Anna Polender zwykły Pojedynek z nerwicą O nerwicy optymistycznie Wstęp Każda nerwica łączy się z cierpieniem Antoni Kępiński Są ich tysiące i miliony. Ludzi ze skazą neurotyczną. Ludzi, którzy cierpią z powodu zadawnionych konfliktów emocjonalnych i nie potrafią ich sami rozwiązać. Do nich adresowana jest ta książka. Każdemu cierpiącemu na nerwicę wydaje się, że nikt go nie potrafi zrozumieć, każdy z nich czuje się w swym cierpieniu osamotniony. Swą osobistą sytuację widzi w czarnych kolorach, wszystkie rany z przeszłości rozdrapuje na nowo i nie dostrzega przed sobą jaśniejszych perspektyw. Często też choruje i cierpi jego ciało. Dla nich piszę tę książkę. Przedstawiam tu autentyczne wypowiedzi chorych na nerwicę. Cokolwiek się powie ogólnego o tej chorobie, i tak będzie to odległe od przeżyć chorego. Nie wyrazi ich, nie przybliży i pozostanie tylko teorią. Dlatego oddaję głos samym chorym. Oni mówią szczerze i otwarcie o swym zagubieniu, o swych kłębiących się ponurych emocjach i o swych dolegliwościach. O swoim daremnym oczekiwaniu na pomoc, która pozwoliłaby im wydostać się z zaklętego kręgu niemożności. Pragnę, aby cierpiący z powodu zaburzeń nerwicowych zobaczyli, że wielu cierpi tak jak oni. Jeżeli spojrzą na siebie przez pryzmat podobnych przeżyć i cierpień innych ludzi, może uda im się to spojrzenie zobiektywizować i zobaczyć, że źródło cierpień tkwi przede wszystkim w nich samych, w ich sprzecznych lub zdławionych emocjach, w nie rozwiązanych problemach. Najważniejsze jednak, by zobaczyli, że nerwicy można się pozbyć. Dowodem na to są autentyczne przykłady pracy moich pacjentów, którzy dzięki własnym wysiłkom potrafili pokonać swoje cierpienia. Praca nad sobą sprawia bowiem, że człowiek się zmienia, dochodzi do równowagi psychicznej, odzyskuje spokój, zdrowie fizyczne, wiarę w siebie i w ludzi. Potrafi cieszyć się życiem, potrafi czuć się kochany i sam umie kochać. To, że moi pacjenci długo i cierpliwie nad sobą pracowali, wydaje mi się najbardziej istotne. Zmagali się ze sobą i próbowali wciąż od nowa. Nie sądzę, żeby można było "wyleczyć się" z nerwicy przy pomocy kogokolwiek lub czegokolwiek, nie robiąc samemu nic. A jakże często pacjenci chcieliby, żeby pomogły tabletki, żeby ktoś położył im ręce na głowie, żeby mogli wyzdrowieć... niczego nie zmieniając. A zmienić można i trzeba dużo. O tym właśnie traktuje ta książka. Psychoterapia Wprowadzenie W podręcznikach medycyny prawie wszystko wydaje się proste i jasne. Każdy problem jest zaszufladkowany i opatrzony etykietą. W praktyce jednak to, z czym się spotykamy w nerwicy, jest zmienne, skomplikowane, często nie wyjaśnione, mgliste, niekiedy nie dające się jasno zaklasyfikować. Klucz, który naszym zdaniem rozszyfrował już problem chorego, pewnego dnia może okazać się nieprzydatny. Nagle bowiem otwierają się nowe schowki podświadomości pacjenta, wymagające innych metod ułożenia tego, co tam zamknięte, żywe, zranione, choć - wydawałoby się - dawno zostało zapomniane i nie ma już znaczenia. Prehistoria psychoterapii Psychoterapia jest dziedziną działalności szczególnej. Światło na jej korzenie rzucają badania etnograficzne. Okazuje się, że od zarania dziejów u ludów prymitywnych główną formę lecznictwa stanowi właśnie swoiście pojęta psychoterapia. Każdej też formie lecznictwa - czy tak delikatnej jak leczenie ziołami, czy tak radykalnej jak chirurgia - towarzyszy oddziaływanie na sferę psychiczną za pomocą magii. Rekwizyty i praktyki magiczne były i są bardzo różne: mogą to być amulety, zaklęcia, odczynianie uroków, taniec rytualny lub bezpośrednia, silna sugestia autorytetu szamana. Magie wszystkich kultur łączy jedno: głębokie przekonanie chorych, że czary i zaklęcia działają, bo muszą działać. Najbardziej wyrazistym i znanym przykładem "działania czarów" jest zadawanie śmierci zwanej Voodoo. Otóż Voodoo to nazwa prastarego afrykańskiego kultu i czarnej magii, która z upływem wieków przedostała się także na inne kontynenty. Tą niezwykłą magią od początku naszego stulecia interesowali się ludzie nauki. Opisali oni dziesiątki przypadków śmierci, która nastąpiła bez żadnych fizycznych przyczyn, jedynie wskutek działania klątwy rzuconej przez szamana za przekroczenie tabu. (W literaturze fachowej odnaleźć można także opisy śmierci mieszkańców cywilizowanego świata, której przyczyną było działanie bardzo silnego, gwałtownego bodźca psychicznego, bez udziału czynników natury obiektywnej, materialnej). Członek plemienia, któremu szaman powiedział, że umrze, nie wytrzymuje obciążenia związanego z tą przepowiednią. Umiera nagle, wskutek swego przekonania o mającej nastąpić śmierci, choć jego ciało było dotąd zdrowe. Fizjologowie wyjaśniają, że ten paraliżujący strach przed śmiercią i poczucie, iż jest nieuchronna, powodują gwałtowne wydzielanie adrenaliny, hormonu silnie pobudzającego układ sympatyczny i zaburzającego działalność całego organizmu, aż do zejścia śmiertelnego włącznie. Tajemnica tkwi więc nie w sile magii, a w sile wiary jej ofiar, w ich reakcjach psychicznych. Śmierć Voodoo jest szczególnie wyrazistym przykładem wzajemnych związków między procesami psychicznymi i fizjologicznymi, a zatem między zdrowiem psychicznym i fizycznym. Pokazuje, jak zasadniczą i bezpośrednią moc w oddziaływaniu na fizjologię człowieka ma czynnik psychologiczny. Stany lękowe, napięcia, negatywne emocje, wewnętrzne konflikty emocjonalne, długotrwałe stresy przyczyniają się do stanów chorobowych, nie mniej dramatycznie niż śmierć Voodoo. Wpływ psychiki na ciało Na szczęście czynniki psychiczne oddziałują na fizjologię człowieka nie tylko negatywnie. Psychika może być również motorem pozytywnych zmian w organizmie chorego. "Wola życia" to ogromna siła drzemiąca w każdym człowieku, która wpływa na jego wzrost i rozwój, a kiedy trzeba, motywuje do walki o zachowanie życia. U chorego wola życia objawia się wiarą w wyzdrowienie i poszukiwaniem pomocy. Niekiedy staje się tak silną potrzebą psychiczną, że czasem doprowadza do przekraczania granic racjonalnego myślenia, sięgania do mistyki i szukania pomocy w magii. Mechanizm przebiegu i działania tej samoregulacji nie został jeszcze przez naukę dokładnie poznany. Jak dotąd stwierdza się tylko jego istnienie. Jak bardzo potrzebny jest czynnik wiary w każdym leczeniu, wskazuje przykład "czynnika placebo", którego działanie odkryto, jak to często bywa, przez przypadek. Nazwę tę nadano środkowi całkowicie obojętnemu dla organizmu (może to być na przykład woda destylowana albo tabletki zrobione z cukru), który chorzy przyjmują w przekonaniu, że jest to najnowszy, doskonały, drogi lek. I o dziwo wpływ owych "leków" powoduje obiektywnie stwierdzoną poprawę zdrowia pacjenta. (Oczywiście placebo stosuje się wyłącznie w kontrolnych badaniach działania rzeczywistego leku). Kryzys zaufania