak, że wszyscy siedzimy wewnątrz kanistra pełnego benzyny, a każdy idiota, z Irańczykami włącznie, może potrzeć zapałkę i złożyć nas w całopalnej ofierze. Pamiętaj o napisie nad moimi drzwiami. — Chciałbym dostać kopię tego opracowania, by pokazać ją jednej z waszych grubych ryb. — Kto to taki? — Wainwright. Więc co będzie z kopią? — A co z następną kanapką? — A co ze ślicznym kawałkiem strudla z jabłkami? — Mój Boże. To też przyniosłeś? - Grube palce Hollisa zagłębiły się w kartonie z żywnością. - Jezu. Aż cztery. Uzbrojony w Białą Księgę Harry'ego Hollisa i inne jeszcze materiały, McCall zatelefonował do Wainwrighta. Ledwie się przedstawił, Wain- wright oświadczył: - Odpowiedź brzmi: nie. Zapomnij o tym. — Mam ci coś do pokazania - odparł McCall. — Nic ci to nie pomoże. — Więc dziś wieczorem około dziewiątej? — Okay. Ale nic ci to nie pomoże. Wainwright mieszkał w osiedlu luksusowych will, w historycznym mieście Alexandria. Willa miała kordegardę w stylu kolonialnym oraz 47 własną uzbrojoną straż. Nawet w tej wytwornej miejscowości jego dom uważany był za chef d'oeuvre. McCalla wpuścił lokaj. Był olbrzymiego wzrostu, a rękawy jego białej marynarki wypełniały ramiona grubości męskiego uda. Prze- prowadził McCalla do gabinetu przez jadalnię, gdzie z tuzin gości w wieczorowych strojach siedziało przy kolacji, rozmawiając z oży- wieniem. Gabinet Wainwrighta był jednym z najsłynniejszych pokojów tego domu. Wyłożony w całości boazerią z okresu Federacji, ręcznie rzeźbioną w Chinach z drewna owocowego, pochodzącą z dworu Danfortha na Long Island. Wainwright zapisał ją w testamencie Metropolitan Museum w Nowym Jorku, a muzeum przyjęło zapis z zapałem. Dotacja obe- jmowała także cztery bezcenne fotele w stylu Windsor oraz szereg rzadkich książek. Wainwright siedział z podwiniętymi rękawami koszuli przy biurku roboty Duncana Phyfe, pracując nad swą kolekcją znaczków po- cztowych. --Seans latarni magicznej McCalla - powiedział z uśmiechem, na widok wniesionego przez gościa rzutnika do slajdów. McCall podniósł do góry wtyczkę projektora. - Zapłacił pan rachunek za elektryczność w tym miesiącu, panie przewodniczący? - Lokaj wetknął wtyczkę do kontaktu. Wainwright popatrzył na dwa tuziny slajdów w karuzelowym maga- zynku. - Co zobaczymy? — "Who's Who" międzynarodowego handlu bronią. — Hmmm - mruknął Wainwright z niezadowoloną miną. - Czy to długo potrwa? Obiecałem żonie, że na jej przyjęcie przyjdę w porze deseru. — Piętnaście minut - odrzekł McCall. - To podstawowe wiadomo- ści na temat handlarzy bronią, do których Attashah najprawdopodobniej się zwróci. Nie zostało nam wiele czasu, by go powstrzymać. ^- McCall wyświetlił pierwszy slajd. Było to zdjęcie mężczyzny z byczym karkiem i różową, okrągłą twarzą. - Panie przewodniczący, pozwoli pan, że mu przedstawię Peno Rusa. McCall przez kilka chwil zatrzymał portret na ekranie. A potem wrzucił następną klatkę. Slajd: widok ogromnego białego pałacu ze sztukaterią w stylu hiszpańskim, pokrytego dachem z pomarańczowych dachówek. McCall: - Oto jego skromne mieszkanko na Riwierze. W głębi widać jego stojący na kotwicy jacht. Nikt nie wie, jak bardzo jest bogaty. Ale wiemy, co sprzedaje. Broń. A w tym celu używa techniki skomputeryzo- 48 wanego marketingu bezpośredniego, prosto z Madison Avenue. Kluczo- wym elementem jego programu jest ten lśniący katalog. Seria slajdów pokazanych jeden po drugim ^stronice i rozkładówki z czterobarwnego katalogu. McCall: - Katalog Peno Rusa to marzenia militarysty. Tu oto, we wspaniałych kolorach, pokazane są niewyczerpane zapasy bomb, zapal- ników, binarnych materiałów wybuchowych, trucizn, tłumików, uzbroje- nia dla morderców, najnowocześniejszy sprzęt podsłuchu elektronicznego, czołgi, transportery, rakiety, artyleria lekka, mundury, kuchnie polowe i tak dalej, i dalej, i dalej. Slajd: panorama porośniętych bujną roślinnością gór w Afryce. McCall: - W przeciwieństwie do innych kupców pan Rus ma szczególny problem ze sprzedażą. Większość jego klientów nie może sobie pozwolić na to, co on sprzedaje. Dlatego jego śladem zwykle podąża nędza, głód i przepełnione cmentarze. Oto Dadwhai w Afryce Centralnej. Slajd: widok stolicy kraju, na dalszym planie błękitne góry. McCall: - Kraj bogaty pięknem natury. Ubogi w środki i kapitały. Dlatego Bank Światowy dał Dadwhai pieniądze, część na stworzenie przemysłu turystycznego, część na zakłady wstępnego przetwarzania surowców, które ten kraj sprzedaje na rynkach światowych, ale przede wszystkim na wprowadzenie ogólnokrajowego programu unowocześnienia rolnictwa. Slajd: Rus zNprezydentem Dadwhai. McCall: - Pan Rus przekonał przywódcę kraju, by wydał te pieniądze na armię. I biedak miał ją szybko. Ale wtedy nastąpiła klęska nieurodzaju. Dadwhai stanął wobec przeciwnika, którego nie mógł pobić błyszczącymi nowiutkimi karabinami pana Rusa. Wobec głodu. Slajd: wychudzone trupy na drodze. McCall: - Aby postawić ten kraj z powrotem na nogi, potrzebne były wspólne wysiłki sześciu agencji ONZ i dodatkowych, potężnych sum pieniężnych z Banku Światowego. Ale przez ten czas prawie jedna trzecia jego ludności wymarła z głodu. I dokładnie ten sam czas wystarczył komunistom na przejęcie władzy. Za pomocą broni pana Rusa. Slajd: Peno Rus na pokładzie swego jachtu, obok niego na leżaku przepiękna dziewczyna. McCall: - Z rufowego pokładu jachtu na Bahamach pan Rus przekazał wyrazy najgłębszego współczucia z powodu klęski Dadwhai. Wpłacił tysiąc dolarów na fundusz pomocy. Slajd: Rus siedzący w limuzynie w towarzystwie innego mężczyzny. 49 4 - Polowanie na lisa McCall: - Pan Rus z agentem radzieckim w Ankarze, Turcja. Związek Radziecki jest powszechnie znany z używania prywatnych handlarzy bronią jako pokrywki dla cynicznego uzbrajania terrorystów. Niekiedy, gdy gdzieś było zbyt spokojnie, aby coś drgnęło, Rosja uzbrajała zarówno miejscowych komunistów, jak prawicowych nac- jonalistów. Pan Rus był usłużnym pośrednikiem. Slajd: uśmiechnięty Peno Rus. McCall: - Pan Rus stał się bardzo poważnym dostawcą dla Iranu. Dlaczego? Dlatego, że w światku, rojącym się od lipnych towarów i nieetycznych działań, pan Rus ma opinię człowieka niepodważalnej uczciwości. Nigdy w życiu nie sprzedał bomby, która okazała się niewypałem. Slajd: pan Rus w kasynie w Monaco w towarzystwie drugiego mężczyzny. McCall: - Jednak pan Rus czuje się najlepiej wśród ludzi boga- tych, z dobrych rodzin i starannie wykształconych. Przyjaźni się z paroma spośród najbogatszych ludzi świata. Ci panowie anonimowo inwestują oszałamiające kwoty w swe ulubione wojny partyzanckie. Tacy, jak Berthe i Golpin, Landish i Forgaty oraz ten tutaj, R. Thomas Dutter. — Dutter? McCall, musiałeś się pomylić. To mój kolega szkolny. — R. Thomas Dutter - powtórzył McCall. Wainwright uważnie przyjrzał się twarzy Duttera. - Postarzał się. McCall kontynuował: - Garść uzbrojonych terrorystów łatwo może obalić rząd małego kraiku w ciągu paru godzin. Dowodem, niemal udany ostatni zamach stanu w Afryce. Terroryści potrafią także przerwać produkcję surowców i ropy naftowej w całych regionach kuli ziemskiej, z efektami, które kochają ludzie bogaci. — Które kochają niektórzy ludzie bogaci - sprostował Wainwright. — Rządy w naszych czasach sprzedaje się po cenach wyprzedażowych. A R. Thomas Dutter robi wielkie zakupy na tym rynku... przy skwapliwej pomocy pana Rusa. — Nigdy bym go o to nie podejrzewał. - Wainwright wzruszył ramionami. - Dutter. Coś podobnego. Slajd: Rus oglądający zniszczony budynek ambasady w Teheranie. McCall: - Naturalnie pan Rus jest jednym z pierwszych prywatnych handlarzy bronią, do których Iran się zwróci o dostawy części do sprzętu wojskowego. Slajd: wizerunek Erica Rocka. McCall: - A to jest drugi z handlarzy, który może wykonać zamówienie irańskie. Naprawdę doświadczony przemytnik, który ma 50 dość dobre wykształcenie techniczne, by znać się na najnowocześniejszej elektronice. To byłby dla nich znakomity wybór, szczególnie biorąc pod uwagę, że jest niezwykle przebiegły, wręcz nadzwyczaj czarujący oraz bez najmniejszych skrupułów aspołeczny. Pozwolisz, że przedstawię ci Erica Rocka. Slajd: Rock z dwoma Arabami. McCall: - Jest takie powiedzenie, że negocjacje pokojowe roz- poczynają się dopiero po wystrzeleniu ostatniego naboju. Pan Rock zgadza się z tą opinią. W zeszłym roku zarobił piękną sumkę, łamiąc zawieszenie broni w północnej Afryce między dwoma plemionami Beduinów, które początkowo były uzbrajane przez Libię. Slajd: Rock w towarzystwie przywódcy arabskiego. McCall: - To jest pan Rock z arabskim fanatykiem, który był całkowicie bezsilny, zanim Rock go uzbroił. Za darmo. A wtedy ten Arab i banda jego zwolenników wyruszyła na zabawę w strze- lanego, bez wyboru do obu plemion i w ten sposób doprowadziła do złamania bardzo kruchego zawieszenia broni. Oba plemiona na- tychmiast złożyły zamówienia na duże ilości broni. Oczywiście u pana Rocka. Slajd: martwa arabska dziewczynka na progu domu. Miała około siedmiu lat. W bezwładnej dłoni trzymała jeszcze kołyskę dla lalki. W głębi, za progiem, widać było więcej martwych ciał. McCall: - Zanim udało się doprowadzić do następnego zawieszenia ognia, setki ludzi zmarło od postrzałów i drugie tyle z powodu epidemii cholery. Najważniejszym punktem całej sprawy jest fakt, że tylko pan Rock był dość błyskotliwym przemytnikiem, by w owym czasie i na ów teren wszmuglować broń. Ma wielki talent przemytniczy. Slajd: szkielet zbombardowanego hotelu. McCall: - Ale dla pana Rocka to wszystko było chwilowym zejściem poniżej własnego poziomu. Jego prawdziwą specjalnością są materiały wybuchowe. Jako ekspert elektroniki stworzył kilka pomysłowych spo- sobów detonowania bomb. Jest praktycznie pewne, że to pan Rock sprzedał binarny materiał wybuchowy, który zabił dwieście osób w owym hotelu w Damaszku zeszłego miesiąca. Slajd: L. Slane. McCall: - Panie przewodniczący, trzeci tom naszej trylogii. Nazywa się Slane. Australijczyk z Wielkiej Wiochy. Syn farmera. Najemny żołnierz, awanturnik. Szkolenie początkowe w armii amerykańskiej w Wietnamie. Miał wówczas piętnaście lat i jak na swój wiek był ogromny. Slajd: Slane z Richardem Mannem. 51 McCall: - Zawodu nauczył się od tego człowieka, Richarda Manna, szwajcarskiego handlarza bronią, specjalizującego się w rynkach wschod- nich. W ciągu ostatniego dziesięciolecia narobił więcej złego, niż wszyscy komuniści razem wzięci. Kilka lat temu Slane zaczął działać na własną rękę, praktycznie bez żadnych kapitałów, handlując uzbrojeniem amery- kańskim pozostawionym na wietnamskim polu bitwy. Przede wszystkim dzięki wysiłkom Slane'a, większość z tego trafiła do Ameryki Środkowej. Slane jest człowiekiem rozpoczynającym wielką karierę, poszukującym pierwszej wielkiej transakcji, zapewniającej mu kapitały potrzebne na zakupy i magazynowanie. Jest bardzo sprytny, bezwzględny i ma wielkie ambicje. Wkrótce zostanie zapewne jednym z największych w tym handlu. McCall zapalił światło. - Wątpię, czy na całej naszej planecie ktokolwiek przelałby łzę po śmierci tych trzech. Może wyjąwszy krawca pana Rusa. Otworzył teczkę i rzucił na antyczne biurko Wainwrighta grube opracowanie ze sprężynowym grzbietem. - Dzieje Rusa. Z ukłonami od Interpolu. To drugie jest o Rocku. A trzecie o Slanie. Pouczająca lektura, panie przewodniczący. Wainwright milczącym skinieniem głowy potwierdził przyjęcie doku- mentów. • — A tutaj, Martin, jest Biała Księga Departamentu Stanu o sytuacji irańskiej. — Kto jest autorem? - spytał Wainwright. — Harry Hollis. — Ach. - Wainwright wziął opracowanie i szybko przerzucił stronice. - A co nowego na temat pana Jak-mu-tam? — Attashaha? Od szeregu tygodni nikt go nie widział. Informator w Teheranie twierdzi, że jest już w Stanach. --McCall, dziękuję za przyjście z tymi materiałami. Dam ci znać. Został odprawiony. Wainwright nawet mrugnięciem nie zdradził swej reakcji. Ledwie raczył powiedzieć dobranoc, gdy McCall z rzutnikiem w ręku opuszczał gabinet. Poszedł za lokajem schodami w dół, obok jadalni pełnej przy- tłumionych głosów i .brzęku sreber stołowych, a potem na dwór fron- towymi drzwiami. Teraz mógł już tylko czekać. Zanim Wainwright zareagował, McCall czekał trzy dni. A gdy dostał odpowiedź, nadeszła w środku nocy. 52 O pierwszej nad ranem obudził go telefon. Ze zwykłą szorstkością Wainwright oświadczył: - McCall? Przyjedź do mnie do Sali Napowie- trznej tak szybko, jak potrafisz.-* Wainwright był dokładnie tam, gdzie zapowiedział. W miękkim fotelu Napowietrznej Sali Koktajlowej lotniska imienia Dullesa. Siedział rozwalony, z rozstawionymi nogami, w zamyśleniu kręcąc stojącą na stoliku szklank^ whisky. Gdy ujrzał zbliżającego się McCalla, wyprostował się i gestem wskazał drugi fotel. McCall usiadł. --Przepraszam, że cię obudziłem, McCall. - Wainwright potarł sękatą dłonią policzek i łysinę. Nocna załoga sprzątała dworzec lotniczy, myjąc szklane drzwi i okna, wycierając podłogi, suwając elektrycznymi froterkami. Niewielu było tu pasażerów, a większość z nich niespokojnie drzemała na niewygodnych plastykowych krzesłach. Na końcu korytarza kompania piechoty marynarki ustawiała się w szyku przy stanowisku odprawy biletowej. Wainwright przyglądał się sprzątającym jak choreograf planujący nowe kroki. Przygryzł zębami kostkę palca. A potem popatrzył na McCalla. --Co pijesz? McCall wzruszył ramionami. Cokolwiek. Nic. Czekał. Wainwright przemówił, pijacko połykając głoski. - Rozmyślałem nad tym wszystkim od chwili twego pokazu fotograficznego tamtej nocy. Przeczytawszy opracowanie Hollisa, zlałem się w majtki. A od opisów tych trzech handlarzy bronią prawie się porzygałem. - Popatrzył na McCalla nieprzytomnym wzrokiem. - Ta sprawa goniła mnie dookoła stołu. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Kelner przyniósł drinki i miskę orzeszków. Wainwright potarł oczy. - Cholerna, zwariowana sprawa. Wiem, że to paskudne. Po prostu nie możemy tego zrobić. Zabić trzech, czterech ludzi. A równocześnie nie możemy tego nie zrobić. Rozumiesz, co mam na myśli? W Waszyngtonie jest cała masa ludzi, którzy by się na to rzucili, jak na okazję zdarzającą się raz w życiu. Właściwa, znacząca akcja, tak by powiedzieli. W kraju, który niebezpiecznie się stacza, tak by powiedzieli. Prosto do wody. A przecież... no, do jasnej cholery, McCall, powiedz coś wreszcie. Trzy noce nie spałem. --Uważam, że powinniśmy porzucić tę sprawę. Wainwright złapał pełną garść orzeszków i kciukiem zaczął je kolejno wrzucać do ust. Skręcił się w fotelu, żując gorączkowo. 53 Znowu chwycił garść orzeszków, jakby nagle zorientował się, że jest głodny. Wiele z nich posypało mu się po koszuli. - Ja też tak uważam, McCall. - Zamilkł. A potem wyprostował się w fotelu. - Ale nie możemy. A wiesz, czemu nie możemy? Nie możemy, bo nie mamy innego wyboru. Wycelował palcem w McCalla. - Faktycznie jest to taka sama akcja, jaką powinniśmy podjąć wobec tych cholernych rosyjskich agentów w naszym kraju, próbujących pod samym naszym nosem kupować nasze wojskowe komputery. Pozwalamy tym czerwonym skurwysynom, aby się tutaj zaopatrywali w nasze wojskowe konstrukcje. Tylko tym sposobem mogą nam dotrzymać kroku. Zamknąć tych ludzi w ciągu jednej nocy, stuknąć paru i cała rosyjska armia stanie się hordą oszczepników. Chwytasz moje rozumowanie, McCall? Lecz Wainwright nie potrzebował odpowiedzi. Uwielbiał mono- logować i gdyby został sam, deklamowałby do pustych ścian. - Jak można usprawiedliwić morderstwo? McCall obrócił fotel i pochyliwszy się naprzód dotknął ramienia Wainwrighta, by zwrócić na siebie uwagę. - Czasy nie są takie, jak były kiedyś - powiedział bardzo wyraźnie, jakby zwracał się do zdziecinniałego starca. - Już nie. Odpowiedzi pochodzące z twoich lekcji etyki nie mają już zastosowania. Dziś mamy inne imperatywy. Wainwrighta aż skręciło. - McCall, uważam, że się mylisz jak wszyscy diabli. Nie ma absolutnie żadnej różnicy między mną i Izaakiem trzymającym nóż nad swym synem8. Sytuacja się nie zmieniła. Ani na najcholerniejszy kawałek. A któregoś dnia, na dalekiej planecie, paru kosmonautów będzie siedziało przy stole zajadając orzeszki, walcząc z małymi zielonymi ludzikami i mówiąc: "Dziś mamy inne imperatywy". I będą dokładnie tak się mylić jak ty. - Nie wierzę w to, Martin. Rozejrzyj się wokoło. Wystarczy, jeśli przerzucisz gazetę. Zobaczysz... Wainwright uciszył go gestem dłoni. - Dosyć. Należymy do różnych generacji. To, co dla mnie jest złem, dla ciebie jest rutynowym posunię- ciem. Rozumiesz, co mówię? Zastanawiam się, co jest większym niebez- pieczeństwem dla tego kraju: Iran czy ty? Wainwright złapał kolejną garść orzeszków, rozsypując jeszcze więcej na ubranie. Zmiótł je poirytowany i zaczął wściekle żuć. - Okay. To szaleństwo. Wiem. Ale ty posłuchaj. - Wycelował w niego palec. - Zebrałem je. Całe trzy miliony. Więc bierz się za to. Dopadnij wszystkich 8 Ten błąd w opisie ofiary Abrahama znajduje się w oryginale. - Przyp. red. 54 trzech. Czterech, jeśli trzeba. Zrób to szybko. Zrób to czysto. Zrób to zaraz. Wstał. - Ty się tym zajmiesz. Nic nie chcę siedzieć. Postaraj się* tylko, aby żadne ślady nie prowadziły do komitetu, do Waszyngtonu ani do Stanów Zjednoczonych. Ani też do mnie. Przeklinam ten dzień, McCall, w którym opowiedziałeś mi o tym pomyśle. Niech Bóg mi przebaczy. Cisnął garść fistaszek na stolik i wyszedł, siejąc po drodze przy każdym kroku jeszcze więcej orzeszków, które utkwiły mu w fałdach ubrania. Nie obejrzał się za siebie. Była jesień. Przepięknie świeciło słońce. Pan Peno Rus szedł spacerem przez Great Western Road w Londynie; towarzyszył mu jego szef arsenału, major Archbold Mudd. Właśnie wyszli od drukarza, nieśli więc ze sobą odbitki korektorskie najświeższego, czterobarwnego katalogu firmy Rusa, prosto spod prasy. Rus trzymał katalog przy nosie i ze zmysłową rozkoszą wdychał woń farby drukarskiej. Z jego punktu widzenia, tak współcześnie pachniały pieniądze. Ze sprzedaży wysyłkowej. Pierwsza wysyłka katalogu zostanie ukończona za trzy dni. Według "Listy A" (Nabywcy Rządowi) oraz "Listy B" (Nabywcy Indywidualni^ Zainteresowani Kupnem Broni). Łącznie listy A i B zawierały 40000 nazwisk nabywców broni oraz osób, które mogły wpłynąć na dokonywa- nie zakupów u pana Rusa. Wykaz adresów obejmował wszystkie kontynenty i prawie wszystkie kraje. Jego komputer wyliczył już prawdopodobny procent odpowiedzi listownych, prawdopodobną przeciętną wysokość zamówienia i praw- dopodobny całkowity zarobek. A zarobek był poważny. Jako były obywatel rosyjski, pan Rus uwielbiał bycie kapitalistą. — Majorze - odezwał się pan Rus, nie przerywając spaceru - mam pomysł bajecznego kontraktu na broń. Jeśli się uda, wszyscy z naszego fachu będą o tym opowiadać. — O, doprawdy? - Major Mudd przysunął się bliżej do Rusa, by zrozumieć jego dziwaczną mieszaninę lingwistyczną: bardzo poprawną angielszczyznę wymawianą z tak okropnym słowiańskim akcentem, że trudno ją było zrozumieć. — Ta łączona transakcja, jaką zawarliśmy z rządami Dadwhai w Afryce - rzekł pan Rus - może w końcu mieć bardzo szczęśliwy wynik. 55 — Szczęśliwy! - zawołał major. - Wywołała skandal. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym stała się przedmiotem debaty parlamentarnej. Z całą pewnością wszyscy z naszego fachu wówczas o tym opowiadali. — Ależ, majorze, przecież to nie nasza wina, że tak wielu zginęło z głodu. Jesteśmy handlarzami bronią, nie ministrami rolnictwa. — Hmmm - odrzekł major. — Tak czy inaczej, przyniosła nam tak poważną sumę gotówki, że planuję sposób jej wykorzystania. — Powinienem był już się domyślić, że pieniądze parzą ci ręce. — W przyszłym tygodniu - oświadczył pan Rus - złożę ofertę na te izraelskie czołgi, które posiada rząd Franconi. Całe dwanaście sztuk. — Te Merkava? — Cóż za wspaniały sprzęt - odparł Rus ze swym trudno zro- zumiałym akcentem. - Na całym świecie nie ma równych im czołgów. Czy wiesz, że Merkava kompletnie zniszczył najnowszy rosyjski T-72 jednym strzałem? Cudowne. Cały świat wrzeszczy, że chce je kupować od Izraela. A ja mogę je zaproponować Jarrettowi na osłodę transakcji. Jemu na myśl o nich aż ślinka cieknie. A potem... — Rozumiem - wtrącił major. - Aby dostać czołgi, on ci odsprzeda te sześć odrzutowców... — Tak, tak. Więc widzisz, majorze, prawda? — Sprzedajesz odrzutowce do Chile... — I? Major zatrzymał się. - Dobry Boże! Kupujesz "West Arms"? — Najdokładniej! Z całym ich zapasem broni małokalibrowej. Staniemy się największymi na Ziemi sprzedawcami takiej broni. To ci powinno uleczyć blizny na sercu, majorze: będziesz szefem największego na świecie arsenału broni małokalibrowej. — Czy to oznacza, że naszym pierwszym poważnym klientem będzie Iran? - spytał major. - Niezbyt mnie to cieszy. — Ależ, majorze - odparł Peno Rus - to będzie nasza monumen- talna transakcja. Będziemy jedynym na świecie arsenałem, który może zaoferować Irańczykom sprzedaż z jednego źródła całej broni małokalib- rowej, jakiej potrzebują. Co roku kontrakt ramowy. Kolosalnej wartości. Attashah połknie to w minutę. Ale oszałamiającym aspektem tej transakcji były nie tylko irańskie zamówienia. Był nim irański brak gotówki. Bilans handlu zagranicznego Iranu był głęboko ujemny, a irański skarb państwa bardzo niechętnie rozstawał się z pieniędzmi. Wobec tego szalony fanatyk Attashah chciał dokonać transakcji wymiennej, i to wymiany niezwykle kuszącej: broń małokalibrowa za 56 heroinę. Attashah oferował heroinę po cenie kilkakrotnie niższej niż ta, którą można było uzyskać na wolnym rynku. Zyski byłyby zaiste astronomiczne.-t Wśród fachowców tego rodzaju operacje znane były pod nazwą Tajnej Transakcji Łańcuszkowej: izraelskie czołgi Merkava za myśliwce odrzutowe. Myśliwce odrzutowe za broń małokalibrową. Broń małokalib- rowa zapewniająca wymarzony kontrakt z jednym z największych jej nabywców na świecie. A ukoronowaniem wszystkiego miał być królewski okup dla Peno Rusa w heroinie. Wiele milionów dolarów w gotówce. Nie opodatkowanych. Nie odnotowanych. I wszystkie jego. A co najważniej- sze, ten nowy, dominujący potencjał rynkowy mógł uzyskać bez wkładu kapitałowego. Żadnych pożyczek bankowych, żadnego niuchania przez banki, żadnych procentowych haraczy. Wszystko za jego własną zręczność handlową. Pieniądze z Dadwhai umożliwiały transakcję. Zerknął na swego ponurego szefa arsenału. - Majorze, od czasów interesów z Dadwhai były między nami różnice zdań. Być może ten nowy interes pozwoli nam je zlikwidować. Major Mudd kiwnął głową. - Być może. Angielski sposób myślenia niekiedy zdumiewał Peno Rusa. Dziwny był ten kodeks moralny wyznawany przez majora: pozwalał na masowe zabijanie ludzi, ale wzdragał się przed wywoływaniem głodu i narkomanii. Ech, co tam. Był przepiękny dzień w Londynie. W klarownym powietrzu światło słoneczne głaskało stare mury i dachy, uwydatniając ich cudownie soczyste kolory. Z pewnością najlepsze miasto na świecie: Londyn. I z pewnością najpiękniejsza w nim pora roku: jesień. Wrażenie dogłębnie dobrego samopoczucia prawie że-napełniało oczy pana Rusa łzami radości. Za kilka dni przeniesie się na zimę do swego domu w Monaco. Koniecznie musiał uczcić swe samopoczucie kwiatkiem do butonierki. W tym celu zaczął poszukiwać kwiaciarni, ciągnąc za sobą majora Mudda. W kwiaciarni powąchał kwiatek i z radością pozwolił młodej sprzedaw- czyni włożyć go sobie do butonierki. Major odmówił pójścia za jego przykładem. - Ależ, daj spokój, majorze - powiedział pan Rus. - Naprawdę powinieneś się nauczyć je nosić. To w bardzo dobrym tonie. Przez szpary żaluzji w oknie pokoju hotelowego wpadało gorące kairskie słońce. Ale łóżko chłodziła klimatyzacja. Gdy dziewczyna ukazała swe ostre młode zęby w groźnym uśmiechu, 57 Eric Rock zachichotał. - Au! - Brzytewki kobiety-dziecka uszczypnęły go w pępek. Rock wielokrotnie sobie powtarzał, że jego szaleńcza namiętność do tej małej dziewczynki jest niebezpieczna. Pobyt w tym mieście, od czasu dostawy binarnych materiałów wybuchowych dla Libii, był dla niego ryzykowny. Ci faceci z Egipskiej Defensywy ciągle jeszcze wściekali się z tego powodu. Ponadto, za każdym razem, gdy przylatywał do Kairu, by spotkać się z dziewczynką, jej wuj coraz to podnosił cenę. Potrafił dostrzec głód w oczach Rocka i dostosować swe honorarium do wysokości jego rozgorączkowania. Rock pogłaskał palcem wargi rozdrażnionego dziecka, a potem przepiękny kontur jej ucha. Do drzwi zapukano cicho, nagląco. — Sir! Sir! - szepnął wujaszek przez drzwi. Powiedział parę słów po arabsku, na które dziewczynka wyskoczyła z łóżka. Zwinęła swe ubranie w luźną kulę, przycisnęła do nagiego ciała i pobiegła do drzwi. — Jej ojciec nadchodzi! - powiedział wuj. Pociągnął ją za rękę korytarzem; dziewczynka w biegu próbowała wrzucić coś na siebie. W jednej chwili przeistoczywszy się z uwodzicielskiego wampa w przera- żone dziecko, wyglądała jeszcze mniejsza i młodsza niż na swe dziesięć lat. W chwilę później również Rock opuścił pokój. Ciągle jeszcze na wpół rozebrany pobiegł do windy, z paszportem i biletem na samolot w zębach, w lewej ręce trzymając swą tekę, a prawą próbując naciągnąć koszulę. Na ulicy wskoczył do taksówki i zajrzał do teki, by sprawdzić rozkład lotów. Był pewien, że jakiś samolot będzie w ciągu najbliższej godziny. Zabierze się nim bez względu na kierunek. Namiętność do tego dziecka go zgubi. Czuł, że od aresztowania dzieli go tylko jeden krok. Dlatego najbardziej ze wszystkiego nie życzył sobie pościgu przez rozwścieczonego egipskiego ojca. W pokoju hotelowym porzucił ubrania wartości ponad dwóch tysięcy dolarów. Wyjrzawszy na ulicę dostrzegł dziewczynkę z wujem, pośpiesznie przeciskających się przez tłum na chodniku. Rock patrzył na nią przez tylne okno, póki nie zmieniła się w małą plamkę wśród tłoczących się przechodniów. Czy już nigdy jej nie zobaczy? Ojciec dziewczynki i jego czterej synowie wypożyczyli samochód. Późnym popołudniem wepchnęli związanego i zakneblowanego jej wuja Fawziego do bagażnika i pojechali na pustynię - około godziny drogi od miasta. 58 Skierowali się starym szlakiem karawanowym na zachód. Tędy od niepamiętnych czasów podążały wielbłądy, zanim nastąpił świt zachodniej cywilizacji. Tam, w bezmiarze pustyni, gdzie nikt im nie mógł prze- szkodzić, wyciągnęli wuja z bagażnika. Zachód na pustyni był wspaniały i w całym arabskim świecie muezzinowie nawoływali z wyniosłych minaretów wiernych, by potwierdzili swą wiarę we Wszechmogącego. Wuj wypadł z bagażnika na kolana, modląc się w obłąkaniu, bełkocząc niezrozumiale, składając ręce, błagając brata, a potem bratanków, wzywając swego Boga. Ojciec z czterema synami stali wokół i nie zwracając uwagi na jego śpiewne litanie, śledzili obojętnym wzrokiem, jak tańczył na kolanach. Ojciec wręczył każdemu z synów turecką szablę, a potem patrzył, jak wyciągają krzywe klingi z pochew. Długie cienie późnego popołudnia naśladowały ich ruchy w milczącej pantomimie. Wujaszek biegał wokoło na kolanach, czepiając się ich ubrań, obejmując nogi, przypominając chłopcom świadczone im dobro, recytując imiona swych dzieci, błagając brata, by wspomniał na ich wspólną matkę i jej ból. Błagał, płakał i wzywał litości bożej. Brat odpowiedział mu kopniakiem. Fawzi potoczył się z impetem, znowu podniósł na kolana i popełznął za bratem, przemawiając gorączkowo. Z tyłu jeden z bratanków znów pchnął go w plecy. Nim zdołał powstać, brat ciął po pośladku. Przez rozcięcie spodni wartko popłynęła krew. Fawzi pogroził bratu palcem, krzycząc: - Wystarczy! - Najstarszy bratanek jednym uderzeniem odciął mu palec. Fawzi zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Drugą ręką ścisnął kikut; po obu dłoniach spływała mu krew, padając kroplami na pustynny piasek. Drugi bratanek odciął mu kawałek lewego ucha. A potem z chirurgiczną precyzją odcięto mu długi pas skóry i mięśnia z nagiego prawego przedramienia, Fawzi zawył z przerażenia. Płaszczył się przed nimi w bólu, pełznąc na kolanach i łokciach. Brat odrąbał mu prawą rękę. Z wielkich żył i tętnic trysnęła krew. Na wszystkich kończynach i na plecach Fawziego zaczęły pojawiać się cięcia i pasy oderżniętego ciała. Ubranie zmieniło się w masę czerwonych wstęg, powiewających przy każdym ruchu. Krwawił na całym ciele, szybko wykrwawiając się na śmierć - wijąca się kula mokrej czerwieni, oszalała z cierpienia. Kolejne cięcie prawie pozbawiło go lewego ramienia, teraz zwisającego na resztce ciała. Trzeci bratanek odrąbał mu stopę. Fawzi próbował się zwinąć w kłębek bólu. Krzyczał coraz słabiej, coraz wolniej wił się w wielkiej kałuży własnej krwi. Wtedy jego brat, posłuchawszy wezwania swego Stwórcy, by okazywać miłosierdzie, gestem nakazał synom, by się cofnęli. Pochylił się nad 59 Fawzim, wyrzekł kilka słów pożegnania, wzniósł bułat i odrąbał mu głowę. Wszyscy śledzili ją wzrokiem, gdy potoczyła się o parę kroków, w stronę zachodzącego słońca. Końcem bułata ojciec wypisał teraz na twardym piasku pustynnym jedno słowo: nazwisko człowieka, który pozbawił jego córkę dziewictwa. Rock. A potem wbił w nie koniec szabli. Rock. Slane gotów był decydującym argumentem sfinalizować sprzedaż. W gabinecie stało wokół niego czterech klientów. Wziął sześć książek telefonicznych, postawił na sztorc i wepchnął w kąt pokoju koło drzwi. Cztery pary zafascynowanych oczu śledziły go, gdy otwierał swą tekę. Wyciągnął z niej karabin z teleskopową kolbą ze stalowego prętu. --Długość - oświadczył - poniżej dwunastu cali. - Pociągnął za kolbę, wysuwając ją do pełnej długości. Zatrzasnęła się sztywno. Następnie wyjął z teczki grubą rurę, lekko rozszerzającą się na jednym końcu jak wielka, wydłużona kropla. Była pomalowana na odpychający, szary kolor. - Tłumik - powiedział Slane. Połączył tłumik z karabinem i podniósł całość do góry. - Ta broń oparta jest na modelu pistoletu maszynowego Ingrama. — M10 czy M11? - spytał jeden z klientów. — M 10/11 z paru dodatkowymi sztuczkami - odparł Slane. - Waga całości nieco poniżej sześciu funtów. Szybkostrzelność dwanaście na sekundę. Siedemset dwadzieścia strzałów na minutę. Zasięg trzysta jardów, amunicja kaliber czterdzieści pięć albo dziewięć milimetrów. Slane popatrzył na szklane ścianki działowe swego gabinetu, na pracowników przy ich zajęciach. Ludzie krążyli we wszystkie strony, rozmawiali przez telefony, przekładali papiery na biurkach. --Uważajcie - powiedział. Przyglądali się z otwartymi ustami, jak podniósł broń za spust. Pfft pfft i wycelował w książki telefoniczne. Pociągnął pfft pfft pfft pfft - pociski rozdarły książki na strzępy, odgłos strzałów był nie większy niż stukot drukarki komputerowej. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę personelu w biurze za szybami. Nikt nawet nie odwrócił głowy. --I tak wygląda naprawdę cicha broń. - Slane przyjrzał się kiwającym głowami klientom. Wyciągnął kolejną część. - Celownik lunetkowy. Do użytku w dzień i w nocy. Ta broń może być wszystkim, czym ją nazwiecie: pistoletem, karabinem maszynowym albo snaj- perskim. 60 Czterej mężczyźni z głupimi minami uśmiechnęli się do niej, a potem do siebie. - Jest to do walk w dżungli broń ostateczna - podkreślił Slane. - Tą zabaweczką garstka ludzi może związać całe armie. Zabija więcej i szybciej niż jakakolwiek inna w dziejach broni palnej. A ja mogę dostarczać ją natychmiast w ilościach aż do dwudziestu pięciu tysięcy sztuk. Możecie ogniem otworzyć sobie drogę do Domu Rządu na placu Traone już za kilka tygodni. Jeden z kupców zachichotał z rozkoszy, roztaczając w pokoju gęstą woń czosnku. 3. W celi na lewo od Brewera siedział chłopak nazwiskiem Jason Poole, z Maine. Odbywał karę siedmiu lat za włamanie - ciężki wyrok jak na pierwsze przestępstwo. W celi zaś po prawej znajdował się Clivedell Rine, zawodowy złodziej z Harlemu. Mając czterdzieści lat wpadł już po raz trzeci, teraz odsiadywał jedenaście lat za sześć udowodnionych włamań i poważnych kradzieży. - Okradłem nie to co należało mieszkanie, w nie tym co należało czasie i zabrałem nie te rzeczy. Nie teeee., Na prawo od Rine'a siedział twardziel nazwiskiem Pellew. Dostał dwadzieścia lat z szeregu oskarżeń o szereg przestępstw, z napadem z bronią w ręku, porwaniem i ohydnym pobiciem włącznie. Człowiek bez przyjaciół, znany jako niebezpieczny wariat o gwałtownym usposobieniu i antyspołecznej osobowości. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zgwałcił dwóch innych więźniów, których musiano oddać do szpitala, i czekał go proces za oba wyczyny. Był on głównym faworytem do przeniesienia do Creedmore lub jakiejś innej instytucji państwowej dla chorych umysłowo kryminalistów. To on rzucił skórzany pas owej nocy, gdy przybył Brewer. Wielu więźniów bez pytania zapewniało Brewera, że ich wyroki upływają szybko - sama frajda, można je odbyć stojąc na głowie. W ogóle się nie liczą. Wszyscy trzymali się dzielnie. Jeśli skazaniec tracił odwagę i ujawniał oznaki rozpaczy, uważano to za wiarołomstwo. W więzieniu rozpacz jest chorobą zaraźliwą. Nocami Brewer często słyszał, jak ludzie płaczą. Jason Poole zwykle opowiadał o swym ojcu i braciach, o polowaniu i wiejskim życiu w Maine. Większość jego opowiadań łowieckich dotyczyła jego wiernego psa myśliwskiego, zwanego Chili. 62 --Potrafi gonić ptaka tak długo, aż go złapie za tyłek. Clivedell Rine opowiadał, jak się świetnie bawił, gdy zdobycz była obfita, a paserzy hojni, jak cudownie się czuł po ^vinie i skrętach, jakie były kobiety i nocne życie w Harlemie. Trypra złapał przynajmniej ze dwanaście razy, może więcej, a syfa dwa. --Tryń to po prostu ciężki katar narządów. Był analfabetą i uczył się czytać, by móc studiować Koran. W więzie- niu przeszedł na mahometanizm. W celi Brewer musiał stawić czoło samemu sobie. Po raz pierwszy w życiu nie miał miejsca, w którym mógłby się ukryć: Brewer wobec Brewera. Leżąc na plecach z otwartymi oczami w ciemności, rozpoczął bezlitosne i niestrudzone badanie samego siebie. Doznał szoku, gdy okazało się, że odkrył osobę, której ani nie lubił, ani nie podziwiał. Odkrył naiwnego głupca, który ufał ludziom i oczekiwał, że system, którego bronił, obroni jego. I z zadziwiającą szybkością doszedł do nieuchronnych wniosków. Teraz zrozumiał jasno, że zawsze siedział w więzieniu. Nie za murami, zamkniętymi drzwiami, pomostami z rusztowej stali i w celach za kratami, ale w prawdziwym więzieniu wewnętrznym. Bo był więźniem czasu, zamkniętym bez szans ucieczki w swej epoce historycznej, niesiony przez nią jak kamień na lodowcu; poruszający się, ale nie w tempie własnym, lecz narzuconym przez jego epokę. , Ale przede wszystkim odczuł, że jest więźniem własnej osobowości, tego trwałego kompletu cech, które otrzymane przy urodzeniu trwały aż do śmierci i predysponowały do widzenia świata w pewien sposób, wykonywania pewnych ruchów, podejmowania pewnych wyborów. Żelazna dziewica jego osobowości narzuciła mu przy urodzeniu pewne z góry zdeterminowane skłonności i priorytety, czy chciał tego czy nie. To mu pozwalało tylko na takie, a nie inne ruchy i wybory. Nie miał wolnej woli. Żaden człowiek jej nie miał. Siedząc nocą na skraju pryczy powiedział sobie, że każdy człowiek jest urodzonym optymistą lub pesymistą, łopaciarzem lub skrzypkiem, gońcem lub pionkiem, milczącym intrawertykiem lub gadatliwym eks- trawertykiem. Grać można tylko tymi kartami, które się dostało. Nie innymi. Krótko mówiąc, poczuł się więźniem predestynacji. Na arkuszu papieru z bloku listowego napisał: "Brewer jest kal- winem". Przylepił go do ściany i próbował wyśmiać. Nie potrafił. Grecy powiedzieli: charakter to los. Osobowość to przeznaczenie. By zmienić swój los, musiał zmienić osobowość. Odmówić pozo- stawania dłużej ufnym durniem. 63 Nieuchronny wniosek, który z tego wyciągnął, był jeszcze bardziej zadziwiający. Był konsekwencją liczb. Najpierw przyszły liczby dotyczące czasu. Około półtora tysiąca więźniów unisono, z całą żarliwością zroz- paczonych serc, żądało od czasu, by się pośpieszył. Uciekajcie, dni. Pędźcie, miesiące. Rycz, huraganie lat. Z szybkością światła pośpiesz się, Czasie. Wydobądź mnie stąd. Najmniejsza nawet jednostka czasu była starannie mierzona i oceniana: zły czas, dobry czas. Złym czasem był czas więzienny, te niewesołe dni i jeszcze gorsze noce. Dobrym czasem był czas spędzony na rozmowie telefonicznej lub widzeniu z rodziną, czas otrzymania listu lub paczki. Dobrym czasem cieszono się z góry, smakowano go i zachowywano w pamięci. Każdemu więźniowi pozwalano na dwie rozmowy telefoniczne w mie- siącu. Żadna z nich nie mogła trwać dłużej niż sześć minut - minut, które starannie planowano, aby każdą sekundę każdej minuty wypełnić miłością, zachętą i wiadomościami z domu, jak żarzącymi się węglami układanymi wokół serca, by je grzać przez następujące później dni. Każdy więzień miał prawo do jednej wizyty miesięcznie. Czas widzenia: jedna godzina; dwanaście godzin rocznie. To także wymagało starannego planowania i wielu myśli. Niektórzy więźniowie potrafili nawet miewać regularne kontakty seksualne z odwiedzającymi. Te odcinki dobrego czasu nie miały dla Brewera żadnego znaczenia. Nie wzywano go do telefonu, nie miał wizyt ani poczty. Dalej były liczby dotyczące przestrzeni. Cela Brewera miała dokładnie sześć stóp szerokości. Była głęboka na osiem stóp i cztery cale oraz wysoka na siedem stóp i dziewięć cali. Zawierała pięć sztuk umeblowania: stalową pryczę z materacem z gumy piankowej, małą stalową szafkę, umywalkę z zimną wodą, stołek bez oparcia i klozet bez pokrywy. Niewiele pozostawało miejsca do chodzenia. Przesuwane drzwi jego celi otwierano każdego ranka o siódmej. Zamykano o piątej po południu. Prześwit miał dokładnie dwadzieścia cztery cale szerokości. Jego cela była jedną z pięćdziesięciu w tym szeregu. Na kondygnacji były dwa szeregi: sto cel. Były trzy kondygnacje - a więc trzysta cel - w każdym oddziale. W więzieniu było pięć oddziałów - tysiąc pięćset cel. A pięć oddziałów było zamkniętych wewnątrz jednego ogromnego ceglanego budynku, w którym znajdowały się dwie więzienne sale jadalne. Była to arka Noego kryminalistów. Żywa antologia różnych prze- 64 stępstw. W Sweetmeadow zamieszkiwało tysiąc czterystu osiemdziesięciu siedmiu więźniów, ponad pięciuset z nich z wyrokami za rabunki, dwustu czterdziestu sześciu za włamania, dwustu dwudziestu dwóch za zabójstwa, dwustu za morderstwa, stu trzydziestu za posiadanie narkotyków, sześćdziesięciu pięciu za posiadanie broni, pięćdziesięciu sześciu za zbrodnicze pobicie, trzydziestu trzech za poważne kradzieże, pięćdziesięciu trzech za gwałt i inne przestępstwa seksualne ze stosunkami homosek- sualnymi z nieletnimi włącznie, piętnastu za fałszerstwa. Łącznie prawie tysiąc pięćset niepowodzeń w wybranych przez nich zajęciach. Liczby nie dawały im spokoju. Od jego celi do lewej sali jadalnej było trzysta pięćdziesiąt siedem kroków. Nigdy nie był w identycznej prawej. Były tam sześćdziesiąt cztery stoły, wszystkie na stałe przymocowane do podłogi, oraz po dwie ławki bez oparć po każdej stronie stołu, także przymocowane. Przy każdym stole jadło dwunastu więźniów. W każdej sali jadalnej siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu więźniów. Wliczając dwie kaplice, budynek szkolny oraz warsztaty, zawierające również pralnię i fryzjernię, wewnątrz murów znajdowało się dwadzieścia sześć budynków. Więzienie zajmowało powierzchnię pięćdziesięciu czterech akrów. Z czterech stron otoczone było murem ze stalobetonu, długości jednej i ćwierć mili, wysokości trzydziestu stóp, grubości u podstawy trzydziestu sześciu cali. Było jedenaście wieżyczek strażniczych, na każdej jeden uzbrojony strażnik pilnujący, by więźniowie nie wydostali się na zewnątrz. Więzienie pozbawiało ich miejsca na świecie. Dla Brewera najważniejsza była liczba dotycząca fermy więziennej za murami, na której osiemdziesięciu dziewięciu więźniom wolno było pracować. Osiemdziesięciu dziewięciu. Za murami. Jason Poole powiedział: - W ciągu trzynastu lat nikt stąd nie uciekł. Dwóch ludzi próbowało trzy lata temu. Zabili strażnika. Zostali zastrzeleni przez kawalerię stanową mniej więcej o milę stąd. Brewer pomyślał o swym dziewięcioletnim wyroku. I odmówił odsiadywania go. Odmówił pozostawania dłużej ofiarą predestynacji. Odmówił bycia cudzym błaznem choćby jeden dzień dłużej. Z biblioteki wypożyczył książkę o ogrodnictwie i rolnictwie. Ucieknie. Brewer wkrótce przestał być nowością dla mieszkańców więzienia. Stał się po prostu jeszcze jedną twarzą człowieka, który ma tu odsiedzieć wyrok. Przysłuchiwał się rozmowom. A oni mówili bez końca. 65 5 - Polowanie na lisa Najbardziej uporczywym tematem rozmów w więzieniu nie jest ani seks, ani zbrodnie, ani zemsta. Jest nim kunszt i umiejętność wydostania się. Jak odsiedzieć możliwie najkrótszy wyrok. Zwolnienie warunkowe. Najważniejszą instytucją życia więziennego jest komisja zwolnień warun- kowych. Jednym machnięciem pióra trzy osoby stanowiące komisję mogły wypuścić więźnia, położyć kres jego zamknięciu, pozwolić mu wyjść na ulicę całe lata przed upływem terminu wyroku. Ale mogły też przedłużyć jego pobyt co do dnia określonego wyrokiem. Dla człowieka trawionego w więzieniu tęsknotą, taka moc zawarta w podpisie ma charakter boski. Zachęcenie komisji zwolnień do hojności wymagało wielkiej zręczności i wielu przygotowań. Dlatego więźniowie nieustannie odwiedzali bibliotekę prawniczą, nabierali niezwykłej wiedzy o działaniu prawa i o tym, co stanowi jego materię: prośby, nakazy sądowe i wiele innych oficjalnych dokumentów otaczających człowieka skazanego na więzienie. Brewer nie poświęcał temu większej uwagi. Sam dla siebie będzie komisją zwolnień. Zgłosił się do pracy na fermie więziennej i został wpisany na długą listę oczekujących. To potrwa latami - powiedziano mu. Intuicja podpowiedziała mu, że to nie będą lata oczekiwania. To będzie rozliczenie. Gdy nadejdzie czas. Nie chciał go odkładać. Szukał więc innego sposobu. Plan ucieczki był dla niego balsamem i pociechą, jego nieustannym towarzyszem, jego obsesją. Teraz Brewer miał własny świat liczb: liczbę więziennych drzwi, ich wymiary i położenie; trasy, długości i rozmieszczenie kanałów ścieko- wych, rur wodociągowych, przewodów elektrycznych, sieci gazowej; teren za murami: drogi, ich długość i kierunek. A najbardziej in- teresował go szereg od dawna nie używanych przejść podziemnych i ich wymiary. Gdzieś w tym kłębowisku długości, wysokości, odległości, często- tliwości użytkowania, metod zabezpieczenia, liczbę kluczy - gdzieś tam była jego droga na zewnątrz. Jason Poole był doskonałym artystą samoukiem. W nader skom- plikowanym stylu, stanowiącym mieszaninę prymitywizmu i sprawnej techniki wyuczonej z książek więziennej biblioteki, malował z pamięci sceny swego życia wiejskiego w Maine. By upewnić się o jego wyglądzie, przeszukiwał magazyny krajoznawcze i nieustannie wypraszał fotografie od tych z rodziny, którzy jeszcze do niego pisywali. Niewielu ich było: jego matka, brat bliźniak i ciotka. 66 Komisja zwolnień warunkowych była także i jego obsesją. Wszyscy twierdzili, że jest idealnym kandydatem do zwolnienia. Wzorowy więzień, z dobrej rodziny, poprzednio nie karany, z dobrym wykształceniem i dobrymi stopniami ze szkoły oraz kilkoma specjalnościami, po- zwalającymi mu utrzymać się w Maine: traper i przewodnik leśny, zawodowy poławiacz langust i rybak. Jeśli właściwie weźmie się do dzieła, może będzie w domu już na jesieni. Na otwarcie sezonu polowań. Z Chili. Nieustannie powtarzała się plotka, że komisja zwolnień ma zapocząt- kować program zwany Więzienie Bez Ścian. Był to plan bardzo wczesnego zwalniania warunkowego skazańców winnych drobniejszych przestępstw. Przepisy były surowe. Zwolniony miał być pod ścisłym nadzorem. W niektórych przypadkach musiałby wracać do więzienia na każdy weekend. W innych, mieszkać w ośrodku przystosowania. W jeszcze innych składać swemu kuratorowi cotygodniowe dokładne sprawozdania. Komisja miała proponować skorzystanie z tego planu jedynie tym więźniom, co do których miała pewność, że mogą zostać w pełni nawróceni. Recydywistów wykluczono całkowicie. Zgodnie z plotką, wszystko zależało od zachowania się pierwszej grupy zwolnionych. Gdyby zawiedli, program miał zostać odrzucony, a przynajmniej poważniej zmodyfikowany. Tak więc przyszła wolność setek więźniów zależała od należytego zachowania kilku pierwszych. Skazańcy spędzali całe godziny na sporządzaniu list ludzi, którzy według nich powinni się znaleźć w pierwszej grupie warunkowo zwal- nianych - poważnych, solidnych ludzi, którym można zaufać, że nie zawiodą reszty oczekujących więźniów. Niemal na każdej znajdowało się nazwisko Jasona Poole. Pewnego dnia, gdy Brewer znajdował się na boisku więziennym, Poole wyciągnął z kieszeni białe, kartonowe pudełeczko. Wewnątrz był długi czerwony liść. Dla Poole'a był on wezwaniem z zewnętrznego świata. - Liść piżmaka pachnącego. Piżmak pachnący to pierwsze drzewo czerwieniejące na jesieni, wraz z sasafrasem. Jest koloru woskowo- kasztanowatego. Najbliższego września i października, gdy piżmowiec zacznie czerwienieć, mój ojciec i bracia zaczną polerować przybory myśliwskie, oliwić łożyska, czyścić lufy. A rano, w olchowych zagajnikach nad jeziorem, będą stały mgły. I niebo pełne będzie przelotnych ptaków. 67 Późnym wieczorem gęsi przelatywać będą wysoko na tle księżyca, gęgając w locie. A psy zaczną się dziwnie zachowywać - kręcić w miejscu szczekając w przestrzeń. Bo będą wiedziały, że wkrótce zaczną polować. Najpierw na słonki w starym, opuszczonym sadzie jabłoniowym. I na inne ptaki łowne. Później nadchodzi sezon jeleni. Wtedy pierwszy śnieg posypie ziemię, a woda w wiadrach zaszkli się na wierzchu lodem. Brewer wstał. - Gówno mnie obchodzą twoje ptaki, jelenie, gęsi i psy oraz mgły, mrozy i jakiekolwiek inne cholerne rzeczy. - I od- szedł. Brewer powiedział sobie, że musi szybko uciec. Nie był w stanie dłużej tego wytrzymywać. Całe więzienie wiedziało o obrazach Jasona Poole'a. Ich tematem były zawsze wiejskie krajobrazy, często sceny myśliwskie. Największymi nabywcami byli strażnicy; wszyscy pochodzili ze wsi i polowali na terenie stanu Nowy Jork równie namiętnie, jak rodzina Poole'ów w Maine. W jego celi zawsze było tłoczno od obrazów, gotów był więc je sprzedawać za parę dolarów, by uzyskać więcej miejsca na malowanie. Jego olejne obrazy zdobiły kominkowe gzymsy w mieszkaniach wielu strażników. Kilka wisiało na ścianach odległego o parę mil baru. Strażnicy byli przekonani, że samym malowaniem scen myśliwskich Poole może zarobić na dostatnie życie. Twierdzili, że jego obrazy szybko stają się coraz lepsze. Mieli nadzieję, że kiedyś będą miały dobrą cenę. Było jednak z tuzin obrazów, których Poole nie chciał sprzedać. Swych ulubionych, osobistych. Trzej członkowie komisji zwolnień przybywali w każdy pierwszy czwartek miesiąca. Dla wielu więźniów był to najważniejszy dzień w kalendarzu. Wyznaczeni do przesłuchania, przygotowywali się na całe dni wcześniej, powtarzając nieustannie w pamięci przygotowane przez siebie teksty. Czyszczono starannie obuwie, obcinano włosy, prano i prasowano odzież. Ludzie siedzieli w celach ze złożonymi rękami głośno recytując to, co będą mówili; czekali, aż trzy różne samochody przywiozą trzech członków komisji. A te samochody znali wszyscy: pięcioletni czerwony Mercury, roczny biały Saab i roczny niebieski Cadillac. Czerwień, biel i błękit. Setki par oczu z każdego punktu pięćdziesięcioczteroakrowej przestrzeni będzie śledziło owe wozy wjeżdżające przez główną bramę więzienia i parkujące przy budynku administracyjnym. 68 I wszyscy znali nazwiska trzech członków komisji zwolnień warun- kowych, ich skłonności i nawyki myślowe. Wkrótce po przyjeździe samochodów, wysłano strażników po więźniów wytypowanych na kandydatów do zwolnienia. Wtedy na- stępował długi spacer z cel przez betonowe korytarze, w górę i w dół stalowymi schodami i przez stalowe drzwi bezpieczeństwa. Gdy przecho- dzili, z różnych cel dolatywały głosy zachęty. Trasa spaceru prowadziła obok tłumu więźniów na dziedzińcu, koło uśmiechniętych twarzy i rąk machających z okien różnych budynków warsztatowych. I zewsząd padały słowa otuchy. A potem następował triumfalny powrót tanecznym krokiem. Kciuki w górę. Kocia muzyka. Oklaski. Wolny! Wszechmogący Boże! Wolny! Nigdy tu nie wrócę! Wy, sukinsyny, słuchajcie mnie! Nigdy! Ale nie każdy wnioskujący o zwolnienie przedterminowe otrzymywał je. Dla takich powrót był przekreśleniem nadziei. Do nich nie kierowano żadnych słów. Nikt nie patrzył na nieszczęsnego wnioskodawcę. Każdy udawał, że jest bardzo zajęty, i odwracał się plecami. Wszyscy z wyjątkiem najbliższych przyjaciół. - Następnym razem, Eddie. Dostaniesz je następnym razem. A potem w nocy pierwszego czwartku miesiąca słychać było stłumione łkania. W sierpniu nadeszła długa fala upałów. Więzienie, w którym nie było klimatyzacji, często śmierdziało jak szatnia klubu sportowego. Siódmego sierpnia, w pierwszy czwartek miesiąca, trzech członków komisji zwolnień przybyło w dusznym upale. Rozpoczął się szybki, ochoczy przemarsz wnioskodawców. A po nim powrót triumfalnych tanecznym krokiem lub ociężałym człapaniem. Tym razem więcej było człapiących niż tańczących. W czasie przeznaczonym na zajęcia sportowe skazańcy stali w cieniu, z dala od palącego słońca. Kilku grało w piłkę. Brewer siedział w cieniu oparty o ścianę, patrząc na rozładunek ciężarówki z żywnością. Trzeba wielu produktów, by nakarmić półtora tysiąca ludzi, choćby i marnie, więc samochody dostawcze przyjeżdżały codziennie. Przy odjeździe każdy z nich był dokładnie przeszukiwany przez strażników. Przyglądał się ciężarówkom od paru miesięcy, lecz dziś Brewer zrozumiał, że odkrył sposób ucieczki. Dokładnie pod zaparkowaną ciężarówką dostawczą znajdowała się duża krata, wpuszczona w bruk. Przykrywała wlot burzowca. Sama krata była całkiem pokaźna, ale w kanale burzowca ledwie zmieściłby się człowiek. Lecz kanał znajdował się tuż nad starym i rzadko używanym 69 przejściem podziemnym, łączącym magazyn żywności z głównym bu- dynkiem. Dwadzieścia minut pracy kilofem wystarczyłoby na zrobienie w suficie korytarza otworu, prowadzącego do kanału. Problem stanowił sam burzowiec. Wycięcie w jego rurze otworu, pozwalającego przecisnąć się nim do kraty, z pewnością wymagałoby palnika acetylenowego i szeregu dni pracy. Ponadto musiałby po każdym takim dniu zakrywać dziurę w suficie korytarza. Następnie byłby mu potrzebny sposób na przymocowanie się pod spodem ciężarówki przynajmniej na tak długo, aż wydostanie się za bramę, a najlepiej, aż dotrze do najbliższego miasta. Myślał o splecionym ze sznurków hamaku ze stalowymi hakami, które zaczepiłby o metalową ramę wozu. Wtedy bowiem byłby już gotów przedostać się do głównego budynku, otworzyć z klucza drzwi do tunelu, zejść do niego, wyjąć plombę w suficie, wspiąć się do kraty, odsunąć ją na bok i podwiesić się w hamaku pod ciężarówką. Voila\ Wolność. --Brewer. - Strażnik w niebieskiej koszuli stał nad nim. Kiwnął głową w stronę budynku administracyjnego. Brewer wstał i poszedł za nim. Po gorących, nierównych kamieniach przeszli przez boisko do wydeptanych kamiennych stopni budynku. Do środka. Śledziło ich wiele oczu. Budynek był klimatyzowany. Chłodne powietrze niczym hostessa powitało go pieszczotliwie i trzymało w objęciach, gdy wspinał się po starych drewnianych schodach na pierwsze piętro. Strażnik pokazał palcem ławkę. Brewer siadł i czekał. Niebawem ktoś otworzył drzwi i do holu jak ptaszek wystawił głowę, rozglądając się ze zmrużonymi oczami po całym korytarzu. Był czerwony na twarzy, miał łysinę, a na niebieskiej koszuli wielkie, ciemne plamy potu pod pachami. Pokazał Brewera ostrym ruchem drewnianego żółtego ołówka. — Czy to jest Brewer? - spytał strażnika. — Brewer - odparł zapytany. Człowiek zza drzwi ruchem głowy przywołał Brewera. Pokój był zaskakująco ciasny, a większość jego powierzchni zajmował duży, owalny stół konferencyjny. Za nim siedziało trzech członków komisji zwolnień. Byli w koszulach; przed nimi leżały papiery i teki. Mieli starcze, znużone życiem twarze. Klimatyzacja w pokoju działała słabo, twarze były więc mokre od potu. Oczywiście byli poirytowani i szorstcy. Nic dziwnego, że odrzucili wiele wniosków. 70 Strażnik palcem wskazał krzesło naprzeciw trzyosobowej komisji. Brewer usiadł. Strażnik stanął za jego plecami. - Twoja tożsamość? - spytał siedzący pośrodku członek komisji. — Brewer. — Nie, nie, nie. Twój numer. — B23424309. Każdy z trzech mężczyzn wziął arkusz niebieskiego papieru i przeleciał po nim spojrzeniem. --B23424309 - powtórzył siedzący pośrodku. - Brewer. Hmmm. - Znad okularów popatrzył na Brewera z absolutnym obrzy- dzeniem. - Masz adwokata? - Nie wiem. Nie. Już nie. - Po raz pierwszy od wyroku przypomniał ją sobie: lekki, zmysłowy zapach perfum, długie, obciągnięte pończochami nogi i jej walkę na prawnicze argumenty, by mu dopomóc w beznadziej- nym procesie. - Złożymy apelację - oświadczyła. - Odwiedzę pana w więzieniu. - Proszę nie zadawać sobie trudu. Proszę mnie nie odwiedzać. - Wiedział, że został zapakowany i obwiązany sznurkiem jak ryba na straganie. Nie było warto starać się o apelację. - Nie chcę, by mnie ktokolwiek odwiedzał. Zastosowała się do jego życzenia. Nigdy go nie odwiedzała. Siedzący pośrodku znów odezwał się do Brewera. - B23424309. Czy słyszałeś o programie zwanym Więzienie Bez Ścian? - Nie czekał na odpowiedź. - Zgodnie z tym programem rozpatrzymy twój wniosek o przedterminowe zwolnienie. Mówisz, że nie masz adwokata. Dobrze. Znacznie lepiej doradzą ci podręczniki prawa w bibliotece więziennej niż większość adwokatów, jakich tu widzieliśmy ostatnio. Złóż swój wniosek za miesiąc. Możesz odejść. Przez całą drogę pod płonącym słońcem przez główny dziedziniec, z powrotem na boisko, to samo podejrzenie co chwila pojawiało się w umyśle Brewera. Zasadzka. Na zakończenie procesu Brewer otrzymał maksymalny wyrok z groźnym ostrzeżeniem ze strony sędziego, który surowo polecił, aby skazaniec odbył karę co do dnia i nigdy nie skorzystał z przedterminowego zwolnienia. Brewer został oficjalnie wyklęty przez cały aparat prawa. A tu proponowano mu zwolnienie warunkowe, do którego, jak stwierdzono wówczas, zupełnie się nie kwalifikował. Nowy Brewer powiedział staremu prawdę: to była pułapka. Znak. Zwolnią go, by sprzątnąć. Ktoś chciał go zabić. Pomyślał ironicznie, że być może okaże się pierwszym w historii Sweetmeadow człowiekiem, odmawiającym przyjęcia zwolnienia... pierw- szym, który zostanie wykopany z więzienia. 71 Więzienie szumiało od rozmów. Trwały przewlekłe spory, sprzeczki i nie kończące się analizy. Każdy możliwy wniosek.badano tak wnikliwie, że ludzie nie wtajemniczeni uznaliby to za absurdalne. Czternastu ludzi zachęcono do złożenia próśb o zwolnienie warun- kowe, zgodnie z programem Więzienia Bez Ścian. Siedmiu z nich je otrzyma. Wśród czternastu znalazł się Jason Poole. Z wielką pilnością zasiadł do pisania brulionu swego wniosku i planowania sposobu, w jaki go przedstawi. Pomagano mu ze wszystkich stron. Prawie każdy z więźniów gorąco pragnął, aby program odniósł sukces. Poole kroczył po więzieniu w glorii osoby znakomitej. Jego oczy płonęły dziwną gorączką. Bez przerwy opowiadał o Maine. Malował w napięciu, często nocami przy latarce. Miłość do lasu, którą wyrażały te obrazy, była niemal bolesna, niemal ckliwa. Brewera przeważnie pozostawiano w spokoju. Jasne było, iż w po- wszechnym przekonaniu komisja nawet nie kiwnie palcem w sprawie człowieka, który popełnił taką zbrodnię jak Brewer. Otworzono totalizatora, a zakłady były wysokie. Nazwisko Brewera nie znalazło się wśród faworyzowanej siódemki. A prawdę powiedziawszy, na żadnej liście zakładów w ogóle się nie znalazło. Zaofiarowano mu niewielką pomoc, lecz odmówił jej przyjęcia. Posługując się cienką broszurką z instrukcjami, wypełnił wymagane formularze. Sprawa sporządzenia wniosku była mu zupełnie obojętna. To było łatwiejsze, niż wykopanie planowanej dziury. Po prostu oszczę- dzało mu kłopotów związanych z ucieczką. Jason Poole poruszał się jak oszołomiony. W myślach był już poza więzieniem, przeżywał nieustannie pierwsze momenty spotkania z rodziną. Przerażała go myśl, że zostanie odepchnięty. Posyłał do domu list za listem, najwięcej do ojca. Od wszystkich dookoła więźniów chciwie wysłuchiwał porad, co mówić, jakich argumentów użyć, jakie obietnice złożyć. Wreszcie otrzymał list od ojca. Pierwszy. Był boleśnie zwięzły, zawierał tylko jedno zdanie: - Pomówimy o tym. - Jason nie posiadał się z radości. - To moja matka - oświadczył Brewerowi. - Ojciec jest niezwykle twardym facetem. Ona go zmiękczyła. Wszystko będzie dobrze. - Gratulując sobie, nieomal uścisnął własną rękę. Wydarzyła się pełna nienawiści bójka. Jeden z kandydatów odkrył, że jego najbliższy przyjaciel postawił na listę bez jego nazwiska. Uznał to za 72 nielojalność, a raczej zły znak. Inni więźniowie wychodzili ze skóry, by ukryć bójkę przed strażnikami. Ale wielu innych stanęło po jednej lub drugiej stronie; nieustannie spierano się o etycznoś^takiego postępowania, co wywołało kolejne kłótnie. Z każdym dniem irytacja rosła. Gdyby decyzje komisji zwolnień warunkowych odwlekały się jeszcze około tygodnia, w całym więzieniu wybuchnąłby bunt. Czternastu ludzi. Mniej niż jeden procent tysiąca pięciuset mężczyzn. A siedem to mniej niż pół procent od tysiąca pięciuset. Statystycznie liczba była bez znaczenia, ale nawet więźniowie w celach śmierci żądali bez przerwy nowych wiadomości. Dzień, w którym komisja miała ogłosić swe decyzje, rozpoczął się atakiem wściekłego żaru słońca, które na zgubę wszystkich wyskoczyło spod horyzontu. Upał był bezlitosny. Nad ziemią stało przegrzane, wilgotne i ciężkie powietrze. Nie było nawet śladu powiewu. Ziemia dyszała; wstawały nad nią powoli wznoszące się połyskliwe prądy rozpalonego powietrza. Pola zbrązowiały od suszy. Życie trwało w ocze- kiwaniu na chłodną pogodę i deszcz. Dla śmiertelnie znudzonych zorganizowano nawet totalizator na kolejność przybycia trzech członków komisji. Pierwszy wóz przejechał przez bramę więzienną o pierwszej trzynaście po południu. Był to niebieski Cadillac. Powitały go okrzyki radości i jęki rozczarowania. Następny był biały Saab, a niemal natychmiast za nim pojawił się stary, czerwony Mercury. Strażnicy więzienni spędzili czternastu wnioskodawców przed pokój komisji. Cała reszta więzienia chodziła i czekała. Jedyna informacja uzyskana od strażników dotyczyła kolejności, w jakiej kandydaci będą przyjmowani. Każde przesłuchanie trwało około dziesięciu minut. Ostatnie skończyło się o trzeciej czterdzieści dziewięć po południu. Minęło jeszcze pół godziny. Zbliżała się czwarta piętnaście, gdy otworzyły się drzwi wejściowe budynku administracyjnego i wypadło stamtąd sześciu mężczyzn, obe- jmujących się, machających rękami i wznoszących okrzyki radości. Całą grupą przebiegli podwórzec, wywrzaskując nieprzyzwoicie z nadmiaru radości. Siódmy wyszedł samotnie. W bezlitosnym słońcu podążył za poprze- dnikami ociężałym krokiem, nie zwracając uwagi na okrzyki i kocią muzykę. Oczy całego więzienia wlepione były w wybranych; wszyscy 73 wykrzykiwali ich nazwiska. Zanim następna siódemka wynurzyła się z budynku i zeszła po schodach powłócząc nogami, całe więzienie znało nazwiska wszystkich zwycięzców. Siódmym człowiekiem był Brewer. Jason Poole znalazł się w drugiej grupie. Jego prośbę odrzucono. Następny etap programu, gdy wybranych zostanie kolejnych siedmiu, rozpocznie się w styczniu. Powiedziano mu, aby w tym terminie ponownie złożył swój wniosek. Zwolnienie wyznaczono na ranek najbliższego wtorku. Przez kilka najbliższych dni Brewer wraz z pozostałą szóstką miał uczestniczyć w serii seminariów. Zostanie im wytłumaczone, że nie są zwolnieni warunkowo. Oficjalnie nadal znajdują się w więzieniu. A jeden z nich miał co wieczór wracać do swej celi w Sweetmeadow. Siódemka stała się bohaterami dnia. Gdziekolwiek się pokazali, poklepywano ich po plecach, oklaskiwano, posyłano im uśmiechy. Wszyscy, co do jednego, więźniowie uważali, że w jakiś sposób ich własne wyroki zostały tego dnia skrócone. Najczęstszą radą, jaką każdy z wybranych usłyszał, było: - Nie spieprz tego, sukinsynu. — Jason, wyjdziesz. Trzymaj się ciepło. Styczeń nadejdzie, nim o tym pomyślisz. — No, macie rację. Wyjdę stąd, zanim o tym pomyślicie. Nastrój świąteczny panował przez całą kolację i noc. Więźniowie śmiali się i rozmawiali o ulubionych programach telewizyjnych. Od czasu do czasu przez wszystkie piętra więzienia przetaczała się fala naśladowa- nych głosów ptaków i zwierząt. Było to całkowicie spontaniczne przed- stawienie, a zdarzało się raz na szereg miesięcy. Ludzie wyśpiewywali trele kanarków albo krakali jak wrony, szczekali jak psy, miauczeli, ryczeli, chichotali, trajkotali, wrzeszczeli, gruchali i trąbili. A tej nocy powtarzało się to raz po raz. Zaczynało się od jednego głosu, przechodziło w długie, wytrzymane crescendo, a potem powoli cichło do całkowitego milczenia. Strażnicy niepokoili się. W depresyjno-maniakalnym świecie więzienia po tego rodzaju wybuchu radości nastąpi upadek ducha - okres paskudny i ponury, który może wywołać bójki i zamieszki, szczególnie, jeśli wystąpi podczas pełni księżyca. W blokach więziennych upał był obezwładniający. O dziesiątej wieczorem wstał okrągły, wrześniowy księżyc. Brewer słyszał, jak Jason Poole krząta się po celi. Oddzierał arkusze papieru do pakowania, gryzmolił liściki, kładł ostatnie dotknięcia pędzla na obrazach, mył pędzle, pakował swe rzeczy do szafki. Była to krzątanina człowieka szykującego się do wyjścia. Brewera pochłaniały własne myśli. Nim upłynie pięć dni, przestąpi 74 więzienne wrota. Jego życie powróci do momentu, w którym usłyszał wyrok. Sto osiemdziesiąt dni pobytu w zamknięciu weźmie jak taśmę filmową i wytnie je z życia, a potem sklei dzień wyroku z dniem wyjścia na wolność i podejmie działania przerwane przez uwięzienie. W tej samej minucie, gdy jego stopy dotkną wolnej ziemi, rozpocznie polowanie na człowieka. I w tej samej minucie ktoś może już czekać za zakrętem drogi, by go zabić. Po wszystkich nocach spędzonych na rozmyślaniach w celi, nadal nie miał najbledszego pojęcia, czemu to wszystko mu się przydarzyło. — Hej, Brewer. — Jestem, Rine. — Co z tobą? — Mucha nie siada. — Hej, Poole. — Ehe. — Jak tam idzie w dzielnicy dla bogatych? — Fantastycznie. — W styczniu w Maine łowi się ryby pod lodem, prawda? — Ehe. — Widzę z kalendarza, że to już prawie, prawie. Parę tygodni. — Racja, człowieku. Ledwie starczy czasu, by się spakować. — Na bank, człowieku. Brewer zadrzemał w upale. Od czasu do czasu przez blok przelatywał słaby wietrzyk; gdy siedział na pryczy przy drzwiach celi, czuł jego powiew na mokrej skórze. Teraz nastąpi parę najdłuższych dni w jego życiu. Najbardziej bał się reakcji sędziego, który go skazał. Jeśli bowiem usłyszy o jego zwolnieniu, może zrobić dziką awanturę członkom komisji i zmusić ich do zmiany decyzji. Pięć dni, które musi przecierpieć w mękach. Usłyszał uderzenie. A potem szamotaninę. Wreszcie bębnienie. -Straż! Straż! Hej, człowieku! - Rine podniósł raban i wkrótce w bloku krzyczeli wszyscy. Wrzask zagłuszył ciche bębnienie. Wreszcie strażnicy przybiegli, ale było za późno. Gdy otworzyli celę i odcięli go, Jason Poole już zmarł przez uduszenie. Powiesił się na kawałku plastykowej linki do bielizny. Poole załatwił wszystko bardzo porządnie. Starannie spakował odzież, zniszczył wszelkie papiery osobiste, a na odwrocie każdego obrazu przy kleił etykietkę z nazwiskiem obdarowanego. Brewer otrzymał najulu- bieńszy: pełen słońca portret Chili w bezbłędnej pozie wystawiania 75 zwierzyny w olchowym zagajniku. Słonka była prawie niewidoczna w cieniu. - To chyba najlepsze, co w życiu namalował - powiedział mu strażnik. - Mocna rzecz. Więzienie miało swój rytuał, odgrywany codziennie, rok za rokiem. Więźniowie przychodzili i odchodzili, pokolenia przychodziły i odchodziły, ale rytuał trwał niezmienny. Drzwi cel niezmiennie otwierano o tej samej porze rano i zamykano o tej samej porze wieczorem. Pora śniadania była ustalona, godzina obiadowa nie zmieniała się nigdy, kolacja była kolacją; otrzymywano listy, brano prysznic, oglądano filmy - każda minuta dnia była wpisana do rozkładu, zorganizowana, zrutynizowana. Zrytualizowana. To było coś więcej, niż działanie zgodnie z rozkładem. To był ceremoniał. Tradycyjny. Oczekiwany. Uspokajający. To samo dotyczyło zwolnienia. Skazańcy zatrudnieni w ubieralni, w przeddzień przygotowywali dla zwalnianych cywilne ubrania, wyliczali je, skreślali z inwentarza, zapisywali. Rytuał. Upał nie ustępował. Deszcz nie spadł. Wszystko wyschło. Jesienne żółknięcie roślin wcześnie się zaczęło. Całą noc przed datą zwolnienia Brewer przeleżał bezsennie, szarpany sprzecznymi uczuciami. W więzieniu sen bywał w najlepszym razie niespokojny. Całą noc Brewer słyszał ludzi ziewających, spacerujących po celach, słyszał, jak wrzeszczą na głośno chrapiących, jak spuszczają wodę w muszlach klozetowych, czuł przepływający dym papierosowy, słyszał powolne kroki strażników. Obawiał się, że w ostatniej chwili może się coś zahaczyć: sędzia zaprotestuje, komisja zwolnień zmieni zdanie, sprzeciwi się dyrektor więzienia, nastąpi jakaś przypadkowa przeszkoda, nieoczekiwana, ślepa. Musiał zacisnąć zęby i wytrwać w niepewności do południa. Przez całą noc nawiedzało go więzienne powiedzonko: - Nie jesteś za bramą, póki nie jesteś za bramą. - A tymczasem siedź i poć się. Zapewne zjadł śniadanie. Pamiętał, że szereg razy przyciskały go do ściany grupki ludzi ze wściekłymi minami. - Nie spieprz tego, Brewer, albo urżniemy ci łeb. Ty tylko wróć tutaj za złamanie regulaminu zwolnienia, a twoje życie nie będzie warte dwóch pierdnięć nad złamanym 76 groszem. Doszło? - Przez większość przedpołudnia był odrętwiały. Szumiało mu w uszach, poruszał się jak somnambulik. O dziewiątej zaczęło się podpisywanie papierów oraz regulowanie rachunków. Otrzymał polecenie zgłaszania się do centrum przystosowania w Nowym Jorku - raz na miesiąc. Uśmiechnął się. Jeśli będzie konieczne, to nawet przez telefon. Oszukańcze zwolnienie. Wypuszczano go, wy- rzucano z więzienia. Prosto w ramiona niewiadomego, z niewiadomych powodów. To właśnie - wolność - mógł przyjąć pod dowolnymi warunkami. Aby tylko się wydostać. Na ulicy zaryzykuje. Wbrew wszelkim szansom. O jedenastej był pewien, że potrzask zastawiono. Komisja zwolnień zbierze się o pierwszej, on zaś ma być ubrany i gotów do wysłuchania ostatniego słowa. Pocałuj pierścień w sali tronowej. Podano mu wczesny lunch o jedenastej, ale w ogóle nie pamiętał, by go dostał czy zjadł. Strażnik dotknął jego ramienia. Poszedł za nim. Nastąpiło odwrócenie czynności z chwili jego przybycia. Zebrał swoje ciuchy w celi, wepchnął do pokrowca na materac, zarzucił na ramię i poszedł za strażnikiem. Przez jedne drzwi - trzask! - z okrzykami pożegnalnymi i przekleństwami w uszach; przez drugie drzwi - trzask! - i jeszcze dalsze, i kolejne, i następne, do góry i na dół korytarzami, stalowymi pomostami, a potem jeszcze długimi schodami do głównego wejścia, wreszcie przez dziedziniec do pomieszczeń przyjęć i wypisów. Odebrali jego wyposażenie więzienne, policzyli je, zbadali i wydali pokwitowanie. Znów kazano mu rozebrać się do naga i oddać wszystko, ze skarpetkami i slipami włącznie. Potem zaprowadzono go do ubieralni i wydano cywilne ubranie. Gdy brał każdą sztukę odzieży, strażnik wyśpiewywał jej nazwę, a więzień stawiał ptaszki na karcie inwentarzowej. - Jedna para szortów, wielkość trzydzieści dwa. Jedna para skar- petek, wielkość czternaście. Jeden podkoszulek, duży. Jedna koszula dzienna, piętnaście i pół, trzydzieści cztery. Jedna para spodni cywilnych, trzydzieści dwa, w pasie. Jedna marynarka cywilna, wielkość czterdzieści dwa. Jedna para butów męskich, numer dwanaście. Jeden pasek. Jeden krawat. Proszę tu podpisać. - Aż do końca znajdował się w świecie liczb i liczenia. Nie było to jego własne ubranie. Tamto dawno już wyszło na wolność na jakimś obcym grzbiecie. To, co teraz otrzymywał, krzyczało wielkim głosem: "Więzienie". Szare spodnie z poliestrowego elastyku, brązowa marynarka do prania ze źle skrojonymi klapami, czarne więzienne buty i zniszczony jak sznurowadło krawat do koszuli z przetartym kołnierzem. Była okropnie wygnieciona. 