do tradycyjnej, związanej przede wszystkim z farmakologią medycyny zwrócił uwagę chorych na niekonwencjonalne metody leczenia. Wiara towarzysząca ludziom, którzy poddają się pozanaukowym zabiegom medycznym, tłumaczy często obserwowaną skuteczność tego rodzaju terapii. W takich kategoriach należy też rozpatrywać fenomen "cudownych uzdrowicieli". Nie ma tu mowy o działaniu jakichkolwiek sił materialnych. Nie "uzdrowiciel" bezpośrednio leczy, leczą się bowiem sami chorzy, gdy włączają do walki o swoje zdrowie tkwiące w podświadomości siły psychiczne i wprowadzają się w stan, przy którym może zostać uruchomiony mechanizm samoregulacji organizmu. Pomoc uzdrowiciela polega więc tylko na wprowadzeniu w ten stan za pomocą silnej dawki sugestii. Błędem byłoby jednak sądzić, że tylko "wola życia", pragnienia i emocje wpływają na czynności naszego organizmu. Psychika i ciało są tak silnie ze sobą związane i tak od siebie uzależnione, że wszystkie przejawy i stany życia psychicznego znajdują swoje odzwierciedlenie w procesach fizjologicznych. Na dowód tego stwierdzenia przytoczę tu opis badań za pomocą przyrządu zwanego "wykrywaczem kłamstwa". Wiele osób zna ten przyrząd z filmów i z literatury. Skonstruowano go zrazu na użytek wymiaru sprawiedliwości, lecz jego stosowanie w tej dziedzinie zakwestionowano ze względów formalnych. Przedstawia on jednak wielką wartość dla nauki, ponieważ doskonale demonstruje zmiany, które zachodzą w funkcjonowaniu poszczególnych układów i narządów naszego ciała pod wpływem różnych, nawet najmniejszych bodźców psychicznych i fizycznych. Przyrząd składa się z kilku aparatów: najczęściej aparatu do mierzenia ciśnienia krwi, elektrokardiografu, pneumografu (rejestrującego krzywą oddechu) oraz psychogalwanometru, który służy do pomiaru elektrycznego przewodnictwa skóry (nawilgotnienia pod wpływem potu). Każda z tych czynności zapisywana jest w formie linii na papierze, przy czym w chwili, gdy człowiek poddany badaniu przeżywa silne emocje lub doznaje nowych wrażeń, następuje wyraźne zwiększenie krzywej amplitudy zapisu. Dlatego po każdym kłamstwie można zaobserwować wyraźne zmiany w krzywej zapisu. Fizjologiczną reakcję na kłamstwo sprawdza się na ogół w badaniu wprowadzającym. Osobie badanej poleca się pomyśleć jakąś liczbę od 1 do liczby, ma ona odpowiadać, że nie jest to liczba, którą pomyślała. Przy zapytaniu o liczbę "wybraną" u osoby badanej występuje wyraźne zaburzenie krzywej zapisu wszystkich pomiarów. Wniosek z tego badania jest jednoznaczny; nie tylko wyraźne i uświadamiane emocje, związane na przykład z kłamstwem, lecz nawet drobne drgnienia myśli, sama świadomość, że wypowiadane słowa nie odpowiadają rzeczywistości, wystarczą, by zareagował układ krwionośny, układ oddechowy i cały autonomiczny układ nerwowy, którego czułym wskaźnikiem jest wydzielanie potu przez skórę. Doświadczenie to wskazuje, że ciało i psychika są ze sobą integralnie powiązane. Wszystko, co dzieje się w sferze psychicznej - myśli, wyobrażenia, emocje, pragnienia - znajduje oddźwięk w funkcjonowaniu ciała poprzez docierającą do każdej komórki sieć układu nerwowego. Można także zaobserwować zależność odwrotną, to znaczy wpływ biologiczny funkcji organizmu na sferę życia psychicznego. Zależność tę dobrze ilustrują przedstawione poniżej dwa prawa biologiczne. Pierwsze prawo biologiczne - prawo do zachowania własnego życia - odnosi się do wszystkich organizmów żywych. Jest to prawo okrutne, gdyż zgodnie z nim, aby żyć, trzeba niszczyć inne istoty żywe, rośliny i zwierzęta, własne środowisko. Dlatego też pierwsze prawo biologiczne można uznać za praźródło uczuć negatywnych: agresji prowadzącej do zniszczenia wroga, towarzyszącej temu nienawiści oraz lęku, że samemu można być zniszczonym przez wroga, co prowokuje do ucieczki. Zarówno agresja, jak i lęk wzbudzają napięcia, które mogą być szkodliwe dla organizmu. Wkraczają więc wtedy do walki (poza udziałem świadomości) biologiczne mechanizmy obronne: systemu wegetatywnego, endokrynologicznego i immunologicznego. Cały organizm nastawiony jest na mobilizację sił i energii, gotów do ataku. Emocje negatywne - agresja i lęk - są ze sobą ściśle powiązane. Wywołują też negatywne uczucia i postawy: nienawiści, nieżyczliwości, pogardy, zazdrości, podejrzliwości i egoizmu. Pierwsze prawo biologiczne zawęża zatem działania i zainteresowania jednostki do kręgu własnej osoby, stanowi więc bazę dla egocentryzmu. U podstaw drugiego prawa biologicznego - prawa zachowania gatunku - leżą natomiast uczucia pozytywne. By prawo to wypełnić, trzeba przecież zespolić się z otoczeniem: tylko w taki sposób można zrealizować dążenie do prokreacji i troski o własne potomstwo. O ile pierwsze prawo biologiczne interes własny wynosi jako wartość nadrzędną, o tyle drugie prawo życie gatunku, życie potomstwa, życie środowiska stawia ponad własne. Ta szczególna hierarchia wartości, która jest istotą drugiego prawa biologicznego, stanowi także podwaliny altruizmu i wszelkich uczuć pozytywnych: miłości, życzliwości, zdolności do poświęceń, tolerancji czy bezinteresowności. Na tym poziomie wykształca się też sumienie. Zaczynają funkcjonować ideały: dobra, miłości, piękna, mądrości. Uczucia negatywne są destrukcyjne, uczucia pozytywne - konstruktywne. Uczucia negatywne prowadzą do stałych starć i napięć. To z kolei prowadzi prostą drogą do nerwicy. Uczucia pozytywne umożliwiają zespolenie się ze środowiskiem naturalnym i społecznością ludzką. To z kolei zapewnia poczucie bezpieczeństwa, pozwala wyjść poza ciasny krąg egocentryzmu i realizować wyższe cele, czyli - innymi słowy - przejść na wyższy poziom rozwoju duchowego. W życiu jednostki jedynie realizacja tak pojętego celu drugiego prawa biologicznego daje najwyższą satysfakcję, spokój, samorealizację oraz możliwość przeżycia szczęścia. Widzimy więc, że potrzeby psychiczne wyższego rzędu specyficzne dla rodzaju ludzkiego można zaspokajać jedynie w obrębie działania drugiego prawa biologicznego. Człowiek jest zatem całością psychofizyczną, swoje skomplikowane zadania życiowe realizuje dzięki współdziałaniu różnych układów: nerwowego, endokrynologicznego (związanego z wydzielaniem gruczołów dokrewnych), immunologicznego (odpowiadającego za odporność organizmu). Jego autonomia jest ograniczona przez uwarunkowania genetyczne i czynniki środowiskowe. Ten niesłychanie skomplikowany aparat ma również złożony system sterowania. Jest nim mózg i cały centralny układ nerwowy odzwierciedlający wszystkie skomplikowane funkcje psychiczne. Ostateczną siłą sprawczą funkcjonowania człowieka jest niewymierny, niematerialny, dziś jeszcze przez naukę nie zdefiniowany czynnik, który wiąże nas z całą przyrodą. Obejmuje on także wrodzone działania instynktów, popędów, potrzeb psychicznych i fizycznych, świadomość i podświadomość. Jest to zakodowany w genach program samorozwoju. Klęski medycyny tradycyjnej Niedocenianie świata przeżyć człowieka wydaje się być pierwszą i najważniejszą przyczyną częstych klęsk ponoszonych przez współczesną medycynę. Mimo ogromnego postępu w zakresie diagnostyki opartej na bardzo precyzyjnej aparaturze pomiarowej, mimo postępu w technice chirurgicznej, umiejętności dokonywania przeszczepów, pokonania bariery immunologicznej... konkurencję dla niej stanowią uzdrowiciele i szarlatani. Mechanizm tego fenomenu już opisałam. Lekarz dostrzega jedynie chory wycinek organizmu pacjenta i coraz częściej zapomina o tym, że ma do czynienia z "całym człowiekiem". Pacjent tymczasem oczekuje, że ktoś zajmie się właśnie nim "całym", wysłucha go, okaże zrozumienie i życzliwość, podtrzyma wiarę w wyzdrowienie, a także uwolni od lęku przed bólem, chorobą i śmiercią. Wydaje się, że jeżeli medycyna nie powróci do holistycznego traktowania człowieka i nie uwzględni - w należytej mierze - czynnika psychicznego obok somatycznego, chorzy wciąż będą krążyć od jednego cudotwórcy do drugiego. Ci bowiem, odwołując się do sił psychicznych, potrafią wywołać pozytywne nastawienie do procesu leczenia, co często sprawia, że jest on rzeczywiście skuteczny. Problem ten staje się jeszcze bardziej widoczny, gdy chory cierpi z powodu nerwicy. Cierpienia w nerwicy są z reguły odczuwane jako bardziej dokuczliwe i dojmujące niż w chorobach somatycznych. Silniejszy i bardziej uporczywy jest także lęk. Tymczasem neurotycy, którzy szukają pomocy u różnych lekarzy, spotykają się często ze stwierdzeniem: "To tylko nerwica" i otrzymują jedynie tabletki uspokajające. Po takiej wizycie chory czuje się rozczarowany i zawiedziony, ponieważ sądzi, że jego cierpienia zostały zlekceważone. W tej sytuacji dolegliwości nerwicowe zwykle się nasilają, jakby dla potwierdzenia nie uznanej przez lekarza choroby. Żeby cierpiącemu neurotykowi pomóc, trzeba najpierw umożliwić mu mówienie o sobie, trzeba poznać jego życie, wczuć się w jego przeżycia, zrozumieć go i pomóc mu uporządkować splątane emocje. Zaordynowane środki uspokajające są przez wielu chorych źle znoszone, doprowadzają do przykrego otępienia, które nie pozwala normalnie funkcjonować. Są też tacy chorzy, którzy nie zażywają przepisanych im leków, z obawy przed uzależnieniem. Przedstawiona sytuacja w leczeniu chorych nerwicowych związana jest z dwiema, jak się wydaje, podstawowymi przyczynami: po pierwsze, na studiach medycznych za mało czasu i uwagi poświęca się psychologii i udziałowi czynników psychologicznych w leczeniu, po drugie, obecna struktura lecznictwa, zwłaszcza otwartego, nie pozwala lekarzowi na to, by mógł on poświęcić więcej czasu i zainteresowania jednemu pacjentowi. Postępowanie psychoterapeutyczne Profesjonalny psychoterapeuta rozpoczyna rozmowę z pacjentem od uważnego i cierpliwego wysłuchania go. Chory oczekuje przede wszystkim zrozumienia i akceptacji. Okazana przez psychoterapeutę szczera życzliwość prowadzi do nawiązania koniecznego "kontaktu psychoterapeutycznego", w którego aurze można rozpocząć wspólną pracę. Na początku pacjent powinien otrzymać elementarne informacje na temat nerwicy, co w dużym stopniu zmniejsza jego przerażenie chorobą. Następnie wyjaśniamy, na czym polegać będzie pomoc terapeuty. Należy uprzedzić, że praca musi trwać dłuższy czas, wymaga systematyczności i wysiłku oraz aktywności ze strony pacjenta. Psychoterapeuta nie ma żadnej różdżki czarodziejskiej, która mogłaby spowodować natychmiastowe wyleczenie. Efekty psychoterapii nie będą szybkie, ale mogą przynieść poprawę i korzyści, jakich nie da żadna inna metoda. Kiedy pacjent nabierze zaufania do siebie, przekona się, że może sam sobie pomóc; w ten sposób uniezależni się od zewnętrznej pomocy, czy to w formie leków czy innych oddziaływań. Dlaczego nie wszystkim chorym odpowiada psychoterapia? Nie wszyscy pacjenci zgłaszający się na psychoterapię poddają się systematycznemu, dłuższemu jej oddziaływaniu. Wielu rezygnuje już po pierwszym spotkaniu. Najczęstszym powodem jest fakt, że wcześniej nie zdawali sobie sprawy, na czym polega profesjonalna psychoterapia. Oczekiwali cudownego uleczenia, które przyjdzie z zewnątrz, bez trudu i bez ich aktywnego udziału. Inni są z kolei tak silnie zablokowani, że nie potrafią mówić o sobie, o swych problemach emocjonalnych, zepchnęli je do podświadomości i bronią się przed wyciąganiem ich na światło dzienne; tej obrony nie wolno siłą i bez akceptacji pacjenta naruszać. Inni wreszcie uważają, że przedstawiona im metoda pracy jest zbyt prosta, obywa się bez interwencji "sił wyższych"; taka terapia do nich nie przemawia Wielu chorym nie odpowiada też fakt, że terapia zapowiadana jest na dłuższy czas. Odchodzą, by dalej szukać szybkiej i radykalnej pomocy, która zlikwiduje ich dolegliwości. Wierzą, że razem z dolegliwościami opuści ich nerwica, będą spokojni i szczęśliwi. Niestety, objawy są tylko manifestacją konfliktów wewnętrznych i zablokowanych negatywnych uczuć. Usunięcie objawów nie zawsze likwiduje przyczyny, najczęściej choroba pozostaje, czasem tylko zmienia formę zewnętrznego obrazu. Czym jest psychoterapia Psychoterapia nie jest dziedziną medycyny. Z wiedzy medycznej czerpie bardzo niewiele, dlatego też należy traktować ją jako jedną z nauk humanistycznych. Uzasadnieniem dla tego rodzaju klasyfikacji jest to, że psychoterapia opiera się przede wszystkim na wiedzy psychologicznej, filozoficznej, socjologicznej, respektuje też podstawowe prawa biologiczne. Ponieważ zajmuje się zaburzeniami funkcjonowania systemu nerwowego, jej zainteresowania krzyżują się z polem działalności psychiatrii. Dlatego też profesjonalną psychoterapię mogą prowadzić zarówno psychologowie, jak również lekarze, którzy opowiadają się za humanistycznym nurtem medycyny. Psychoterapia jest tyleż dyscypliną naukową, co dziedziną działalności praktycznej. Chociaż terapeuta zna pewne określone techniki pracy, które zaleca pacjentowi, nastawiony jest przede wszystkim na zrozumienie problemu pacjenta i dostosowanie do niego konkretnego programu pracy. Niejednokrotnie natura problemu i specyficzne możliwości pacjenta wymagają obmyślenia całkiem nowej metody, wynikającej z konkretnej sytuacji. W tym sensie psychoterapia nie jest rzemiosłem, ale sztuką. Swoistą sztuką jest też umiejętność nawiązywania kontaktu z chorym, wyzwalanie jego spontaniczności i zdolności formowania się pozytywnych oczekiwań. Osobowość psychoterapeuty powinno charakteryzować ciepło, łagodny sposób słuchania, brak apodyktyczności oraz zdolność do empatii, czyli rozumiejącego wczuwania się w przeżycia innych. Niektórzy autorzy utrzymują, że korzystny jest też drugi typ osobowościowy, tzw. ojcowski. Oznacza on autorytatywność, łagodną stanowczość, ale również empatię. Zrozumieć cierpienia