77 Mawia się, że liczbę przyjaciół, jakich pozyskałeś w więzieniu, można określić przez jakość odzieży, jaką wydają ci więzienni krawcy. To co otrzymał Brewer, było symbolem człowieka bez przyjaciół. - Hej, dupku. - Jeden z krawców dotknął dłonią piersi Brewera. - Się mówi, żeś sobie kupił wyjście. Zgarnąłeś wygraną Poole'a. A to, człowieku, było parszywe. O pierwszej podprowadzono go do kontuaru w tym samym pokoju, do którego wchodził przed sześcioma miesiącami w deszczu ze śniegiem. Gdy podpisywał ostatnie papiery, usłyszał kocią muzykę i gwizdy. Podniósł głowę. Ujrzał trzy nadjeżdżające wozy komisji zwolnień, precyzyjnie obramowane otwartymi wrotami: najpierw czerwony Mercury, następnie biały Saab i ostatni - nie niebieski Cadillac, lecz nowy, zielony Mercedes-Benz. I to on właśnie wywołał gwizdy. Brewer opuścił głowę i zaśmiał się po cichu. Dla kogoś jego życie warte było przynajmniej niemieckiego samochodu. Lub też jego śmierć. Podpisał się z zakrętasem na ostatnim arkuszu papieru. 4. Brewer wyszedł przez bramę więzienną na zewnątrz. O jakieś dwadzieścia jardów przed nim, w strefie zakazu pa- rkowania, stał szaroniebieski kabriolet Mercedes. Na pierwszy rzut oka nie poznał kobiety, która z niego wysiadła. Minęło już sześć miesięcy. Później doszedł do wniosku, że rozpoznał ją po sposobie trzymania głowy. Albo po nogach. Przez cały proces przyglądał się jej nogom. — Hallo - powiedziała. Kiwnął jej głową. — Jak pan się czuje? - spytała. Popatrzył na nią z uwagą. Wyglądała młodziej. Zaciekawiło go, jak sam wygląda. Ponownie spróbowała nawiązać rozmowę. - Ładny obraz. To pan malował? -Jak się pani dowiedziała, że wychodzę? -Sąd. Zapomniał pan? Ciągle tam figuruję jako pański adwokat. Gdyby pan do mnie zadzwonił, pomogłabym wypełnić formularze. Kiwnął głową i otwarcie zaczął się jej przyglądać, jej ręcznie uszytemu kostiumowi, włosom, nogom. To był prawdziwy wstrząs. Wyjść z tego otoczonego murami schowka, tego ceglanego szaleństwa z całą jego przemocą i ulicznymi manierami i spotkać takie miękkie i kulturalne, rozpieszczone pieniędzmi cudo. Minąwszy ją podszedł do bagażnika i poczekał, aż mu otworzy. Przypomniał sobie, jak się kłócili. Powiedziała mu, że jego zapewnienia o własnej niewinności nie ostoją się w sądzie. Nikogo nie obchodzi jego niewinność. To była zupełnie inna gra. Pozostało mu tylko wykorzystać te parę posunięć, jakie miał jeszcze 79 do dyspozycji, aby wynegocjować najniższy wyrok. Byle spędzić w wię- zieniu tak krótki czas, jak tylko możliwe. Ale on się uparł. Zgłosiła więc tezę o jego niewinności, broniła jej zdecydowanie i wydała ostrą walkę oskarżeniu. Ale to było beznadziejne. Ława przysięgłych nie uwierzyła w ani jedno jego słowo. Orzekła, że jest winien. A sędzia skazał go na maksymalną karę, z surową rekomendacją, aby nigdy nie został zwolniony warunkowo. Ona zaś ani razu nie powiedziała mu: - A mówiłam. Gdy spotkał ją po raz pierwszy, był przekonany, że jest Irlandką - miała tę wspaniałą cerę kobiet z zachodniej Irlandii, które widywał tak często, gdy wyjeżdżał tam łowić łososie. Mawiano, że jest to dar deszczu. Nie Irlandką - powiedziała mu później. Ze stanu Vermont, a ród wywodził się z Anglii. Ściśle mówiąc z Kornwalii. Z Land's End. Znów oglądał to wszystko, co widział w niej każdego dnia procesu. Gęste czarne włosy w miękkich falach i luźnych lokach. Pod czarnymi brwiami niebieskie tęczówki na białkach tak czystych jak u dziecka. Oczy o szczerym, otwartym spojrzeniu, które przykuwało bez reszty uwagę ławy przysięgłych. Podczas procesu rzadko się uśmiechała - niewiele dał jej powodów do radości. Ale gdy to robiła, w jej wesołości była mała domieszka cynizmu widoczna w układzie ust. Zmęczony uśmiech adwokata, któremu kłamało aż nazbyt wielu klientów. Ale teraz, gdy stała w słońcu koło auta, uśmiechała się ciepło. I jeszcze obrączka na jej palcu, na którą spoglądał za każdym razem, gdy na sali sądowej robiła prawnicze notatki w swym bloku. Pani Madeline Hale. Spojrzał na bilet autobusowy, który trzymał bezmyślnie w palcach, i cisnął go w diabły. Odjechali w milczeniu. Pomimo duszącego letniego upału i ciężkiego, nieruchomego powietrza widać było nadchodzącą jesień. Pod nieskalanie modrym niebem, od horyzontu po horyzont, słały się barwy jesieni - umbry i brązy, czerwienie i żółcienie, karmazyn i złoto; na drzewach, na ziemi i świecąc w słonecznym powietrzu. Piżmak pachnący był zawsze pierwszy ze swym głębokim woskowokasztanowatym kolorem, a wraz z nim czerwony sasafras z liśćmi w kształcie rękawiczek. Jason Poole mu to opowiedział. Niezwykłe piękno krajobrazu napełniło go wściekłością. Taki łagodny spokój. Nie był przygotowany na łagodność. Popatrzył na nią. Jej kobiecość była niemal zawstydzająca. Ci 80 urzędnicy więzienni chyba powariowali, pozwalając mu odjechać samo- chodem z pociągającą kobietą po sześciu miesiącach za murami. Nie był też przygotowany na przypływ wściekłości, który piętrzył się w jego duszy coraz wyżej. Chciał kogoś zabić. Kogokolwiek. — Zarezerwowałam pokój dla pana - powiedziała. — Proszę nic nie mówić. Wracali do miasta otoczeni pięknem schyłku lata, pod bezgranicznym niebem, w milczeniu. Wysadziła go przed hotelem Ashbourne - "Hotelem-Pensjonatem z Usługą". Na Drugiej Alei w okolicy Dwudziestej Ulicy. - Pokój zarezerwowałam na dwa tygodnie - powiedziała. - Kuchenka do dyspozycji. Pana kufry i walizki zabrałam z magazynu i wstawiłam do pokoju. Proszę. - Wręczyła mu książeczkę czekową. - Jeśli wstąpi pan do mego biura, dam panu wszystkie pozostałe papiery. Oraz moje pełnomocnictwo adwokackie. Wepchnął jej do ręki obraz. Chili w bezbłędnej postawie. Tąp, tąp, tąp - stukały w ścianę obcasy Jasona Poole. Stał i patrzył, jak wkłada obraz do kufra samochodu i odjeżdża. Stanął na rogu ulicy w obezwładniającym upale, śledząc wzrokiem jej Mercedesa niknącego w strumieniu pojazdów. Również Mercedes uwolnił go z więzienia. A potem popatrzył na "Hotel-Pensjonat z Usługą" i cofnął się. Nie, do tego jeszcze nie dojrzał. Odwrócił się i poszedł przed siebie. Wolny. Mógł chodzić, gdzie chciał. Czuł się nagi i odsłonięty pod tym niebezpiecznym niebem, pozbawiony ochrony murów więziennych i straż- ników. Do jego złości dołączyło się coś nowego. Poczuł się, jak wyrzucony z chroniącego łona. Urodzony wbrew samemu sobie. I bezradny we wrogim świecie. Zatrzymał się w bramie i rozejrzał. Skąd przyjdzie atak? Snajper na dachu? Strzał z przejeżdżającego samochodu? A najbardziej zdumiewało go jedno: czemu ktokolwiek miałby opłacać komisję zwolnień nowym Mercedesem oraz dwoma innymi nie znanymi mu prezentami, by go wydobyć z więzienia? Musiano tego dokonać, by go zabić. Ale przecież on nie był wart zabójstwa. Nie znał tajemnic państwowych; nie był potencjalnym szantażystą; nie znał nikogo, kto by chciał się na nim zemścić. Potrząsnął głową w zdumieniu. Może umrzeć od kuli mordercy, nie wiedząc nawet dlaczego. 81 6 - Polowanie na lisa Na Trzeciej Alei odszukał Tipperary Pub. Wewnątrz było ciemno i chłodno, a zimna szklanka piwa smakowała jak błogosławieństwo. Poczucie wolności - niezmiernej swobody wyboru po nie dającym żadnego wyboru świecie więziennym - było upajające. Bezmierna radość mieszała się z przyczajoną wściekłością. Brewer nie wiedział, czy ma przycisnąć świat do serca, czy miotać się w szaleństwie. Albo zejść w ukrycie. Z wielką ostrożnością wybrał miejsce, na którym nie musiał siedzieć plecami do drzwi. Wiedział, jaki powinien zrobić następny krok: odnaleźć Marvela. Podczas transakcji sprzedaży broni w Central Parku Marvel miał być jego ochroną. Handy Andy Marvel, który się nie pokazał. Jego świadec- two mogło uchronić Brewera od więzienia. Co się stało z Marvelem? Czy to on wprowadził Brewera w potrzask? Najszybszym sposobem dotarcia do Marvela było odnalezienie jego brata Freddie'ego. Brewer dopił piwo i wyszedł na rozpaloną ulicę. W hotelu otworzył przywiezione z magazynu kufry, przebrał się we własne ubranie, więzienne wrzucił do zsypu na śmiecie i udał się do sali Murray's położonej w wytwornej dzielnicy. W Murray's zawsze panowała prawie cisza. Nie był to żaden salon bilardowy dla amatorów. To był Murray's. Uderzanie kijem w bile było poważnym zajęciem, rozgrywki odbywały się na dwudziestu stołach, wszystkie klasy mistrzowskiej. O tej porze jeszcze wiele było przykrytych ciemnozieloną podgumowaną tkaniną. Okryte ca- łunami zwłoki w kostnicy. Głosy zniżone do cichych pomruków. Oczy zmrużone. Jedynymi wyraźnymi odgłosami były uderzenia bil i stukot, gdy wpadały do luz; od czasu do czasu pukanie rączką kija w wyłożoną linoleum podłogę na znak żądania nowego zapisu punktów. W tylnej ścianie znajdowały się cztery ogromne okna z katedralnymi szybami. Zawieszone na nich zasłony z grubego zielonego rypsu odcinały światło słoneczne. W Murray's była zawsze trzecia rano. Wiele wielkich meczów rozegrano tutaj; ściany pokryte były upamięt- niającymi je fotografiami. Koło wejścia stała ogromna gablota ze srebrnymi pucharami i plakietkami. Brewer zamówił stół z pełnym widokiem na wejście i zaczął stukać w bile, nie spuszczając z oka drzwi na klatkę schodową. Po chwili pojawiło się kilka znajomych twarzy. Stali bywalcy. Ledwie rzucili na niego okiem, ale go rozpoznali. Brewer zakończył partię, a potem odwrócił się i uważnie przyjrzał wszystkim twarzom. Po raz 82 pierwszy ujrzał wówczas mężczyznę w czarnym garniturze, siedzącego w porzuconym fotelu czyścibuta i nie pasującego do otoczenia. Siedział tam sztywno, z miną surowej dezaprobaty. Dłonie, które nigdy nie trzymały kija bilardowego, złożył na kolanach. Czarny garnitur był nieokreślonego kroju, biała koszula nic nie mówiąca, granatowy krawat w groszki jakby dodany w ostatniej chwili. Miał chudą twarz ze zdecydowanym wyrazem przedsiębiorcy pogrzebowego, który przybył po zwłoki. Brewer zdecydował, że popróbuje jeszcze w biurze totalizatora Off-Track. Rozprażone ulice tchnęły apatią. Wydychane powietrze zdawało się pochodzić z miasta zbyt długo oblężonego i oczekującego ratunku. Przetoczył się autobus z zepsutą klimatyzacją, strzelając czarną chmurą spalin; z otwartych okien zwisały gołe ramiona, mokre od potu twarze zwracały spojrzenia na Brewera z otwartymi ustami. We wstępujących falach gorąca wszystkie budynki zdawały się chwiać. Brat Marvela, Freddy, uwielbiał koniki, a jego ulubione biuro zakładów - Off-Track Betting Center, było położone dalej, przy Trzydziestej Czwartej Ulicy i Lexington. W niewielkim pokoju stali oparci łokciami o zielone półki mężczyźni, odczytując tablice: WYNIKI Z WCZORAJSZEGO DNIA, WTOREK, ROOSEVELT, MONTICEL- LO. Nad okienkami widniały napisy: WPŁATY albo WPŁATY, WY- PŁATY. Wszyscy trzymali w rękach odcinki zakładów wielkości otwartej książeczki zapałek, na których z wielkim namysłem i ukradkiem stawiali znaczki. Powyżej ich głów wisiały ekrany telewizyjne, ukazujące wyścigi konne i wyniki. Jeden z koni w trzeciej gonitwie w Belmont nazywał się Marvel. — Zimny front - odezwał się ktoś. - Mówią, że jutro. — Dwanaście dni pod rząd powyżej stu stopni. — Mówiłem ci. To efekt szklarniowy. Biuro miało szklane ściany; Brewer wiedział, że tu będzie widoczny z odległości całego kwartału. Wobec tego zajął stanowisko w barze kawowym po drugiej stronie ulicy. Usiadł na stołku w głębi, gdzie nie mógł być łatwo dostrzeżony i stamtąd pilnował wejściaf do OTBC. I właśnie wtedy znów ujrzał mężczyznę w czarnym garniturze, wolnym krokiem przechodzącego koło biura. Z czarnymi włosami i oliwkową cerą mógł reprezentować dowolny typ śródziemnomorski: Hiszpana, Włocha, Greka, Araba. Może i Turka. Po paru krokach znikł za rogiem. 83 Brewer opuścił bar o piątej po południu. Brat Marvela, Freddy, prawdopodobnie siedział w swej norze aż do zapadnięcia ciemności. Wobec tego Brewer wrócił do hotelu. Na ulicy znalazł się ponownie o dziewiątej, zjadł gdzieś kolację - w godzinę później nawet nie pamiętał gdzie - i wspiął się po okutych stalą schodach do Murray's. Na przednóżkach schodów przybite były emaliowane szyldy, niektóre mocno obite, reklamujące dawno nie produkowane papierosy lub olejki do włosów. Reklama zakładu fryzjer- skiego "Burma Shave" ostrzegała: IDĄC DO ŚLUBU MIAŁ ZA- DRAPANĄ BRODĘ. JEGO OŻENEK TRWAŁ JEDNĄ DOBĘ. Wieczorem w Murray's ruch był żywszy. Napięcie intensywniejsze. Większość stołów była czynna. A kilka poważnych rozgrywek przyciąg- nęło grupki widzów. Brewer zajął pozycję w głębi i wmieszawszy się w tłum, śledził wzrokiem wejście. I znów pojawił się człowiek w czarnym garniturze. Szedł od stołu do stołu, stawał obserwując grę i patrząc na twarze, a potem posuwał się dalej. W pewnym momencie Brewer podniósł wzrok i napotkał spojrzenie tamtego. Było nieruchome i bardzo poważne. A potem mężczyzna odwrócił się tyłem. Po półtorej godzinie Brewer wyszedł. Przeszedł przez jezdnię i za- trzymał się w bramie patrząc, czy człowiek w czerni również wyjdzie. Tak też się stało; zatrzymał taksówkę i odjechał nie patrząc na Brewera. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Brewer niemal to przegapił. Następnego wieczoru, po dziewiątej, gdy siedział w grupie widzów przyglądających się grze. Sam jednak pilnował schodów. Nagle, za poręczą, pojawiła się głowa Freddie'ego Marvela, dokładnie na poziomie podłogi i tu zatrzymała. Wyglądał jak bliźniak swego starszego brata. A wtedy siedzący za kontuarem starszy człowiek coś do niego powiedział. Głowa Freddie'ego uskoczyła. Gdy Brewer wydostał się na ulicę, Freddie'ego już nie było. Właśnie. A więc młodszy brat dostał cynk. I teraz będzie unikał swych stałych lokali. Ale tylko Freddy Marvel mógł go doprowadzić do Andie'ego Marvela. Brewer musiał więc wytropić Freddie'ego innym sposobem. Brewer zalewał się piwem w barze Tipperary, pogrążony w myślach pośród śmiechów i przekomarzań. Klientela była przeważnie irlandzka, przeważnie w średnim wieku i starsza, z pokojów umeblowanych i mieszkań w sąsiedztwie. Na ścianach wisiały plakaty; jeden z nich z wielką koniczyną miał 84 napis: BRYTANIO, WYNOŚ SIĘ Z MEGO KRAJU. Inny, z portretem Bobby'ego Sanda, głosił: PAMIĘTAJ O MNIE. Przy barze, wśród uśmiechniętych twarzy i pogaduszek, trafiały się też małe grupki kon- spiratorów: schylone głowy, gniewne miny, przyciszone głosy. Złość Brewera żarzyła się nadal, a piwo ją tylko podsycało, ściągając go w otchłań. Wyszedł. W drodze do hotelu usłyszał damski głos, dobiegający z ciemnej bramy: - Dobry wieczór, panie Napalony. Zatrzymał się. Czarna, młoda, w cienkiej sukience w kwiaty. - Chciałbyś zobaczyć, co można mieć za dwadzieścia pięć dolarów? - Rozpięła pasek przy sukni i rozchyliła ją szeroko. Wszedł do bramy i odliczył pieniądze. - Trzymaj - powiedziała. Opróżnioną z piwa butelkę o długiej szyjce wepchnęła do tylnej kieszeni jego spodni, a potem prawą nogą otoczyła go w pasie, zaczepiając stopę o szyjkę butelki. - Witamy w Ritzu, chłopczyku. Drugie dania bezpłatnie. - I gardłowo zaśmiała mu się w ucho. Później, gdy się wycofał, powiedziała: - Chłopczyku, nie przejmuj się. Uspokój się. Nie chciałbyś jeszcze raz tam się znaleźć. Zatrzymał się i spojrzał na nią. Znowu się uśmiechnęła. - Swój swego pozna, kochanie. Brewer leżał bezsennie w ciemności. Od oczekiwania można było oszaleć: upłynęły dwa dni i nikt jeszcze nie próbował go zadźgać. O trzeciej rano rozszalała się burza. Potężny wiatr porwał kubły na śmiecie i z brzękiem potoczył je niczym burzany wzdłuż Drugiej Alei. Rynsztokami płynęły strumienie, ulewa zmywała letnie śmiecie do kanałów. Deszcz bił w okno Brewera, a wiatr trząsł szybami. W ciągu minuty temperatura spadła o dwadzieścia stopni. Tam, w Sweetmeadow, więźniowie mokrzy od potu okrzykami radości powitają ten zimny wiatr, wywiewający z budynków upał. Wiele rąk sięgnie po koce. Miły sen pod werbel jesiennego deszczu. Proste przyjemności biedaków. Brewer przypomniał sobie, jak Jason Poole opisywał burzę w lasach Maine, w jednej chwili porywającą z drzew wszystkie jesienne liście i nadlatujący za nią morderczy zimowy mróz. Mógł niewyraźnie wywołać w pamięci odgłos obcasów Jasona Poole kopiących więzienną ścianę. Galopujących w powietrzu, uciekających od życia. Pamiętał ten uporczywy dźwięk. 85 Rankiem w mieście była już jesień. Brewer pojechał autobusem do Central Parku, a potem poszedł do kamiennego mostka, przyglądając się miejscu, w którym go aresztowano. Koło niego przejeżdżali rowerzyści, truchtali biegacze. Oraz konny powóz. Ustawił się, w przybliżeniu, we właściwym miejscu. Tutaj stał, na tej właśnie ścieżce, dwa lata temu w marcu. Był przejmujący chłód. A on zawołał po imieniu Andy'ego Marvela. Wielokrotnie. A milczenie, które mu odpowiedziało, wysłało go do więzienia. Brewer powinien był mieć więcej rozumu w głowie. Tego zimnego dnia wszystko szło nie tak. Spotkanie zostało ustawione przez faceta, o którym Brewer nigdy wcześniej nie słyszał. Faceta nazwiskiem Rumbh. Przez telefon skontaktował się w Rzymie z Brewerem, który wobec tego nie miał pojęcia, jak ten człowieka wygląda, ani sposobu, by sprawdzić jego dokumenty. Telefonować mógł z dowolnego miejsca na Ziemi. Niemniej w karierze Brewera takie wypadki już się zdarzały. Telefony o północy, nagłe przeniesienia na drugi koniec świata, by skonfiskować przemycaną broń, by udawać nabywcę broni, by śledzić i obserwować. Rumbh użył właściwego hasła. I z wielką pewnością siebie szczegółowo określił zadanie, z rolą Marvela włącznie. Kimkolwiek był, był zawodow- cem i znał najtajniejsze szczegóły Systemu. Nawet przysłał Brewerowi bilet na samolot z Rzymu do Nowego Jorku i z powrotem. Gdy Brewer dotarł do parku, Marvela nie było na wyznaczonym mu miejscu. A prawdę powiedziawszy, nie było go nigdzie w zasięgu wzroku. Spotkanie było w najgorszym z możliwych miejsc, na wolnym powietrzu, w samym środku Central Parku, w biały dzień. A od tego faceta, nabywcy, Giuseppe, płynęły jak najgorsze emanacje. Dokonać sprzedaży i dokonać zatrzymania - tak kazał Rumbh. W jednej ręce pieniądze, w drugiej kajdanki. Zgodnie z instrukcją Rumbha Brewer wjechał do Central Parku od strony Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Pojechał krętą drogą, zapchaną taksówkami skracającymi sobie przejazd do West Side. Skręcił w ścieżkę na prawo i dojechał nią do garbatego mostka, rozpiętego nad wyschniętym strumykiem. I tam się zatrzymał. Jego oddech w zimnym powietrzu wyglądał jak mokry biały pióropusz. Tu i tam z brudnoszarego marcowego nieba spadały płatki śniegu. Wokoło bezlistne drzewa rysowały się na tle nieba jak szarożółta mgiełka. 86 Gdzieniegdzie w parku widać było łaty zieleni. Wiosna czekała za kulisami na sygnał. Oparł się o wynajęty samochód i czekał. ^ W parę minut później Giuseppe przytoczył się drogą w swym pogiętym i podrapanym zielonym Volvo. - Ha! - powiedział wysiadając. - Floryda to nie jest. Uwierzyłby pan w śnieg dwudziestego trzeciego marca? I ciągle nie było Marvela. Nie było gliniarzy. Nie było posiłków. -Masz dla mnie te cukiereczki? - Giuseppe podszedł do Brewera i klepnął go po ramieniu. Brewer popatrzył na człowieka, który miał wkrótce zacząć odsiadywać trzy do pięciu lat za naruszenie przepisów o broni. Potrząsnął głową. - Nie. Transakcja odpada. — Ależ, wariatuńciu! Co za odpada? Mamy umowę, a ja gotówkę. — Kup sobie lizaka. — Hej, que pasa! Ty masz coś, co ja chcę, ja mam coś, co ty chcesz. Co tu ma lizak do rzeczy? — Później. Dostrzegł Marvela. Nareszcie. Pod mostkiem. Tylko małą jego część, kawałek głowy i ramienia. A z nim był ktoś jeszcze. -Nie ma później - nalegał Giuseppe. - Teraz. Handel teraz. Brewer wzruszył ramionami. Gestem przywołał Giuseppe i patrzył, jak ten wyciąga z kieszeni białą kopertę bankową. -Przelicz no, mocny zawodniku. Brewer policzył i mruknął. Po raz ostatni obdarzył Giuseppe długim spojrzeniem. Za chwilę dla Giuseppe wpadka na przynajmniej trzy do pięciu lat za nielegalny handel bronią stanie się rzeczywistością. Ale emanacja była ciągle nie taka. Zawahał się po raz ostatni. Instynktownie. Wreszcie podszedł do bagażnika i otworzył go kluczem. Giuseppe pochylił się i odrzucił na bok wojskowy koc khaki. -Jest ich tutaj tuzin, hę? - Giuseppe podniósł jeden i zamruczał. - Słodkie, słodkie, słodkie. Okay. Transakcja dokonana, panie wariat. Proszę stanąć jak należy. Przed Brewerem stał uzbrojony detektyw z policji miejskiej Nowego Jorku. -Och, cudo - odparł Brewer. - Jeszcze jedna spieprzona spra- wa. - Zajrzał pod mostek. - Hej, Marvel, rusz tyłek i przychodź. Ale człowiek, który wdrapał się po zboczu koryta, nie był Marvelem. Kimkolwiek był, przyszedł z kajdankami. A za nim umundurowany nowojorski gliniarz. Zakuli go. Teraz Brewer miał w perspektywie trzy do pięciu. Może więcej. Może znacznie więcej. 87 Przypomniawszy sobie to wszystko wśród jesiennych liści, Brewer znowu poczuł narastającą wściekłość. Odszedł stamtąd szybkim krokiem. Gdy doszedł ścieżką do drogi, ujrzał, jak zaparkowany wóz nagle rusza z miejsca. Przez tylne okienko dostrzegł znajomą lewantyńską twarz. Każdego czwartku w Hali Sportowej Slosberga komisja bokserska dopuszczała do walki młodych debiutantów, rekrutowanych głównie z miejscowego zagłębia talentów - Nowego Jorku, północnego Jersey, niekiedy z Connecticut. Surowe talenty w różnych stadiach rozwoju. Walki były w większości trzyrundowe, w kaskach ochronnych i grubych rękawicach, aby nikomu nie stała się krzywda. Z klasą olimpijską niewiele miało to wspólnego. Nie reprezentowało nawet poziomu Złotych Rękawic, ale dla namiętnego kibica bokserskiego rozgrywki były interesujące: młodzi chłopcy, chętni, jeszcze uczący się podstaw zawodu. Mnóstwo akcji, jedno szybkie trzyrundowe spotkanie za drugim. To była trzecia liga bokserska i wielu jej kibicowało. Zawsze była szansa, że zobaczy się nowego Sugara Raya albo Haglera w jego pierwszej walce. I będzie o czym opowiadać. "Widziałem czempiona w jego najpierwszej walce i już wtedy zako- no to wałem go sobie jako wschodzącą gwiazdę". Brat Marvela, Freddy, ukochał czwartkowe wieczorne walki bokser- skie niemal tak mocno jak bilard i wyścigi konne. Nigdy nie opuszczał czwartkowych wieczornych walk u Slosberga. Wobec tego Brewer tam poszedł. Przylepił sobie wielkie hiszpańskie wąsy, nałożył baseballową czapkę i zmieszał się z tłumem. Tłum był zadowolony. Po długotrwałych upałach nadszedł chłodny wieczór i wszyscy wyglądali na ucieszonych wydostaniem się z domów. Wszyscy gadali o czarnym chłopaku z Bedford-Stuyvesant, który bardzo prawidłowo się ruszał. Miał osiemnaście lat, a parę ostatnich spędził w Policyjnym Klubie Sportowym. Opowiadano, że jego lewy prosty może powalić wołu. Gdy chłopiec wszedł, można było wyrobić sobie o nim zdanie, zanim się jeszcze rozebrał. Widać było, jak ma osadzoną głowę na szyi, a szyję na ramionach. Widać było, że potrafi przyjąć cios. A poza tym te jego mięśnie barków i te nogi! Miał dokładnie taką budowę, jakiej potrzeba do bicia prostymi. Mówiono też, że z natury był leworęczny, lecz zmienił to treningiem, co chyba też się zgadzało. Ale najbardziej podobało się wszystkim jego spojrzenie. Młody i naiwny, narowisty jak źrebak, ale miał przy tym oczy chciwego łowcy. Ten to wytrzyma spotkanie. 88 Co najciekawsze, był zapisany do walki z chłopcem pochodzenia latynoskiego, który w poprzednim spotkaniu znokautował przeciwnika w pierwszej rundzie. No i przeskocz takiego: w grubych rękawicach i kasku ochronnym zwalił faceta jednym ciosem, wyprowadzonym z wysoka prosto w podbródek, i po herbacie. Takiej walki kibice tego typu, jak młodszy Marvel, nie mogli opuścić. Z pewnością Freddy się pojawi. Pierwsze walki przebiegały bardzo szybko. W każdej rundzie popeł- niano omyłki; widać było niezdarność, bezwładną wymianę prostych i sierpowych, nieudolne próby ciosów w głowę, tuziny spudłowanych uderzeń, głupio sygnalizowanych zamiarów bicia prawą - ale od czasu do czasu błyskał prawdziwy talent, wspaniale przeprowadzona rozgrywka taktyczna, zakończona miażdżącym prostym, po którym tłum podnosił wrzask. Brewer nie zwracał na to uwagi. Chłopiec z Bed-Stuy wystąpił w szkarłatnych szortach. Tańczył w swym narożniku, boksując się z cieniem w stylu Sugara Raya. Jego przeciwnik wyglądał jak czołg: łeb jak kula armatnia i w ogóle bez szyi. Wyglądało, jakby mięśnie barkowe wyrastały mu wprost z czaszki za uszami. Pogrubione rękawice wyglądały na jego dłoniach jak rękawiczki o numer za małe. Był z tego gatunku awanturników ulicznych, przy których nawet najlepsi bokserzy wypadają słabo. Chłopak był z góry przegrany. Zadzwonił gong i zapowiadacz przedstawił obu zawodników. Brata Marvela nigdzie nie było widać. Zawodnicy poszli do narożników, gorączkowym szeptem porozumiewając się ze swymi sekundantami. Włożono im do ust gumowe szczęki i rozległ się dźwięk gongu. Czołg wyprostowany i otwarty jak krab wielkimi krokami przemie- rzył ring i uderzył. Chłopiec zrobił unik, a potem czołg uderzył sześciokrotnie, bez żadnej taktyki, odkryty całkowicie na przeciwuderze- nia. Ale to szóste, bezbłędne jak boksera z pierwszej ligi, trafiwszy chłopaka prosto w szczękę rzuciło go pod sznury jak worek. Tłum wrzasnął. Brewer zaś dostrzegł brata Marvela, wyglądającego ostrożnie z cienia za wielkim workiem treningowym i w podnieceniu bez słowa po- trząsającego pięściami. Chłopiec zatańczył, czołg zaszarżował, widzowie zerwali się na nogi, a Brewer zaczął bokiem posuwać się wzdłuż ściany, przepychając się w stronę Freddie'ego Marvela. Chłopiec tańcząc otrząsnął się z oszołomienia i ruszył do walki. Ale czołg zalewał go ciosami jak fala przyboju. Doświadczony zawodnik 89 wiedziałby, jak unikać ciosów, jak się obracać, jak wyprostować tę pochyloną szarżującą głowę i jak rozedrzeć twarz czołgu na strzępy. Na dźwięk gongu tłum siadł na miejscu, a Brewer miał otwarty widok na worek treningowy. Brat Marvela znikł. Brewer popędził po schodach. Ulica była ciemna i mokra. Sala Slosberga znajdowała się pośrodku kwartału i nawet biegnąc na złamanie karku, Freddy Marvel nie mógłby dotrzeć do żadnego skrzyżowania. Krył się więc w bramie. Albo za samochodem. Albo w samochodzie. Brewer pośpiesznie podążył wzdłuż ulicy, wpatrując się w cienie, zaglądając do ciemnych zaparkowanych wozów. Przez otwarte okna sali na piętrze słychać było wrzask tłumu wokół ringu. Usłyszał gong. A po nim oklaski. Nie znalazł Freddie'ego. Odwrócił się i poszedł ulicą w przeciwnym kierunku, słysząc znowu gong na rundę i znowu krzyczący tłum. W połowie bloku dostrzegł postać w bramie i zatrzymał się. Lewatyński przedsiębiorca pogrzebowy. Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Brewer pośpieszył dalej. Gdy przechodził pod oknami sali sportowej, hałas zmienił się w jeden długi ryk. Na rogu zatrzymał się i odwrócił; dokładnie na czas, by dostrzec na drugim końcu bloku, przy skrzyżowaniu, cień uskakujący za róg. Niewątpliwie był nim Freddy Marvel. Brewer musiał przejść tuż koło niego. Głos zapowiadacza słychać było bardzo wyraźnie, gdy ogłaszał zwycięstwo czołgu. Z pewnością była to masakra, nikt nie zaprotestował przeciw decyzji. A teraz chłopak z Bedford-Stuyvesant powlecze się obity do domu i zacznie zastanawiać, czy rzeczywiście nadaje się do boksu. Wielu przed nim takie lanie wypędziło z ringu na zawsze. Jakie to przykre dla brata Marvela. Uwielbiał tego rodzaju walki. Następnego ranka Brewer udał się aż do Bowery i wyszukał lombard. Za dwadzieścia pięć dolarów nabył nie wykupiony kij bilardowy w skó- rzanym futerale. Zabrał go do centrum i w pobliżu Murray's znalazł alkoholika, ryjącego w pojemniku na śmiecie. Za pięć dolarów pijak zabrał pudło z kijem, wspiął się do sali Murray's i przy kontuarze pokazał futerał. — Dla pana Marvela - oświadczył. — Wezmę to - odrzekł recepcjonista. — Każ się wypchać. Mam to oddać panu Marvelowi. Alkoholik zniósł kij po schodach i ochoczym choć chwiejnym krokiem 90 podążył ulicami. Pięć dolarów paliło mu kieszeń. Za każdym razem, gdy mijał bar, odwracał się, zerkając na idącego za nim Brewera i znów śpieszył przed siebie. Skręcił do starego, zniszczonego budynku z piaskowca. Kamienica miała trzy kondygnacje, a w oknach doniczkowe rośliny i krzywo zawieszone zasłony. Popędził po schodach wejściowych do sieni i nacisnął guzik. Gdy rozległ się głos brzęczyka, pchnął drzwi i pobiegł przez hol. — Kto tam? - spytał damski głos. — Ja. To znaczy... mam paczkę dla pana Marvela. — Proszę ją zostawić pod drzwiami. — Nie da rady. To kij bilardowy. Zza drzwi dobiegł szmer rozmowy. Po czym drzwi uchylono na parę cali i wynurzyło się gołe kobiece ramię. - Wezmę go. -Niii! To drogi kij. Mam go doręczyć panu Marvelowi. Drzwi się otworzyły. - Proszę wejść - powiedziała kobieta. - I pośpieszyć się. Jestem nie ubrana. Za posłańcem wkroczył do pokoju Brewer. Kobieta spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Miała na sobie tylko kamizelkę od garnituru Marvela i brązowy ręcznik kąpielowy owinięty wokół bioder. Nie zapięta kamizelka ledwie zakrywała jej wielkie piersi, a ręcznik na szerokich biodrach był o cztery cale za krótki. Leżący na łóżku rozczochrany mężczyzna patrzył na niego ponurym wzrokiem. — Cześć, Brewer. — Zaiste. - Brewer wziął kij i rzucił na łóżko. - Pierwsza nagroda za wczorajszy wyścig pieszy. Gdzie twój brat? — Zadajesz głupie pytanie. — Gdzie on jest? — W Joliet9. — Za co? — On pyta, za co. Za ciebie! Wystawiłeś go w Central Parku. Trzy do pięciu. Pijak z pięcioma dolarami pośpieszył do ulubionego baru. Było to coś pośredniego między biegiem i zataczaniem się, ale szybko przebył ulicę i skręcił za róg. Za nim sunął jego długi, jesienny cień. Brewer usiadł na schodach z piaskowca. Przez cały okres służby 9 Znane więzienie federalne w Stanach Zjednoczonych. 91 przygotowywano go, by oczekiwał nieoczekiwanego. Ale teraz, w swej własnej sprawie, został zaskoczony. Musiał odnaleźć Rumbha. Droga oczyszczenia prowadziła do człowieka, którego nigdy nie widział i o którym nikt i nigdy nie słyszał. Na to potrzebne mu były pieniądze i masa czasu. Może całe lata. Odnalezienie Rumbha może stać się jego zajęciem zawo- dowym. Tymczasem musiał znaleźć pracę. Może też się zdarzyć, że zmar- nowawszy całe życie, zgorzkniały i wściekły dotrwa aż do grobu, nawiedzany przez głos ducha w telefonie. I nigdy go nie odnajdzie. To było tak, jak w znanej anegdotce o człowieku, który czeka w pokoju hotelowym, aż za ścianą upadnie drugi bucik. Brewer wstał. Przynajmniej nie był w skórze Marvela - w więzieniu pod fałszywym oskarżeniem, podczas gdy jego żona w kamizelce i ręczniku rżnęła się z jego własnym bratem. Musiał dokonać oceny swej sytuacji. Dlatego po wyjściu z domu Marvela kupił gazetę na następnej ulicy, wszedł do baru i zamówił podwójną whisky z piwem. Przede wszystkim policzył własne pieniądze. Te w kieszeni i na koncie czekowym. Wystarczy na parę miesięcy. Może raczej na cztery lub pięć tygodni. Właśnie. Bez pieniędzy. Bez sposobu oczyszczenia się. Bez wolnego ruchu na szachownicy. Bezrobotny eks-skazaniec, który się wymknął z więzienia i czeka, by go ktoś zabił. Otworzył gazetę i przeczytał drobne ogłoszenia. Ale nie znalazł tam pracy dla siebie. Na marginesie gazety nakreślił ogłoszenie: Posady poszukiwane: Eks-skazaniec, eks-tajny agent rządowy. Specjalista od nielegalnego przemytu najnowocześniejszej broni. Przyjmie każdą rozsądną propozycję. Wszystkie jego nadzieje opierały się na jednym: wydobyciu prawdy od Marvela. A teraz plan się zawalił. Nie widział innych ruchów na szachownicy. Usłyszał, jak cicho zbliżają się doń kocie łapy Rozpaczy. Życie z niego zadrwiło. Popatrzył na długie szeregi butelek ustawio- nych jak publiczność w teatrze i zaczął się śmiać z tego kolosalnego durnia Brewera. Niewinny. Wrobiony. Zniszczony. Pokażcie mi człowieka, który to zrobił. Pokażcie palcem. Boże, oddaj go w moje ręce. Brewer jednym haustem połknął whisky, a potem chwycił w dłoń pustą szklankę. Ćwiczenie w strzelaniu; wybrał na pół pustą butelkę 92 whisky "Old Fitz" na górnej półce. Jeden strzał, dwa trafienia: szklanka stłucze butelkę i lustro za nią. Światło w drzwiach zasłoniła sylwetka człowieka. - Panie Brewer? - Żałobnik przyszedł po trupa. - Czy mogę z panem zamienić parę słów? Ten sam czarny garnitur. To samo spojrzenie inkwizytora. - Proszę mi wybaczyć, że pana śledziłem. Być może słuszniej byłoby powiedzieć: obserwowałem. Brewer odstawił szklankę i wziął gazetę. Odwrócił się, by wyjść. — Ależ, panie Brewer. Chciałbym tylko pomówić... Przepraszam, że pana niepokoiłem. Ale chciałem, by pan sam dowiedział się o swym partnerze, Marvelu. To była pana ostatnia nadzieja, chyba pan to wie? Musiałem poczekać, aż ją pan straci. Rozumie pan? — Nie. Mężczyzna powoli usiadł na stołku obok Brewera. - Jestem tym, kto wydobył pana z więzienia. Czy to pan rozumie? Na propozycję czarnego człowieka przenieśli się do loży. Odniósł za Brewerem jego gazetę. — Co pan pije? - spytał Brewer. Odpowiedź znał, nim ją usłyszał. — Nic. Długo nie pozostanę. — Muzułmanin? — Jakże pan jest spostrzegawczy, panie Brewer. — Czemu mnie pan wyciągnął? — Muszę oświadczyć, że dostałem pana po cenie zniżonej. W pańskim kraju, panie Brewer, sztuka przyjmowania łapówek nie jest praktykowana z wysokim stopniem subtelności. — Czemu mnie pan wyciągnął? — Aż do tej chwili nie byłem pewien, czy jest to mądre pociągnięcie. Ale, panie Brewer, znalazłem się w obliczu godnej uwagi inteligencji. I paru innych pożądanych rysów. Jak pański gniew. Bardzo użyteczny. Prawdę powiedziawszy sam sobie gratuluję dokonanego wyboru. Mam dla pana zachęcającą ofertę. — Czy ma pan nazwisko? — Tak. Nazywam się Rooley Attashah. Jestem z Iranu. - Panie Brewer, niech pan pozwoli, że dokonam oceny pańskiej sytuacji. Został pan zdradzony przez własny kraj, wytoczono panu proces za nie popełnioną zbrodnię, niesłusznie wsadzono do więzienia, 93 skazano przesadnie wysokim wyrokiem; pana dobre imię zostało ob- rzucone błotem, pańska kariera złamana. Jest pan teraz bezrobotny i nie znajdzie pan zatrudnienia, nie ma pan przyjaciół, pieniędzy, rodziny; pana życie jest w ruinie, a perspektywy na przyszłość jak najsmutniejsze. We własnym kraju jest pan wyrzutkiem. Niepotrzebny nikomu, żywy ani umarły. Czy ten wykaz jest dokładny? Brewer obojętnie wzruszył ramionami. — Nie może pan pochwalić się wieloma możliwościami wyboru, panie Brewer. Tak bym to ujął. Z pewnością nadszedł czas, by zrewidował pan wszystkie swoje zobowiązania i odkrył, kto zasługuje na pańską lojalność, a kto nie. — Co w zamian? — Potrzebuję zaledwie paru przedmiotów - odparł Attashah. - Paru drobiazgów. — Wydaje pan równowartość trzech Mercedesów w łapówkach i potrzebuje zaledwie paru drobiazgów? Attashah marszcząc brwi popatrzył na gazetę, przeczytał ogłoszenie Brewera, a potem popukał w nie swym palcem chirurga. - Ach! Dokładnie to, czego potrzebuję. Brewer skinął głową. - Wiem, czego chcesz, Attashah. Części wojskowe. Dla Iranu. Pozwól, że zgadnę: amerykański sprzęt dozorowa- nia. Chcecie podsłuchiwać sąsiadów. Attashah uniósł prawą rękę otwartą dłonią do góry. - Ach. Pan jest nazbyt bystry, panie Brewer. -Ale nie zwariowałem. Attashah pochylił się do przodu i oparł na złożonych rękach. - Ale chce pan wrócić do gry, czyż nie tak? Potrzebuje pan szansy. Bo na odnalezienie winnych pana wrobienia i oczyszczenie pańskiego nazwiska potrzeba wiele czasu i wiele pieniędzy. - Attashah czekał na reakcję Brewera, ale ten nawet okiem nie mrugnął. Attashah postukał palcem wskazującym w blat stołu jak kaznodzieja na ambonie. - Kto panu pomoże, panie Brewer? Nikt. Nikt na całym świecie. Jest pan samotny i bezradny. Bez pieniędzy nic pan nie może zrobić. Ale... ja mogę panu dać te pieniądze. Mogę panu dać środki na znalezienie pańskich wrogów, oczyszczenie dobrego imienia i odbudowa- nie życia. Attashah znów zaczekał na reakcję. Westchnął z irytacją. - Panie Brewer, w mojej ojczyźnie pozwolić swym wrogom kwitnąć, gdy samemu się marnieje, uważa się za hańbę. — Irańczycy to wspaniały naród. — Po zastanowieniu, panie Brewer, odkryje pan, że proponuję jedyny 94 wybór, jaki panu pozostał. - Attashah wstał. - Cóż... widzę, że zwróciłem się do pana zbyt pośpiesznie. Nie jest pan gotów do zawarcia umowy. Jeszcze nie.-^ Pochylił się nad stołem i na wydartym z bardzo małego notesiku, bardzo białym kwadraciku papieru czarnym flamastrem napisał numer telefonu. Następnie powoli przesunął karteczkę w stronę Brewera tak ostrożnie, jakby była pułapką na szczury, gotową zmiażdżyć mu koniec palca. - Proszę do mnie zadzwonić. Gdy będzie pan gotów. Mogę uczynić pana bogatym. Bogatym ponad najszaleńcze marzenia. - Pochylił się niżej i znów postukał w gazetę. - Panie Brewer, jestem jedynym, który odpowie na pańskie drobne ogłoszenie. Przyjmie pan każdą rozsądną propozycję. Długo po wyjściu Attashaha Brewer siedział, patrząc na kwadracik papieru. Znów wsadzono go do garnka, aby się jeszcze pogotował. Attashah przejrzał go na wylot. Z przenikliwą intuicją nacisnął na wszystkie tajemne guziki, dotknął wszystkich ukrytych nerwów, wymienił wszelkie istotne przyczyny - sondując duszę rozmówcy płomiennym spojrzeniem fanatyka. Brewer widywał już takie oczy. Każdy w jego zawodzie widział: u terrorysty. Terrorysty stojącego na dachu ambasady w Bejrucie z pistoletem przystawionym do głowy młodej kobiety - amerykańskiej kancelistki - i domagającego się czegoś niemożliwego; może zwolnienia jeńców z OWP? Albo zamkniętych w więzieniu za rzucanie bomb Libijczyków? I wreszcie terrorysta rozczarowany odrzuceniem jego żądań na oczach pięciuset ludzi, trzymając płaczącą dziewczynę w brutalnym chwycie, pociągnął za spust. Jednym strzałem zabił osobę, której nigdy przedtem nie widział i której nazwiska w chwili morderstwa nie znał. Oczy terrorysty. Oczy Attashaha. Oto nadchodzi wielki podpalacz świata: bezkompromisowy wierzący. Ostatecznie Attashah sprawił mu pewną radość. Brewer wreszcie zrozumiał, że nie będzie zastrzelony z ciemnej bramy. Przynajmniej nie od razu. I wyszedł z więzienia - mogąc podejmować własne kroki. Mógł wreszcie pomyśleć, jak dalej zorganizować sobie życie. Ale siedząc tutaj rozważał propozycję Attashaha, myśląc o wszystkich podanych mu przez Irańczyka nieodpartych argumentach. W końcu doszedł do wniosku, że popróbuje po swojemu. Na początek postara się o pracę. Jakąkolwiek. Nic nadzwyczajnego. 95 Taką, która zapewni mu środki na czynsz, wyżywienie oraz tyle czasu, ile będzie potrzebował, by dowieść swej niewinności. Ponownie przeczytał ogłoszenia o pracownikach poszukiwanych. Pomocnik kelnera. Pomywacz. Pracownik stacji benzynowej. Nocny zamiatacz. Barman. Barman. Roarke, właściciel baru Tipperary, polubił Brewera. Szereg razy opowiadał o swych problemach właściciela knajpy: trzech synów, a żaden z nich nie chce mieć nic do czynienia z posiadaniem irlandzkiego baru; szwagier, który chce być tylko barmanem, z cotygod- niową wypłatą i żadnymi kłopotami. A sam Roarke chciałby sprzedać lokal i przejść na emeryturę. — Szukam pracy - zawiadomił go tegoż popołudnia Brewer. — O, to mądre. W jakim zawodzie by to miało być? — Barmana. — Ach, dobry wybór. Ja ze swej strony chciałbym mieć barmana, który nie jest zbyt towarzyski, uważasz? Mam na myśli dobrego słuchacza. Klientela tego lokalu nie należy do takiej, która by szczególnie polubiła ów nowy gatunek barmanów, jaki teraz wypuszczają szkoły kelnerskie. Rozumiesz, co mam na myśli: bardzo młodzi brodacze i dziewczyny w bardzo obcisłych bluzkach. To, czego bym tu chciał, to byłby nieco starszy barman, który już ma za sobą kawał życia, jeśli przyswajasz, co mówię. Taki, który na koniec zainteresowałby się tym interesem, kapujesz? — Ktoś, kto na koniec chciałby zostać właścicielem irlandzkiego baru. — Dokładnie. Roarke obsłużył falę gości z godziny jedenastej; emerytów śpieszących obejrzeć jakieś wyścigi. Pracując, od czasu do czasu taksował Brewera spojrzeniem. Wreszcie się zdecydował. Zwrócił się do Brewera: - Mój szwagier ma pojechać do Irlandii na parę tygodni. Z wizytą do swego taty i mamy. Przyswajasz? To będzie tylko na parę tygodni, ale zwykle jest on Pierwszą Miotłą, uważasz? Najpierw rano zamiata lokal, poleruje szkło, kładzie na miejsce lód i tak dalej, a następnie zajmuje się psim patrolem. No wiesz, psim patrolem. Porannymi pijakami, którzy przychodzą, by dostać odrobinę... ach, rozumiesz. No więc, to nie jest wiele, ale to sposób, by się nauczyć zawodu od samego dołu, kapujesz? Brewer kiwnął głową. Skapował. - Powiem ci od kiedy. - Roarke postawił mu piwo na koszt firmy. 96 Później, gdy Brewer wyszedł, Attashah wysiadł z zaparkowanego wozu i wszedł do baru. Wypił szklankę wody sodowej i odbył miłą pogawędkę z Roarke'em. Resztę popołudnia Brewer spędził na sprawdzaniu różnych doryw- czych robót na Manhattanie. Na wszelki wypadek. Co zadziwiające, nie przyjęto go na pomocnika kelnera, zawodu zazdrośnie strzeżonego przez Portorykańczyków. Praca przy nalewaniu benzyny była tuż koło Harlemu, na stacji, którą obrabowano z bronią w ręku siedem razy w ciągu sześciu miesięcy. Doszedł do wniosku, że czekają go dłuższe starania, niż początkowo przypuszczał. Późnym popołudniem wrócił do baru Tipperary. Roarke prawie nie zwrócił na niego uwagi; pozostał na drugim końcu lady, rozmawiając ze starcem, który piorunował na Eamona de Valenę za to, że odwiedził ambasadę niemiecką w Dublinie, by złożyć kondolencje po ogłoszeniu o śmierci Adolfa Hitlera. - Ze wszystkiego, co narobił ten zboczony stary idiota, to jest najbardziej nie do wybaczenia. Brewer musiał się niemało natrudzić, nim zwrócił na siebie uwagę Roarke'ego prosząc go o drugie piwo. Roarke szybko go obsłużył. - Przewaliła się - zawiadomił pośpiesz- nie Brewera. - Cała umowa. Przyswajasz? I tak już zostało: Attashah następował mu na pięty, torpedując wszelkie próby zdobycia posady. Attashah zainwestował w Brewera trzy Mercedesy, a następnie zredukował jego możliwości wyboru do dwóch: załatw przemyt albo zdechnij z głodu. Jeśli jestem młotem, uderzę. Jeśli jestem kowadłem, wytrzymam. Brewer wyłowił parę monet z kieszeni i podszedł do telefonu. Nie wściekaj się, Charlie. Zrewanżuj się. Wykręcił numer telefonu Attashaha. - Ta oferta jeszcze stoi? Po raz trzeci Brewer próbował upchać wszystko w pudełku. Na papierze-pakowym wypisał drukowanymi literami nazwisko Clivedella Rine'a i adres więzienia. Będzie to pierwsza paczka, jaką Rine otrzyma w więzieniu i Brewer wyszczerzył zęby, wyobraziwszy sobie wyraz jego twarzy. Wreszcie musiał 97 7 - Polowanie na lisa pogodzić się z faktem, że było tego więcej, niż mogło pomieścić pudełko. Z czegoś zmuszony był zrezygnować. Usłyszał ciche pukanie do drzwi pokoju hotelowego. — Kto tam? — Madeline Hale. Gdy otworzył drzwi, spytała: - Czy pan nie odpowiada na telefony? — Odbyła pani dość długą podróż z Waszyngtonu. — Czy mogę wejść? Czy też będziemy rozmawiać na korytarzu? — Rozgniewana, rozgniewana. — Owszem, panie Brewer, bardzo. Wchodząc rozejrzała się po pokoju i na stole zauważyła notes oraz dokument. Wyglądał na wykaz inwentarza, z którego Brewer przepisywał wybrane pozycje. Zabrał papiery. -Przywiozłam pańskie akta wraz z pełnomocnictwem adwokackim. Kiwnął głową. - Mogła je pani przesłać pocztą. -Nie. Szereg z nich musi pan podpisać. I jest coś jeszcze, czego nie da się załatwić listownie. Dziękuję, że poprosił mnie pan, bym usiadła. Brewer zabrał dla niej papiery z jednego krzesła, a sam usiadł na drugim. Czekał, aż kobieta zacznie mówić. — Gdy zobaczyłam pana po raz pierwszy - rozpoczęła - spytałam, czy jest pan winny. A pan odpowiedział: "Mniej więcej". Tak dokładnie brzmiały pańskie słowa, które zapisałam. I uwierzyłam panu. — To by się zgadzało. — Ale pan nie był winny, prawda? Brewer wzruszył ramionami. - Wszyscy jesteśmy czegoś winni. — Ale pan nie był winny w sprawie tej sprzedaży broni, tak? — Mniej więcej. -- Ale co to oznacza? Sądziłam, że oznacza: "Tak. Jestem winny z okolicznościami łagodzącymi". — Mam jeszcze masę roboty, pani Hale. — Nie odprawi mnie pan tak łatwo, panie Brewer. Gdy przyjęłam pana sprawę, związaliśmy się jakoś. Ale pan mnie wprowadził w błąd. Lecz teraz chcę, by to zostało wyjaśnione. Nasz związek jeszcze się nie zakończył. — Zakończył - odparł Brewer. - Ten proces to już historia. — O, nie. On trwa nadal. Wskutek procesu poszedł pan do więzienia. Wskutek procesu pańska kariera została zrujnowana, nie pozostało panu wiele do wyboru. Ponieważ zostało tak niewiele, może pan zrobić coś, co pana zrujnuje do reszty. A ja uczestniczyłam w tych wydarzeniach, aczkolwiek mimowolnie. — Dlaczego pani myśli, że mam zamiar zrobić coś, co mnie zrujnuje do reszty? 98 — Ponieważ - odpowiedziała - w pańskim świecie istnieją tylko złodzieje i policjanci. A pan już nie może być policjantem. — To wielkie uproszczenie.-^ — Panie Brewer, aż nazbyt często byłam tego świadkiem. A teraz pytam pana ponownie: czy naprawdę sprzedawał pan te rewolwery z kufra owego samochodu dla własnego zysku? Czy jest pan winny tego przestępstwa; tak czy nie? Brewer westchnął. - Jestem bardzo zadowolony, że działała pani jak najlepszy adwokat. Nie mam pretensji. Nie mam żalów. Od tego miejsca potrafię sam się tym zająć. — Ale ja mam pretensję. Chcę ponownej rozgrywki. — Pani Hale, czego potrzeba, aby pani stąd wyszła? — Prawdy. — Być może kiedy indziej. — Prowadziłam pańską obronę na podstawie założenia, że jest pan winny. Przyjęłam najtwardszą taktykę obronną, na jaką było mnie stać, aby uzyskać jak najmniejszy wyrok. A pan absolutnie odmówił mi współpracy. Upierał się pan przy twierdzeniu o swej niewinności, co skomplikowało proces i rozwścieczyło sędziego. Uważałam i nadal uważam, że otrzymałby pan o wiele mniejszy wyrok, gdyby pan zaniechał nieprzyznawania się do winy. Czy pan to rozumie? Brewer znowu westchnął. -A teraz, panie Brewer, nie opuszcza mnie podejrzenie, że był pan niewinny. Brewer w milczeniu wzruszył ramionami. -Przez całe lata - kontynuowała - jako adwokat broniłam wielu winnych, którzy udawali niewinność. Ale nigdy nie miałam do czynienia z niewinnym, który przyznał się do winy. Czekała, aż jej odpowie. - Żadnej odpowiedzi? - spytała wresz- cie. - Jeśli jest pan niewinny, powinnam była inaczej poprowadzić obronę. Być może uzyskałabym uniewinnienie. — Nie. Nie miała pani najmniejszej szansy. Cokolwiek by pani zrobiła, wynik nie zmieniłby się ani trochę. — Proszę to wyjaśnić. — Gdy zawodowcy biorą się za człowieka - odparł Brewer - zostaje on schwytany, związany i przesłany do odbiorcy z wielką czerwoną kokardą. Tak się to robi i tak już zostaje. — A więc mówi pan, że został wrobiony przez zawodowców? Że jest pan niewinny? — Proszę mi wierzyć, to nie ma najmniejszego znaczenia. — Dla mnie ma. - Wskazała palcem spis inwentarza, który trzymał 99 na kolanach. - Nim pan dokona fatalnego zwrotu w swym życiu, chcę zrobić panu propozycję. Jeśli wznowię proces i ustalę, że był pan naprawdę wrobiony, i jeśli w jego wyniku zostanie pan przywrócony do pracy i będzie pan mógł kontynuować karierę zawodową, jeśli będę umiała tego dokonać, czy zaprzestanie pan tego, czym, jak sądzę, zajmuje się pan tutaj? — Czy uważa pani, że zajmuję się czymś niegodziwym? — A gdyby pan tak odpowiedział na moje pytanie? — Moje imię oczyszczone i ja znów w dawnej pracy? Oczywiście. Z pewnością porzuciłbym to, co teraz planuję. — Okay. Uważam więc, że zawarliśmy umowę. Czy jest pan niewinny? — Mniej więcej. — Och, dobry Boże w niebiosach. Proszę to wyjaśnić. Teraz. Proszę. — To się nazywa relatywizmem. A jak lubią to podkreślać wszyscy księża, relatywizm czyni z nas wszystkich grzeszników. — Co to ma oznaczać? — Taktyka salami, pani Hale. Życie nie niszczy pani duszy jednym zamachem. Odbiera ją po plasterku. Jak salami. Czy pani rozumie? — Nie. Brewer zerknął na dokumenty trzymane na kolanach. - Wie pani, mam masę roboty i piekielnie mało czasu. — Proszę nie przerywać. Co z tym relatywizmem? — Mogę pani poświęcić jeszcze tylko parę minut. Okay? — Tak. Brewer cisnął dokumenty i blok na łóżko. - Jako młody, ledwie startujący agent byłem bardzo naiwny. Miałem pewność, że Fedziowie10 to ludzie dobrzy, a handlarze bronią źli. Wobec tego bardzo ściśle przestrzegałem prawa. Na przykład nigdy nie założyłem podsłuchu telefonicznego, nie uzyskawszy wcześniej papierka od sędziego. A potem, pewnego dnia, z powodu sytuacji alarmowej założyłem go w okresie oczekiwania na podpis sędziego, który zresztą dostałem. Zrobiłem więc nielegalnie coś legalnego. Odrobinę naciągnąłem prawo. Okay jak dotąd? — Dalej. — Za następnym razem założyłem podsłuch, zanim uzyskałem zezwolenie, a sędzia odmówił podpisu. Więc podsłuch zdjąłem. Ale jeszcze następnym razem, gdy sędzia odmówił podpisania zezwolenia, podsłuch zostawiłem, ponieważ sędzia był oczywistym idiotą, a jego odmowa wynikała z przyczyn politycznych. Oczywiście w parę dni 10 Fedziowie, Fedy - Feds - slangowe określenie agentów tajnych służb w USA. Początkowo odnosiło się tylko do FBI, obecnie do wszystkich służb federalnych. 100 później inny sędzia papier podpisał. Potem zakładałem podsłuchy przed sporządzeniem wniosku dla sądu. Aż wreszcie coraz częściej zakładałem je kierując się tylko własnym sumieniem. Rozumie pani? Od nielegalnie legalnego przeszedłem do legalnie nielegalnego. ^ — Operuje pan dwuznacznikami - oświadczyła. — Tak. Oczywiście, nieprawdaż? Aż na koniec doszedłem do zakładania podsłuchów, by świadczyć grzeczności innym agentom. Te podsłuchy umożliwiły zebranie masy informacji, pomogły zapobiegać przestępstwom i masę kryminalistów powsadzały do więzień. Jak dotąd okay? — Dalej. — A za to uzyskiwałem tu i ówdzie nagrody. Teraz już zakładałem podsłuchy za pieniądze, ale tylko wtedy, gdy uważałem, że zainstalowanie jest usprawiedliwione. A na koniec przestałem domagać się usprawied- liwień. Świat polityki był zbyt zepsuty, bym potrafił je znaleźć. Jedni sędziowie podpisywali zezwolenie, inni nie. Nie było w tym żadnych wyraźnych powodów ani sensu. Strona prawna, jak się okazywało, nie miała z tym nic wspólnego. A więc jedynym moim przewodnikiem mogło być moje sumienie. Dostrzegłem wtedy, że wszyscy są winni. Każdy zasługiwał, by go podsłuchiwać. Rozumie pani? Po plasterku. Gubiłem się po plasterku. Od tej pory było coraz łatwiej. Wreszcie popełniłem wszystkie zbrodnie zawarte w kodeksie, od włamania do dawania łapówek, od szantażu do pobicia, zranienia, nawet morderstwa. Dobro i zło stały się pojęciami względnymi. Do chwili, gdy zostałem aresztowany. Bo to zmieniło wszystko. — Dlaczego? — Czy była pani kiedykolwiek aresztowana i zamknięta w celi więziennej? Madeline Hale potrząsnęła głową. - Nie. -Po wrzuceniu do celi - kontynuował Brewer - nawet ludzie niewinni czują się winnymi. Poczucie winy wypływa na wierzch do ostatka. Zrozumiałem, że więzienie należało mi się za wiele z tego, co popełniłem jako agent. I gdy pani weszła do mojej celi, powiedziałem prawdę. Wielokrotnie sprzedawałem broń. Głównie po to, by chwytać ludzi w potrzask. Ale od czasu do czasu nie zawracałem sobie głowy oddawaniem pieniędzy, jakie zarabiałem na takich transakcjach. Słyszy pani, co mówię? Jestem winny tylu przestępstw, że włosy stają na głowie. I nie mogę nawet powiedzieć, że wszystkich ich dokonałem dla mego kraju. Przygryzła w złości dolną wargę. - Panie Brewer... Podniósł rękę do góry. - Chwileczkę. Jeszcze jedno. Zostałem 101 wrobiony i wiedziałem, że nie mam wyjścia. Miałem pójść do więzienia. I poszedłem. Z prawnego punktu widzenia nie ma nic, w czym mogłaby mi pani dopomóc. Nic. Rozumie pani? — Weźmie pan wymiar sprawiedliwości we własne ręce? — Znajdę człowieka, który mnie wrobił. Tylko to mnie interesuje. Popatrzyła na niego kręcąc głową. - Sędzia, ława przysięgłych i kat. Brewer wzruszył ramionami. — Panie Brewer, niech pan pozwoli, że zapytam pana o to. Wyciągnęła paczkę białych urzędowych kopert. Rozpoznał własny charakter pisma; były to listy, które pisał z więzienia do samego siebie, pod adresem jej biura adwokackiego. -Uszanowałam pana życzenie i nie otwierałam tych kopert. Wszystkich z wyjątkiem jednej. Tej oto. Nasz kancelista przepuścił ją przez elektryczny otwieracz. A potem przyszedł mnie zapytać, kto to jest Segrue. - Z otwartej koperty wyjęła złożony arkusz i podała mu. Przeczytał list: SEGRUE ZWRACA SIĘ DO BOGÓW. Od was pochodzą dwa greckie dary11: narodziny i śmierć. Ten drugi jest lepszy. Czyni pierwszy jakże łatwym do przełknięcia. Życie bez końca byłoby piekłem na Ziemi; nie ma większej kary - bardziej wyszukanej tortury - niż wieczność. Alejestjeden dar większy nawet niż narodziny czy śmierć. Nie urodzić się wcale: oto co jest najlepsze. A następny w kolejności: nie narodzić się ponownie. Gdy obcasy stukają w moją ścianę, słyszę przybycie waszego drugiego daru. W stukaniu obcasów słyszę śmierć. Przyjmijcie moją prośbę: nie chcę waszego daru życia po śmierci. Nie chcę tu wracać. Nie chcę ujrzeć po raz drugi tego, co widziałem. Nie chcę ponownie odczuwać tego, co czułem. Nie chcę być znowu - ani widzieć, jak są inni - ofiarą bogów. Zatrzymajcie swe fałszywe dary. Zostawcie mnie w spokoju. — Kto to jest Segrue, panie Brewer? — Pewien mój znajomy. — Czy to pan? Przeczytawszy to załamałam się. Był to jeden z najczarniejszych dni mego życia. To jest prośba kogoś przerażonego, 11 Aluzja do wersu 2,49 Eneidy: "Timeo Danaos et dona ferentes" - "Obawiam się Danaów (Greków) nawet, gdy przynoszą dary". 102 doprowadzonego do tego, że życie uznał za obrzydliwość. Jeśli taki był pana nastrój w więzieniu, a ja miałam z tym cokolwiek wspólnego, będzie mnie to dręczyło przez całe życie. — Pani Hale, tutaj są sami dorośli. — To nie ma nic wspólnego z dorosłością. •- Owszem, ma. Oboje wiemy, że życie nie jest uczciwą grą i nigdy nią nie było. Życie większości ludzi nie było warte przeżycia. Większość ludzi miałaby się znacznie lepiej, gdyby pomarli w kołyskach. Ten kawałek o Segrue został napisany tej nocy, gdy jeden z więźniów powiesił się w celi. -Ach. - Przyjrzała mu się uważnie. - Okropność. - Dotknęła listu. - A to jeszcze ją pogłębia. Za każdym razem, gdy to czytam, popadam w parodniową depresję. A teraz będzie mnie prześladować. — Pani Hale... - zaczął. — Panie Brewer, domagam się od pana jasnej odpowiedzi: czy w Central Parku sprzedawał pan rewolwery z bagażnika samochodowego na własny rachunek? Brewer wyprostował się i założył ręce. Bezczelnie zaczął się jej przypatrywać, miękkim falom jej czarnych włosów i jasnobłękitnym oczom, które bez drgnięcia wpatrywały się w niego. -Madeline Hale, ma pani przepiękną cerę. Czy na pewno nie jest pani Irlandką? -Nie jestem Irlandką i pan także nie. Czy będzie pan łaskaw odpowiedzieć na moje pytanie? — Znam kobiety, które popełniłyby morderstwo, by mieć taką skórę. — Czy sprzedawał pan rewolwery w Central Parku na własny rachunek? Brewer wzruszył ramionami. - Nie. Byłem tam na rozkaz człowieka nazwiskiem Rumbh. Madeline Hale wyjęła notes i ołówek. - Panie Brewer, proszę zacząć od początku. I opisać wszystkie szczegóły. Żądam wszystkich faktów. Od początku. Powoli. — Pod jednym warunkiem. — Jakim? — Proszę już nie nazywać mnie panem Brewerem. Czy panią nazywają Madeline? — Tak. — Więc ja też będę cię tak nazywał. Madeline Hale w połowie przerwała pytania, które zaczęła formułować i zagadnęła: - Czy lubisz chińską kuchnię? -Oczywiście - odparł Brewer. 103 - Zauważyłam, że jest restauracja na tej samej ulicy, a ja wspaniale radzę sobie z pałeczkami. - Uśmiechnęła się do niego. - Nic nie jadłam od rana. Blok do notatek położyła na stole obok sosu sojowego i chińskiego makaronu. — Okay - powiedziała. - Następne pytanie. Kto miał powody, by cię wrobić? — Nikt. — Ktoś to zrobił. — Nikt ze środowiska handlu bronią. Wrabianie jest zbyt praco- chłonne. Łatwiej użyć rewolweru albo bomby. — Nie uważam, abyśmy robili postępy - zauważyła. — Nigdy nie wiadomo, kiedy się robi postępy. Ci ludzie mogą ci podłożyć bombę do samochodu. Albo spalić cię w łóżku. — Czy jest jeszcze coś, co mógłbyś mi powiedzieć na temat tej prowokacji? - spytała. Brewer wzruszył ramionami. Odłożyła ołówek. - Ty naprawdę jesteś przekonany, że ja do niczego nie dotrę, prawda? — Jestem. — Zrobię ci niespodziankę. — Ta zupa jest bardzo dobra - odparł Brewer. Później zajrzała do kieszonkowego kalendarzyka. - Ile... Czy ty jesteś Charles czy Charlie? — Wystarczy Charlie. — Okay, Charlie. Ile mam czasu? — Na co? — By oczyścić twoje imię, zanim zrobisz coś nieodwołalnego. — Ile czasu możesz na to poświęcić? — Tyle, ile trzeba. Zwijam interesy w Waszyngtonie, a twoja sprawa jest ostatnią nie dokończoną, jaka mi pozostała. — Dokąd się wybierasz? — Z powrotem do Vermont, by tam otworzyć biuro adwokackie i wyjść za mąż. — Sądziłem, że j e s t e ś zamężna. — Jestem wdową, Charlie. — Ach, przepraszam, że pytałem. Jak to się stało? 104 — Strzelanina w waszyngtońskim sądzie. Aresztant wyrwał broń policjantowi i zabił cztery osoby. Jedną z nich był mój mąż. Czy podoba ci się życie tajnego agenta?-^ — Okay, zmieńmy temat. Życie agenta jest nader nieskomplikowane. Wystarczy mieć nieskomplikowany umysł. — Nie sądzę, by to było aż takie proste. I nie sądzę, byś ty był takim prostym człowiekiem. Prawdę powiedziawszy, zawsze dochodziłam do wniosku, że jesteś bardzo skomplikowany. I bardzo skryty. Po całych tygodniach i miesiącach pracy na twym procesie nie znałam cię pod koniec ani trochę lepiej niż na początku. — Jestem tylko zwykłym szeregowym gliniarzem. — Daj spokój, Charlie. To poza. Prowadziłam sprawy wielu agentów rządowych i nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty. A już na pewno nikogo, kto potrafiłby napisać coś takiego, jak "Segrue zwraca się do bogów". — Niczym się nie różnię od tuzina innych agentów. Wszyscy tworzymy jeden światek. — Jeden światek, tak - przyznała. - I na pozór wydaje się on bardzo romantyczny. Wściekłe pogonie, handel bronią, podstępy, strzały w ciemności. Ale to jest normalne życie. Nigdy nie spotkałam agenta, który miałby udane małżeństwo. Ciebie też to dotyczy. — Być może nigdy nie trafiłem na odpowiednią dziewczynę. — Charlie, nie ma czegoś takiego jak odpowiednia dziewczyna. Czy kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, jak o piątej piętnaście po południu pędzisz do domu, aby po wielkiej strzelaninie na nabrzeżu z przemytnikami broni robić zakupy w supermarkecie u boku twej maleńkiej żonki? Żyjesz na walizkach. Każdej nocy śpisz w innym samolocie rejsowym. Dziesięć miast w dziesięć dni. Nigdy nie wiesz rano, gdzie znajdziesz się wieczorem ani nawet, czy jeszcze będziesz żywy. Większość agentów zaczyna w końcu tym rzygać, skarżyć się na nieustanne zagrożenie, nie kończące się podróże, samotność i izolację, nędzną pensję, obojętność przełożonych urzędników i całą resztę. Ale ty... przecież to zupełnie jasne, że ty to uwielbiasz. Fascynuje cię gra, zabawa w kotka i myszkę na skalę światową. Prawdę powiedziawszy to twój narkotyk. To zrozumiałam już podczas naszego pierwszego spotkania. I jesteś samotnikiem. Kobieta, która próbowałaby małżeństwa z tobą, musiałaby absolutnie nie być przy zdrowych zmysłach. — Sądziłem, że niczego się o mnie nie dowiedziałaś. — Prawnicy mówią, że jeśli chcesz czegoś się dowiedzieć o człowieku, przyglądaj mu się uważnie podczas procesu. Ale niewiele się dowiedziałam. Zatrzasnąłeś się kompletnie. Na zewnątrz widać było tylko złość. To oczywiste. Jeszcze jesteś zły. 105 — To nie brzmi jak wyrazy podziwu. — Wręcz przeciwnie. Zaczęłam cię wreszcie bardzo podziwiać. Gdy po procesie wyprowadzano cię skutego, odwróciłeś się i raz spojrzałeś na mnie. Tego spojrzenia nigdy nie zapomnę. A jedyne, co wówczas zdolna byłam pomyśleć, to: Nigdy go więcej nie ujrzę. Brewer poruszył się na krześle. Zaśmiała się uradowana. - Jestem przekonana, że to jest twój odpowiednik oznak zażenowania. Powiem ci więcej. Jednym z moich od dawna najszczęśliwszych dni był ten, w którym wyszedłeś z więzienia. I co masz teraz do powiedzenia? — Może jeszcze herbaty? - powiedział Brewer. — Więc wyszłam do miasta - kontynuowała - i zamówiłam ten kostium tylko po to, aby pojechać do więzienia i zabrać cię stamtąd. Nie masz pojęcia, jaka byłam podniecona na myśl, że cię znowu zobaczę. Ale gdy pojawiłeś się przed bramą więzienną, serce mi się ścisnęło. Pomyś- lałam: Dobry Boże, co oni z nim zrobili. Wyglądałeś jak chodząca bomba. Dosłownie słychać było, jak ci tyka zapalnik. Brewer odchrząknął. - Skazańcy mówią, że jeśli chce się poznać adwokata, trzeba mu się przyglądać podczas procesu. -O, rozumiem - odparła. - Odwrócenie argumentu. Okay. Czego się dowiedziałeś o mnie? Popatrzył na nią z namysłem. - Bardzo bystra. Dobrze przygotowa- na. Dobry strateg. Pokerowa twarz. Nigdy nie pokazałaś kart. Bardzo twardy przeciwnik. Naprawdę bojowy. I" ty także uwielbiasz tę grę. Powiedziałbym, że jesteś tak samo nieodpowiednią kandydatką do małżeństwa jak ja. Podczas obiadu nadal go wypytywała. Kiedy przyleciał z Rzymu? Jak skontaktował się z Giuseppe? Kto odebrał broń z przechowalni bagażu, on czy Marvel? Ujął jej dłonie. - Czy wiesz, Madeline, że przez cały czas nie powiedziałaś niczego wprost? Cała rozmowa z tobą to odpowiadanie na pytania. — Czy to źle? — Widzisz? Znowu pytanie. Nie, nie uważam, by to było źle. Uważam, że jest to metoda trzymania ludzi na dystans. — Czemu miałabym to robić? — Być może po to, abym ci nie mógł powiedzieć, co sądzę o twoich planach powrotu do Vermont. — Uważasz, że nie powinnam tam jechać? 106 — Nie. — Jak doszedłeś do tego wniosku? — Łatwo. Masz tytuł naukowy z prawa z najlepszego uniwersytetu. Pracujesz w jednej z najlepszych firm prawniczych w Waszyngtonie, a zawodu nauczyłaś się od jednych z najlepszych adwokatów. Już masz znakomitą reputację. Znajdujesz się w samym centrum władzy światowej. Wyróżniasz się wśród tłumu adwokatów. Jesteś młoda, przystojna i masz tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz. I wielką przyszłość jako prawnik. Powszechny zachwyt, udział w procesach, o których pisze się na pierwszej stronie, obiady w restauracjach na koszt firmy, wokoło sławni ludzie, A do tego wszystkiego twoja własna zabawa w kotka i myszkę cię fascynuje. I • to wszystko porzucisz, by zmieniać pieluszki i spisywać testamenty w małym miasteczku w Vermont? Żaden zawodnik pierwszej ligi nie przenosi się do trampkarzy. Nie wierzę ci. — To uwierz. Od wielu pokoleń moja rodzina to prawnicy w Ver- mont. — Niii. Po Waszyngtonie kompletne fiasko w Vermont. Trzeciorzędny interes. Nie wyjdzie. Nie możesz wracać do domu. -Urodziłam się i wychowałam w Vermont. Wiem dokładnie, w co się wdaję. -Chłopczyk dla niego, dziewczynka dla ciebie i stary wiktoriański dom przy cichej uliczce. — To bywa celem życia wielu ludzi, panie Brewer. — Charlie. — Charlie. — To oczywiście prawda - powiedział Brewer. - Ale nie po Waszyngtonie. Czym on się zajmuje? — Jest profesorem humanistyki w małym college'u. — Ile masz lat, Madeline? Odsunęła się z krzesłem od stołu. - Muszę już iść. Brewer wybuchnął śmiechem. - No i kto tu jest pełen rezerwy i trudno się z nim porozumieć? Uważam, że jesteśmy dobraną parą. — Dziękuję za spędzony czas, Charlie. Będziemy w kontakcie. — Przyznaj się: nigdy nie znajdziesz w Vermont takiej sprawy jak moja. Skinęła poważnie głową. - I nigdy w Vermont nie spotkam kogoś takiego jak ty, Charlie. — Co to znaczy? — No i co, zaskoczyłam cię, prawda? Sam się domyśl, co to oznacza. - Wstała. - Ale jeszcze nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Ile mam czasu? 107 — Na co? — Na oczyszczenie twego imienia, nim zrobisz coś nieodwołalnego? — Wydaje mi się, że próbujesz mnie ratować. — Wydaje mi się, że masz rację, Charlie. Dobranoc. — A ile czasu j a mam? - spytał Brewer. — Na co? — Nim wyjedziesz do Vermont. — Ślub mam wyznaczony na Boże Narodzenie - powiedziała Madeline Hale. - W starym wiktoriańskim domu przy cichej uliczce, w którym się urodziłam i wychowałam. - Pochyliła się, objęła jego twarz dłońmi i lekko pocałowała w usta. 5. Następnego ranka McCall przybył do swego biura bardzo niewy- spany. Po rozmowie z Wainwrightem na lotnisku już nie położył się do łóżka. Zamiast spać, resztę nocy przesiedział w swym gabinecie, rozmyś- lając nad najbliższymi posunięciami. Planując trzy równoczesne morder- stwa. Być może cztery. Trzy oddzielne zasadzki. Albo cztery. To wszystko będzie wymagało masy przygotowań i ogromnej koordynacji. Podczas tej gimnastyki umysłu miał uczucie, jakby stał obok siebie, obserwując, jak planuje kolejne fazy trzech morderstw. Zastanawiał się, czy naprawdę potrafi to przetrzymać. Wyjął żółty blok do notatek i przejrzał sporządzony wykaz. 