neurotyka mogą najlepiej ci, którzy sami przez cierpienia przeszli, gdyż przeżycia wewnętrzne innych ludzi, zwłaszcza ból i cierpienie, można poznać i zrozumieć tylko przez rezonans własnego wnętrza. Psychoterapia jest sztuką, ponieważ wymaga stałego napięcia twórczego, plastyczności, gotowości do zmiany planu i zdolności do improwizacji. Żadna technika psychologiczna nie może być uniwersalnym kluczem do różnych typów osobowości chorych, do różnych przyczyn zaburzeń i różnych objawów. Wyposażenie psychoterapeuty w znajomość różnych metod i technik jest konieczne, lecz wybór odpowiedniej i sposób jej zastosowania zależy w dużej mierze od intuicji terapeuty. Duże znaczenie ma przy tym jego własne doświadczenie, niekiedy wypróbowanie metod na sobie samym. W każdym bez wyjątku oddziaływaniu psychoterapeutycznym daje się zauważyć pewien kanon elementów wspólnych. Składa się na nie: stworzenie atmosfery wyzwalającej zaufanie i swobodę wypowiedzi; cierpliwe, odbywające się w atmosferze akceptacji wysłuchanie wszystkich myśli, problemów, niepokojów, a także opisów cierpień fizycznych; stworzenie warunków do przeżycia katharsis, czyli oczyszczenia, odreagowania podstawowego cierpienia; poznanie warunków życia i rozwoju chorego; wspólne dokonanie analizy przeżywanych przez pacjenta emocji; odkrycie mechanizmu obronnego, typowo stosowanego przez chorego. Kanon "negatywny", równie zasadniczy, dotyczy przede wszystkim powstrzymania się od udzielania rad i wydawania jakichkolwiek ocen. Psychoterapeuta nigdy nie występuje w charakterze sędziego. Praktyka psychoterapii nerwic Podstawową formą pracy jest rozmowa. W trakcie jej trwania pacjent ma możność zrzucenia z siebie ciężaru swych kłopotów, opowiedzenia o wszystkich dolegliwościach. Gdy czuje, że zostaje z zainteresowaniem i życzliwością wysłuchany, coraz głębiej odsłania swój świat wewnętrzny. Dokonuje przez to wglądu we własne życie emocjonalne. Odnajduje stłumione emocje i zaczyna odkrywać siebie na nowo. Rozmowa taka ma znaczenie "oczyszczające". Podobną funkcję może pełnić spowiedź u wierzących katolików. Proces werbalizacji, czyli ujmowania emocji w słowa, osłabia napięcia. Pozwala realniej i już spokojniej spojrzeć na siebie, dokonać korekty postępowania, zmienić dotychczasowe nastawienia. Z chwilą gdy chory zaczyna wychodzić z egocentrycznego kręgu własnego świata, jest już w stanie przestawić się na nowe spostrzeganie siebie i innych. Jest to pierwszy krok na drodze do sukcesu, w psychoterapii. Pomocą w zrozumieniu procesu przestawiania się na inny, nowy sposób postrzegania i ujmowania rzeczywistości mogą być dwa załączone rysunki. Pierwszy przedstawia wazon na białym tle, gdy jednak nieco zmienimy sposób patrzenia na ten rysunek, zobaczymy dwa profile zwrócone do siebie. Drugi rysunek przedstawia profil młodej dziewczyny w fantazyjnym nakryciu głowy. Inny sposób patrzenia pozwala zobaczyć twarz starej, brzydkiej kobiety z dużym nosem. Ten sam fragment rzeczywistości można więc spostrzegać w różny sposób. W obydwu przedstawionych przypadkach za każdym razem widzimy tylko jedną figurę, reszta rysunku pozostaje tłem. Na podobnej zasadzie pacjent, zmieniając sposób patrzenia, odkrywa nowe obszary rzeczywistości, nowe wartości, których przedtem nie dostrzegał. Zaczyna też inaczej oceniać swój problem, znajdując dla niego miejsce w obiektywnej skali wartości. W procesie tego "nicowania znaczeń" niekiedy samoczynnie ustępują dolegliwości i objawy nerwicowe. Ich dokuczliwość uwarunkowana była bowiem nadmiernym skoncentrowaniem na nich uwagi oraz nadawaniem im niewspółmiernie dużego znaczenia. Rozmowa, podczas której pacjent poznaje siebie, jest zwykle trudna, ponieważ negatywne emocje, związane z zadawnionymi urazami zostały głęboko ukryte w podświadomości. Niekiedy, zwłaszcza przy postawach ucieczkowych, nie można ich zidentyfikować w ogóle. Ukazują się jedynie w sposób zakamuflowany, pod postacią lęków i innych objawów nerwicowych. Ukryte w podziemiach nieświadomości uczucia negatywne - nienawiść, złość, chęć zemsty - są tak destrukcyjną siłą że rzutują nie tylko na zachowanie człowieka, lecz zniekształcają całą jego osobowość. Afektom tym zawsze towarzyszą duże napięcia. Bez obniżenia napięć wszelkie oddziaływanie psychoterapeutyczne jest niemożliwe. Nieskuteczne jest także wówczas stosowanie specjalnych technik psychoterapeutycznych. W tej sytuacji pierwszoplanowym zadaniem staje się wyuczenie pacjenta metody wprowadzania się w stan głębokiego psychicznego i fizycznego odprężenia. Niezwykle użyteczna okazuje się tu metoda treningu autogennego Schultza. Ma ona bardzo szerokie zastosowanie w życiu codziennym, uczy usuwać własne napięcia skutecznie i dosyć szybko. Z terapeutycznego punktu widzenia jej największą zaletą jest to, że władzę nad sobą przejmuje sam chory. Uniezależnia się w ten sposób od pomocy ludzi i leków. Metoda ta bazuje na założeniu o wzajemnym, nierozerwalnym związku pomiędzy napięciami fizycznymi i psychicznymi. Stresy psychiczne pochodzenia emocjonalnego wywołują napięcia całego aparatu mięśniowego: zespołów mięśni poprzecznie prążkowanych, podporządkowanych naszej woli, i mięśni gładkich, które pracują poza naszą świadomością, a sterowane są przez autonomiczny (wegetatywny) układ nerwowy. Ponieważ wiemy, w jaki sposób pod wpływem czynników psychicznych powstają napięcia mięśniowe, możemy wykorzystać ten naturalny mechanizm i celowo stwarzać warunki, w których pojawią się reakcje odwrotne - zwalniania napięć mięśniowych. Napięcia mięśniowe będą ustępowały nawet w przypadku tych mięśni, których nie możemy kontrolować przy użyciu naszej woli. Zobrazuję to na prostym przykładzie. Jeżeli zamkniemy oczy i wyobrazimy sobie, że jemy cytrynę obraną ze skórki, natychmiast zacznie nam napływać ślina do ust. Świadomy wysiłek woli nie doprowadzi do skurczu mięśni gładkich, uczestniczących w wydzielaniu śliny. Jednak za pomocą słów uruchamiających wyobrażenia jesteśmy w stanie bądź wywołać napięcie tych mięśni, bądź też je zwalniać. Istnieje także związek przeciwny: stan napięcia mięśni wpływa na stan napięć psychicznych. Te podstawowe zależności stanowią generalną zasadę treningu autogennego Schultza, metody szeroko znanej na całym świecie. Doprowadza ona do pełnego odprężenia, ponieważ znosi kolejne napięcia wszystkich zespołów mięśniowych, wprowadzając w stan głębokiego psychicznego relaksu, który jest bliski stanowi hipnotycznemu. Ponieważ sami dokonujemy tego zabiegu, możemy użyć pojęcia autohipnozy. W organizmie zachodzą wówczas procesy samoregulacji. Rozregulowany system nerwowy zaczyna pracować synchronicznie, a wszystkie nieprawidłowości funkcjonalne wracają do normy. Trening autogenny Schultza polega na opanowaniu sześciu ćwiczeń. Każde z nich wymaga trenowania kilka razy dziennie przez co najmniej jeden tydzień. (Autor metody zalecał trenowanie jednego ćwiczenia przez dwa tygodnie. Praktyka wielu psychoterapeutów wskazuje, że na opanowanie jednego ćwiczenia może wystarczyć nawet tydzień. Można także dwa pierwsze ćwiczenia połączyć). Systematyczne ćwiczenia potrzebne są po to, aby ukształtowały się automatyczne reakcje, zdolne włączyć się w każdej chwili. Pełnych efektów można się więc spodziewać dopiero po kilku miesiącach. Ćwiczący do wypowiadanych krótkich autosugestii słownych dołącza odpowiednie wyobrażenia. Pozostaje przy tym bierny, zdając się całkowicie na działanie słów i wyobrażeń. Pierwsze ćwiczenie znosi napięcia mięśni rąk i nóg. Drugie doprowadza do rozszerzenia obwodowych naczyń krwionośnych. Trzecie ćwiczenie wywołuje jakościową zmianę oddechu. Działając na mięśnie gładkie oskrzeli i oskrzelików, powoduje ich rozkurcz, dzięki czemu wdychane powietrze bez przeszkód wpływa do wszystkich pęcherzyków płucnych. Płuca, łącznie z partiami, które zazwyczaj nie biorą udziału w procesie oddychania, teraz równomiernie napełniają się powietrzem. Ćwiczenia oddechowe są bardzo ważne. Oddech reguluje dopływ świeżej energii. Przypomnijmy, że ćwiczenia oddechowe są podstawą praktyk wschodnich joginów, którzy opanowują w sposób doskonały kontrolę nad ciałem i własnymi stanami psychicznymi. Czwarte ćwiczenie (można je także stosować jako trzecie) uczy, w jaki sposób regulować akcję serca. Amerykańskie badania laboratoryjne wykazały, że ćwicząc wytwarzanie odruchów warunkowych, można wyuczyć szczury reagowania na określone sytuacje zwalnianiem lub przyśpieszaniem tętna i podnoszeniem względnie obniżaniem ciśnienia krwi. Serce jest organem najżywiej reagującym na bodźce psychiczne. W przypadku kłopotów nerwicowych z sercem ćwiczenie to jest szczególnie przydatne. Dobrze opanowany trening autogenny pozwala usunąć dolegliwości tego rodzaju, jak przyśpieszone bicie serca, kłucia i inne bóle o podłożu nerwicowym. Piąte ćwiczenie doprowadza do zwolnienia wszystkich mięśni gładkich w obrębie jamy brzusznej. Wreszcie szóste, ostatnie ćwiczenie, które odprowadza z mózgu nadmiar krwi, przez co obniża napięcie psychiczne i wycisza emocje. Mówiąc metaforycznie, można posłużyć się określeniem, że jest to ćwiczenie, które "ochładza mózg". Opisy stanu psychofizycznego, który powinien być efektem dobrze opanowanego treningu, znajdziemy w wielu wypowiedziach pacjentów. Jest to stan zmienionej świadomości i odcięcia się od działania bodźców zewnętrznych. Jak już wspomniałam, trening autogenny Schultza może służyć jako samodzielna metoda do znoszenia napięć, a przez to wielu dolegliwości nerwicowych. Metoda ta jest wykorzystywana także w codziennym życiu - w celu poprawienia samopoczucia oraz pobudzenia wiary w siebie. Ułatwia zasypianie, a także wycisza emocje. W prowadzonej przeze mnie psychoterapii trening ma podstawowe znaczenie. W stanie odprężenia następuje zwiększona "przepuszczalności" między świadomością i podświadomością. Bariery, które powstały wskutek nerwicowych zahamowań, zostają zniesione. Łatwiej można wówczas uzyskać wgląd w swoje życie emocjonalne, a także dotrzeć do własnych, tłumionych dotąd uczuć. Zepchnięte do podświadomości urazy, krzywdy, uczucia, do których nie chcemy się przyznać, zyskują łatwiejszą drogę do świadomości. Na tym poziomie można rozpocząć nad nimi pracę. "Przepuszczalność" między podświadomością i świadomością działa również w przeciwnym kierunku. W stanie głębokiego relaksu możemy "wpisywać" do podświadomości jak do komputera) nowe programy, w formie przygotowanego uprzednio zestawu autosugestii. Ich działanie na nasze postawy i emocje jest wtedy znacznie większe. Wydobyte w odpowiedniej chwili, mogą dokonywać zasadniczych zmian w naszej orientacji życiowej. Dopiero w stanie głębokiego relaksu rozpoczynamy pracę za pomocą technik indywidualnie dostosowanych do potrzeb pacjenta. Podstawową cechą nerwicy jest lęk. Często jest on objawem dominującym, a występuje pod takimi postaciami jak na przykład lęk przed poruszaniem się po ulicy, przed ciemnością, samotnością, przed jazdą windą czy samolotem. Odrębną grupę lęków stanowią lęki społeczne, odczuwane w kontaktach z innymi ludźmi. Oddzielnie można też traktować lęki przed chorobami. Tworzą one dużą grupę nerwic hipochondrycznych. Niesłychanie ważną sprawą w terapii jest zniesienie lęku przed lękiem, przerwanie błędnego koła lęku. Pojęcie lęku przed lękiem jest trudne i jego wyjaśnienie może nastręczać trudności, dlatego posłużę się przykładem. W wielu dziedzinach człowiek jest sprawny i skuteczny, o ile nie boi się lub jest w stanie opanować swój niepokój. Na przykład, każdy bez trudności przejdzie po szerokiej desce położonej na ziemi. Przejdzie po niej także wówczas, gdy zostanie ona umieszczona metr nad ziemią. Przy wysokości dwóch metrów wiele osób zawaha się, a po podniesieniu jej na poziom kilku metrów już tylko nieliczni podejmą się pokonania tej przeszkody. Dlaczego większość osób wycofa się z zadania? Ponieważ boją się, że spadną. Dlaczego jednak boją się upadku, skoro wcześniej sprawdziły, że potrafią zadanie wykonać bez trudności? W rzeczywistości nie boją się upadku, obawiają się natomiast, że się przestraszą, a wówczas zawrót głowy, słabość w nogach (czyli objawy lęku) spowodują zaburzenie w wykonywaniu zadania. Brak pewności siebie wynika z obawy, że dana osoba nie poradzi sobie z trudnością, a nie poradzi z nią sobie, ponieważ będzie się bała. Jeżeli jednak ktoś wyćwiczy i sprawdzi swoje umiejętności, wówczas nabierze do siebie zaufania, uwierzy w siebie. Nie przyjdzie mu do głowy, że w danej sytuacji mógłby się bać. Dlatego ludzie są w stanie startować w zjazdach narciarskich i pędzić po lodzie z prędkością 120 kmÂÁ?ÂŔ8ÂÁ:ÂŔgodz., skakać z wysokich wież do wody czy też spacerować po linie na wysokości drugiego piętra. Te osoby nie boją się, ponieważ wiedzą, że to potrafią, są sprawne i panują nad sytuacją. Inne natomiast nie wierzą w siebie, a im bardziej są niepewne, tym prędzej oceniają zadania jako niemożliwe do wykonania, niebezpieczne itp. Boją się swojego lęku, jaki prawdopodobnie pojawi się, gdy staną wobec tych zadań. Ich własny lęk nasila się z obawy przed przyszłym lękiem. Jest to błędne koło neurotyczne, które trzeba otworzyć. Takie lękowe perpetuum mobile uniemożliwia bowiem zniesienie napięć psychicznych i osiąganie stanu relaksu, ponieważ oba stany (lęk i relaks) są wzajemnie przeciwstawne i nie mogą zaistnieć jednocześnie. Teraz można przystąpić do systematycznego "odczulania" na konkretne lęki, które zgłasza pacjent. Przy czym nie chodzi tu o całkowite zniesienie lęków, lecz o ich złagodzenie. Lęk odgrywa przecież pozytywną rolę w ich życiu: ostrzega przed niebezpieczeństwem, zwiększa czujność, prowokuje do przewidywania i zapobiega niepożądanym wydarzeniom. Właściwy poziom