1.-Ustalić miejsce pobytu Attashaha. I nie spuszczać go z oka. 2. Ustanowić nadzór nad przesyłkami i eksportem wszystkiego, co znajduje się na liście części poszukiwanych przez Iran. Wykryć, czy którykolwiek z handlarzy bronią je zakupuje. 3. Ustalić miejsce pobytu Rusa, Slane'a i Rocka. Dokładnie określić, gdzie będą w decydującym momencie. Dwudziestego szóstego listopada. 4. Wynająć trzech morderców. I jeszcze jednego w rezerwie - na wszelki wypadek. McCall wpatrzył się w wykaz. Decydujący moment. Sam go wybrał. Dwudziesty szósty listopada. Za pięć tygodni. Pierwsza pozycja wykazu dotyczyła ustalenia miejsca pobytu Atta- shaha. Wezwał do gabinetu swego pomocnika, Bordena. - Przynieś wszystko, co mamy na Attashaha. 109 Już zdecydował, że najszybszym i nie zwracającym ich uwagi sposobem wytropienia jego trzech obiektów będzie zbadanie codziennych wiadomo- ści z ostatniego miesiąca w komputerze. Poszukiwał trzech prostych informacji: gdzie będzie Peno Rus, Eric Rock i Slane dwudziestego szóstego listopada? Usiadł przy komputerze, wprowadził swój numer kodowy, a następnie hasło dostępu. W odpowiedzi na to komputer po chwili wyświetlił na ekranie menu. Lustereczko, powiedz przecie... Wyszukiwanie danych - polecił McCall. Ekran zamigotał i ukazało się następne menu. McCall zdecydował, że zapyta o więcej nazwisk niż tylko trzech handlarzy bronią. // Peno Rus // L. Slane // Eric Rock // Thomas Reilly // Stanislaus Winiski // Giuseppe Nero (znany też jako John Black, Jack Black, Black Jack, Dwadzieścia Jeden oraz Ventuno) Potem dodał jeszcze trzy słowa: tylko aktualne informacje. Ekran zamigotał i opustoszał. Borden przyniósł tylko bardzo cienką papierową obwolutę. Zanim McCall zdążył coś powiedzieć, Borden powstrzymał go uniesieniem ręki. — A więc, Bobby, nim dotrzemy do Attashaha, musimy pogadać na temat Dice'a. Prawdę powiedziawszy trzeba coś zrobić z Dice'em, póki jeszcze kogoś nie zabił. — Wiem. Wiem. — Nie znasz ostatnich wiadomości. — Znam. Zaczął pracować nielegalnie, usuwając całą masę legalnych podsłuchów FBI. — Nie. Nie znasz najostatniejszych. — A czy muszę? — Narobił niewiarygodnego bigosu w Czwartym Sektorze Czasowym. Wykryliśmy to w ostatniej chwili. Jeszcze tego nikomu nie pokazał. Ale właśnie zamierzał przesłać za granicę. Gdy to ujrzałem, prawie że się zsikałem w majtki. O mały włos skompromitowałby czterech naszych ludzi. Co by oznaczało cztery trumny, Bobby. Jeśli się do tego nie 110 zabierzesz, ktoś go ugrobi. Słyszałem, że już ciągnęli o niego losy. Musisz się za to wziąć jeszcze dziś. Dziś. McCall w milczeniu wpatrywał się w ściągnięte, rysy Bordena. — Bobby, posłuchaj - powiedział Borden. — Słucham. — Kontrola Broni może się zmienić w strzelnicę. Wrzucą tego sukinsyna do rzeki. A to może zniszczyć całą organizację. — Słyszę. Wezmę go na lunch w Khyber Pass. Borden westchnął. - Dałbym pudełko marmoladek w czekoladzie za to, abyśmy mieli znowu Brewera. — Ja także - oświadczył McCall. — Chryste, cóż to była za strata. — Opowiedz mi o Attashahu - przerwał McCall. - Gdzie on jest? Borden otworzył cienką obwolutę. - Lepiej spytaj, gdzie był. — Okay. Gdzie był? — W hotelu Merrill na Manhattanie. — Na Manhattanie? Jesteś pewien? — Tak. - Borden podniósł arkusz, z którego czytał. - Praw- dopodobnie dostał się tu z tureckim paszportem. — Dalej. — Był tam około sześciu tygodni. Prawie nic nie robił. Nigdy nie korzystał z telefonu. Jedynym tropem, jaki zostawił, jest kupno samocho- du. Mercedesa. Na eksport. Z papierami załadunku na turecki frachtowiec. — Sześć tygodni pod naszym nosem i jedyne, co zrobił, to zakup samochodu? - McCall podrapał się po nosie. - Wiesz co? On się z kimś skontaktował. Musisz odnaleźć ten wóz. — Pojechał do Turcji. — Sprawdź. Upewnij się. Attashah nigdy by tu nie kupił wozu na wywóz do Turcji czy gdziekolwiek indziej. Znacznie taniej dostałby go w Niemczech. Ponadto irańscy urzędnicy nie kupują Mercedesów. Przy ich zasadach surowego życia to wykluczone. Borden wzruszył ramionami. — Sprawdź! - nalegał McCall. — Bobby, to może zająć... — Nic nie mów. Rób. I potrzebne mi jest opracowanie na temat każdego handlarza bronią z "Listy B". Zbadaj, czy którykolwiek z nich był w Nowym Jorku podczas tych sześciu tygodni pobytu Attashaha u nas. Borden wstał i podszedł do drzwi. -Hej! - zawołał McCall. - Nie podałeś mi najważniejszej informacji. Gdzie Attashah jest teraz? 111 Borden wzruszył ramionami. - Wymeldował się z hotelu. Trzy dni temu. Być może wraz z Mercedesem znajduje się na tureckim statku. Przed dziesiątą rano zajaśniał ekran komputera McCalla: 11 DDL: Slane. Wyjątek z USBSPERSO710918CYZ Mexico City: Różne. Podczas inwigilacji w ramach Planu Kocia Łapa handlarz bronią L. Slane został zauważony w holu i barze hotelu Orizaba z mężczyzną rasy białej, nazwiskiem Joli lub Jolly. Koniec.j l //DDL: Peno Rus, Thomas Reilly, Stanislaus Winiski, Eric Rock, Giuseppe Nero. Żadnych informacji prasowych. Czy szukać dalej? Koniec.// McCall zmarszczył brwi odczytawszy pierwszy tekst. Joli? Nie znał tego nazwiska. Nowy bliski przyjaciel Slane'a. Mężczyzna, biały. Znany jako Joli lub Jolly. Kto to może być? I co Slane robi w Mexico City? Zażądał od komputera przeszukania katalogu nazwisk w poszukiwa- niu Joliego lub Jolly'ego, siedem wariantów pisowni. Następnie wysłał do szefa placówki w Mexico City żądanie pełnej listy nazwisk gości zameldowanych w hotelu Orizaba, O pierwszej poszedł z Dice'em na lunch do Khyber Pass. Khyber Pass był knajpą tajnych agentów. McCall, siedząc z Dice'em przy drzwiach, obserwował z zainteresowaniem, jak cała ta mieszanina ludzkich typów wpada kolejno do środka, otrząsając kapiące parasole, zrzucając płaszcze i kapelusze, przygładzając włosy. Wielu kierowało się prosto do baru po dzienny przydział plotek. Inni włóczyli się pomiędzy stolikami. McCall przyglądał się, jak defiluje przed nim antologia waszyngtoń- skich łapsów. Charlie Brewer nazwał to kiedyś paradą łotrów. Dla człowieka poszukującego nowych kontaktów było to idealne miejsce. A nikt nie musiał tłumaczyć Dice'owi, że jest on łapsem szukającym nowego zatrudnienia. Weszły dwa typki, poprzednio pracujące w CIA, obecnie dla senatora Rittera z Wisconsin, który miał nieoficjalne przyjacielskie podsłuchy na przynajmniej trzech liniach telefonicznych innych senatorów. W tych czasach wygranie wyborów w Wisconsin było tak niepewnym interesem, że kandydatowi potrzebna była wszelka osiągalna pomoc. - Cześć, Bobby - odezwał się jeden z nich. - Jak cię traktują handlarze śmiercią? 112 Inny agent, obecnie pracujący dla Wywiadu Marynarki w Pentagonie, wszedł w towarzystwie mechanika okrętowego, zarejestrowanego jako lobbista dla jednej z prywatnych stoczni. Było,to niezbyt subtelnym obwieszczeniem, że agent wkrótce opuści służbę państwową i zostanie zatrudniony przez towarzystwo stoczniowe. A warto byłoby odgadnąć, co zrobił dla tego towarzystwa w okresie pracy w Wywiadzie Marynarki. I McCall domyślał się w milczeniu. Wszędzie dookoła, przy nakrytych białymi obrusami stolikach, siedzieli ludzie i załatwiali swoje szpiegowskie interesy. Charlie Brewer powiedział kiedyś, że pójść na lunch do Khyber Pass to jakby w nocy zapalić światło w kuchni i patrzyć, jak roją się karaluchy. W tym momencie McCall zdał sobie sprawę, że z takiego czy innego powodu przez cały dzień wciąż powraca myślą do Brewera. Bieżącym tematem pogaduszek wśród wtajemniczonych pracowników w Waszyngtonie było odkrycie przez kongresową komisję śledczą piętnastu nielegalnie założonych podsłuchów na jej liniach telefonicznych. Jakoby dochodzenie prowadziło FBI, choć plotki mówiły, że przynajmniej trzy z tych podsłuchów zostały założone właśnie przez FBI. Najgłośniejsze wybuchy śmiechu wywołał kongresman Storm Pacek z Nowego Jorku, który ryczał, że tego rodzaju zachowanie jest działal- nością wywrotową skierowaną przeciw rządowi i łamiącą konstytucję. Jeden z podsłuchów, jak mówiono, został założony na jego polecenie. Dice szeroko uśmiechnął się do zebranych. - Jakoś to przypomina upadek cesarstwa rzymskiego, nieprawdaż? - I ryknął cynicznym, odrażającym śmiechem. Przyglądających się mu obdarzył wyzywającym spojrzeniem. Zerkano na niego ukradkiem, szeptem wymieniając uwagi. Tego rodzaju lunch był pospolitym zjawiskiem, wszystkie agencje to praktykowały. Mawiano, że Khyber Pass to miejsce, do którego każda z agencji wywiadowczych wyrzuca swe zbłąkane owce. Brewer ostrzej to sformułował. Nazwał knajpę wysypiskiem ludzkich śmieci. McCall podniósł szklankę wina, pijąc do Dice'a. - Na zdrowie. — I do śmiechu. — Chciałem z tobą pogadać - zaczął McCall - na temat twego występu. Dice kiwnął głową i popatrzył na zegarek. — Prawie załatwiłeś czterech naszych ludzi. — Czyżby. — Dice, oni są gotowi wrzucić cię do rzeki. — Coś podobnego. — Nie idzie tylko o to, Dice, że zrobiłeś kiepską robotę. Uważam, że robisz niewłaściwą robotę. Nie jesteś organizatorem. Jesteś wykonawcą. 113 8 - Polowanie na lisa Tak przypuszczam. — Dice, nie bierz tego tak lekko. Są tacy, którzy za to, co zrobiłeś, chcą cię przepuścić przez ścieżkę zdrowia. — Doceniam uprzejmość, Bobby. — Jest jeszcze sprawa usuniętych przez ciebie podsłuchów. Najzupeł- niej legalnych. Założonych przez FBI. — A skąd mogłem wiedzieć, że są legalne? Wszystkie pluskwy wyglądają jednakowo. Gdy powszechnie znany kandydat na prezydenta prosi o przejrzenie jego linii telefonicznej w senacie, a znajduje się siedem różnych pluskiew... — O to właśnie chodzi. Działałeś na własną rękę. To, co zrobiłeś, jest nielegalne. — To samo dotyczy pięciu z tych siedmiu pluskiew. Do diabła, Bobby. Wszyscy wiedzą, że w tym mieście wręcz się roi od nielegalnych podsłuchów. Założonych przez tych samych ludzi, którzy piszczą, ponieważ je usunąłem. — Dice, to nie jest usprawiedliwienie. — Tak przypuszczam. — Fatalnie, że to tak nie poszło, Dice. Dostałeś przydział do mojej grupy, bo sam tego chciałeś - pomimo złej opinii od twoich przełożonych. Teraz w korytarzach wielu mi wytyka: "a mówiłem". Przykro mi. Być może lepiej ci się powiedzie w innej firmie. Okay? — Okay. - Dice spojrzał na zegarek. - Nieźle - oświadczył. - Poniżej dwóch minut. Teraz możemy z przyjemnością zająć się lun- chem. - Parsknął rubasznym śmiechem i gestem zażądał od kelnera następnego martini. Jedli w milczeniu. A przez cały czas oczy Dice'a wypatrywały wśród twarzy przy innych stolikach możliwości następnej posady. — Stwierdzić muszę, Bobby - powiedział wreszcie - że żyjemy w bardzo dziwnym świecie. Wszyscy ludzie w tej sali z wolna, ale pewnie niszczą ten cały cholerny kraj, a ja zostałem wywalony za wypełnienie nie tego co trzeba formularza. — Formularza, który naraziłby czterech ludzi w bardzo delikatnej operacji. — Wierzysz w to, Bobby? Po lunchu Dice przespacerował się do baru i pogadał sobie z grupką ludzi. I wkrótce wszyscy wiedzieli, że jest on żywym trupem; człowiekiem na liście płac, ale bez przydziału. I bez biura. Bez miejsca, gdzie wchodzi się rano. Stał się jednym z tematów bieżących plotek. 114 Kilka razy McCall usłyszał dobiegający z baru bezczelny śmiech Dice'a i potrząsał wówczas głową. Nawet w mieście, gdzie świetnie można było prosperować nawet z grubym błędem na koncie, pewne było, że trudno będzie Dice'owi znaleźć przystań. Już wszyscy wiedzą, że jest fuszerem, który nieomal spowodował śmierć czterech agentów tereno- wych. Przez wypełnienie niewłaściwego formularza. W myśli McCall odpowiedział na pytanie Dice'a: nie, nie wierzę. I nikt inny też nie wierzy. Wypełnienie niewłaściwego formularza nie zabija. To tylko pretekst, by złapać za gardło wroga - jak Dice'a. Dice padł ofiarą wewnątrzbiurowych rozgrywek. Do biura McCall powrócił samotnie. Około trzeciej zajrzał Borden. Popatrzył pytająco. — Zjedliśmy lunch - odparł McCall. — Mówią, że Khyber Pass to dobre miejsce do pozbycia się bólu głowy - zauważył Borden. — Tak mówią. — Jesteś zbyt łagodny, Bobby. - Borden pokręcił głową. - Ja bym go wywalił na zbity pysk. — Niejednego stąd należałoby wywalić na zbity pysk. — Ten sukinsyn będzie ci się naprzykrzał. — Mam nadzieję, że się mylisz. — Nigdy się nie mylę. Szef placówki w Mexico City błyskawicznie wykonał zlecenie centrali: przed piątą przesłał McCallowi listę prawie dwustu nazwisk gości zameldowanych w hotelu Orizaba. McCall przepuścił listę przez komputer. Zauważył, że Slane był tam zameldowany przez dwie noce. Zażądał od banku danych komputera porównania owych dwustu nazwisk z katalogiem głównym jego agencji, zawierającym ponad sto tysięcy nazwisk ludzi pod nadzorem. Następnie wysłał do wszystkich szefów placówek żądanie aktualnych danych z Listy Kodowej 12 - "Czołowi Handlarze, Kupcy i Przemytnicy Broni". Czterdzieści nazwisk. Wśród nich znajdowały się trzy nazwiska z jego listy osobistej: Slane, Rus i Rock. Miał nadzieję, że do rana dowie się o miejscu pobytu wszystkich trzech. Poszedł na kolację ze swym przełożonym. Jak na jeden dzień wystarczy. 115 Podstawową jednostką monetarną w systemie walutowym polityki nie jest dolar ani sztabka złota. Jest nią przysługa. Najbogatszą osobą w stolicy jest ten, któremu należy się najwięcej odwzajemnienia przysług. Maklerem władzy jest ten, kto potrafi zebrać wielką liczbę należnych rewanży od koterii potężnych ludzi, a potem użyć zebranych przysług wzajemnych, by załatwić transakcję. Nieraz transakcja stała na pograniczu szantażu. By stworzyć sobie fundusz należnych mu przysług, Martin Wainwright z każdej transakcji, jaką załatwiał w Waszyngtonie, zawsze wyciskał dodatkową odrobinę na boczku. Te boczki wpisywał do małego czarnego notesika z politycznymi "ma" i "winien". Większość jego dodatkowych boczków dotyczyła podwładnych oraz niżej postawionych i w gruncie rzeczy sprowadzała się do szkolnego znęcania się nad słabszymi, z reguły równie nieszkodliwego jak zamiana na lepsze biletów na mecz baseballu. Prawdę mówiąc, niektórzy z ludzi mu niechętnych nazywali go maklerem z jednokonnym silnikiem. McCall wiedział, że Wainwright zażąda czegoś w zamian za zawartą umowę o trzech morderstwach. I od samego początku podejrzewał, co to będzie za żądanie. Teraz, czekając w pokoiku komitetu na pierwszym piętrze, już wiedział. Ten boczek nazywał się Monroe. Gdy McCall po raz pierwszy pojawił się w Waszyngtonie, od razu go uprzedzono: - W końcu wylecisz z Departamentu Stanu z powodu panującej tam podwójnej moralności. Albo włączysz się w jeden z układów starych kumpli, albo wylecisz. McCall nie posłuchał. Nie włączył się w żaden układ. A teraz wiedział, że z każdym rokiem staje się coraz bardziej cyniczny. Tamtego dnia, na dachu, Daniels sformułował generalną ocenę innych mini- sterstw: - Wszyscy wy w Departamencie Stanu jesteście frajerami. Po schodach wchodził frajer nazwiskiem Monroe. Monroe należał do układu tego samego prywatnego uniwersytetu z Ivy League12 co Wainwright. A mały rewanż na boczku dla Wainwrighta miał polegać na tym, że dokładnie poinformuje Monroe'ego o sytuacji w Brazylii. - Za parę dni on tam jedzie w misji specjalnej i właśnie tego typu podstawowe informacje są mu potrzebne. 12 Ivy League - osiem najbardziej ekskluzywnych uniwersytetów we wschodnich Stanach jak Harvard, Yale itd. 116 Lecz Wainwright musiał prosić trzy razy i wreszcie nalegać, by McCall spotkał się z Monroe'em. Od miesięcy McCall przygotowywał opracowanie o Brazylii, gdyż planował pchnięcie swej kariery do przodu między innymi przez wy- głoszenie go jako odczytu w Waszyngtońskim Klubie Prasy. Nawet Borden nie znał tego materiału. McCall widział już wcześniej Monroe'ego w akcji. Przymilny, niepewny siebie, nieśmiała mina, ostra skłonność do alkoholu. Próbował poprawić sobie opinię po kompletnym spartaczeniu roboty w Atenach. W jego karierze były jeszcze inne partactwa, cały ich szereg. Gdyby miał taki sam status jak Dice, już dawno zostałby zabrany na ostatni lunch w Khyber Pass. Ale Monroe miał układy. Należał do uprzywilejowanej grupy, chroniła go ta sama podwójna moralność, która tyle razy pokrzyżowała karierę McCalla. McCall stał u szczytu marmurowych schodów, obserwując z góry wspinaczkę Monroe'ego. W Departamencie Stanu aż roiło się od takich jak Monroe i wszyscy oni nosili takie same barwy ochronne. Czy to było Choate? Czy Akademia Deerfield? Wśród kohorty swych dawnych kolegów jest zapewne nadal znany pod szkolnym przezwiskiem. Czy to był Ropuch? Czy Żaba? Po fiasku w Atenach próbował stworzyć sobie nowe oblicze. A raczej pozbyć się starego. Odchudzony. Bardziej zadbany. Nowy krawiec. Nowa fryzura. Nowa żona. Jego pierwsza, alkoholiczka, została uznana za obciążenie; zmienniczka była młodsza, przystojna, zamożna i spo- krewniona z fiszami w Departamencie Stanu - jednym słowem wartoś- ciowy nabytek dla kariery. Przy niej wyglądał młodziej, nowocześniej. Wprowadziła męża w kręgi właściwych młodych ludzi. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy, by się zorientować, że Monroe chce sobie nabyć nowego konika. A Kontrola Broni figuruje na jego liście zakupów. Idąc po schodach zawołał uprzejmie: - McCall? Tak. Monroe. Zabiorę panu tylko minutkę. - Podbiegł skacząc po dwa stopnie, kiwając na powitanie głową. Protekcjonalny uścisk bezwładnej dłoni. Gówniarz z miotu, ale z właściwego miotu. McCall poczuł dla niego odrobinę litości. Wyblakłe włosy, wyblakła twarz, wyblakłe niebieskie oczy. To musi być parszywe uczucie: być nieudolnym, wiedzieć o tym, nienawidzić tego i równocześnie wiedzieć, że inni ^ to wiedzą, i nienawidzić tego, że wiedzą. I wreszcie mieć świadomość, że nic się nie może na to poradzić. Parszywe muszą być przebudzenia co rano z tą samą rzewną modlitwą na ustach: - O, Boże, nie pozwól, bym dzisiaj znów coś spieprzył. Amen. 117 Codziennie te słabe dłonie sięgały po butelkę, po jeden więcej łyk. Jeszcze tylko jeden łyk i będę dobry. Zadziwię świat. Wezmę się do kupy. Będę przepijał do wszystkich, którzy tak łatwo odnoszą sukcesy i przyłączę się do -nich. A oni powiedzą: "Jaki się zrobił mocny. Prawdziwy lew. Skierowano go na placówkę w Paryżu i w ciągu paru tygodni zaprowadził tam wzorowy porządek - już to uznano za modelową operację. Przywrócił nam wiarę w człowieka i w Amerykański Ustrój". Będą mnie chwalić i będą o mnie dobrze myśleć. Piję do nich jeszcze ten jeden łyk. (Boże, niech moja ręka nie trzęsie się tak, by kieliszek Dzwonił o szyjkę butelki.) O, Boże, chroń mnie dzisiaj od kłopotów. Każda biurokracja ma swoich Monroe'ów. Brytyjska ma. I rosyjska też. I francuska. Grzecznych, pełnych dobrych intencji, przepełnionych dobrą wolą i czarem, który jakże często bywa darem słabych. I zupełnie niezdolnych do jakichkolwiek dokonań. Nie potrafiących kopnąć piłki futbolowej. Zablokować przebiegającego zawodnika. Wydać w terminie numeru szkolnego pisemka. Zawsze spóźnieni na samolot. Drzemiący na ważnych konferencjach. A przy tym czepliwi jak kleszcze. Wszystko to można było wyczytać z jego wzroku, gdy mijał McCal- la. - Tutaj? Ach, rozumiem. - Należał do tego typu ludzi, którzy chętnie stroją się w cudze piórka. Usiadł w sali narad naprzeciw pustego ekranu. - Ile czasu to zabierze? — A chciałby pan, aby ile zabrało? — Ach, nie wiem. Ach... pomyślmy. - Podrapał się po potylicy jak uczniak w poszukiwaniu właściwej odpowiedzi, co to było? Data Wojny Peloponeskiej? Definicja narzędnika? Pytanie McCalla wpędziło go w głębokie zakłopotanie. McCall usiadł po drugiej stronie stołu. - Jak mi powiedziano, interesuje się pan międzynarodowym handlem bronią. — Ach, tak. Bardzo słusznie. Jadę w misji specjalnej, głównie po stolicach europejskich. I potrzeba mi pewnych informacji ogólnych. — Rozumiem. Czy miał pan już jakieś doświadczenia w zakresie handlu bronią? — Och, tu i ówdzie. - Monroe z nadzieją wpatrywał się w ekran, prawie jak dziecko na poranku filmowym. — Dużo czasu spędziłem na gromadzeniu materiałów dotyczących brazylijskich zbrojeń - powiedział McCall. - W końcu miesiąca będę miał odczyt na ten temat. Tak więc to, co panu powiem, jest jeszcze ściślej poufne.-^ -Bardzo słusznie. Bardzo słusznie - odparł niedbale Monróe. McCall rozpoczął wykład, prezentując za pomocą slajdów i epidia- 118 skopu wykaz produkowanej przez Brazylię broni i skutków tego na światowym i krajowym rynku uzbrojenia. McCall podkreślił tezę swego referatu: jako namiętny badacz ustroju Stanów Zjednoczonych, Brazylia stała się obecnie" poważnym i twardym konkurentem dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Szturmowała wszystkie rynki światowe za pomocą dobrego towaru. Uproszczonego. Sprzętu wytrzymałego na ciężkie warunki, łatwego w naprawie prostymi narzędziami w ciągu paru minut przez niepiśmien- nych żołnierzy Trzeciego Świata. Sprzedawanego po przystępnych cenach. Wypierającego z rynku za rynkiem skomplikowane i kosztowne produkty amerykańskie. Brazylia wytwarzała ponad połowę światowych pojazdów pancernych na kołach i sprzedawała je od Chin po Libię i Surinam. Ponad trzystu producentów brazylijskich przygotowało dla klientów wojskowych ucztę wartą trzy miliardy dolarów: odrzutowce ćwiczebne, samoloty wojskowe, helikoptery wojskowe, małe okręty wojenne, łodzie podwodne, artylerię rakietową, armaty - wszystko, czego żąda rynek. Pomimo energicznych sprzeciwów Ameryki Brazylia sprzedawała także ^materiały rozszczepialne. To Brazylia sprzedała Irakowi dwutlenek uranu dla elektrowni atomowej - tej samej, która tak wystraszyła Izrael, że wysłał odrzutowce, by ją zniszczyły. Niektórzy eksperci wojskowi wyrażali wątpliwości, czy wojna nad Zatoką Perską byłaby możliwa bez intensywnej sprzedaży broni brazylij- skiej: obie strony wystrzeliwały brazylijskie rakiety przeciwczołgowe. System sprzedaży broni przez Brazylię został doprowadzony do końcowego logicznego wniosku: każdy, kto ma pieniądze, może dostać towar. Każdy. W sytuacji, gdy coraz więcej krajów oczekiwało poprawy swego międzynarodowego bilansu płatniczego od sprzedaży uzbrojenia, świat zalewała fala potencjału militarnego. A ponieważ drogę wskazały tu Stany Zjednoczone, na Stanach ciąży obowiązek znalezienia sposobów zmniejszenia zagrożenia. Nawet gdyby to oznaczało zmniejszenie własnego potężnego eksportu broni. Jeśli znajdą na to dość woli. Zanim będzie za późno. Jeśli już nie jest za późno. W ciągu ostatniego pięciolecia światowy potencjał militarny wzrósł dwudziestokrotnie. Monroe nie zadał ani jednego pytania. Ani nie wyglądał na nadmiernie zaniepokojonego. Na koniec powiedział: - Chciałbym pożyczyć egzem- plarz pańskiej Białej Księgi na jedną noc. Odeślę go przez gońca rano przed odjazdem. McCall zawahał się, ale Monroe z nieoczekiwaną stanowczością zabrał Białą Księgę i zasalutował McCallowi jednym palcem. - Dziękuję. 119 Bardzo. Wielka pomoc. Zwracam jutro. Proszę się nie martwić. Hasło: milczenie. McCall popatrzył na niego z pogardą. Przybywszy następnego ranka do biura, McCall stwierdził, że kom- puter porównał listę stu tysięcy "pod nadzorem" z dwustoma nazwiskami gości hotelu Orizaba. Wyodrębnił trzy nazwiska, które pojawiły się ładnie uporządkowane pośrodku ekranu: 1) L. Slane 2) Aubrey Joli 3) Florian Gomez Komputer przeszukał także w swej pamięci raporty zbiorcze pod kątem nazwiska Joli lub Jolly, z siedmioma wariantami pisowni. Znalazł raport zbiorczy na jedno tylko nazwisko: Aubrey Joli. McCall wywołał go na ekran. //DS/Lon/V182243/580213/PSPT-J137465 Aubrey Joli, obywatel bry- tyjski, nr. Liverpool 09/09/50. Nie karany. Były dyrektor kasyna Duchess Club, Londyn. W jego sprawie trzykrotne dochodzenia w związku z pode- jrzanymi praktykami w tym kasynie, 1978, 1981, 1982. W tych trzech wypadkach dokładnie przesłuchiwany przez brytyjskie władze ds. kasyn gry. Podejrzany również o kontakty w zorganizowanym świecie przestęp- czym. Raz przesłuchiwany w związku z przemytem narkotyków. Po skandalu w Duchess Club, w który było zamieszanych czterech krupierów i dwóch znanych szulerów, Joli dobrowolnie zrezygnował z kierowania kasynem i oddał swą licencję na prowadzenie domu gry 12 czerwca b.r. Tego samego dnia wszelkie oskarżenia przeciw niemu wycofano. Obecnie persona non grata w brytyjskich kasynach. Meldowano o jego zatrudnieniu w przed- stawicielstwie Ampersand Film Productions, Londyn, w Los Angeles. Wniosek o wizę amerykańską odrzucony 85/12/12BTR. Patrz także akta w FBI, passim. Ambasada USA/Lon Nr.R-107-28453. Następnie McCall poprosił komputer o raport zbiorczy o Florianie Gomezie. //DS/Wash/K239476/477121/PSPT N K Florian Gomez znany także jako pułkownik Gomez, kapitan Hook, Wymuszający; obywatel Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych, ur. Vincentown, WPWZ 07/04/46. Były Szef Bezpieczeństwa Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Zdymisjo- nowany trzy lata temu w związku ze sprawą budowy kasyna gry w Vincen- 120 town. Gomez wyjechał z Wolnego Państwa. Niektórzy twierdzą, że uciekł. Obecnie mieszka na Riwierze Francuskiej koło Nicei z wdową po byłym ministrze finansów Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Żadnej znanej działalności gospodarczej. Bomba samochodowa zniszczyła jego auto zabijając kierowcę i powodując znaczne zniszczenia w jego rezydencji, 09/10/84. O historii politycznej WPWZ i materiałach przeciw F. Gomezowi patrz akta Amnesty International. Również Komisja Praw Człowieka, obszerne dossier Gomeza. Trzy wnioski na wizę amerykańską odrzucone: Ambasada U S A/Par/dossier/; raporty FBI, passim. McCall doszedł do wniosku, że to zestawienie warte jest głębszego namysłu: pozbawiony prawa wykonywania zawodu dyrektora kasyna gry w Wielkiej Brytanii, obecnie zatrudniony przez lub dla przemysłu filmowego; polityczny zbir na emigracji z Karaibów, cel dla zamachu bombowego, pragnący wybudować kasyno, oraz notoryczny handlarz bronią i przemytnik - wszyscy w tym samym hotelu w tym samym czasie. Jakże interesujące scenariusze to sugerowało. Ale nie mówiło, gdzie Slane będzie dwudziestego szóstego listopada. Raz jeszcze zwrócił się do komputera. Poprosił o sprawdzenie we wszystkich komputerach linii lotniczych rezerwacji biletów na nazwisko Slane od chwili obecnej do dwudziestego szóstego listopada. Dla równego rachunku dorzucił jeszcze dwa inne nazwiska: Joli i Gomez. Następnie wezwał Bordena. — Nadal próbuję ustalić, na którym statku tureckim jest ten Mercedes Attashaha - oświadczył Borden wchodząc. — Nie po to cię wezwałem. Chcę, abyś rozciągnął nadzór nad tymi częściami zamiennymi irańskiego wyposażenia wojskowego. - Wręczył mu irańską listę. -- Pójdź do Kontroli Eksportu w Departamencie Handlu i zażądaj stałej czujności. Potrzebujemy wszystkich szczegółów na temat każdego, kto złoży wniosek o licencję eksportową oraz certyfikat zwolnienia na którąkolwiek z tych części. Cofnij się przynajmniej o dwa miesiące. Przebadaj także wszelkie meldunki o kradzieżach lub zniknięciu którejkolwiek z tych części na terenie kraju. Oraz wszystkiego, co wydaje się podejrzane w związku z nimi. - Patrzył, jak Borden przerzuca stronice. - I nie mów mi, jaki to długi spis. — Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Nim nadeszło południe, komputer podał rezerwacje biletów lotniczych dla Slane'a, Joliego i Gomeza. Na najbliższe cztery tygodnie każdy z nich miał wiele rezerwacji, a ich układ McCall uznał za niezwykle interesujący. 121 Slane miał rezerwację powrotną pierwszego listopada z Dallas przez Miami do Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych i w trzy dni później do Dallas. Gomez był obywatelem Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Miał bilet powrotny Nowy Jork - Miami na pierwszego listopada. Tego samego dnia miał być w Miami Slane. A Joli miał powrotny na trasę Los Angeles - Miami na pierwszego listopada. Tak więc wszyscy trzej mieli się znaleźć w Miami tego samego dnia. Następnie, tego samego wieczoru, Slane miał odlecieć do Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Spotkanie upiorów. Jeszcze ciekawsze było, że Slane i Joli mieli rezerwacje na bilety w jedną stronę do Mexico City na siódmego listopada: Slane z Dallas, Joli z Los Angeles. A Gomez miał bilet w jedną stronę do Miami na dwudziestego piątego listopada. Jak Slane i Joli chcą opuścić Mexico City? I gdzie mają się udać? I w jaki sposób Gomez opuści Florydę? Oczywiście wszyscy mogą wynająć samochody. McCall był zafascynowany. Ale żadna z tych informacji nie podawała, gdzie Slane będzie dwudziestego szóstego listopada, gdy spotka go morderca. I żadne z biur podróży nie miało żadnych informacji na temat Peno Rusa i Erica Rocka. McCall poprosił szefa placówki w Mexico City o inwigilację trójki: Slane, Joli i Gomez. Artykuł w gazecie McCall zauważył zupełnie przypadkowo. Miano- wicie w leżącym na jego biurku złożonym The Washington Post. Gdy przechodził obok, zamarł ujrzawszy nagłówek: "Monroe piętnuje handel bronią". Wczorajszego wieczoru Elliot Monroe, zawodowy dyplomata z amery- kańskiego Departamentu Stanu, przedstawił napisane wcześniej przemówie- nie do Narodowego Klubu Prasy, w którym sformułował poważne ostrzeżenie w sprawie rosnącego wolumenu handlu bronią na całym świecie. "Zbyt wiele krajów uzależniło się od sprzedaży broni jako środka uzyskania korzystnego bilansu wymiany handlowej" - oświadczył ponad dwustu dziennikarzom. "Prognozy przewidują ogromny wzrost sprzedaży i ostry wzrost konkurencji między sprzedającymi krajami". Aby udowodnić swą tezę, Monroe podał obszerne dane statystyczne dotyczące wzrostu możliwości produkcyjnych brazylijskiego przemysłu zbrojeniowego. 122 Reszta artykułu zawierała streszczenie przemówienia wraz z obszer- nymi dosłownymi cytatami. Elliot Monroe odczytał przemówienie Mc- Calla przygotowane dla Narodowego Klubu Prasy nie zmieniwszy ani słowa. Powróciwszy do biura, McCall znalazł na biurku dostarczoną przez gońca kopertę. Wewnątrz znajdowało się przemówienie oraz liścik: - Dzięki. Bardzo interesujące. E. Monroe. McCall przyjrzał się chwiejnemu pijackiemu charakterowi pisma Elliota Monroe. Jak to się dzieje, że nikt nigdy nie spróbował zrzucić wszystkich na świecie Elliotów Monroe szybem klatki schodowej? McCall powiedział sobie, że jest durniem. Sam pozwolił wystawić się do wiatru. Tegoż wieczoru, o dziesiątej, na czternastym piętrze hotelu Orizaba Slane wysiadł z windy i podążył wielkimi krokami przez wyłożony dywanem korytarz do drzwi pokoju 1434. Zastukał cztery razy. Drzwi otworzył pułkownik Gomez i gestem zaprosił go do środ- ka. - Do usług - oświadczył, wskazując ustawiony na komodzie mały barek. Slane usiadł na fotelu przy biureczku dla gości. -Joli przyjdzie tu za minutkę. - Wyjrzał przez okno na nocny pejzaż Mexico City, największego miasta na Ziemi z czternastoma milionami ludności, magalopolis, nad którą nikt już nie mógł zapanować. — Czy przeczytałeś scenariusz? - spytał Gomez. — Tak. Jest bezwstydny. Gomez potrząsnął głową. - Bezwstydny - powtórzył jak echo. Do drzwi czterokrotnie zapukano. Gomez wpuścił Joliego, który wkroczył z teką i miną człowieka zapracowanego. — Czy obaj przeczytaliście scenariusz? - spytał Joli. Kiwnęli głowami. — Więc teraz twój ruch - oświadczył Joli. - I tak jest, koleś - odparł Slane. - Mój ruch. Zabieram ten twój bezwstydny scenariusz filmowy do mego wielkiego, dobrego przyjaciela, świątobliwego Prezydenta Wolnego Państwa Wysp Za- wietrznych. I jak to między starymi towarzyszami, powiem mu, że zgodnie z obietnicą zebrałem wielki zespół fachowych filmowców, aby zrobić film o jego życiu. I mówię wam, że na pewniaka zakocha się w tym scenariuszu. Cudo. Wygląda w nim jak jakiś współczesny Chrystus. Joli wyciągnął folder i zajrzał do harmonogramu. - Dobrze. Do 123 czwartego listopada musimy mieć jego zgodę. Wraz z potwierdzonym czekiem na jedną trzecią przewidywanych kosztów. Okay? Ósmego listopada jedziemy do jego starego obozu ćwiczebnego na pustyni Baja i zaczniemy kręcić sekwencje obozowe. W przyszłym tygodniu. Kręcić będziemy od ósmego do dwudziestego czwartego listopada. -Ale to musi wyglądać absolutnie autentycznie - wtrącił się pułkownik - na wypadek, gdyby zachciało mu się do nas wpaść. Joli wzruszył ramionami. - Będzie to wyglądać jak kompletna ekipa filmowa z setką statystów. Nie do odróżnienia od prawdziwej. Od- tworzymy ze wszystkimi szczegółami epizod szkolenia, potem inwazję i przejęcie władzy w Wolnym Państwie. Mamy nawet autentyczny statek, na którym przypłynął prezydent. Wszystko będzie wyglądało najdokład- niej tak, jakbyśmy kręcili film. Okay? Gomez skinął głową. — A wszystko zapłacone przez samego prezydenta - dodał Slane. — Czy jitó zaangażowałeś stu najemników? - spytał Slane'a Gomez. — Potrzebuję jeszcze około dziesięciu - odparł Slane. — A więc dwudziestego czwartego listopada - zakonkludował Joli - zwijamy obóz, ładujemy ekipę filmową wraz z setką sławnych żołnierzy, płyniemy do Wolnego Państwa i tam odgrywamy lądowanie. To będzie o świcie dwudziestego szóstego. I w tym momencie ekipa filmowa zmienia się w setkę najemników, która nie zatrzymując się na plaży podąża do pałacu prezydenckiego, gdzie aresztuje prezydenta i wszystkich jego ludzi. — Wprost nie mogę się doczekać chwili, gdy ujrzę jego głupią minę - rzekł Slane. - Film o nim zmienia się w zamach stanu, opłacony jego własnymi pieniędzmi. — Pułkowniku Gomez - zagadnął Joli - czy załatwił pan już wszystko, by konspiracyjnie przedostać się na wyspę? — Owszem. — Zostanie pan w ukryciu do chwili ukończenia lądowania? — Zgadza się. Następnie prowadzę wojsko do pałacu, gdzie obwołuję się Prezydentem Wolnego Państwa. — Przemówienie ma pan gotowe? Nie chcemy, aby Waszyngton wrzucił nam na wyspę kompanię piechoty morskiej. To by wszystko popsuło. — Ależ nie. To będzie czysto wewnętrzna sprawa polityczna. Żadnych komunistów z Kuby. Ogłaszam natychmiastowe wybory oraz plan pięcioletni. Ogłaszam także budowę nowego kasyna, otwarcie nowego 124 banku oraz nowe plany stworzenia miejsc pracy na wyspie. - Dotknął leżącej na komodzie aktówki. - Tu mam wszystkie moje przemówienia, dokumenty oficjalne oraz proklamacje. Joli popatrzył na Slane'a. - Musisz sprawić, aby prezydent szybko zaaprobował ten scenariusz. Jeśli zacznie się z nim obcyndalać, wszystko się zawali. -Cały dowcip polega na tym - wtrącił się Gomez - by mu nie dać czasu. Jest niebotycznie zarozumiały i jeśli zwoła komitet dla zbadania scenariusza, to się nigdy nie skończy. Slane potwierdził ruchem głowy. - Jeśli chce, by ten film został nakręcony na rocznicę jego inwazji, nie będzie miał czasu nawet na przestawienie przecinka. — To jedyna część planu, która mi się nie podoba - zauważył Gomez. - Zmuszenie tego bydlaka, by zatwierdził scenariusz. — To zostaw mnie, koleś - rzekł Slane. - On mi ufa. Ostatecznie nakręcenie tego cholernego filmu było moim pomysłem i także ja mam grać w filmie jego rolę. — Absurd - orzekł pułkownik. - Ile masz wzrostu? — Sześć stóp i pięć cali. — On ma ledwie pięć i dwa. — Mam jeszcze coś lepszego - odrzekł Slane. - Obiecałem mu, że wszyscy najemnicy, jakich zwerbuję, będą mieli poniżej sześciu stóp. Jego głowa i ramiona będą górowały ponad wszystkimi grającymi w filmie. Gomez potrząsnął głową. — Nie sprzeciwiaj się, pułkowniku - wtrącił się Joli. - To przecież jego niebotyczne zarozumialstwo umożliwia cały zamach. — To będzie betka - zapewnił Slane. — Chciałbym mieć aż taką pewność jak wy - odparł pułkownik Gomez. Z powątpiewaniem spojrzał na leżący na łóżku scenariusz. - Cała nasza przyszłość zależy od tego małego pliku niedorzecznych pochlebstw i kłamstw. Slane podniósł szklankę. - Za dwudziesty szósty listopada. Rock ukrył się w Paryżu. Nie ojciec dziecka go zaniepokoił. Chodziło o tych brudasów z egipskiej Defensywy, nadal wściekłych za jego transakcję^ z Libią. Gdyby się dowiedzieli, że zadał się z dziesięcioletnią egipską dziewczynką, mogli znowu zacząć pleść bzdury na temat egipskiego honoru narodowego. I wtedy wysłaliby jednego ze swych głupków, by go poklepał po tyłeczku. 125 Po paru dniach zaczął się niecierpliwić.. Nikt nie zastukał do jego drzwi, nie było żadnych oznak, by stał się dla kogoś tarczą strzelecką i zaczął się bardzo nudzić. Wobec tego wyszedł na dwór. Ukrył się bardzo starannie. O jakieś dwadzieścia mil na północ od Paryża, w zespole składającym się z hotelu turystycznego, domu towaro- wego w amerykańskim stylu i tanich domów mieszkalnych. Nazywało się to Les Flandres. Gdy Rock wyszedł z hotelu, było już ciemno, ale wszystkie sklepy były otwarte, błyskając światłami i nadając głośną muzykę. Przewalały się tłumy. Jasno oświetlona aleja spacerowa roiła się od Algierczyków i czarnoskórych chłopców, kopiących piłki futbolowe. Wychodząc z hotelu Rock zauważył restauratora w długim białym fartuchu i czarnej kamizelce wrzeszczącego na dzieci. W ręce trzymał jedną z ich futbolówek, -Jeszcze raz traficie w moje okno i upiekę was w moim piecu! Wynoście się stąd! Czarny młodzieniec, dość wyrośnięty, by uważać go za mężczyznę, powiedział: - Nie mamy innego miejsca. Musimy grać tutaj. — Macie dookoła pięć boisk futbolowych! - krzyknął restaurator. — Są ciemne! - wrzasnął jeden z chłopaków. - Brak światła - zapewnił inny. Rozzłoszczony restaurator jednym kopnięciem przerzucił piłkę nad murem do podziemnego garażu. Młodzieńcy całą grupą pobiegli za nią. — I nie wracajcie tutaj! - wrzasnął za nimi. — Czy pański kuskus jest tak dobry jak wykop? - zapytał Rock. — Mój kuskus, monsieur, to honor i chwała Algierii. - Szerokim gestem ramion skierował Rocka do swej restauracji, jakby była bramą raju. Rock zamówił specjalność firmy: kuskus złożony z kaszy jęczmien- nej, ziemniaków, strączków zielonego pieprzu, dyni, jajek na twardo, marchewki, grochu włoskiego, okry i kawałków kury polanych ostrym sosem. Tam, w Pensylwanii, była już późna jesień i Rock jedząc kuskus myślał o grze w polo. Późno zainteresował się tym sportem. Młodość spędził ucząc się zawodu w zakładzie zecerskim ojca w Nowym Jorku. Jego ojciec, imigrant z Niemiec, nie pozwalał tracić czasu na sport. Następnie Rock ukończył college ze specjalizacją w elektronice. Biorąc pod uwagę, że za naukę płacił ojciec, także i tam nie było czasu na sport. Po raz pierwszy w życiu Rock ujrzał mecz polo w Arabii Saudyjskiej, 126 rozgrywany przez arabskich książąt na koniach czystej krwi arabskiej. W kilka dni później po raz pierwszy usiadł na koniu, wyszkolonym kucu do polo, którego rozsadzała energia. Do tego sportu pociągnęło Rocka pozbawione wszelkich hamulców szaleństwo zarówno jeźdźca, jak i wierz- chowca. Po licznych lekcjach konnej jazdy ujął młotek do polo i popróbował uderzyć kilka piłek. Odkrył, że kuc równie namiętnie ściga piłkę, jak on sam. W kilka tygodni później wziął udział w meczu i zrozumiał, że znalazł swój sport. Zapewniał mu dokładnie to, czego poszukiwał - co jego arabski instruktor konnej jazdy nazywał eleganckim sza- leństwem. Okazało się, że Rock jest znakomitym jeźdźcem. Był już koniec października, W południowo-wschodniej Pensylwanii jesień będzie wspaniała: popłyną jeden po drugim jasne, czyste, suche dni. Listowie będzie oszałamiających kolorów. Doskonała pogoda do polo. Poranki były tam pełne gęstej rosy, wzdłuż Brandywine snuły się strzępami mgiełki, w powietrzu stał przymrozek. Na padoku konie parskały w podnieceniu. Jeszcze przed świtem wyprowadzono wszystkie na trening. Tańczyły na boki, kopały się wzajemnie i próbowały gryźć. John Sherman, osiemdziesięciodwuletni honorowy kapitan drużyny polo, powiedział, że te kuce stanowiły najpaskudniejsze stado chuliganów, jakie kiedykolwiek w życiu widział - a służył dziesięć lat w kawalerii. - Nie ma nic wredniejszego ani bardziej zwariowanego jak kuc do polo - orzekł. Jedząc kuskus Rock przypomniał sobie trenerkę poskramiającą jego ulubionego wierzchowca imieniem Tabnak. Zwierzak na padoku parskał, przewracał oczami i wypluwał wędzidło, gotów narozrabiać. Trenerka chwyciła go za grzywę. Stanął dęba, podnosząc ją niebez- piecznie blisko swych przednich kopyt. Zacisnęła prawą dłoń na jego dolnej wardze, wbijając paznokcie w miękką tkankę i zakręciła. Spróbo- wawszy stanąć dęba po raz drugi, wrzasnął z bólu i złości. Nadal twardo trzymając go za wargę zmusiła do posłuszeństwa i wepchnęła mu w pysk kiełzno. Gdy wspięła się na siodło, koń już wiedział, kto tu rządzi. Otoczona obłokiem jego parującego oddechu, zabrała go na poranny trucht w promieniach wschodzącego słońca. Dziewczyna miała może z piętnaście lat i ważyła około dziewięć- dziesięciu funtów. Przypominała Rockowi egipską dziewczynkę. To samo sprawił kuskus. Z każdym kęsem dziecko stawało mu coraz żywiej w pamięci. Później Rock wypił kilka filiżanek gorącej herbaty miętowej, a na 127 deser dostał samsę sezamowo-migdałową. Jadł ją wzdychając. Była podobna do ulubionych słodyczy Egipcjanki. Musiał się z nią znowu spotkać. wszystko odbyło się we właściwych dekoracjach, Peno Rus zaprosił handlarza bronią Neya na kolację do klubu Ballaster's w Lon- dynie. Tam wszystko działo się jak w dawnych latach: nakrochmalone białe obrusy, prawdziwe kryształy Waterford i dwustuletnie srebra stołowe. Obsługa także była w starym stylu: znakomita. Rus zamówił irlandzkiego łososia jako danie główne. Kuchmistrz Robert miał dar do ryb; jednym muśnięciem sosu potrafił stworzyć niezapomniany bukiet. Do tego podane będą smakowite młode ziemniaki ze świeżą natką. Podniecające danie. Będzie to przyjęcie godne zapamiętania. Droga do izraelskich czołgów Merkava prowadziła przez żołądek Neya. Był wytrawnym smakoszem. Kolacja była bez zarzutu. Ney jadł z błyszczącymi oczami. Rus osobiście wybrał wina, wspaniałe białe Bordeaux i kilka czerwonych świetnego pochodzenia, jedno z nich było z ulubionej winnicy Rusa niedaleko Moulin-a-Vent. Po każdym kęsie Ney ocierał swe grube wargi płócienną serwetką i wydawał leciutkie westchnienie zachwytu. — Każdy kęs - odezwał się Rus - przypomina mi moje dzieciństwo, bliskie śmierci głodowej pod łaskawą opieką Towarzyszy. — Nieudolni rosyjscy barbarzyńcy - zgodził się Ney. — Ney, musisz zwrócić specjalną uwagę na aromat tego łososia - wygłosił uroczyście Rus. Kuchmistrz Robert we własnej osobie triumfalnie wniósł srebrną tacę pod bacznym spojrzeniem Neya. — Wielokrotnie żałowałem - powiedział Ney - że mam tylko jeden żołądek. Przez cały posiłek Rus podtrzymywał rozmowę wyłącznie na tematy kulinarne: mówił o innych wspaniałych kolacjach, w których uczestniczył, o swych ulubionych potrawach, rzadkich odkryciach gastronomicznych i wielkich kuchmistrzach. Każde danie Ney mierzył oczami, by ocenić, ile kęsów będzie w stanie pochłonąć. Ukończywszy ostatnie z win, ucałował kielich jak kochankę. -Jeden z wielkich Francuzów powiedział kiedyś - oświadczył - że jego ulubione wino powinno być pite na klęczkach z obnażoną głową. Pochwalam takiego ducha, ale nie zgadzam się z jego wyborem wina. To z pewnością powinno dotyczyć tego właśnie. - Z tymi słowy Ney wlał ostatnie krople z butelki do swego kielicha i opróżnił go na klęczkach. Raz jeszcze ucałował szkło. 128 Rus cicho go oklaskiwał. Gdy podano kawę z ekspresu i cygara, Ney ponownie ulokował swe potężne cielsko w fotelu. Dobrze najedzony, obwącHał cygaro, a następnie pomachawszy dymiącym końcem pod nosem, głęboko wciągnął dym. — Cudowne - westchnął. Oczami przesłał nieme pożegnanie pół- miskom odjeżdżającym z pokoju. Drzwi zamknięto. Przyjęcie się skoń- czyło i nadszedł czas na interesy. — Posłuchaj - powiedział Rus. - Dwadzieścia, trzydzieści lat temu nie istniało takie zjawisko jak konsultant uzbrojenia. Twój zawód po prostu nie istniał. A teraz weź pod uwagę poważne honoraria, jakie ci płacą kraje będące twymi klientami za opracowanie planu zakupu broni, nawet gdy ich własne ministerstwa obrony są wręcz przeładowane ekspertami od uzbrojenia. Przyswajasz? Ney przyswajał. -Dzisiaj - kontynuował Rus - musimy używać wszystkich nowoczesnych trików: telemarketingu, videotexu, nowych środków prze- kazu, szkolić sprzedawców broni, prowadzić badania marketingowe, korzystać z telewizji obwodu zamkniętego i kamer video, sprzedaży ciągnionej i programowanej. Ney poruszył się w fotelu, skupiwszy uwagę. - Co to jest sprzedaż programowana? -Drogi przyjacielu, to fala przyszłości - oświadczył Rus. - Przeminęły dni sprzedaży tylko za pomocą cennika. Klient już nie wybiera najtańszych ofert, on kupuje cały pakiet. Nim wystawi zamówie- nie, musi wiedzieć, że dostawca może mu dostarczyć zamówiony materiał; otrzymać listę inwentarza, znać sposób dostarczenia, obsługujący personel, całą infrastrukturę. Nie tylko wysyłasz mu towar, ale także sporządzasz jego remanenty; analizujesz co roku jego wyposażenie wojskowe, poka- zując mu sposoby i środki modernizacji, nim go inni prześcigną. Jednym słowem dostawca działa, zanim otrzyma zamówienie. Ney z ^namysłem podrapał się po podbródku. - Moi obecni dostawcy nie robią ani kroku, zanim nie przekażę im zamówienia. -I o to właśnie mi chodzi. Ja na to nie czekam. Jestem w środku, mogę dokonać pogłębionych badań, kompletnej analizy zlecenia. W każ- dym szczególe. Rzeczy, które nigdy by ci nie przyszły do głowy. Czy teraz rozumiesz, o czym mówię? Już im nie wystarcza włóczenie się od stolicy do stolicy, mieszkanie w samolotach, pytanie: Czy są dziś jakieś zamówienia? Analizuję też potrzeby. A potem biorę twoje marne zamówienie i zmieniam je w pierwszą nagrodę. To jest sprzedaż pro- gramowana i prawdziwa fala przyszłości w świecie uzbrojenia. Tak powstaną fortuny, Ney. Fortuny. 129 9 - Polowanie na lisa -Rozumiem - powiedział Ney. Rus dolał brandy. - Oto, co ci proponuję. Zaprowadź mnie do twego najtrudniejszego klienta. Pozwól, że zanalizuję jego potrzeby i przedyskutuję je z nim. A potem pozwól, że mu złożę ofertę. Uczyni szczęśliwym jego, szczęśliwym ciebie i szczęśliwym mnie. Ney znów podrapał się po podbródku. - Czy są jakieś warunki, których jeszcze nie wymieniłeś? -Nie. Żadnych. Proszę tylko, byś mi pozwolił złożyć poważną ofertę na te izraelskie czołgi. Mam wspaniałą propozycję, na którą twój klient się rozpromieni. Ney smakował swój koniak. - Mmmmm - westchnął z uznaniem. -Przystań do mnie, Ney - szepnął Rus. - Mogę uczynić cię bogatym. 6. Attashah, jak wszyscy konspiratorzy, był człowiekiem nocy. Każde kolejne spotkanie z Brewerem wyznaczał na późniejszą godzinę. Teraz chciał się z nim spotkać w Murray's o jedenastej w nocy. I Brewer znalazł go tam wśród niewielkiej grupki kibiców gry w pira- midkę. Stanął obok niego. - Czy pan grywa w bilard? Attashah był zaszokowany. - Nie. Nie. -A więc pan wie, co Koran mówi o lenistwie i niemądrych zabawach - powiedział Brewer. W oczach Attashaha nie pojawił się uśmiech. Głęboko zapadnięte, wyrażały głębokie wyrzuty sumienia. Czyżbym - pytały oczy - choćby przez chwilę dopuścił się lekkomyślności lub swawoli? W wyobraźni przeglądał stronice wyuczonego na pamięć Koranu. — Czy pan zna Koran, panie Brewer? — Moim wykładowcą był pan Clivedell Rine ze Sweetmeadow, stan Nowy Jork. — Nie jestem pewien, czy w Koranie znajduje się coś, co by... - Na widok uśmiechu Brewera zmarszczył brwi. - Ach. Nie mówił pan serio. Ach. Nie na serio. To było maksimum poczucia humoru, jakie dawało się wycisnąć z Attashaha: mgliste potwierdzenie, że coś takiego w ogóle istnieje. Na twarzy tego człowieka nigdy nie zagościł nawet cień uśmiechu. Gdyby odbywało się autodafe, z pewnością Attashah byłby tym jedynym, który nie zapomniał przynieść zapałek. Nocnymi ulicami, ubrany w dobrze już znany czarny garnitur i krawat w groszki, pieszo poprowadził Brewera do restauracji w suterenie starego budynku z piaskowca. 131 Zanim dotarli do stopni wiodących ku drzwiom na dole, w nozdrza Brewera uderzyły zapachy czosnku i baraniego shish-kebabu. Syryjskiego. Przez drzwi dobiegały stłumione dźwięki płaczliwej arabskiej muzyki. Restauracja była zapełniona tłumem mężczyzn pijących herbatę i przy- glądających się tańcowi brzucha. Attashah minął trzech muzykantów i przecisnął się między stolikami do jedynego wolnego w głębi. Na obrusie leżała karta z napisem ZAREZERWOWANE. Po arabsku wydał polecenie kelnerowi, a po- tem rozejrzał się po twarzach zgromadzonych na sali. Wszystkim przyjrzał się dokładnie. Następnie pilnie przypatrzył się tancerce. Miała giętkie, zmysłowe ciało. Mężczyźni wlepiali w nią oczy z uwagą i zachwytem. Attashah pochylił się ku Brewerowi i cichutko powiedział: - Ona tańczy starożytny poemat miłosny dla kochanka, który jest daleko. - A potem popchnął po stole do Brewera książkę ze sprężynowym grzbietem. - Dla pana. Brewer przerzucił stronice i znalazł to, czego się spodziewał: szpalta za szpaltą numerów zakazanych części. Popatrzył na Attashaha. - Wszystkie te części są na amerykańskiej zasranej liście zakazu. Żadnej nie wolno wyeksportować. Nawet dostawy wewnątrz kraju są kontrolowane przez Waszyngton. Attashah kiwnął głową. - Rozumiem. -Nie sądzę, by pan rozumiał. Wuj Sam nie życzy sobie, aby wasi ludzie dostali ten towar. Attashah położył palec na ustach. Cisza. Brewer zbliżył usta do ucha Attashaha. - Czy pan zwariował? Nie może pan kupić nic z tego towaru inaczej niż za pomocą oficjalnej faktury. Musi pan po to mieć certyfikaty wyłączenia. Zaświadczenie o zwolnieniu z przepisów. Notarialnie poświadczone frachty. Świadectwa końcowego odbiorcy. I tak dalej, i tak dalej. To koszmar biurokratycznej mitręgi. Załatwianie tego trwa całe miesiące, a i tak na koniec dostanie pan odmowę. — Tak. To trudne zadanie. — A do tego kwestia zgromadzenia materiału. Jeśli sądzi pan, że to jest trudne, więc proszę spróbować wyszmuglować taki towar stąd do Iranu. Całkiem już cholerny koszmar. To niewykonalne, Attashah. Iran musi sobie znaleźć inny sposób na wywołanie awantury. Attashah nachylił się do niego i szepnął: - Czy pan mnie słyszy, panie Brewer? Brewer skinął głową. -Zapewniam pana, panie Brewer - wyszeptał Attashah - że mój 132 kraj nie potrzebuje wskazówek, jak ma prowadzić swe sprawy zagraniczne. Czy pan rozumie? Brewer potwierdził ruchem głowy.-* -Zrobi pan to dla mnie... i dla siebie - rzekł Attashah. - Nie daję panu wyboru, panie Brewer. Pan to zrobi. Czy pan dokładnie rozumie, co powiedziałem? Brewer gestem polecił mu przysunąć się jeszcze bliżej. - A jak pan sobie wyobraża, że ja tego dokonam? — Pan jest bardziej zdolny dokonać tego niż ktokolwiek inny na świecie. Koran mówi, że Bóg nie wymaga od człowieka niczego, co przekracza dane mu zdolności. A Bóg dał panu w tym zakresie więcej zdolności niż jakiemukolwiek drugiemu śmiertelnikowi. My nie mamy nawet możliwości innego wyboru. To będzie pan albo nikt. — Proszę mnie nie przeceniać, Attashah. — Towar zostanie odebrany w Damaszku, w Syrii. — Syrii? Dostarczę go do najbliższego portu morskiego Stanów, a pan go tam odbierze. — To byłoby dla nas równie bezużyteczne jak most wybudowany do połowy, panie Brewer. Musi pan dostarczyć wszystko do Da- maszku. — Jak? Dlaczego pan sądzi, że to potrafię? — Ach, panie Brewer, ta wiedza nie jest mi dana. Pan jest czołowym specjalistą od przemytu. Nie ja. Zlecenie jest pańskie. Odbiór nastąpi w Damaszku, w Syrii, a my go prześlemy dalej. Będziemy oczekiwać tych części za miesiąc. — Miesiąc? Chce pan, abym zdobył te wszystkie części... Skąd?... Od setki różnych producentów? I przeszmuglował je do Syrii, i to wszystko w jeden miesiąc? — Uważamy, że pan to potrafi, panie Brewer. — Pańscy ludzie, Attashah, to kupa świrów. Mówię panu, że to niewykonalne. — Panie Brewer, gdy tylko pogodzi się pan z myślą, że to musi być wykonane, pańskie oczy dostrzegą właściwą drogę. Konieczność jest matką wynalazczości. — Konieczność jest argumentem tyranów. — Niech i tak będzie. - Wyjął ołówek i bloczek. - Nie mieszkam już pod dawnym numerem telefonu. — W hotelu Merrill - zauważył Brewer. — Tak. Uznałem za roztropne przenieść się na wypadek, gdyby zdecydował się mnie pan wydać. Oto mój nowy numer. Oraz... - Wziął 133 do ręki niedużą skórzaną teczkę i otworzył ją tak, by Brewer mógł zajrzeć do środka. Zawierała paczki amerykańskich banknotów. Brewer kiwnął głową, po czym przerzucił stronice spisu części. Szpalty numerów: materiałów, z których wyrabia się wojny. Ponury poemat nienawiści. Potrząsnął głową. Była to przerażająca lista wad serca ludzkości. Attashah skupił całą swą uwagę na tancerce, kołyszącej się w tańcu miłości. Wyraz twarzy miał taki sam jak wówczas, gdy patrzył na wykaz części. Dostawa za miesiąc. Za każdym razem pomyślawszy o tym terminie, Brewer potrząsał z powątpiewaniem głową. Wiedział już, że będzie mu potrzebna pomoc. Ale wiedział także, że znalezienie odpowiedniego człowieka będzie równie trudne jak zdobycie części. Przede wszystkim wynajął adres. To było łatwe. W gazetach pełno było drobnych ogłoszeń o takich adresach. Wszystko załatwiało się przez telefon. Zadzwonił pod jeden z numerów w ogłoszeniach, wymienił swe wymagania i zgodził się na Umowę Numer Dwa: dla swego fikcyjnego towarzystwa pod nazwą Manifold Technologies Ltd uzyskał numer telefoniczny, telefoniczny serwis zgłoszeniowy oraz adres pocztowy, wszystko za łączną opłatę miesięczną. Gdy przysłano mu pocztą umowę, podpisał ją i odesłał wraz z przekazem pieniężnym. Następnie udał się do małej drukarni i zamówił pewną ilość papieru firmowego. Stamtąd poszedł do centrali Nowojorskiej Biblioteki Publicznej przy Piątej Alei. W bibliotece podręcznej wziął egzemplarz wydawnictwa Urzędu Norm, Miar i Wag Informacje o czasopismach specjalistycznych. Otworzył na dziale czasopism z zakresu elektroniki i zapoznał się z opisem każdego z nich. Wybrał sześć najodpowiedniej- szych. Z tą listą poszedł do dyżurnego bibliotekarza i zamówił różne czasopisma handlowe - ostatnie numery. Spędził całe godziny na ich przeglądaniu, studiowaniu działów "Nowe wyroby", robieniu notatek, a następnie czytaniu ogłoszeń i robieniu dalszych notatek. Zebranie wszystkich potrzebnych tropów pochłonęło mu większą część dnia. Sporządził list do wszystkich wybranych firm i poszedł z nim do biura przepisywania na maszynie. Zamówił u maszynistki sześćdziesiąt listów. Wszystkie do ekspresowej wysyłki. Następnie udał się do śródmieścia, na Federal Plaza, gdzie znalazł nowojorski oddział Drukarni Rządowej. Po pięciu minutach wyszedł 134 stamtąd z kluczową częścią swego planu przemytu. Był to tom ponad calowej grubości, zatytułowany: Numery wojskowych części zamiennych i ich cywilnych odpowiedników.-^ W swym pokoju hotelowym usiadł do mozolnej pracy: wyczytywał kolejno wszystkie amerykańskie oznaczenia wojskowe części z listy Attashaha i wynajdował ich równoważne numery cywilne. Aż jedna trzecia części z listy Attashaha miała swe odpowiedniki cywilne. Jak je teraz wydostać? Nadszedł czas, by zaangażować pomoc. Musiał znaleźć odpowiedniego człowieka, i to szybko. 7. Brewer potrzebował pomocnika. I musiał to być człowiek bardzo dobrze mu znany. W Waszyngtonie pełno było ludzi, którymi mógłby się posłużyć. Ale brakowało mu aktualnych informacji. Potrzebował wska- zówek kogoś z wewnątrz. Kto jest wolny? Kto jest do dyspozycji? Tak więc w czwartek wieczorem Brewer załadował się w samolot do Waszyngtonu i taksówką pojechał do mieszkania Joanie Walsh. Gdy zastukał do jej drzwi, było już około dziesiątej. Najpierw oniemiała. A po chwili: - Charlie. Och, to cudownie. Wypuścili cię. - Wzięła go za rękę i wprowadziła do środka. - Och. Jakże się cieszę. - A potem, nie wypuszczając jego dłoni, uważnie przyjrzała się twarzy. - Codziennie o tobie myślałam. Najpierw porozmawiali o liście, jaki jej przysłał. - Charlie, starałan) się dotrzeć do twych akt personalnych, ale okazało się, że to wymaga zezwolenia od Bobbie'ego albo Bordena. Jestem pewna, że każdy z nich by go udzielił, ale napisałeś, że nie chcesz, by ktokolwiek o tym wiedział. Więc nie mam pojęcia, co tam jest. Ktoś powiedział, że na twoim wyroku jest pieczątka "zwolnienie skrajnie coś tam czy coś w tym rodzaju", pomimo że Bobby się temu sprzeciwiał. — Skrajnie niepożądane. - Brewer ukrył rozczarowanie. — Charlie, nie mam o tym wszystkim pojęcia. Sprzedaż paru rewolwerów z kufra samochodowego. Jeśli powiesz, że tego nie zrobiłeś, to jest to prawda: nie zrobiłeś. Jeśli powiesz, że zrobiłeś, to też będzie prawda: zrobiłeś. Chcę przez to powiedzieć, że dla mnie nie ma żadnego znaczenia, czy było tak, czy tak. Poszła przygotować drinki. Jej mieszkanie wyglądało jak zwykle: lśniło czystością. Dom. Po dziesięciu latach na stoliku pod ścianą nadal stało zdjęcie portretowe Warnera, wykonane na tydzień przed jego 136 śmiercią: wysadzono go w powietrze wraz z samochodem w Turcji. Oto, co się zyskuje w zamian za małżeństwo z agentem. Na stoliczku do kawy leżał stosik folderów reklamujących wycieczki. "Trzy cudowne dni w Wielkich Górach Mglistych". "Spacer śladami Jeffersona w Monticello". Oraz: "Popłyń bajeczną zatoką Chesapeake. Trzy ożywcze dni, dwie rozgwieżdżone noce". Wdowie weekendy: w Waszyngtonie proporcja kobiet do mężczyzn wynosiła dziesięć, może piętnaście do jednego. — Wybierasz się na wycieczkę? — Oczywiście. We trzy. - Uśmiechnęła się do niego. - Cóż innego można robić, jeśli się jest Prostą Dziewczyną z Dobrego Domu w Bostonie z Surowym Katolickim Wychowaniem? — Grać w kręgle. — Och, pamiętasz. Oraz szyć kołdry na cele dobroczynne w damskim zespole. Właśnie mnie wybrano na skarbniczkę Sodalicji Pań. Uśmiechnął się do niej. - A także mieć dwa tuziny siostrzenic i siostrzeńców mówiących bostońskim akcentem... -Oraz spędzać letnie wakacje na Cape Cod u rodziny. Mój Boże. Jak łatwo przewidzieć tok mego dalszego życia, Charlie. - Potrząsnęła głową. - Czy to możliwe, że upłynęło już dwanaście lat od chwili, gdy zaczęliśmy tam razem pracować? Gdzie się podział cały ten czas? Ale przecież wiedziała: łatwo przeżyte dni, zapadające się spokojnie w przeszłość w ciemnościach każdej kolejnej nocy. Dwanaście lat zarabiania na emeryturę i takie same dwanaście przed nią. Brewer znał ją jednak z innej strony. Potajemnie uwielbiała limeryki - nieprzyzwoite, skatologiczne limeryki. Śmiała się sprośnie, z całego serca. Lubiła szklankę whisky. I była szczera, serdeczna, opiekuńcza. Na temat agentów nie nauczyła się niczego. Kiedyś zaproponowała małżeństwo Brewerowi. "Jesteśmy jak dwa groszki w tym samym strączku, Charlie" - powiedziała. - "Jak dwie pojedyncze skarpetki w pełnej par szufladzie". — Jak tam Bobby? - zapytał. — McCall? Och, ma jak zawsze miękkie serce. Borden twierdzi, że rozmiękczenie mózgu. Puścił Dice'a, ale nie wywalił. Borden aż się od tego pieni. Mówi, że Dice'a powinno się zastrzelić. — A gdzie Dice jest obecnie? — Włóczy się. Całe dnie spędza w Khyber Pass. O ile wiem, jak dotąd nikt go nie chce. Powinien ruszyć łbem. Nie będą go wiecznie trzymać na liście płac. Nawet cierpliwość Bobby'ego McCalla ma swoje granice. 137 Przepił do niej szklaneczką szkockiej.- Twoje zdrowie, Joanie. Jak ci się wiodło? - Wspaniale. I twoje, Charlie Brewer. Przykro mi, że masz kłopoty. Oby skończyły się jak najprędzej. - Stuknęła się z nim szklanką. Wystarczyła godzina, by już wiedział, co się dzieje w firmie oraz zestawił listę kandydatów do pracy dla Attashaha. Na jej czele znalazł się Dice. Dostrzegł go przez okno w Khyber Pass. A sposób, w jaki stał przy barze, powiedział Brewerowi wszystko: Dice poddał się. Ręce opuszczone. Człowiek, któremu spuszczono lanie. Nikt w całym Waszyngtonie nie potrzebował Dice'a. Po drugiej lokal opróżniał się; większość bywalców udawała się do swych szpiegowskich zajęć. I Dice został sam, zgięty nad szklanką, w rozmowie z barmanem. Wreszcie i on wyszedł z baru około trzeciej. Brewer śledził go przez długość kilku bloków, wreszcie zawołał po nazwisku. — No, kogóż moje wielkie niebieskie oczy widzą?! - zawołał Dice. - Brewer. — Jak ci idzie, Dice? — Naprawdę bardzo dobrze, Brewer. A jak u ciebie? — Masz chwilę czasu? — A co masz na myśli? — Rozmówkę. Krótką rozmówkę. — Charlie, nie miałem nic wspólnego z niczym, co miałoby cokolwiek wspólnego z tobą. Okay? — Oczywiście. Nie o tym myślę. Dice zaprowadził go do starego, zaniedbanego szynku, gdzie golnęli parę kielichów. Dice pił amerykańską whisky. — Dice, słyszałem, że chodzisz luzem. — Dam sobie radę. Kiedy wyszedłeś? — Potrzebujesz roboty? Na dwa albo trzy tygodnie? — Doprawdy? A co masz na myśli? Dice chyba stracił rozum. Wymienił tygodniowe honorarium, które musiało być niższe niż jego pensja. — Nigdy się nie nauczysz, Dice. - Brewer podwoił kwotę żądaną przez Dice'a. - A na zakończenie roboty będzie także premia. Jeszcze pięć kółek. Okay? — Okay. Co teraz? — Będę z tobą w kontakcie. - Brewer ruszył w stronę drzwi, lecz 138 natychmiast zawrócił. - Nie muszę ci mówić, że nie widziałeś mnie dziś na oczy, prawda? Dice ryknął swym bezczelnym śmiechem. - O jakiego Charlie'ego idzie? - Dla twego własnego dobra, Dice. Brewer wynajął mu pokój hotelowy na Manhattanie i natychmiast zapędził do roboty. Wręczył mu grubą handlową księgę adresową. - Potrzeba mi dziesięć drukowanych formularzy faktur, dziesięciu różnych firm. Wyłącznie fikcyjnych. I każda w innym mieście. Okay? Przeleć przez tę księgę, wybierz dziesięć nazw, a potem dla każdej wymyśl podobną nazwę i adres na takiej samej ulicy. Następnie z każdą wymyśloną nazwą pójdź do innego drukarza, a więc razem do dziesięciu, i niech każdy wydrukuje jedną nazwę z adresem na standardowym formularzu faktury. Powiedzmy po sto sztuk. Okay? Dice nie zadawał pytań. Do końca dnia stworzył i wydrukował faktury dla dziesięciu nie istniejących firm. -Okay, załatwione - poinformował. - Obejrzał napisaną ręcznie przez Brewera listę części cywilnych. To była cecha Dice'a, której Brewer nie lubił: wścibskość. — Niektóre z tych numerów są przesunięte o jeden - zauważył Dice. - To znaczy, na przykład, powszechnie używanym numerem katalogowym tej części jest CW 84647, a ty napisałeś CW 84646. — I tak ma być, Dice. Część, której potrzebuję, to CW 84646. Nie siedem. Okay? Dice wzruszył ramionami. - Jeśli cię to urządza, Brewer, to reszta nie ma znaczenia. -To mnie urządza. Dice odłożył wykaz. - Co dalej? -Kolacyjka i partyjka piramidki, Dice. A jutro jedziemy do Filadelfii na spotkanie z wilkiem okropnie złym. Następnego dnia wynajęli furgonetkę i pojechali nią na Canal Street, gdzie w sklepach elektroniki i używanych części zamiennych zakupili sprzęt telefoniczny. O dziesiątej przez Tunel Lincolna wyjechali na autostradę New Jersey. -Dice, w Filadelfii spotkamy się z pewnym facetem - powiedział Brewer. - Ale nim to zrobimy, chcę, żebyś założył podsłuch na jego telefonie i nagrywał wszystko, jak leci. Okay? 139 — Oczywiste. — Z tym facetem trzeba ostrożnie. To prawdziwy świr. — Czyżby? Co za jeden? — Nazywa się Wolf. Ma powiązania z Rodziną w Filadelfii oraz bandą z Atlantic City. — No to... do czego on nam się nadaje? — Jest hurtowym przedstawicielem firm części zamiennych. Jeśli potrafię go przekonać, może załatwić jednym strzałem masę części z mojego spisu. Ale muszę cię uprzedzić, Dice, że to najpodstępniejszy skurwysyn, jakiego w życiu spotkałem. Jeśli dojdzie do wniosku, że da się na tym zarobić dolca, to nas sypnie. A wtedy możemy spotkać się z oskarżeniem z kodeksu federalnego i potężnym wyrokiem. Okay? — Dzięki, żeś mnie uprzedził - powiedział Dice. Gdy przejeżdżali przez bramkę Bordentown na autostradzie, zacinał kapuśniaczek. Przez most Walta Whitmana na Delaware wjechali do południowej Filadelfii i pojechali pod magazyn Wolfa, niedaleko Stadionu Weteranów. Było tuż po dwunastej w południe. Dice zagrał swą wielką niewinną i niemą rolę. Z torbą narzędziową montera telefonicznego i zapasowym aparatem wszedł do magazynu Wolfa przez rampę załadowczą i znikł wewnątrz. W jakieś trzy kwadranse później powrócił. - Betka - oświadczył. - Założyłem dwa podsłuchy na osobistym telefonie Wolfa. - Wsiadł do pudła furgonu, włączył magnetofon i dwie pary słuchawek. - Okay. On gada. My słuchamy. Co dalej? Podjechali do automatu telefonicznego i Brewer zadzwonił do Wolfa. - Mam dla ciebie interesującą transakcję - powiedział. I to wystarczyło. Wolf zgodził się z nimi spotkać u Donziego, w barze dla dokerów niedaleko basenów portowych przy Packer Avenue. Wyładowywano dwa statki pełne towarów w kontenerach, więc u Donziego był tłum robot- ników w nieprzemakalnych płaszczach i hełmach ochronnych, grających w krążki oraz rozprawiających o meczu Orłów z Czerwonoskórymi. - To on - powiedział Brewer. Przyjrzeli się Wolfowi wysiadającemu z jaskraworóżowego Cadillaca i arogancko wkraczającego przez drzwi z wygasłym cygarem w ustach. Wyglądał jeszcze paskudniej niż kiedykolwiek za pamięci Brewera. 140 Choć nadal zachował dawną silną budowę, brzuch miał obwisły, sztywne, kudłate włosy posiwiałe, długą bliznę na czole i błędne oczy szaleńca. Już znacznie przekroczył sześćdziesiątkę.-^ -Miałeś rację, Brewer - stwierdził Dice. - Wygląda na regularnego świra. Wolf przepchnął się przez tłum dokerów przy barze, a potem stanął, patrząc na Brewera i Dice'a zimnym wzrokiem. Wycelował w nich cygarem.- Ciebie znam. Ciebie nigdy nie widziałem. -Okay - odparł Brewer. - No, tośmy się sobie przedstawili. Siadaj. — Co będzie grane? — Mam dla ciebie klawy interes, Wolf. Wolf wsunął się do ich loży. - Słucham. — Potrzebuję pewnych części, a forsę mam gotową. — Pokaż. Brewer wyciągnął z kieszeni spis. - Chcę tych części... takiej produkcji... w tych ilościach - oświadczył. Wolf przez pewien czas przyglądał się liście. I znów wskazując użył cygara zamiast palca. - Po co ci to z firmy Superior? Mogę ci dać to samo od Ruflexa, i to taniej. — Niech już będzie Superior, okay? - rzekł Brewer. — Ty płacisz orkiestrę. Jakie masz papiery? — Uczciwy towar. Z prawego łoża. Faktury z sześciu czy siedmiu firm. — Czemu z aż tylu? - spytał Wolf. — Chcesz sprzedać części za siedemdziesiąt kółek jednemu odbiorcy? Fedzi złożą ci wizytę, nim zdążysz mrugnąć. — Chcesz mnie uczyć, jak mam robić interesy? — A co mnie to obchodzi. Jeśli chcesz wsadzić wszystko na jedną fakturę, to częstuj się ze smakiem, Wolf. Wolf popatrzył na Brewera, a potem na Dice'a. - Wy, chłopcy, niewiele żądacie, co? Te części, co do jednej, są na srajliście Fedów. Mogę was zakapować za samo pokazanie mi tego spisu. Brewer rzucił na stół parę monet. - Tam jest telefon. A tutaj pieniądze. Idź dzwonić. — Chcesz mnie uczyć, kiedy mam telefonować? - Wolf znów popatrzył na spis. - To nie będzie łatwe. Być może nie będę mógł dać wam wszystkiego. — Wszystko albo nic, Wolf - odparł Brewer. — To może się okazać, że nic. — Jeśli cię nie interesuje, to mów wprost. - Brewer wstał z miejsca. 141 — Skąd taki pośpiech? - odrzekł Wolf. - Siadaj. — Nie mam czasu na zabawę - powiedział Brewer. - Proponuję ci dwukrotną cenę bieżącą w gotówce, i to bez księgowania. Teraz twój ruch. Albo sraj, albo złaź z nocnika. Zapadło krótkie milczenie; twarz Wolfa zaczęła różowieć. Podsunął Brewerowi pod nos zgięty palec. - Nie podskakuj, koleś, doszło? -To ładny kawał forsy, Wolf. Siedemdziesiąt kółek. Chcesz, to bierz. Nie chcesz, to spływaj. I zabierz ten zasrany palec. Wolf spurpurowiał. Minę miał morderczą. - Niepotrzebne mi to gówno - oświadczył. -Twój ruch, Wolf - odparł Brewer. Wolf wyjął z ust cygaro. - Pokaż te twoje papierki. Brewer wydobył z kieszeni paczkę faktur in blanco. Wolf uniósł brwi. - Altoona. Wiesz, gdzie jest Altoona, na litość boską? -Dokładnie w środku twego terytorium - powiedział Brewer. Wolf wycelował w niego zgasłym cygarem. - Z Altoona nie robiliśmy interesów od dwudziestu, może trzydziestu lat. Gówno. Scarsdale. Easton. Stroudsburg. Landsdowne. Ile tego masz? — A ile chcesz? - spytał Brewer. — Osiem byłoby miło. — Częstuj się. -• Forsa przy odbiorze. — Jasne. Nie ma sprawy. — W małych nominałach. Brewer kiwnął głową. - Nie ma sprawy. Kiedy dostanę towar? Wolf przestudiował ponownie spis. - Większość z tego mogę wydać od łapki. A po prawdzie mogę ci dostarczyć wszystko. Pojutrze. — Potrzebuję jeszcze dziś wieczór - oświadczył Brewer. — Nie bądź jak wrzód na dupie. — Potrzebuję dziś wieczór, Wolf. Wolf wzruszył ramionami. - Okay. Dziś wieczór. Po szóstej. Magazyn Numer Dwa. Ale cena wynosi sto. — Nie kupuję - oznajmił Brewer. — Dziewięćdziesiąt to moja najniższa cena - odparł Wolf. — Siedemdziesiąt. Wóz albo przewóz. Wolf wstał i pochylił się nad stołem. - Siedemdziesiąt kółek w małych odcinkach. Tak? Szósta. Drugi magazyn. - Rozepchnął tłum przy barze jak obrońca łapiący napastnika z piłką w amerykańskim futbolu. Brewer usiadł ze zmarszczonymi brwiami. - Nie zadał właściwych pytań. 142 — Co to oznacza? — A to, że zamierza nas wystawić Fedom. Pojechali daleko za samochodem Wolfa do samej firmy i zaparkowali furgon o pół bloku od wejścia, w miejscu, skąd dobrze widzieli różowego Cadillaca. -No to przekonajmy się, co on tam robi ze swoim telefonem - polecił Brewer. Niedługo musieli czekać. W kilka minut po powrocie do biura Wolf już telefonował. Zadzwonił do jakiegoś pana Harrisa. — Okay - powiedział mu. - Mam dla pana dwóch gotowych frajerów. Chcą kupy części i to tylko takie, które są na srajliście. — Masz ich nazwiska? - spytał Harris. — Jednego nigdy przedtem nie widziałem. — A drugi? — Nie wiem. Jakiś facet. Jak rozumiem - przemytnik. — Kiedy masz to dostarczyć? — Za parę godzin. O szóstej. — Okay. Zrób to. Gdy tylko odjadą, dzwoń do mnie, a my ich przejmiemy. Kapujesz? Dice wyciągnął wtyczkę słuchawek. - Chcesz prowadzić? — Dokąd? — Z powrotem. Do Nowego Jorku. Nie zamierzasz tu zostać, co? — Dice, nie odjadę bez tych części. — Charlie, nie masz cienia szansy. — Słyszałeś kiedy o panu Micawberze? Jego ulubionym zdaniem było: "Coś się okaże". -Nie, nigdy nie słyszałem o panu Micawberze - odparł Dice. - Gdzie on miał odsiadkę? Dice podrzemując siedział ze słuchawkami na uszach. - Chryste - powiedział. - Ten Wolf gada samymi numerami. Różnymi numerami. Mówi jeden, dwa, trzy, cztery, a tamten typek odpowiada pięć, sześć, siedem, osiem. A potem mówi: mamy trzy osiem dziewięćdziesiąt siedem pięć be. A tamten na to: czterdzieści cztery tuziny. A potem mówią o dostawach z magazynu i numerach faktur. Tego typu rzeczy. Nic z tego nie rozumiem. - Popatrzył na Brewera. - Charlie, spływajmy. Za chwilę będzie tu z tuzin samochodów. Nie mamy cienia szansy. Brewer bez słowa zaprzeczył ruchem głowy. - Wiem, wiem - odparł Dice. - Pan Micawber. 143 Dice stuknął Brewera w ramię i wskazał na słuchawki. - Wolf właśnie zadzwonił do jakiejś dziwki - poinformował. -Umówili się na seansik u niej, a potem kolację w Coq au Vin. Po chwili dodał: - A teraz odwołuje spotkanie z żoną. Mieli w planie kolację na mieście, a później jakieś przedstawienie. Twierdzi, że będzie pracował do nocy w biurze, ale ona jest naprawdę wkurzona. Popatrzył na obojętną minę Brewera. - Charlie, lubisz przed- stawienia? -Czasami. Bo co? -- Zadzwoń do żony Wolfa. Zorganizuj sobie miły wieczór. Kolacja, stolik na dwoje z boczku, macanka i pocałuski. Jeśli wyciągniesz nas z tego, panie Micawber, to zasłużysz sobie na to. Dice rozmasował swój kark i westchnął. - Jak taki kretyn jak on doszedł do posiadania takiego biznesu? — Dice, to podnoszące na duchu dzieje sukcesu. Rozpoczął od handlu w garażu kradzionymi częściami wojskowymi. Jego głównymi środkami reklamowymi były wybuchy maniackiej złości i łyżka do opon. Czasami używał spiłowanego kija od baseballu. — I tak startując doszedł aż do tego? — Doszli jego synowie. Obaj mają magisteria z Harvardu. Gdyby nie oni, do dziś handlowałby w garażu kradzionymi częściami. Personel opuścił magazyn o czwartej. Urzędnicy o piątej. Dwóch synów Wolfa odjechało o piątej trzydzieści. - Trzymam zakład osiem do pięciu, że dookoła rozstawili przynajmniej z tuzin wozów - powie- dział Dice. Za kwadrans szósta odezwał się Brewer: - Zrób mi kopię taśmy z podsłuchu. Za pięć szósta odezwał się znowu: - Okay, Dice. Podsumowanie brzmi następująco: nie ma sensu, byśmy wpadli obaj. Wysiadasz i idziesz pieszo. Jeśli się wyrobię, podejmę cię przy czwartym skrzyżowaniu stąd, na Packer Avenue. Jeśli nie, pojedziesz do domu pociągiem i nikt się nie pokapuje. — Brewer, nigdy dotąd nie puściłem kantem kolegi. Ale nie masz cienia szansy. Chcę, abyś wiedział, że uważam cię za wariata i spodziewam się odjechać pociągiem. - Dice wysiadł z furgonu, podniósł kołnierz deszczowca i poszedł na północ w stronę Packer Avenue. — Po prostu idź, jak prowadzą uliczne latarnie - poradził mu Brewer. 144 -Życzę szczęścia, panie Micawber. Brewer podjechał do rampy ładunkowej i cofnął wóz aż do Magazynu Numer Dwa. Zgasił przednie światła i rozpoczął oczekiwanie. Po chwili z bocznych drzwi wyszedł Wolf i zastukał w dach furgonet- ki. - Otwieraj. W magazynie podprowadził Brewera do ręcznego wózka, na którym piętrzyły się tuziny stosików pudełek z mikroczęściami. - Jest wszystko z twojego spisu. Co do jednego. Ale cena wynosi sto, nie siedemdziesiąt. — Jakim sposobem? — Wzrost cen oraz to i tamto. — Siedemdziesiąt - powiedział Brewer. — Już powiedziałem - odparł Wolf. - Sto. W całym mieście ja jeden mam ten towar. — Spływaj. Nawet na tych warunkach grosze na tym zarabiam. — Jak sobie życzysz - rzekł Wolf. — Wolf, nie zawracaj mi głowy. - Brewer wykręcił się na pięcie i wyszedł. Przeszedł przez rampę ładunkową, zeskoczył i właśnie otwierał drzwi furgonu, gdy Wolf za nim zawołał: — Okay, okay. Zaczekaj. Masz gotówkę? — Bez łaski, Wolf - rzucił Brewer. — Uspokój się, dziecino. Możemy zrobić interes. Pokaż pieniądze. — Interes za siedemdziesiątkę czy nie?-\- — Ano, ano. Siedemdziesiąt. Wracaj do środka. - Popatrzył na gramolącego się na rampę Brewera. - Masz bardzo krótki zapalnik - orzekł. Wrócili do ręcznego wózka. — Gdzie pieniądze? - spytał Wolf. — Najpierw policzę towar - odparł Brewer. — Gówno. - Wolf przyglądał się, jak Brewer otwiera każde pudełko i sprawdza jego zawartość według listy. Zabrało mu to prawie trzy kwadranse. — Okay - powiedział wreszcie. - Siedemdziesiąt kół w dwudziest- kach, dziesiątkach i piątkach. - Wyciągnął dużą brązową papierową torbę, przewiązaną sznurkiem. - Chcesz policzyć, Wolf? — Jeszcze jak, cwaniaku. - Wolf otworzył torbę i wyciągnął parę paczek banknotów w banderolach. W paru z nich przeliczył banknoty; potem przeliczył paczki i wzruszył ramionami. - Wygląda, że jest wszystko:- Jeśli nie, wiem, gdzie cię szukać. — Nigdy mnie nie znajdziesz, Wolf. Przelicz teraz. Nie życzę sobie żadnych skarg. -Przeliczyłem. Umowa załatwiona. 145 10 - Polowanie na lisa — Jeszcze coś - odparł Brewer. Wyciągnął szpulę taśmy magneto- fonowej. - Jeśli Harris ze swoją ekipą mnie złapią, mój partner wrzuci kopię tego do skrzynki pocztowej. Przyswajasz? — Co to jest? - Wolf ostrożnie wziął szpulę do ręki. — Parę twoich ostatnich rozmów telefonicznych, Wolf. Wystarczy, by cię posadzić na dziesięć lat albo lepiej, nie licząc do tego wyroku za oszustwa podatkowe. Wolf spurpurowiał na twarzy. Zmiażdżył cygaro w prawej pięści i potrząsnął nią w stronę Brewera. - Podsłuchiwałeś mój telefon! -A co, cwaniaczku? Włącznie z twoją pogawędką z Harrisem dziś po południu. Wolf cisnął zgniecionym cygarem o podłogę. -Odwołaj ich, Wolf. Jeśli nie, mój partner to wrzuci, a mocni chłopcy przyjdą tu i na klamce powieszą cię za dupę na parę lat. Wolf zważył szpulę w ręku. — Odwołaj ich, Wolf, albo będziesz kiblował w celi sąsiadującej z moją. — Wynoś się - odpowiedział Wolf. — Najpierw zadzwoń. — Nie! Transakcja odwołana. — Nie. Transakcja stoi. Ty masz pieniądze, a ja mam części. Odwołaj ich natychmiast. — Jak, na litość boską? Tu aż się od nich roi. - Wolf miał twarz purpurową i szaleństwo w oczach. — Twoja sprawa. Rusz tyłkiem. — Zamknij się - powiedział Wolf. - Musimy anulować ten interes. Wsadzą nas obu. — Nie. Umowa stoi albo tak czy inaczej taśma zostanie wrzucona. Na tej szachownicy nie masz już ruchu, Wolf. Telefonuj. Wolf dziko przewrócił oczami. -Telefonuj - powtórzył Brewer. Wolf cisnął taśmą o ścianę i poszedł do telefonu na biurku magazy- niera. Nakręcił numer i mruknął do niego parę słów. Potem wrócił. Brewer trzasnął go papierową torbą w piersi. - Trzymaj. Cokolwiek mnie spotka, Wolf, to samo spotka ciebie. A teraz pomożesz mi załadować furgon. Brewer odjechał spod rampy ładunkowej i skierował się z powrotem w stronę Packer Avenue. Teraz wóz albo przewóz. Za części w furgonie mógł zarobić bardzo długą odsiadkę w więzieniu federalnym; a jako już 146 karany naprawdę długą, plus dokończenie poprzedniego wyroku za handel bronią. Gdy wyjdzie, będzie zgrzybiałym starcem. Dowie się wszystkiego za chwilę: przed nim parkowały dwa wozy z widocznymi w środku ludźmi. Gdy podjechał bliżej, jeden z nich zapalił reflektory. Ruszył, powoli podtoczył się ku niemu i znowu zatrzymał. Drugi wóz zapalił światła. Już byli gotowi. Brewer rozejrzał się, wypatrując mysiej dziury, by się ukryć. Ale nie było żadnej. Wynajęty furgon ze słabym silnikiem nie miał szans na ujście pogoni czy ukrycie się przed dwoma wozami pościgowymi dużej mocy. Wciąż zbliżał się do obu wozów, wreszcie zrównał z nimi i wyminął. Oba zawróciły w miejscu i pojechały za nim. Przyśpieszyły i dogoniły go. Wtedy rozdzieliły się, jeden zrównał się z nim z prawej strony, drugi z lewej. Zrównawszy się, ludzie z samochodów uważnie obejrzeli furgon i popatrzyli na Brewera oskarżycielsko. Potem wóz z prawej strony skoczył do przodu, ten z lewej podążył za nim i szybko znikły za zakrętem. Na Packer Avenue odnalazł Dice'a i wpuścił do środka. Gdy ruszyli, minęli jeszcze jeden samochód z ludźmi w środku. -Musimy się stąd wydostać, nim Wolf skończy przesłuchiwać taśmę telefoniczną - rzekł Brewer. Minęli jeszcze dwa zaparkowane wozy z ludźmi. -Panie Jezu - odezwał się Dice - ilu oni ich mają? Autostradą New Jersey wracali do Nowego Jorku w lekkim, upor- czywym deszczu, z rytmicznym poskrzypywanięm wycieraczek przedniej szyby. Brewer uzyskał pokaźną wyrwę w spisie poszukiwanych części. -To lepsze niż jazda koleją - oznajmił Dice. 8. Zbliżający się do biurka Madeline Hale aplikant adwokacki trzymał w lewej ręce akta Brewera. Otworzyła teczkę i wyciągnęła całą mieszaninę papierów: nakazy sądowe, kopie oraz zeznania dotyczące procesu. W porównaniu z aktami innych spraw nie było tego wiele. Hale poczuła się jak archeolog na starożytnym śmietniku, dopasowu- jącym do siebie różne szczątki, by z nich odczytać zapomniane dzieje. Wśród papierów był też jej dzienniczek z procesu. Otworzyła go niedbale na stronicach z pierwszego widzenia z Brewerem w więzieniu. Trzymali go wówczas w Tombs, na dolnym Manhattanie, czekając na decyzję, czy postawić go przed sądem federalnym, czy stanowym. Przyprowadzono go do pokoju spotkań z adwokatami i zamknięto ich razem - po obu stronach Brewera stali strażnicy. Pierwsze, co w nim zauważyła, to była złość. Paląca złość. Musiał ostro pograć sobie z policjantami, bo gdziekolwiek się ruszył, zawsze towarzyszyło mu dwóch strażników. Po tym pierwszym spotkaniu Hale doszła do wniosku, że tę złość kierował przeciw samemu sobie. Z jej punktu widzenia Rumbh był wymysłem Brewera, podobnie jak jego historyjka o instrukcjach Rumbha i relacja z działań w Nowym Jorku - wszystko sfabrykowane na potrzeby procesu. W rzeczywistości było to bez znaczenia, bo najbardziej pogrążyły Brewera zeznania Marvela. Na marginesach swego dzienniczka procesowego Madeline znalazła pośpiesznie zanotowane tytuły książek, o które prosił. Nie było w tym wyborze żadnego systemu: historia, literatura, filozofia, polityka współ- czesna, biografie. Ani jednego czytadła. Liczbą pozycji, które przeczytał, znów jej zaimponował. W sumie zrobił na niej wrażenie dziwnej ryby, wyciągniętej na 148 powierzchnię przypadkowo zarzuconą siecią. Zupełnie nie pasował do zwykłej sztampy tajnych agentów: trochę rozwichrzonych, bystrych facetów, mało skłonnych do introspekcji. Tamtym zupełnie brakowało zrozumienia taktyki salami, którą pojął Brewer. Ich Sitwy kodeks moralny pozwalał na wiele bez żadnych niepokojów sumienia - zakładanie podsłuchów bez zezwolenia, wygłaszanie kłamstw niedbale ułożonych w taksówce, wsuwanie komuś heroiny do kieszeni płaszcza. Teraz zaczęła odczytywać dzienniczek procesowy od samego początku, zwracając uwagę na każde słowo w każdym dokumencie, dokładnie tak, jak to robiła poprzednio, ale z jedną podstawową różnicą. Dotychczas wszystkie jej działania opierały się na jednym założeniu: winny. Teraz przeglądała ten sam materiał z przeciwnym nastawieniem: niewinny. I wszystko wydało się jej jakby całkiem inną sprawą. Spojrzała na stary zegar kontrolny na ścianie, na jego powoli kiwające się wahadło i zaczęła się zastanawiać, ile czasu jej pozostało - ile czasu, nim Brewer nieodwołalnie zaangażuje się w jakieś planowane przez siebie przestępstwo. Czy ma do dyspozycji tygodnie? Dni? Godziny? W końcu zadała sobie pytanie, czy robi to dla niego, czy dla siebie. Całe popołudnie przesiedziała przy biurku, a odrzutowce z Narodo- wego Lotniska w Waszyngtonie wprawiały w drżenie szyby w jej oknach. Czytała kopie, zeznania i wszystkie inne papiery zgromadzone podczas procesu, poszukując jakiegoś faktu lub zestawienia słów, które wywołałyby iskrę nadziei. Godzina po godzinie szukała czegoś, co by wskazywało, że jednak on mówił prawdę. Słyszała, jak sekretarki i aplikanci mówią sobie dobranoc. Kilku wspólników firmy kolejno wsadziło głowy w kapeluszach przez jej półprzymknięte drzwi i pożegnało się lakonicznym skinieniem. Raz jeszcze^odczytała z wielką uwagą kopię zeznań Marvela. Ono ją niepokoiło. Jeden z nich kłamał. Marvel albo Brewer. Jako adwokat bywała okłamywana przez prawie wszystkich klientów - czy to w drob- nych szczegółach, czy w sprawach zasadniczych. Co do Brewera nie żywiła żadnych złudzeń. Bo zawsze pamiętała słowa szefa firmy wypo- wiedziane w dniu, w którym zaczynała tutaj swą karierę. - Nigdy tego nie zapomnij! Wszyscy ludzie kłamią. A szczególnie kłamią swoim adwokatom. Ale jak wobec tego wytłumaczyć zachowanie Marvela. Jego słowa, nawet jeśli były kłamliwe, zaprowadziły do więzienia nie tylko Brewera. Zaprowadziły też samego Marvela. Powoli zaczynała pojmować, że jest to najdziwniejsza ze spraw, jakie prowadziła. Jeśli fakty potwierdzą hipotezę, to okaże się, że Marvel był 149 jedynym znanym jej człowiekiem, który skłamał, aby dostać paroletni wyrok. Wystarczy. O ósmej wieczór zdecydowała, że na dzisiaj dość. Zmę- czona wyprostowała się w fotelu, spoglądając na plik papierów z teczki Brewera. Spod samego spodu wystawał bilet na samolot. Wyciągnęła go. Bilet Brewera: z Rzymu do Nowego Jorku i z powrotem z Nowego Jorku do Rzymu. Tylko pierwszy przelot został wykorzystany. Zbadała dokładniej bilet lotniczy. Został wystawiony przez waszyng- tońskie przedstawicielstwo linii. Po raz pierwszy pojęła, jakie to ma znaczenie. Bilet kupiono w Waszyngtonie. Nie mógł go kupić Brewer w Rzymie. Ktoś inny to zrobił. Ktoś w Waszyngtonie. Z namysłem obracała bilet w rękach. Odkryła pierwszy błysk nadziei. Zanim opuściła na noc biuro, załatwiła sobie widzenie z Marvelem w Więzieniu Federalnym Deepford, w Deepford, Ohio. Marvel reprezentował typ, który rozpoznała na pierwszy rzut oka. Siedziała w pokoju spotkań w Deepford i obserwowała go, gdy zbliżał się długim korytarzem. Nieco już ociężały, z brzuchem trochę obwisłym, zgnębioną miną i rzednącymi, wyblakłymi włosami. Wchodząc do pokoju wizyt miał wyraz twarzy, który widywała u tylu już więźniów: mieszanina niepokoju i nadziei. Był to urodzony policjant: cierpliwy, sprytny, bez złudzeń co do ludzkiej natury, natomiast zdolny szybko oceniać sytuację. Wręczyła mu swą wizytówkę. — Próbuję wznowić sprawę Charlie'ego Brewera - oświadczyła. Popatrzył sceptycznie na wizytówkę, a potem na nią. - Dlaczego? — Uważam, że jest niewinny. Znów popatrzył na wizytówkę. - Jezusie. — Przyszłam, by pomówić o pańskim zeznaniu na procesie. — A czemu przyszło pani na myśl, że on jest niewinny? - spytał. — Jest kilka rzeczy, które tu brzmią fałszywie. — Jest masa rzeczy, które brzmią fałszywie. — Na przykład? - zapytała. — Och, nic wspólnego z Brewerem. Adwokaci. Jesteście stadem wilków, cała wasza paka. Przyznaj się do małej sprawy, powiedział, a wyjdziesz. Inaczej utopisz się wraz z Brewerem. — Kto to powiedział? — Ten kosztowny najmimorda, którego mi przysłali - odrzekł Marvel. - Donovan. — Rozumiem. — Zawarliśmy umowę. Ja przypucuję się do mniejszego wykroczenia, 150 zeznaję na procesie Brewera. I wychodzę z wyrokiem w zawieszeniu. Tylko sędzia nie zaskoczył. I dostałem trzy do pięciu. Od tej pory ten Donovan nawet nosa nie pokazał. Wręcz cudowne. Jeśli pani udowodni, że Brewer jest niewinny, on wychodzi, a ja kibluję do końca. -Brewer wyszedł. Marvelowi opadła szczęka. - Jezu Chryste. — Niewykluczone, że może pan pomóc go oczyścić. — Jego? - Marvel potrząsnął sceptycznie głową. - Powiedziała pani, że wyszedł, tak? — Tak. Ale wyrok pozostał w mocy. Jego kariera jest skończona. — Jego kariera skończona? Panie Jezu na krzyżu, a co z moją? Co z całym moim życiem? - Machnął do Madeline jej urzędową wizytów- ką. - Proszę wymienić mi jeden dobry powód, dla którego miałbym zechcieć oczyścić imię Brewera. To przecież on mnie tu wsadził. -Bo jeśli on z tego wyjdzie obronną ręką, pan także może. Z całkowitym uniewinnieniem. Chce pan mówić, czy się kłócić? Znów popatrzył na wizytówkę, a potem cisnął ją na stół. - Adwokaci. Czekała w milczeniu. Wreszcie się odezwał. - Co, u diabła. Mam wszystko do wygrania i nic do stracenia. Co pani zamierza? — Proszę mi o tym opowiedzieć od swojej strony. — To łatwe. Krótka historia. Byłem w Londynie. Brewer w Rzymie. Montowaliśmy pułapkę na tego typa, Peno Rusa, który sprzedał całą furę broni jakimś Afrykanom i wywołał klęskę głodu. Dostaję telefon, by rzucić wszystko, lecieć do Nowego Jorku, pomóc Brewerowi położyć łapę na facecie w robionej sprzedaży broni. Lecę. Robię, co mi kazano, i za minutkę zakładają mi bransoletki. Centrala w Dystrykcie Kolumbia oświadcza, że nic o tej robocie nie słyszała, że ani mnie, ani Brewerowi nigdy nie wydała rozkazu, by ją załatwić. Natychmiast skapowałem, że Brewer ustawił sobie mały interes na boczku i zawalił go. A mnie zostawił z dymiącym rewolwerem w ręku. — Dlaczego pan wywnioskował, że to była robota Brewera? — A czyjaż inna? I w jakim celu? — Kto dał panu rozkaz przybycia do Nowego Jorku? — Jakiś facet. Powiedział, że nazywa się Rumbh. Wymienił właściwe hasła i tak dalej. Referent w dziale europejskim, na zastępstwie, powiedział. No więc? Zdarza się co chwila. Tego wieczoru czekał na mnie w hotelu bilet lotniczy i kwit w przechowalni bagażu. — Czy zachował pan ten bilet? — Zachował? Do diabła, to było dawno temu. -Czy pamięta pan, w jakim mieście bilet wystawiono? 151 -Nie. -Proszę dalej. Na co był kwit z przechowalni? — Gnaty. Kradzione rewolwery. Przylatuję do Nowego Jorku i oczy- wiście jest już Brewer. Zabieram kwit do przechowalni w śródmieściu i odbieram walizę gnatów. Fabrycznie nowych czterdziestek piątek. Antyki dla kolekcjonera. Ponad pięćdziesięcioletnie i nigdy nie używane. Własność państwowa. Później okazuje się, że zostały skradzione z arsenału Fort Benson. A co ja wiem? Tyle że mam spotkać Brewera na punkcie w parku. Brewer ma się skontaktować, a ja czekam w wąwozie, by pomóc w przy skrzy nieniu. Zamiast tego mnie wiążą, trzech z Nowego Jorku, w najlepszym gatunku. A ja w tym czasie słyszę, jak Brewer wrzeszczy moje nazwisko. Mój czarny dzień, tyle mogę pani powiedzieć. — Chce pan przez to powiedzieć, że jest pan niewinny? — Głupie pytanie, czy dwa i dwa to cztery? — Więc w takim razie dlaczego... — Bo ten dureń Donovan powiedział mi, że tak mam zrobić. Mówił, że mnie wystawiono. Brewer jest winny jak sam Judasz, a ja pójdę wraz z nim na dno, jeśli nie wykonam natychmiast właściwego ruchu. Skurwysyn. Teraz ja w kiciu, a Brewer na słoneczku. Zajrzała do swego notesu. - Czy pamięta pan nazwisko człowieka, któremu Brewer miał rzekomo sprzedać rewolwery? — Jasne. Pines. Russell Pines. Zamiast tego okazało się, że Brewer handluje z typem zwanym Tony Jakiśtam czy Giuseppe, czy coś takiego, który okazał się detektywem. — Muszę stwierdzić, panie Marvel, że raczej pośpieszył się pan z przyznaniem do winy. — A co miałem robić? Nie miałem wyjścia. Waszyngton oświadczył, że nie dostałem zezwolenia na opuszczenie Londynu. Nikt nigdy nie słyszał o facecie nazwiskiem Rumbh. A wyglądało tak, jakbym z Brewe- rem ukradł te czterdziestki piątki i próbował je spuścić za nieco gotowizny. Mój adwokat postawił to tak otwarcie, jak tylko można. Przypucuj się do małego albo idź do pierdla za coś dużego. Ponadto Donovan dał mi wyraźnie do zrozumienia, że Waszyngton sobie życzy, żebym się pucował, tak jakby to była część scenariusza czy coś takiego. — Komu pan złożył swoje przyznanie do winy? — Fedom. Przez długi czas Fedzie i nowojorski prokurator okręgowy wykłócali się, gdzie mam stanąć przed sądem. Stan Nowy Jork ma w kodeksie bardzo wysokie kary za broń. Marvel zaczął starannie składać wizytówkę Madeline w kwadraciki. - Jeden z prawników federalnych był pewien, że nasza sprawa to część czegoś większego. To on zdecydował, żeby nas rozdzielić i postawić 152 osobno przed sądem federalnym, bo rewolwery były kradzioną własnością państwową i zostały przewiezione przez granicę międzystanową. Bałem się, że to Brewer przypucuje się do czegoś małego, a mnie zostawi z ręką w nocniku. Rozłożył wizytówkę i próbował wygładzić zgięcia paznokciem. - A potem zaczęli mnie urabiać. Nie chcemy ciebie, chcemy Brewera. Opowiedz nam wszystko, a możesz wyjść z wyrokiem w zawieszeniu. Ale co mogłem im powiedzieć? Byli z tego bardzo niezadowoleni. — Czemu mieli być? Wsadził pan lewiznę Brewerowi. — Uważali, że za tym wszystkim kryje się coś znacznie większego. — Kto opłacił pańskiego adwokata? — Nie wiem. Powiedział mi tylko, że mu zapłacono. Jak już mówiłem, po cichu spodziewałem się, że Waszyngton każe mnie zwolnić. Myślałem, że gram w jakimś przedstawieniu i wszyscy mamy role ze scenariusza. Nawet się nie przejąłem usłyszawszy wyrok. Wyobrażałem sobie, że wejdę frontowymi drzwiami i natychmiast wyjdę od tyłu, a śniadanie zjem już w Londynie. Kiedy wszystko okazało się inaczej, doszedłem do wniosku, że Brewer sobie coś ustawił, a mnie zrobił w kuca. -Czy pan wie, że Donovan był agentem FBI? Podniósł wzrok znad złożonej wizytówki i wlepił w nią zszokowane oczy. - Co pani mówi? -Nie obchodził ich ani pan, ani Brewer. Interesowali ich ludzie, którzy włamali się do arsenału. — Po tuzin wszawych gnatów? — Szło o całą skradzioną resztę: materiały wybuchowe, rakiety, wyrzutnie... Cała ciężarówka materiałów dla terrorystów. Nic z tego jeszcze nie odnaleziono. Przyjrzał się jej z namysłem. - Nie jestem najbystrzejszym facetem na świecie, więc może mi to pani przesylabizuje. Jeśli wiedziała pani, w co oni grają, jakim sposobem tak późno zdecydowała się pani pomóc Brewerowi? -Bo kiedy przyznał się pan do winy, przyjęłam to samo założenie co wszyscy: uwierzyłam, że to wy dwaj zrobiliście ten arsenał. — Cudownie. — Jak blisko zna pan Brewera? — Zdaje mi się, że bardzo. Odwaliliśmy razem mnóstwo robót, głównie na terenie europejskim. -A jednak doszedł pan do wniosku, że jest on złodziejem, który chciał pana wystawić. Czy to oznacza, że go pan nie lubi? Nie ma do niego zaufania? -Pani Hale, coś pani opowiem. Brewer raz zabrał mnie na ryby. Do 153 Irlandii. Pokazał mi swoje tajne miejsce wędkowania na zachodzie kraju. On to naprawdę uwielbia: wolną przestrzeń, drzewa, kwiaty, ptaki, ryby, wszystko. Pewnego ranka pochylił się nad takim małym zagłębieniem w strumieniu i gołymi rękami złapał pstrąga w wodzie. Przysięgam. Bawiliśmy się wspaniale. Ten Brewer, proszę pani, potrafi być bardzo zabawny. Rozśmieszyć człowieka, że aż brzuch boli. Kapitalnie opowiada anegdotki. Dobry towarzysz. Zatrzymaliśmy się w starej gospodzie, on mnie nauczył wędkowania i było fantastycznie. Wieczorem przynosiliśmy ryby, a żona karczmarza nam je gotowała. A podczas gdy gotowała, wychylaliśmy kufle i gadali z właścicielem w barze. Pamiętam, jak stałem w tamtym pubie, przy ogniu na kominku, czekając na kolację i patrząc na wspaniały zachód słońca, czując się jak król i myśląc, jaki z tego Brewera wspaniały towarzysz. A potem zjadaliśmy tę wyborną rybę. I gadaliśmy do trzeciej rano, obciągając kufel za kuflem. Rzadko kiedy w życiu tak cudownie się bawiłem. — Więc lubił go pan? — A jakże, on był w porządku. Ale to myśliciel. Bez przerwy czyta, jakby czegoś tam szukał. Nigdy nie wiadomo, co dzieje się w jego głowie. Chcę powiedzieć, że on nawet może myśleć o władzy nad całym światem. Bo to wyczujesz? Na tej wycieczce na ryby zbliżyliśmy się jak nigdy w życiu. Ale przez cały czas wiedziałem, że jestem jeszcze o dziesięć mil od prawdziwego Brewera. Adwokat Marvela, Donovan, miał biuro w budynku sąsiadującym z firmą Madeline w Waszyngtonie. Dzwoniła do niego trzy razy. Nigdy nie oddzwonił. Jeden ze wspólników poinformował ją: - Donovan ma dwie spe- cjalizacje: procesy kryminalne i picie. Znajdziesz go albo na sali sądowej, albo w barze po drugiej stronie ulicy. Był w tym barze. Wszedłszy ujrzała go na drugim końcu kontuaru, machającego rękami i głośno gadającego z dwoma mężczyznami. Do opisu pasował co do joty. Były stoper pierwszoligowego klubu Notre Damę, sześć stóp pięć cali, zażywny i barczysty, z białymi włosami i twarzą czerwoną jak burak. Podeszła do niego. - Trudno pana złapać. — Nie tobie, księżniczko. Jestem do twej dyspozycji. — Łatwiej byłoby, gdyby był pan do mojej dyspozycji przez telefon. Nazywam się Madeline Hale. — Ach. Sprawa arsenału. Dobra, co chcesz usłyszeć? — Wznawiam sprawę. 154 — No, to najlepsze życzenia. — Jest pan świadom, że Marvel zapewne jest niewinny. — Z pewnością. A z krów doi się piwo. t — Donovan, możesz mi powiedzieć coś nieoficjalnie? — Strzelaj. — Kto zapłacił twoje honorarium? — Nie wiem. A twoje? — Ten sam człowiek. Donovan roześmiał się. Najpierw przeciągle sapnął, następnie jego czerwona twarz sfioletowiała, sapanie przeszło w parsknięcie, a parsknięcie w kaszel. Walnął w bar mięsistą pięścią. - Touche, księżniczko, touche. Pozwól, że ci coś opowiem. Złapał szklankę pełną whisky i zręcznie przelał zawartość do szklanicy piwa. Nim jeszcze przestało się ostro pienić, opróżnił ją jednym haustem. Zrobił rozczarowaną minę. - Huuu - powiedział i popchnął szklankę po barze. - Jeszcze raz, Johnny. - Po czym zwrócił się do niej. — Zatelefonował do mnie pewien facet, który powiedział, że re- prezentuje przyjaciół Marvela w aparacie rządowym. Urzędników pańs- twowych. Zrobili mianowicie ściepę. Wtedy dowiedziałem się jego nazwiska i otrzymałem od niego czek. Ale obiecałem, że go nie ujawnię. — Czy złapano kogokolwiek z ludzi, którzy włamali się do arsenału i ukradli broń? — Oczywiście. Brewera i Marvela. — A czy kiedykolwiek przychodziło ci na myśl, że Brewer i Marvel nie są tymi ludźmi, którzy włamali się do arsenału? — Księżniczko, to mi nigdy nie spędzało snu z powiek. — Ale im tak. — Łamiesz mi serce. — Panie Donovan, podejrzewam, że pan współpracował z FBI, aby zmusić Marvela do wyjawienia nazwiska człowieka, który ukradł broń z arsenału. Gdy nie mógł albo nie chciał tego zrobić, wsadziliście go do lodówki, żeby skruszał. Jeśli moje podejrzenie się potwierdzi, wrócę, by zobaczyć się z panem i pańskimi starymi kumplami z FBI. -Na zdrowie, księżniczko. - Donovan łyknął pół szklanki whisky. Następnie Madeline Hale zadzwoniła do osoby, która opłaciła wszystkie koszty obrony Charlie'ego Brewera: swej ciotki, Constance Woolman. Powiedziano jej, że ciotka jest na zebraniu z Martinem Wainwrightem i innymi członkami Komitetu Kontroli Handlu Bronią. 155 Później ciotka oddzwoniła. - Kochanie, przepraszam, że to tyle trwało. Czy masz coś ważnego? — Ciociu Connie, chcę cię o coś zapytać. W związku ze sprawą Brewera. — Proszę bardzo. — Gdy płaciłaś za obronę Brewera, dałaś mi do zrozumienia, że jesteś tylko pośredniczką innych ludzi, którzy złożyli.się na to. — To prawda. — Chcę się dowiedzieć, kto to był. — Głównie przyjaciele pana Brewera i ludzie w ministerstwie, którzy z nim pracowali. — Ale kto dokładnie? — Och, tego z pewnością nie wiem. Organizował to Bobby McCall. Osobiście zebrał większość pieniędzy. Od wielu osób. I wielu żądało nieujawniania ich nazwisk. Więc naprawdę nie znam wszystkich uczest- ników. Pewna jestem, że jakieś pieniądze dał Martin Wainwright. I inni członkowie Komitetu Kontroli. A sekretarka Bobby'ego McCalla, Joan Walsh, dała pięćset. Ja dałam tysiąc. Uważam, że większość z nas dawała ze względu na Bobby'ego. Był całkiem załamany. Brewer i Marvel byli jego najlepszymi agentami. A on się niepokoił, że mogą nie dostać najlepszych spośród wszystkich obrońców. Czemu teraz o to pytasz? — Bo zaczęłam podejrzewać, że Brewera i Marvela użyto do ukrycia spisku, zawiązanego tutaj, w Waszyngtonie. Czy istniał ktokolwiek nazwiskiem Rumbh? Najpierw odwiedziła bibliotekę w swym biurze i przewertowała książkę telefoniczną Waszyngtonu. Żadnego Rumbha. Następnie wzięła wszystkie regionalne książki Wirginii - włącznie z Regionem Waszyngtońskim Wirginii Północnej, Półwyspem i Regionem Tidewater. Żadnego Rumbha. Przeszukała wszystkie książki regionalne stanów Delaware i Maryland. Nie ma Rumbha. Czy to był pseudonim? Zdecydowała się na inne podejście. Z pełnomocnictwem adwokackim Brewera poszła do biura kadr Departamentu Stanu. Wypełniła formularz zamówienia teczki Brewera i otrzymała numerek: 304. Gdy wreszcie wywołano jej numer, pokazała urzędniczce swe dokumenty. Urzędniczka poszła i nie wróciła. Pokój był ciepły i pełen ludzi. W drugim znajdowały się banki mikrofisz, gdzie wnioskodawcy sprawnie przeszukiwali zmikrofilmowaną zawartość teczek i robili kserokopie 156 wybranych dokumentów. Wielu z nich przygotowywało wnioski o zaopa- trzenie emerytalne; Madeline rozpoznała też jednego z adwokatów, specjalizującego się w sprawach imigracji i naturalizacji. Ludzie, którzy przyszli tu po niej i wręczyli sw* wnioski, przeczytali zmikrofilmowane akta i dawno już wyszli. A ona ciągle czekała. Odeszło już wielu. Ona chodziła po pokoju. Wreszcie wywołano jej numer: 304. Nie skierowano jej do czytnika mikrofilmów, lecz przywołano do okienka i tam wręczono druczek: ODMOWA DOSTĘPU DO AKT PERSONALNYCH. Na arkusiku wydrukowano osiemnaście przyczyn, dla których Departament Stanu mógł odmówić ujawnienia zawartości teczki osobo- wej, przy każdej kwadracik dla zaznaczenia odpowiedniej. Na tym formularzu postawiono znaczek przy przyczynie numer trzy: Bezpieczeń- stwo Państwa. Odmowa była nieoczekiwana. Teraz, aby przejrzeć teczkę, musiała- by wystąpić do sądu o nakaz, oparty na Ustawie o Prawie do Informacji. Pod wpływem nagłego impulsu spytała, czy istnieją akta osobowe na nazwisko Rumbh. Tym razem odpowiedź nadeszła znacznie szybciej. Takie nazwisko nie figurowało w spisie teczek personalnych. Gdy Madeline Hale miała osiem lat, po raz pierwszy pojechała na ryby. Ojciec wywiózł ją daleko łodzią na jezioro Winnipesaukee w New Hampshire. Całe jezioro otulała ciężka, poranna mgła, a kiedy ojciec zgasił przyczepny motor, stłumiona cisza stała się przerażająca. Od- rażająca, osaczająca. W tym dziwacznym, rozbielonym świecie zarzuciła wędkę z ciężarkiem i błystką do wody i czekała. Po paru minutach poczuła nagłe, mocne szarpnięcie żyłki. Poderwała wędkę. Haczyk był pusty. Ale nigdy nie zapomniała wrażenia, że sięgnęła gdzieś w nieznane, dotknęła czegoś tajemniczego i niebezpiecznego. Była równocześnie zachwycona i przerażona. W biurze personalnym Departamentu Stanu doznała identycznego uczucia. Zapuściła wędkę w labiryncie biurokracji i na drugim jej końcu poczuła odpowiedź. Gdzieś, w głębi labiryntowo splątanych korytarzy i zaułków biurokratycznej mitręgi, ktoś ostro szarpnął jej haczyk. Ten ktoś blokował dostęp do informacji. Dlaczego? Po raz pierwszy poczuła ukłucie podniecenia. To, co się zdarzyło, było całkiem oczywiste. Mając w ręku pisemny wniosek Madeline Hale, kancelistka odszukała teczkę Brewera, a na niej 157 ujrzała czerwoną nalepkę13. Zadzwoniła więc do osoby zlecającej nalepkę i zameldowała o oficjalnym żądaniu wglądu do akt. Osoba, z którą rozmawiała, dała decyzję odmowną. Z tego wszystkiego Madeline dowiedziała się szeregu rzeczy. Tylko wyższy urzędnik miał prawo zlecania czerwonych nalepek. A kimkol- wiek był, chciał ukryć coś, co znajdowało się w teczce Brewera. Była przekonana, że to coś nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem państwa. Wyszła przypatrując się ołówkowemu znaczkowi na formularzu odmowy. Odkryła wroga. Następnym jej krokiem powinno być spotkanie z Brewerem oraz złożenie w sądzie wniosku o dostęp do akt. Ale to musiało potrwać. Zapewne dłużej, niż mogła czekać. Brewer jak zwykle nie odpowiedział na jej telefon i Madeline Hale siedziała przy biurku, pisząc do niego telegram. Usłyszała, jak wychodzą sekretarki, i popatrzyła na zegarek. A już najbardziej nie miała ochoty pójść na szóstą trzydzieści do przymiarki sukni ślubnej. "Ważne nowe wydarzenie" - napisała. - "Muszę natychmiast z tobą porozmawiać". Zastukano do drzwi. -Tak? Wszedł Brewer. — Co za miła niespodzianka, Charlie - powiedziała. - Od nieod- powiadania na wiadomości telefoniczne przeszedłeś do odpowiadania na nie osobiście. - Gestem wskazała krzesło. - Bądź łaskaw. — Nie wiedziałem, że dzwoniłaś - odrzekł. - Przyszedłem z innych powodów. - Usiadł naprzeciw niej w oczekiwaniu. — Przyczyną mego telefonu - odparła - są ostatnie wiadomości, które chciałam ci przekazać. W moim dochodzeniu natknęłam się na zakłócenie. — Wyobrażałem sobie, że tak będzie. — Dotyczy twej teczki osobowej. Ktoś do niej blokuje dostęp. — Czerwona nalepka? - mruknął. - Tego się spodziewałem. — Jako przyczynę podano bezpieczeństwo państwa. 13 Czerwona nalepka - Red Flag - w amerykańskim systemie biurokratycznym nalepka zawierająca zastrzeżenie decyzji w danej sprawie wyłącznie dla osoby zlecającej nalepkę. Musi też zawierać nazwisko zleceniodawcy, aż do prezydenta Stanów włącznie. 158 Brewer zastanowił się. - A więc... ktoś założył moją teczkę jako przynętę w pułapce. - Przyjrzał się dziewczynie z namysłem. - A ty zostałaś schwytana. -Trudno byłoby powiedzieć, że schwytana - sprzeciwiła się. Brewer wzruszył ramionami. - Pokazałaś mu wszystkie karty. Już wie, że ktoś węszy w sprawie Brewera. I wie kto. I łatwo może się domyślić dlaczego, -A co za różnica? Wcześniej czy później i tak by się dowiedział. — Różnica taka, że tu się kończy twoje dochodzenie. — Kończy? Mogę złożyć w sądzie wniosek o dostęp... — W mojej teczce personalnej nie ma nic wartego ukrywania. Czerwona nalepka jest dla niego tylko systemem wczesnego ostrze- gania. -Nie, to przynajmniej możemy wykryć, kto założył czerwoną nalepkę na twoich aktach. Wydaje mi się... -Zabiją cię - powiedział spokojnie. - Po cichu i bez kłopotów, po prostu przyjdą i zabiją cię. Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem. - Jak możesz mówić coś takiego? Nawet nie wiemy, kim są ci ludzie. — Owszem, wiemy - odparł Brewer. - To ci sami, którzy mnie wrobili. Prawdopodobnie ci, którzy włamali się do arsenału, by skraść broń. Oni coś ukrywają. A ty chcesz to odkryć. Nie pozwolą ci na to. Wierz mi. Zabiją cię. I w tym całe sedno. — Czy chcesz mi powiedzieć, bym zaprzestała dochodzenia? — Tak. Zaprzestań. Natychmiast. — Charlie, jeśli pozwolimy się zastraszyć kryminalistom, wkrótce zaczną rządzić tym krajem. — Już nim rządzą. - Brewer wstał. - Od tej chwili ja się tym zajmę. — Nie pozwolę się zastraszyć. -Koniec. Żadnych więcej dochodzeń. Okay? Popatrzyła na swe zaciśnięte dłonie. A potem podniosła głowę i spojrzała na niego. - Masz ochotę na powtórzenie zupy won-ton i bułeczek z jajkiem? Na tej ulicy jest chińska restauracja, gdzie dają to " wszystko. - Nie zmienisz mojej decyzji, Madeline - powiedział Brewer. Wstała. - Chyba zamówię sobie zupę pieprzno-kwaśną. Do restauracji poszli pieszo. - Miałam o szóstej trzydzieści pójść przymierzyć ślubną suknię - powiedziała. 159 -To czemu tego nie robisz? Wzięła go pod rękę. - Bo wolę kolację z tobą, Charlie Brewer. Nie co dzień znajduję równego sobie amatora chińskiej kuchni. Brewer zatrzymał się. - Przepraszam za to, co powiedziałem o Vermont i małym białym domku przy cichej uliczce. Tym powinnaś się zająć. A czerwone nalepki zostaw mnie. — Marvel mówi - odrzekła - że tak naprawdę nikt cię nie zna. Mówi też, że za dużo myślisz. Czy sądzisz, że to prawda? — Ach, widziałaś się z Marvelem. — I uważam, że ma rację. Czemu nie chcesz, abym sama zajęła się swymi sprawami. A ty swoimi? - ujęła jego twarz w dłonie, przyciągnęła do swojej i pocałowała w usta. - No tak. Od dawna chciałam to zrobić. A na wypadek, gdybyś się jeszcze nie zorientował, Charlie Brewer, to właśnie zaczęłam cię podrywać. Przyjrzał się jej twarzy, głębokiemu błękitowi jej oczu, a potem wziął ją w ramiona. I pocałował. -Uważam, że powinnam była pójść do tej przymiarki - oświad- czyła. -Przyszedłem, by się pożegnać, Madeline. Cofnęła się o krok, zdziwiona. - Pożegnać? — Niebezpieczne jest samo przebywanie w moim towarzystwie. Rozumiesz? Nie mogę cię uchronić. I nie mogę wziąć za ciebie od- powiedzialności. — Chwileczkę! — Koniec z twoim dochodzeniem, Madeline. Musisz dać temu spokój i tak ma pozostać. Rozumiesz? Spokój. Natychmiast. — Chwileczkę, mówię. Ja też mam coś do powiedzenia. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Ostrzegam cię. Nie zmuszaj mnie, bym to powtarzał. Skończone. A to jest pożegnanie. - Puścił ją. - Idź do swej przymiarki. A czerwone nalepki zostaw mnie. Mam nadzieję, że będziesz miała wspaniale udane małżeństwo. Charlie Brewer odwrócił się i odszedł. Trzymając palce na ustach, które pocałował, długo patrzyła za nim, aż zniknął w półmroku. Jedna z ulubionych rozrywek amerykańskich nazywa się "Złap Uciekiniera. Jej uczestnicy rozwinęli ją do poziomu sztuki. Liczba graczy nieograniczona. Wykolejeńcy, hultaje, pasożyty, zbiegowie •- wszyscy oni próbują wydostać się z miasta bez śladu. Policjanci, agenci federalni, komornicy, 160 łowcy nagród, prywatni detektywi, gniewni współmałżonkowie - ci znowu stosują rozbudowane techniki wykrywania uciekinierów. Istnieje jedna potężna przyczyna, dla której uciekinierowi nie zawsze udaje się kompletnie zniknąć. Jest nią skrajnie trudne życie w społeczeń- stwie amerykańskim bez narażenia się na schwytanie za pomocą takiego czy innego oficjalnego papierka. Prawo jazdy, rejestracja pojazdu samochodowego, federalne i stanowe rejestry podatkowe, numer ubez- pieczenia społecznego, kwity pocztowe, karty kredytowe, rejestry sądowe, prenumerata czasopism, konto czekowe, umowy, pozwy, polisy ubez- pieczeniowe, nakazy sądowe, bezwiednie informujący krewni - wiele jest źródeł wiadomości o ukrywających się. Szczególnie adwokaci są zręcznymi praktykami sztuki wykrywania. A jako specjalistka w sprawach kryminalnych, Madeline Hale miała jeszcze większe doświadczenie niż większość kolegów. Następnego ranka wznowiła poszukiwania człowieka nazwiskiem Rumbh. Gdy wróciła do biura, przede wszystkim zadzwoniła do zawodowego łapacza uciekinierów, z którym wielokrotnie współpracowała. - Arthur, potrzebna mi szybka akcja w związku z pewnym człowie- kiem. Gotów? Nazwisko brzmi Rumbh. Nie znam imienia ani daty urodzenia. Ale chcę, abyś zaczął od szukania w biurze praw jazdy we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Interesują mnie wszelkie imiona z rodziny Rumbh. Sześć możliwych odmian pisowni. Tak, mężczyźni i kobiety. Następnie zadzwoniła do znajomych w urzędach skarbowych w sześciu stanach położonych nad środkowym Atlantykiem. Dalej, zakładając, że Rumbh mógł zapłacić za bilety z Rzymu i Londynu kartą kredytową, znów wydzwoniła do swego łapacza i upoważniła do przebadania pół tuzina firm kart kredytowych ogólnych oraz dziesięciu największych dla stacji benzynowych. Z kolei zatelefonowała do Urzędu Pożyczek Konsumenckich i zapy- tała o imienne akty kredytowe wszystkich osób nazwiskiem Rumbh. Interesowały ją wszelkie informacje kredytowe, z bankructwami, orze- czeniami i nakazami sądowymi włącznie. Potem sprawdziła towarzy- stwa ubezpieczeń samochodów, ubezpieczeń na życie, rejestr skazanych i wiele innych. Miała przed sobą pracowity dzień. Lunch zjadła przy biurku. Zaraz po drugiej jej detektyw zadzwonił ze wstępnym raportem z biur prawa jazdy. 161 11 - Polowanie na lisa - Załatwiliśmy około połowy stanów i znaleźliśmy nazwisko Rumbh tylko jeden raz. Pani Abigail Rumbh w Dallas. Ma osiemdziesiąt dwa lata. Chcesz jej adres i numer telefonu? Pani Abigail Rumbh była rozmowna. Była także genealogiem swej rodziny. - Jestem ostatnią żyjącą z amerykańskiej gałęzi Rumbhów, noszącą, to nazwisko - zapewniła Madeline Hale. Ale Madeline wydobyła z niej potrzebne informacje: trzej ostatni Rumbhowie płci męskiej, a wszyscy byli braćmi panny Abigail, zmarli. Żaden z nich nie miał syna. Louis zmarł w Dallas, Edgar również w Dallas w sześć miesięcy po Louisie. Anthony zaś zmarł dwa lata temu - w stolicy, w Waszyngtonie. O trzeciej odniosła pierwszy sukces. Jednym z obiektów jej penetracji były akta osobowe Służby Imigracji i Naturalizacji. Źródło mało obiecujące, ale dołączyła je do spisu w imię dokładności. Była więc kompletnie zaskoczona, gdy podano jej nazwisko: niejaki Anthony Rumbh, decyzją sądu federalnego w Waszyngtonie, otrzymał trzynaście miesięcy temu obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Jego adres był identyczny z adresem zmarłego brata panny Abigail Rumbh. Madeline prawie zamroczyło: Anthony Rumbh, urodzony jako obywatel amerykański w Dallas, Texas, otrzymał obywatelstwo Stanów jako imigrant w siedem miesięcy po śmierci. Przez całe popołudnie napływały inne raporty. Nikt (poza Abigail) nazwiskiem Rumbh nie miał prawa jazdy ani karty kredytowej na benzynę, ani też żadnej karty kredytu bankowego. Nikt nazwiskiem Rumbh nie figurował w spisach podatników stanów Wirginia, Mary- land, Delaware, Wirginia Zachodnia, Pensylwania, New Jersey lub Nowy Jork. Nikt nazwiskiem Rumbh nie był niewypłacalnym dłuż- nikiem, bankrutem, nie miał zablokowanej hipoteki ani nie siedział w więzieniu. Ktoś otrzymał obywatelstwo amerykańskie pod fałszywym nazwiskiem Anthony'ego Rumbha i natychmiast znikł. Tuż przed piątą natknęła się na kolejną niespodziankę. Poszła do biura Służby Imigracji i Naturalizacji i poprosiła o akta An- thony'ego Rumbha. Prośbie odmówiono. Przyczyna: bezpieczeństwo państwowe. 162 Następna czerwona nalepka. Znów pokazała karty przeciwnikowi. Przypomniały jej się słowa Brewera: "Po cichu i bez kłopotów, po prostu przyjdą i zabiją cię". Tego dnia pięciokrotnie dzwoniła do Charlie'ego Brewera i zostawiła wiadomość. Próbowała nie myśleć o groźnym spojrzeniu jego oczu, gdy zeszłego wieczoru chwycił ją za ramiona. "Ostrzegam cię. Nie zmuszaj mnie, bym to powtarzał". - Tak powiedział. Ale informacja była zbyt ważna, by ją zignorować. Gdy ją usłyszy - powiedziała sobie - nie będzie się gniewał. Nim opuściła biuro, wysłała do niego telegram. WAŻNE NOWINY. PROSZĘ ZADZWONIĆ. Po raz pierwszy otwierając drzwi swego mieszkania i wkraczając do ciemnego wnętrza, poczuła lekki niepokój. Zapaliła więcej światła niż zwykle, a potem poszła do kuchni i postawiła czajnik na ogniu. Filiżanka herbaty spowoduje, że wszystko znów będzie w porządku. Zrzuciła pantofle i sięgnęła do szafki po filiżankę. Rozległ się ostry trzask. Odstawiła naczynie i przeszła do bawialni. Usłyszała następny trzask, a potem odgłos suwania. Poszła do ciemnej sypialni i przez drzwi zajrzała do środka. Zasłony na przesuwanych szklanych drzwiach balkonowych były skręcone, a drzwi stały ot- worem. - Kto tam? - spytała. Czyjaś ręka schwyciła ją od tyłu. Dłoń opadła na usta. Wciągnięto ją na środek sypialni. Usłyszała szept. - Daję ci do wyboru. Mogę poderżnąć ci gardło albo zrzucić z balkonu. - Odwrócił ją twarzą do siebie. - Jak wolisz umrzeć? Przed nią stał Charlie Brewer, ze złością trzymając ją za ramiona. - Więc co wolisz? Próbowała się wyswobodzić z jego chwytu. - Nie pozwolę, by mnie zastraszono - oświadczyła wyzywająco. - I nie uciekam przed czer- wonymi nalepkami. -Wczoraj przebyłem długą drogę, by cię ostrzec. A teraz zmusiłaś mnie do odbycia jej ponownie, by to powtórzyć. — Ta sprawa jest tak samo moja, jak twoja. — Bardzo łatwo się tu dostać - powiedział. - Prosto przez twoje drzwi balkonowe. Portier mnie nie widział. Nikt mnie nie widział. I nikt nie zobaczy, jak będę wychodził. Rozumiesz? -Więc założę większy zamek. 163 — Nie słuchasz, co mówię - stwierdził Brewer. — Być może to ty nie słuchasz. Mogę rozwiązać tę zagadkę i nie mam zamiaru uciekać przed panem Czerwona Nalepka. Brewer westchnął ze złością. -Okay - oświadczył. - Więc muszę ci pokazać. - Cofnął się o krok. - Gdy zostałem agentem rządowym, wysłano mnie na prze- szkolenie do Fort Bladenberg. Byłem wtedy taki jak ty. Prawda To Potęga. Cnota Zawsze Zwycięża. Nikogo się nie bałem. Byłem kulood- porny. A wiesz, co mi wówczas zrobili? Pokażę ci. Złapał ją nagłym ruchem i odwrócił. - Pięciu muskularnych podofi- cerów piechoty morskiej weszło do stołówki, gdzie jadłem, i w obecności wszystkich wyciągnęli mnie stamtąd. — Co robisz! - wrzasnęła. Próbowała się wyrwać, ale wystarczyło, że odchylił się do tyłu i jej stopy uniosły się nad podłogą. Pociągnął ją przez pokój. — Zwariowałeś? - krzyknęła. Oparła się stopą o ścianę i ode- pchnęła. Jeśli się zachwiał, to niedostrzegalnie. Gdy ją tak ciągnął, prawą nogę wyrzuciła w kierunku komody i nie trafiła. Zrzuciła tylko lampkę. — Nie wierzę, że to zrobisz! - wrzeszczała. - Przestań! — A zmuś mnie do tego - odpowiedział. - Pokaż swe najlepsze posunięcia. Proszę bardzo. Przeciągnął ją przez drzwi na balkon. - "Jeśli chcesz być dobrym agentem, musisz się nauczyć, że jesteś słaby". Tak mi wtedy powiedzieli. I ponieśli mnie nad głowami do budynku straży pożarnej bazy. I wsadzili do kosza dźwigu, i podnieśli go pięć pięter w górę. A stamtąd wywiesili mnie głową w dół za kostki u nóg. I tam, wisząc w powietrzu, trzymany przez dwie bardzo słabe ludzkie ręce, nauczyłem się pokory i zdrowego rozsądku. I tego, Madeline Hale, ty nauczysz się teraz. Trzymał ją za nadgarstki. - Przyślą tu zboczonego szaleńca, by cię zabił. I nic ich nie będzie obchodziło, jak to zrobi. Czy uważasz na to, co mówię? Próbowała wyswobodzić ręce. - Nie robisz na mnie wrażenia. Przestań natychmiast. -Na przekąskę być może cię zgwałci. Każdy psychopata uważa, że to świetna zabawa. Następnie - przeciągnął palcem od jej gardła ku dołowi bluzki - być może trochę cię rozpruje nożem, zanim - pociągnął paznokciem po jej szyi - przerżnie ci ją od ucha do ucha. A potem, Madeline, jeśli będzie w wielkodusznym nastroju, zrobi z tobą krótki finał. - Wziął ją na ręce i wyszedł na balkon. Tam ją wywiesił za balustradę. 164 - A póki jeszcze twoja twarz będzie mokra od łez, podrzuci cię do góry i wypuści. Prosto stąd. Siedem pięter w dół, wrzeszczącą przez cały czas. Próbowała wspiąć się po jego ramieniu w bezpieczne miejsce. - Wystarczy! Wystarczy! - Ach nie, Madeline. Ty jesteś słynnym adwokatem. Pokaż mi, jakie teraz uzyskujesz polecenie sądowe. Gdzie twój nożoodporny nakaz? Gdzie wezwanie ze spadochronem? - Nie ruszał się z miejsca, twardo trzymając ją nad ulicą w powietrzu. - Czy mam ci to jeszcze jaśniej wyłożyć? To nie ma nic wspólnego z prawością, sprawiedliwością ani nawet siłą fizyczną. Jeśli zboczeniec nie wykona swej roboty, przyślą sześciu mocniejszych psychów. A jeśli i to nie pomoże, użyją bomby. Postawił ją na balkonie i brutalnie skierował twarzą do parkingu przy domu. - Tam w dole - powiedział jej wprost do ucha. - W twoim samochodzie. Wysadzą go w powietrze. Prędzej czy później, tak czy inaczej, przyjdą po ciebie. I powtarzam ci, że nie mogę cię uchronić. I że nie chcę być na twoim pogrzebie. Zrozumiano? Słyszysz mnie? Tam w Vermont czeka cię długie życie, a ja nie chcę, byś za mnie umierała. Jedź, by żyć. Żyj. Dyszała bez sił, drżąca, niezdolna do wydobycia głosu. Krew huczała jej w uszach. Gdyby miała pistolet... gdyby tylko miała pistolet... zabiłaby Charlie'ego Brewera tak, jak tu stał przed nią. - Jak śmiesz! - wrzasnęła wreszcie. Cofnęła się do sypialni. - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. To niewybaczalne! Oburzające! Ale gdy się odwróciła, Brewer już zniknął za balustradą balkonu. Nie miała pojęcia, czy udał się stamtąd w górę czy w dół. Albo w bok. Rano Madeline Hale zamówiła do drzwi balkonowych zamek ze stalowym ryglem. Kupiła rewolwer policyjny kaliber 38, złożyła wniosek o pozwolenie na broń i zapisała się na lekcje w najbliższym klubie strzeleckim. A także wstąpiła na kurs karate. Następnie poszła do biura i powróciła do poszukiwania Anthony'ego Rumbha. Myślami wracała nieustannie do Charlie'ego Brewera i jego ataku na nią zeszłego wieczora. Ciągle nie mogła uwierzyć, że to zrobił. Przeraził ją śmiertelnie. Z zawodowego waszyngtońskiego adwokata zmienił w drżącą, głupią kobietkę, przerażoną o swe życie. Były chwile, gdy obawiała się, że naprawdę ją zgwałci, później była nie mniej pewna, że zrzuci ją z balkonu. Przypomniała sobie jego wściekłą złość w dniu zwolnienia z więzienia. 165 Musiała walczyć latami, by zdobyć swą obecną pozycję i autorytet. I wymagało to także zbudowania wielkiego zaufania do samej siebie. Jednym gwałtownym posunięciem niemal to zniszczył. Prawie zabił jej wiarę w siebie. Jego zachowanie było prymitywne, oburzające, niewyba- czalne do końca życia. Brewer zniszczył wszystko. Poczuła się jak idiotka przez to, że go pocałowała. Tak, teraz widziała jasno: Vermont był dla niej właściwą drogą. Będzie kontynuowała poszukiwania Rumbha, zamknie sprawę, oczyści imię Brewera. I nigdy go więcej nie zobaczy. A wtedy przypomniała sobie, jak całował ją na ulicy przed chińską restauracją. Pierwszym etapem dalszego jej działania była Biblioteka Centralnej Agencji Wywiadowczej w McLean. Dział biograficzny zawierał dziesiątki tysięcy biografii ludzi o międzynarodowym znaczeniu. Właśnie siedziała w szlafroku zamierzając pójść do łóżka. Było tuż przed północą. Zadzwonił telefon. — Halo - powiedziała. — Pani Hale? — Tak. — Czy widać od pani jej wóz na parkingu przed domem? Wyjrzała przez okno. - Tak. Szaroniebieski Mercedes. Dlaczego? — Mam dla pani wiadomość. Gotowe. Raz. Dwa. Trzy. Mercedes wybuchnął. Maska przefrunęła nad półtuzinem innych samochodów; pokrywa bagażnika odleciała; wszystkie okna wypadły; słup ognia wzbił się na ponad pięćdziesiąt stóp w powietrze. Płonące fragmenty samochodu spadły gradem, podskakując po całym parkingu. Przednie siedzenie stanęło w piekielnych płomieniach. Gdzie twoja bomboodporna decyzja sądowa, Madeline? O zmroku Brewer podjechał taksówką. Obszedł parking oglądając osmalony beton. Tuż blisko stało czterech ludzi, rozmawiając i ges- tykulując. Gdy przyglądał się śladom, rozbite na okruchy szkło z okien samochodu Madeline Hale trzeszczało mu pod podeszwami. To była duża bomba. Zdalnie zdetonowana. Prawdopodobnie z innego samo- 166 chodu: w jednej ręce radiotelefon, z którego do niej zadzwoniono; w drugiej mały bateryjny detonator. Raz. Dwa. Trzy. Bum. "Wiadomość dla pani". Gdy otworzyła drzwi mieszkania, stał przed nią. Popatrzyła na niego. A potem powiedziała: - Czuję się zupełnie dobrze, gdy o tym nie myślę. — Nie myśl o tym, wtedy przejdzie. — Okay, Charlie. Muszę schować dumę do kieszeni i przyznać, że wczoraj wieczorem miałeś rację. Twoje metody są skandaliczne. Jesteś też współcześnie żyjącym wiktoriańskim romantykiem, umieszczającym ko- biety na jakimś piedestale. Ale miałeś słuszność. - Cofnęła się i wpuściła go do środka. Gdy wchodził, powiedziała: - Jeszcze jedno: ta bomba niczego nie zmienia. Nie mam zamiaru kryć się ani uciekać. Mam zamiar kon- tynuować poszukiwania, aż złapię Rumbha. — Według mnie, to Rumbh wygra. — Wierzysz w to czy nie, potrafię sobie z tym poradzić. — Poradzić sobie. Istnieje tylko jeden sposób, by sobie poradzić. Jeśli mówisz poważnie i jeśli masz dość doświadczenia, by radzić sobie w podobnych sytuacjach, mimo wszystko będziesz musiała zejść do podziemia. Zniknąć. By nie mógł cię dostać. I wtedy musisz odrzucić twój pensjonarski podręcznik zachowania oraz etyki. Zamiast tego tropić go nieubłaganie. Działać za kulisami. Dawać łapówki, oszukiwać, włamywać się. Używać podsłuchu telefonicznego. Używać przemocy, gróźb i szantażu, aż go złapiesz. I przez cały czas pozostawać w podziemiu. Aby go dostać, musisz stać się dokładnie taka jak on. Rozumiesz? Taktyka relatywizmu salami w pełnej krasie i działaniu. — Gwałt i przemoc. To twoje metody. Nie moje. — Ale jego. Wystarczy, gdy popatrzysz na ślady spalenizny. — Jeśli tak się niepokoisz, pomóż mi. — Tego Rumbha możesz łapać do końca życia - rzekł Brewer. - Zostaw go mnie. Znajdę go i wyrównam rachunki, gdy będę miał dość czasu i pieniędzy. -Mam pełno jednego i drugiego. Zajmijmy się teraz oczyszczeniem twego imienia. -Daj spokój, Madeline. Jeśli spotkałoby cię cokolwiek w czasie, gdy pracowaliśmy razem... -Więc jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Ty się nie zatrzymasz i ja się nie zatrzymam. -Albo ty się sama zatrzymasz, albo on ciebie. 167 — Zobaczymy. — Diabeł, nie kobieta. — Aż ciebie diabeł, nie mężczyzna, Charlie Brewer. Szkoda, że nie spotkaliśmy się w innym czasie i w innych okolicznościach. - Wyciągnęła ręce i pocałowała go. - Dbaj o siebie. — Jeśli cokolwiek cię spotka... — Bez ponurych min, Charlie. Na parkingu przed domem czekał, aż podjedzie taksówka. Otworzył drzwi, lecz wstrzymał się, by spojrzeć w górę na jej okno. Dostrzegł zwróconą ku niemu twarz, czarne włosy i białą cerę oraz pytający skłon głowy. Był zadowolony, że stąd nie widać jej błękitnych oczu. Na pożegnanie uniosła rękę, a potem ją opuściła. Brewer zawahał się, cofnął na chodnik, znowu zawahał, wreszcie odwrócił się i nie spojrzawszy więcej wsiadł do wozu. Odjeżdżając, raz jeszcze długim spojrzeniem obrzucił spaleniznę po wybuchu bomby. 9. Gdzie jest Eric Rock, nie wiedział nikt. Codziennie McCall szukał w wiadomościach bieżących jakiegokolwiek o nim słowa. Ale Rock był nieuchwytny jak duch. Po tygodniu oczekiwania na jakikolwiek meldunek o Rocku, McCall wziął sprawę w swoje ręce. Sam znajdzie Rocka. Jedynym konkretnym tropem zdobytym przez McCalla był numer telefoniczny w Nowym Jorku - punkt łączności Rocka. Ludzie komu- nikowali się z nim przez automatyczną sekretarkę, po czym czekali, aż on oddzwoni - czego czasami w ogóle nie robił. Ale sam Rock mógł być w dowolnym miejscu na Ziemi. Wiadomości otrzymywał dzwoniąc do swego magnetofonu raz czy dwa dziennie z miejsca chwilowego pobytu, a to równie dobrze mogło oznaczać Rzym, jak New Delhi, Singapur czy San Francisco. Wyglądało, że stałego miejsca zamieszkania nie posiada. McCall skupił wysiłki na owym punkcie łączności. Do nieczynnego "czystego" domu Bobby przybył później, niż zamie- rzał. W chwili, gdy zaparkował wóz, do zachodu słońca pozostało mniej niż godzina. Z bagażnika szybko wyjął dwie skrzynki z uchwytami i przez chodnik poniósł je na betonowe schody przy wejściu. Zatrzymał się, by rozejrzeć wśród przechodniów, uważnie zbadał wzrokiem zaparkowane samochody, a następnie okna ceglanych kamienic po obu stronach ulicy. Większość z nich zawierała rozmieszczone na parterze lokale biur przedstawicieli wolnych zawodów. W szybach odbijała się czerwona kula słońca. McCall ledwie zauważył wspaniałą jesienną pogodę, otworzył kluczem 169 drzwi i wszedł do holu. Budynek powinien być pusty, ale zatrzymał się nasłuchując, czy nie dolecą go odgłosy kroków, przesuwanych krzeseł, zamykanych drzwi. Wewnątrz było jednak cicho - niemal tak, jakby to budynek przysłuchiwał się jemu. Przez wiele lat używano go do różnych celów: jako biuro specjalnego programu dezinformacji dla Ameryki Łacińskiej, jako siedzibę zastępczą do chwili ukończenia nowego budynku, a od czasu do czasu jako czysty dom. Gdy dotarł do drugiego piętra, zadyszał się, a ręce mu drżały od ciężaru niesionych skrzyń. Otworzył kluczem drzwi frontowego pokoju i pchnął na oścież. Telefon stał na samym środku gołej podłogi. Obok leżał zamówiony przez McCalla składany materac. Postawił obie skrzynie, a potem przyklęknął i podniósł słuchawkę. Usłyszał sygnał centrali. W porządku. Z kieszeni wydobył notes, spojrzał na numer telefonu i porównał go z zapisanym. Były identyczne. Następnie za pomocą wkrętaka odjął podstawkę aparatu. Teraz otworzył większą ze skrzyń. Zawierała niezwykle skomplikowa- ną, skomputeryzowaną aparaturę podsłuchu telefonicznego. Na jej górnej powierzchni znajdowała się cała masa przełączników kolankowych, gniazdek na wtyczki słuchawek nagłownych oraz klawiatura cyfrowa. Z boku aparatury wyciągnął szesnastocalowy kabel i za pomocą dwóch krokodyli podłączył go do kontaktów w podstawie telefonu. Drugi przewód włączył do gniazdka prądu miejskiego. Poruszył szeregiem przełączników, obserwując, jak cyfry z komputera zaczynają tańczyć na ekranie. Następnie otworzył drugą skrzynię, zawierającą wielogłowicowy magnetofon. Sprawdził szpulę z taśmą, wyciągnął przewód zasilania i włączył do prądu. Drugi przewód z głowicą magnetyczną przyczepił do słuchawki telefonu. Ostatnia czynność: wydobycie słuchawek nagłownych z szufladki aparatury podsłuchowej i włączenie wtyczek do obwodu fonii. Był gotów. McCall ponownie zajrzał do notesu. Popatrzył na drugi z zapisanych numerów i położył bloczek na podłodze. Podniósł słuchawkę z widełek i nakręcił numer. Odłożył słuchawkę na miejsce, a na głowę założył słuchawki podsłuchu. Usłyszał sygnał wywołania. Po trzecim razie rozległ się trzask, a potem pozdrowił go nagrany głos. - "Tu mówi Eric Rock. Proszę pozostawić nazwisko, numer swego telefonu oraz wiadomość, a ja oddzwonię. Proszę zaczekać na sygnał". Pluskwa organkowa wzięła się do roboty. Zbadała automatyczną sekretarkę Rocka, zidentyfikowała jej numer szyfrowy, a następnie 170 zielonymi cyframi wyświetliła go na ekranie, by McCall mógł go zanotować. Po czym wprowadziła szyfr do sekretarki Rocka. W chwilę później aparat zaczął przekazywać zebrane wezwania do magnetofonu McCalla. Popłynęły wiadomości nadawane z całegoświata. — "Rock, tu Peterson. Zadzwoń do mnie. Pod numer w Atenach". — "Mówi Anioł Gabriel. Poznajesz mnie po głosie, Rock? Zadzwoń do mnie. Wróciłem do Paryża i mam nowiny na temat Fawziego". Z radiotelefonu morskiego: "Halo, tu Lipstick Dwa. Zakotwiczymy w Cove na Bahamach dwudziestego dziewiątego. Czy możesz przyjechać? Mam tu kogoś, kto umiera z chęci, by cię poznać. I jest ona w takim wieku jak trzeba. Mam też dla ciebie bardzo interesującą transakcję". Łącznie nagrane było czternaście wiadomości. McCall znał nazwiska wielu rozmówców, a domyślał się pozostałych. Zgromadzenie upiorów: wędrowni sprzedawcy broni; zbankrutowani agenci wywiadów, próbujący wyskrobać jakieś zlecenie; najemnicy w trakcie wywoływania małych wojen; terroryści zbierający do miseczek żebraczych pieniądze, by za nie kupić bomby, i wreszcie skorumpowani nabywcy broni dla różnych rządów, szukający okazji, by wziąć kopertowe. Jeden głos z pewnością należał do Polaka, który wybrał wolność, a teraz specjalizował się w sprzedawaniu biologicznych i chemicznych okropności. Ta parada potworów, chorych umysłów i masowych morderców nie znała spokoju. Wszyscy ludzie zatrudnieni w kontroli handlu bronią we wszystkich rządach świata nie byli w stanie dać sobie z nią rady. Po odegraniu ostatniej wiadomości pluskwa organkowa wyłączyła się, z wyjątkiem obwodu gotowości, oczekującego, aż Rock zadzwoni do swego punktu łączności. Gdy to zrobi, aparatura McCalla prześledzi sygnał i ustali, spod jakiego numeru Rock telefonuje. Biorąc pod uwagę, że na jego magnetofonie nagrane było czternaście wezwań, Rock z pewnością nie dzwonił przez cały dzień, może nawet dwa. Jasne było, że zrobić to może w każdej chwili. Teraz McCall mógł już tylko czekać. Popatrzył na zegarek. Było już po piątej czasu waszyngtońskiego. Około dziesiątej wieczór w Londynie. Północ w Jerozolimie. Siódma rano w Tokio. Wędrujący Rock mógł być gdziekolwiek: śpiąc, nie śpiąc, jedząc lub podkładając bombę - ale gdziekolwiek był, wcześniej czy później wywoła swój punkt łączności. Gdy tylko pluskwa organkowa ustali numer, spod którego Rock dzwoni, włączy inny obwód i zacznie podsłuchiwać ów numer oraz rejestrować wszystkie prowadzone stamtąd rozmowy telefoniczne. Rów- nocześnie nie przestanie nagrywać wszystkich telefonów do punktu łączności Rocka. Do tego wszystkiego potrzebny był tylko jeden telefon od Rocka. 171 McCall siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, jak hinduski święty gotów wygłosić proroctwo. Popatrzył na skośne promienie jesiennego słońca na ścianie. Widok napełnił go smutkiem. Był to już schyłek roku, gdy zwykle dokonywał dorocznego podsumowania i liczył straty. Ilu Elliotów Monroe spotkał tego roku? Ilu jeszcze innych pasło się jego pracą? Kolejny rok wykorzystywania i nadużywania przez innych. Blade jesienne słońce na ścianie przypomniało mu, że cała ta wspaniała pora roku prześlizguje się obok niego nie zauważona. Na zatoce Chesapeake była to chyba najlepsza w ciągu całego roku pogoda do żeglowania, cudowny czas, którego zawsze tak oczekiwał. Szczególnie teraz, gdy dzieci były już dość duże, by mu towarzyszyć. Jak, na Boga, znalazł się w tym pustym pokoju, na tej nagiej podłodze w opuszczonym budynku, aby wytropić takiego jak on śmiertelnika w celu przesądzonym z góry: by zamordować? Popatrzył na nielegalny podsłuch, który właśnie założył. Jak szybko jedno przestępstwo prowadzi do następnego - całej serii następnych. Zaplanowanie morderstwa było tylko początkiem. A jakie będzie zakoń- czenie? Człowiek zrodził się w błocie, wypełznął ze szlamu, wyhodował sobie trzy czy cztery mózgi, wyewoluował w ssaka i rozpoczął swą burzliwą historię: jeźdźcy galopowali przez równiny, by łupić miasta; w haremie błyskał nóż mordercy, by zmienić bieg cywilizacji; ludzie wynaleźli cyfry i skrobali ziemię zgiętymi gałązkami, by odkryć równania; przegradzali rzeki tamami; wynajdywali narzędzia, maszyny, bronie, wyrzucali rakiety w przestrzeń kosmiczną. A wszystko to było zaledwie wstępem do momentu, w którym pewien człowiek zasiadł ze skrzyżowanymi nogami przed dwiema skrzynkami, by schwytać w sidła i zamordować drugiego. Jedynym, co się zmieniło od pierwszego morderstwa na świecie, była komplikacja rodzaju broni. McCall przeciągnął się i westchnął. Zapowiadało się bardzo długie oczekiwanie i tego rodzaju myśli były mu na nic. Ze słuchawkami na uszach położył się na materacu i ziewnął. Światło zaczęło gasnąć. Po chwili siedział w ciemnym już pokoju, w ciemnym budynku w Waszyngtonie, Dystrykt Kolumbia, spoglądając, jak zielone cyfry na komputerowym zegarze odliczają sekundy, minuty, godziny. Zaczął drzemać. 172 Zadzwonił telefon. Była szósta czterdzieści sześć po południu. Maszyna zapisująca Rocka wygłosiła swą instrukcję, a kobieta zapytała: - Eric, tu Valerie. Czy zobaczymy się w sobotę? McCall spacerował w ciemnościach. We wpadającym przez okna świetle latarni ulicznych chodził z pokoju do pokoju i znowu wracał, słysząc własne obcasy stukające po gołej podłodze. Stojąc pośrodku pustej kuchni usłyszał słabe odgłosy z sąsiedniego budynku. Stanął przy oknie i popatrzył na ulicę: ludzie spacerujący z psami, niosący paczki; auta krążące w poszukiwaniu miejsca do parkowania; światła na rogu ulicy zapalające się i gasnące w trwającej bez końca sekwencji. McCall znów położył się na legowisku. Obudziła go zmora. Leżąc na plecach ze słuchawkami na uszach usłyszał ostatni krzyk Akrobaty, spadającego w pustkę. To zdarzało się coraz częściej, w różnych momentach, bez ostrzeżenia - gdy mył zęby, prowadził zebranie, opowiadał anegdotkę - nagle słyszał, jak Akrobata w przerażeniu wrzeszczy do niego. Ostateczne wystawienie do wiatru. Pomyślał o fakultecie prawa i zdziwił się, co się mogło przydarzyć jego wielkim planom podboju świata. Planowi przydarzyła się miłość; przydarzyło się małżeństwo; przydarzyły się dzieci; przydarzyła się pensja i konieczność utrzymania. Przydarzyła się rzeczywistość. Wielki plan leżał pogrzebany pod gruzem lat. McCall przykrył oczy zgiętym ramieniem. Gorąco pragnął, by Rock wreszcie zadzwonił. Dzwonek telefonu rozległ się o całe godziny później. McCall usiadł, na chwilę straciwszy orientację. Popatrzył na zegar komputera. Była druga dziesięć po północy. Automatyczna sekretarka zaczęła odgrywać piętnaście zanotowanych rozmów. Rock otwierał elektroniczną kore- spondencję. A w czasie, gdy jej słuchał, aparat McCalla śledził rozmowę. Najpierw pojawiły się cyfry 763. Następnie 891, 993, 444, 582. Złapany. W parę chwil później, po odtworzeniu wszystkich nagrań, Rock wystukał numer szyfrowy, a punkt meldunkowy wymazał otrzymane wiadomości i przestawił się na odbiór nowych. Rock odłożył słuchawkę. Ale McCall miał już to, po co przyszedł. Jego organkowa pluskwa już włączyła nowy podsłuch telefonu, z którego Rock zadzwonił. Nagra wszystkie rozmowy, jakie będzie prowadził z tego numeru. McCall czekał pół godziny, czy Rock oddzwoni na którąś z wiadomości. 