lęku pomaga w życiu, nadmierny - unieszczęśliwia. Dlatego pacjentowi potrzebna jest tolerancja wobec własnego lęku, pewna zgoda na to, że czasem się pojawia. Jeżeli uda mu się to osiągnąć - zniknie samowzbudzanie się lęku w błędnym kole nerwicowym. Odczulanie polega na zastępowaniu reakcji lękowych reakcjami relaksu i odprężenia. Metoda stopniowego odczulania lękowego, zastosowana po raz pierwszy przez Wolpego, polega na wyobrażaniu sobie sytuacji lękowych, uporządkowanych hierarchicznie od najsłabszych do najsilniejszych. Pacjent wyobraża sobie wielokrotnie każdą z nich przez kilka sekund, cały czas przebywając w stanie relaksu. Uczy się w ten sposób stopniowego zastępowania reakcji lękowych reakcjami relaksu. Warunkiem powodzenia jest tu po pierwsze żywa wyobraźnia pacjenta, zdolność plastycznego widzenia określonych scen. Warunkiem drugim jest dobrze opanowany trening autogenny. Warunek ostatni to systematyczne i cierpliwe powtarzanie ćwiczeń według przygotowanego scenariusza. W podobny sposób odbywa się trening pewności siebie u pacjentów z lękami społecznymi. Jeden spośród pacjentów, których wypowiedzi znalazły się w tej książce, wspomina o stosowaniu techniki eksplozywnej. Polega ona na wyobrażaniu sobie sytuacji silnie lękotwórczej po to, by się z lękami oswoić, nasycić nimi i potem w rzeczywistości łatwiej je znieść. Jest to metoda kontrowersyjna, stosowana rzadziej i zawsze pod kontrolą terapeuty. U osób znerwicowanych z reguły spotyka się negatywny obraz siebie. Nasz obraz siebie, nasze mniemanie o sobie jest jedną z największych "sił" naszej psychiki. Obraz siebie jest centralnym programem, który steruje zachowaniem człowieka. Obraz siebie w działaniu automatycznie, poza świadomością, dąży do realizowania się w życiu. Każdy postępuje tak, jak wyobraża sobie siebie działającego w odpowiedniej sytuacji. Nerwicowcy mają o sobie zazwyczaj złe wyobrażenie, nie lubią siebie, stale się o coś obwiniają, przypisują sobie niedołęstwo życiowe. Doprowadza to do faktycznych niepowodzeń, które utwierdzają chorego w negatywnym myśleniu o sobie. Jest to znowu samopotwierdzające się błędne koło. Dlatego tak ważne jest skorygowanie samooceny i doprowadzenie do zaakceptowania siebie takim, jakim się jest. Zaakceptowanie siebie nie łączy się jednak z uleganiem negatywnym uczuciom, które przeżywamy; chodzi raczej o odkłamanie siebie, pogodzenie się z tymi uczuciami, które w nas tkwią, i zaniechanie ich tłumienia. Metodykę pracy nad kształtowaniem pozytywnego obrazu siebie opracował Maxwell Maltz. Polega ona na cierpliwym ćwiczeniu się w wyobrażaniu sobie siebie samego działającego pozytywnie w różnych sytuacjach. "Operacja psychiczna" Maltza polega na niepotępianiu siebie za własne nieudane działanie oraz na zmniejszeniu wrażliwości na potencjalne niepowodzenia i stresy życiowe. Ważnym elementem metody jest także zaleczenie zadawnionych ran i urazów. Potęga wyobraźni polega na tym, że związane są z nią uczucia. Wyobrażenia wywoływane w czasie relaksu działają bez udziału świadomości, podobnie jak nakazy sugestii podawane w czasie snu hipnotycznego. Stosunek do samego siebie, obraz siebie działa na nas tak jak sugestia, wpływając na to, jak widzą nas bliscy. Mamy tu do czynienia ze swoistą irradiacją - promieniowaniem uczuć na otoczenie, które dokonuje się poza sferą wolicjonalną i powraca do nas w reakcjach innych ludzi. Jeśli nasz stosunek do siebie jest pozytywny, akceptujący i tolerancyjny, to nasze życie nabiera ciepłego kolorytu. Uzyskanie takiego stosunku przez pacjentów jest ważnym etapem psychoterapii i jednym z warunków jej powodzenia. Wtedy dopiero można przejść do nowej formy pracy pacjenta nad sobą: jest on już zdolny do świadomej analizy swoich postaw. Ich nowe opracowanie intelektualne pozwala na wprowadzenie istotnych zmian w zachowaniu. W rozmowach prowadzonych z terapeutą, a także w rozmowach prowadzonych ze sobą, chory musi odrzucić wszystkie irracjonalne przekonania, które zakłócały ład w jego życiu. Przykłady takich nieuzasadnionych przekonań, przykłady ich zmiany, można odnaleźć w wypowiedziach pacjentów. Terapeuta pomaga odszukać sprzeczności w dążeniach i przekonaniach pacjenta i pobudza go do samodzielnego wytyczenia najwłaściwszej drogi wyjścia. Dyskutowanie, nazywanie rzeczy po imieniu, szukanie najoczywistszych motywów swego działania - to zadania, które wykonuje się na poziomie świadomości. Powiedzmy od razu, że z samego poznania korzyści dla pacjenta będą niewielkie. Jak zauważa Antoni Kępiński: "Cóż bowiem z tego, że chory się dowie, iż jego nienawiść jest przyczyną bólów głowy czy wrzodu żołądka?" Uświadomienie sobie tego umożliwia jednak podjęcie pracy nad zmianą postaw emocjonalnych. Wiemy, że większość negatywnych uczuć związana jest z postawą egocentryczną, skupieniem się na sobie samym. Otwarcie na innych natomiast przenosi pacjenta w świat dobroci, tolerancji i życzliwości. Uczucia te rozszerzają się wraz z zanikiem objawów nerwicowych. W wyzbywaniu się swoistego, nerwicowego egocentryzmu pomocne są techniki psychologiczne oparte na mocy słowa. Słowo zawiera w sobie treść, która niesie wartość informacyjną i emocjonalną. Stanowi silny czynnik sugestywny. Można go używać w formie autosugestii, które zapadając głęboko w psychikę, wpływają na postawy, zachowania, uczucia i myślenie. Obecnie wielu autorów, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, opracowuje całe zestawy zdań - afirmacji, które pomagają zaakceptować siebie. Oczywiście, są one dostosowane do różnych sytuacji i różnych potrzeb. Im bardziej utożsamiamy się z daną myślą wyrażoną w afirmacji, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie ona zrealizowana. Stosowanie afirmacji wymaga jednak przestrzegania pewnych reguł i zabiegów formalnych, z którymi zapoznaje pacjenta terapeuta. Podobnie jak afirmacje działają także tzw. "słowa_zaklęcia". Gdy dręczą nas przykre wspomnienia i wciąż na nowo rozdrapujemy stare rany, wystarczy czasem powtarzać sobie: "To minęło", "Sprawa zamknięta". Kiedy coś boli, pomaga również "słowo_zaklęcie": "To mija, to zaraz przejdzie". Neurotyk bowiem zapomina, że przykrość, ból, zły nastrój są chwilowe. Jest przekonany, że będą trwać wiecznie. Stosując afirmację, można zamienić nienawiść na tolerancję i wybaczenie, nieżyczliwość na życzliwość, "nie" na "tak". Kierunek, w którym podąża psychoterapia nerwic, to nie tylko wyrwanie chorego z błędnego koła neurotycznego egocentryzmu, z przeżywanych negatywnych uczuć. Celem jest przede wszystkim wprowadzenie pacjenta w świat nowych, satysfakcjonujących wartości. Kiedy to się udaje, walka z nerwicą zostaje wygrana. Pacjenci Relacje pacjentów z przebiegu psychoterapii Po wielu cierpieniach każde nowe przeżycie staje się łatwo nowym cierpieniem. Władysław Tatarkiewicz Ewa, 40 lat Jest od osiemnastu lat mężątką. Ma syna w wieku piętnastu lat. Mówi przez zaciśnięte zęby, cichym, piskliwym głosem. Na szyi widoczne rozlane, silnie czerwone plamy. "Choruję na nerwicę. Psychiatra powiedział, że moja choroba jest nie do wyleczenia. Czuję się bardzo nieszczęśliwa, zagubiona, nie wiem, jak żyć z tym brzemieniem. Jestem religijna. Dawniej wiara pozwalała mi znosić cierpienia, a teraz już nic nie pomaga, popadam w stany zwątpienia. Boję się chorób, stale o nich myślę. Boję się śmierci, a jednocześnie czasem myślę o samobójstwie, bo życie jest dla mnie bardziej bolesne, niż mogę wytrzymać. Co mi dokucza? Dużo rzeczy, aż trudno wyliczyć. Mam stale suchy język, sucho w gardle, dlatego trudno mi mówić, głos mam nie swój. Bardzo trudno mi zasnąć. Muszę palić światło w nocy, czuję lęk w ciemnościach. gdy zasnę, za chwilę się budzę. Rano jestem stale zmęczona. Przed półtora rokiem przeszłam operację guza piersi, na szczęście to nie był rak. Po kilku miesiącach doznałam ostrego zatrucia pokarmowego, prawdopodobnie grzybami. Ledwie z tego wyszłam, miałam poważne kłopoty z pęcherzem i - po raz trzeci w ciągu roku - zostałam umieszczona w szpitalu. Tym razem wypuścili mnie z rozpoznaniem: nerwica wegetatywna. Potem zaczęły się nowe kłopoty: silne bóle i zawroty głowy, tak dokuczliwe, że nie mogę sama chodzić po ulicach. Drętwieją mi ręce, palce robią się zupełnie białe. Dokuczają mi bóle mięśni, szczególnie szyi, nie mogę obracać głową. Boli mnie kręgosłup. Wszyscy z mojej rodziny już dawno zmarli albo wyjechali z kraju. Mam teraz tylko męża i syna. W domu rodziców czułam się dobrze, rodzice mnie kochali. Ojciec zmarł, gdy miałam piętnaście lat, matka w sześć lat później. Ciężko przeżyłam jej śmierć. Poczułam się ogromnie samotna. Dwaj bracia wyjechali przed kilkunastoma laty z kraju. W wieku jedenastu lat doznałam bardzo silnego urazu, zostałam zgwałcona przed dwóch nieletnich chłopaków. Byłam dziesiątki razy przesłuchiwana przez milicjantów, milicjantki, prokuratora, psychologa. A potem jeszcze raz w sądzie, w obecności wielu ludzi na sali. Skręcałam się przy tym wewnętrznie. Te przesłuchania były dla mnie gorsze niż sam gwałt, o którym chciałam zapomnieć. Pamiętam, że nie mogłam przeżyć tego, iż zadawano mi takie pytania, jakbym to ja była oskarżona lub celowo kłamała. Te przesłuchania były okropne, były czymś najgorszym, co w życiu przeżyłam. Nie mogłam później o tym zapomnieć, choć bardzo się starałam. Przez kilka lat byłam w strasznym stanie psychicznym. Mama chodziła ze mną do psychiatry, dostawałam lekarstwa. Zostałam pozbawiona całej radości wieku dziecięcego. Byłam apatyczna, zamknięta w sobie, wstydziłam się ludzi, ponieważ myślałam, że każdy patrzy na mnie jak na zhańbioną. Jedyne oparcie miałam w matce. Ona starała się mi pokazać "świat w słońcu", od dobrej strony, mówiła o dobrych ludziach, o pięknych rzeczach. Jeździła ze mną po kraju, wyjeżdżałyśmy też za granicę. Z jej pomocą wracałam do równowagi. W szkole uczyłam się coraz lepiej. Potem zaczęłam studiować na politechnice. Pod koniec studiów matka zmarła. Została sama, zrozpaczona, bezradna, bez środków do życia. Aby móc skończyć studia, zaczęłam wynajmować lokatorom pokoje w mieszkaniu. W ten sposób poznałam mego męża, gdy jako student zamieszkał u mnie "na sublokatorce". Zaprzyjaźniliśmy się. On był taktowny, nie narzucał się, był mi najbliższym przyjacielem. Gdy wyjeżdżał na praktyki studenckie lub na wakacje do domu, pisywaliśmy do siebie prawie co dwa dni długie listy. Kontakt z nim był mi bardzo potrzebny. Musiałam mieć kogoś, przed kim mogłam się otworzyć i być sobą. Kogoś, kto akceptowałby mnie taką, jaka jestem. Pobraliśmy się. Nasze pożycie układało się bardzo dobrze. Podobnie współżycie seksualne. On znał moje przeżycia i był bardzo subtelny. Potrafił doprowadzić do tego, że wymazałam z pamięci wszystkie tragiczne i brutalne przeżycia z dzieciństwa. Współżycie seksualne dawało mi pełne zadowolenie. Pierwszych dziesięć lat małżeństwa to były dobre lata. Potem wszystko stało się zwyczajne, codzienne, przyzwyczaiłam się do tego życia, nie uświadamiając sobie szczęścia, jakie było mi dane. Wtedy coś zaczęło się psuć. Mąż stał się bardziej oschły, niecierpliwy, często był rozdrażniony. Gdy leżałam w szpitalu z powodu operacji guza i byłam w związku z tym w złym stanie psychicznym, odwiedził mnie tylko dwa razy. Twierdził, że nie miał czasu. Wkrótce po wyjściu ze szpitala zorientowałam się, że mnie zdradza. To był silny szok. Mąż wprawdzie zapewniał, że to tylko mało znaczący epizod, że mnie nie opuści, że kocha, ale... we mnie coś pękło, zaczęły się te wszystkie kłopoty, o których mówiłam. Przestałam z mężem współżyć seksualnie. Stosunki stały się dla mnie tak przykre i bolesne, że wyłączyłam rolę kobiety z roli żony. Pogodziłam się nawet z myślą, że będzie mnie zdradzał. To chyba wszystko o mnie, co najważniejsze". "Odczułam wielką ulgę po wyspowiadaniu się przed panią. Jakbym wyrzuciła z siebie wszystkie brudy i znowu stała się czysta. Po tej rozmowie wracałam do domu lekka, jakbym pozbyła się ciężaru, który od dawna wciąż dźwigałam na ramionach. Nasze dalsze rozmowy zmusiły mnie do spojrzenia na siebie jakby z zewnątrz. Zobaczyłam swoją sytuację innymi oczami. Jak w tych figurach, w których raz widzi się twarze, a raz wazon, zależnie od nastawienia i sposobu patrzenia. Zrozumiałam, że wszystkie moje dolegliwości są konsekwencją zrzuconych do podświadomości starych ran. A potem nowy uraz otworzył je. Wszystkie zamknięte dotąd w mroku podświadomości negatywne emocje zaczęły dochodzić do głosu, powodować napięcia, które zupełnie rozstroiły mój system nerwowy, regulując pracę ciała. A w psychice powstał chaos, walka motywów, walka świadomego z nieświadomym. Rozczarowanie, żal, urażona ambicja walczyły z lękiem o utratę jedynego człowieka, którego kochałam. Po tym rzeczowym przyjrzeniu się sobie i swojemu problemowi moje emocje zbladły, nie powodują już tak dużych napięć. Równocześnie zauważyłam, że stopniowo słabną moje dolegliwości: bóle głowy pojawiają się rzadko, łatwo zasypiam. W ustach już po pierwszym ćwiczeniu wyobrażania sobie, że zjadam cytrynę, mam nadmiar śliny; jej stałe przełykanie trochę mi teraz przeszkadza. Ćwiczenia relaksacyjno_odprężeniowe wyraźnie zwalniają moje napięcia. Szyja gładko obraca się w obie strony zaraz po obudzeniu. Również dużo mniej boli mnie kręgosłup. Trening autogenny wprowadza mnie w stan głębokiego spokoju. Niekiedy tracę kontakt z rzeczywistością, wpadam w pustkę, nie czuję ciała. Staram się przebywać w tym stanie możliwie długo, niekiedy godzinę, ponieważ wyraźnie regeneruje moje siły i scala moją psychikę. Stan luzu psychicznego i fizycznego wykorzystuję do rozwiązywania problemów, wprowadzam też wcześniej przygotowane autosugestie, które po dłuższym powtarzaniu