173 Nie zrobił tego i McCall doszedł do wniosku, że tamten poszedł do łóżka. Bez znaczenia. Maszyna na niego poczeka. Rano McCall wprowadzi do komputera biurowego numer telefonu Rocka i dowie się adresu. Wstał zesztywniały. Urządzenie zostawił na podłodze. Zszedł ciemnymi schodami i wyszedł z budynku. Na czystym niebie stały roje gwiazd. Nie było księżyca. Na kostkach nóg poczuł mroźny powiew. Pojechał do domu. Zatrzymał się na korytarzu piętra, zajrzał do pokoju syna, a potem słuchał chwilę pod drzwiami córki. Talia taroka miałaby teraz wiele do powiedzenia. Położył się do łóżka obok żony i ze zdumieniem zaczął myśleć, czy naprawdę ma zabić tych trzech ludzi. Poczuł wielką samotność. Następnego ranka McCall zajął się przede wszystkim numerem telefonu Rocka. Popatrzył na kartkę, na której spisał go dokładnie z ekranu aparatu podsłuchowego. Identyfikacja właściciela zabrała komputerowi tylko kilka minut. Był to zastrzeżony numer o jakieś dziewięćdziesiąt mil od Waszyngtonu. Sherard Pawlson Ferma Polo Windmere Chadd's Ford, Pensylwania Co, na Boga, Rock mógł robić na fermie polo? Ale ważniejsze, co będzie robił dwudziestego szóstego listopada. Tymczasem inne sprawy zaczęły nabierać zarysów. Znalazł na biurku meldunek z Londynu: Dot.: Peno Rus. Z pewnego źródła dowiadujemy się, że Peno Rus planuje seminarium na temat broni w hotelu Royal Bestwick w Londynie od 22 do 26 listopada. Nazwisk uczestników jeszcze nie podano. A więc już wiedział, gdzie Peno Rus znajdzie się dwudziestego szóstego. Będzie w Londynie, gadając do pełnej sali handlarzy bronią. Na biurku leżała też taśma przysłana przez szefa placówki w Mexico City. Było to nagranie w hotelu Orizaba spotkania Slane'a z Jolim i Gomezem. Przesłuchał ją, poczuł, że głupieje, po czym przesłuchał ponownie. Często zdumiewała go pomysłowość handlarzy bronią. Tym razem: zdobyć cały kraj pod pretekstem kręcenia filmu. Lata temu jego dawny szef, Dan Dempsey, powiedział mu: "Pamiętaj, że osiągnięcie sukcesu 174 w łajdactwie wymaga tyle samo ciężkiej pracy i błyskotliwego planowania, co każdy inny sukces. Czołowi łajdacy są bardzo pracowici". Nie obchodziła go gra, jaką prowadził Slane. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem McCalla, Slane będzie trupem nim zamach stanu nastąpi - gdzieś między kalifornijską pustynią Baja i Wolnym Państwem Wysp Zawietrznych, dwudziestego szóstego listopada. McCall już wiedział, gdzie Slane i Rus będą dwudziestego szóstego. Dwóch załatwionych. Został jeden. Gdzie będzie wówczas Eric Rock? O zmroku powrócił do czystego domu, by zapoznać się z całodziennym podsłuchem rozmów telefonicznych Rocka. Siedząc na posłaniu słuchał taśmy. Zafascynowała go. Rock był czarujący, dowcipny, troskliwy wobec przyjaciół. Wspaniale opowiadał anegdoty i na dodatek był bardzo inteligentny. Może okazać się z całej trójki najtrudniejszym celem. Rock był bardzo zajęty dzwonieniem po całym świecie, rozmówkami, wysłuchiwaniem propozycji, wymianą informacji. Ale najbardziej in- teresująca dla McCalla była wiadomość o jego niepowodzeniu z egipską dziewczynką. Rock uraczył tą opowieścią kilku z przyjaciół, którzy podzielali jego zainteresowanie dziećmi. - Zakochałbyś się w niej - oświadczył handlarzowi broni we Frankfurcie. - Mała, fascynująca kurewka. To fatalne, że przez pewien czas muszę omijać Kair szerokim łukiem. Nie mogę się doczekać, kiedy ją znów spotkam. Ale, o ile mi wiadomo, jej ojciec ma największą turecką szablę w całym Egipcie i wiesz, co by mi zrobił złapawszy. - (Śmiech.) Rock dodał tęsknym głosem: - Nie wiem, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę. - (Śmiech.) Dmitri z Aleksandrii miał wiadomość, która powinna Rocka otrzeź- wić. Opowiedział mu, jak rodzina dziewczynki zabiła jej wuja Fawziego. Ze szczegółami. - Jezu Chryste - odparł Rock. - Nieludzkie skurwysyny, nie- prawdaż? Jedyna z następnych rozmów, którą McCall uznał za interesującą, dotyczyła binarnych środków wybuchowych, i Rock rozmawiał z człowiekiem nazwiskiem Beeldad w Madrycie. - Muszę dostarczyć trochę binarnego materiału pod sześć różnych adresów w ciągu najbliższych dwóch tygodni, wiesz dla kogo. Więc musisz mi dostarczyć to, o czym mówiliśmy, w ciągu kilku dni. Da się? Beeldad zapewnił Rocka, że się da. Uradował się, że znów będzie pracował z tak starym przyjacielem. 175 - Spotkaj się ze mną w Paryżu - powiedział Rock - to pogadamy. Na taśmie zanotowano dwadzieścia trzy rozmowy, ale aż do końca Rock nie podał, gdzie będzie dwudziestego szóstego listopada. Zapewne sam nie wiedział. Jak dotąd. Nadeszła chwila, której bał się McCall. Trzeba było wynająć dwóch morderców: jednego dla Rusa i jednego dla Slane'a. I wiedział, do kogo ma się zwrócić. Polecił sekretarce zamówić bilet lotniczy do Paryża, z przerwą w Londynie. Na koniec długiego dnia wziął za telefon i zadzwonił do Bordena. - Czy masz już coś nowego o Attashahu? - Nadal nad tym pracujemy - odparł Borden. Trąc oczy i zbierając siły na jazdę w gęstym potoku samochodów do domu, zmęczony McCall wyprostował się w fotelu. Gdzie, u diabła, podziewał się ten chytry Irańczyk? Czy już kogoś zwerbował? Bez żadnych wstępów Akrobata wydał ostatni przedśmiertny krzyk spadając, spadając, spadając. Cisza. Był koniec października na kalifornijskiej pustyni Baja. Slane'owi przypominał dom rodzinny: australijski interior. Wysiadłszy z ciężarówki poczuł, jak podeszwami kruszy wypolerowany przez wiatr piaszczysty zlepieniec. Przed nim znajdowały się opuszczone koszary i budynki gospodarcze. We wszystkich kierunkach ciągnął się falisty teren pustyni, z rozsianymi tu i ówdzie wysokopiennymi kaktusami saquaro. Blask słońca zmusił go do zmrużenia oczu. Za jego plecami wyły silniki innych nadjeżdżających ciężarówek, wyładowanych sprzętem wojskowym i filmowym oraz zaopatrzeniem bazy. Posuwał się dokładnie tym samym szlakiem, który zaprowadził obecnego dyktatora do pałacu prezydenckiego Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Jako dokumentacja służyła mu własna mapa tego człowie- ka, z ówczesnych czasów. Dwudziestego szóstego listopada będzie jako bardzo bogaty człowiek jadł kolację w pałacu prezydenckim. - Teraz, majorze - oświadczył Peno Rus - musimy uczynić nasze seminarium o planowaniu zbrojeń i ich użytku najbardziej imponującą imprezą, jaka kiedykolwiek odbyła się na ten temat. 176 — Mamy bardzo mało czasu, prawda? - spytał major Mudd. Spojrzał w nieruchome, brązowe oczka swego pracodawcy. Musiała się tam kiedyś domieszać mongolska krew - pomyślał. — Tak, majorze, ale potrafimy to zrobić. Zechciej zrozumieć, że w bardzo krótkim czasie staniemy się najważniejszymi światowymi kupcami broni małokalibrowej. Chcę, aby nasi obecni i przewidywani klienci zwracali się do nas nie tylko z zamówieniami towaru, ale także ze swymi problemami. To seminarium raz na zawsze ustali naszą reputację ekspertów. — Mówię o wydawaniu zaproszeń. Przecież dwudziesty drugi lis- topada to bardzo bliski termin. — Ach, człowieku, to żaden problem. Ograniczamy liczbę uczestników pierwszego seminarium poniżej setki. Rozmawiałem już nieoficjalnie z tuzinem naszych najlepszych klientów, z Neyem włącznie. A propos, czy domyślasz się, kto był jednym z pierwszych, którzy się zgłosili? — Nie mam najbledszego pojęcia. — Ney we własnej osobie. Nawet on potrafi pojąć, że czasy się zmieniają. — Jaka będzie opłata? — Pięć tysięcy funtów od głowy. Nagle przed stolikiem Rocka w Cafe Chanticleer w Paryżu pojawił się człowiek. -Panie Rock, czy mogę zamienić z panem parę słów? Facet wyglądał na amerykańskiego biznesmena. Wysoki, szczupły i jasnowłosy, nie był zbirem, a już z pewnością nie Egipcjaninem. - To zależy - odparł Rock. - Kim pan jest? -Czy mogę usiąść? Nazywam się Rumbh. Popijając młode Beaujolais Rock z Rumbhem przegadali cały wieczór. Rumbh oświadczył: - Mam zadanie, które tylko pan potrafi wykonać. Ale najpierw proszę pozwolić, że oświetlę panu tło sprawy. Ostatnio posługiwałem się grupą, która nazwała się "Trzecim Września". Czy zna ją pan? — Nie - odparł Rock. - Są setki takich band. — Przekazałem im zlecenie mego klienta na wysadzenie samochodu. Próbowali trzy razy i zawiedli. Ich przywódcy poszli do więzienia. A przy ostatniej próbie użycia bomby ich specjalista od materiałów wybuchowych stracił wszystkie palce prawej ręki. 177 12 - Polowanie na lisa Rock uśmiechnął się do niego. - Wygląda, że potrzebuje pan pomocy. — Proszę poczekać. To nie wszystko. Mój dostawca materiałów wybuchowych mnie nabrał. Wadliwy towar. Jego bomby robią tylko ffłfft! A mnie się za to wini. Moje notowania spadły poniżej wszelkiego wyobrażenia. Moja reputacja doznała szwanku. — Dzisiaj sprawy nie wyglądają tak jak niegdyś - powiedział Rock. - Nie można już posługiwać się amatorami. — Proszę to wyjaśnić - rzekł Rumbh. — Tyle się namnożyło grup terrorystycznych - zaczął Rock - że aby się dostać do gazet, trzeba mieć wyższy współczynnik śmiertelności. A kto chce być na pierwszych stronach, musi dysponować najnowocześ- niejszymi materiałami binarnymi, które załatwiają kupę ludzi jednym strzałem. Jeden czy dwa trupy i urwana noga już się nie liczą. Trzeba wysadzić w powietrze czterdziestu, sześćdziesięciu naraz. Nie przypusz- czam, by gazety w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu zwróciły teraz uwagę na zwykły zamach bombowy z mniej niż sześćdziesięcioma zabitymi. Mam na myśli pierwsze stronice. A tego rodzaju zleceń wagi ciężkiej nie można powierzać niezawodowcom. Szczególnie teraz, gdy środki bezpieczeństwa stały się ściślejsze niż tyłek pchły. I jeszcze ściślejsze z każdym dniem. Rozumie pan, co mówię? Rumbh skinął głową. — Już nie mogę sprzedawać lasek dynamitu z ciężarówki - kon- tynuował Rock. - I nie można obecnie wynajmować facetów, którzy wskakują do najbliższego samolotu z walizą materiałów wybuchowych. Z takich środków korzysta hołota. Żyjemy w epoce specjalistów. Rozumie pan, co mam na myśli? — To oczywiste.-( Rock odsunął swój kieliszek wina. - Nie, to nie oczywiste. Słuchaj pan. Przypuśćmy, że sprzedaję komuś bombę, by ją umieścił pod krzesłem swego wroga. I bomba wybucha. Ale jeśli we właściwym momencie nieprzyjaciel nie siedzi na krześle, niewielka to pociecha dla mego klienta, że dostał bombę po najniższej cenie. Robota nie została wykonana. Wróg żyje nadal. Wszystko, co mój klient dostał za swe pieniądze, to głośny hałas. Sprzedałem mu doskonałą bombę, ale nie rozwiązałem jego problemu. — A więc... — A więc nie przychodzę do klienta i nie mówię mu: "Mogę taniej sprzedać panu bombę". Nie. Mówię: "Co pan chce załatwić tą bombą? Jaki ma pan problem? Ja panu pomogę go rozwiązać". A gdy mi to opowie, już widzę, że jego plan był błędny. Jego bomba zdziała tyle, że krzesło rozleci się w drzazgi. Rozumie pan, co mówię, Rumbh? 178 Rumbh mruknął: - Proszę dalej. — Wobec tego sprzedaję mu pakiet, a nie samą bombę. I nie tylko krytykę jego planu. Daję mu plan, który wypali. Dowiaduję się, kiedy jego wróg zamierza usiąść na tym krześle. Ustalam, jak dostać się do budynku i jak z niego wyjść. Opracowuję mapy i harmonogramy. Planuję całą operację. Oraz dostarczam materiały wybuchowe, które załatwią robotę. Żadnego szmelcu. Nikt nie wie więcej na temat bomb binarnych niż ja. Posługuję się tylko najlepszymi materiałami. Okay. To, co mu sprzedałem, to plan, który zadziała. Rozumiesz pan? Bo on nie chciał kupić bomby. Chciał kupić morderstwo. Moi konkurenci sprzedają mu bombę. Ja sprzedam martwego wroga. — A czemu pan myślisz, że potrafisz stworzyć lepszy plan? — Bo jestem ekspertem. Pańscy wrześniowi faceci nie mają dostępu do tych informacji co ja. Ani wiedzy i umiejętności. Wystarczy, że będziesz się pan stosował do moich instrukcji, a będę miał zadowolonego klienta. — Rozumiem. - Rumbh w zamyśleniu potarł policzek. — Okay. Mów pan, jaki jest pański problem. Rumbh odchrząknął. - Mój klient życzy sobie umieścić bombę w hotelu w Kairze. — Kairze? — To, co najlepiej lubisz, Rock. Chce przerwać ucztę weselną. — To znaczy? — Konferencję regionalną dwóch rywalizujących odłamów - wyjaś- nił Rumbh. - Chcą zakopać topór wojenny. — Dalej. — Chcę to zerwać. Chcę, by się nawzajem podejrzewali. Kapujesz? Chcę podłożyć bombę, którą znajdą przed wielkim posiedzeniem. — Znajdą? - Rock podniósł rękę. - Chcesz pan przez to powiedzieć, że ona nie ma wybuchnąć? — Za nic. Na tym polega cały pomysł. Każda ze stron będzie oskarżała drugą o jej podłożenie. Departamentowi Stanu doprowadzenie do tej konferencji zabrało dwa lata. Gdy znajdą bombę, Departament straci dalsze dziesięć, nim te brudasy zechcą zbliżyć się do siebie na odległość dziesięciu mil. — Okay - rzekł Rock. - Na czym polega wielkie wyzwanie? — Na dostarczeniu materiału do hotelu. Środki bezpieczeństwa są ściślejsze niż skóra na wężu. Być może jesteś jedynym facetem na świecie, który potrafi podłożyć bombę w tej sali konferencyjnej. — Co to za hotel? — Hotel Royal Nile. 179 — No cóż, to bardzo kuszące, panie Rumbh. Ale odpowiedź brzmi: nie. — Daj pan spokój, Rock. Nawet nie położyłem jeszcze forsy na stół. — Przykro mi, ale Kair jest mi zakazany. — Zakazany? Co to znaczy? — Tyle, że ostatnio tam nie jeżdżę. — Okay. Słuchaj pan. Potrzebuję tej roboty. Jeśli masz problem z jakimiś ludźmi w Kairze, ja to załatwię. Kapujesz pan? — Załatwisz pan, hę? — Tylko daj mi pan nazwisko i adres, poczekaj dzionek i przyślij wieniec pogrzebowy. — Hmm. To ciekawe. Ale jest więcej niż jeden. — Ilu? - spytał Rumbh. — Rodzina. Sześciu albo ośmiu. Przeklęte potwory, cała banda. Właśnie posiekali jednego ze swojej rodziny szablami. — Szablami? - Rumbh wymuszenie wyszczerzył zęby. — Przysięgam - zapewnił Rock. - Oni żyją dokładnie w czternas- tym wieku. Ci ludzie nie wiedzą, co oznacza słowo cywilizowany. Ale nie chcę ich uśmiercać. To znaczy, jest tam dziewczyna i ona by mnie znienawidziła, jeśli... przyswajasz? — Okay. Słuchaj, mogę załatwić, żeby całą tę załogę przymknięto na parę dni, tak byś mógł przyjechać, podłożyć bombę i znowu wyjechać. Wszystkich prócz dziewczyny. Czy to wystarczy dla twego libido? — Jak chcesz to załatwić? — Wysoko postawieni przyjaciele. Tę robotę chcę mieć na dwudzies- tego szóstego listopada. Więc mów teraz, kogo mam dla ciebie załatwić. Rock pomyślał o dziewczynce. Szybko wyciągnął notes i ołówek i napisał coś. Następnie wręczył kartkę Rumbhowi. Rumbh wstał i odepchnął krzesło. - Wracam za parę dni. Jak się z tobą kontaktować? — Proszę dzwonić do mego punktu. - Zapisał Rumbhowi numer. — Przyjadę - odparł Rumbh. - Pakuj rzeczy na Kair. Rock patrzył, jak jego rozmówca opuszcza restaurację. Czyżby naprawdę miał się znowu z małą spotkać? 10. Część o numerze 2XJT557 okazała się koszmarem. Najważniejszym problemem Brewera było zidentyfikowanie producen- ta. Po przeszukaniu znacznej liczby ksiąg adresowych i katalogów części wreszcie znalazł nazwę wytwórcy w podręcznej bibliotece technicznej Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierii Mikrominiaturowej na Za- chodniej Trzydziestej Ósmej Ulicy na Manhattanie. W Roczniku Adresowym Mikroczipów znajdowała się krótka hi- storia. Numer 2XJT557 był mikroczipem sprzed osiemnastu lat, a ostatnio skreślono go z siedmiu różnych spisów zastrzeżonych części wojskowych. Montowany był tylko w jednym jedynym urzą- dzeniu - wojskowym zespole radiolokacyjnym. A bezpośrednio pod hasłem numer 2XJT557 znajdowało się kolejne, dla obwodu scalonego następnej generacji - Nr 2XJT557/A, określonego jako zastrzeżony. Brewer po raz pierwszy napotkał poważny problem i być może koniec starań: numer 2XJT557 został określony jako wycofany z produkcji. Znalezienie stu nowych egzemplarzy nie wcho- dziło w grę. Siedział w oknie biblioteki w jasnych promieniach słońca, przyglądając się dozorcy, zamiatającemu jesienne liście do rynsztoka po drugiej stronie ulicy. Gdy skończył, zszedł po schodach do sutereny. Wiatr wywiał liście z powrotem na trotuar. — Jeśli ten czip jest tak trudny do znalezienia - spytał Dice - czemu nie postaramy się o inny model? — Inne podłączenia - odparł Brewer. - Żaden inny czip nie uruchomi sprzętu. 181 — Więc postarajmy się o pusty czip, o ile wiem, nazywają go prom, i na nim zróbmy wszystkie potrzebne ci egzemplarze. — Niewiele wiesz o wojskowych obwodach scalonych, prawda, Dice? — Ni. Nie mój koń. Zbyt skomplikowane. — No więc, kiedyś tak się zdarzyło, że Rosjanom udało się powielić nasz ściśle tajny wojskowy komputer, kupując w sklepach z zabawkami dziecinny komputerek do gier video. Zabawka miała taki sam czip. Od tej pory coraz więcej wojskowych obwodów scalonych szyfruje się, by uniknąć kopiowania. I to odnosi się także do 2XJT557. — Więc zlećmy kopiowanie wytwórni obwodów. — Aby skopiować ten czip, musielibyśmy zdobyć od producenta oryginalne taśmy i maski. Albo dostać oryginalny czip i porobić z niego bardzo dokładne powiększenia fotograficzne. A potem musielibyśmy w tym celu wynająć fabrykę półprzewodników i uruchomić produkcję tylko po to, by zrobili nam paręset sztuk. Koszty byłyby astronomiczne. A nawet gdyby mój klient zgodził się je zapłacić, żadne towarzystwo nie zgodzi się tego wykonać. Kary są zbyt wysokie, a większość wytwórni półprzewodników ma i tak więcej zamówień, niż może podołać. — Okay, okay. Myślałem, że mogę zapytać. Na papierowej serwetce Brewer narysował kwadracik, ćwierć na ćwierć cala. - I to wszystko, nie większe niż główka od szpilki. A ten malutki czip to cały komputer: mikroprocesor. Na tej malusieńkiej przestrzeni jest upakowane jakieś paręset tysięcy tranzystorów, urucha- miających tysiące zintegrowanych obwodów. A ja potrzebuję ich sto, zaprogramowanych jako numer 2XJT557. — Więc co mamy robić dalej? - spytał Dice. — Postarać się kupić używane aparaty od kupców wycofanego sprzętu. Następnego dnia Brewer i Dice usiedli w sąsiadujących ze sobą pokojach hotelowych, obaj z księgami adresowymi handlarzy wycofanego sprzętu wojskowego. Pracowali systematycznie, telefonując przez cały kraj od wschodniego do zachodniego wybrzeża i kolejno zapytując każdego kupca o używane, wyremontowane procesory podrzędne rada- rów. Ukończyli to o drugiej po południu; nie znaleźli ani jednego. Zmęczony Dice zapadł się w fotelu. - Co teraz? - Zostało mi jeszcze jedno posunięcie. Czekaj na mnie, aż wrócę. Było to posunięcie, które przejmowało go lękiem. 182 Pojechał taksówką na East Side i wysiadł przed starą, wysoką kamienicą na Dwudziestej Czwartej Ulicy. Windą pojechał na dziesiąte piętro i po dłuższej chwili niechętnie zastukał do^ drzwi, tuż pod tabliczką z nazwiskiem MYRON ELANDER. -Proszę wejść. Otwarte. Nic tu się ani na jotę nie zmieniło. Mieszkanie Elandera było czyste, jak nowa talia kart, z wyjątkiem drugiej sypialni. Było to biuro Elandera. Wzdłuż całej ściany biegła biała plastykowa lada z szeregiem grubych katalogów zamiennych części przemysłowych, każdy na osobnym metalo- wym pulpicie. W kącie siedział Elander w nagłownych słuchawkach telefonicznych, zręcznie przewracając stronice jednego z katalogów i przemawiając do mikrofonu. Siedział w chromowo-skórzanym zmoto- ryzowanym fotelu inwalidzkim. Dookoła niego podłogę zaścielały stosy książek telefonicznych z całego świata. Za nim, przy komputerowej klawiaturze, siedziała kobieta wystukując faktury. Ujrzawszy Brewera przerwał w pół słowa i otworzył usta. -Posłuchaj, Anthony - odezwał się do telefonu - będę musiał jeszcze do ciebie zadzwonić. Mniej więcej za godzinę - znowu popatrzył na Brewera. - Lucy - odezwał się do sekretarki - może zabrałabyś co trzeba do banku? Obaj mężczyźni patrzyli na nią, gdy wychodziła. Cicho zamknęła za sobą drzwi. — Czy mam jeszcze otwarte usta? - spytał Elander. W odpowiedzi Brewer uniósł słabo dłoń. — Nie myślałem, że cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Brewer kiwnął głową bez słowa. — Musisz mieć coś ważnego - oświadczył Elander. - To nie jest wizyta towarzyska. Prawda? Prawda? — Wygląda, że interes idzie dobrze. — No, tak jak mówisz. Gdybym nadal pracował u Fedów, zarabiał- bym zwykłe grosze. W tym roku zarobię zapewne więcej niż siedmiu agentów razem wziętych. Ale jeśli to cię może pocieszyć, wróciłbym do tego, co było przed... przed wypadkiem. Wyglądał staro, na znacznie więcej niż swoje trzydzieści pięć lat. I niezdrowo. Nad paskiem wystawała mu fałda tłuszczu - coś, do czego jeszcze parę lat temu za nic by nie dopuścił. Miał bezbarwną, kredową cerę, jaką widuje się u pacjentów w szpitalach. — Do dziś straszy mnie to dniami i nocami - rzekł Elander. - I w końcu wpędzi mnie do grobu. Cztery lata i jedenaście dni - dodał. — Wystarczy - powiedział Brewer. 183 — Nadal odczuwasz ból? To pomyśl, jak boli mnie. Była moją siostrą. — Wystarczy. — Co to znaczy "wystarczy"? Nigdy nie wystarczy. Codziennie, dzień po dniu, życie wykrawa ze mnie kolejny funt ciała. Pokuty nigdy nie za wiele. — Nikt ci siłą nie wlał tej wódy do gardła ani nie wsadził do tego samochodu. Sam to zrobiłeś - przypomniał Brewer. — Wiesz, opowiedz mi o tym. To dla mnie wielka nowina. — Wystarczy. Wystarczy - powtórzył Brewer. — Nie. Nie wystarczy. Okropnie tu było jedenaście dni temu. Byłaby to czwarta rocznica waszego ślubu. — Mikę - powiedział Brewer - dłużej tego nie wytrzymam. — To po coś tu przyszedł? - Elander daremnie czekał na odpowiedź, po czym podjął rozmowę. - No cóż, musi być jakaś szczególna przyczyna, dla której przeszedłeś przez moje drzwi akurat tego dnia, o tej akurat godzinie. Czy mam zgadywać? Pomyślmy. Przyszedłeś, aby znowu posłuchać, jak przepraszam. Przyszedłeś, by się upewnić, że ani jedna minuta życia nie sprawia mi przyjemności. Być może także przyszedłeś, by mi przebaczyć. O to chodzi? O przebaczenie? — Przyszedłem porozmawiać - odparł Brewer. — Porozmawiać. To miłe. Lubię rozmówki. O czym chciałbyś rozmawiać? — Poszukuję pewnej części. — Części? Przyszedłeś z powodu części? Niech to diabli. Więc to nie wizyta towarzyska. Przyszedłeś, ponieważ czegoś potrzebujesz. — Zgadza się, Mikę. Jednej części. — Części. Nie widujemy się ani nie rozmawiamy przez... ile lat? I o czym mamy mówić? O części. Witaj w Pałacu Ostatniej Nadziei. Oto moje motto handlowe: "Jeśli nie potrafię znaleźć części, oznacza to, że ona nie istnieje. Chomik Elander". — Wyglądasz okropnie - powiedział Brewer. — To przejrzyj się w lustrze. Napisałem do ciebie trzy listy podczas twego procesu. Dwa, gdy siedziałeś w więzieniu. Brewer kiwnął głową. — Kiedy wyszedłeś? — Parę tygodni temu. Elander parsknął. - Tygodni. Ja dostałem dożywocie. - Trzasnął pięścią w poręcz inwalidzkiego fotela. Brewer usiadł i czekał w milczeniu. -A, do diabła - rzekł Elander. - Co to za część, której szukasz? -Numer 2XJT557. 184 - Czyż to nie interesujące? Słynna 2XJT557. Ze wszystkich ist- niejących wybrałeś właśnie tę. Jakoś się tego domyślałem. Gdy wszedłeś, miałeś jakby wydrukowane na czole: 2XJT557. - Wyprostował się w wózku, uważnie przyglądając się Brewerowi. - Widzisz, nie spytałem cię, w jaki interes się wdałeś. Ale obawiam się, że wiem. Odwrócił wózek, by spojrzeć Brewerowi prosto w oczy. - Cóż, przykro mi, że się trudziłeś, Charlie. I przykro mi z powodu 2XJT557. Nie znajdziesz jej nigdzie. Brewer rozejrzał się po pokoju. Stosy ksiąg adresowych, szafki kartoteczne, zapasowy wózek w schowku, a za otwartymi drzwiami nie zasłane łóżko. Witajcie w świecie Myrona Elandera: dwupokojowe mieszkanie, trzy linie telefoniczne do każdego miejsca na Ziemi, widmo siostry, widmo przyjaźni. To Myron Elander, poszukiwacz wojskowych części zamiennych, pamiętał o rocznicy. Brewer nie - tego dnia wychodził z więzienia. Teraz już niekiedy nie potrafił sobie przypomnieć, jak ona wyglądała. — Jeśli nie mogę znaleźć tej części - powiedział Brewer - to kupię używane procesory radarowe, które rozmontuję. — Nie, tego nie zrobisz. Nie ma ich. — Rozumiem. — Ja też rozumiem, Charlie. Pracujesz dla Irańczyków? — Skąd ci to przyszło do głowy? — Nigdy nie nabieraj nabieracza. Tylko Irańczycy szukają tej części. — Wspaniale. — Natychmiastowe wskazanie tropu. Ty mówisz 2XJT557. A każdy z tego biznesu natychmiast odpowiada: Iran. Tak po prostu. Czy mam ci powiedzieć, czemu nie znajdziesz starej 2XJT557? — Gdy się powiedziało "A"... gadaj. — Po wypędzeniu szacha Waszyngton postanowił wyciąć numer w związku z tym irańskim sprzętem podsłuchowym. Więc pewien spryciula w Departamencie Obrony wpadł pewnego dnia na wspaniały pomysł. Wystarczy zmienić konstrukcję jednego mikroczipa, zastosować inny wstrzymując produkcję pierwotnego i voila! Iran utknął w przestarzałych komputerach radarowych bez zamiennych obwodów scalonych. A Iran jest jedynym krajem, któremu sprzedawaliśmy te urządzenia. Jakieś sześć miesięcy temu Iran kręcił się wszędzie, próbując kupić używane jednostki. Ale nie ma żadnych. I dlatego Charlie Brewer ma dziś zasrane szczęście. 185 Brewer wstał. - Więc to takie proste. — Więc takie to proste. Proszę. Pozwól mi dać ci pewną radę. Jeśli pracujesz dla Irańczyków, skończysz w rzece. A jeśli oni cię nie ciukną, zrobi to Waszyngton. Wlazłeś po uszy i przegrasz. Napady na banki są bezpieczniejsze. — Okay. Brewer był w drodze do drzwi, gdy Elander za nim zawołał. — Hej, Charlie. - Hę? — Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Dobrze. Więc nie ma sprawy. Koniec. Bez tej części cała reszta materiału jest bez wartości. Brewer odczuł ponure zadowolenie, wyob- raziwszy sobie minę Attashaha, kiedy opowie mu nowinę. Poczuł ulgę. Znów może stać się dobrym chłopcem. Ale miał też poczucie przegranej. Nie lubił czuć się pobity, nie lubił przegrywać. Nie lubił porażek - nawet porażek przy popełnianiu zdrady. Był jeszcze jeden powód, by rzucić wszystko. Elander powiedział, że tylko Irańczycy poszukują 2XJT557. Co oznaczało, że Waszyngton już został zaalarmowany. Teraz agenci bardzo szybko zaczną, go tropić. Światło słoneczne nad Manhattanem stało jak wielka, pałająca jasność w przezroczystym powietrzu - wspaniały dzień późnej jesieni, gdy ludzie raźnie przemierzają ulice. Zły dzień na przypomnienie dnia ślubu oraz ślubu, który nigdy nie nastąpił. Poszedł w stronę dzielnicy willowej. Będzie musiał powiedzieć Di- ce'owi, że wszystko się skończyło, i mu zapłacić. Zorientował się, że znów idzie w stronę West Side do biblioteki Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierii Mikrominiaturowej. Wpadł na pewien pomysł. Obwód numer 2XJT557 produkowany był przez pewne zakłady w Kalifornii, zwane Straek Inc. W bibliotece Brewer wyciągnął Czerwoną Księgę Producentów i znalazł tam podstawowe dane na temat Straek: adres, członkowie zarządu, roczna wartość sprzedaży, przedstawicielstwa terenowe, ocena zdolności kredytowej, przynależność do różnych stowa- rzyszeń, wypuszczone akcje, ich liczba, ich skrót giełdowy, wreszcie wykaz produktów i używane marki fabryczne. Wśród rzeczy produkowa- nych dla Departamentu Obrony, marynarki wojennej, lotnictwa oraz armii lądowej znajdowały się skomputeryzowane aparaty kierowania 186 ogniem, komputery dla wyrzutni rakiet, wojskowe urządzenia sterownicze dla czołgów, czarne skrzynki do radarów - cała lista liczyła ponad trzydzieści pozycji.-^ Poniżej znajdowała się krótsza lista produktów na rynek cywilny. Wykrywacz radarów do samochodów osobowych dla unikania pułapek policji drogowej oraz komputer osobisty przeznaczony dla szkół. Ten ostatni został wymieniony jako wycofany z produkcji. Krótka historia przedsiębiorstwa powiedziała mu, że Straek rozpoczął działalność osiem lat temu z niewielkim kapitałem zakładowym, z jednym kontraktem wojskowym na zbudowanie komputera dla radaru. Następ- nym ich produktem był komputer dla szkół. Brewer siedział wpatrzony w listę, próbując założyć się sam z sobą na temat ludzkich zachowań. Przeszedł do pokoju katalogów bibliotecznych i wynurzył się stamtąd z różnymi katalogami i biuletynami na temat wyrobów Straeka. W zbiorze biuletynów znalazł zawiadomienie Straeka dla klientów wojskowych o skreśleniu z listy poufnej i zaprzestaniu wytwarzania numeru 2XJT557 oraz wielkie powiększenie diagramu jego budowy. Wraz z listą oznaczeń kodowych, które zostały odtajnione. Wziął się za opisy produktów dla odbiorców cywilnych. Najpierw przestudiował broszurę o wykrywaczu radarów przeznaczonym do samochodów osobowych. Następnie biuletyn jego konserwacji i napraw. Przestudiował schemat budowy. Nic. Następnie przekartkował druki reklamowe komputera osobistego i odkrył, czemu zaprzestano jego produkcji. Niemal wszystkie kom- putery osobiste na rynku były standaryzowane według systemu wirtual- nego MS-DOS14. Model CPM Straeka był niekompatybilny z konstruk- cjami i oprogramowaniem pozostałych producentów. Brewer cierpliwie przeczytał wszystkie co do jednego opisy wyrobów, cenniki, porady konserwacji dla dystrybutorów, informacje o zmianach obwodów oraz konstrukcji. Około dwóch miesięcy przed zaprzestaniem produkcji wydano pilny biuletyn z zawiadomieniem punktów napraw, że zapaso- wy mikroczip wkrótce przestanie być dostępny. Był przy tym jego schemat. Brewer wyprostował się na krześle i zamarł w tej pozycji, bojąc się sprawdzić odkrycie. Odwrócił się i rozejrzał po pokoju. Potem ostrożnie zgiął palec i odpukał w drewno krzesła, porównując schemat czipa do komputera szkolnego z diagramem dla 2XJT557. Nie było wątpliwości. Straek wiedział, kiedy robi dobry mikroczip. 14 MS-DOS - dyskowy system operacyjny firmy Microsoft. 187 Gdy skonstruował pierwszy: Nr 2XJT557, zastrzeżony wojskowy, tajemne i nielegalne życie przedłużył mu w formie serca obecnie już nie produko- wanego szkolnego komputera Straek CPM. Wiceprezes do spraw marketingu firmy Straek nazywał się Rollins i miał tubalny głos ekstrawertyka. — Ostatni komputer tego modelu był zbudowany dwa lata temu - oświadczył Brewerowi. - Zgłosiliśmy się do wszystkich naszych pierw- szych odbiorców i zaoferowali im nasze nowe komputery MS-DOS w zamian za stare CPM. Nowy jest sprawniejszy, bardziej wielostronny. I kompatybilny ze wszystkimi czołowymi komputerami osobistymi. Zapewniliśmy im fantastyczne korzyści, ponieważ chcieliśmy się utrzymać na naszej części rynku. — CPM był wspaniałą konstrukcją - powiedział Brewer. — Nie musi mnie pan do tego przekonywać! - ryknął śmiechem Rollins. - Gdyby był kompatybilny, żarlibyśmy kawior każdego wieczoru. — Co zrobiliście ze zwróconymi? — Poszły na złom - odparł Rollins. - Pod zgniatacz co do sztuki. — Mam paru klientów, którzy chcą mi dać swoje do naprawy, a ja nie mogę znaleźć dla nich części. - To fatalnie, sir. Prawdę powiedziawszy, nic mi nie wiadomo, by jeszcze były jakieś w użyciu poza niewieloma u takich, jak pana klienci. Czy próbował pan drobnych ogłoszeń w czasopismach komputerowych? Z pewnością pięć czy sześć znalazłoby się u programistów, a więc ile trzeba do rozbiórki. Drobne ogłoszenia w czasopismach komputerowych. To mogło potrwać całe miesiące, a szansę uzyskania w ten sposób znacznych ilości wyrobu Straeka były zbyt małe, by się tym zajmować. W dziesięć minut później zadzwonił telefon Brewera. Znowu Rol- lins. - Przejrzałem nasze rejestry. Właśnie sprzedaliśmy sto piętnaście naszych nowych komputerów Okręgowi Szkolnemu Meadowbrook w New Jersey. W zamian za sto dwadzieścia starych CPM. O ile wiem, to stare powinny zostać odebrane i zniszczone w zeszłym tygodniu, ale jeszcze nie mam potwierdzenia. Oczywiście może się ono znajdować na * poczcie, ale warto sprawdzić. W dwie godziny później Brewer i Dice byli w New Jersey. Sekretarka przewodniczącego Rady Szkolnej poprowadziła ich korytarzem, gadając przez cały czas. 188 - Mieli je zabrać zeszłego wtorku i jestem pewna, że to zrobili. Postawiliśmy je we wschodniej sali sportowej, gdzie ma być mecz koszykówki dziś wieczorem, zacięta walka między dziewczynami od nas i z Morristown. No, to sprawdźmy. - Zaczęła wyszukiwać właściwy klucz w całym pęku. - Ale nie mówcie mi, że go tu nie ma. Czy to.../ Tak. Spróbujmy tego. Proszę. Otwarły się drzwi wschodniej sali sportowej. W słabnącym oświetleniu popołudniowym widać było, że podłoga jest pusta. — Zdaje mi się, żeśmy się spóźnili. Ale oto i woźny. Mark! Czy przestawiałeś te stare komputery? — Ano. Wszyściutkie. - Woźny przekręcił szereg wyłączników i salę zalało światło. - O, tam. Na ławkach sali sportowej, ustawione szeregiem jak wiwatujący kibice, stały stare szkolne komputery Straeka. Sto dwadzieścia. 11. Przez drzwi gabinetu McCalla wsadził głowę Borden. - Ktoś próbuje kupić numer 2XJT557. McCall powoli wstał z miejsca. - Nareszcie. Coś się dzieje. Okay. Ja się tym zajmę. Kogo wynajął ten irański potwór? — Nie wiemy. Kimkolwiek jest, dzwonił do wszystkich handlarzy używanego sprzętu w całym kraju, szukając tego obwodu. Odkomen- derowałem czterech łapsów, by pogadali z handlarzami. Może choć jeden z nich poznał faceta po głosie. — Na to nie stawiaj - odrzekł McCall. — Ale jest, jak mówisz. Wreszcie coś się dzieje. — Okay, Borden - powiedział McCall - rzuć wszystko w kąt i poświęć cały czas tej sprawie. Tak długo, póki nie znajdziesz Attashaha i typa, którego wynajął. Pójdź do Departamentu Handlu i pogadaj z ludźmi z kontroli eksportu. Dowiedz się, czy ktoś coś robił w związku z jakąkolwiek częścią na irańskim spisie. Sprawdź świadectwa końcowych użytkowników, wnioski o wyłączenie, licencje eksportowe, wszystko. I bądź w kontakcie z handlarzami. Rzuć trochę forsy. Nic mnie nie obchodzi, ilu do tego potrzeba ludzi. Znajdź tego typa, Borden. Znajdź go. Nim McCall skończył, Borden już był za drzwiami. -Znajdź go! - wrzasnął za nim McCall. A potem walnął pięścią w otwartą dłoń. Ktoś zaczął skubać koniuszek jego przynęty. I kimkolwiek był, wkrótce zacznie szukać następnej części: ANAC/23419.PRN. A gdy to nastąpi, pułapka się zatrzaśnie. McCall schwyta swojego człowieka. ANAC/23419.PRN. Inaczej: ser. 190 Brewer uporczywie poszukiwał nielegalnego towaru, a u jego boku pracował bez odpoczynku ni skargi Dice. Nabywanie części dla Iranu trwało.-* Na początku listopada na miasto spadł wczesny śnieg. Brewer siedział w oknie hotelowym, czytając przez telefon numery części handlarzowi używanych komputerów w Denver. Na zatłoczonych chodnikach wielkie, mokre płatki osiadły na rozkołysanych parasolach. W przesuwającym się tłumie dostrzegł idącego w stronę hotelu Dice'a. Triumfalnie niósł potężny katalog części zamiennych. Poruszał się swym dziwacznym, kaczkowatym chodem z powiewają- cymi połami rozpiętego płaszcza, nieświadom, a może obojętny na fakt, że pada śnieg; ze swym głupawym wyrazem twarzy: pół klauna, pół wilka; dźwigając ciężkie tomisko, skradzione dla Brewera w jakiejś bibliotece czy u handlarza części zamiennych. Brewer mechanicznie odczytywał przez telefon numery części jakiemuś sprzedawcy komputerów, patrząc na brnącego przez śnieg Dice'a i myśląc: jeśli kradniesz dla mnie, okradniesz i mnie. Najwięcej czasu zajęło im zdobywanie przewodów wewnętrznych i zespołów kabli łączących. W większości wypadków musieli kupować kable cywilne, by je przerabiać. Zakupili precyzyjne narzędzia dla projektantów modeli laboratoryjnych, od których dostawali kurczów dłoni i za ich pomocą zaczęli montować całe masy złączek obwodów: bagnetowych, łusek, kapleksów. Niektóre części miały swe dokładne odpowiedniki cywilne: zespół zasilania dla radiostacji morskich (36 sztuk) otrzymali od szypczendlera w Providence paczką pocztową. Inne przebudowali w ekwiwalentne, zmieniające podłączenia przewodów albo podstawy montażowe. Żadna z części nie była większa niż pudełko do butów. Dice promieniał. Szpeja, jak je nazywał, były jego ulubioną zwierzyną. Poleciał do Cleveland, by znaleźć odpowiednią ośkę, następnie do Bostonu po precyzyjne narzędzie do pierścieni uszczelniających, do Waszyngtonu po ekranowe, niemagnetyczne przewody XBR. Zaprojek- tował układy obwodów dla przerobionych kabli, znalazł właściwe końcówki i złączki, a u handlarza używanych części w Hohokus po drugiej stronie rzeki odkrył pudełko fabrycznie nowych zespołów prze- wodów BQS. Całą tę operację Dice nazwał Wielkim Szukaniem Pisanki. I ani razu nie spytał Brewera, gdzie części są magazynowane ani dokąd zostaną wysłane. 191 Gdy tak przeglądali listę, Brewer nieustannie spoglądał na jej zakończenie, gdzie widniał ostatni wielki problem: ANAC/23419.PRN. Do tej pory nie wspomniał o tym numerze w obawie, że Dice natychmiast się wycofa. McCall odczekał dwadzieścia cztery godziny, po czym wezwał Bordena. — Nic - oświadczył Borden. - Żaden z handlarzy używanych części nie miał nam nic do powiedzenia o facecie, który dzwonił do nich na temat 2XJT. Być może były dwa różne głosy. Ale żaden z nich z uchwytnym obcym akcentem. Wyglądali na stuprocentowych Amery- kanów. I żadnych szczególnych, wartych zapamiętania cech głosów. — Czy ktokolwiek zrobił nagranie? — Niii. Kto to mógł być? Bez wątpienia jeden z trzech: Rus, Slane lub Rock. Bo któż inny? Naprawdę nie było nikogo poza nimi, kto miałby takie doświadczenie w zakresie przemytu części elektronicznych. Slane był unieruchomiony swoim udawanym filmem. Rus bawił się w profesora college'u na swoim londyńskim seminarium. Pozostawał Rock. Jedyny nie zajęty z trzech. Jedyny z amerykańskim akcentem. Musiał to być Rock. -Okay - rzekł McCall. - Musimy pożyczyć trochę ludzi z innej agencji, w San Francisco. Chcę, by pilnowali zakładów Prysbyl jak sępy. Numer części ANAC/23419.PRN. Potrafię go wyrecytować przez sen. Kimkolwiek jest ten typek, musi mieć tę część. A jedynym miejscem, gdzie może ją dostać, są zakłady Prysbyl. Żądam więc, by wokół zakładów ustanowiono czerwony alarm15 przynajmniej przez kilka najbliższych tygodni. Okay? Borden skinął głową. Późnym popołudniem McCall opuścił biuro i pojechał na ulicę M, do czystego domu w Georgetown. Gdy wszedł do opuszczonego budynku, słońce wpadało przez wszystkie frontowe okna. Zatrzymał się na chwilę w sieni, nasłuchując. Nadal miał dziwne uczucie, że dom w oczekiwaniu wstrzymuje oddech. Gdy wchodził na drugie piętro, odgłos jego kroków na schodach huczał jak grom. 15 W terminologii amerykańskiej stopień gotowości alarmowej określa się kolorami. Czerwony alarm - Red Alert - stopień najwyższy, gotowość otwarcia ognia. 192 Aparatura zapisu rozmów stała na środku podłogi w plamie słonecz- nego blasku. Przysiadł i nacisnął guzik odtwarzania. Potem ulokował się na materacu, słuchając odgłosów telefonicznego życia Rocka. McCall już poznawał niektóre głosy i akcenty rozmówców Rocka. Wymiana wiadomości dotyczyła znanych tematów: bomby i materiały wybuchowe; jachty na Bahamach i wysilone, dowcipne uwagi o młodych dziewczętach; obecna niechęć Rocka wobec Kairu oraz coraz liczniejsze rozmowy między Rockiem i Beeldadem w Hiszpanii na temat środków binarnych. Potrzeba ich było na sześć bomb. -Na litość boską - powiedział Rock do Beeldada - zarobimy kupę forsy. Zagwarantowałem dostawę. A potem rozległa się rozmowa z nowym głosem. — Rock, mam dla ciebie dobre nowiny - poinformował głos. — O co chodzi? -spytał Rock. — Muszę to załatwić. Kiedy możemy się spotkać? — A może jutro, Rumbh? — Jestem przez kilka dni poza Paryżem. Może w czwartek? W Chan- ticleer? — Okay - zgodził się Rock. — A Kair dwudziestego szóstego listopada. - Rumbh odłożył słuchawkę. O pierwszej w nocy w pokoju hotelowym Brewera zadzwonił telefon. — Czy pan spał? - spytał Attashah. — Tak. — Zbieranie części to ciężka praca, panie Brewer. Czy spotka się pan ze mną w sali bilardowej? — Tak. - Brewer wstał i pośpieszył do Murray's. Zobaczył Attashaha siedzącego na krześle sędziowskim i przyglądającego się grze w piramidkę. Ubrany był jak zwykle: czarny garnitur, biała koszula, granatowy krawat w groszki. Zafascynowany patrzył na graczy i ich poruszenia. Zamiast powitania odezwał się do Brewera: - W Iranie jest taka gra... stara perska gra. Zawsze wygrywa ten, kto jest lepszym psycho- logiem. A ta gra opiera się na takiej samej zasadzie psychologicznej. Choćby ten grubas przy trzecim stole. Nie interesuje go zdobycie największej liczby punktów. Robi zakłady na boku o kolejne uderzenia. Tak więc grubas zawsze wygrywa na punkty. Dlaczego? Bo jego przeciwnik ma rozproszoną uwagę; zamiast pilnować własnej gry, przygląda się zakładom na boku. Gruby kończy zawsze z kieszenią pełną pieniędzy i największą liczbą punktów, choć jego przeciwnik w oczywisty 193 13 - Polowanie na lisa sposób jest lepszym graczem. A znów ten człowiek w granatowym swetrze... potrafię określić, czy wygra, czy przegra wyłącznie na podstawie tego, jak stoi. Uważam, że wszyscy wasi dyplomaci powinni opanować tę grę, by się nauczyć, jak należy postępować z Irańczykami. - Nikt nie umie postępować z Irańczykami, Attashah - odparł Brewer. - Nawet sami Irańczycy. Jesteście nawet bardziej zwariowani niż Arabowie. Attashah wzruszył ramionami. - Być może gra w bilard nauczy pana, jak trzeba postępować ze mną. Attashah zaprowadził go do nocnego baru kawowego. W hotelu obok energicznie robiono interesy. Bardzo zajęte były prostytutki, zjeżdżające taksówkami z całego miasta i triumfalnie prowadzące klientów przez hol do wind. Pogoda złagodniała i niektórzy taksów- karze stali obok swych wozów, rozmawiając z patrolującymi policjan- tami. Inni siedzieli w barze kawowym, czytając kolumnę sportową Daily News. Attashah zaprowadził go do loży w głębi. — Czy dobrze idzie? - spytał. — Odwaliliśmy już prawie trzy czwarte roboty - odparł Brewer. — Naprawdę? Trzy czwarte? Więc idzie dobrze. Co zostało? — Ostatnia wielka robota w Kalifornii. Santa Anita. Jedziemy we wtorek. Jeszcze pięć dni i po krzyku. A potem muszę zdobyć świadectwo końcowego użytkownika. A jeszcze później muszę zmontować całą operację przemytu do Syrii. — A co z 2XJT557? - Attashah nerwowo kręcił w palcach łyżeczkę. — Mam ją. Sto czipów. Attashah gapił się na niego zdumiony. - Jest pan pewien? Numer 2XJT557? — Ano. Numer 2XJT557. Sto czipów wyrobu Straeka. — To absolutnie nadzwyczajne. Powiedziano nam, że ta część jest skrajnie rzadka. — Bo jest. Wynajął pan właściwego człowieka. — I tak jest, panie Brewer. Brewer zawsze był przekonany, że fanatycy są zimnokrwiści. Ale przed nim siedział Attashah, patrząc oczami człowieka w gorączce. Aż się zwijał z uniesienia. Irańczykowi błysnęła nadzieja. Ciągnęła go jak zapach dymu ogniska nad zamarzniętą ziemią. A może, mówiły jego perskie oczy, a może... -Panie Brewer, jestem pod wielkim wrażeniem. 194 — Jeszcze daleko do domu, Attashah. Jeszcze nie wolno marzyć. Przed nami najgorsze. — Część zwana ANAC? — Tak. — Jak pan ją zdobędzie? — Muszę się włamać i ukraść. — Panie Brewer, moi ludzie już to badali. To wykluczone. Fabryka jest nie do zdobycia. Musi pan znaleźć inny sposób. — Nie. Muszę zrobić to, co niewykonalne. Nie ma innego sposobu. Ukradniemy to. — Zapewniam, że się panu nie uda. — Nie ma innego sposobu. Attashah był przerażony. - Czy sądzi pan, że pana asystent w tym dopomoże? Mam na myśli Dice'a? Uważam, że nie... chyba, że jest kompletnym głupcem. — Jeszcze mu nie powiedziałem. — Gdy pan to zrobi, ucieknie. — Być może. Uniesienie Attashaha zgasło. Był teraz zdeprymowany; powoli, w roztargnieniu mieszał herbatę. Do filiżanki jak zwykle wsypał pięć torebek cukru. — Panie Brewer - powiedział wreszcie - ta ANAC ma tak kluczowe znaczenie, że bez niej wszystkie pozostałe części są bez- użyteczne. — Rozumiem. — Czy pan rozumie, że rząd Stanów Zjednoczonych śledzi wszelkie ruchy tej części wzrokiem orła? — Sam kiedyś byłem jednym z orłów, Attashah. — Jeśli pana złapią, cała operacja zostanie zrujnowana. — Nie mam zamiaru dać się złapać. — Być może. Ale jest to ewentualność, którą muszę brać pod uwagę. Nim zacznie pan starać się o ANAC, lepiej będzie, jeśli przekaże mi pan całą resztę. — Zrobię, jak zechcę. — Ale z pewnością może mi pan powiedzieć, gdzie ulokował wszystkie swoje nabytki. Jeśli cokolwiek się panu przytrafi, można będzie przynaj- mniej odzyskać ich część. Gdzie je pan przechowuje? — Nikt tego nie wie. Nawet Dice. — Więc powinien mi pan powiedzieć. — Nie. — Ale dlaczego? 195 — Ponieważ pan wiedząc, gdzie te części się znajdują, panuje nad sytuacją. Tak długo, jak pan nie wie, panuję ja. — Muszę nalegać. — Albo zrobię, jak chcę, albo nic. Spojrzenie Attashaha mówiło wyraźnie, że nie jest przyzwycza- jony, by inni robili, jak chcą, albo nic. W jego oczach zapłonęła wściekłość. Gdyby miał szablę, jednym ciosem odciąłby Brewerowi głowę. A po chwili napięcie opadło. Nikt nie ścina głowy kurze znoszącej złote jaja. -Jak pan sobie życzy. Przez dłuższą chwilę Attashah milczał, starając się opanować. Wsypał szóstą paczuszkę cukru do herbaty. A potem zmienił podejście. — Panie Brewer, czy myślał pan już o swej operacji przemytu do Syrii? — Jeszcze trochę na to za wcześnie. — Musi mieć pan jakiś plan. — Owszem. Poświęciłem mu parę chwil namysłu. Attashah kiwnął głową. Musiał sięgnąć do najgłębszych rezerw cierpliwości; interesy z tym upartym Brewerem były bardzo trudne do wytrzymania. — Czy będzie pan łaskaw opisać mi swój plan? — Nie. Oczy Attashaha zwęziły się z wściekłości. Westchnął. - Rozumiem. Zrobi pan to po swojemu. Docenia pan chyba, że jeśli się panu nie uda, będzie to miało dla Iranu poważne konsekwencje. Pana niepowodzenie może okazać się katastrofalne dla naszych planów. -Jeśli ja zawiodę, pan też zawiedzie, Attashah. A pańscy kumple powieszą pana za dupę na klamce. A więc płyniemy na jednej łodzi. I nieważne - chcesz, czy nie chcesz. Attashah odwrócił głowę i chwycił się za gardło jak człowiek, który się dusi. Wzniósł oczy do nieba w poszukiwaniu pomocy. Brewer zamówił dla niego następną filiżankę herbaty. Gdy Attashaha zmęczyły już próby wyciągnięcia czegokolwiek z Bre- wera, zaczął zbierać się do wyjścia. - Ten Dice. Czy był potrzebny? - zapytał. — Jeśli chce pan swoich części, to jest. — Co on wie? — Tylko tę odrobinę, którą mu mówię. Po Kalifornii go odstawię. — Panie Brewer, on może udaremnić nasz program. — Masa rzeczy może udaremnić nasz program. 196 - Uważam, panie Brewer, że po Kalifornii powinien go pan wyeliminować. To znaczy, panie Brewer, zabić. I upewnić się, że nie żyje. - Wstał. - To nie jest prośba. To rozkaz. ^ Wyszedł, pozostawiając Brewerowi zapłacenie rachunku: filiżanka kawy, siedem herbaty. Prawie czterdzieści paczuszek cukru. Brewer niewiele spał przez resztę nocy. Żaden zdrajca nie pracował ciężej nad swą zdradą. Czuł się zmęczony. I pogrążał się coraz bardziej. Teraz Attashah domagał się morderstwa. Brewerowi przypomniało się wydarzenie pełne ironii: w liceum napisał wypracowanie na temat zdrady; do tej pory potrafił zacytować Konstytucję: ARTYKUŁ III, PARAGRAF 3 Zdrada Stanów Zjednoczonych polega wyłącznie na podjęciu przeciw nim Działań Wojennych albo przyłączeniu się do ich Nieprzyjaciół, udzielając im Pomocy i Wsparcia. Brewer z całą pewnością przyłączył się do zdeklarowanego wroga. Część numer 2XJT557 z pewnością udzieli Iranowi pomocy i wsparcia. A część ANAC/23419.PRN z pewnością wyprowadzi Attashaha z kump- lami na ulice Teheranu, w radosnym tańcu wokół ruin ambasady Stanów Zjednoczonych. Trą la, trą la, trą la. Brewer zastanawiał się, czy motyw, dla którego zaczął organizować operację przemytniczą, był jasny dla Attashaha. Może nie. Każdy motyw jest dobry, jeśli prowadzi do wykonania roboty. A co do zamordowania Dice'a, Irańczyk miał słuszność: powinien dać mu w czapę. Ten człowiek może zdradzić jego i całą operację. Brewer rozumiał zdrajców. Trzeba nim być samemu, by rozpoznać drugiego. Ale jeszcze coś trzeba było wziąć pod uwagę: jeśli Attashah chce, by Dice był martwy po działaniach w Kalifornii, czy także będzie chciał widzieć martwego Brewera po dotarciu do Syrii? I cały ten tytaniczny wysiłek po to, aby mały Charlie Brewer mógł zmienić Bliski Wschód we wrzący kocioł, sam jeden. Wojna, rzeź, głód, śmierć - za łaskawym pozwoleniem Charlie'ego Brewera. Cały ten tytaniczny wysiłek, by dostać kulkę w łeb, za łaskawym pozwoleniem Rooleya Attashaha. 197 Borden zgłosił się do McCalla tuż przed piątą tegoż popołudnia. — Okay - powiedział. - Zaangażowaliśmy we Frisco16 zespoły likwidacyjne z trzech różnych agencji. Odbyli konferencję z ludźmi z Prysbyl i cały system bezpieczeństwa został postawiony w stan najostrzejszego alarmu przez całą dobę. Nikt na świecie nie będzie zdolny włamać się .do zakładu i ukraść te ANAC. — Takie rzeczy już słyszałem. Więc bądź jak wrzód na dupie i powiedz im, by nam przedłożyli swe plany do zatwierdzenia. — I tak już są cholernie naostrzeni. To parszywa praca i nikt nie chciał nam pomagać. Daj spokój, Bobby, w tych zakładach nie da się pierdnąć niepostrzeżenie. — Naciśnij ich jeszcze raz. Dolina Krzemowa: nieprzerwanie ciągnący się szereg wytwórni komputerowych, wypełniających dolinę Santa Clara na południe od San Francisco. Nadzieja narodu. Gdy Brewer i Dice przybyli do San Francisco, nad tamtejszym lotniskiem międzynarodowym stała lekka mgiełka. Otulała też samo miasto, czyniąc je niewidoczne, choć leżące po drugiej stronie zatoki Oakland kąpało się w pełnym słońcu. Z lotniska pojechali na południe do doliny wypełnionej smogiem spalin. Brewer pamiętał słowa Attashaha: bez ANAC/23419.PRN cała reszta była szmelcem. Zerknął na Dice'a zastanawiając się, czy zgodnie z przepowiednią Attashaha urwie się i da nogę. -Jezu - rzekł Dice. - Nie wierzę własnym oczom. Gdy byłem tu po raz ostatni, to wszystko były ziemie uprawne; brzoskwinie i tym podobne, i tylko parę samotnych fabryk komputerów. Teraz patrzył na zakłady przemysłowe stojące w ciasnym szyku po obu stronach szosy i pokrywające zbocza pagórków, ciągnących się faliście aż po horyzont. Brewer popatrzył na mijane budynki. - Jeśli Japończycy znów wytną tym facetom numer z 1981 roku, to znowu będą tu tereny uprawne. — Co się zdarzyło w 1981? — W tej okolicy nazywają to drugim Pearl Harbor. W osiem- dziesiątym pierwszym tutejsze towarzystwa komputerowe wyszły na rynek z nowym, rewolucyjnym produktem tylko po to, by stwierdzić, że Japończycy byli szybsi i lepsi. Niemal je zrujnowali. - Brewer zatrzymał wóz. - Jesteśmy na miejscu, Dice. 16 Frisco - potoczny amerykański skrót dla San Francisco. 198 -Co to takiego? Zatrzymali się na miękkim poboczu drogi, naprzeciw dużej fabryki otoczonej wysokim płotem łańcuchowym. Na frontowej ścianie budynku wypukłe litery głosiły: PRYSBYL COMPUTER ENGINEERING. Dice uśmiechnął się do kolegi. - Żartujesz. Mamy rozpruć Prysbyla? — Tak. — Charlie, musiałeś dostać fioła, by tego próbować. Odwieź mnie z powrotem na lotnisko. McCall zadzwonił do Bordena w Annapolis o pierwszej po północy i zerwał go z łóżka. — Posłuchaj, Borden. Właśnie zbudziło mnie pewne przeczucie. Myślę, że uderzą w Prysbyla w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Zadzwoń do swoich współpracowników w San Francisco i postaw ich na nogi. Powiedz im, by ustawili blokadę wokół fabryki. — Bobby, ten cholerny zakład jest nie do zdobycia. — Nic takiego nie istnieje. Irańczycy muszą mieć te części, a facet, którego wynajęli, musi pracować na okrągło nad sposobem przedostania się do zakładów, by je zdobyć. — Bobby, przez tamten system alarmowy nie mógłby się przedostać Pan Bóg we własnej osobie. — Bóg nie jest przemytnikiem najwyższej klasy. — Och, daj spokój, Bobby. Nikt nie przełamie tego systemu. — Znam kogoś, kto to potrafi. I to mnie obudziło. Gdzie jest Dice? — Bóg jeden wie. — Znajdź go. Szybko. Zaspany Borden usiadł na dolnym stopniu wewnętrznych schodów domu i zaczął przerzucać kartki kieszonkowego notatnika adresowego. Nakręcając numer w San Francisco ziewnął na całe gardło. Ciekaw był, jakim sposobem ma w ogóle znaleźć Dice'a. Dice siedział w aucie przed zakładami Prysbyl i na rozłożonej na kolanach kartce rysował plany. - Więc tam jest pięć nadmiarowych systemów w jednym - powiedział. - Przede wszystkim dozorowanie telewizyjne wszystkiego: wszystkich głównych korytarzy i przejść, biur, hali fabrycznej i magazynu. Dalej, wszystkie drzwi i okna mają czujniki dźwięku. A na dodatek istnieje system badania prądów powietrznych, nastawiony na temperaturę ciała ludzkiego: dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć oraz plus i minus półtora stopnia. Dalej, we wszystkich kluczowych punktach 199 zainstalowane są fotokomórki. Oraz stado psów stróżujących, zamykanych w środku na noc. A każdy z nich ma kły, o, takie długie. Brewer skinął głową. - Oraz jest dwóch facetów siedzących w samo- chodzie, którym potrzeba nieco części z tego zakładu. - Poprawka - oświadczył Dice. - Jest tylko jeden facet siedzący w samochodzie, któremu potrzeba nieco części. I jest drugi facet siedzący obok niego, gotów do odlotu na wybrzeże wschodnie... z caaałym tyłkiem. Przykro mi, Charlie. Teraz Brewer rysował schematy na kolanach. - Żaden z tych systemów nie jest niezawodny - powiedział. — Zgoda, ale jeśli wziąć je do kupy... — Po co to robić? Zastanów się nad każdym z osobna. — Och, daj spokój, Charlie. Taka próba to szaleństwo. Gdybyś mi powiedział, co zamierzasz, nigdy bym tu nie przyjechał. Oni tu robią całą masę tajnych materiałów dla wojska. Tylko spróbuj tam wleźć, a masz nie tylko wyrok za włamanie i jakieś tam tutejsze paragrafy. Siedzisz za szpiegostwo, kradzież tajemnic państwowych oraz całą listę federalnych smakołyków, za którą kiblujesz do końca życia. Pod gwarancją. — Dice, jest jeden człowiek, który potrafi to złamać. Ty. — Nie. -Okay, więc powiedz mi, jak to zrobić. Każdy system po kolei. Dice wyprostował się i zaczął myśleć. - Ty naprawdę chcesz nadstawić tu łba?-, --• -Tak. Dice sięgnął po ołówek. - Charlie, jeśli się choć trochę poślizgniesz, wszystkie drzwi wewnętrzne zatrzasną się automatycznie, dzwonki alarmowe włączą i zostajesz zamknięty w środku z kupą psów, które zaczynają cię żreć zaczynając od pięt i posuwając się aż do nosa. Każdy, kto dożyje nadejścia strażników, wolałby już być martwy. -Opowiedz mi o systemie temperaturowym. — Mają urządzenia, które powodują ciągłą cyrkulację powietrza przez wszystkie pomieszczenia. Steruje także ogrzewaniem i klimatyzacją. Do tego są monitory, mierzące w sposób ciągły temperaturę prze- pływającego powietrza. Jeśli którykolwiek z nich wykrywa temperaturę dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć stopnia, sygnalizuje to na ekranie kontrolnym w pokoju straży. Może gdybyś miał faceta z gorączką stu czterdziestu stopni, mógłby się przemknąć. Dlatego psy tego nie urucha- miają. Ich temperatura ciała to sto czy coś koło tego. — Czy ktokolwiek to kiedykolwiek złamał? 200 — Wiem z całą pewnością, że nie. I producent też tak twierdzi. — Jak można obniżyć temperaturę ciała? — Umierając.-^ Brewer zadał następne pytanie. - Czy kiedykolwiek pokonałeś system śledzenia telewizyjnego? — Nie. — A żeby tak fazer? Wiesz, jest podobny do pilota telewizyjnego. Wyłącza dźwięk. Znużony Dice wyprostował się. - Masz na myśli fazer na myśliwcu? -Czy on nie wycina co drugiego lub co trzeciego impulsu telewizyjnego? -Rozbija sygnał na impulsy w taki sposób, że stają się zbyt słabe, by na nieprzyjacielskim ekranie śledzenia pojawił się obraz - odparł Dice. Brewer uśmiechnął się. - A więc dokładnie to, czego nam trzeba. -Genialne - oświadczył Dice. - Po prostu podchodzimy do najbliższego myśliwca odrzutowego, odkręcamy fazer i taszczymy go jak trumnę do Prysbyla. — Czy potrafisz go zbudować? — Wierz mi, Charlie, gdyby to było możliwe, ktoś by już to zrobił. — A czemu ty nie możesz? Dice wzruszył ramionami. -Myśliwiec odrzutowy - kontynuował Brewer - musi mieć urządzenie zdolne do działania na ogromne odległości. A my mówimy o co najwyżej paru tysiącach stóp. Dice gapił się zdegustowany na szyld zakładów. - Zrozum, Charlie. Prysbyl nas załatwił. Tam się nie dostaniemy. W drodze powrotnej do motelu Brewer spytał: - Co możemy zrobić z psami? -To może być najgorsze ze wszystkiego. Psy mają sensory w ob- rożach. Mierzące puls i ciśnienie krwi. Jeśli zabijesz psa, sensor melduje, że serce przestało bić i włącza się alarm. Jeśli nie zabijesz, psy odgryzą ci nogę, co niesłychanie utrudnia kradzież części, których potrzebujesz. Brewer zastanowił się. - Wiesz co? Ja rozwiążę problem psów, jeśli ty rozwiążesz pozostałe cztery. -Nie. Coś ci powiem, Charlie. Wracam do domu, ty popracujesz nad wszystkimi pięcioma problemami, a ja będę cię odwiedzał w kiciu w dni przyjęć. 201 — Dice, jesteś człowiekiem małej wiary. — Przegrasz i pójdziesz do więzienia. A ja nie idę z tobą. - Echo słów Attashaha. — Okay. Masz więc lepszą ofertę: ja rozwiążę problem psów i problem temperatury, jeśli ty rozwiążesz pozostałe. — Nasraj do kapelusza i wsadź sobie na głowę. Dice uwielbiał chińską kuchnię. Brewer zamówił dużo dań oraz przyniósł dużo transporterów piwa. Gdy wreszcie odprężył się, cicho czkając i chłepcąc piwo, Brewer znów go zaatakował. — Dice, rozwiązałem cały problem. Gotów posłuchać? — Częstuj. — Przede wszystkim sprawa czujników temperatury otoczenia. Mogę je załatwić. — Jak? — Suchym lodem. Mogę go przymocować porcjami w specjalnych pojemnikach do rąk, pasa i głowy. To zamaskuje moją temperaturę ciała. Dice wyszczerzył zęby: - Jesteś bardzo, wprost cholernie sprytny, Charlie. Nie wpadłbym na to przez milion lat. — To jeszcze nic. ,Mogę załatwić nadzór telewizyjnym dławikiem częstotliwości. Skutek będzie taki, że za każdym razem, gdy przejdę przed kamerą, na ekranie telewizyjnym pojawi się mora. Oczywiście będę musiał to cholerne urządzenie przyczepić sobie na plecach wraz z aku- mulatorem samochodowym. Ale poskutkuje. — Wspaniale - powiedział z wymuszonym uśmiechem Dice. - A co z fotokomórkami? — Och, to proste. Wiesz przecież, że umieszczone są wysoko, aby psy ich nie uruchomiły. Wystarczy, że się pod nimi przepełznie. Dice uśmiechnął się szerzej. - A co z bezpiecznikami automatycznymi na wszystkich drzwiach i oknach? — Łatwe. Włamiemy się przez dach albo przez ścianę. — Cudownie - ocenił Dice. - Fantastycznie. A co masz zamiar zrobić z psami policyjnymi? I nie mów mi, że nakarmisz je kotletami. Zostały wyszkolone, by nie zwracać na nie uwagi. — Ten problem rozwiązałem błyskotliwie - odrzekł Brewer. - Jesteś gotów? — Och, wiem tyle, że będzie to coś niebywałego. — Przyjdziemy z własnym psem. — Co może zrobić jeden przeciw czterem czy pięciu wyszkolonym psom bojowym? 202 — Przyprowadzę sukę. — No i co? — Z cieczką.-t Oszołomiony i wstrząśnięty Dice długo wpatrywał się w twarz Brewera. -A więc - spytał Brewer - jak ci się podoba mój plan? Wreszcie Dice spostrzegł błysk humoru w oczach Brewera. I wtedy, jeszcze żując bułeczkę z jajkiem, zaczął się śmiać. - Co za obraz! Podjeżdżasz wprost pod budynek ciężarówką z ciężkim kompresorem i młotem pneumatycznym. Przewiercasz ścianę. W ten sposób omijasz bezpieczniki okien i drzwi. Następnie przełazisz przez dziurę, ziejąc parą z suchego lodu, by zmylić czujniki temperatury. Aby zaś dać radę monitorom telewizyjnym, niesiesz na plecach dławik czę- stotliwości telewizyjnej oraz akumulator samochodowy... Chryste, na jakąż rupturę tym zarabiasz. Leziesz na czworakach, by uniknąć fotokomórek. A za sobą ciągniesz stupięćdziesięciofuntową sukę policyjną z cieczką i psem na jej grzbiecie, robiącym małe psy policyjne. A pod tym wszystkim masz na sobie zbroję, aby pozostałe psy nie odgryzły ci nogi. - Wybuchnął salwą chichotu. - O, Boże, umrę ze śmiechu. Ty pełzniesz korytarzem brzęcząc, trąbiąc, iskrząc, dymiąc i kopiąc psy, starając się w ten sposób odnaleźć części w ciemnym magazynie. Chryste, dałbym każde pieniądze za twoje zdjęcie w tej sytuacji. -Czemu, Dice, nie miałbyś pójść za mną z kamerą? To byłaby historia do opowiadania własnym wnukom. Lecz Dice nie był w stanie odpowiedzieć. Siedział śmiejąc się do łez. Sprawa była beznadziejna. Dice nie chciał wziąć udziału we włamaniu. Po prostu nie istniała dostępna im technika, pozwalająca przełamać tyle systemów alarmu i nadzoru. Prawdę powiedziawszy, nastawienie Dice'a do całego pomysłu było takie, że nalegał, by uciekli z Doliny. Nie podobało mu się wysiadywanie w zamkniętych pokojach motelu, gdy na tej samej ulicy znajdował, się doskonały, bardzo gościnny bar. Nie podobało mu się jadanie posiłków przynoszonych do pokoju, aby ktoś nie rozpoznał go w restauracji. Czuł się znudzony i osamotniony. — Musimy znaleźć inny sposób - oświadczył Brewer. — Jaki inny sposób? - spytał czujnie Dice. — No cóż, jeśli nie możemy się włamać po godzinach pracy, może to zrobimy w dzień. 203 -O, czyżby? Niech no zobaczę, jak piszesz ten scenariusz. Przez całą resztę wieczoru Dice oglądał telewizję i pił piwo. Gdy zbierał się do spania, Brewer zaproponował: - Jeśli chcesz, możesz jutro złapać lot do Nowego Jorku. — A co z tobą? — Muszę mieć te części, Dice. Dice wzruszył ramionami i poszedł spać. Rano Brewer zabrał Dice'a na śniadanie, by go udobruchać. -Przykro mi, że daję dęba, Charlie - rzekł Dice. - To po prostu zbyt niebezpieczne. - W porządku - odparł Brewer. - Znalazłem rozwiązanie. — Ale! Jakie? — To drobiazg, Dice. Załatwię to po wsadzeniu cię do samolotu. — Czyżby? Co zamierzasz zrobić? - Dice z góry zaczął się uśmiechać, gotów wysłuchać absurdalnego pomysłu. — Nie martw się tym. - Brewer zagłębił się w czytaniu gazety. — Hej, Brewer. Uważasz, że zawiodłem, prawda? — Ani trochę. Jesteś specjalistą od systemów bezpieczeństwa. Jeśli mówisz, że coś jest niemożliwe, to jest niemożliwe. — Więc jak chcesz się tam dostać? — Nijak. Jeśli ja nie mogę tam wejść, to zrobię tak, by części wyszły do mnie. Dice znów zaczął się uśmiechać. - Okay. Wykładaj pomysł. — Kończ kawę, Dice. Bo spóźnisz się na samolot. — Charlie, przepraszam. — Nie przepraszaj. Starałeś się, jak mogłeś. Między motelem i lotniskiem było z pięćdziesiąt miejsc, w których Brewer mógł zabić Dice'a i pozbyć się ciała. I gdy jechali, przyglądał się każdemu z nich. Dice roztrajkotał się jak katarynka, starając się ułagodzić Brewera. Chyba ze dwadzieścia razy pytał, jak Brewer planuje zdobyć te części. Brewer prawie go nie słuchał. Przyglądał się szosie przed nimi w poszukiwaniu samotnych miejsc. Jeśli Dice trafi na ten lot do Nowego Jorku, stanie się włączoną bombą zegarową, która może całą operację wysadzić w powietrze. Pod kołami wynajętego wozu gładko przesuwała się mila za milą, 204 coraz bardziej przybliżając ich do lotniska. A Brewer jeszcze się nie zatrzymał. Wreszcie natrafił na zjazd, prowadzący do zarośniętego chwastami zagajnika, duszącego się od śmieci i przywianych wiatrem gazet. Wjechał tam i zatrzymał się. — Po cośmy tu przyjechali? - spytał Dice. — Dzień zapłaty. — Jakiej zapłaty? — Koniec z nami, Dice. Ostatnia robota. Miło było z tobą praco- wać. - Brewer wyciągnął na kolana walizeczkę i otworzył zamki. Spoglądając w nieufne oczy Dice'a podniósł wieko i sięgnął do środka. — Wiesz, Charlie, masz szatański umysł. Moglibyśmy razem robić interesy. Pracować dla wielkich towarzystw. Kupa szmalu. Za twój sposób myślenia płaciliby ciężkie dolce. I mam na myśli legalną robotę; wskazywanie, jak ulepszać systemy zabezpieczeń, uniemożliwiać kradzieże tajemnic produkcyjnych, łapać szpiegów wewnątrz swej firmy. Tego rodzaju rzeczy. Duże pieniądze. Prawdziwa, ciężka forsa. Brewer wzruszył ramionami. - Mam inne plany. Ale dlaczego ty się za to nie weźmiesz? — Ni. Brak mi twego pomyślunku, Charlie. Jestem dobry ze sprzętem, ale nie ze sprzedażą, kontaktami i w ogóle w te klocki. Ja zupełnie nie umiem zarzucać haczyków. By robić interesy z tymi bydlakami, potrzeba takiego cwanego twardziela jak ty. Oni są gorsi, niż cała banda od handlu bronią. Ni, ty i ja to jest dopiero kombinacja. — Dzięki za zaproszenie, Dice. Brewer wyjął rękę z walizeczki i wyciągnął ją do Dice'a. - Trzymaj. — Co to jest? - Dice wziął paczkę banknotów. — Policz - powiedział Brewer. Dice przeliczył. - Jezu, Charlie, to więcej niż szeroki gest. — W porządku. Bardzo mi pomogłeś. — Klnę się Bogiem, Charlie, przykro mi, że się zmywam. To znaczy chciałbym, abyś zrozumiał, że... — W porządku. Rozumiem. — Charlie. Wspaniale było z tobą pracować. Przy tobie w parę tygodni więcej się nauczyłem o zarzucaniu haczyka niż przez całą moją karierę z Wujem Samem. Naprawdę chciałbym jeszcze z tobą popracować. Brewer zapalił silnik. Pojechał w stronę lotniska. Patrzył na startujący samolot i zastanawiał się, ile mu jeszcze zostało czasu, nim Dice zadzwoni do McCalla. W jasnym, pełnym półek z książkami gabinecie McCalla, w obecności matki, żony i dzieci McCalla, 205 spoglądających z oprawionych w ramki fotografii niczym grecki chór, Dice dobije targu z McCallem. I wtedy Dice wypaple wszystko. Na godzinę piątą, tegoż wieczoru, Brewer zaplanował dostanie się do jednego z biur handlowych w San Jose. Spółka nazywała się Argosy Ventures Inc. i wykonywała części składowe na zamówienie wojska. Kompleks budynków fabrycznych Argosy był strzeżony systemem zabezpieczeń jak Prysbyla. Ale Brewera to nie interesowało. Wsadziwszy Dice'a do samolotu, większość dnia spędził na sprawdzaniu, które zakłady w Dolinie Krzemowej specjalizują się w sprzęcie wojskowym. Jeżdżąc tam i z powrotem po szosie nr 101, która jak arteria ciągnęła się wzdłuż doliny, Brewer przyjrzał się dwudziestce firm, wymienionych w Wojskowym Podręczniku Zakupów, trzymanym na kolanach. Gdy odnalazł Argosy, zbliżała się piąta i zaczynało zmierzchać. Bardzo dokładnie obejrzał kompleks produkcyjny zakładów: ogrodzenie, psiarnia, strażnicy przy bramie, reflektory. Głębiej, czego był pewien, znajdował się nadmiarowy system bezpieczeństwa, najnowsze, eleganckie urządzenia nadzoru oraz inne instalacje, które spowodowały ucieczkę Dice'a. Ale nie zespół fabryczny go przyciągał. Biura. Znajdowały się w osobnym, ogrodzonym budynku o parę bloków dalej, gdzie zabez- pieczenia były o wiele mniej groźne. Zatrzymał wóz na dyrekcyjnym parkingu i nie wysiadając, dokładnie badał wzrokiem budynek. Z różnych drzwi wychodzili urzędnicy i parking szybko pustoszał. Widać było jednego strażnika siedzącego przy biurku koło drzwi frontowych. Sam budynek był jasno oświetlony, a sprzątający już zajęli się paroma gabinetami na niższych kondygnacjach. Przez oszklony hol widać było biura zarządu. Niewielka tabliczka głosiła: ZAKUPY. AMFILADA A310. Na drugim, tylnym parkingu stały cztery samochody dostawcze firmy Argosy. Brewer uznał, że Argosy jest idealna dla jego celów. Odjechał. Powrócił tejże nocy, krótko po dziesiątej. Niosąc pudło i szereg plastykowych toreb z rolkami bibułki, podszedł do głównego wejścia i nacisnął nocny dzwonek. Strażnik podszedł do szklanych drzwi i przyjrzał się Brewerowi. 206 Podniósł do góry zlecenie, aby strażnik mógł je przeczytać przez szybę. Drzwi otwarto. — Co to ma być? - spytał strażnik. — Mam udekorować tylną ścianę w głównym dziale zakupów. Zaraz, popatrzę... pokój A310. Na przyjęcie pożegnalne jutro rano. To ma być niespodzianka. Strażnik podrapał się po głowie. - Nic o tym nie słyszałem. -Nic nie słyszałeś? - spytał Brewer. - Ja z tego żyję. Z przyjęć- -niespodzianek w biurach. Strażnik patrzył tępym wzrokiem na pakunki Brewera. - I to wszystko, co masz zrobić: umieścić trochę festonów na ścianie? — Zgadza się. Zajmie około pół godziny. — Okay. - Strażnik poprowadził go przez hol. - Tymi drzwiami. Tylko niczego tam nie ruszaj. — Ani mi w głowie - oświadczył Brewer. Znalazłszy się w głównym biurze, Brewer natychmiast wziął się do roboty przy ścianie z taśmą klejącą i rolkami krepiny, wchodząc w skarpetkach na biurka, by sięgnąć jak najwyżej. Gdy już przyczepił kilka festonów, zeskoczył i przeszukał jedno, potem drugie biurko. Wzrokiem poszukał następnych, po czym wszedł do jednej z kabin dla urzędników. Błyskawicznie przerzucił różne czyste formularze w szuf- ladach. Nic z tego. Przeszedł do następnej kabiny i sprawdził szuflady. Tym razem znalazł to, czego szukał: równiutki stosik nie wypełnionych formularzy Ekspresowych Zamówień Zakupu. Obok nich leżał drugi druczek: Upoważnienie Zakupu Części Zastrzeżonych dla Celów Wojs- kowych Nr PUF/USMIL/8676549. Szybko poskładał po parę egzemplarzy obu druków, wsadził je do białej koperty i włożył do swego pudła z dekoracjami świątecznymi. Następnie wskoczył na biurko i rozciągnął rolkę krepiny przez całą długość tylnej ściany. W ciągu dziesięciu minut wykonał mnóstwo festonów, krzyżujących się wysoko pod sufitem. Na środku przyczepił karton z napisem WIELE SZCZĘŚCIA. Czas był znikać. Wrócił strażnik. - Co o tym myślisz? - spytał Brewer. Zabrał zszywarkę, pozbierał rolki taśmy i krepiny i wrzucił je z powrotem do pudła. 207 — Iz tego żyjesz? — Oczywiście. — Wolę być strażnikiem. - Pomógł zanieść Brewerowi torby z pozostałymi napisami i zwojami wstęg aż do frontowych drzwi. Brewer pojechał do motelu, starannie wypełnił oba druki posługując się składopisem, wydrukował na drukarce igłowej i podpisał. Po czym poszedł spać. Następnego dnia, jeszcze przed świtem, dwóch mężczyzn spotkało się na parkingu przyległym do Sądu Federalnego w San Francisco. Wsiedli razem do samochodu i pojechali w stronę Doliny Krzemowej. — Lepiej, żeby Bobby McCall się nie pomylił - powiedział kierow- ca. - O tej godzinie nie wstałbym nawet, żeby ratować matkę z płonącego budynku. — Ja o tej porze nie wstałbym nawet, żeby sam uciec z płonącego budynku - oświadczył jego partner. - Więc jak w końcu nazywa się ten warsztat? — Prysbyl Computers. — A, to tam, gdzie ci faceci próbowali się włamać zeszłego roku. — Zgadza się. Wszyscy trzej dostali od pięciu do dziesięciu. Za nic nie powinni brać ze sobą rewolwerów. — Być może facet, którego szukamy, jest bystrzejszy. — Nie wiem. Mam wrażenie, że co roku produkują ich głupszych. Wolałbym teraz leżeć w łóżku. O szóstej rano zamówiona taksówka zabrała Brewera z motelu i podwiozła w stronę biurowca Argosy Ventures. Wysiadł koło baru szybkiej obsługi po drugiej stronie ulicy. Było jeszcze zupełnie ciemno, pół godziny przed świtem. Na wschod- nim nieboskłonie ledwie rysowała się odrobina jasności. Brewer przeszedł przez szosę i skierował boczną drogą na tyły budynku administracyjnego. Pod latarniami stały cztery wozy dostawcze firmy Argosy Ventures. Przez okno biurowca dostrzegł swe festony i napis: WIELE SZCZĘŚCIA. - WIELE SZCZĘŚCIA - złożył sobie życzenia. Pośpieszył wzdłuż rosnących szeregiem drzew w pobliże furgonów, po czym przeszedł przez wybetonowany plac parkingowy. Paru szybkimi ruchami narzędzia ślusarskiego otworzył zamek jednego z wozów i wsiadł. Przeciął przewody stacyjki, zdjął izolację i złączył je. Silnik zaskoczył przy pierwszej próbie. 208 Nie włączając świateł pojechał wzdłuż parkingu i na zewnątrz przez tylną bramę. Dwa bloki dalej włączył reflektory i w ciemności pośpieszył do Prysbyl Computer Engineering. Dwaj mężczyźni w milczeniu jechali szosą 101 z San Francisco. Właśnie dojeżdżali do Wschodniego Palo Alto, gdy kierowca powie- dział: - Muszę ui-ui. To po francusku znaczy: tak, tak. — Czas na przerwę i wypicie kawy - zgodził się jego partner. - Jak daleko mamy jeszcze? — Niedaleko. - Zajechał na parking baru. Rampa ładunkowa Prysbyla czynna była od godziny siódmej zero zero. Furgon Brewera pierwszy wjechał przez bramę. Strażnik tylko rzucił okiem na Upoważnienie Zakupu Części Zastrzeżonych dla Celów Wojskowych i machnięciem ręki skierował go do środka. Brewer dojechał na sam koniec budynku, a następnie tyłem podstawił wóz pod długą rampę ładunkową. Większość drzwi magazynu była otwarta; wewnątrz, w dziale części zamiennych, już wrzała praca. Ludzie w kombinezonach zajmowali się czymś za długimi ladami, pchali ręczne wózki i wspinali po drabinach przystawionych do dziesięciostopowej wysokości regałów, zapełnionych częściami. Duży napis głosił: NATYCHMIASTOWE ZLECENIA ZA- KUPU ZGŁASZAĆ DO SEKTORA 14. Brewer wdrapał się na rampę i poszedł do sektora 14. Położył na ladzie oba formularze. -Natychmiastowe Zet Zet - oświadczył. Magazynier zza lady popatrzył na druki, a następnie na Brewera. — Nigdy cię jeszcze nie widziałem. Nowy? — Nie - zaprzeczył Brewer. - Pracuję już od pewnego czasu. Czy możesz to szybko załatwić? Oni tam wrzeszczą wniebogłosy. Magazynier wzruszył ramionami i wyciągnął księgę. W spisie rzeczy sprawdził nazwę klienta. Następnie wziął się za studiowanie Upoważnienia Zakupów Wojskowych. -No, ktoś tu ruszył głową - oznajmił wreszcie. - Po raz pierwszy widzę ten druk zamówienia. Bije na łeb poprzednie, zbyt skomplikowa- ne. - Odszedł od lady. Brewer patrzył za nim. Magazynier poszedł daleko, długim i wąskim korytarzem do ściennego telefonu i nakręcił numer. Brewer zaczął się zastanawiać, co takiego nie spodobało się temu człowiekowi w papierach. 209 14 - Polowanie na lisa Odwrócił się więc i zaczął uważnie przyglądać się potężnemu ogrodzeniu. Jeśli z zamówieniem było coś nie w porządku, wpadł w pułapkę. Ani się ukryć, ani uciec. Instynkt podpowiadał mu, by wsiąść do samochodu i odjechać. Nadal stał i czekał. Magazynier znikł. Dwaj agenci z San Francisco przybyli do zakładów Prysbyl i podjechali do bramy. Kierowca pokazał swą odznakę policyjną. - Mamy się tu spotkać z Metzerem. - Budynek wydziału bezpieczeństwa - poinformował strażnik i pokazał im kierunek. - Zaparkujcie tutaj, a potem idźcie tamtym wejściem. W dziesięć minut później magazynier powrócił z innym człowiekiem. Ten drugi trzymał dokumenty Brewera. -Gdzieś dostał te druki? - spytał. Brewer westchnął. - Hej, jeśli macie jakieś problemy z papierami, dzwońcie sobie do biura, okay? Ja jestem tylko kierowcą. -Aha. - Człowiek nadal przyglądał się drukom. - Hmmmm. - Popatrzył na magazyniera. - Zdaje mi się, że wszystko w porządku. To znaczy - spojrzał na Brewera - wy tam nie używaliście dotychczas tego druku, o ile mi wiadomo. A teraz wasze zamówienie spada jak z jasnego nieba. Do wydania ekspresowego z magazynu. Brewer pokazał palcem numer na formularzu. - Widzisz pan ten numer? To dzwoń pan do nich i poskarż się na trudności. A ja odjadę i powiem im, że wstrzymaliście wykonanie zamówienia. Tak czy inaczej dostanę moją pensję. Mężczyzna długo, pytająco patrzył na Brewera, wreszcie oddał druki magazynierowi. - Wydaj to - powiedział i odszedł. Magazynier znowu znikł w długim korytarzu. Brewer znowu czekał. Odwrócił się i obrzucił bacznym spojrzeniem rampę ładunkową. Być może ten drugi telefonuje do Argosy. Brewer zwalczył potężną chętkę, by wsiąść do furgonu i odjechać. A wtedy drugi wóz dostawczy z Argosy wyjechał zza rogu na drogę. Kierowca ustawił wóz przy rampie o pięć stanowisk od furgonu Brewera. Brewer szybko odwrócił się i schylił głowę. Kierowca wysiadł z wozu i wdrapał się na rampę. Wszedł do środka. Brewer powiedział sobie, że musi uciekać jak wszyscy diabli. Ale zamiast tego wciągnął powietrze i czekał dalej. 210 Na końcu korytarza zobaczył magazyniera. Rozmawiał sobie z kimś innym, kiwnął głową, zrobił krok naprzód i znów podjął rozmowę. Odwrócił się patrząc prosto na Brewera. Znów mówił, znów kiwał głową. Zbliżał się z małym pudełkiem w ręce. Znów się zatrzymał, wymienił parę słów z kimś innym. Obaj popatrzyli na Brewera. Wreszcie podszedł do lady. -Podpisz tutaj - polecił. Brewer machnął nieczytelny zakrętas. Magazynier podsunął mu pudełko i kopię zamówienia. -Przepustka - rzekł Brewer. Magazynier wypisał przepustkę wyjściową, popatrzył na zegar i wpisał godzinę, wreszcie szurnął przepustkę przez ladę. Brewer mu zasalutował i odwrócił się do wyjścia. Na rampie stał kierowca drugiego wozu z Argosy, patrząc to na furgon, to na niego. Brewer zeskoczył z platformy i pomachał ręką do kierowcy. Starając się poruszać swobodnie wsiadł do furgonu, zapalił motor i powoli skierował do bramy. W lusterku wstecznym widział, że drugi kierowca nadal za nim patrzy. -Teraz tylko wyciągnąć dobry los - powiedział do siebie Bre- wer. - Bogini szczęścia, daj mi wygrać. - Podjechał do bramy i czekał w kolejce, aż strażnik odprawi dwie stojące przed nim ciężarówki. Trwało to całą wieczność. Gdy wreszcie podjechał do budki strażniczej, zauważył, że drugi wóz z Argosy kieruje się do bramy. Strażnik sprawdził papiery Brewera i machnął ręką, zezwalając na wyjazd. Mijając bramę Brewer dostrzegł dwóch mężczyzn wybiegających z budynku wydziału bezpieczeństwa i wymachujących do strażnika. -Jasna cholera - mruknął Brewer. Radiowóz zaczął go otwarcie ścigać. Do motelu było około mili. Brewer wcisnął gaz do dechy. W lusterku widział, że pościg trwa. Minął motel i skręcił w najbliższą boczną uliczkę. Wjechał na prywatną dróżkę i zatrzymał się za garażem. Wyskoczył. Przeleciał biegiem przez żywopłot i przez pole w kierunku tyłów motelu. Z kuchennego okna przyglądała mu się kobieta. W chwilę później radiowóz zakręcił i także wjechał na dróżkę, następnie zatrzymał się i cofnął. Gdy Brewer dopadł do motelu, dostrzegł kobietę wybiegającą z domu w stronę radiowozu. Wóz policyjny zawrócił i pomknął do skrzyżowania, Brewer nie mógł dotrzeć do swego samochodu. Zawrócił i pobiegł z powrotem przez pole do furgonu. Wsiadł. Popędził dróżką, dotarł do bocznej uliczki i odjechał, zataczając wielką pętlę. W pięć minut później wrócił do motelu z innej 211 strony i zaparkował furgon z tyłu. Błyskawicznie przeskoczył do swojego samochodu i zapalił silnik. Gdy wyjeżdżał z motelu, radiowóz właśnie tam wjeżdżał. Agenci szukali furgonu. Brewer skręcił na północ i pomknął szosą. Przez całą drogę na lotnisko oczekiwał, że lada chwila natknie się na blokadę policyjną. Porzucił samochód w San Mateo. Stamtąd wziął taksówkę na lotnisko. Miał poczucie, że zostawia za sobą trop szerokości mili. Zabukował się na lot, torbę podróżną zatrzymał przy sobie i skierował się do drzwi odlotowych. Zostało mu jeszcze dwadzieścia minut. Podszedł do stanowiska wykrywania metali, położył torbę na taśmie przenośnika i pod czujnym spojrzeniem strażnika przekroczył bramkę z detektorem. Nie było dzwonka alarmowego. Odebrał torbę i ruszył w stronę hali odlotowej. Jeszcze piętnaście minut. Samolot się opóźniał. Piętnaście minut zmieniło się w dwadzieścia, później dwadzieścia pięć. Brewer spacerował po sali. Przez długi korytarz spoglądał w stronę bramki detektorowej, wypatrując policji. Tłumaczył sobie, że jest bezpieczny. Mogli jeszcze nie odnaleźć furgonu. A jeśli odnaleźli, mogli nie znać numeru rejestracyjnego jego wynajętego samochodu. A jeśli go znali, z pewnością jeszcze nie znaleźli samego wozu. A jeśli znaleźli, to jeszcze mogli nie wiedzieć, że na lotnisko pojechał taksówką. A jeśli wiedzieli, to mieli do przeszukania całe lotnisko i... A jeśli uda mu się zwiać, to będzie miał wyjątkowe szczęście. Hostessa lotniskowa poprosiła pasażerów do samolotu. Teraz musiał odcierpieć powolne przesuwanie się długiej kolejki pasażerów w przejściu do odrzutowca i równie powolne przez środek kabiny na miejsca. Układanie bagaży, pogaduszki ze stewardesami, zawracanie głowy z gazetami, szklankami i pasami bezpieczeństwa. Wreszcie drzwi wejściowe zamknięto i zaryglowano. Samolot poko- łował pasem na start. Sześć godzin non stop do Nowego Jorku. Gdy samolot był już w powietrzu, otworzył torbę i wyjął pudełko od Prysbyla. Wewnątrz znajdowały się sto czterdzieści cztery układy scalone. ANAC/23419.PRN. Ostatnia pozycja na irańskiej liście zakupów. 12. McCall wrócił do opuszczonego czystego domu, by wysłuchać trzydniowego zapisu rozmów telefonicznych Rocka. Odbył on długą rozmowę z jachtem Lipstick Dwa na Bahamach. Ciągle siedząc w Paryżu i ciągle wracając do sprawy dziecka w Kairze. Rock długo o niej opowiadał. Lipstick Dwa próbował go zwabić na Bahamy przy pomocy "kogoś prawie tak samo miłego". Ale Rock odmówił. Mimo wszystko była szansa, że spotka się z dziewczynką w Kairze. Wiele było telefonów, na które nie odpowiedział. Tylko do Beeldada w Madrycie dzwonił regularnie. A wtedy rozmawiał szyfrem i dwuznacznikami. Rock nalegał, aby materiały wybuchowe były absolutnie godne zaufania. - Beeldad, zwykłe źródła nie wystarczą. To musi być stuprocentowo pewne. - Beeldad zgodził się wzmóc wysiłki. Tegoż wieczoru, o siódmej trzydzieści, Brewer wsiadł na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku do samolotu British Airways do Londynu. O dziesiątej wieczorem McCall odleciał z Waszyngtonu. Również do Londynu. Szkoła Harrow znajduje się około dwunastu mil na północo-zachód od centrum Londynu. Wynająwszy samochód, Brewer przybył tam późnym popołudniem. Rozejrzał się po terenie, a następnie spojrzał w niebo. Kończyła się słoneczna i sucha jesień. Wkrótce promienie słońca przesłonią flotylle czarnych chmur, napływających z północnego Atlantyku. 213 Młodzi sportowcy z nielicznych, najbogatszych rodzin brytyjskich walczyli na boiskach, dopingując się okrzykami. W głębi jedna z ostatnich w tym sezonie grup wycieczkowych ospale wlokła się w stronę najstarszego gmachu Harrow, wybudowanego w 1611 roku. Pokój chłopca Brewer odnalazł bez trudności. Znajdował się u szczytu kamiennych kręconych schodów, liczących ze trzysta lat. Zastukał do drzwi. A potem po raz drugi. Nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się lekko. Wszedł do środka. Chłopiec był namiętnym sportowcem. Na ścianie wisiały kije do krykieta. Fotografia drużyny piłkarskiej dzierżącej srebrny puchar. Dwie rakiety tenisowe stały oparte o ścianę. Ze schowka wystawała torba kijów golfowych, a nad nim wisiała związana sznurowad- łami para pantofli do biegów. Brewer usłyszał odgłos kroków na kamiennych schodach. Chłopca. Chłopca, który ze złością krzyknął do drugiego: - Do cholery, powie- działem pół godziny! - Głos dobiegał spod samych drzwi. - Nie, nie, Rogers! To nie ten, co trzeba. - I kroki schodzącego. Brewer wyjrzał przez okno. Chłopiec groził palcem drugiemu, znacznie mniejszemu. Obaj byli ubrani do jazdy rowerowej, ze skórzanymi czapkami ochronnymi włącznie. Brewer wszedł do schowka i sięgnął na dno płóciennego worka. Dłoń napotkała dokładnie to, czego szukał. Wyprostował się, trzema krokami przemierzył pokój i wyszedł. Po kamiennym balkonie przedostał się na inną klatkę schodową i zszedł na dziedziniec po drugiej stronie budynku. Chłopak gestem odesłał Rogersa z ponownym napomnieniem: - Za pół godziny, Rogers! Masz tu być! - I po schodach poszedł do siebie. Główną trudnością życia w konspiracji jest paranoja, którą wywołuje. Stan ducha zmienia się w permanentną ukradkowość. Oczy nieustannie zerkają przez ramię. Zwykłe spotkanie na najkrótszą rozmowę staje się tak najeżone trudnościami, jak najważniejsza konferencja dyplomatyczna. Gdzie powinniśmy się spotkać? Czy to bezpieczne miejsce? Czy są drogi ucieczki? Czy nie wyróżniamy się od otoczenia? Jakie są szansę, że będziemy obserwowani? Nie może odbywać się nazbyt potajemnie, bo przeciwnik może temu przypisać dowolne znaczenie. Ale nie może też być zbyt jawne - bo wypadki i nieszczęścia przytrafiają się wszystkim agentom. Kolejnym problemem staje się dotarcie na miejsce spotkania. Stosuje się różne uniki, by wymknąć się inwigilacji. Przesiadanie się z taksówki do taksówki, do kolei podziemnej i wyskakiwanie z niej w ostatnim 214 momencie, mylące manewry, używanie fałszywych przynęt. Bardzo zajmujące błazeństwa. Brewer machnął na to wszystko ręką. Po prostu wsiadł do metra koło swego hotelu i pojechał do British Museum. Ale wiedział, że Attashah będzie wykonywał skomplikowane manewry, a już szczególnie w Londynie, gdzie był dobrze znany irańskim uchodź- com. Wiedział, że jego nazwisko znajduje się na niejednej liście śmierci ruchów antychomeinistowskich. Dołożył mnóstwa starań, by się ukryć w tym mieście. Prawdę powiedziawszy, to właśnie Attashah wybrał miejsce spotkania: British Museum, późnym popołudniem, sala marmurów Elgina17. W siąpiącym deszczyku Brewer przeszedł ze stacji metra do muzeum. Przy wejściu strażnicy rutynowo przeszukiwali paczki, teki i torebki. Attashah już był na miejscu. Oglądając marmury i postukując się w podbródek przewodnikiem, grał rolę pilnego turysty. Jak zwykle ubrany był w czarny garnitur, białą koszulę i brudnogranatowy krawat w groszki. Z lewego ramienia zwisał mu płaszcz przeciwdeszczowy oraz wielki parasol z zagiętą rączką. Londyn: kraina czarnych grzybów. W całej sali były jeszcze tylko dwie osoby: para w podeszłym wieku pogrążona w ożywionej dyskusji przed jednym z fryzów, sprawdzająca co chwila dane z przewodnika. Brewer bez ceremonii podszedł do Attashaha i skinął głową, a potem przyjrzał się jego zbolałej minie. Irańczyk spod przymkniętych powiek rozejrzał się wokoło, po czym odchrząknął z irytacją. — Dobry masz gust, Attashah. - Brewer szerokim gestem objął salę. - Marmury Elgina. — O ile mi wiadomo, skradzione Grekom. — Niektórzy mówią, że ocalone przed zniszczeniem przez Tur- ków18. - Brewer wyszczerzył zęby. - Czyż Irańczycy nie są spokrew- nieni z Turkami? Attashah zesztywniał. Czy ktokolwiek na świecie mówił mu po imieniu? Albo w zdrobnieniu: Roo? Czy kiedykolwiek przewrócił w siano namiętną dziewczynę? Czy ktokolwiek mu kiedyś powiedział: "Kocham cię, Roo", po persku, po 17 Marmury Elgina - zbiór bezcennych zabytków rzeźby greckiej, zrabowanych w Atenach w latach 1801-1803 przez ambasadora brytyjskiego w Konstantynopolu lorda Th. B. Elgina i sprzedanych w 1813 roku do British Museum. Grecja od dziesiątków lat bezskutecznie żąda ich zwrotu. Wiele budowli Akropolu zostało przy tym zdewastowanych. 18 Koronny argument brytyjski w obronie postępowania Elgina. Faktem jest, że podczas wielowiekowej okupacji Grecji Turcy niszczyli jej zabytki kultury; m.in w XV w. Partenon ateński został zamieniony w meczet. 215 angielsku, a ostatecznie nawet w grypserze? A co więcej, czy Attashah kiedykolwiek w życiu odezwał się zmysłowym, gardłowym tonem: "Kocham cię, maleństwo"? Czy był kiedykolwiek beztroskim chłopcem, pisującym miłosne wiersze - czy też zawsze nieprzejednanym, ponurym fanatykiem? Czy świat będzie lepszy bez niego? Fanatyk nie miał wyboru: musiał nim być. Takim się urodził, z takim kodem genetycznym. Gdy tylko życie pozwoliło mu wstać na malutkie nóżki, Attashah popędził na poszukiwanie sprawy, której mógłby się poświęcić. Nie miał wyboru. Nie miał wolnej woli. Na swym zadku miał wydrukowane jedno słowo, jak markę fabryczną: "Fanatyk". — Te marmury powinny znajdować się w Grecji - oświadczył Attashah. - Należą do greckiego dziedzictwa kulturowego, bez względu na to, w jaki sposób Brytyjczycy tłumaczą fakt, że są one tutaj. - Wlepił w Brewera oskarżycielskie spojrzenie. - Złodziej zawsze ma jakąś wymówkę. — Owszem, ja też. Moją jest to, że zostałem doskonale opłacony przez Irańczyków. — Panie Brewer, te sytuacje są nieporównywalne - odparł Attashah. A jego oczy dodały: Pewnego dnia zabiję pana, panie Brewer. — Czemu nie? Jestem złodziejem, i to wybitnym. Attashah nie spuszczał wzroku z Brewera. - Czy pan... czy chce pan przez to powiedzieć, że zdobył ANAC? -Owszem. Sto czterdzieści cztery sztuki. Czy chciałby pan więcej? Attashah stracił całe opanowanie. Westchnął głośno, a potem kilkakro- tnie próbował odchrząknąć. Był absolutnie oszołomiony. W jego oczach widniała z trudem ukrywana radość. - Wspaniale - odezwał się wreszcie. -I to już wszystko, Attashah. Wszystkie pańskie przysmaki z listy mam bezpiecznie ukryte i gotowe do wysłania. Attashah spojrzał na niego z wyrazem oczu bliskim podziwu. - Jest pan wybitnie utalentowanym człowiekiem, panie Brewer. Brewer zignorował pochwałę. Ciągle brzmiały mu w uszach słowa Attashaha wypowiedziane kiedy indziej: "Nie ma pan wyboru, panie Brewer". Wypowiedziane tonem wykonawcy wyroków. Błądząc spojrzeniem po marmurach Elgina, słotnego dnia w Londynie, Attashah ośmielił się marzyć. Próbował wczuć się w rolę irańskiego bohatera, człowieka, który zorganizował skok na amerykańskie części zamienne. Jak szybko jego gwiazda wschodziła na perskim niebie. Sekretarz ministra pokwitował odbiór paczki. Nie dotykając jej, szybko przywołał pana z bezpieczeństwa, który galopem powiózł ją 216 samochodem do przewozu bomb przez cały Londyn, do laboratorium, gdzie zespół ekspertów od materiałów wybuchowych już czekał, by ją obejrzeć. Na początek starannie obfotografowano opakowanie. Następnie pakunek zważono. Potem przysłuchano się za pomocą stetoskopu lekarskiego panującej wewnątrz ciszy. Szukano odgłosów tykania lub poruszających się części. Detektory magnetyczne poszukały ja- kichkolwiek oznak morderczej aktywności - może jakiejś jednej czy dwóch baterii - albo części metalicznych (nie było żadnych). Później seria zdjęć rentgenowskich ujawniła wewnątrz doskonałą kulę, bez żadnych konturów mogących wskazywać na istnienie za- palnika. Jeden z ekspertów, wysiliwszy się na uśmiech, zauważył, że jest ona mniej więcej wielkości, masy i gęstości piłki do krykieta. Albo plas- tykowego granatu - kwaśno wtrącił drugi. Nim otwarto paczkę, laboranci zatopili ją na pół godziny w wannie pełnej wody. Wreszcie z wielką ostrożnością ściągnięto przemoczone opakowanie. Rozcięto karton pudełka. Wewnętrzna otulina z bibułki, teraz już w mokrych strzępach, została wyciągnięta szczypcami. I oto ukazała się piłka do krykieta - weteran wielu bojów, pokryty szramami i plamami z trawy. Na jej powierzchni znajdowało się jedno słowo: HARROW. Zakłopotani panowie z bezpieczeństwa pośpieszyli z powrotem do biura ministra, przywożąc piłkę w wielkiej brązowej kopercie. Wewnątrz, obok piłki, znajdowało się oficjalne świadectwo laboratorium, opisujące podjęte środki i wyciągnięte wnioski: używana piłka do krykieta z prywat- nej szkoły Harrow, wysłana pocztą z Harrow trzy dni temu. Po miłym lunchu minister powrócił do biura i znalazł tam kopertę z piłką i świadectwem laboratoryjnym. Dla niego wiadomość była całkiem jasna. Zadzwonił do syna w Harrow. Chłopca odnaleziono i przyprowadzono do telefonu. Ojciec spytał go o zdrowie i przez parę chwil rozmawiał na różne tematy. - Czy przysłałeś mi jedną ze swych piłek krykietowych? - spytał wreszcie. Chłopiec oniemiał. Czemu, na Boga, miałby wysyłać piłkę krykietową? Później minister, siedząc w gabinecie, wpatrywał się w piłkę na biurku i czekał na telefon, którego był pewien. W nagłym przeczuciu wysłał do Harrow zespół goryli, by czuwali nad synem. 217 Charlie Brewer zadzwonił o czwartej. Przedstawił się jako pan Krykiet i minister natychmiast odebrał telefon. Umówili się na spotkanie następnego dnia o trzeciej. Wiele jest sposobów skuszenia człowieka sprawującego władzę, a Charlie Brewer widział większość z nich w działaniu. Kierował się starym sloganem, niezmordowanie powtarzanym w środowisku handlu bronią: każdego człowieka można kupić. Nie ma wyjątków. Nawet członek brytyjskiego gabinetu, dysponujący ogromną władzą, gdy znajdzie się w kłopotliwej sytuacji, ujawnia swe słabe punkty. Może mieć wstydliwe sekrety; mógł zostać pominięty przy takim czy innym rozdzielaniu korzyści; mieć ambitną żonę; oddając się grom hazardowym stanął w obliczu niewesołej, pozbawionej środków do życia przyszłości; może darzyć głębokim uczuciem swego syna w Harrow. Nieważne co. Wszystko się nada. A potem działanie zgodne ze schematem. Po pytaniu: "Czego pan chce ode mnie?", dokona żądanego czynu, a w zamian szept przez telefon lub skrawek papieru przekaże mu siedmiocyfrową liczbę - numer rachunku w szwajcarskim banku, otworzonym przez grupę naukowo- -badawczą lub filantropijną fundację z pięknie brzmiącą nazwą. Minister może użyć pieniędzy, jak zechce - dla popierania nauki lub celów dobroczynnych (jest jedynym dysponentem tajnego funduszu) albo wydać na syna, który przez niedbalstwo utracił piłkę do krykieta. Taki ładny chłopak. Tak bezbronne dziecko. Kolejny polityk został narzędziem w rękach tajnego rządu ludzi bez skrupułów. Tegoż popołudnia, kilka minut po trzeciej, w katedrze Świętego Pawła grupa Amerykanów z głupawymi minami posuwała się w ślad za przewodnikiem, który kapiącym jeszcze od deszczu parasolem wskazywał kolejno posągi brytyjskich herosów. Oto Nelson, wcielenie nieustraszo- nego ducha Brytanii. I Wellington. A tam, w cieniu, spoglądając na świat kpiącym wzrokiem, stoi legendarny Kitchener. Pchając się jeden przez drugiego w mokrych płaszczach, turyści zadzierali głowy spoglądając na ogromną kopułę. Ich kichanie i kaszel brzmiały donośnie. Wycieczek było niewiele. Wir polarny znad Arktyki spowodował morski antycyklon niskiego ciśnienia, dążący na południe od Grenlandii. Służba meteo zawiadomiła o groźnych burzach na Morzu Północnym i przepowiadała deszczowy tydzień. Nawet przy najlepszej pogodzie 218 listopad nie należał do sezonu turystycznego, a wobec ulewnego deszczu ta jedna grupa była w katedrze prawie samotna. Przewodnik opowiadał o wyniosłych oknach katedralnych oraz skutkach bombardowania przez Luftwaffe, gdy otworzyło się skrajne lewe wejście. W brudnoszarym świetle pojawił się minister, składając wielki czarny parasol i otrząsając go trzykrotnie. Następnie udał się do ostatniej ławki na lewo i usiadł z kapeluszem na kolanach. Zwiedzający, kaszląc i wycierając nosy, powłócząc nogami zbliżali się do ołtarza i pomnika amerykańskich poległych w Drugiej Wojnie Światowej, w kaplicy Jezusa. Posuwali się boczną nawą koło absydy, przewodnik zaś wciąż wymachiwał do góry parasolem i tonem pełnym rutyny zwracał uwagę na kolejne osobliwości. Mała, przemoczona grupka zawróciła nawą do wyjścia. Wrota się otwarły. Minister pozostał sam. -Dzień dobry, ministrze - powiedział Charlie Brewer. Zagadnięty odwrócił się w ławce i popatrzył na niego z dołu. - Nie sądzę, byśmy się znali. -Bardzo słusznie - odparł Brewer. - Tak właśnie jest. -Tak, tak - rzekł niecierpliwie minister. Roztarł dłonie i zmart- wionym wzrokiem popatrzył w ogromną przestrzeń zamkniętą murami katedry i strzelistymi łukami, mierzącymi w niebo. Brewer dostrzegł podbite oczy, ściągniętą twarz i ziemistą cerę - klasyczne symptomy człowieka schwytanego w pułapkę. Usiadł w ławce koło ministra. - Odbyłem właśnie wspaniałą wycieczkę, ministrze, po waszej wywierającej ogromne wrażenie kated- rze - oświadczył. -Rozumiem. - Minister nie był w stanie ukryć odczuwanej złości i pogardy. Złożywszy obie dłonie na rączce parasola, pro- mieniował wielkopańską arogancją. Rzadki byłby przypadek, aby w ciągu całego roku choć raz odezwał się do jakiegoś Brewera. Minister miał ogromne potrzeby finansowe, ale był także bardzo przezorny: nigdy by nie pozwolił Brewerowi na zaproponowanie sobie łapówki. Utrzymywał stosunki tylko z ludźmi swojego kręgu - szkoły, partii, klasy. Wreszcie zdradził swą niecierpliwość. - Czym mogę panu pomóc, panie Krykiet? Brewer uważnie przyjrzał się profilowi ministra w ponurym oświet- leniu. - Drobna pomoc. Nic, co by pana nadmiernie męczyło. Coś, co pan robił z tuzin razy dla innych. I oczywiście w zamian coś maleńkiego ode mnie dla pana, by wyrazić mą wdzięczność. Minister jakby nieco się odprężył. Widać było po minie, że analizuje 219 słowa Brewera. Coś wykonalnego. Z rekompensatą. Bez szantażu. Bez gróźb pod adresem syna. -Zechce pan, ministrze, przyjąć moje przeprosiny za piłkę krykie- tową. Posłużyła tylko dla zwrócenia pańskiej uwagi. Minister pochylił się do przodu. - Oraz jako groźba? Brewer wzruszył ramionami. - To nie byłoby potrzebne. Pana syn mnie nie interesuje. Jestem pewien, ministrze, że możemy zrobić interes. -Na czym ma on polegać? Brewer wyciągnął kopertę z wewnętrznej kieszeni płaszcza. - Za- świadczenie, to wszystko. Minister otworzył nie zaklejoną kopertę, rozłożył zawarty w niej arkusz i przestudiował dokument w słabym świetle. - Świadectwo Końcowego Użytkownika. — Jak pan widzi. — I o to chodzi? — Tak. O to chodzi. Minister ponownie odczytał cały dokument. - Rozumiem. -Znakomicie, ministrze. Oczywiście będzie to wymagało przejścia zwykłej drogi służbowej dla uzyskania koniecznego zezwolenia. Nie chciałoby się, aby amerykańska służba celna przeszkodziła wysyłce z powodu braku właściwej dokumentacji. To pan oczywiście docenia. Minister oklapł wymęczony. Oczekiwał groźby porwania syna. A teraz, gdy ta troska się rozwiała, zaczął reagować na ofertę łapówki. — Odczuwam to tak, jakbym był gwałcony - powiedział. — Ależ, ministrze, nie może pan podawać się za dziewicę. Czy mam zacytować odpowiednie rozdziały i wersy... cofając się aż dziesięć lat do pana Peno Rusa? — Dosyć. Załatwię to tak szybko, jak tylko możliwe. — Znakomicie. Aby dobić targu, pragnę ofiarować panu Habana Classico. - Brewer podał mu hermetyczną szklaną rurkę z cygarem. - Oraz, oczywiście, zapałki. Minister wziął cygaro. A następnie książeczkę z zapałkami i otworzył. Na wewnętrznej stronie okładki odczytał siedmiocyfrowy numer, a na- stępnie spojrzał na Brewera. -Pańskie zwykłe honorarium, ministrze. Minister włożył kopertę do kieszeni na piersiach. Cygaro oddał Brewerowi. - Nie palę tej marki - powiedział. Zapałki wepchnął do bocznej kieszeni marynarki. Nie dodawszy ani słowa więcej, pomaszerował do wielkich drzwi na lewo i wyszedł, otwierając po drodze swój ogromny, czarny parasol. 220 W chwilę później potężne drzwi zatrzasnęły się i Brewer pozostał sam w półmroku. Słyszał, jak gdzieś strumień wody deszczowej tryska na bruk. Popatrzył na szklaną rurkę w ręce. On też nie palił tej marki. Da to Grubemu Syryjczykowi w Paryżu. Ulubioną marką Grubego było wszystko, co się dawało palić. Brewer wstał. Teraz nadchodził najtrud- niejszy moment całej jego operacji przemytniczej. McCall zawsze uważał Londyn za ekscytujące miejsce. Bez względu na paskudną pogodę. Nawet odbywszy dwuletni okres służby w tym deszczowym mieście, nadal lubił deszcz. Przypomniał sobie, że jego syn urodził się tutaj przed szesnastoma laty - i wtedy też padało. Londyn był przepełniony. Turystów przyciągało międzynarodowe menu. Miasto miało do zaproponowania: nową sztukę teatralną i dwa musicale amerykańskie, balet z Rosji (kompletny, z pikietującymi obrońcami praw człowieka włącznie), włoską operę, filharmonię berlińską, francuską wystawę sztuki, japońskie targi najnowszej elektroniki oraz w Muzeum Wiktorii i Alberta wystawę nadzwyczajną sztuki indyjskiej z epoki władania brytyjskiego. Dla gości zagranicznych Brytyjczycy wymalowali nowe znaki: NIM ZEJDZIESZ Z CHODNIKA, SPÓJRZ W PRAWO. W samym centrum Londynu, w jednej z najdroższych dzielnic miasta, Peno Rus miał penthouse19 wychodzący na Green Park. Późnym popołud- niem, podczas ulewnego deszczu, McCall przespacerował się przez park, by obejrzeć budynek. Raport podawał, że Rus jest właścicielem całości. W ciągu trzynastu lat Rus wzniósł się z pozycji rosyjskiego dzien- nikarza, który nie mając grosza przy duszy uzyskał azyl polityczny w Anglii, do sytuacji człowieka ocenianego jako jeden z najbogatszych handlarzy śmierci na świecie. Każdy kamień, każda stalowa belka w tym domu zostały opłacone śmiercią i cierpieniem ludzi. Jak wszyscy wielcy kupcy Rus odznaczał się olśniewającym czarem i wdziękiem. Jako wielki psycholog, czytający nieomylnie w ludzkich duszach, instynktownie wiedział, komu trzeba zaofiarować łapówkę, a przed kim wynosić pod niebiosa altruizm. Ciało miał brzuchate, 19 Penthouse (brak polskiego odpowiednika) - w W. Brytanii i USA nadbudówka mieszkalna typu samodzielnej willi czy bungalow na dachu wysokościowca; z reguły z tarasem lub ogrodem; symbol bogactwa i "słodkiego życia". Por. tytuł czasopisma "Penthouse". Budowle takie obsługiwane są przez osobne, wyłącznie dla właściciela penthousu, windy. 221 podobne do Pana, przebiegającego lasy przy wtórze piszczałki w towarzy- stwie nimf- ciało odziewane przez brytyjskiego krawca. Jedyną fałszywą nutą w jego wyglądzie była prawie wschodnia błyskotka: brylantowy pierścień na lewym małym palcu. McCalla zaintrygowała przede wszystkim jego szyja, jej grubość i tłustość. Te indycze fałdy tłuszczu zdradziły McCallowi więcej niż małe, rosyjskie oczka Rusa. Były publicznym wyznaniem jego sybaryckiej chciwości. McCall prawie na pamięć nauczył się psychogramu Rusa. Wiedział o jego klaustrofobii, lęku wysokości, bardzo rzadkich podróżach lot- niczych, w ogóle rzadkich podróżach, z wyjątkiem przejazdów do własnego pałacu koło Nicei. Jak więc zdołał się zmusić do zamieszkania w penthousie? Jak mógł posługiwać się windą do wjazdów i zjazdów? Dla klaustrofoba wejście do tego szczelnie zamkniętego, stalowego pudełka i przebycie w górę czy w dół piętnastu pięter musiało wymagaćnadludzkiego wysiłku woli. McCall wyobraził sobie Rusa walczącego ze swymi fobiami z każdym calem przebywanej drogi, z mokrym czołem, płytkim oddechem, z narastaniem przerażenia do chwili, gdy drzwi otwierały się uwalniając go i po raz kolejny wyzwalając od strachu. Ale Rus był przekonany, że bogaty brytyjski dżentelmen musi mieszkać w penthousie. I z całą determinacją postanowił, że będzie tam zamieszkiwał z całą pompą, bez względu na lęk. Strachu naszego powszedniego daj nam dzisiaj. No, więc jak zabija się człowieka? W okresie swej kariery zawodowej McCall dowiedział się o blisko setce morderstw w światku handlarzy bronią. Samo w sobie nie było to wielką sztuką. Ale zabić Peno Rusa - o, to wymagało wielkiej zręczności. Rus zabezpieczył się na wszelkie sposoby, od alarmów przeciwwłamaniowych do goryli, od opancerzonych samochodów do nieustannie patrolujących jego biura specjalistów wy- krywania bomb. Nie da się go tanio zastrzelić. Niemniej miał swoje słabe punkty. Każdy je ma. W budynku Rusa McCall przeszedł koło portiera, który mu się ukłonił. Czy są tu jakieś apartamenty do wynajęcia? Portier zapewnił go, że nie ma - nie było od lat. Poszukał w szufladzie szafki stojącej w holu i wyciągnął wizytówkę agencji wynajmu. Ale, rozumie pan, mała nadzieja. Nieważne. McCall już zdecydował, jak Rus umrze. Było to skrajnie proste i właściwe: w windzie. Rus spadnie szybem piętnaście pięter ze swego penthousu na samo dno. Wykona stosowną imitację ostatniego krzyku Akrobaty. Potrzebny był tylko człowiek, który to wykona. A McCall już wiedział, kto nim będzie. Major Mudd. 222 Major Archbold Mudd był szefem arsenału Rusa. Był to niski, porywczy człowiek, w którym tliła się chęć zemsty. Nosił gładko przylizane czarne włosy; miał nieprzyjemną twarz łasicy, do połowy skrytą za ogromnym gwardyjskim wąsem. Jako absolwent Sandhurst20 znany był z doskonałych kontaktów w brytyjskiej biurokracji i wśród brytyjskich wojskowych - bezcenny walor, chciwie wykorzys- tywany przez Rusa. Za Muddem ciągnęły się niemiłe opowieści. Uporczywie powtarzano, że został usunięty z wojska za tchórzostwo. Oskarżano go o donosiciel- stwo. Niektórzy twierdzili, że jest mściwym i złośliwym człowiekiem, zdolnym do strzelenia komuś w plecy, zabicia celnym strzałem zza muru, podpalenia, że wreszcie chętnie praktykował przesyłanie bomb pocztą. Łatwo się obrażał, a potem rozkoszował się swymi nienawiściami. McCall dołożył wysiłków, by dobrze poznać ambicje i plany knowań Mudda. Kluczowym słowem było: snob. Mudd, człowiek nieszczególnego pochodzenia, poświęcił wszystkie siły wspinaniu się po drabinie towarzyskiej. Obu swych synów chciał wysłać do najlepszych szkół w Anglii. Wychowy- wał ich na dżentelmenów z City. Maklerów giełdowych. Może adwokatów. Świetnie się nadawał na mordercę Peno Rusa. Przed kolacją McCall zadzwonił do domu majora Mudda. — Majorze, musi pan odświeżyć swe umiejętności - powiedział. — Kto mówi? . - A któż inny mógłby to być, majorze? -Proszę mi dać swój numer telefonu. Oddzwonię. A więc major Mudd podejrzewał istnienie podsłuchu. W jakieś dziesięć minut później zadzwonił do McCalla. — Czego pan sobie życzy? — Nie chodzi o to, czego sobie życzę. Pytanie brzmi: Czy jest pan pewien, że chce uczestniczyć w kłótni między Rusem i mną? I czy jest pan pewien, że znalazł się pan w wygrywającej drużynie? — Gdzie możemy porozmawiać? - spytał major Mudd. — A może tak miła pogawędka w moim samochodzie? - za- proponował McCall. — Niech będzie w moim. — Świetnie. Czy podjedzie pan po mnie pod Marble Arch21, powiedz- my za godzinę? 20 Sandhurst - elitarna brytyjska Królewska Szkoła Oficerska. 21 Marble Arch - łuk triumfalny w Londynie na obrzeżu Hyde Parku od strony śródmieścia. Stacja metra o tejże nazwie. 223 Przybyły w swym Jaguarze major Mudd wyglądał jak człowiek z lekkim pomieszaniem zmysłów. Był ubrany tak starannie, jak manekin krawiecki: w szytą na miarę, dopasowaną sportową marynarkę w kratę oraz płaszcz przeciwdeszczowy wojskowego kroju. Ale co chwila nerwowo szarpał spinki przy mankietach i kręcił szyją, jakby go cisnął kołnierzyk. — No i jak się panu wiodło, majorze? — Prawdę mówiąc, wręcz parszywie. — Naprawdę spieprzył pan robotę, wie pan? Powinienem w tej chwili znajdować się w grobie. — Ja tego nie zrobiłem. Nie ja. To Rus. Przeklęty głupiec. Mówiłem mu, by nie wynajmował tych bandziorów. Ten idiota, którego zrzucili szybem schodów, nie potrafił nawet zmienić funta na drobne, a ci dwaj pozostali... gdyby mieli dynamit zamiast mózgu, nie wystarczyłoby go do wy smarkania się. - Popatrzył na McCalla z cieniem uśmiechu. - Gdy dostał pana list, mało go szlag nie trafił. "Spudłowałeś". Dobry Boże, myślałem, że tego dnia wreszcie się go pozbędę. Twarz miał ciemnofioleto- wą. Istny cud, że nie dostał śmiertelnego ataku serca. "Spudłowałeś". Aha. — Ale mimo wszystko, majorze, nie był to miły sposób, by próbować się mnie pozbyć. Zrzucać szybem klatki schodowej. — Powiedziałem panu, że prawie nie miałem z tym do czynienia. Myślę, że facet dostał fioła. Bo to oznacza, że zadarł z całym rządem Stanów, prawda? — Więc nadszedł czas, by go opuścić. — Opuścić! - Mudd o mały włos uniknął zderzenia z autobusem. - Mówiliśmy już o tym, nieprawdaż, McCall? Cholernie dokładnie pan wie, że u Rusa nie ma byłych pracowników. Ma paranoję na punkcie zdrady. Kto odchodzi, ten umiera. A gdyby pomyślał, że ja chcę go opuścić...o, słodki Jezu. Jestem szefem jego arsenału. Za dużo wiem. Jestem dla niego nieustanną groźbą. A ponadto mam z nim osobisty rachunek do wyrównania i on o tym wie. — Co to takiego, majorze? — Jak powiedziałem, sprawa osobista. Ale Rus wie, że za nią mogę go wykończyć. — Musiał panu zrobić coś okropnego. — Mojej rodzinie - odparł major Mudd. -W tej chwili został zmuszony, by wykonać jakiś ruch przeciw mnie. Codziennie budząc się, mówię sobie: "On to dziś zrobi". Wysadzi w powietrze moją sypialnię. Albo mój samochód. Jestem skończony, jeśli z nim zostanę, i skończony, jeśli odejdę. Coś podobnego: zadrzeć z rządem Stanów Zjednoczonych. Chcę przez to powiedzieć, że nie trzeba wróżyć z fusów, by wiedzieć, czym to się skończy, prawda? 224 — Już się skończyło, majorze. Peno Rus jest trupem. I w tym tkwi pana szansa uratowania skóry w całości. — O czym pan opowiada? Stuknięcie Rusa? - Major Mudd wielkim łukiem okrążył ciężarówkę i natychmiast ostro zahamował, by uniknąć zderzenia z innym wozem. — Tak. — Wyzwolenie. Dobry Boże. Wyzwolenie. - Major Mudd rzucił wrogie spojrzenie McCallowi. - Nie chcę niczego o tym wiedzieć. Ani jednego cholernego słowa. — Majorze, będzie pan o tym wiedział wszystko. — Ja? — Bo pan to wykona. Major Mudd wpadł w gwałtowny poślizg. Gdy nacisnął z całej siły na hamulec, trysnęła fontanna żwiru i ziemi. Gwałtownie zatrzymał się na poboczu. A potem popatrzył na McCalla wzrokiem pełnym- powąt- piewania. - Jeśli sądzi pan, że to ja stuknę Rusa, jest pan cholernym, zapieprzonym wariatem. -Ale uspokój się, majorze. Jest pan jedynym człowiekiem zdolnym to zrobić i o tym pan wie. Nie ma pan innego wyboru. Nie może pan uciec, nie może pan zostać. A jeśli nie utłucze go pan, to on pana stuknie. Major zbladł jak ściana. Ścisnął obie dłonie, położył je na kolanach i popatrzył na nie. - Słodki Panie Jezu. — W głębi serca jest pan od dawna przekonany, że musi pan to zrobić. A ja jestem tym właściwym człowiekiem, który jest w stanie panu dopomóc. Mamy wspólny cel. — Jak? — Co jak? -Jak ja mam... jak ta robota ma być wykonana? -Bardzo proste. Jego winda. Major Mudd bardzo długo przyglądał się twarzy McCalla. - Winda - powiedział w końcu. Potrząsnął głową. - Jesteś krwawym potworem. -Nie większym, niż ten, kto próbował zrzucić człowieka szybem klatki schodowej. Mudd spojrzał na niego z poważną miną. - Ale to ściąga cię na jego poziom, prawda? Wieczornym lotem McCall opuścił Londyn kierując się do Paryża. Lało na Heathrow w czasie startu i lało na lotnisku de Gaulle'a, gdy lądowali. 225 15 - Polowanie na lisa Siedział w pokoju hotelu koło mostu de la Concorde. Śledził wzrokiem krople deszczu na szybie; napisał kilka notatek i listów, ciągle walcząc z dziwaczną depresją. Później w restauracji hotelowej zjadł samotnie i niespiesznie kolację. O dziewiątej wyszedł z hotelu na spotkanie z Jamilem. Skulił się na tylnym siedzeniu taksówki, słuchając skrzypienia wycieraczek na przedniej szybie. Na Avenue de Clichy zajął miejsce w barze koło wielkiej szyby wystawowej i patrzył na strugi deszczu bijące w wystawione na chodnik stoliki i krzesła. Nie rozumiał sam siebie. Za parę chwil uknuje intrygę w celu zabicia człowieka. Będzie to dokonane z zimną krwią i premedytacją morderstwo. Bez aktu oskarżenia. Bez rozprawy. Bez orzeczenia ławy przysięgłych. Nawet bez najmniejszego ostrzeżenia. Strzał w plecy w ciemności. W barze było tylko paru gości. Siedzieli w płaszczach przeciwdesz- czowych, samotni, zatopieni w myślach, w przygnębieniu obracając w dłoniach szklanki czy bez końca mieszając łyżeczką kawę. Wszyscy milczeli. Niekiedy parę osób wypadało po mokrych schodach z wyjścia stacji metra i znikało, biegnąc w ciemności. Smutne oblicze Paryża. Trzy morderstwa. A przez cały czas, gdy o nich myślał, nieuchronnie przypominał mu się profesor prawa konstytucyjnego, bez przerwy powtarzający dwa słowa, bez przerwy wypisujący je z pasją, skrzypiącą kredą na tablicy: UCZCIWY PROCES, UCZCIWY PROCES, UCZCI- WY PROCES. Istnieje tylko jedna rzecz, która powstrzymuje człowieka przed tragicz- nym powrotem do poziomu jaskiniowca. Nigdy, nigdy tego nie zapomnijcie: istnienie współczesnej cywilizacji zostało umożliwione dzięki instytucji uczciwego procesu prawnego. Bez niego nie przetrwamy. Uczciwy proces! Uczciwy proces. McCall mówił sobie, że powinien wstać, rzucić na spodek parę franków, włożyć płaszcz i opuścić bar, zejść do metra i wrócić do hotelu, a stamtąd porannym lotem do Waszyngtonu. Aby znaleźć inny sposób. - Nie ma innego sposobu - odezwał się prawie na głos. Zastanawiał się nad tym tyle razy, że już go to zmęczyło. Wstań. Wyjdź. Póki jeszcze czas, by zawrócić. Nim będzie za późno. Zaczął się zastanawiać, czy piekło naprawdę istnieje. McCall postanowił, że zagra sam z sobą. Coś w rodzaju rosyjskiej ruletki. Przygotuje się do opuszczenia baru. Jeśli dotrze do schodów metra, nim pojawi się Jamil, wróci do Waszyngtonu i anuluje cały plan. 226 Ale jeśli Jamil pojawi się wcześniej, plan zostanie zrealizowany. Los zadecyduje. Gotów. Cel. Pociągnij za spust. McCall wstał. Położył kilka franków na leżącym na spodku rachunku, z namysłem naciągnął rękawy płaszcza na ramiona, wziął składany parasol i odwrócił się, by zrobić te parę kroków pod deszczem do zejścia stacji metra, a potem pojechać do hotelu. Wrócić do Waszyngtonu. Wrócić do Uczciwego Procesu. Taksówka wypadła z ciemności i jak Nemezis zatrzymała się przy krawężniku. Bogowie zdecydowali. Wysiadł z niej Jamil. Chłopięco szczupły, nieskazitelnie odziany Jamil, majestatycznie przekroczył chodnik pod wielkim, czarnym kołem swego parasola, przeszedł obok wystawionych na zewnątrz stołów i krzeseł i wkroczył do wnętrza. Królewska parada. Nosił jak zawsze drogie ubranie: szyty na zamówienie szary flanelowy garnitur i zawiązaną na szyi brązową jedwabną apaszkę - wszystko elegancko przemyślane, by uwydatnić jego przystojną, młodzieńczą twarz o oliwkowej cerze i kasztanowate włosy. Omdlewającym ruchem zrzucił płaszcz przeciwdeszczowy, jakby to była peleryna. Następnie usiadł. A raczej umieścił się na krześle. Skinął głową McCallowi. - Ano - powiedział. — Ano - jak echo powtórzył McCall. Ano nie będzie lotu powrot- nego do Waszyngtonu. Ano będą trzy morderstwa. — Wiem, że zechcesz mi wybaczyć, iż nalegałem na spotkanie w publicznym miejscu - rzekł Jamil, podnosząc rękę gestem błogosła- wieństwa. - Ale jak sam widzisz, nie przychodzi tu nikt, kto by nas znał. Przyjrzał się pełnej powątpiewania minie McCalla. - Przecież sam widzisz. To dzielnica robotnicza. Zwykły, narożny bar w deszczową noc i nikogo w pobliżu. Jesteśmy tu absolutnie bezpieczni. -Twe słowa są mi wielką pociechą - powiedział McCall. Jamil pokwitował sarkazm uśmiechem. - Niestety. Niepokoisz się. Nie można być nadmiernie ostrożnym. — Spotkanie w miejscu publicznym trudno uznać za bezpieczne. — Z mojego punktu widzenia, spotkanie w mniej publicznym miejscu jest jeszcze mniej bezpieczne. - Jamil wypowiedział ostateczny werdykt. Zakończył sprawę zmieniając temat. - A więc, panie Smith... - zawiesił głos. — Mam pewną robotę - oświadczył McCall. — Dobrze. — Dla ciebie. 227 — Dobrze. Ktoś, kogo znam? — Być może. — Zaiste. Zbliżył się kelner. Jamil przyjrzawszy się blond włosom młodzieńca, nagrodził go uśmieszkiem. -Alzacja? - spytał. Kelner pokręcił głową. - Bretania. Jamil otwarcie taksował wzrokiem ciało chłopca. - Vive la Bre- tagne. - Zamówił Sambucca z ziarnkiem kawy i odprowadził wzrokiem odchodzącego kelnera. — Ano. Ktoś, kogo znam. - Przypalił papierosa złotą zapalniczką. — Slane. Jamil uniósł wzrok znad płomyka zapalniczki i popatrzył na McCalla. — O. Slane. Tak. Slane. - Schował zapalniczkę i znowu z namysłem spojrzał na McCalla. - A więc wiesz o Slanie i o mnie? — Sądziłem, że będziesz zainteresowany. — O. Zaiste. — Jamil, zgłosiłem się do ciebie, ponieważ cieszysz się reputacją człowieka dyskretnie kierującego swymi interesami. — Oczywiście. Nigdy nie sfuszerowałem roboty. — Miałem na myśli milczenie. Jamil wypuścił dym nosem. - Tak. Dobrze. To zasadnicze, prawda? Takie kariery jak moja buduje się na milczeniu. Jamil przyglądał się podającemu drinki kelnerowi. Rzucił mu uśmie- szek wdzięczności i patrzył, jak chłopiec odchodzi. - Czy byłeś kiedy w Bretanii, panie Smith? — Jamil, ten plan będzie wymagał bardzo starannego planowania. — O, tak. Slane'a załatwić można tylko przy pomocy majstersztyku. Wielki plan. I wiele czasu. Tak, to zabierze dużo czasu. - Jamil zwrócił na McCalla spojrzenie swych wielkich piwnych oczu. - I będzie kosztowne. Bardzo kosztowne. McCall siedział z kamienną twarzą. Wymanikiurowanym paznokciem Jamil sięgnął do kieliszka Sambucca i wyłowił utopione ziarnko kawy. -Wiesz, to fascynujące. Może okazać się moim chef d'oeuvre. Jakież wspaniałe wyzwanie. - Włożył ziarnko kawy do ust, scałował kroplę z czubka palca i z zadowoleniem zaczął żuć. Aromat Sambucca w połą- czeniu z kawą sprawił, że leniwie przymknął oczy. - Cudowne. Rozmowa zbaczała z tematu. Wyglądało, jakby Jamil stracił zainte- resowanie propozycją. Wreszcie zdecydowanym ruchem dopił resztę swego Sambucca. 228 — Rozumiem. - Wyprostował się na krześle. W zamyśleniu położył palec na ustach. - Pierwsze pytanie, jakie tu należy zadać, brzmi: czy to w ogóle da się zrobić? Czy jest wykonalne? — Jest jeszcze coś - odrzekł McCall. — O? — Musi zostać zabity swoją własną ulubioną bronią. — Ach. Jego karabinem. Poetyczna sprawiedliwość. Jesteś artystą, panie Smith. — Czy zgadzasz się to załatwić, Jamil? — Załatwić? Uważam, że to powinno mnie uczynić niekoronowanym królem mej profesji. Podczas długiej rozmowy Jamila z McCallem, gdy wgłębiali się we wszystkie szczegóły tematu, bar wyludnił się, a kelnerzy oddali się oglądaniu telewizji. Przez większość czasu Jamil, obracając szklankę w dłoniach, siedział w głębokim zamyśleniu, pogrążony w rozmyś- laniach. -Całkiem czysta sprawa - oświadczył wreszcie. - Ty zapewniasz scenografię, lokalizację i broń. A ja zapewniam wykonanie. Zaiste, całkiem czysta. Rzucił okiem na białą plastykową reklamówkę zwisającą z łokcia McCalla. Wydrukowano na niej zabawnymi literami: FRERE JACQUES GRY I ZABAWY. W czterech językach. McCall dotknął torby palcem. - Jamil, czy grasz w pinochle22? -Uważam, że powinienem dać tu odpowiedź twierdzącą. McCall; podsunął plastykową torbę Jamilowi. Ten ją przyjął i wyjął ze środka kartonowe pudełeczko. Na pokrywce wydrukowano kursywą Pinochle. Wewnątrz były dwie talie kart i przegródka pełna czarnych sztonów. Przesunąwszy po ich grzbietach paznokciem Jamil policzył: pięćdziesiąt. Wyjął jeden i spojrzał na wyciśnięty na nim napis: PEDRO'S CASINO LONDON. Podniósł wzrok na McCalla. Każdy z czarnych sztonów miał wartość tysiąca dolarów. — Właśnie stałem się namiętnym miłośnikiem pinochle. — Reszta przy odbiorze. Drugie pięćdziesiąt sztonów. — Ktoś taki jak Slane może kosztować nieco więcej. — Rozumiem. 22 Pinochle - staromodna amerykańska gra w karty podobna do europejskiego bezika; wygraną zapewnia zebranie pary: dama pik i walet karo. 229 — Wyobrażałem sobie coś około ćwierci miliona. Jakkolwiek by na to patrzeć, bardzo niewielu jest ludzi dość zręcznych, by załatwić Slane'a. — To za dużo, Jamil. — Niestety. — Wszystko, co mogę zaproponować, to sto pięćdziesiąt sztonów. — Nie jestem w stanie wykonać tego za mniej niż dwieście. McCall zastanowił się. Potem skinął głową. - Dwieście. — Plus koszty, oczywiście. — Oui, Monsieur Jamil. Jamil uśmiechnął się. Wstał i udrapował płaszcz na ramionach.- A więc to jest koniec Slane'a. Au revoir, Monsieur Smith, do dwudziestego szóstego listopada. Rock stał na rue Fontaine naprzeciw kawiarni Chanticleer, uważnie przyglądając się niewielkiej liczbie gości, siedzących przy stolikach wewnątrz. Paru kelnerów stało z założonymi rękami spoglądając na padający deszcz i półgłosem wymieniając uwagi. Mało klientów tej nocy. Rumbh siedział przy stoliku w samym środku sali, czytając gazetę. Rock popatrzył na niego badawczo, przeszedł przez jezdnię i z zewnątrz przyjrzał się jeszcze baczniej. Było w tym człowieku coś, czemu nie ufał. Wyglądało, że ma zbyt bliskie stosunki z Egipcjanami. Mógł okazać się Judaszem w służbie brudasów z egipskiego Ministerstwa Obrony Naro- dowej w Kairze. Rock powiedział sobie, że musi bardzo uważać. Wszedł do kawiarni. -A, Rock - powiedział Rumbh, składając gazetę. Rock skinął głową. - Powiedziałeś, że masz bardzo dobre wieści. Rumbh sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął kopertę. Wręczył ją Rockowi. — Co to jest? - Rock rozdarł kopertę i wyjął złożoną kartkę ze szkolnego zeszytu. Rozprostował ją i ujrzał parę słów nakreślonych po arabsku niewyrobioną, dziecinną dłonią. W środku była też zawinięta fotografia. Ujrzeć jej twarz, zwróconą wprost do niego, daleko od jej egipskiego słońca, daleko od niej, w kawiarni, gdzie rozlegała się francuska paplanina, deszczowej -nocy w Paryżu - to był prawdziwy szok. Fotografowi udało się uchwycić jej wyraz, tę mieszaninę niewinności z wyuzdaniem. Rockowi, prawie dech zaparło. — Jej rodzicom wytłumaczono, że powinni odwiedzić krewnych w Aleksandrii. Obiecano mi, że po powrocie ojciec otrzyma stanowisko w administracji państwowej w Kairze, dożywotnie. — A dziewczyna? 230 -Zostaje w Kairze. Z podstarzałą ciotką. Rock postukując listem o paznokieć, surowo spoglądał na Rum- bha. - Jak ty to załatwiasz? Jakie są twoje kontakty? — Chcesz poznać moją przeszłość, Rock? — Znam twoją przeszłość. — To znaczy? — Sprawdziłem cię. Masz za sobą to, co określono jako długą i wybitną karierę przestępczą, głównie w Azji. Wiem o twoich interesach z Ho Watem, sprzedającym amerykańską broń pozostawioną w Wiet- namie. Wiem o twoim skoku na Malcie. Wiem, co było w Hongkongu z Broboffem. — Całkiem słusznie, Rock - odparł Rumbh. - To bardzo ładnie przełamuje lody między nami. — Ano, wiem o tobie masę rzeczy. A równocześnie nie wiem nic. Chcę wiedzieć, jakie masz powiązania z Egiptem. — Mam klienta... arabskiego dżentelmena, człowieka międzynarodo- wego znaczenia... który nie życzy sobie, aby nastąpiła ta ceremonia zakopywania topora wojennego. Chce, aby te dwie grupy Arabów skakały sobie do gardeł. — Naprawdę? Dlaczego? — Masz parę godzin? — Okay. Nie ma sprawy. — Ach, jeszcze jedno. - Rumbh wyciągnął drugi arkusik. - Tłumaczenie. — Od niej? Widziałeś ją? — Tak. — I co sądzisz? Rumbh popatrzył na Rocka szczerym wzrokiem. - Osobiście wolę chłopców. Rock przeczytał tłumaczenie. Zmarszczył brwi. -Ona uczy się angielskiego - wyjaśnił Rumbh. - W szkole. Lepiej jeszcze nie potrafi. Teraz Rock się rozchmurzył. Mógł ją sobie wyobrazić, jak walczy z angielszczyzną pisaną drukowanymi literami. Połowa z nich była nie do odcyfrowania. — Masz czyste pole, Rock. — Hmmmmm. Czy znasz kogoś w egipskim Ministerstwie Obrony Narodowej? — Nie. A powinienem? — Powiedziałeś, że masz klienta. — A, tak. Wysoko postawionego. Gdybym ci wymienił nazwisko, 231 wiedziałbyś, o kim mowa. Nawiasem mówiąc, to on polecił cię do tej roboty. Skrajnie delikatne zadanie, chyba zdajesz sobie sprawę. — Hmmmm. - Rock znowu popatrzył na fotografię. Masz czyste pole. Spojrzał na Rumbha. - A jeśli powiem nie? — Nie, to nie. Jeśli odrzucisz naszą ofertę, mój arabski klient nie powierzy tej roboty nikomu innemu. Bo gdyby bomba naprawdę tam wybuchła, byłaby to katastrofa. Jesteś jedynym z tak zręcznymi palcami, jakich ta robótka wymaga. Rock brzegiem koperty podrapał się w kark. - Okay. Powtórzmy sobie wszystko od początku. To ma być w hotelu Royal Nile dwudziestego szóstego listopada. Zgadza się? Rumbh popatrzył nad jego głową na deszczową noc. Padało jeszcze gęściej. - Zgadza się - powiedział. 13. Z Londynu Brewerowi towarzyszył deszcz. Ale deszcz paryski był inny. Na Londyn deszcz nie miał żadnego wpływu - był codziennym wydarzeniem, stałą częścią otoczenia. Puls miasta nie przepuścił ani jednego uderzenia. Paryż zaś stał się smutny i przygnębiony. Wydawało się, że schował się gdzieś, póki nie przestanie padać. Brewer siedział w maleńkim holu hotelu Taft w Paryżu, niedaleko od dworca St. Lazare. Z niewielkim zainteresowaniem przeglądał Paris Soir, spoglądając od czasu do czasu na mokrą ulicę. Widział, jak od kropel kapuśniaczka wyskakują bańki na kałużach. Taft był starym hotelem; jednym z tych, które w dawnych czasach prosperowały wokół stacji kolejowych Paryża. Pięć kondygnacji bez windy. Hol był malutki. Marmurowa podłoga, stojak na parasole, jeden fotel, a pod schodami małe biurko recepcji. Każdemu narzucał się od razu wygląd pokojów na górze: wszystkie jednakowo umeblowane przez tę samą firmę sześćdziesiąt lat temu, wszystkie identyczne i wszystkie w takim samym stadium rozkładu. W każdym znajdował się wytarty dywan, rozklekotane podwójne łóżko z zużytym materacem, zawijającym się na brzegach jak hamak oraz skrzypiące, chwiejne, drewniane krzesło. Stare i zaplamione pseudokoron- kowe firanki, paskudnie zmaltretowana toaletka, umywalka, może bidet oraz poczerniała ze starości tapeta, która niegdyś pyszniła się jaskrawym, kwiecistym deseniem. Stolarka powycierana, podrapana, z odstającym tu i ówdzie fornirem, wysmarowana dotknięciami dłoni na brzegu drzwi. Będzie tylko jedno źródło światła: zwisająca u sufitu na przewodzie jedna naga żarówka, w świetle której każdy wygląda na starego i schorowanego. 233 Przez cały rok, dniem i nocą korytarze i schody pogrążone będą w ciemności, rozjaśniane tylko zapalającą się na piętnaście sekund lampą. Każdy miał wiele zajęcia schodząc czy wchodząc po schodach, nieustannie naciskając piętnastosekundowe wyłączniki. I cały hotel, od góry do dołu, wszystkie pięć kondygnacji, przesycony będzie tym samym wszechprzenikającym, nie do wykorzenienia, agresyw- nym smrodem czosnku, wywołanym sześćdziesięciu latami kucharzenia. Co było zresztą zagadkowe, bo hotel Taft nie miał restauracji. Takich pokoi Paryż musiał liczyć tysiące; wspomnienia o nich musiały wryć się nieusuwalnie w pamięć niezliczonych hord studentów, ubogich podróżnych, wędrownych algierskich robotników oraz prostytutek. Grubemu się nie śpieszyło. To rozbawiło młodą dziewczynę w recepcji. Parsknęła pod adresem Brewera, a potem lekko, ale wymownie wzruszyła lewym ramieniem. W gazecie Brewer znalazł ponury obraz problemów ruchu ulicznego w Paryżu. Boulevard Peripherique, otaczający całe miasto, cierpiał na chorobę zakrzepową, wywołaną niebywałym tłokiem. Był zatkany dniem i nocą, a zamiast przewidywanego piętnastominutowego dojazdu trzeba było na nim spędzać całe godziny stojąc i pełznąc na przemian, gdyż zbyt wiele samochodów próbowało posłużyć się tą samą drogą o tej samej porze. Paryż się dusił. I nikt nie wiedział, co z tym zrobić. Wreszcie Brewer usłyszał dźwięki w korytarzu. Dwa głosy, przyciszone i natarczywe. Zapaliło się światło na schodach. — Voila - powiedział tam męski głos. — Ależ, monsieur - sprzeciwił się kobiecy - to ledwie połowa należnej zapłaty. — To co? - szepnął mężczyzna. - A ja miałem tylko połowę przyjemności. — Ale przecież to nie moja wina, jeśli... - Światło wyłączyło się. • — Jeśli co? Gdy nic się nie dzieje, w portfelu też nic się nie dzieje. - Światło na schodach znów zabłysło. — Ach, monsieur. To pan zawiódł. Ja byłam gotowa. Zrobiłam wszystko. - Gdy zaczęła wymieniać cały katalog starań, jej głos zniżył się do szeptu. Światło zgasło ponownie. — Więc? - W głosie mężczyzny nie słychać było współczucia. Włączył światło, by zejść. — Więc jest to już trzeci raz, gdy pan zawodzi. — Rozumiem. Liczysz? Zmieniła ton głosu na serdeczny, pełen niepokoju. - Cheri. Martwisz 234 się. A im bardziej się martwisz, tym większe masz trudności, aby... sam rozumiesz. Mam też innych klientów, którzy od czasu do czasu... no, wiesz. — Innych klientów? Czy rozmawiasz o mnie z innymi klientami? — Monsieur! — Posłuchaj. Masz nie rozmawiać o mnie z nikim. - Światło znów się zapaliło. — Monsieur, czy mam przesunąć na stałe pana terminy innego klienta? — Innego? Nie! — Ale nie mogę pozwolić sobie na połowę honorariów. — A, tam. Voila. — Merci, cheri - odparła. - Następnym razem... za najbliższym razem, kiedykolwiek, nocą czy dniem, gdy będziesz gotów, przyjdź do mnie i dokonamy tego. Bezpłatnie! Czy rozumiesz? Mój honor jest zagrożony. — Tutaj zagrożone jest coś więcej niż twój honor - powiedział mężczyzna. Zaczął schodzić po schodach. O parę schodów za nim szła kobieta z kołyszącymi się swobodnie pod sukienką wielkimi piersiami. Patrząc na jego plecy zrobiła minę pełną politowania. Rękami narysowała w powietrzu tłustą sylwetkę i pokręciła głową. A potem dogoniła go, ujęła w dłonie jego podobną do księżyca w pełni twarz i pocałowała w usta, gryząc delikatnie w wargi. - Ja cię nie zawiodę. Rozumiesz? - Przytuliła się do niego. -Aha! - wykrzyknęła. - Co to takiego? Widzisz. Nadal jesteś zdolny. Aha. Pocałowali się. -Jesteś lwem, cheri - powiedziała. Wciągnęła go kilka stopni w górę. Znów zaczęli się całować w ciemnym korytarzu. - Aha - powiedziała cicho. Rozległo się szuranie i odgłos kroków wstępujących na górę. Zatrzas- nęły się drzwi. Brewer powrócił do studiowania problemu utraty przepustowości Boulevard Peripherique. W chwilę później na schodach znów zajaśniała lampa. — Ach, cheri - powiedziała kobieta - nie bądź taki zawiedziony. — Wystarczy. Muszę iść. — Zobaczysz. Wszyscy mężczyźni, rozumiesz, mają takie chwile. Nie bój się. Jesteś nadal takim samym mężczyzną. To tylko wina kuskusu. Gruby schodził ciężko i uroczyście, marszcząc brwi z niepokojem. - Kuskus. 235 - 'Revoir, cheri - zawołała za nim. - Pamiętaj, kiedykolwiek, dniem czy nocą. Odprawił ją niecierpliwym ruchem dłoni. Brewer odłożył gazetę i wstał. - Monsieur. — Monsieur. - Gruby popatrzył na niego z głęboką podejrzliwością. — Miło mi spotkać pana ponownie. — Tak? - Nadal był podejrzliwy. Położył dłoń na mosiężnej antabie drzwi. — Może zechce pan napić się ze mną kawy. — Ach, nie, monsieur. Powiedziano mi, że powinienem zażywać ruchu. — Czy możemy więc pospacerować? - spytał Brewer. — Mam bardzo mało czasu, monsieur. Brewer skinął głową. - Ja także nie potrzebuję go wiele. — Nie wiem, skąd pana znam. Gdzie widzieliśmy się wcześniej? — Przy wielu okazjach. Być może pamięta pan Cahors? Gruby chrząknął. - No, tak, być może. Gdy człowiek posuwa się w latach, różne części jego anatomii zaczynają zawodzić. Moja.pamięć... rozumie pan. -Tak - odrzekł Brewer. - Rozumiem. Pod olbrzymim parasolem Grubego wolno poszli ulicą. Gruby miał platfus i idąc kolebał się z boku na bok. — Kuskus - oświadczył. — Pardon? - Brewer spojrzał na niego marszcząc brwi. — Kuskus, monsieur. Namiętnie jadam kuskus mojej żony. Ale powiedziano mi - przez ramię rzucił okiem na hotel - że kuskus źle zgadza się z miłością. Dlatego chodzę piechotą. Proszę mi powiedzieć, co pana sprowadza. -Mam trochę towaru, monsieur. - A — Mam go tu, a chcę go mieć tam. Rozumie pan. — I mówi pan, że się znamy? -Powołałbym się na Gorkiego Sembranowicha. - A. - I Sandersa Elliota. - A. - I mam dla pana bardzo ładny, gotówkowy interes. - A. Brewer czuł, że podczas spaceru rozmówca nie spuszcza go z oka. Na czole Grubego zalśniła warstewka potu. Zwolnił kroku. -Może teraz odrobina kawy. - Wprowadził Brewera do kawia- 236 renki, gdzie było tylko dziewięć stolików. Kelner stał pogrążony w głę- bokiej zadumie, trzymając w ręku żelazny pręt do przesuwania zasłon. Gruby usiadł z westchnieniem. Zamówili dwie małe kawy. Do swojej Gruby włożył pięć kostek cukru. Szóstą umoczył w kawie, wziął w zęby i wyssał. Wepchnął sobie kostkę do ust i połknął. — A więc, monsieur. Jesteśmy tu całkiem sami. Powiedział pan: towar, o ile się nie mylę. — Potrzebuję go przesłać z Paryża do Damaszku. — Damaszek. Bardzo wrażliwe miejsce. W dzisiejszych czasach Syryjczycy stali się bardzo pobudliwi. Bardzo ostrożni. Co to za towar? — Głównie elektroniczne części zamienne. Do komputerów. — Rozumiem. Części do komputerów. Małe? — Tak. Żadna nie większa niż to - Brewer dwoma palcami pokazał malutki kwadracik. — Aha. Aha. Małe części. Ile? — Jakieś siedemset, osiemset funtów. — Aha. Przeznaczone dla Izraela? — Nie. Nie Izraela. — Zechce pan zrozumieć, monsieur. Nie tykam towarów prze- znaczonych dla Izraela. Ani wprost, ani pośrednio. Nie pochwalam tego. A także bardzo ujemnie wpływałoby to na mój stan zdrowia. Musi mi pan powiedzieć, jakie jest końcowe przeznaczenie tego towaru. — Nie życzę sobie w tej chwili o tym mówić, z wyjątkiem tego, że Izraelczykom ten towar przynosi bardzo niemiłe nowiny. Gruby znów -z namysłem przyjrzał się twarzy Brewera, próbując ją sobie przypomnieć. - Dobrze, później o tym pogadamy. Jak na dziś, uważamy, że miejscem przeznaczenia jest Damaszek. Jakie są pana wyobrażenia w związku z ową przesyłką towaru? Czy ma to nastąpić szybko? — Tak, szybko - odrzekł Brewer. — A towar... jak zostanie wwieziony? — Za Świadectwem Końcowego Użytkownika. — A. To oznacza, że będziemy mieli bardzo mało czasu na przepa- kowanie. - Gruby skrzywił się z powątpiewaniem. — Być może siedemdziesiąt dwie godziny. — Siedemdziesiąt dwie! To skrajnie mało. — Tak - zgodził się Brewer. - To prawda. — Monsieur. Czy przedkłada pan jakiś środek transportu ponad inne? Bo, rozumie pan, linie lotnicze ostatnio stały się niemożliwe. Z winy porywaczy i terrorystów. Samoloty liniowe są tak ściśle pilnowane 237 i trzymane pod nadzorem, że przestałem z nich korzystać. Trzeba je skreślić. O tej porze roku we wschodniej części Morza Egejskiego nie podobają mi się małe statki. Burze, uważa pan. A do tego Izraelczycy, Amerykanie i Rosjanie wręcz wściekle patrolują te wody. Szczególnie u wybrzeży Syrii. No i oczywiście, z tak szczupłym zasobem czasu nie możemy podzielić całej partii towaru na małe paczuszki i przesyłać ich przez długi okres. A więc sam pan widzi, że nie mamy wielkiego wyboru. Może pozwolę sobie na sugestię. — Miałem na myśli autokarawanę - rzekł Brewer. — Najdokładniej, monsieur. Mój kuzyn, zamieszkały tutaj, w Paryżu, prowadzi na Bliskim Wschodzie handel używanymi samochodami. To oczywiście interes z bardzo małym kapitałem zakładowym, ale przyno- szący zyski. W każdym samochodzie kierowca, stęskniony za ojczyzną Arab, który nie może sobie pozwolić na bilet lotniczy. A więc otrzymuje darmowy przejazd do domu, a mój kuzyn uzyskuje bezpłatnych kierow- ców dla swych wozów. Rozumie pan? Całe jego koszty to benzyna. Mówiono mi, że w takich pojazdach małe przedmioty można przesyłać z wielkim powodzeniem. — Jesteśmy zgodni co do tego. — O, zna pan mego kuzyna? — Słyszałem o nim. Duży mężczyzna z namiętnością do kuskusu oraz spacerów w deszczu. Gruby uśmiechnął się i skłonił głowę. - Uważam, monsieur, że pan i ja możemy ubić interes. Brewer szedł w deszczu, zastanawiając się, jakie są za i przeciw w związku z przemytem części używanymi samochodami. Jedna z korzyści była równocześnie niekorzystna: można było spo- dziewać się, że większość wozów gładko przejdzie przez różne kontrole celne na długiej trasie do Damaszku. Ale niektóre z pewnością tego nie dokonają. Jeśli ważne części, jak choćby elementy ANAC, zostaną zatrzymane, cała przesyłka stanie się prawie bezużyteczna. Przyjmując propozycję Grubego, musiał tak podzielić części między poszczególne wozy, aby przynajmniej pewna ilość każdego typu dotarła na miejsce. Brewer wyobraził sobie długą jazdę przez całą Europę. Z Paryża na południe przez Prowansję do granicy włoskiej, następnie przez Ligurię i północną równinę włoską do granicy Jugosławii, dalej przejazd przez ten kraj do granicy tureckiej blisko Bułgarii, długa podróż przez całą Turcję do granicy syryjskiej i stamtąd jeszcze daleka droga do Damaszku. 238 Slane przypatrywał się ćwiczącym ludziom: stu najemników od- twarzających dawny obóz treningowy. Przy jego boku stał Malpina, osobisty doradca El Presidente, przysłany filmowcom jako doradca techniczny. Nikt nie orientował się, że nie robi się tutaj prawdziwego filmu. Cały zespół: operatorzy, dekoratorzy, rekwizytorzy, reżyser - stara rozpita ciota - wszyscy pracowicie realizowali każde ujęcie ze scenopisu, wyświetlając co noc nakręcone odcinki i wykłócając się z montażystą. Najemnikom powiedziano, że grają w filmie, więc zachowywali się jak gwiazdy. Każdej nocy oglądali kolejne odcinki i każdy z nich stał się doświadczonym filmowcem, chętnie udzielającym porad ekipie zawodowej. Malpina, który swego czasu sam znajdował się w starym obozie z dawną grupą patriotów, obecnie był człowiekiem słabym, stęsknionym za swą stolicą i jej wygodami. Wyżywienie było prymitywne i nie w jego guście. Brak kobiet. I wszędzie ten drobny kurz. Każdego zaś wieczoru Slane'owi udawało się otrzymać kolejną porcję plotek ze stolicy Wolnego Państwa, by podsunąć je Malpinie. Były to takie plotki, że usłyszawszy je Malpina dopadał telefonu, by odbywać długie rozmowy ze swymi współpracownikami. Rzucał tęskne spojrzenia ku wschodowi. Był znu- dzony, głodny i brudny; chętnie wróciłby tam, gdzie się coś naprawdę działo. Około południa wygłosił uroczyste obwieszczenie: z ogromnym żalem, machając ręką do stojącego z pełną rozczarowania miną Slane'a, zawiadomił, że wraca do kraju. Odleciał wczesnym popołudniem, by złożyć El Presidente entuzjastyczne sprawozdanie. Slane na pożegnanie poklepał go po plecach i zapewnił, że zobaczą się na plaży dwudziestego szóstego listopada. Za parę krótkich dni. Rock siedział w pokoju hotelowym w Paryżu. Przed nim na biurku znajdował się blok białego papieru, duży zapas ołówków, dzbanek świeżej kawy i sterta drogich cygar. Z szyi zwisał mu na skórzanym pasku stoper. Miał za chwilę stworzyć kolejne arcydzieło; nie wybuchającą bombę. Zapalił cygaro i przejrzał wszystkie papiery, starannie rozmieszczone po całym pokoju. Na kanapie równym szeregiem leżała seria zdjęć hotelu Royal Nile w Kairze. Przy ulicy Piętnastego Lipca. Obok nich spoczywał szkicowy plan budynków po przeciwnej stronie oraz przyleg- łych ulic. 239 Przed kanapą na podłodze znajdował się drugi szereg fotografii: zdjęcia wnętrza holu i znacznie jeszcze więcej z sali konferencyjnej, która mieściła się na drugim piętrze, z oknami na ulicę. Z wielkiej brązowej koperty Rock wyjął paczkę kolorowych odbitek 3 na 5 cali. Dodatkowe zbliżenia sali konferencyjnej. Ukazywały wentylatory, przewody klimatyzacji, tablicę rozdzielczą oświetlenia sali, ekran do wyświetlania filmów i slajdów oraz przyległe do sali schowki i podręczną kuchenkę. Od Rumbha wymusił wysoce zadowalające honorarium. Było nie- prawdopodobne, aby ktokolwiek zapłacił aż tyle, by zaspokoić pragnienie zabicia Rocka, wabiąc go do Kairu. Znacznie taniej byłoby wysłać za nim byle jakiego mordercę. Najważniejszym słowem całej transakcji była gwarancja. Gwarantowane doręczenie. I wykonanie. Rock musiał stworzyć pozory autentycznego zamachu bombowego w taki sposób, by z całą pewnością ładunek został wykryty przed wybuchem. Znów zapalił cygaro i prawie uścisnął sobie dłoń. Pomysł był znakomity. Absolutnie olśniewający. To było ukoronowanie, to. był najwyższy szyk. Rock popatrzył na zdjęcia i plan hotelu Royal Nile. A potem na jej fotografię. Masz czyste pole. Wkrótce. Wkrótce. Peno Rus krzątał się gorączkowo przy programie seminarium. Wszyscy wykładowcy musieli być doskonali. Była też sprawa slajdów i filmów oraz map i egzemplarzy broni. Z personelem hotelowym trzeba było raz jeszcze omówić przebieg przerw na kawę oraz popołudniową herbatę. A także menu kolacji - każde z nich było arcydziełem. Nic nie wolno było zostawić na łaskę przypadku. Rus nieodwołalnie postanowił, że to seminarium stanie się głośne w całym świecie handlu bronią. Liczbę uczestników zredukował do dwudziestu. Dwudziestu największych nabywców broni na świecie. Arystokracja klienteli. W przy- szłości fakt uczestnictwa w seminarium zbrojeniowym Rusa będzie symbolem wysokiej pozycji. Rus robił majątek. Ale i wydawał majątek. Majora Mudda prawie doprowadził do obłędu. Sprawdzając i po- wtarzając sprawdzanie każdego detalu, wzywał go to do arsenału, to do biura, do domu, o każdej porze dnia i nocy. Gdy dzień otwarcia był coraz bliżej, gorączka rosła coraz bardziej. Rus chłostał, znęcał się i wymyślał, krzyczał i ryczał, ciskał papierami, walił pięścią w stoły i biegał wokoło z twarzą w kolorze apoplektycznego fioletu. A major Mudd pieścił w wyobraźni jeden tylko obraz. Ciało wielkiego 240 pluszowego misia uwieńczone mongolską twarzą z maleńkimi czarnymi oczkami i wystającymi kośćmi policzkowymi - oraz otwartymi ustami, wrzeszczącymi przez cały czas, gdy będzie spadać na dno szybu. To będzie wybuch nie słyszany w Londynie od czasów nalotów Hitlera. Dwudziesty szósty listopada: dzień wyzwolenia majora Mudda. McCall poczuł się jak protagonista greckiej tragedii^ pochwycony w sidła nieubłaganego Przeznaczenia. Z całego jego królestwa przybywali gońcy przynosząc wieści o klęskach. W chwili gdy wrócił z Paryża, Borden doniósł mu o udanym wykradzeniu części zwanej ANAC od Prysbyla. - Skradziony furgon wreszcie odnaleziono w motelu, ale facet już znikł. Jakby pod ziemię się zapadł. — Wraz z czipami? — Stu czterdziestu czterema. McCall z kwaśną miną potrząsnął głową. W Iranie musiała zapanować bezgraniczna radość. Te sto czterdzieści cztery obwody scalone równały się wielkiemu zwycięstwu na polu bitwy. Po raz kolejny Irańczycy znokautowali Stany Zjednoczone. -A co z meldunkami z motelu? - spytał. Borden wzruszył ramionami. - To zwykły dom schadzek. Każdego tygodnia całe tuziny facetów z kobietami; wziąć pokój na godzinę czy dwie i zniknąć. Wszystko pod fałszywymi nazwiskami, z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi samochodów. McCall chrząknął. - Facet kradnie parę formularzy i rozwala cały cholerny system bezpieczeństwa Prysbyla. System, który kosztował majątek w samym sprzęcie. Nowy, całkiem dobry pomysł. — To jest hucpa - oświadczył Borden. - Naszym przeciwnikiem jest wielki spryciarz. — Tak, ale kto? - McCall przygryzł kostkę palca. — Znajdziemy go. — Ty, Borden? A kiedy? Borden odwrócił wzrok i odchrząknął. — I jeszcze Świadectwo Końcowego Użytkownika - powiedział McCall, sięgając do szuflady. Cisnął na biurko listę części poszukiwanych przez Iran. - Nawet jeśli ten typ jest Houdinim, musi wystarać się o Świadectwo Końcowego Użytkownika, by cały ten szmelc wywieźć z kraju. I tu go przyskrzynimy. — Ależ, Bobby. Przecież wiesz, że na takiej robocie można się 241 16 - Polowanie na lisa zarżnąć. Po prostu nie uda nam się wypożyczyć tylu ludzi, by zbadać wszystkie ŚKU w całym kraju. W grę wchodzą miliony przesyłek. -Bez ŚKU nie wywiezie tych części z kraju. I musi wypełnić wszystkie papierki w porcie, przez który będzie to wysyłał. Borden odwrócił się nie wstając z krzesła. - O, Jezu. Będziemy musieli wypożyczyć wszystkich funkcjonariuszy z CIA, FBI i Wywiadu Wojskowego. McCall pogroził mu palcem. - Nie. Zagramy z przewagą szans. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent tych Świadectw Końcowego Użytkow- nika to transakcje powtarzalne. A my wiemy, co przesyłka ma zawierać oraz mnóstwo o historii jej pochodzenia. A więc oprzyj się na przeczu- ciach, Borden. Sprawdzaj tylko to, co wyda ci się podejrzane. Borden znowu zaczął się sprzeciwiać. — Przestań - rzekł McCall. - Zacznij działać. Stosuj się do moich poleceń, a ja zrobię z ciebie żywą legendę. Co na temat Dice'a? — Od paru tygodni nikt go nie widział. — Dice jest w to wmieszany, Borden. Możesz się o to założyć. — Ciągle szukamy, Bobby. — Znajdź go. Znajdź Dice'a. Borden zaczął się zbierać do wyjścia. — Kto to organizuje, Borden? - spytał McCall. — Co? — Szmugiel. Czy to Rus? Slane? Rock? Borden znowu wzruszył ramionami. - Ktokolwiek to jest, naprawdę zna się na rzeczy. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że facet wie o sprawach, których nawet ludzie pokroju Rusa nie znają. Jak ktoś od nas. -Dice - zauważył McCall - jest kimś od nas. -Tak. Ale on jest zwykłym przeciętniakiem. A typ, którego szukamy, to prawdziwy lis. Jest tak sprytny jak Brewer. Ledwie Borden opuścił gabinet McCalla i już był z powrotem. — Okay - powiedział. - Odnaleziono Mercedesa, którego kupił Attashah. — Gdzie? — U jakiegoś faceta ze stanu Nowy Jork. Prawnika. Z kupą kontaktów politycznych. Miał także kilka funkcji w stanowym komitecie Partii Republikańskiej. Oraz jest członkiem komisji warunkowych zwol- nień z więzienia. — Którego więzienia? - spytał McCall. 242 — Ustalamy to. Tymczasem wiemy tylko tyle. — Nie Sweetmeadow? - zapytał McCall. — Nie wiem. •- Chryste. Aby nie Sweetmeadow. Ustalenie, do której komisji zwolnień warunkowych ów człowiek należał, zabrało Bordenowi chyba całą wieczność. I wreszcie McCall usłyszał przerażający odgłos kroków Bordena w holu. Bordena, greckiego posłańca. Ale człowiek, który stanął w drzwiach, nie był Bordenem. — Cześć, Bobby - powiedział Dice. Dice, z brzuszkiem, w wymiętym ubraniu, kapeluszem w ręce, znaczkiem rozpoznawczym gościa w klapie. I ze swym głupim wyrazem twarzy. — Czemu twój widok sprawia mi taką przykrość? - spytał McCall. — Masz minutkę, Bobby? — Oczywiście. Siadaj. — Chciałbym zawrzeć umowę. - Dice usiadł na brzeżku krzesła. - Okay? — Wal. Co tam masz? — Jeśli towar jest dobry, czy dostanę znów moją pracę? — Jak dobry jest ten towar? — Portki ci spadną, Bobby. — No więc, co to jest? — Najpierw, Bobby, umowa. Chcę z powrotem mego stanowiska ze wszystkimi przywilejami: nieprzerwana służba państwowa od dnia, kiedy ją zacząłem. — To by w praktyce wymagało ustawy Kongresu. — To co mam, jest jej warte. McCall zmierzył wzrokiem Dice'a i zagrał zgodnie z przeczuciem. - Czy chcesz mi opowiedzieć o Charlie'm Brewerze? — Och. Więc wiecie. — Tak. Wiemy. - Teraz, gdy McCall już wiedział, wolałby nie wiedzieć. — Czy wiecie wszystko? — Prawdopodobnie. Dice skulił się na krześle. Kupka nieszczęścia. W drzwiach pojawił się Borden. — Sweetmeadow? - spytał go McCall. — Tak. I więcej. 243 — Zostań tu, Dice - powiedział McCall. Wyszedł na korytarz z Bordenem. — Brewer został warunkowo zwolniony. — Tak myślałem. Dice właśnie miał wywalić kawę na ławę. — Są razem? — W każdym razie byli razem. -• Jezusie. Mamy za przeciwnika naszego własnego, najlepszego człowieka. McCall w zamyśleniu pokiwał głową. - Czy ostatnio zdarzyło ci się życzyć sobie, aby być już martwym? Obecnie zdawało się, że posłańcy przybywają ze wszystkich stron z wieściami o klęskach. Ostatnim człowiekiem na Ziemi, z którym McCall pragnąłby walki, był Charlie Brewer. A szczególnie Charlie Brewer zdrajca. Jak to się stało, że po tylu latach bliskich stosunków nagle zostali przeciwnikami? Jakże kapitalne posunięcie zrobił Attashah. Podczas gdy McCall rzucał się gorączkowo, próbując przydybać Rusa, Rocka i Slane'a, Attashah wyciągnął rękę i wziął jedynego człowieka, który przewyższał wszystkich. I nawet wyciągnął go z więzienia federalnego. McCallowi została ostatnia karta. Brewer miał już wszystkie potrzebne Iranowi części. Teraz był gotów wyszmuglować je z kraju do Iranu. A więc: przeszkodzić Brewerowi. McCall zdał sobie sprawę, że będzie musiał go zamordować. Ale przedtem trzeba go znaleźć. Zawrócił do gabinetu. — Okay, Dice. Gdzie jest teraz Brewer? — Nie wiem, Bobby. Rozdzieliliśmy się we Frisco. — Wiesz, że zdobył te ANAC? — Jezu Chryste! Od Prysbyla? Nie mogę w to uwierzyć. Nikt nie potrafi się tam dostać. Jak on to zrobił? — Dice, jeśli chcesz odzyskać legitymację, musisz nam pomóc odnaleźć Brewera. -Jezu, Bobby. Za wiele żądasz. Do pięt Brewerowi nie dorastam. - Wystarczy, że znajdziesz. Zawiadom nas, gdzie jest, a od tej chwili my się nim zajmiemy. -A ja zostanę przywrócony w dawnym stopniu? -Dostaniesz wszystko, co będę mógł ci przywrócić. Twoją pracę i większość przywilejów. Nie wiem, czy się uda z ciągłością służby. Dice wstał. - Zobaczę, co da się zrobić. -Dice, to będzie wymagało ogromnej bieganiny... twojej i mojej. 244 Znajdź go i wracasz do nas. Nim wyjdziesz, zobacz się z Bordenem i wywalaj wszystko, co wiesz: adresy, numery telefonów, numery części i wszystko, cokolwiek wiesz o tym malutkim skoku Brewera. Dice wstał niezgrabnie. Był pełen wątpliwości. - Bobby, przecież ty go nie złapiesz. Wiesz o tym? Brewer jest najsprytniejszym człowiekiem na świecie. Madeline Hale pozostała samotna. W obliczu przeciwnika, mordercy nie znającego hamulców. A próbując go odnaleźć nie łamiąc prawa, stała na nieprawdopodobnie słabszej pozycji i zdawała sobie z tego sprawę. Co gorsza, nikt jej przy tym nie dopomoże. Brewer znikł. Jej wspólnicy z firmy nie byli w stanie pomóc w niczym więcej jak strona prawna. Policja zaś nie dysponowała takimi środkami, by udzielić jej czegoś więcej niż tylko symbolicznej pomocy. Teraz to była rozgrywka Hale przeciw Rumbhowi. Wspomniała słowa Brewera i postanowiła przynajmniej do pewnego stopnia ukryć się. Spakowała walizki, zamknęła mieszkanie i pewnego sobotniego popołudnia przeprowadziła się do umeblowanego apartamentu w Georgetown. Teraz już wcale nie posługiwała się własnym samochodem. Jeździła tylko taksówkami. Nie było to wielkim zabezpieczeniem, ale przynajmniej trochę ją uspokajało. Następną fazę poszukiwań Rumbha rozpoczęła od bliższego zapo- znania się z włamaniem do arsenału. Niewiele było wiadomo na ten temat. A wszystko, co wiadomo, znajdowało się w protokole procesu Brewera, bo oskarżenie zrobiło wielką aferę z okradzenia arsenału. Z Fortu Benson wywieziono ciężarówkę kradzionej broni i amu- nicji. Na liście brakujących tam przedmiotów znajdowały się dwa- dzieścia cztery fabrycznie nowe czterdziestkipiątki Colta. Sześćdzie- sięcioletnie. Po całym pokoleniu służby jako oficjalna broń boczna sił zbrojnych, czterdziestkapiątka została wycofana. Wszystkim jednostkom wydano rozkaz zebrania .45 co do jednej, dla przesłania pod adresem, który zostanie podany później. Ze wszystkich tych źródeł .45 zgromadzono w Forcie Benson, gdzie oczekiwały na dalszą przesyłkę. Poza swoją wartością nominalną jako broń boczna dla kolekcjonerów broni .45 były warte majątek. Nikt nie widział pojazdu, którym wywieziono broń. Nie było nawet jasne, kiedy kradzież nastąpiła. Brak zauważono podczas rutynowej inwentaryzacji. Tak więc wojsko odnotowało wypadek po prostu jako 245 tajemnicze zniknięcie. Od dnia odkrycia nie znaleziono najmniejszej poszlaki co do kradzieży aż do chwili, gdy czterdziestkipiątki ukazały się w bagażniku samochodu Brewera. Brewer i Marvel oświadczyli, że odebrali rewolwery z przechowalni bagażu w środkowym Man- hattanie. Hale zadzwoniła do prokuratora federalnego, który oskarżał Brewera. — Czy sprawa skradzionej broni jest nadal otwarta? - zapytała. — A jakżeby? - odparł. - Otwarta do wykrycia sprawców albo do chwili odnalezienia całej broni i pestek, zależnie od tego, co nastąpi wcześniej. — Było coś nowego od czasu procesu? — Nie. Ostro szukaliśmy reszty skradzionego sprzętu. Sprawdzono wszystkie znane grupy terrorystów oraz wszystkich świrowatych. Ktokol- wiek to zabrał, ma to dobrze ukryte. — Czy dowiedział się pan czegokolwiek o tym Rumbhu? — Pani Hale, chce pani znać moje zdanie? Rumbh to Charlie Brewer. Następnie Hale zajęła się Russellem Pinesem. Na procesie policja złożyła zeznanie, że człowiek podający się za Russella Pinesa doniósł, iż niejaki Charles Brewer próbuje mu sprzedać pewną ilość czterdziestek- piątek. Ale ponieważ podejrzewa, że pochodzą z kradzieży, uznał, że powinien zawiadomić policję. Pines odmówił podania swego adresu i numeru telefonu. Hale na nowo rozpoczęła dochodzenie co do osoby Russella Pinesa. Zamówiła poszukiwania według zwykłego schematu: stanowe prawa jazdy oraz biura rejestracji samochodów, karty kredytowe, nakazy sądowe, bankructwa. Następnie powróciła do Rumbha. Jej badania w archiwum Imigracji i Naturalizacji wprawiły go w panikę. Wysadził w powietrze jej samochód. Następnym więc logicznym pytaniem było: kto umieścił czerwoną nalepkę na teczce akt naturalizacji Rumbha? Raporty śledcze napływały z regularnością zegarka. W żadnym z pięćdziesięciu stanów nikt zwany Russell Pines nie prowadził samo- chodu, nie posiadał go, nie był niczyim dłużnikiem, nie stawał przed sądem ani nie siedział w więzieniu. Przynajmniej- z prawnego punktu widzenia Russell Pines nie istniał. Wobec tego rozpoczęła studiowanie wszystkich katalogów, zawiera- jących pseudonimy, pseudonimy literackie oraz fałszywe nazwiska. Była 246 masa do zbadania. W każdym stanie teczki życiorysów w FBI i CIA. Zażądała poszukiwania dwóch nazwisk: Rumbh oraz Russell Pines. W ostatniej chwili dopisała do swej listy instytucji Interpol. Do wyjazdu z Waszyngtonu pozostawało jej niewiele ponad miesiąc. Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości na ten temat, prezes firmy, Bradley Joyce, rozproszył je całkowicie: była w całym zespole jego najulubieńszym adwokatem sądowym. I nie życzył sobie, by odchodziła. Zaczął jej przysyłać liściki. Wewnątrz znajdowała dział nieruchomości drobnych ogłoszeń z The Washington Post, z takim zakreślonym ogłoszeniem: Kawałek stanu Vermont w Wirginii. Biały drewniany dom w stylu wiktoriańskim, wspaniałe ozdobiony. Ogromne, stare okna; wieżyczki; oszklona weranda. 5 sypialni, 4 1/2 innych pokoi, pralnia, suszarnia, alkowa śniadaniowa, bawialnia, wielka kuchnia, spiżarnia, 3 akry gruntu, prąd zmienny, centralne ogrzewanie. Natychmiast przyjedźcie obejrzeć. Z Gazety Prawniczej wyciął artykuł o częstotliwości przestępstw w Nowej Anglii23. Była tam mowa o bardzo niskich zarobkach adwokatów w Vermont. Z The Washingtonian: artykuł o siedemnastu senatorach z całego terenu Stanów, którzy wybrali północną Wirginię jako idealne miejsce dla zakładania rodziny. Te jego liściki dolewały oliwy do ognia. Co dzień Waszyngton wydawał się jej bardziej pociągający. Natomiast Vermont oznaczał porażkę, odwrót. Ale najmocniejszym argumentem było wspomnienie słów Brewera, że nigdy nie zrobi kariery w Vermont. Rozmyślała, gdzie się podziewał. Co się z nim dzieje. Jego numer telefonu nie odpowiadał - od wielu dni. Dwie odpowiedzi z Interpolu były dla niej kompletnym zaskoczeniem. Jedna dotyczyła Russella Pinesa. Ale jeszcze bardziej zadziwiająca była druga: na temat Rumbha. O niejakim Antonie Rumbhu Interpol miał bogate informacje. Jego 23 No~wa Anglia - część północno-wschodnich stanów: Connecticut, Rhode Island, Massachusetts, Vermont, New Hampshire i Maine. Pierwotny teren osiedlania się emigrantów z Anglii od czasów "ojców pielgrzymów" przybyłych w 1620 r. na statku "Mayflower". Główne miasto regionu: Boston. Historycznie - główny ośrodek amerykań- skiego purytanizmu. 247 kariera jako kryminalisty była długa. Obywatelstwo nieznane. Data urodzenia nieznana. Pochodzenie i wykształcenie nieznane. Ale jego wyczyny przestępcze były dokładnie udokumentowane. Przez długi czas miał powiązania z komunistycznym rządem Wietnamu, działając jako jego agent do sprzedaży olbrzymich ilości amerykańskiej broni, porzuconej na polu walki. Miał powszechnie znane kontakty ze słynnym azjatyckim bandytą nazwiskiem Ho Wat, przy którego pomocy prowadził kwitnący interes przemytu broni do Malezji. Amerykańską bronią zalewał Azję, Bliski Wschód i Amerykę Południową. Policja w New Delhi poszukiwała go za przemyt. Ateny pragnęły go przesłuchać na temat dwóch popeł- nionych tam morderstw. Malta rozesłała za nim nadal aktualny list gończy z powodu dokonanego tam rabunku arsenału. Pięć różnych wywiadów podawało, że trudni się on przemytem broni do Afryki, i to znowu broni amerykańskiej z Wietnamu. Było tego jeszcze więcej; długa litania handlu bronią, kradzieży, przemytu i intryg. Ale nigdy nie był aresztowany. Ani razu nie sfotografowany. Jak, na Boga, mógł uzyskać amerykański paszport? Russell Pines było fałszywym nazwiskiem Peno Rusa. A jego życie dobrze udokumentowane. Urodzony w radzieckiej Gruzji, komunistyczna szkoła, studia dziennikarskie, odmowa powrotu do ZSRR i wysoce lukratywna nowa kariera w charakterze handlarza bronią. Nigdy nie aresztowany, natomiast obfita dokumentacja fotograficzna. Obywatelstwo brytyjskie. Hale wróciła do raportu o Rumbhie. A więc naprawdę istniał jakiś Rumbh? I był handlarzem bronią. Czemu postanowił wrobić dwóch amerykańskich agentów? I jak otrzymał amerykański paszport? Być może lokalne policje będą miały więcej informacji. Wysłała zapytania na Maltę, do Aten i do New Delhi. Następnie wzięła najświeższy dział sprzedaży nieruchomości poza- kreślany na czerwono przez Bradleya Joyce'a i wrzuciła do kosza na śmieci. 14. Facet znany był pod nazwiskiem Poke i był właścicielem starej Super Constellation. Był cyganem włóczącym się po całej Ziemi jak samotny ptak fregata. Niezależny przewoźnik towarów, bez stałego rozkładu lotów, wiecznie poszukujący frachtów. Ceny umowne. Niezbyt przejmujący się tym, co wozi ani dokąd. Jego Connie co pewien czas otrzymywała zakaz lotów z powodu przekroczenia przepisów Federalnego Urzędu Lotnictwa albo celnych - lub też z powodu nie zapłaconych rachunków bankowych. W całej Europie, w Stanach Zjednoczonych i Ameryce Łacińskiej celnicy otwarcie nazywali Poke'a przemytnikiem. Niewysoki sześćdziesięciolatek, w starej skórzanej kurtce lotniczej, z ochrypłym głosem i wysuszoną skórą twarzy nałogowego palacza. Nie pił niczego prócz napojów gazowanych i nikt nigdy nie widział, by jadł. W ciągu ostatniej półgodziny rozmowy z Brewerem wypił pięć szklanek coli. Siedział z papierosem w jednej ręce, szklanką w drugiej, patrząc przez okno baru na Most Brukliński i kiwając głową za każdym zdaniem Brewera. Za ich plecami siedziała w loży jego towarzyszka - wielka kobieta czytająca gotycką powieść przy dwóch szklankach piwa. Brewer bardzo dokładnie wytłumaczył, czego sobie życzy. - Mój ładunek zostanie dostarczony do terminalu towarowego na lotnisku Kennedy'ego z sześciu czy siedmiu adresów w mieście. Dzisiaj. Chcę, byś go załadował na Connie jutro. Możesz zrobić dwa lądowania dla nabrania paliwa, jedno w Gander, drugie w Shannon. Czas przelotu dwanaście do piętnastu godzin. Okay? - Okay - powiedział Poke. - Wyobrażam sobie, że załadowanie zabierze mi parę godzin. A potem to już z górki i wio. - Poke rozłożył ręce jak skrzydła. 249 — Słuchaj no, Poke - podkreślił Brewer. - Musisz być czysty jak kotek. Nie mogę dopuścić do tego, żebyś załadował mój towar, a potem dostał zakaz lotu z powodu jakichś przepisów FUL. Albo położeniu przez kogoś aresztu na twoim latawcu z powodu długu. Ten ładunek musi być szybko przemieszczany od chwili dotarcia do terminalu towarowego do chwili startu. Nie bardzo by potrafił wytrzymać bliższe badanie przez celników. Przyswajasz? — Przeleci tak szybko, jak gówno przez gęś. Do jutra po południu będzie po drugiej stronie. - Poke wstał i zebrał się do wyjścia. Nagle się zatrzymał. - Słuchaj, Brewer, to ma być między nami czyste jak szkło. Chcę przez to powiedzieć, że nie wystawiasz mnie komuś? — Wolałbym zdechnąć, Poke. — Bo zwracam ci uwagę, że nie zapomniałem, iż kiedyś byłeś Fedem. - Wzruszył ramionami. - Nie siedziałem ani dnia i czuję wstręt do odsiadki teraz. Okay? — Okay - potwierdził Brewer. Poke wraz z kobietą wyszli z baru i powlekli się ulicą w czułym tete-a-tete. Dla Brewera nadszedł okres nowych niepokojów. Po pierwsze Poke mógł spieprzyć sprawę: zostać zatrzymany z dowolnej liczby przyczyn, o których nie poinformował Brewera. Następnie sprawa samolotu - trzydziestoletniego antyku. Mógł mieć awarię silnika i lądować przymu- sowo gdziekolwiek na trasie. Co gorsza, mógł spaść do oceanu. Ale główną przyczyną niepokoju Brewera był papier. Przez cały okres kariery zawodowej miał do czynienia z dokumentami eksportowo- -importowymi - wykazami ładunku, konosamentami, zaświadczeniami zwolnienia, licencjami eksportowymi i wszelkimi innymi postaciami papierowych przeszkód. Najbardziej niepokoiły go dwa dokumenty: Spis Artykułów pod Nadzorem oraz Tablica Obecnie Obowiązujących Zakazów i Zawieszeń. Oba dokumenty były wydawane i regularnie aktualizowane przez Dział Kontroli Eksportu w Urzędzie do Spraw Handlu Wschód-Zachód Ministerstwa Handlu. Każdy celnik nosił przy sobie oba te wydawnictwa. A w przesyłce Brewera wszystkie, co do jednego artykuły znajdowały się na Spisie Nadzoru. Jeżeli amerykański urząd celny zaakceptuje Świadectwo Końcowego Użytkownika - które poświadczało, że wszystkie te części zamienne są przeznaczone do użytku wewnątrz Wielkiej Brytanii - nie będzie żadnych problemów. Ale jeśli cło podważy wiarygodność zaświadczenia, spór 250 może się ciągnąć miesiącami. A co najgorsze, jeśli przyskrzynią Brewera, wróci on do Sweetmeadow na więcej lat, niż miałby chęć policzyć. Lecz biorąc pod uwagę, że w Stanach Zjednoczonych wystawiano ponad jedenaście tysięcy licencji eksportowych miesięcznie na ponad tysiąc rodzajów towarów strategicznych, Brewer miał nadzieję, że prześlizgnie się w tłumie. Tegoż dnia, nieco później, ostatnia paczka części dla Rooleya Attashaha przybyła do portu towarowego lotniska Kennedy'ego z ogól- nodostępnego magazynu towarowego niedaleko Bush Terminal w Brooklynie. Wtedy Brewer wypełnił wszystkie papiery i rozpoczął oczekiwanie. Wieczór spędził na piciu piwa i lekturze. Nowojorski urząd celny zwrócił uwagę, że wszystkie artykuły na dokumentach Brewera znajdują się na Spisie Artykułów pod Nadzorem. Wobec tego przesłał ich kopie do biura Kontroli Eksportu w Waszyng- tonie nocną pocztą kurierską. Biuro Kontroli przesłało kopię dokumentów Brewera do biura McCalla przez gońca wraz z ośmioma innymi podobnymi dokumentami. Joanie Walsh położyła kopertę na biurku Bordena. I tam spoczywała czekając, aż Borden ją otworzy. Tegoż ranka pogoda do lotów była doskonała. Poke przespacerował się na terminal towarowy i przedstawił swe papiery dla ładunku Brewera. Następnie rozpoczął oczekiwanie. Około dziewiątej trzydzieści do hali towarowej wszedł celnik, niosąc blok do pisania oraz tekę wypchaną papierami i kopertami, przywieszkami i biletami, poduszką do stempli i różnymi oficjalnymi pieczątkami. Podszedł do ustawionego ładunku i rzucił okiem na kartony - oklejone taśmą, obwiązane i zaopatrzone w etykiety. Następnie zajrzał do bloku, by odnaleźć nazwisko przewoźnika. Poke. Zmarszczył brwi. Zawołał Poke'a. - Dokąd lecisz z tymi materiałami? - spytał. - Są co do jednego na Spisie Artykułów pod Nadzorem. Co do sztuki. Poke wzruszył ramionami. - Ja to tylko przewożę pod wskazany adres. - Pokazał palcem rubrykę docelową. - Anglia. Już zgłosiłem plan lotu. — No, więc nigdzie nie polecisz. Zatrzymuję to do nadejścia wiadomo- ści od Kontroli Eksportu i Importu. — Ile to potrwa? 251 Celnik wzruszył ramionami. - Znasz Waszyngton. -Jeśli będę tu długo siedział, przegram portki. A co, żeby tak do nich zadzwonić? -Mam jeszcze sześć ładunków do sprawdzenia. Wtedy zobaczymy. Poke wskoczył do autobusu na terminal pasażerski i złapał Brewera. Brewer podszedł do automatu telefonicznego i za pomocą karty kre- dytowej wydzwonił Londyn. Przedstawił się jako pan Krykiet. Minister natychmiast podszedł do telefonu. -Oni tu srają na pańskie Świadectwo Końcowego Użytkownika - oświadczył Brewer. Minister zadzwonił do konsulatu brytyjskiego w No- wym Jorku. Brewer i Poke usiedli w oczekiwaniu. Sytuacja była napięta. Jeśli zza rogu wyjdzie ktoś, by zatrzasnąć na jego rękach parę kajdanek, Brewer będzie wiedział, kto wygrał Wielką Wojnę Biurokratów między Waszyng- tonem i Londynem. Nie jego strona. Poke wrócił do terminalu towarowego akurat na czas, by ujrzeć, jak przybywa limuzyna konsulatu brytyjskiego. Usłyszał, jak amerykański celnik mówi brytyjskiemu urzędnikowi konsularnemu: - Wasi faceci robią sobie jaja ze Świadectwa Końcowego Użytkownika. Tym razem się sprzeciwiamy. Ten ładunek będzie tu leżał do usranej śmierci. -Wasi faceci -odparł Brytyjczyk z konsulatu - próbują zmusić Brytanię do stosowania amerykańskiego prawa w Europie. Jestem tu z polecenia mego rządu, by złożyć oficjalny protest. Poke wrócił do Brewera. — Drobny, uparty urzędniczyna - ocenił celnika Brewer. - Znam co najmniej trzydziestu eks-szpiegów amerykańskich, którzy importują amerykańskie towary do Londynu, Wiednia i gdzie jeszcze się da. Oraz innych typków w Hongkongu, Buenos Aires i Bóg wie gdzie. W tej samej chwili gdy otrzymują towar, drą Świadectwo Końcowego Użytkownika na strzępy. — Więc/po co Fedzi to robią? — Bo to bardzo utrudnia życie Rosjanom. - Potrząsnął głową. - A co mnie to obchodzi. Czemu uparli się właśnie na mój ładunek, by pokazać, jacy są ważni? W Waszyngtonie, w -samo południe, Borden wrócił z długiego spotkania, by przed lunchem sprawdzić napływające przez telefon informacje. Ujrzał kopertę z Kontroli Eksportu i otworzył. Dziewięć 252 nowych spraw do skontrolowania. Przerzucił dokumenty i na samym dnie znalazł przysłane z lotniska Kennedy'ego. - Jasny gwint. Zatelefonował do nowojorskiego urzędu celnego. Wszyscy poszli na lunch. Spróbował odnaleźć McCalla, który był na konferencji w Man- hattanie i udało mu się go z niej wyciągnąć. — Chcę ci coś przeczytać - powiedział Borden. I zaczął odczytywać spis części zamiennych. — Gdzie? - zapytał McCall. — Kennedy. Ale wszyscy są na lunchu. — Nie przestawaj do nich dzwonić, Borden - odrzekł McCall. - Spowoduj, by wstrzymali odprawę celną do mojego przyjazdu. McCall zbiegł po marmurowych schodach, biorąc po dwa naraz. Gdy wydostał się na ulicę, nie mógł znaleźć taksówki. Prawie biegiem dotarł aż do Siódmej Alei, nim ją znalazł. Samochód ruszył przez całe miasto w kierunku tunelu Queens Midtown. Natrafiając na jeden korek po drugim, taksówkarz wzruszał ramionami pod adresem McCalla. — Przez środek miasta - oświadczył. - To zawsze najgorsza droga. — A może tunelem Brooklyn Battery? - spytał McCall. — Znacznie dłuższy przejazd - odparł taksówkarz. - W ten sposób mogę wyjechać z Queens Boulevard na trasę szybkiego ruchu Van Wyck i prosto na lotnisko Kennedy'ego. Tamtędy zaś trzeba objechać cały Brooklyn przez Belt Parkway. — Spędziłem połowę życia w taksówkach goniąc samoloty - oświadczył McCall. - A drugą w samolotach goniąc taksówki. - Spojrzał przez okno na ruch uliczny. Dotarcie do tunelu Midtown zajęło im ponad dwadzieścia minut. Gdy już się z niego wydostali, na drodze szybkiego ruchu było dość luźno. Ale natrafili na roboty drogowe na Van Wyck i pełzli przez blisko kwadrans. Do lotniska dobili grubo po pierwszej. McCall odszukał celnika. — Gdzie to jest? - zapytał. — Ha! - roześmiał się celnik. - Powinien był pan tu być przed lunchem. To było nowe Bunker Hill24. — A gdzie jest ładunek? — Przebył już mniej więcej ćwierć drogi do Anglii... jeśli ten stary •^ 24 Bunker Hill - wzgórze w Charlestown, stan Massachusetts, gdzie 17 czerwca 1775 r. rozegrała się pierwsza wielka bitwa w wojnie z Anglikami podczas Rewolucji Amerykańskiej. 253 latawiec gdzieś się nie rozbił. W życiu nie widział pan tak szybkiego załadunku. O jakieś pół mili stamtąd Brewer wstępował na pokład transatlantyc- kiego odrzutowca. McCall wrzeszczał na Bordena przez telefon. - Oczywiście jestem pewien! Brewer zdobył wszystko co do joty ze spisu Attashaha i wysłał to stąd w diabły. Musimy go złapać po tamtej stronie. Rusz tyłek, wsiadaj na najbliższy lot z Waszyngtonu do Londynu i tam spotkasz się ze mną. Oraz... hej, Borden, zabierz Dice'a. Nie zapomnij zabrać Dice'a. Słyszysz? Tegoż ranka Madeline Hale otrzymała telegram z Malty: W SPRAWIE PANI ŻĄDANIA WYKAZU PRZESTĘPSTW AN- TONA RUMBHA. NIEWYKONALNE. W NASZYCH AKTACH NIC NA TEMAT ANTONA RUMBHA W SIEDMIU WARIANTACH PISOWNI. Następny telegram wysłano z New Delhi: W ZWIĄZKU Z PANI TELEGRAMEM (XC2790) ŻADNA TAKA OSOBA JAK ANTON RUMBH SIEDEM WARIANTÓW PISOWNI NIE FIGURUJE W NASZYCH AKTACH KRYMINALNYCH ZA OSTATNIE DZIESIĘĆ LAT. Telegram, który nadszedł o trzeciej, zamknął sprawę. Ateny donosiły, że nie mają żadnych danych o działalności kryminalnej kogokolwiek nazwiskiem Rumbh, siedem wariantów pisowni. Anton Rumbh otrzymał paszport amerykański oraz zapis przestępstw w aktach Interpolu - jedno i drugie oszukańczo. Po co komukolwiek było potrzebne fałszowanie kartoteki kryminalnej Interpolu? Pocztą otrzymała potwierdzającą kopię Danych Interpolu na temat Peno Rusa, znanego również jako Russell Pines. Ostatnie zdanie raportu informowało, że Peno Rus jest zapalonym kolekcjonerem amerykańskich Coltów .45. A to nagle wyjaśniało bardzo wiele Madeline Hale. Nadszedł czas, by odkryć, kto umieścił czerwone nalepki na aktach osobowych Brewera oraz aktach paszportowych Rumbha w BIN. Zadzwoniła do przyjaciela w FBI. - Potrzebuję przysługi - powiedziała. - Poszukuję pewnych poufnych informacji. 254 Nielegalnie legalne, jak to nazwał Brewer. A następnie legalnie nielegalne. Relatywistyczna taktyka salami. Brewer zaczął od podsłuchów telefonicznych, ona od nielegalnego zbierania informacji. Po plasterku, po jednym kroku. Tegoż wieczoru McCall czekał na przylot Bordena przy bramce kontroli paszportowej na lotnisku Heathrow pod Londynem. — Gdzie jest Dice? - spytał McCall. — Gdzieś tam za mną w kolejce. Czy Poke już przybył? — Jest spóźniony - odrzekł McCall. - Odleciał z Gander w kierun- ku Shannon, ale walczy z silnym przeciwnym wiatrem. Już dawno powinien być w Shannon. Borden aż cmoknął. - Czy możesz sobie wyobrazić, że ktokolwiek jeszcze lata na tych starych nietoperzach? Piechotą byłbym szybciej. -Posłuchaj - zwrócił mu uwagę McCall. - Gdy Poke wyląduje, musimy to galopem załatwić. Nasi brytyjscy przyjaciele w żadnej mierze nie będą tu z nami współpracować. Po tej kłótni w Nowym Jorku będą się upierać przy swoim. Okay? -No, to jak zniszczymy te klamoty? - spytał Borden. -• Za pomocą nowoczesnej techniki. Benzyna i zapałka. — Pamiętaj - zauważył Borden - że masz do czynienia z praw- dziwym lisem. — Jak mógłbym o tym zapomnieć? Poszli do pubu lotniskowego, by poczekać na przybycie starej Connie Poke'a. O pierwszej po północy dostali wiadomość, że Poke wylądował w Shannon, uskarżając się na defekt silnika. Czas naprawy oceniono na pięć godzin. McCall i Dice poszli spać do lotniskowego motelu. O szóstej rano Borden obudził McCalla. - Poke odleciał z Shannon zaraz po drugiej. — Drugiej! - McCall zerwał się z łóżka. - O której przybył tutaj? — Nie przybył. — Co?! Co ty gadasz, Borden? — Wystartował z Shannon ponad cztery godziny temu i nie przyleciał tutaj. — Szybko. Poinformuj się na innych lotniskach. — Już to zrobiłem. Żadnych wiadomości. 255 O siódmej otrzymali żądaną informację. Poke wylądował na lotnisku Orly w Paryżu. - Ładunek - dodał Borden - został wyładowany i odprawiony przez francuskich celników przed godziną. Brewer gładko się wymknął. O ósmej McCall, Borden i Dice zabukowali się na lot do Paryża. W samolocie McCall zwrócił się do Dice'a. - Teraz zaczyna się twoje zadanie, Dice. Znajdź Brewera i ten ładunek. Dice popatrzył na McCalla poważnym wzrokiem. - Uważam, że masz fioła. Nie jesteś wystarczająco sprytny, by złapać Brewera. Zaraz po ich przybyciu do Paryża przytoczyła się znad Normandii gęsta mgła i otuliła całe miasto. Wśród mżawki McCall i Borden zaczęli wtykać ludziom na Orly nieco pieniędzy. Ponieważ Orly zostało zupełnie przyćmione przez nowe lotnisko De Gaulle'a, przechodziło przezeń o wiele mniej przesyłek towarowych niż dawniej. Mieli więc nadzieję, że ktoś zauważył ciężarówkę, która zabrała ładunek Brewera. Francuscy celnicy zareagowali na ich wysiłki lodowatym chłodem. McCall zmienił podejście. Zostawiwszy Bordenowi i Dice'owi po- szukiwanie Brewera i przesyłki dla Iranu, zabrał się za poszukiwanie Poke'a. Stara Connie nie mogła polecieć daleko. Skontaktował się z kontrolą lotów i dowiedział, dokąd skierował się Poke. Stara Connie, wymęczona lotem przeciw atlantyckim wiatrom, udała się do Brukseli na remont. McCall znowu utknął na przeszkodzie. W związku z warunkami pogodowymi część lotów z Paryża do Brukseli była już wykupiona do ostatniego miejsca, część odwołana. Wobec tego McCall pojechał taksówką do miasta i wsiadł do pociągu do Brukseli. - Wrócę jutro - oznajmił Bordenowi. Jesienna mgła ogarnęła większość Holandii, Belgię i Francję. Zarówno posiadacze samochodów, jak pasażerowie wstrzymanych lotów przesiedli się na kolej. Wyglądało, jakby wszyscy nagle znaleźli się w pociągu do Brukseli. McCall zdobył bilet, ale bez miejscówki. Stał przez całą drogę. Patrzył na błyskające za oknami pociągu czerwone sygnały w tłumiącej głosy mgle i myślał o, Brewerze. Nawet dla kogoś tak uzdolnionego jak Brewer wydawało się niemożliwością zdobycie wszystkich tych materiałów i przemycenie ich aż tak daleko. Teraz między Brewerem i Iranem została już tylko ostatnia bariera: Bobby McCall. Jeśli Brewerowi uda się go wyminąć, trafi bez przeszkód do celu. Stać się przeciwnikiem Brewera - to było dziwne. Razem chodzili na ryby, razem żeglowali po Chesapeake, boki zrywali ze śmiechu zalewając 256 się piwem, a co najważniejsze razem przeprowadzili szereg niebezpiecznych akcji. Brewer był najlepszym towarzyszem, czarującym, zawsze pełnym wesołości, dowcipu i humoru. Ze wszystkich ludzi na świecie McCall najbliżej chyba dotarł do Brewera. Brewer był jedynym ze wszystkich waszyngtońskich łapsów, który żył samą grą. Uwielbiał ostre, bezpośrednie starcia z handlarzami bronią. Gdy większość agentów unikała ryzyka albo domagała się innych zadań, Brewer sam szukał okazji, by rozpracować szwindel, zastawić pułapkę, samemu jej uniknąć. W jego wykonaniu wyglądało to prawie jak film sensacyjny. Ale jedno zdumiewało McCalla. Nigdy by nie mógł przypuścić, że Brewer stanie się zdrajcą. Ponadto McCall zawsze był w głębi serca przekonany, że sam jest lepszym agentem niż Brewer. I zmierzenie się z nim byłoby fascynujące, gdyby nie jedna okoliczność: umowa, za którą zapłacił Wainwright. McCall miał do wyboru: albo odwołać całą operację, albo dodać jeszcze jedno nazwisko na spisie morderstw Rusa, Rocka i Slane'a. Charlie'ego Brewera. Gdy dotarł na lotnisko brukselskie, mgła zaczęła się podnosić i terminal był pełen pasażerów, stojących w ogonkach do bardzo opóźnionych samolotów. Wszędzie kolejki. Constellation znalazł opartą dziobem na wsporniku. Przy jednym z silników pracowało dwóch ludzi. -Ile czasu zabierze naprawa? - zapytał. Jeden z nich wymownie wzruszył ramionami. - Kto wie? Trudno znaleźć mechaników, którzy umieją naprawić tak stare silniki. A dostać części zamiennych nie sposób. To eksponat muzealny. No cóż, przynajmniej nie będzie trudno odnaleźć Poke'a. Nigdy nie oddalał się od swego samolotu. Często w nim sypiał. McCall wrócił na terminal pasażerski. Zaczął przeszukiwać lokale, w których można było kupić zimne napoje gazowane. Po dziesięciu minutach znalazł Poke'a i jego wielką dziewczynę w Le Cheesburger. Poke nawet na niego nie spojrzał. - Nie mamy wspólnych tematów, McCall. -Poke, w twoim interesie nie powinieneś sobie robić wrogów - odrzekł McCall. Poke rzucił mu blady uśmiech. - Chciałbyś mieć Charlie'ego Brewera za wroga? -Ale on jest już daleko! Nie musisz go dalej chronić. 257 17 - Polowanie na lisa — Może. — Postaram się, by ci się to opłaciło - powiedział McCall. Trzymał w rękach banknot studolarowy. -- Bardzo ładny, McCall. Uwielbiam portrety wielkich ludzi. — A może dwa? - Ruchem kciuków ukazał drugą studolarówkę pod pierwszą. — Uwielbiam dwa, McCall. Naprawdę. — No to mów. Gdzie udał się Brewer? Wiesz coś o tym? — Istnieje taka możliwość - powiedział Poke. — Trzy. - Teraz miał w rękach wachlarzyk z trzech banknotów. - Mów. — Znam numer rejestracyjny i markę ciężarówki - oświadczył Poke. — Cztery - rzekł McCall. - Powiedz. Poke wyszczerzył zęby do swej dziewczyny. - Chciałabyś jeszcze piwa? — Pięć - oświadczył McCall. - Doskonała ręka do pokera. — Zapisz sobie, McCall. - Poke kiwnął głową do dziewczyny. - Powiedz mu. McCall zapisał na papierowej serwetce pod dyktando dziewczyny: O-I-K, jeden, dziewięć, jeden. McCall schował serwetkę do kieszeni. - Nieźle, Poke. - Wręczył mu pięć banknotów. Podniósł do góry dalsze pięć. - Byłem gotów iść aż do tysiąca. Poke mlasnął językiem. - Nigdy nie byłem dobry w pokerze. Przyglądając się szeregom używanych wozów, Gruby Georges mocno zaciągnął się papierosem, a następnie ze stoickim spokojem wytchnął chmurę dymu. Ząb go bolał. Po czternastu latach zaniedbania zrozumiał, że musi udać się do dentysty. Martwy trzonowiec spróchniał do korzenia i powodował ostry ból, sięgający prawego oka. Za każdym atakiem bólu Gruby aż się garbił. - Dzisiaj - oznajmił bólowi - dzisiaj pójdę do dentysty. Pilnował ludzi pracujących w tym ukryciu - jak zwykle. Właśnie zaczęło świtać. Listopadowe słońce słabo oświetlało paryską dzielnicę Montmartre, wpadając przez zamglone okna starego budynku fa- brycznego. Amerykanin nadzorował otwieranie kartonów. Były pełne malutkich paczuszek, owiniętych różowym plastykiem i oklejonych plastykową taśmą. Ludzie Grubego układali je w wielkich panwiach, które miały zostać przyspawane do spodów aut. Dwadzieścia stojących szeregiem panwi oczekiwało napełnienia. 258 Aimable: to było właściwe określenie dla tego Amerykanina. Cierpliwy. Wyjaśniał wszystko nie irytując się, odpowiadał po wiele razy na te same pytania. Umiał pożartować. Ludzie uśmiechali się do niego. Ale równo- cześnie, patrząc na sposób trzymania głowy tego człowieka, na kształt ramion i sposób poruszania się, Georges pomyślał sobie: Nie, nie byłoby przyjemnie tłumaczyć mu, czemu plan zawiódł. Nie chciałbym ujrzeć Amerykanina w gniewie. Wstał i podszedł do Brewera. - Dlaczego pan chce, aby wozy zatrzymywały się na noc? - zapytał. - Mogę do każdego dać dwóch kierowców, a wtedy na całej trasie jazda będzie trwała nie- przerwanie całą dobę. Brewer wstał. - Chcę co wieczór robić apel. Jeśli którykolwiek wóz miałby awarię, będzie można zawrócić i odszukać go, zanim zostanie zbyt daleko w tyle. Georges skinął głową. - Eh, bien. Karawana wyruszy jutro wczesnym rankiem.- Georges zawrócił do swego biurka. Dwadzieścia wozów, dwudziestu kierowców.-* Za nim, w słabym świetle poranka, w starej fabryce czekało dwadzieś- cia samochodów. Wyglądały bardzo niewinnie. Były to stare auta takich marek, jak Volkswagen, Renault, Peugeot, Fiat, Saab, Volvo czy angielski Ford. Wszystkie bardzo zużyte, lecz wszystkie należycie wyremontowane, by wytrzymały długą podróż, a potem przeznaczone im było dokonać swych dni w ostrym, upalnym klimacie Syrii. Z jednym okiem przymrużonym dla ochrony przed dymem papierosa, Georges studiował mapy. Z Paryża do Stambułu i ze Stambułu do Damaszku ruch na szosach będzie miał najwyższe natężenie. Długie kolejki autokarów przewozić będą całe stada turystów i pielgrzymów; nieskończenie długie karawany ciężarówek wieźć będą do świata arabskiego segmenty rurociągów, cement, obrabiarki, klimatyzatory i tony innych towarów - wszystkie na skinienie i wezwanie pieniędzy płynących z bezdennych szybów naftowych. Przy takim natężeniu ruchu kontrole na granicach będą czysto symboliczne, szczególnie wobec wozów jadących na tymczasowych dokumentach tranzytowych, z przeznaczeniem dla handlarza samochodów w Damaszku. Powróciwszy do Paryża McCall odnalazł Bordena i Dice'a. Siedzieli w pokoju hotelowym, ciągle jeszcze przeszukując spis taksówkarzy i kierowców ciężarówek, którzy mogliby widzieć, jak wyładowywano 259 starą Connie Poke'a. Bez skutku. Zmordowany Dice wisiał przy telefonie, wydzwaniając do kolejnych firm przewozowych. McCall pokazał im papierową serwetkę z baru w Brukseli. — Okay - oświadczył. - Mamy go. Borden wziął serwetkę. - Co to takiego? — To numer rejestracyjny ciężarówki, która zabrała cukierki Brewera. Dice zwalił się na fotel, mlaskając z zadowoleniem i wpatrując się w serwetkę. — Chryste - powiedział do niej - jak miło cię ujrzeć. Koniec rozmów łamaną francuszczyzną z kierowcami ciężarówek. — Teraz to załatwimy - powiedział Borden. Nakręcił numer telefonu i przeczytał numer. Odwiesił słuchawkę. - Bobby, ustalenie nazwiska i adresu właściciela ciężarówki może potrwać kilka godzin - oświadczył. — Potrzeba nam także więcej ludzi- odparł McCall. - Rzekłbym, że co najmniej czterech. Borden znów gdzieś zadzwonił. A po chwili jeszcze raz. Rozmawiał prawie kwadrans. Odkładając słuchawkę powiedział: - Ludzie nie są już tak przyjaciel- scy jak niegdyś. Masz pojęcie? Obrzydliwość. Można by pomyśleć, że gramy po przeciwnych stronach. — I co? - spytał McCall. — Czterech gliniarzy przyjedzie z Brukseli - odparł Borden. — I nie mogą się zdobyć na nic więcej? Przecież zjawią się tu dopiero jutro. — Powiedzieli, że właśnie ich szukają - odrzekł Borden. - Powinni ich wysłać za parę godzin. Mechanicy, których zatrudniał Georges, ciężko pracowali przez cały dzień i wieczór, ładując pakuneczki Brewera do panwi. Dwadzieścia panwi, każda wypełniona paczuszkami z różowej folii. Brewer przez cały dzień grymasił nad nimi, przekładając z jednej panwi do drugiej, jak gracz próbujący poprawić szansę wygranej obstawiając wszystkie numery. Bezustannie zadawał sobie pytanie: Co będzie, jeśli któraś z tych panwi nie dotrze na miejsce? Jakie to będzie miało znaczenie z punktu widzenia całości? Starał się zrobić tak, aby utrata którejkolwiek z nich wywołała minimalną szkodę. Georges był tym zaniepokojony, Brewer grał w kości z Przeznacze- niem, próbując nagiąć jego wolę. Rzucał wyzwanie Bogu. Tylko głupcy i wariaci to robili. Wszystko było zapisane w górze. 260 Przez cały wieczór gwiazdki spawarek sypały kaskady iskier w pół- ciemnym garażu. Ludzkie sylwetki ukazywały się w ich świetle i znikały. W powietrzu snuły się dymy. Być może był to skutek bólu zęba, ale Georges miał wrażenie, że pogrążony w ciemnościach garaż wygląda jak czyściec. Zaraz po dziewiątej wieczorem przyspawano ostatnią panew do podwozia ostatniego starego samochodu. Karawana była gotowa: dwa- dzieścia wozów w pięciu szeregach po cztery stały jak niewyraźne bryły w ciemnym garażu. Powietrze było ciężkie od zapachów spawania i benzyny. Teraz, gdy skończyły się przygotowania do szmuglu, nadszedł czas na przeegzaminowanie kierowców. Gruby czekał na nich w słabym świetle żarówki z zielonym abażurem. Siedział za wielkim blaszanym pudłem ustawionym na starym kuchennym stole i czekał. Jak zawsze papieros zwisał mu z kącika ust, zmrużone oko chroniło przed dymem. Znów popatrzył na dwadzieścia ciemnych korpusów za sobą. W normalnej sytuacji, jeśli przedostałoby się dziesięć z dwudziestu, wystarczyłoby to dla utrzymania dobrej opinii, jaką cieszył się Georges. Ale jeśli połowie wozów nie uda się przedostać przez kontrole graniczne, Monsieur Brewer będzie rozczarowany. Georges wolałby mieć do czynienia z Arabami, którzy rozczarowania przyjmowali filozoficznie. A jak zareaguje ten człowiek? Paskudnie. Georges pełen był rosnącego przeczucia porażki. Mocno zaciągnął się papierosem i odymił bolący bezlitośnie ząb. Rano, po odjeździe samochodów, pójdzie do dentysty. Po paru minutach pojawił się pierwszy kierowca. Był to młody, ciemnoskóry człowiek. Zbliżywszy się do stołu zwietrzył mocny zapach benzyny i skrzywił się na widok zapalonego papierosa. — Prawo jazdy i paszport - polecił Georges. Mówił po francusku z silnym syryjskim akcentem. Kierowca wręczył mu dokumenty, a Georges sprawdziwszy jego nazwisko na liście zaczął studiować paszport. Od tej chwili mówił już tylko po syro-arabsku. W otwartym, kwadratowym pudełku z blachy wyszukał i wyjął jedną z dwudziestu papierowych torebek. Otworzył ją i rozłożył zawartość na gazecie. — Tu są wszystkie potrzebne ci papierki. To są wizy tranzytowe. To polisa ubezpieczeniowa, jedyny papier, jaki sprawdzają na każdej granicy. Jeśli ją zgubisz, będą robić wielkie trudności. To jest tymczasowy tytuł własności samochodu. Jest wystawiony na tego oto kupca samochodów w Damaszku. To twoje plany trasy. Ukazują szosy, po jakich masz jechać. Pojedziesz przez A6, Autostradę Słońca, prosto do doliny Rodanu, przez Riwierę i Riwierę Włoską, okrążając Genuę i w poprzek Włoch do 261 Jugosławii. I tak dalej. Tak jest zaznaczona trasa, widzisz? Przez całą Turcję aż do Syrii. Kierowca dotknął końcem palca drogi na mapie. - Czemu wybrał pan tę trasę? -Bo wzdłuż niej są rozmieszczone nasze punkty etapowe. Tu masz bony na benzynę. Na mapach stacje benzynowe są oznaczone niebieskimi krzyżykami. A tutaj będziesz spał, i tu, i także tu. Gdzie te czerwone kółka. Adresy umówionych hoteli są na tej kartce. W każdym po przybyciu dostaniesz kolację, rano śniadanie i pudło z lunchem na drogę. Gdybyś miał trudności, jakiekolwiek trudności, zadzwonisz pod ten numer albo ten, albo tamten, zależnie od miejsca, w którym będziesz się znajdował. Gdybyś z jakichkolwiek powodów pozostał w tyle, dzwoń. Jeśli zgubisz któryś z tych papierów, władze mogą zatrzymać twój samochód. A jeśli będą niemiłe, zatrzymają także ciebie. W tej kopercie masz pieniądze na opłacenie rogatkowego we właściwej walucie każdego z krajów. Masz pytania? Nie? Kierowca pokręcił głową. -Dobrze - powiedział Georges. - Pokaż swój bagaż osobisty. Kierowca położył go na stole. Była to stara waliza ze skóry tak zeschniętej, że popękała i zaczęła odstawać na rysach i brzegach, łatwo mogąc się rozlecieć. Zamykały ją dwa nowe skórzane paski. Gruby zapalił nowego papierosa od niedopałka starego i wsadziwszy go w kąt ust znowu boleśnie przymrużył jedno oko. Zaczął grzebać w walizie. Ukazały się koszule w paski, worek z nieprzemakalnej tkaniny z przybora- mi toaletowymi, ręczniki i zapasowy garnitur, sukienne bambosze oraz w szklanej ramce fotografia kobiety z dzieckiem na kolanach. -Masz jakieś narkotyki? Broń? Własność nie udowodnioną doku- mentami? - Po każdym pytaniu mężczyzna przecząco kręcił głową. - Rośliny? Nasiona? Radia? Pieniądze? Jakiekolwiek obce waluty? Franki francuskie? Ile? Pokaż. To wszystko? Żadnych brylantów ani biżuterii? Będziesz wypytywany na granicach i możesz być rewidowany, musisz więc być absolutnie czysty. Żadnego szmuglu na własną rękę? Nie? Bo jeśli popróbujesz, złożymy ci wizytę w twoim domu w Syrii. Odpowiada za ciebie cała twoja rodzina. Rozumiesz? Kierowca kiwnął głową. Mapka trasy wskazywała mu drogę przez Porte de Clichy i dalej przez Boulevard Peripherique do A6, Autostrady Słońca, biegnącej na południe aż do Riwiery. -Czas odjazdu szósta rano - powiedział Georges. - Obudzę cię. - Kierowcy przydzielono jedno z dwudziestu paru łóżek polowych za czekającymi samochodami. Usiadł następny kierowca. Georges rzucił mu przelotne spojrzenie, 262 nie mogąc pozbyć się uporczywych złych przeczuć. Eh, bien. Rano pozbędzie się wozów, tego monsieur z dziwnym spojrzeniem oraz bólu zęba. Pan Bóg jest dobry. W hotelu siedział Borden w towarzystwie McCalla i Dice'a. Na stole przy jego łokciu stał telefon. Obok leżała papierowa serwetka z numerem tablicy rejestracyjnej ciężarówki, uzyskanym przez McCalla od Poke'a. Wszyscy czekali na dzwonek telefonu. Borden spojrzał na Dice a przebierającego palcami po poręczy fotela. -Dice - oświadczył - jeśli ten numer wypali, pozwolę ci się przespać z moją matką. Bezpłatnie. Dice nie roześmiał się. Telefon zadzwonił. Borden podniósł słuchawkę. Kiwnął głową i w no- tatniku kieszonkowym zapisał długi szereg czarnych cyfr i liter. Uśmiech- nął się do McCalla. — Gruby - oznajmił. — Georges? - zdziwił się McCall. - Wrócił z Syrii? — I powrócił do interesu. Na Montmartre. - Borden wyciągnął plan Paryża i we trzech zaczęli go studiować. - Tutaj - rzekł McCall. Wskazał ulicę na tyłach Sacre Coeur. - Walmy tam natychmiast. Borden popatrzył na zegarek. - Za mało nas, Bobby. Nie wiemy, w co się wpakujemy. Jeśli to będzie bitwa, wywoła prawdziwą rozróbę między Waszyngtonem i Paryżem. — Nie możemy zbyt długo czekać - sprzeciwił się McCall. — Jeszcze z godzinę, Bobby - rzekł Borden. - Ci czterej gliniarze powinni tu być lada chwila.-• • -Powinni tu być już od wielu godzin - odparł McCall. - Liczy się każda minuta. -Będą - zapewnił Borden. - Z Brukseli jest długa droga. O piątej rano cicho zastukano do drzwi pokoju hotelowego. McCall i Borden zasnęli w ubraniu na podwójnym małżeńskim łożu. Dice drzemał niespokojnie w małym fotelu. -Kto tam? - spytał Dice przez drzwi. -Bruksela. Wpuścił czterech mężczyzn. McCall spryskał twarz zimną wodą i włożył obuwie. Następnie bez słowa poprowadził wszystkich przez całe miasto na Montmartre. 263 Jechali dwoma samochodami. O piątej czterdzieści odnaleźli budynek. Przed nim, jak płatny kapuś wskazujący kierunek, stała poszukiwana ciężarówka. -Teraz wyciągnąć dobry los - powiedział McCall. - Niech ktoś sprawdzi z tyłu. Borden zabrał ze sobą jednego z policjantów w cywilu i wślizgnął się w głąb ciemnej tylnej uliczki. Wrócili po paru minutach. — Wygląda, jakby nikogo w środku nie było - oświadczył Borden. — To nie w stylu Brewera - zauważył McCall. - Co tam jest z tyłu? — Stare drewniane drzwi. Bez okuć, bez sztab. Wystarczy kopnąć. — Kopnij - odparł McCall. W słabym świetle ulicznym popatrzył na zegarek. - Za pięć minut. A my wejdziemy przez te boczne drzwi. Wyglądają, jakby prowadziły do jakiegoś biura. — Nie chcesz poczekać, aż będzie jaśniej? - spytał Borden. — Nie. Zwabilibyśmy cały tłum. Pięć minut. Borden odszedł z trójką brukselczyków. McCall, Dice i czwarty agent czekali od frontu. Dokładnie o piątej czterdzieści pięć McCall zamachnął się nogą i kopnął. Stary zamek prawie nie wydał dźwięku..Drzwi po prostu się otworzyły. Wepchnęli się do małego biura. Przyświecając sobie latarką McCall ujrzał otwarte przejście, prowadzące do garażu. W głębi dostrzegł zbliżające się latarki Bordena i jego ludzi. Garaż był całkiem pusty. Wszyscy stali patrząc na Dice'a, jak gdyby to on mógł wiedzieć, dokąd udał się Brewer. -Cóż - rzekł jeden z agentów. - Do Brukseli jest długa droga. - Poszedł w stronę drzwi frontowych. McCall patrzył za nim. Czy długa jest droga do Iranu? O napadzie Georges dowiedział się później, gdy wróciwszy w ciągu dnia zastał drzwi wyłamane. Sprawdziło się jego przeczucie. Ale także Brewera. Brewer obudził się o czwartej trzydzieści i poderwał wszystkich na nogi. - Szósta jest niebezpieczna - tyle tylko powiedział. Ostatni wóz wyjechał o piątej trzydzieści jeden, dziewięć minut przed przybyciem McCalla. Natychmiast po tym, jak ostatni samochód wyjechał z garażu i potoczył się w dół pagórka25, Gruby we własnej osobie opuścił budynek, 25 Paryska dzielnica, Montmartre położona jest na pagórku uwieńczonym bazyliką Sacre Coeur. 264 zajęty już tylko bólem zęba tak intensywnym, że zmusił go do zamknięcia prawego oka. Cała połowa twarzy pulsowała mu cierpieniem. Z trudem wcisnął się do własnego samochodu i odjechał, prawą dłonią delikatnie przyciskając policzek. Poszukiwał dentysty o dłoni litościwej kobiety. Zdecydował, że zanim paryscy dentyści otworzą gabinety, skieruje się do szpitala po środek przeciwbólowy. Zapomniał nawet o paleniu. Gdy zaczął się napad na jego garaż, Georges był nie dalej niż o cztery skrzyżowania ulic stamtąd. Później orzekł, że ból zęba jest darem bożym. Seminarium miało się rozpocząć za trzy dni, a Peno Rus czuł się tak, jakby miał zadebiutować w Covent Garden26. Dyrektorzy firm brytyjskich, ludzie urodzeni i wychowani w technice zachodniego biznesu, z podob- nymi sprawami radzili sobie z łatwością. Nawet major Mudd uważał za uwłaczające mu te wszystkie przygotowania, odpowiednie dla niższych urzędników. Ale dla Peno Rusa, nawet przy jego doświadczeniu z ostatnich lat handlu bronią, seminarium było nieznanym lądem, rojącym się od tajemnic i pułapek. Codziennie odkrywał dla tej imprezy nowe za- stosowania i nowe znaczenia. Czy prezentacja slajdów na temat Konser- wacji i Sprawdzania Broni Małokalibrowej ma poprzedzać, czy na- stępować po pokazie Porównawczej Siły Ognia i Jednolitych Kalibrów? Jaką myśl chciał przekazać za pomocą seminarium zatytułowanego: "Zbrojenia Trzeciego Świata - Jak Uzyskać Finansowanie Wojska?" A co najważniejsze, czy seminarium spełni swe główne zadanie, czyli spowoduje, że wszyscy zapomną o tym głodzie w Afryce? Rusa ciągle zdumiewało, jak wiele twardych ludzi z branży ciągle go za to potępiało. A jakąż to mogło sprawiać różnicę? Zwykła banda bezmózgich czar- nuchów i ich bękartów. Rus nadal uważał tę transakcję za jeden ze swych majstersztyków. I był bardzo niezadowolony, że nazywano go za to potworem. Ale starając się wymazać pamięć o głodzie swoim starannie wyreży- serowanym przedstawieniem, bał się jednocześnie wyjść na durnia. Był łakomy pochwał i sukcesów. Wreszcie wynajął londyńską agencję, specjalizującą się w spotkaniach biznesmenów i targach. A teraz robił zamieszanie i pienił się przy każdym drobiazgu - drukowanych pro- gramach seminarium, zatemperowanych ołówkach, katalogach broni, 26 Covent Garden (dawniej Convent Garden) - opera londyńska; także położone w tamtej okolicy główne targowisko owocowo-warzywne. 265 ciętych kwiatach w każdym pomieszczeniu. Nie przestawał się niepokoić. Agencja londyńska uczciwie zarabiała każdego pensa swego honorarium. Jeszcze trzy dni. Rus stał w wyłożonym marmurem holu swego penthouse'u, gotów wychylić codzienny puchar piołunu: jazdę windą. W ręce trzymał wykaz spraw do załatwienia w związku z seminarium - wynik bezsennej nocy. Winda nadjechała z dźwiękiem gongu sygnalizacyjnego. Drzwi się rozsunęły, kabina czekała. Milcząca i groźna. Pusta, pionowa, wyłożona tapicerką trumna. Peno Rus poprawił krawat, odchrząknął, zdecydowa- nym krokiem wszedł do środka i nacisnął guzik parteru. Gdy drzwi się zamknęły, rozpoczął swą codzienną walkę z przerażeniem. Slane był zadowolony. Jego setka najemników doszła do formy bardzo szybko. Przejęcie władzy na wyspie będzie kaszką z mleczkiem nawet w wypadku zorganizowanego oporu - co zresztą było skrajnie nieprawdopodobne. Za trzy dni pod okiem kamery pobrnie na plażę jako najbardziej nieprawdopodobne do pomyślenia alter ego Łaskawego El Presidente. Trzy dni i stanie się bogatym człowiekiem. Rock zadzwonił do Rumbha w Paryżu. — Mogę załatwić twój interes - oświadczył. — Dobrze. Byłem pewien, że to potrafisz - odparł Rumbh. - Jakiego rodzaju ochrony potrzebujesz? — Niewielkiego. Po prostu usuń mi z drogi na parę dni rodzinę dziewczyny. — Załatwione. Nie ma sprawy. — Okay. Będę w Kairze dwudziestego szóstego z całym wypo- sażeniem. Jamil wręcz zakochał się w Wolnym Państwie Wysp Zawietrznych. Nad tym krajem wiał nieustannie chłodzący pasat, tworząc wieczną wiosnę. Był to jednak kraj nędzarzy, jego gospodarka, źle kierowana, ledwie dyszała. Ale ludzie byli serdeczni, a krajobraz przepiękny. Jamil, z duszą wychłodzoną jesiennymi deszczami Paryża, rozkoszował się ciepłem promieni słonecznych grzejących mu plecy. Plaża, na której miał lądować Slane, była łatwa do odnalezienia. Łaskawy Presidente oznaczył ją potężnym pomnikiem ze swą własną statuą na szczycie. Jamil spacerował wzdłuż plaży patrząc, jak fale 266 przyboju leniwie się podnoszą, zwijają i rozbijają na pióropusze białej piany. Wszyscy Europejczycy w swych szarych, mokrych, zimnych i wietrznych miastach - a tutaj ta wspaniała plaża i fale. Łaskawy Presidente musiał być naprawdę najgorszym sprzedawcą na świecie, jeśli nie potrafił zapełnić tych plaż turystami. Jamil zszedł z plaży i skierował się ku rosnącym szeregiem palmom. Potrzebne mu było jakieś podwyższenie, z którego mógłby uchwycić Slane'a w celownik. Potrzebował też sposobu pozbycia się broni. Potrzebował pojazdu dla szybkiej ucieczki na lotnisko i natychmiastowego rejsu do, zapewne, Miami. Stojąc tak i studiując otoczenie, leniwym ruchem zgarnął trochę piasku i pozwolił mu przesypywać się między palcami. Patrzył, jak w lekkim wietrzyku lecą ziarenka. Wiatr był czynnikiem, który, jako strzelec wyborowy, musiał brać pod uwagę. Robotę trzeba załatwić jednym strzałem. Jamil patrzył, jak unoszony wiatrem piasek przecieka mu między palcami. Jak w klepsydrze. Jeszcze trzy dni. / W swym mieszkaniu, w bibliotece pełnej książek o skórzanych oprawach i nie rozciętych kartkach, major Mudd dla uspokojenia wypił filiżankę herbaty. Uszy go bolały od wściekłych narzekań Rusa na dobór kwiatów do wazonów. Na biurku przed nim leżał podręcznik dla monterów, wydany przez producenta windy Rusa. Major Mudd spędził całe godziny, dokładnie analizując każdy schemat. Największą uwagą obdarzył elektroniczną tablicę rozdzielczą. Uznał, że najlepszą podstawą wyjściową do ataku będą zespoły rozruchu i sterowania, chociaż przez pewien czas zdawało mu się, że najlepszym rozwiązaniem może okazać się silnik elektryczny. Kolejno oglądał wszystkie schematy: przeciwwaga i jej zderzak, ruchome kable, przekładnie napędu, regulator, przepustnice rolkowe, krzywka wyłącznika przy dotarciu do celu. Który z nich? Wypytywał wzrokiem schematy o najlepszy sposób zrzucenia ważącej pięćdziesiąt tysięcy funtów kabiny na dno szybu. I tym się skończy to głupie seminarium. A on stanie się wolnym człowiekiem. Peno Rus nie będzie już mógł skrytykować doboru kwiatów, które major wyśle na jego pogrzeb. 15. Na południe od Lyonu zaczęła się przejmująca chłodem jesień, siejąca drobnym, ustawicznym kapuśniaczkiem. Poprzez parę regularnie szorujących po przedniej szybie wycieraczek Brewer przyglądał się przerywanej białej linii. Wiła się i kręciła, podnosiła i opadała przez sześć krajów, pięć kontroli granicznych i niezliczoną liczbę postojów w drodze do Damaszku. Czuł się jak pasterz wiodący swe stadko. Podczas jazdy krytycznym spojrzeniem obrzucał wszystkie wozy, jakich dostarczył Georges, wypa- trując niepokojących oznak. W kółko powtarzał sobie, że był durniem, godząc się na odbiór aż w Damaszku. Powinien był stanowczo nie zgodzić się na dalszy punkt niż Nowy Jork czy Boston i zażądać, by Attashah zabrał sobie stamtąd cały towar. Robota byłaby już ukończona. On sam wykonałby to, czego Attashah nie był w stanie zrobić, a Attashah to, czego on nie chciał. A zamiast tego Attashah wydusił z niego wykonanie dwóch zadań za cenę jednego. Co gorsza, gdyby nie udała mu się akcja przemytnicza, cała praca przy zdobywaniu części nie zdałaby się na nic. A taka klęska mogła go dotknąć na każdym punkcie kontroli granicznej. Z pewnością Attashah nie zaakceptowałby żadnych tłumaczeń. Za porażkę nie zapłaci nic -: może z wyjątkiem zapłaty strzałem w tył czaszki. Ciemność i marny stan nawierzchni powodowały, że samochody nawet nie próbowały trzymać się razem. Ostatni z nich przybył na pierwszy nocleg już w zupełnej ciemności. Przy rozmiękłym, ledwie letnim posiłku, kierowcy z zapałem pogrążyli się w opowieściach o domu. 268 Gdy już zasnęli, Brewer w ulewnym deszczu obszedł wszystkie wozy, kopiąc opony, szukając luzów rur wydechowych i wszelkich innych oznak uszkodzeń. Następnie próbował zasnąć, zastanawiając się przy tym, jak daleko za nimi znajduje się pogoń. Z pewnością Dice do tej pory zawarł już umowę z McCallem. Karawana wpadła w kłopoty na pierwszym punkcie kontrolnym, na granicy francusko-włoskiej. Brewer przejechał pierwszy. Następnie poczekał na całą dwudziesto- członową kolumnę. Dziesięć wozów przejechało bez trudności, straż graniczna sprawdzała tylko paszporty, zielone polisy ubezpieczeniowe i dowody rejestracyjne aut. A potem zatrzymano jeden z samochodów, stary Renault. Dwóch włoskich celników otworzyło tylne drzwi wozu i podniosło siedzenia. Sięgali pod tablicę przyrządów, grzebali pod przednim siedze- niem. Zażądali od kierowcy, by otworzył bagażnik. Zaczęli macać pod zapasową oponą i podnieśli wykładzinę kufra. Potem krytycznym wzrokiem zaczęli spoglądać na tylne opony i naciskać na karoserię, by ugiąć resory. -- Czemu ten wóz jest taki ciężki? - spytał kierowcę jeden z nich. - Pańskie resory są prawie płaskie. - Kierowca tylko wzruszył ramionami. Celnicy odbyli krótką konferencję półszeptem, po czym dali znak. Zażądali od kierowcy, by wjechał na wagę. Jeden z nich pośliniwszy palec zaczął przerzucać stronice katalogu wszystkich marek i modeli samo- chodów z podaniem ich wagi. Kierowca już zamierzał usłuchać, gdy nagle cały posterunek został ogarnięty gęstym, czarnym dymem. Ryknęły klaksony, zakrzyczeli ludzie. Po chwili wszyscy już kaszlali, wielu zakrywało twarze chusteczkami do nosa. Zapalił się ładunek ciężarówki, rozżarzył od szybkiej jazdy, a teraz, gdy wóz stanął, dym zaczął walić ze skrzyni nadwozia i rozpełzł się po ziemi. W jego kłębach samochody wyły klaksonami, a celnicy zaczęli pośpiesznie machać rękami do wszystkich kierowców, by przejeżdżali granicę, a do ciężarówki, by ustawiła się z wiatrem. Czekając na poboczu Brewer liczył wszystkie swoje samochody, aż przejechał dwudziesty. Za nimi potoczyła się ciężarówka. Jej kierowca zahamował, wyskoczył z kabiny i zaczął uciekać, bo jego ładunek wybuchnął fontanną płomieni. W niebo wzniósł się słup czarnego, gryzącego dymu. Brewer odjechał za swą gromadką. Dogonił karawanę i podjechał z tyłu do czerwonego samochodu. Stary Renault chwiał się i ciężko zataczał. Amortyzatory były prawie 269 doszczętnie wyrobione. Konieczna była ich wymiana, a koła musiały zostać napompowane powyżej normy, nim dotrą do następnego punktu kontrolnego na granicy jugosłowiańskiej. Ale ten znajdował się na drugim końcu Włoch. Najpierw mieli do przejechania długą drogę. Mając pod opieką dwadzieścia podstarzałych samochodów, samych weteranów starć w paryskim ruchu ulicznym, Brewer zdawał sobie sprawę, że wkrótce powinien spodziewać się awarii. Nieustanne napięcie zaczęło męczyć Madeline Hale. Poruszała się tylko taksówkami. Ostatnie dwa albo trzy skrzyżowania do swego umeblowanego apartamentu w Georgetown zawsze przebywała pieszo, niekiedy zataczając wielkie koło, by zmylić ewentualną inwigilację. Budziła się przy najmniejszym hałasie. A w starym budynku z pias- kowca hałasy bywały częste: poskrzypywanie i trzaski stolarki, zamykanie drzwi, kroki w sieni. Pewnego ranka kancelistka załatwiająca pocztę weszła do jej gabinetu z dziwną miną. W ręce miała list. Był to arkusz zwykłego białego papieru, przysłany w zwyczajnej białej kopercie numer dziesięć27. Na nim widniało napisane tylko jedno słowo: BUM. Innego dnia zawiadomiono ją, że dzwoni do niej sędzia w jednej ze spraw, w których występowała. Ale gdy podniosła słuchawkę, nie było żadnego sędziego. - Halo - powtórzyła po raz trzeci. A na drugim końcu linii bardzo cichy głos powiedział: - Bum. Próbowała nie dać się wytrącić z równowagi. Ale była przerażona. Stanął jej przed oczami moment, gdy Brewer ją zaatakował. Dreszcz ją przeszedł, gdy poczuła, jakby znów przejechał paznokciem po jej torsie, po szyi. Pomyślała, co by znaczyło: być zrzuconym z balkonu szóstego piętra. I z wyrazistością koszmaru wyłonił się z jej pamięci obraz wybuchającego samochodu. Jednej z bezsennych nocy przypomniała sobie dziecinną modlitewkę: "Gdyby w nocy umrzeć trzeba, niech mnie weźmie Bóg do nieba". Telefon odezwał się w chwili, gdy się tego zupełnie nie spodziewała. Myślała o czymś innym. Jej przyjaciel z FBI powiedział: - Czekam na ciebie w Lizzard Lounge. Nietrudno było go znaleźć. Siedział przy stoliku nad napojem bezalkoholowym oraz stertą papierów: zapracowany prawnik z FBI, 27 W Stanach Zjednoczonych nie wprowadzono jeszcze do powszechnego użytku systemu formatów papieru ISO, opartego na systemie DIN. Koperta Nr 10 w dużym przybliżeniu oznacza kopertę formatu A6. 270 przeciążony sprawami i dniem zbyt krótkim na ich wykonanie. Gdy podeszła do jego loży, zajęty był poprawianiem zestawienia faktów sprawy sądowej. — Niech żyje Czerwień i Błękit - pozdrowiła go żartobliwie. — Cześć, Pensylwanio - odwzajemnił się. Gdy usiadła, podsunął jej kartkę papieru. - To jest ten typek, który kazał umieścić czerwoną nalepkę na teczce personalnej Brewera. Przeczytała nazwisko. Robert McCall. - O - zauważyła - to jego szef. - Żadna niespodzianka - skomentował. - Powiedziałbym, że tego typu rzeczy szefowie lubią robić. A to jest nazwisko typa, który zlecił czerwoną nalepkę na aktach Antona Rumbha w Imigracji i Naturalizacji. Nigdy nie słyszała tego nazwiska: Roger Hardy. — Co za jeden? - spytała. — Zawodowy urzędnik państwowy. Szesnasta grupa służbowa czy coś koło tego. Moja informatorka powtórzyła mi, że Hardy polecając to nalepić, dodał: "Drobna przysługa dla sąsiada". Jej zastrzeżony telefon zadzwonił o drugiej nad ranem. Spała nie- spokojnie. Powlokła się przez ciemny apartament do aparatu przekonana, że coś musiało się przytrafić w rodzinie. — Halo - powiedziała. Nie było odpowiedzi. — Halo - powtórzyła. A na to odezwał się głos: - Bum. Ubrała się, zamówiła taksówkę i pojechała do biura. Była już druga trzydzieści. Usłyszała, jak nocny dzwonek rozbrzmiewa gdzieś w holu biurowca; po chwili starszy człowiek w mundurze strażnika powoli podszedł do wejścia i przyjrzał się jej przez szybę. Po czym wolno otworzył drzwi. Wpisała się do książki obecności; windą pojechała do swego pokoju. Zapaliła wszystkie światła i położyła płaszcz na biurku. Następnie podeszła do biblioteki i odszukała Who's Who pracowników ministerstw Stanów Zjednoczonych. Znalazła nazwisko i tytuł służbowy Rogera Hardy'ego. Inicjał drugiego imienia: T. Nakręciła numer dyżurnego. - Mówi Departament Stanu - oświadczyła. - Sekcja londyńska. Pilna wiadomość dla Rogera Hardy'ego. Proszę o numer domowy. Odczytano go jej z centrali. Madeline wzięła do ręki książkę 271 telefoniczną według kolejnych numerów i przejechała palcem kolumnę od góry do dołu, Znalazła adres Hardy'ego. Wyciągnęła inną książkę: spis wszystkich telefonów w okolicy według numerów domów. Zajrzała pod adres Hardy'ego, a następnie przestudiowała nazwiska mieszkańców po obu stronach jego domu, po drugiej stronie ulicy oraz za rogiem. Przysługa dla sąsiada. Bezpośrednio na tyłach domu Hardy'ego znalazła sąsiada. Nazwisko rozpoznała natychmiast. Odkryła prawdziwą toż- samość Antona Rumbha. Teraz musiała odnaleźć Brewera. Jeśli był na świecie choć jeden człowiek, który mógł dotrzeć do Charlie'ego Brewera, Hale wiedziała, kto to taki. Zadzwoniła do mieszkania Joanie Walsh, sekretarki Bobby'ego McCalla. Gdy telefon dzwonił, zauważyła wetkniętą pod jej aparat białą kartkę papieru. Zawierała tylko jedno słowo. BUM. W pięć godzin po włamaniu się do garażu Georgesa, zespół McCalla ciągle tkwił w ślepej uliczce. Szybko zapoznali się z sąsiadami, wypytali rodzinę, próbowali wywiedzieć się czegoś od sklepikarzy i przechodniów. Wiele z tych osób udawało, że nie zna francuskiego. O jedenastej wszyscy trzej spotkali się w kawiarni, by wymienić poglądy. McCall gorączkowo bębnił palcami po blacie stolika. Z każdą minutą przesyłka była dalej i dalej. -Jak? - zapytał McCall Bordena i Dice'a. - Samolotem? Cięża- rówką? Statkiem? Na wielbłądzie? Borden wzruszył ramionami. - Bobby, Gruby używa wszystkich środków. Kiedyś przemycił niewielkie rewolwery do Algierii wewnątrz odkurzaczy. Nie wiem już, gdzie szukać. Ale mogę powiedzieć jedno. Jeśli wypytamy dostatecznie dużo ludzi, ktoś wreszcie coś piśnie, jakiś maleńki szczegół, który pozwoli nam wycisnąć coś z innych. Prędzej czy później coś znajdziemy. McCall siedział pod ociekającą deszczem markizą, przyglądając się bąbelkom od padających do kałuż kropli. Parsknął gniewnie na Bor- dena. - Prędzej czy później Brewer dostarczy przesyłkę Attashahowi. Nie mamy czasu, Borden. — I nie mamy pomysłów - odparował Borden. — Niezupełnie - sprzeciwił się McCall. Podniósł parasol i poszedł w deszcz. 272 Na samym początku kariery zawodowej wykształcono w McCallu właściwe cechy policjanta. Są nimi: systematyczność, wytrwałość, cierp- liwość i dokładność. Oraz wiara we własne szczęście.^A ponad wszystko trzeba umieć przyjąć taką postawę, by dostrzec, gdy los się odwraca. W krytycznej sytuacji - uczono go - nie wolno wpadać w panikę, trzeba przestać gonić, a stać się gonionym. Niech świat sam do ciebie przyjdzie. Wróć na miejsce zbrodni. Gdy McCall przybył do garażu tuż przed południem, drzwi nadal były szeroko otwarte. Wszedł do środka i energicznie zamknął je za sobą. Zaczął systematycznie przeszukiwać budynek. Deszcz pluskał w rynnie. W ciemnym kącie biegały myszy. Pod plandeką McCall znalazł starego Citroena w trakcie remontu. Na ławach i starych metalowych pudłach leżała masa narzędzi. Wszędzie dookoła plamy smarów i oleju. Brewer okazał się dla niego zbyt bystry, zbyt chytry. Wyglądało to, jakby wiedział o posunięciach McCalla, zanim ten je wykonywał. A z każdą mijającą godziną wzrastały szansę sukcesu Brewera. Być może gra była już rozstrzygnięta. Z nosem pełnym zapachów benzyny, oleju i acetylenu McCall zaczął ponuro grzebać w papierach pozostawionych w prawie pustym seg- regatorze biurowym. McCall stał z głupią miną pośrodku garażu, przyglądając się uważnie wielkiej, opartej o ścianę panwi i zastanawiając się, do czego by mogła służyć. Zbadał spawarki. A potem zadał sobie pytanie, po co przy ścianie ustawiono tyle łóżek polowych? Po co tyle kocy? Jakie interesy tu załatwiano? Przeszukał szuflady starego biurka w biurze. Postawił sobie pytanie: - Gdybym był Brewerem, jak przemyciłbym te części zamienne do Iranu? Przez zalewane deszczem szyby garażu przyglądał się ludziom z Mont- martre, śpieszących starymi, krzywymi uliczkami, z parasolami lub arkuszami papieru rozpostartymi nad głowami; kobietom biegnącym do domów z południowymi bochenkami chleba. Przechodziły dzieci w kap- turach i ze szkolnymi tornistrami na plecach. Zbliżające się kroki zatrzymały się przy drzwiach. McCall szybko tam podszedł i czekał, co będzie dalej. Ktoś poruszył klamką. Następnie kroki szybko się oddaliły. Przez brudne okno McCall dostrzegł plecy młodej kobiety, uchodzącej pod osłoną czerwonej parasolki. To było nie do wytrzymania. Przemyt Brewera dostał się tutaj ciężarówką, nadal zaparkowaną na podjeździe przed budynkiem. Jasne 273 18 - Polowanie na lisa było, że wszystkie części dostarczono do garażu, ustawiono w tym samym miejscu, gdzie teraz stał, coś z nimi zrobiono, przepakowano, a następnie znikły. Usiadł i oparł się łokciami na stojącym w kącie starym stole kuchennym. Oparłszy brodę na dłoniach przeleciał wzrokiem po tytułach na luźnych stronicach gazet, którymi stół wyłożono. Pochodziły z fran- cuskiej szmaty poświęconej Wyłącznie skandalom: opowiadaniom o nie- wiernościach, o wydarzeniach nieprawdopodobnych lub niemożliwych. Osiemdziesięciolatek żeni się z ukochaną z czasów dzieciństwa po odsiedzeniu pięćdziesięciu lat w więzieniu. Mąż odkrywa, że jego żona od siedmiu lat ukrywa kochanka na strychu. Kobieta rodzi małpę. Herma- frodytka sama się zapładnia. Bobby McCall musiał przyznać, że został pobity. Wstał, by wyjść z garażu, ocierając się przy tym o luźno leżące stronice gazet. I ujrzał wystający spod nich plik papierów. Usiadł ponownie i zaczął czytać. Na jednym arkuszu znajdowała się lista nazwisk wraz z numerami paszportów. Drugi zawierał spis numerów fabrycznych samochodów i ich tablic rejestracyjnych - razem dwudziestu. Dwadzieścia nazwisk, dwadzieścia wozów, dwadzieścia kilka łóżek polowych - i jedna panew. McCall wstał i pobiegł do wyjścia. Borden uważał, że rozwiązanie jest elementarne. - Czemu nie podać po prostu numerów rejestracyjnych posterunkom granicznym? - zapytał. — Nie, nie - sprzeciwił się McCall. - To nie nasza parafia. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, połowa tych krajów może jak cholera zapewnić Brewerowi zbrojną eskortę na całą drogę do Iranu tylko po to, by zagrać na nosie Stanom. A tutejsze gazety będą miały znakomitą ucztę. Waszyngton podniesie wrzask. Nie, tym sposobem nic się nie da zrobić. — No to jakim? - spytał Borden. - Chryste, Brewer wyprzedził nas już o cały dzień. Nawet jeśli ruszylibyśmy w drogę teraz, nigdy go nie dogonimy. — Samochodem nie - zgodził się McCall. — Więc czym? — Samolotami - odpowiedział. — Jakimi znów samolotami? — Małymi, prywatnymi. Możemy lecieć nisko nad głównymi szosami stąd aż do Syrii, póki nie spotkamy samochodów ze znanymi tablicami rejestracyjnymi. — Pomysłowe - orzekł Borden. - Bardzo pomysłowe. — Jeśli chcesz złapać Brewera - odparł McCall - myśl jak Brewer. 274 Trasa przez Włochy prowadziła na południe od Mediolanu w stronę Werony. Niedaleko od tego miasta z rury wydechowej czerwonego Renaulta zaczęły się wydobywać chmury dymu^ Silnik stracił moc, wóz skręcił na pobocze. I tam zamarł. Brewer zaczął się zastanawiać, czy Renault nie okaże się jego Nemezis. Brewer i dwa inne wozy z karawany zatrzymały się. Kierowcy podnieśli maskę silnika i zaczęli grzebać w gaźniku. Okazało się, że zakleszczyła się automatyczna przepustnica. Kierowca ją naprawił, zapalił silnik i ujrzał, jak mocno wibrując gaśnie, wyrzuciwszy jeszcze więcej czarnego dymu. Jeden z kierowców szybko wyciągnął pręt poziomu oleju, otarł go palcami, a następnie nasmarował olejem zawór klapowy przepustnicy. Poskutkowało; silnik zapalił nie dymiąc. - Czy jesteś mechanikiem? - spytał go Brewer po francusku. Arab z uśmiechem wzruszył ramionami. - W Syrii jest większość starych wozów, więc wszyscy są mechanikami. Gdy w ciągu dnia zatrzymali się przy stacji benzynowej, Brewer zauważył, że każdy z kierowców sprawdza w swoim wozie poziom oleju, chłodzenie, akumulatory, paski klinowe i opony. Georges dobrze dobrał kierowców. Ale karawana zaczęła się rozciągać. Na sześćdziesiąt mil wzdłuż włoskiej szosy. Niektóre wozy wyprzedzały inne o godzinę. Brewer patrzył przed siebie na długą wstęgę białej szosy. Następnym głównym sprawdzianem będzie dla nich granica Jugosławii. Później obejrzał się. To za nim znajdowała się prawdziwa przyczyna kłopotów. Miał pod opieką dwadzieścia starych wraków, wymagających postojów na naprawy, na posiłki, na noclegi, przy kontrolach drogowych, po benzynę, dla przegrupowania, przy szlabanach celnych. A McCall będzie podróżował bez obciążeń, dniem i nocą. Teraz już wiedział, jak w dawnych czasach czuli się wielcy hodowcy bydła, pędzący je dalekimi szlakami przez terytoria wrogich Indian. Jeśli to wędrujące stado wyczerpanych samochodów przepędzi pod ostrzałem posterunków celnych do samego Damaszku, zanim złapie go McCall, będzie to istny cud. Pewien był, że kłopoty czają się pod wszystkimi maskami wozów, czyhają na każdej odprawie celnej, a z tyłu ścigają go z szybkością chartów wyścigowych. Zagrożenia zbliżały się ze wszystkich stron - jak Nemezis w Akcie Piątym. 275 Dzięki pomocy Interpolu McCall dostał od Włochów dwa małe samoloty policyjne wraz z pilotami i zezwoleniami na loty w Jugosławii, Grecji oraz Turcji do granicy z Syrią. On i Borden spotkali się z włoskimi pilotami na lotnisku pod Wenecją. Poranek był wietrzny i mokry. Stali w sali odpraw załogi, nad mapami oraz filiżankami kawy, patrząc na dwóch włoskich pilotów, kręcących w zadumie głowami. - Zbyt ryzykowne - orzekł jeden z nich. - Lot na niskich wysokościach jest zbyt ryzykowny. Poprzeczne wiatry przyziemne. Później, w ciągu dnia. McCall podszedł do okna, patrząc na czerwone rękawy lotniskowe, szarpane zmiennymi wiatrami. Gdzieś tam, przy takiej pogodzie, samo- chody Brewera podążały po szosach, oddalając się od niego mila za milą, a dwaj piloci siedzieli grając w karty. Wypili z Bordenem kawę, przerzucili magazyny ilustrowane i aż do południa patrzyli, jak piloci grają w karty. A potem wszyscy poszli na lunch do przepełnionej lotniskowej restauracji. Wyglądało, jakby żartob- liwe rozmówki i spokojne pożywianie się Włochów miały na celu tylko to, by z niego drwić. McCalla ogarnęła frustracja i utkwiła jak ość w gardle; nie mógł nic przełknąć. Miał wrażenie, że za chwilę oszaleje. Na kolana padł mu promień słońca. On sam, Borden i dwaj piloci zerwali się z miejsc i pobiegli do sali odpraw. Wiatr zmienił kierunek i złagodniał; przestało padać. Zezwolono im na lot. Zarówno McCall, jak Borden mieli lornety, mapy oraz spisy tablic rejestracyjnych wozów. Po dwudziestu minutach wystartowali w kierunku Jugosławii. Rzucało nimi na wszystkie strony. A wypatrywanie numerów rejest- racyjnych przyprawiało o zawroty głowy, szczególnie przy tak wielkiej liczbie wozów. Główna szosa do Jugosławii była w obu kierunkach zatłoczona pojazdami. Aż wreszcie McCall dostrzegł długą kolumnę wozów, które zdawały się tworzyć konwój. Gdy się zbliżyli, zauważył, że wiele z nich miało symbol samochodowy Francji. Trzeba było dwukrotnie położyć się w wiraż, by samolot zniżył się na tyle, aby można było odczytać tablice rejestracyjne. Pilot wywoływał ich numery, a McCall sprawdzał w spisie. Przecząco potrząsnął głową do pilota. - Nie. Żaden się nie zgadza. - oświadczył. Przelecieli nad następny odcinek szosy, na spotkanie kolejnych tablic rejestracyjnych oraz przy- krych wiatrów. Zapadająca ciemność zmusiła ich do zaniechania poszukiwań. 276 -Startujemy ponownie o świcie - zawiadomił Bordena McCall. Borden z nieszczęśliwą miną kiwnął głową. - Chyba wszystkie cholerne wozy Europy jadą w tej chwili przez Jugosławię. Nigdy nie damy rady sprawdzić ich co do jednego.-* -Sądzę, że Brewer też musi mieć piekielne trudności - rzekł McCall. Późnym rankiem karawana Brewera zbliżyła się do granic Jugosławii. Ciągnęła się tam długa kolejka ledwie pełznących samochodów, oczeku- jących z wielkimi przerwami na odprawę. Celnicy jugosłowiańscy rewi- dowali wszystkie samochody osobowe i ciężarowe. Ważyli o wiele więcej pojazdów niż zwykle, sprawdzali wykazy ładunków, sprawdzali zawartość. Przeszukiwali bagaże osobiste, otwierali walizki. Karawana wreszcie dotarła do punktu kontrolnego i strażnicy rozpoczęli dokładne badania wszystkich wozów. -Czy wieziecie jakiekolwiek książki? - pytali w sześciu językach. Wyjęli siedzenia wozów, szukali pod tablicami przyrządów, zaglądali pod maski silników, pod pokrywy bagażników. Wszystkie torby podróżne pootwierali. -Czego szukacie? - spytał Brewer po włosku. -Książek - odparł celnik. - Włoskich książek. Bardzo brzydkiej książki o prezydencie Tito. Skandaliczna biografia. Pełna kłamstw na temat umowy triesteńskiej28. Żaden z syryjskich kierowców nie miał przy sobie ani jednej książki. W południe cała dwudziestka wozów została przepuszczona i pomknęła ku granicy bułgarskiej, odległej o ponad sześćset mil. Zapadała ciemność. Granicę jugosłowiańsko-grecką dwa samoloty osiągnęły tegoż popo- łudnia. Powoli pełznący przez punkt graniczny ruch drogowy wymagał wielokrotnych przelotów. Ale nawet w ten sposób prawie nie dawało się odczytywać tablic rejestracyjnych stojących zderzak przy zderzaku samochodów. 28 Triest - miasto i region w północno-wschodnich Włoszech. 1945-1947 podzielony na strefę "A", okupowaną przez wojska brytyjsko-amerykańskie, i strefę "B" pod okupacją Jugosławii. 1947-1954 Wolne Terytorium Triestu; 1954 (I umowa triesteńska) strefa "A" przyłączona do Włoch, "B" do Jugosławii. 1974 - Włochy kwestionują przebieg granicy, 1975 - przebieg granicy ostatecznie uregulowany (II umowa triesteńska). 277 Zmęczeni i zniechęceni wylądowali o zmroku. — Musieliśmy polecieć za daleko - oświadczył McCall.- Nie mogli przedostać się aż tam, chyba że jechali dzień i noc, a do tego potrzebowaliby czterdziestu, nie dwudziestu kierowców. Przypuszczam, że są nadal gdzieś w Jugosławii. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że będziemy musieli się cofać? - spytał Borden. — Tak. Przez całą drogę, prawie do Triestu. Ale jutro z pewnością ich znajdziemy. Założę się z tobą o wielkiego lizaka, że te samochody w tej właśnie chwili znajdują się w Jugosławii, przygotowując się do nocnego postoju. Przy śniadaniu McCall i Borden podali plan dnia dwóm włoskim pilotom. -Dziś to załatwimy - oświadczył McCall. - Cofając się wzdłuż autostrady jugosłowiańskiej szybko ich znajdziemy. Piloci spojrzeli po sobie. — Miejmy nadzieję - powiedział jeden z nich. - Loty na małej wysokości wśród górskich wiatrów są bardzo niebezpieczne. Będziemy zadowoleni, gdy to się wreszcie skończy. — Zobaczymy wozy za dwie, najdalej trzy godziny - powiedział McCall. W pół godziny później oba samoloty znów były w powietrzu, kierując się na Triest. Drogi nad nimi były zapchane tak gęsto jak zawsze. O dziewiątej McCalla znów ogarnęła frustracja. O dziewiątej zaczął marszczyć brwi. Niemożliwe, aby ponownie wyprzedzili karawanę. Wozy powinny być gdzieś tam w dole. — Jasny gwint! - powiedział nagle. — Co? - spytał pilot. — Te sukinsyny jadą nocą. Przed jedenastą znowu zatankowali paliwo. -Jak daleko mamy do granicy turecko-syryjskiej? - spytał McCall pilotów. Piloci popatrzyli na mapy. — Pięć do sześciu godzin. — Okay. Borden, ty zostajesz z patrolem powietrznym. Enzio, możesz mnie zawieźć na granicę turecko-syryjską? — Po co to robisz? - spytał Borden. 278 - Jeśli moje obliczenia okażą się prawidłowe, to jutro przed świtem Brewer i jego czarne owieczki przejadą przez tamtejszą syryjską komorę celną. A ja będę ich tam obserwował. Tegoż dnia od siódmej wieczór McCall wartował w samochodzie, skąd miał dobry widok na syryjski posterunek celny przy tureckiej granicy, oazę światła w ciemnościach. Była silnie obsadzona. Turków otomańskich przepędzono z Bliskiego Wschodu w wyniku I Wojny Światowej. Ale przedtem okupowali kraje arabskie, z Syrią włącznie, przez ponad czterysta lat. Arabowie mają dobrą pamięć, są bardzo dumni i nie wybaczają. Wobec tego na granicy wzajemna niechęć między Turkami i Syryjczykami aż iskrzyła. Wszelkie pojazdy przybywa- jące przez Turcję były traktowane przez syryjską straż graniczną z naj- wyższą podejrzliwością. Na raczej niewielkiej przestrzeni Bliskiego Wschodu konkurowało ze sobą niewiarygodnie wielkie zbiorowisko państw. Turcja i Syria. Syria i Liban. Liban i Izrael. Izrael i Syria. Irak i Iran. Iran i Arabia Saudyjska. Rosja i Iran. Jak laski dynamitu, ciasno związane i nieustannie trące o siebie. Wybuchowe tarcie. A z każdą godziną zbliżał się tam Charlie Brewer z zapaloną zapałką. Przy rozstaniu Borden powiedział: - To cholerny lis, ten Brewer. Bądź ostrożny. Następnego ranka o szóstej McCall był pewien, że ujrzy Charlie'ego Brewera z jego stadkiem, przejeżdżającego tuż obok. Wysiadł z wozu, przetarł oczy, przeciągnął się, a potem zaczął przechadzać się w zimnym powietrzu, by zwalczyć senność. Byłoby katastrofalne, gdyby teraz zasnął. Gdy lorneta stała się tak zimna, że od trzymania jej bolały ręce, wrócił do auta. Po ósmej wieczorem ruch wozów osobowych osłabł, ale ciężarówki przybywały przez całą noc. A Syryjczycy kontrolowali każdą z wielką starannością. Ściśle stosowali się do przepisów, sprawdzając wozy i ich zawartość oraz dokumenty, następnie kierowców, ich bagaże oraz także dokumenty. Często między kierowcami i strażnikami wy- buchały awantury. Każdą ciężarówkę ważono. A podwozie każdej sprawdzano za pomocą lustra ustawionego pod kątem na pręcie z kółkami. Brewer nie będzie miał tu łatwo. Jeśli celnicy posłużą się lustrami, odkryją przyspawane panwie. 279 Nocny ruch drogowy miał w sobie coś hipnotycznego. McCall wysiadał z auta przy każdym napadzie senności. Szybko przemarzł od nieustannego zimnego wiatru, dostawał dreszczy i zaczynał chodzić tam i z powrotem. Robił przysiady. Skłony do ziemi. I podśpiewywał. Następnie, zesztywniały od zimna, wracał do samochodu. Godziny mijały powoli. Na odwrocie koperty zaczął prowadzić statystykę przejeżdżających samochodów, robiąc znaczki ołówkiem. Większość europejskich tablic rejestracyjnych wyglądała podobnie. Aby zidentyfikować kraj pochodzenia, trzeba było sprawdzić litery w owalu, umieszczone na karoserii nad tablicą rejestracyjną. F to Francja, CH to Szwajcaria i tak dalej. Obliczył, że najczęściej odnotowuje rejestracje niemieckie. Francja była druga, Włochy trzecie. Ale około jedenastej wieczór Włochów przybyło i prawie wysunęli się na pierwsze miejsce. o północy niemieckie tablice znów były na czele. Następnie szereg francuskich ciężarówek i dwa Renaulty znów podwyższyły punktację Francji. O pierwszej zachwiał się gwałtownie. Przysnął. Na moment, ale jednak przysnął. Wysiadł z samochodu i zaczął spacerować. Jeszcze pochłodniało. McCall przeciw Brewerowi. Jakże przyjemnie byłoby wyprowadzić w pole legendarnego Brewera. McCall zasłużyłby się swemu krajowi i pomnożył własną legendę. Uznano by, że jest lepszy niż Brewer. Zaczął biegać w miejscu. - Nie zasypiaj, ty sukinsynu - powiedział głośno. - Zamachnął się ręką i z całej siły wymierzył sobie policzek. Tkanka wewnętrzna ust trafiła na ząb, który ją przeciął. Poczuł smak własnej krwi. - Brewer, ja cię złapię. Ale Brewer uporczywie się nie pojawiał. O drugiej w nocy McCall musiał przystąpić do rozpraszania własnych wątpliwości. Ocenił na nowo średnią szybkość jazdy Brewera i przesunął przewidywany czas przybycia na czwartą rano. Jeszcze dwie godziny. O trzeciej znalazł błąd w obliczeniach i ocenił zrewidowany czas przyjazdu na piątą. Znowu dalsze dwie godziny. Zaczął oddawać się marzeniom, przypominając sobie ojca. Wy- stawienie do wiatru. Zazdrościł Bordenowi, który-spał na oba uszy w pokoju hotelowym. A potem usłyszał długi wrzask upadku Latającego Akrobaty. Był zupełnie trzeźwy. Była już piąta rano. I ani śladu Brewera. Talia taroka i spadający Akrobata pozostali daleko w tyle, na drodze. Wysiadł z wozu i zaczął spacerować tam i z powrotem, tam 280 i z powrotem, po raz setny tej nocy. Nadjechała grupa ciężarówek. Tablice włoskie i hiszpańskie. Został pobity. Nie było nocnej karawany. Źle odgadł. Raz jeszcze lis go okpił. Gdzieś w Turcji Brewer musiał przeładować wszystko na ciężarówki - albo samoloty. Albo balony. Wsiadł do samochodu i zapalił silnik. Walczył z falą rozpaczy. Jakby śmiejąc się z niego nadjechały dwie dalsze ciężarówki i samochód osobowy. Prawie odruchowo przyłożył do oczu lornetę i wycelował na samochód z francuską tablicą rejestracyjną. Stary czerwony Renault. Bingo. / Dostarczenie binarnego materiału wybuchowego do Kairu było najłatwiejszą częścią zadania. Rock wysłał go w dwóch paczkach, wewnątrz nowych egzemplarzy Koranu, wydanych w Damaszku. Przyle- ciały frachtem lotniczym do kairskiego hotelu, w którym zarezerwował sobie kosztowny apartament. Natomiast umieszczenie bomby w hotelu Royal Nile było przedsię- wzięciem skrajnie hazardowym. Rumbh doskonale wykonał pracę domo- wą i Rock miał przy sobie wszystkie plany pięter, zdjęcia układu sali konferencyjnej, a co ważniejsze - klucze do niej. Ale system bezpieczeń- stwa w Royal Nile był tak szczelny, że przedostanie się w pobliże sali było bardzo trudnym wyczynem. Tak naprawdę istniał tylko jeden sposób: posłużyć się systemem wentylacyjnym. Bombę zmontował w swym pokoju hotelowym. Następnie dyskretnie pozbył się wypatroszonych Koranów i innych szczątków, wyrzucając je do śmieci w różnych dzielnicach miasta. W południe dwudziestego szóstego wszystko było ukończone. Bomba mieściła się doskonale w drogiej tece-dyplomatce, kupionej specjalnie w tym celu w Paryżu. A dyplomatka z kolei mieściła się świetnie w większej i jeszcze znacznie droższej dyrektorskiej tece z prawdziwej skóry, ozdobionej okuciami z białego złota. Na chwilę przed wyjściem z pokoju rozłożył zdjęcia i plany hotelu oraz sali konferencyjnej. Zapamiętał dokładnie trasę, którą miał do przebycia oraz dokładnie położenie schowka systemu klimatyzacyjnego. Ubrał się starannie w kosztowny garnitur, a następnie opuścił pokój z dyrektorską teką w ręce. Gdy dotarł do Royal Nile, portier otworzył mu drzwi taksówki. Rock wszedł do oszklonego chłodnego holu. Wymiana miłosnych przysiąg miała się rozpocząć o trzeciej po południu, ale już teraz w holu roiło się od funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, 281 kairskiej policji oraz przedstawicieli obu stron podejmujących na własną rękę czynności kontrolne. Gdy Rock podszedł do windy, wszystkie oczy skierowały się na jego tekę. Funkcjonariusz bezpieczeństwa wsiadł z Rockiem do kabiny, udając, że czyta gazetę. Patrzył za Rockiem, gdy ten wysiadł na szóstym piętrze. Zatrzymał drzwi windy nogą i towarzyszył mu wzrokiem przez cały korytarz aż do drzwi pokoju 612, dopóki Rock nie włożył klucza do zamka i nie wszedł do wewnątrz. Rock odczekał w środku kwa- drans. O dwunastej trzydzieści zszedł schodami na piętro, gdzie miała się odbyć konferencja. Spokojnym krokiem poszedł po wyłożonym dywanem korytarzu i skręcił za róg. Przy każdych drzwiach stał agent bezpieczeń- stwa. Jedne były uchylone i Rock dostrzegł tam paru ludzi, ustawiających fotele wokół wielkiego stołu konferencyjnego. Aparatura klimatyzacyjna znajdowała się za podwójnymi, okratowa- nymi drzwiami. Gdy wkładał klucz, doleciał go szum wielkiego aparatu. Klucz się obrócił, drzwi otwarły, Rock wszedł do środka, zamykając je za sobą. Pół drogi zrobione. Wyjął kieszonkową latarkę i skierował światło na ścianę za aparatem. Wyciągając szyję dostrzegł w ścianie, pod głównym przewodem powietrznym, otwór. Wpadały tamtędy z sali konferencyjnej wąskie pasemka światła. Był to otwór wyciągu. Z korytarza dobiegły coraz bliższe głosy. Dwóch ludzi, jeden z nich miał walkie-talkie. Zatrzymali się przed drzwiami aparatury klimatyzacyj- nej. Rock nie zamknął ich za sobą na klucz. Jeśli je otworzą, może uważać się za trupa - przyłapany z bombą stanie natychmiast przed egipskim plutonem egzekucyjnym. Jeden z ludzi chwycił klamkę i nacisnął. Drzwi się otworzyły. Pionowa smuga światła padła na plecy Rocka. Dwa głosy zaczęły dyskutować nad tym zjawiskiem. A potem drzwi zamknięto, włożono do zamka klucz i przekręcono. Ludzie odeszli. Rock powiedział sobie, że musi się pośpieszyć. Ujął dyplomatkę oburącz i wsunął do otworu w ścianie pod przewodem powietrznym. Prawą ręką popchnął ją aż do ściany sali konferencyjnej i zostawił pionowo opartą o przewód. Każdy idiota musiał ją zauważyć. Była tak widoczna jak kontrabas w budce telefonicznej. Bomba została nastawiona na wybuch dokładnie o piątej. Własnym kluczem otworzył drzwi komórki i wyszedł na korytarz. Tym razem, oddalając się od sali konferencyjnej, skierował się do innej klatki schodowej i wszedł na szóste piętro. Tutaj wezwał windę i z pustą teką dyrektorską w ręce zjechał do holu. Przeszedł przez hol i wsiadł do taksówki. Tam się odprężył. Mimo wszystko okazało się to kaszką z mleczkiem. 282 Zanim Rock zdążył opuścić budynek, ponownie otwarto z klucza drzwi schowka. Sięgnęła ręka i zabrała dyplomatkę. Dwie brązowe dłonie otworzyły ją i z wielką ostrożnością wydobyły bombę. A potem te same ręce zręcznie umieściły ją w szkolnym plecaku. Na jego niebieskim płótnie wydrukowane były białe litery UCLA29. Nadszedł czas na tę część operacji, która nie podobała się Slane'owi. Statek był o niecałe dwadzieścia mil od wybrzeży Wolnego Państwa Wysp Zawietrznych. Za półtorej godziny będzie musiał przebrnąć ze swymi żołnierzami przez fale przyboju, wyskoczyć na plażę, zarekwirować taksówkę i pojechać nią do pałacu prezydenckiego. W autentycznym przebiegu wypadków Prezydenta zabrał jego kuzyn, właściciel taksówki, i ukrytego w bagażniku zawiózł do pałacu. I to się właśnie Slane'owi nie podobało. Miał przeczucie, że umrze w tym kufrze, dusząc się z braku powietrza. Wszyscy go zapewniali, że bagażnik ma doskonałą wentylację, ale nadal się niepokoił. Przez kilka ostatnich nocy śniło mu się jego pierwsze morderstwo. Na człowieku nazwiskiem Carson. Spośród wielu było ono jedynym, które go obchodziło; prawdopodobnie dlatego, że wraz z nim przekroczył ową zakazaną granicę, zza której nie było już odwrotu. Był to czyn nieod- wołalny. A Carson umierał paskudnie, pełen strachu przed śmiercią, wrzeszcząc na Slane'a jak człowiek przerażony perspektywą wiecznego potępienia. Jego ostatnie słowa często przypominały się Slane'owi: "Istnieje piekło, Slane, i ty tam pójdziesz". Tuż przed świtem statek skierował się do brzegu, a najemnicy zajęli się przygotowywaniem łodzi desantowych. Slane powiedział sobie, że po przejeździe w bagażniku taksówki już wszystko będzie dobrze. Peno Rus spał niespokojnie. Seminarium toczyło się wspaniale. Od uczestników słyszało się same pochwały. Tak jak Rus planował, wieść się rozeszła i już z całego świata telefonowali inni nabywcy broni, by się zapisać na następne. Rus w żartach powiedział majorowi Muddowi: - Być może będziemy zmuszeni otworzyć własną szkołę 29 UCLA - University of California, Los Angeles - Uniwersytet Kalifornijski Los Angeles, położony w Los Angeles; w odróżnieniu od Kalifornijskiego Uniwersytetu Berkeley w zespole miejskim San Francisco-Oakland i CALTECH - Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego o poziomie uniwersyteckim. 283 oficerską rywalizującą z Sandhurst. - Ale możliwość, że będą musieli stworzyć jakiś stały program seminaryjny, stawała się realna. Lecz każdy dzień przynosił nowe niespodzianki. Rus starannie robił notatki i przy następnym seminarium wiele rzeczy zamierzał zmienić. Tym, co odbierało mu sen, była obawa, że przed końcem seminarium może popełnić jakąś okropną gafę. Budził się więc i przebiegał w myślach plan zajęć następnego dnia, robił notatki i znów kładł się spać tylko po to, by znów się budzić i znowu notować. O drugiej nad ranem obudził się i napisał: - Wykonać dużą mapę manewrów wojskowych Morston do wykładu Schmidta. Później posłuchał spokojnego oddechu leżącego obok młodzieńca i znów zapadł w sen. 16. Ulice Damaszku pełne były wojska. Tam i z powrotem, w deszczu, krążyły ciężarówki wyładowane żołnierzami piechoty w pełnym uzbroje- niu. Był to w ciągu jednego tygodnia już drugi częściowy alarm, więc cywile wyglądali na równie znudzonych, jak wojskowi. Przechodnie ledwie rzucali okiem na pojazdy koloru khaki, przeciskające się wąskimi, krętymi uliczkami. Przed południem między chmurami na chwilę ukazało się słońce i zabłysło na minaretach świętego meczetu Omajjadów na północno- -wschodnim skraju miasta. A potem chmury znów się zamknęły i zaczął się uporczywy, jesienny deszcz. Gruby Georges siedział naprzeciw garażu handlarza samochodów, paląc i patrząc na padający deszcz. Czekał, by z liczby jego samochodów, które tu przybędą, odczytać własny los. Jak z gigantycznych blaszanych fusów. Wysuszył do ostatka filiżankę kawy, a osiadłą na dnie ćwierćcalową warstewkę cukru zgarnął palcem do ust. Jeśli straci tylko osiem samo- chodów, uzna się za szczęśliwca. Bo sześć z pewnością zostanie wykrytych. Dał znak, by przyniesiono mu następną filiżankę. Językiem leniwie zbadał trzy nowe puste miejsca wśród zębów, delikatnie dotykając zagłębienia w ciągle jeszcze wrażliwych dziąsłach. Pamiętał głośne trzaski, jakie wydawał każdy z zębów w chwili, gdy kleszcze dentystyczne wyrywały go z dziąsła. A przez cały czas stomatolog z trudem tłumił przerażone westchnienia. - Och, monsieur. Pańskie usta. Katastrofa. (Trzask!). Trzy ekstrak- cje. Pięć leczeń kanałowych. I siedemnaście plomb. (Trzask!). Och, monsieur, jakaż niepotrzebna strata. Czternaście lat zaniedbań to tragedia. (Trzask!). Nie może pan nigdy, nigdy, nigdy (wrrr, wrrr, wrrr - wiertarka) 285 dopuścić ponownie do takiego zaniedbania. Nigdy. - Georges polizał swój lepki palec, opłakując trzy stracone zęby. Nagle, gdy ciągle jeszcze błądził myślami przy tej sprawie, na parking wjechał czerwony Renault. Natychmiast rozpoznał francuską tablicę rejestracyjną i westchnął radośnie. Czerwień była jego szczęśliwym kolorem. Wykalkulował sobie, że jeśli pojawi się choć dziesięć wozów, nie dostanie kulki w łeb od rozzłoszczonego klienta. Dziesiąty przybywa- jący wóz uratuje mu życie. Po drugiej stronie, naprzeciw niego, siedział stary, bezzębny i biało- brody Beduin. Życie na pustyni nadało jego cerze kolor czekoladowy. Mruczał, że giną stare obyczaje. Był hadżim30 i z tego powodu był zarówno szanowany, jak ignorowany. Tradycyjnym, śpiewnym głosem arabskiego bajarza recytował starą historię: epopeję o walce na pustyni i o tym, jak brat zdradził brata. Była pełna powszechnie znanych postaci, powtarzających się w każdej epoce i w każdym pokoleniu, by od nowa grać te same role w odwiecznych tragediach bez zakończenia. Tak jest napisane. Obok hadżiego trzej mężczyźni rozprawiali o starych sporach między szyitami oraz imami Iranu, Alauitami, dominującymi ortodoksami sunnickimi i drapieżnymi Izmaelitami z Syrii. Jeden z nich dotknął palcem żyły na swej ręce. - Izmaelici - powiedział. Dwaj pozostali roześmieli się i wskazali na własne ręce. Georges westchnął z zadowoleniem: dwa dalsze wozy wjechały na parking. Była pierwsza trzydzieści. Jeszcze tylko siedem i jego niegodna szyja zostanie uratowana. W myśli przebiegał różne punkty kontrolne na długiej drodze z Paryża do Damaszku. Znał każdą jej milę, ileż bowiem wozów prowadził osobiście przez te lata? Przypomniał sobie o paru skonfiskowanych. Turcy zawsze robili mu największe trudności. Ale przeminął czas, gdy był zdolny do prowadzenia samochodów. Nadjechały dwa dalsze - razem pięć, do za kwadrans druga. I jeszcze cztery o drugiej. Razem dziewięć. Nie żądał więcej, jak jeszcze jeden. Czas płynął. Georges zaczął wiercić się na krześle. Tyle tylko się przedarło? Dziewięć? Jedenaście skonfiskowano? Katastrofa. Siedział z brodą wspartą na pięści, przymrużywszy lewe oko przed dymem papierosa, niepocieszony. Była już druga trzydzieści. Monsieur Brewer obraził Los swym nieustannym przenoszeniem ładunku 30 Hadżi - muzułmanin, który odbył pielgrzymkę do Mekki (hadżdż), co daje mu prawo noszenia zielonego turbanu jako znaku honorowego. (Zielony - kolor Proroka.) 286 z panwi do panwi. Za kwadrans trzecia Georges był już przekonany. Tylko dziewięć się przedostało. O trzeciej zaczął zbierać się do odejścia. Od przyjazdu ostatniego samochodu upłynęła już cała go- dzina. Z głębi ulicy wynurzył się czerwony Volkswagen i zajechał na parking. A więc numer dziesięć. Georges zdusił papierosa, wstał, a potem znów usiadł. Wytarł dłonie o spodnie i zapalił kolejnego papierosa. Uratował go Volkswagen. Czerwony, znów jego szczęśliwy kolor. Bóg jest dobry. Wtem dwa wozy zajechały niemal równocześnie. Zanim Georges zdołał odetchnąć z ogromną radością, pojawiły się jeszcze trzy. Niewia- rygodne: piętnaście wozów. Uczcił to następną kawą z kardamonem31. Było skrajnie nieprawdopodobne, by pojawiły się jeszcze jakiekolwiek wozy. Ale w parę minut później przybył szesnasty, a gdy Georges wstał w zdumieniu i zapłacił kelnerowi, przybył siedemnasty, osiemnasty i dziewiętnasty. Georges dał kelnerowi ogromny napiwek. Po dwudziestu sześciu latach spędzonych na interesach nigdy nie pozwalał sobie na uczucie uniesienia. Rezygnacji, owszem. Zawsze był przygotowany na to, że sprawy mogą pójść źle, i tego oczekiwał. Małe niepowodzenia dawały poczucie bezpieczeństwa. Ale gdy wszystko szło nazbyt dobrze, robił się podejrzliwy: zbyt wiele szczęścia jest niebezpieczne. A jeśli sprawy szły aż tak dobrze, z pewnością Wielki Dawca Szczęścia wydźwignął go, by zepchnąć w klęskę. Gdy stanął w drzwiach naciągając deszczowiec na swe brzuchate cielsko, na parking skręcił dwudziesty wóz. Nieprawdopodobne. Serce Grubego zadrżało z przerażenia. Musiał to być zwiastun wielkiej katastrofy. W siekącym deszczu podążył na parking, raz jeszcze wzrokiem przeliczając samochody. Stało ich dwadzieścia. Popatrzył na uśmiechnięte twarze czterech kierowców. — I jak poszło? - zapytał. — Naprawdę bardzo dobrze, monsieur. Tylko kilka awarii, łatwo naprawianych. -Żadnych kłopotów na granicach? Nie. Nie było żadnych. Georges stał przez chwilę patrząc na dwadzieś- cia aut i przysłuchując się muzyce Damaszku: chórowi silników ciężarówek i samochodów osobowych, trąbiącym od czasu do czasu klaksonom oraz dźwiękom budowania - kucia młotów i nitowania. Zastanawiał się, co 31 Kardamon - silnie aromatyczna roślina przyprawowa z rodź. imbirowatych, ceniona szczególnie w krajach azjatyckich. 287 tu się nie powiodło. Odrzucił papierosa. Przejęty panicznym strachem musiał usiąść. Wrócił do kawiarni po następną filiżankę. Dwadzieścia wozów. Georges podsumował w myśli: zarobił majątek. Pomyślał o swoich stałych godzinach w hotelu Taft - o Margot i jej czerwonej parasolce. Czy straci swoje środowe spotkania? Pragnął jej. Poczuł jakieś mrowienie w biodrach. Łaknął Paryża. Zestarzawszy się tam, stał się paryżaninem do szpiku kości. Margot. I kuskus. I Paryż. Wróci tam i skryje się przed zabójczym okiem Losu. W chwili gdy podnosił filiżankę do ust, jego klient, Brewer, wjechał na parking. Gruby przypomniał sobie, jak Brewer upierał się przy rozdziale części do różnych panwi. Jakże ten człowiek zadręczał Los. Czy więc teraz Los mu urąga za pomocą dwudziestu samochodów? W ulewnym deszczu Brewer przeszedł przez jezdnię, niosąc tecz- kę-dyplomatkę i wszedł do kawiarni. Siadając uniósł kciuk w stronę Grubego. — A więc - rzekł Georges - poszło dobrze. — Tak - odrzekł Brewer. - Bardzo dobrze. Pełny sukces. — A teraz? — A teraz przeładuję mój towar na ciężarówkę i przekażę klientowi. Mechanicy odjęli już szereg panwi. Gdy pojawił się otrząsając parasol chudy mężczyzna w krawacie w groszki, Georges już wiedział, dokąd pojadą części zamienne. Attashah podszedł do siedzącego Brewera i pochyliwszy się szepnął mu pytanie. — Całość - odparł Brewer. — Całość? Wszystko? — Wszystko - powtórzył Brewer. Attashah uścisnął sobie dłonie i zadrżał od przejmującej radości. Grubemu przypomniało się stare arabskie powiedzenie: - Jak się śmieje wąż? Przed lustrem w łazience pokoju hotelowego w Damaszku stał rozebrany do naga Bobby McCall. W chwili, gdy zauważył, jak czerwony Renault przejeżdża przez turecko-syryjski punkt graniczny, a był już zrozpaczony i gotów do poddania się, jego szczęście powróciło. Teraz czuł się niezwyciężony. Z wielką starannością natarł ciemnobrązową szminką twarz, uszy, szyję. Włożył do jasnoniebieskich oczu brązowe szkła kontaktowe. Na kędzierzawe kasztanowate włosy nałożył czarną perukę o prostych włosach. Następnie ciemnobrązową szminką pomalował dłonie, nadgar- stki i przedramiona do połowy. Potem stopy i kostki u nóg. 288 Z brązowej papierowej torby wydobył białą trykotową koszulę bez kołnierzyka i włożył na siebie. Następnie spodnie z grubego materiału, ze ściągaczami przy kostkach nóg. W talii zawiązał tkany pas. Wreszcie wyciągnął burnus - gruby, wełniany płaszcz z kapturem, w szerokie brązowe i pomarańczowe pasy. Nałożył go przez głowę. Wzuł parę skórzanych sandałów. Głowę owinął płaskim turbanem tragarza, wyko- nanym z długiego pasa skręconego materiału. Koniec wetknął pod spód, dokładnie nad prawym uchem. Krytycznym wzrokiem obejrzał swoje odbicie w wielkim lustrze. Patrzył na niego spalony od słońca damasceński tragarz uliczny o piwnych oczach i prostych czarnych włosach. Wziął puszkę kremu do demakijażu oraz wielkie pudło tamponów z waty i ustawił je w goto- wości na umywalce. Na łóżku rozłożył garnitur, koszulę, slipy, skarpe- tki, półbuty, krawat oraz drobiazgi osobiste z biletem na samolot włącznie. Walizka i torba podróżna czekały przy drzwiach. Był prawie gotów. Z szuflady biurka wyjął rewolwer kalibru .38, otworzył go, sprawdził, a następnie zatrzasnął bębenek. Na lufę nakręcił tłumik, wsunął broń za pas na biodrach i wszystko okrył burnusem. McCall po raz ostatni przejrzał się w lustrze. - Tylko nie spudłuj - powiedział do patrzącego stamtąd tragarza. Rock siedział w kairskiej kawiarni, udając, że czyta gazetę. Ale nie spuszczał z oka rogu ulicy na następnym skrzyżowaniu. Ona stamtąd nadejdzie tanecznym krokiem, a potem przejdzie przez jezdnię i obok kawiarni, jak to robiła codziennie. Tysiąc razy powtarzał sobie, że nie nadejdzie. Była już spóźniona. Poszła inną drogą. Kręcił się niespokojnie na krześle. I wreszcie ukazała się, okrążając narożnik domu, przechodząc przez jezdnię i zbliżając się coraz bardziej. Bardziej. Łakomym wzrokiem ogarnął jej postać. Jej twarz. Czy się zmieniła? Upłynęło ledwie parę tygodni. Nie więcej niż dwa miesiące. Szła w jasnym słońcu, ze szkolnym plecakiem przewieszo- nym przez plecy. Śniada cera. Złocista cera. Rock poczuł, że ogarnia go nastrój poetyczny. Jego serce śpiewało. Pole jest czyste. Była coraz bliżej. Rock odłożył gazetę, rzucił kilka monet na stół i w nowym, białym, płóciennym garniturze i białym kapeluszu z szerokimi kresami przeszedł przez chodnik. Zatrzymała się, westchnęła i zwiesiła głowę. Przemówił do niej. Usłyszawszy swe imię kiwnęła głową. Zaprosił ją na wspólny spacer. Poszli przed siebie. 289 19 - Polowanie na lisa -Cieszysz się, żeśmy się spotkali? Skinęła głową, ale patrzyła w inną stronę. -Mam dla ciebie prezent - powiedział. - Ładny prezent, prosto z Paryża. Czy chcesz go obejrzeć? Znowu skinęła pochyloną głową. -Poniosę twoją torbę - rzekł Rock. Wraz z dziewczynką wszedł uszczęśliwiony do swego hotelu, przerzuciwszy torbę przez ramię. Był to szkolny plecak z niebieskiego płótna, z napisem wielkimi literami: UCLA. Major Mudd siedział w holu penthouse'u Rusa, patrząc na drzwi windy. Za pięć, dziesięć minut Rus wjedzie na swą codzienną, popołud- niową drzemkę wraz z aktualnym towarzyszem łoża, uciekinierem z jednej z najlepszych angielskich szkół prywatnych. Major trzymał między nogami skrzynkę kablową. Kilka przewodów ciągnęło się od niej po marmurowej podłodze i dalej po ścianie do otwartej puszki połączeniowej. Po raz drugi sprawdził podłączenie, a potem spojrzał na zegarek. Za trzy minuty druga. Na Karaibach słońce nigdy po prostu nie wstaje. Ono wstępuje na niebo. Majestatyczne i oślepiające, wznosi się na porannym niebie,, rozrzucając bogactwo swych promieni. Tego dnia, dwudziestego szóstego listopada, ujrzało poranną plażę pełną ludzi. Ogromne morze falowało, przybój syczał, a odgłosy tłumu przybyłego pieszo i pojazdami wypełniały powietrze. Od strony zgromadzonych dobiegało drapanie, szuranie, szepty, śmiechy, poklepywania i uderzenia. Wszystkie oczy wlepione były w ocean, którym przybyć miała łódź desantowa. Trybuna była pełna. El Presidente zajmował pierwsze miejsce, na płóciennym fotelu reżyserskim z jednym słowem na oparciu: EX- CELENCIA. Za nim - członkowie jego rządu, rodzina i bliscy przyja* ciele, włącznie z jego oficjalnym biografem, oficjalnym fotografem, oficjalnym kronikarzem, matką, czworgiem dzieci oraz dziećmi minist- rów - byli tu wszyscy i w podnieceniu wymieniali uwagi, oczekując na przybycie lądujących. Na trybunie kręcili się służący, podając piknikowe przekąski na* wydrukowanych specjalnie na tę okazję tekturowych talerzach. We wschodzącym słońcu El Presidente widział teraz tłumy, ciągnące się w obie strony wzdłuż całej plaży. Stały posłusznie za drewnianymi 290 kozłami, oddzielającymi miejsce lądowania. Za nim rozstawiono w stra- tegicznych punktach trzy kamery filmowe. Obsługa czekała. Ujrzawszy zbliżający się statek tłum zakrzyczał i wybuchnął oklaskami. Statek kierował się wprost do brzegu. Jamil stał na dachu furgonu, zaparkowanego na szczycie piaszczystej wydmy. Jego smukłe chłopięce ciało okrywał żółty kombinezon. Na głowie miał słomiany kapelusz z szerokimi kresami. Lornetą przeszukiwał morze. Obok furgonu stał na ziemi trójnóg z kamerą. W furgonie zaś, przykryty kocem, leżał karabin Ingrama z tłumikiem. Tuż obok czekała taksówka, którą Prezydent zarekwirował dla podróży do pałacu prezydenckiego. Jego kuzyn, który wówczas kierował autentyczną taksówką, czekał opodal, by znów odegrać swą rolę kierowcy. Dwie panie, które wtedy też jechały ową taksówką, czekały wraz z kuzynem, by powtórzyć podróż. Slane wyłoni się z fal przyboju, załaduje się do bagażnika i zostanie migiem zawieziony do pałacu. Jego przejazd potrwa piętnaście minut. Przejazd Jamila na lotnisko do oczekującego prywatnego odrzutowca zajmie dziesięć. Popatrzył na Jego Ekscelencję i zaśmiał się do siebie. Ów człowiek siedział tam na oficjalnym fotelu reżyserskim w oficjalnych hollywoodz- kich ciemnych okularach, obrzucając krytycznym spojrzeniem przed- stawienie dawane przez setkę żołnierzy, którzy mieli za chwilę zająć jego wyspę, obalić jego rząd, aresztować go i następnie rozstrzelać w piwnicy pałacu prezydenckiego. Kupił miejsce w pierwszym rzędzie, by oglądać własny upadek. Za godzinę będzie trupem. Jamil był świadkiem, z jaką ironią powtarzała się historia konia trojańskiego. Rock szybko się rozebrał i wskoczył do łóżka. Podał jej paczuszkę przewiązaną wstążką. - Dalej - powiedział. - Otwórz to. Dziewczyna w skupieniu rozwiązała wstążkę i schowała ją. Następnie zręcznie rozpakowała papier i też go schowała. Gdy otwierała pokrywkę pudełeczka, drżały jej ręce. - To z Paryża - oświadczył Rock. Wewnątrz był złoty naszyjnik. Patrzyła nań z otwartymi ustami. Było to pierwsze w życiu złoto, jakiego dotykała. Rock pomógł jej go założyć, niezdarnie jak nowożeniec operując zameczkiem. Stanęła przed lustrem, nie mając na sobie nic prócz naszyjnika i w osłupieniu patrzyła na swe odbicie. A potem rzuciła się na łóżko, prosto w otwarte ramiona Rocka. 291 Była punktualnie piąta i bomba Rocka nie sprawiła najmniejszego zawodu. Wybuch zdmuchnął frontową ścianę hotelu, pozostawiając olbrzymią dziurę w miejscu, gdzie znajdował się pokój. Major Mudd usłyszał odgłos wznoszącej się w szybie windy. Popatrzył na wskaźnik pięter nad drzwiami* a potem na migoczącą lampkę skrzynki kablowej u swych stóp. Schylił się i odsunął bezpiecznik czerwonego guzika. I czekał. Kwadracik światła we wskaźniku pięter przetańczył kolejno: 2, 3, 4, 5, 6. Mudd spojrzał na swą czarną skrzynkę. 9, 10, 11, 12, 13, 14, P. Światło zatrzymało się na P. Mudd usłyszał w windzie dwa przyciszone głosy i czekał, aż drzwi się rozsuną. Peno Rus stał w wejściu, obejmując ręką ramiona przystojnego młodzieńca. Na widok majora Mudda oczy chłopca rozszerzyły się. - Ojcze! - zawołał. - Wszystko wytłumaczę. Major Mudd wskazującym palcem prawej dłoni sięgnął do czerwonego guzika i nacisnął. Nastąpiło krótkie spięcie kabli hamulców. Oświetlona kabina znikła w mgnieniu oka. W jednej chwili jeszcze tu była, w następnej nie było nic prócz grzechoczących o ściany szybu kabli. Kabina spadła. - Jeśli Rus i chłopiec wrzeszczeli przez całą drogę w dół, Mudd ich nie usłyszał. Jedynym dolatującym dźwiękiem był gwizd wypychanego powietrza. W chwilę później major usłyszał najgłośniejszy huk w swoim życiu. I było to ostatnie, co usłyszał. Slane, płynący w pierwszej łodzi, wycelował pistolet w plażę, a potem zeskoczył w fale przyboju. Trybuna wybuchła grzmotem oklasków i okrzykami zachęty. Miotany falami Slane brnął do brzegu. Zrobił trzy kroki po plaży, podniósł lewą rękę i machnięciem dał oddziałowi znak: naprzód. Tłum frenetycznie klaskał, wykrzykując wskazówki dla Slane'a i jego ludzi. Slane podniósł prawą rękę i po raz drugi gestem nakazał żołnierzom, by szli naprzód. Tłumy wiwatowały jak na meczu piłki nożnej. Slane potruchtał przez plażę do czekającej taksówki. Jamil wystąpił i gestem wskazał mu otwarty bagażnik. Slane przyśpieszył. Jamil podniósł karabin i trzymał go w ręce, przygotowany dla Slane'a. Slane zbliżał się w szaleńczym już biegu, Jamil dalej do niego machał. - Szybko! - wrzasnął. Slane zaczął finiszować. Jamil kiwnął głową do kierowcy, który wraz z dwiema paniami 292 wskoczył do wozu. Slane dobiegł, zatoczywszy się wpadł do bagażnika i wyciągnął ręce po karabin. - Żegnaj, ty skurwysynu - powiedział Jamil. Slane zaczął się prostować. Na jego twarzy pojawił się wyraz wstrząsu i zrozumienia. Jamil zrobił karabinem ruch, jakby chciał go włożyć do bagażnika. Prawie nie przerywając tego ruchu nacisnął spust z odległości paru centymetrów. Pfft! Pfft! Pfft! Pfft! Cztery strzały w głowę Slane'a. Jamil wepchnął karabin do bagażnika i zatrzasnął pokrywę. Machnięciem ręki kazał kierowcy ruszać. 17. W lejącym bez przestanku deszczu Bobby McCall wyszedł z hotelu tylnymi drzwiami i poszedł ulicą w stronę kawiarni. Jego łachmany nie różniły się od odzieży innych przechodniów, którzy skuleni w deszczu śpieszyli do swoich spraw. Na głowie niósł byle jakie tekturowe pudło z napisem CZĘŚCI SILNIKÓW CHAMPION. Padające krople stukały w karton. McCall skręcił w uliczkę krytej hali targowej, Suk al Hamidija, i zanurzył się w jej półcieniu. Nad jego głową uporczywy deszcz bębnił w blaszany dach. Tu i ówdzie bazar rozjaśniały smugi bladego światła. Uliczka prowadziła przez Stare Miasto prosto do meczetu Omajjadów. Bazar był niemożliwie zatłoczony i McCall posuwał się bardzo powoli. Sprzedawcy wyśpiewywali nazwy swych towarów. — Migdały. — Oooogórki. — Figi. Granaty. — Orzechy włoskie. — Podkoszulki. Japońskie radia. Przy straganie handlarza oliwą McCall zakręcił w boczną uliczkę. Znów wyszedł na deszcz i mokrą ulicą skierował się do garażu, gdzie pracowano przy dwudziestu autach. Obok budynku stała ciężarówka z otwartymi tylnymi drzwiami. McCall przeszedł przez parking i bez wahania zsunął z głowy karton, umieszczając go obok wielu innych małych pudełek. Schwycił w dwa palce kawałek płaskiego przewodu, wystającego z otworu w pudełku. Szarpnął go ostro, po czym zawrócił na pięcie i znów przeszedł przez parking. Przez jezdnię dotarł do kawiarni, zajrzał do środka i zobaczył, że siedzą tam Brewer i Georges. Oparł się o ścianę i zaczął czekać. 294 Była to bardzo dobra bomba. Wybuchła po trzech minutach. Cały tył wozu wyleciał w powietrze, a wraz z nim części zamienne przywiezione przez Brewera. W niebo-wzniosła się wielka łuna czarnego dymu, a po chwili na parking i ulicę -spadł deszcz tlących się części. McCall odsunął się od ściany i zajrzał do kawiarni. Brewer i Georges wstali, patrząc na płonącą ciężarówkę. McCall wyciągnął spod burnusa rewolwer, ujął go w obie dłonie, wycelował dokładnie w Brewera i dwukrotnie pociągnął za spust. Z tłumikiem strzał był ledwie słyszalny. Brewer wyrzucił ręce w powietrze i upadł do tyłu na krzesło. Nikt tego nie zauważył, wszyscy wpatrzeni byli w rozwaloną ciężarówkę. McCall odwrócił się i szybkim krokiem zawrócił drogą przez za- tłoczony bazar. Przeciskając się przez tłum wepchnął rewolwer pod stragan handlarza oliwą i zmieszał się z ciżbą przechodniów, kierując się w stronę swego hotelu oraz kremu do demakijażu. W godzinę później siedział w samolocie lecącym do Paryża. Jakby dla uczczenia wydarzeń pogoda w Paryżu była wspaniała. Zamiatacze usuwali ostatnie spadłe kasztany z Champs Elysees, a ulice były pełne ludzi, korzystających z ostatnich chwil ładnej pogody przed nastaniem zimy. McCall robił ostatnie przygotowania, gotów powrócić do Waszyng- tonu jako bohater. Był autorem i jedynym właścicielem jednej z najwięk- szych operacji wywiadowczych stulecia. Światek handlarzy broni nie rozmawiał o niczym innym, tylko o morderstwach; plany Irańczyków zostały pokrzyżowane, a McCallowi pozostał cały majątek w pieniądzach Wainwrighta. Jedynym wydatkiem była zapłata dla Jamila w czarnych sztonach kasynowych. McCall czekał na jego powrót do Paryża, by dokonać ostatecznego rozliczenia. W całej sprawie tylko to jedno pozostało do załatwienia. Był jeszcze jeden maleńki wydatek: parę dolarów, jakie dał rodzinie dziewczynki w Kairze na niebieski plecak z napisem UCLA, dla przeniesienia bomby z hotelu Royal Nile do hotelu Rocka. McCall żałował śmierci dziecka, które nieświadomie zaniosło bombę Rockowi. Ale to był pomysł jej rodziny. Arabska sprawiedliwość. Tym razem McCall nie ryzykował. Zamiast spotkać się z Jamilem w jakimś barze, zabrał go z lotniska. - I co? - spytał Jamila. - Czy był to jeden z twoich majster- sztyków? 295 -- Moich dwóch majstersztyków - odparł Jamil. - Już załatwienie majora Mudda był majstersztykiem, ale uważam, że moja robota ze Slane'em była niedościgniona. Nim zdali sobie sprawę, że Slane nie żyje, ja prawie dolatywałem do Miami. Przez całą drogę tutaj zarykiwałem się ze śmiechu. - Z nesesera wyjął gazetę. - Czy widziałeś już londyńską prasę? McCall rzucił okiem na tytuł. - Biedny Mudd. Jamil, to był bardzo nieszczęśliwy człowiek. Jamil mocniej otulił się trenczem. - Jestem zdania, że powinienem spędzić zimę gdzieś w cieplejszym klimacie. - Popatrzył na McCalla. - Z przyjacielem. - Mlasnął językiem. - Cieplutkim przyjacielem. Do Paryża wrócili samochodem wynajętym przez McCalla. Podczas długiego zachodu słońca Jamil gadał bez przerwy, relacjonując szczegó- łowo przebieg operacji. Do miasta wjechali od zachodu. — Dokąd jedziemy? - spytał Jamil. — Po wypłatę - rzekł McCall. - Masz twoje honorarium za robotę z Muddem. A także ponownie przemyślałem sprawę wynagrodzenia za Slane'a i uznałem, że miałeś rację. Slane był wart ćwierci miliona. — Poważnie? — Poważnie. Wkrótce mam następną robotę i chciałbym być z tobą w dobrych stosunkach. Czy jesteś do dyspozycji? — Ależ oczywiście. McCall podjechał do terminalu autobusowego koło Les Invalides i zaparkował wóz. - A może zjemy gdzieś razem kolację? Mała uroczystość dla uczczenia zwycięstwa? — Z największą przyjemnością - odparł Jamil. — Całość gotówką, małe nominały w dyplomatce, jak sobie tego życzyłeś - rzekł McCall. - Koniec z czarnymi sztonami. Obaj zachichotali. -Proszę, nie zapomnij tego przeliczyć - powiedział McCall. Wręczył Jamilowi kluczyk do skrytki bagażowej. Jamil potrząsnął pięścią, w której zacisnął kluczyk. - Zaraz wracam. Wszedł do budynku terminalu, odnalazł skrytki bagażowe oraz numer na kluczu. Otworzył skrytkę, wydobył dyplomatkę, położył ją, otworzył zamki i podniósł pokrywę. Teka wybuchła mu prosto w twarz, zabijając na miejscu. -To się nazywa niepozostawianiem tropów - mruknął do siebie McCall, odjeżdżając. W budynku terminalu kobieta nie przestawała krzyczeć. 296 Ostatni etap. Do domu. McCall spakował bagaże i sprawdził papiery: paszport i bilety lotnicze. Teraz już nikt nie wystawi go do wiatru. Zadzwonił telefon. McCall odwrócił się i popatrzył na aparat. Nie spodziewał się żadnego telefonu. Nie oczekiwał żadnej informacji, żadnych odwiedzin, żadnych kontaktów z kimkolwiek. I nagle poczuł ściskający wnętrzności strach. Była to zapowiedź pojawienia się Nemezis w ostatniej scenie greckiej tragedii - w postaci pasterza przybywającego z wiadomoś- cią, wysłannika z katastrofalnymi wieściami, ostatecznej manipulacji ludzkim losem przez bogów. Powiedział sobie, że nie powinien przy- jmować tego telefonu. Zadzwonił ponownie. Uporczywie, nieprzyjemnie, ostro. Rozkazując: odpowiedz natychmiast. McCall popatrzył na drzwi. Mógł z bagażami opuścić pokój i udać się na lotnisko, zostawiając za sobą dźwięczący telefon, by nigdy się nie dowiedzieć, kto dzwonił. Zadzwonił po raz trzeci. McCall podniósł słuchawkę. — Bobby? To ja, Borden. — W tej chwili wyjeżdżam na lotnisko. — Spotkam cię na przylotowym Dullesa. — Co się dzieje? - spytał McCall. — Coś, co ci się nie spodoba. — Nie gadaj przez kwiatki, Borden. Co się stało? — Te części dotarły do Iranu - powiedział Borden. - Co do jednej. — Co ty opowiadasz? — Właśnie dostaliśmy meldunek od naszych brytyjskich kuzynów z Teheranu. Tam szaleją z radości. A Attashah jest wielkim, nadludzkim bohaterem. Montują w samolotach zwiadu elektronicznego nową apara- turę nawigacyjną i nowe czarne skrzynki. Teraz oliwa naprawdę znalazła się już w ogniu. — To nie może być prawda. — Patrzę na meldunek, Bobby. Trzymam go w ręce. — Zobaczymy się wkrótce. - McCall odłożył słuchawkę. Usiadł na brzegu łóżka. Brewer. Brewer go znokautował: podsunął fałszywą ciężarówkę. Gdy wszyscy przyglądali się wybuchowi, inna ciężarówka wiozła części na spotkanie z Attashahem - prawdopodobnie gdzieś na pustyni syryjskiej. McCall wstał. Spróbuje uratować swą operację. Były cztery wspaniałe trafienia. A zamordowanie majora Mudda było dodatkowym prztyczkiem. W światku handlarzy broni aż wrzało od całej sprawy. Prestiż Stanów Zjednoczonych wzrósł niebywale. Nikt już nie ośmieli się tak nonszalancko 297 i bezczelnie szarpać lwa za wąsy. Wszystko rozegrało się dokładnie według planu McCalla. A w dodatku nie było żadnych śladów wiodących do Komitetu Kontroli Uzbrojenia. Rock i dziewczyna nie żyli; Mudd i Rus nie żyli; Slane i Jamil nie żyli, a on sam załatwił Brewera. Poza nim samym nie pozostał nikt, kto mógłby pokazać palcem na Waszyngton. Ale jak się wytłumaczyć z klęski z irańskimi częściami zamiennymi? Telefon znowu zadzwonił. McCall pozwolił mu dzwonić. -Już nie - powiedział. Wziął swój bagaż. Dzwonek się ponowił. - Nie - oświadczył McCall. Obraz, który ostatnio tak często oglądał w wyobraźni, był aż nazbyt stosowny. Z całego królestwa przybywali posłańcy z katastrofalnymi wieściami. Ostateczna zapłata za pychę. - Nie - powtórzył. Wziął bagaże i podszedł do drzwi. Otworzył je. Gdy na korytarzu odwrócił się, by je zamknąć, zadzwoniło ponownie. Ruszył w stronę windy. Zza drzwi dolatywał głos dzwonka. Postawił bagaże i pobiegł z powrotem. Trzema skokami przebył pokój i złapał za słuchawkę. — Halo. Martwa cisza. — Halo. Kto mówi? Głos był zniżony prawie do szeptu. - Jesteś trup, bo jesteś kiep. Pięćdziesiąt kulek w twój głupi łeb. -Kto mówi? - powtórzył McCall. Ale po drugiej stronie odłożono słuchawkę. McCall pobiegł po bagaż i zjechał windą do holu. Zapłacił rachunek, wcisnął go do wewnętrznej kieszeni marynarki i pośpieszył do wyjścia. Jesteś trup, bo jesteś kiep. Pięćdziesiąt kulek w twój głupi łeb. Stojąc przy krawężniku gestem przywołał taksówkę z pobliskiego postoju. Z bagażem w obu rękach pochylił się i zatrzymał. Wyprostował się gwałtownie.-\ -Cześć, Bobby. - Z taksówki wysunęła się ręka, złapała go za klapy i wciągnęła do środka. - Pozwól, że ci pomogę. McCall runął do wnętrza. I spojrzał na ostatniego wysłannika bogów. Brewera. -Pan Rumbh, jak przypuszczam - rzekł Brewer. Dał znak kierowcy, by ruszył. McCall siedział sztywno, gapiąc się na niego. Brewer uśmiechnął się. - Popatrzcie na tę twarz. Usta rozdziawione. Mina zdumiona. Bobby, jesteś klasycznym, chronicznym partaczem. Madeline Hale straciła całą wieczność, by się dowiedzieć, co naprawdę zrobiłeś. A wiesz dlaczego? Bo to było tak cholernie głupie. 298 McCall wcisnął się w kąt samochodu. Siedział z pięścią przyciśniętą do ust, rzucając wściekłe spojrzenia na widoki za oknem. -- Wysadzając w powietrze jej ślicznego, szaroniebieskiego Mercedesa, Bobby, należało to zrobić z nią w środku. Gdybyś to uczynił, byłbyś nadal królem świata. Wiesz o tym? McCall nie odpowiedział. -Połknąłeś język, Bobby? McCall wreszcie się odezwał. - Jesteś zdrajcą, Brewer. Zamkną cię na zawsze. — Koledzy z tej samej celi, hę? - Brewer roześmiał mu się w nos. — Gówno. - McCall wyprostował się rozzłoszczony. - Jak mogłem cię chybić? Celowałem bardzo dokładnie z mniej niż pięćdziesięciu stóp. I wystrzeliłem dwa razy w głowę. Prosto między twoje przeklęte oczy. Nie mogłem chybić. — To wszystko była robota Grubego. Ma krewnych w całym Damaszku i wytropiono cię w tej samej chwili, gdy wysiadłeś z samolotu. Nie jesteś urodzonym agentem, Bobby. Nie jesteś paranoikiem w do- statecznym stopniu. Nie można przyjeżdżać do takiego miasta jak Damaszek z rewolwerem mordercy w walizce, spodziewając się, że ludzie nie domyślą się twoich zamiarów. — Sprawdziłem broń, zanim z niej wystrzeliłem. — Niii, pociski były podrobione. Bardzo sprytnie podrobione. Ślepaki. Zrobił je Georges, a jeden z jego kuzynów wsunął ci je do bębenka w twoim pokoju hotelowym, gdy spałeś jak aniołek. Nie te pociski i nie ta ciężarówka. Chryste, czekaliśmy całą wieczność, aż wysadzisz w powietrze tę cholerną, fałszywą przynętę. — Dokąd jedziemy? — Jedynym miejscem, do którego nie jedziesz, Bobby, jest kraj. Madeline Hale zebrała na ciebie materiał do oskarżenia przynajmniej z sześciu artykułów federalnego kodeksu karnego. Jezu, Bobby. Umie- ściłeś własne nazwisko na czerwonej nalepce. Większym głupcem już być się nie da. — Była tylko na teczce w Departamencie Stanu. — A kogo użyłeś do umieszczenia czerwonej nalepki na teczce Rumbha w Imigracji i Naturalizacji? — Nie będę o tym mówić. Czy powiesz mi, dokąd jedziemy? — Sąsiad - powiedział Brewer. - Na litość boską! Autentyczny, najbliższy sąsiad. Gdy Hale dostała jego adres, wystarczyło jej już tylko popatrzeć na plan Alexandrii. I miała cię dokładnie na muszce. — Dokąd, u diabła, jedziemy? 299 -Czemuś mnie nie poprosił o pomoc, Bobby? Mogłem dla ciebie załatwić Rusa. Wystarczyło, byś to powiedział. -A na co mi twoja pomoc? -Madeline Hale i ja odkryliśmy wreszcie, co zamierzałeś. Próbowałeś wykończyć Peno Rusa za spowodowanie tego głodu w Afryce. -Przeklętego bydlaka. -Rąbnąć go za ludzkość i za te wszystkie kobiety i dzieci, które zostały zagłodzone na śmierć. Jakże szlachetnie. Aby dostać takiego potwora jak Rus, sam zostałeś potworem. I wszystko z miłości do ludzkości. Jechali w milczeniu. Kierowca wiózł ich przez Peripherique. Wreszcie Brewer popatrzył na McCalla. — Chryste, coś ty mi zrobił. — Pocałuj mnie gdzieś - powiedział McCall. — Trzeba nie mieć rozumu w głowie, by próbować przyłapać Rusa na handlu rewolwerami. — Oszczędź mi lekcji, Brewer. — Wszyscy wiedzieli, że on zbiera czterdziestkipiątki. Ale to nie oznacza, by był tak głupi, aby przylecieć do Nowego Jorku i wleźć prosto w twą kretyńską pułapkę. A jeszcze idiotyczniej było włamywać się do arsenału, by je zwędzić. I jeszcze maskować to zabierając wiązkę rakiet i ten szmelc dla terrorystów. Gdyby cię złapano, dostałbyś od dziesięciu do dwudziestu lat. McCall nie odpowiedział. — Ale najgorsze ze wszystkiego, Bobby - kontynuował Brewer - absolutnie najgorsze było twoje zagranie, gdy Rus poczuł smród i zakapował do policji. Coś wtedy zrobił? Wycofał się? Ha! Czy próbowałeś zmniejszyć straty i przygotować się do następnej rundy? Nie. Nie ty, Bobby. Nigdy się nie wycofujesz. Wsadzasz do ognia moją dłoń. Moją i Marvela. Wyobrażasz sobie, że może potrafimy go przyskrzynić, a jeśli nie, wszystko spadnie na nas bez szkody dla ciebie. Rus nawet się nie zbliżył do Nowego Jorku, a ty przesrałeś swoich dwóch najlepszych ludzi. — Przestań trzaskać dziobem, Brewer, bo mi pęknie serce. Wynająłem dla ciebie najlepszą młodą adwokatkę. Zebrałem majątek na jej honoraria. Mogłeś się wykręcić z oskarżenia stojąc na jednej nodze. Mogłeś się przyznać do drobnego wykroczenia, dostać wyrok w zawieszeniu i wyjść z sądu śpiewająco. Ty jesteś frajerem, nie ja. Gdybyś się nie upierał przy tym durnym twierdzeniu "niewinny", wszystko by zagrało. Ty i Marvel, obaj wyszlibyście wolni z sali sądowej. — Wyszli. Oczywiście. Wyszli z opiniami zapaskudzonymi na zawsze. 300 Jako para pomywaczy w knajpie albo wędrownych sprzedawców encyk- lopedii. Jeśli to był taki świetny pomysł, czemuś nie wziął winy na siebie? McCall próbował odwrócić się do Brewera plecami. Brewer sięgnął do kieszeni jego marynarki i wyciągnął bilet lotniczy. — Co ty robisz? - zapytał McCall. — Jadę na lotnisko. Niepotrzebny ci ten bilet do Waszyngtonu... chyba, że chcesz iść wprost do kicia. McCall wściekle zatrząsł głową. Wkrótce dotarli do lotniska Charles de Gaulle. -No cóż, baw się dobrze, Bobby - rzekł Brewer. Postukał palcem w dyplomatkę McCalla. - Wraz z całą tą forsą. Do końca życia zabawa w uciekanie jak zając po całej Ziemi. A wiesz, mógłbyś jeszcze poddać się operacji plastycznej. Prawdę powiedziawszy, trochę roboty koło oczu i mogą przerobić cię nawet na Chińczyka. Pamiętaj tylko zawsze nosić rękawiczki, by nie zostawiać odcisków palców. McCall wycelował w niego palec. - Tylko wróć do Waszyngtonu, a powieszą cię na choince przed Białym Domem. Obaj jesteśmy do końca życia wygnańcami. Brewer znów się do niego uśmiechnął. - Cztery irańskie samoloty zwiadu elektronicznego rozbiły się dzisiaj, Bobby - powiedział. - Policz je sobie: jeden, dwa, trzy, cztery. Wszystkie te nowe części były wybrakowane albo niewłaściwe, albo umyślnie uszkodzone. — O czym ty mówisz? - spytał McCall. - Z rozmysłem wciągnąłeś Irańczyków w pułapkę? — Wygląda na to, że to ja zdobyłem dziewczynę, złoty puchar i happy-end. A teraz to ty jesteś poszukiwanym przestępcą, zbiegiem, Bobby. Brewer wysiadł z taksówki. A potem schylił się do okna. - Być może, Bobby, dadzą mi twoje dawne stanowisko. Szefa wszystkich operacji. To może być zabawne. I możliwe też, że dadzą mi zadanie złapania ciebie. To będzie jeszcze zabawniejsze. Arrivederci, kochanie. Zapłać taksówkę, dobrze? Cofnął się o krok. - A więc zostałeś wystawiony do wiatru w sposób ostateczny. - Odwrócił się, wszedł w drzwi terminalu i znikł wśród kłębiących się tam ludzi i bagaży. — Dokąd teraz, monsieur? - spytał taksówkarz. — O, Boże - westchnął McCall. - Oczyścić się. Koniec