i cierpliwym oczekiwaniu efektów przynoszą rezultaty. Nie mogłam na przykład poradzić sobie z moim głosem, trening autogenny nie zwalniał napięcia strun głosowych. Dopiero po zastosowaniu autosugestii słownych i wyobrażeniowych: "Mówię otwartym głosem, głębokim, niskim tonem, powietrze swobodnie przechodzi przez moje gardło", poprawiłam głos i mam nadzieję, że mówię normalnie. Gdy wyzwoliłam się z napięć i lęków, usiłowałam rozwiązać problem mojego życia seksualnego na poziomie pełnej świadomości. Rozmawiałam otwarcie z mężem. Wspólnie stwierdziliśmy, że zaburzenia w pożyciu seksualnym z mojej strony były wynikiem dawnych urazów i obecnych negatywnych emocji związanych z zachowaniem męża i jego zdradą. Analizowaliśmy nasze wspólne kłopoty jeszcze głębiej. Doszliśmy do wniosku, że w małżeństwie przyzwyczajenie do oczywistości spowodowało, iż przestaliśmy dbać o podtrzymywanie atrakcyjności seksualnej dla siebie. To dlatego mąż, kiedy spotkał pociągającą kobietę, łatwo uległ nowym urokom. Konsekwencje toczyły się potem lawinowo, już poza jego wolą. Rozmowa z mężem doprowadziła mnie do oczyszczenia naszych uczuć i powrotu do zgodnego i szczęśliwego pożycia. Dzięki przeżyciom, przez które przeszłam, zrozumiałam, że najważniejsze w moim życiu jest kochać i być kochaną. Wtedy potrafię też być życzliwa dla innych i angażować się w pracę dla nich". Psychoterapia trwała siedem miesięcy. Nie wszystko w życiu można zdobyć. Trzeba raczej wybierać. Safona Wioleta, 23 lata Pacjentka podaje, że jest jedynaczką. Pamięta, że rodzice żyli zgodnie. Atmosfera w domu była spokojna. Ona była "oczkiem w głowie" rodziców. Ojciec jest rzemieślnikiem, ma tylko wykształcenie zawodowe, ale dobrze dawał sobie radę w życiu, założył własny warsztat, który przynosi duży dochód. Matka marzyła, by zostać lekarzem, ale nie skończyła nawet szkoły pielęgniarskiej, ponieważ wyszła za mąż. Cały swój czas poświęca domowi i córce - jedynaczce. Rodzice lokowali wszystkie swoje nie spełnione ambicje życiowe i nadzieje w córce. Matka ubierała ją z dbałością, w najmodniejsze rzeczy, by córka "wyróżniała się elegancją". Wioleta była zdolna, uczyła się w zasadzie sama, otrzymywała dobre i bardzo dobre oceny. Gdy zdarzyła się jej trójka, matka natychmiast organizowała dla niej chwilową pomoc korepetytora z zagrożonego przedmiotu. "Byłam przystojną, zadbaną dziewczyną - mówi o sobie pacjentka - więc miałam powodzenie u chłopców. Żaden jednak mi nie odpowiadał. Ceniłam się, czekałam na księcia z bajki. Z koleżankami miałam luźne związki. Albo mi zazdrościły i były wobec mnie złośliwe, albo zbytnio, wiernopoddańcze. W moim stosunku do nich kryło się wówczas trochę lekceważenia i pogardy. Marzyłam o wielkiej karierze aktorki. W teatrzyku szkolnym raz zagrałam drugoplanową rolę. Byłam bardzo rozżalona i czułam się pokrzywdzona, ponieważ nie otrzymałam głównej roli. Byłam przekonana, że taka rola mi się należy. Maturę zdałam lekko. Na egzaminie wstępnym do Wyższej Szkoły Teatralnej nie popisałam się, egzamin oblałam. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie zostałam przyjęta, mam przecież tyle zalet. Byłam rozgoryczona, zła, wrzało we mnie. Rodzice uspokajali mnie, mówili, że przyda mi się odpoczynek i że tymczasem mogę zwiedzać świat. Zorganizowali mi dwie wycieczki zagraniczne i nieco dłuższy pobyt u kuzynki w Anglii. Niestety nie znałam języka, toteż niewiele z tego skorzystałam. Raczej się nudziłam. Pod koniec pobytu poznałam mężczyznę, z którym nawiązałam bliższe stosunki. Nie traktował mnie zbyt poważnie, co raniło moją dumę. Żeby zamknąć tę sprawę, wróciłam do kraju. Ponownie startowałam do szkoły teatralnej i znowu przepadłam na egzaminach wstępnych. Moja reakcja była tym razem dużo ostrzejsza. Byłam zła na wszystkich ludzi, nienawidziłam ich. Nienawidziłam siebie. Wszystko było czarne, wszystko było na "nie. Otaczała mnie pustka, znajdowałam się na pustyni uczuciowej. Pewnym pocieszeniem była dla mnie jazda szybkim samochodem. Brałam udział w wyścigach amatorów, ale choroba mi to przerwała. Zaczęłam w tym czasie dostawać ataków astmy. Nigdy dotąd tego nie miałam. Dusiłam się przy wysiłku fizycznym i przy najlżejszym przeziębieniu. Wkrótce potem dołączyły się bóle serca. Rodzice byli ze mną u wszystkich możliwych lekarzy. Rozpoznanie było za każdym razem jednakowe: nerwica wegetatywna. Uprzedzono mnie, że to choroba trudna do wyleczenia, ale nie jest niebezpieczna dla życia. Wpadłam w autentyczną rozpacz. Zmarnowane życie. Marzenia o karierze scenicznej całkowicie przekreślone. Zawisłam w próżni. Czuję się coraz gorzej. Nie chce mi się żyć". Psychoterapia trwała jedenaście miesięcy. Pacjentka najpierw dokonała wglądu w swoje życie emocjonalne. Zrozumiała, że jej obraz siebie był nierealnym ideałem, wymyślonym przez siebie i zasugerowanym przez rodziców. Miała zbyt wysokie ambicje i oczekiwania, ponieważ od najmłodszych lat rozbudzano w niej potrzebę uznania, znaczenia, dominowania. Nie miała żadnego treningu w przegrywaniu, nie potrafiła pogodzić się z porażką. Pierwsze niepowodzenia wywołały w niej eksplozję negatywnych uczuć do siebie i świata. Próbowała zastosować mechanizmy obronne przeciw wewnętrznym niepokojom emocjonalnym - zagłuszała swój lęk, narażając się na niebezpieczeństwa podczas szybkiej jazdy samochodem. Przyświecała temu nowa nadzieja na sukcesy. Nadzieja ta po przebytych doświadczeniach zabarwiona już była wątpliwościami. Napięcia piętrzyły się, aż znalazły wyraz w zaburzeniach psychosomatycznych. Podczas naszych spotkań pacjentka spojrzała na siebie "z drugiej strony", od strony tła. W pracy nad zmianą swego obrazu pomogła jej metoda Maltza. Zaakceptowała siebie taką, jaka jest naprawdę, ze wszystkimi swymi ograniczeniami. Nauczyła się też posługiwać afirmacjami, które, jak twierdzi, umocniły w niej nową postawę. Wyszła z egocentrycznego kręgu neurotycznego, uznała inne, nowe dla niej, wartości. Jak sama później powiedziała, zrozumiała, jaka jest różnica między "mieć" i "być". Postanowiła pójść do pielęgniarskiej szkoły pomaturalnej. Odczuwa wewnętrzny spokój. Twierdzi, że umie cieszyć się życiem. Dolegliwości ze strony układu wegetatywnego ustąpiły prawie zupełnie. Niepokój niepewności jest nienasycony. Antoni Kępiński Antonina Byłam u pani przed przeszło trzema laty. Czy pani pamięta? Moją dolegliwością było przymusowe mycie rąk. Po przeprowadzonej psychoterapii moje napięcia zmniejszyły się, zmniejszyła się częstotliwość mycia rąk i nie przywiązywałam do tego wagi. Mogłam z tym żyć. Przed ośmioma miesiącami zmarł mój ojciec i znowu powróciły moje kłopoty. Sama nie potrafię sobie dać rady ze sobą. Przychodzę więc do pani... - Proszę przypomnieć mi swoją historię. Rodzice moi byli bardzo surowi. Oboje bardzo religijni, chcieli mnie wychować w "bojaźni Boga". Stale więc przypominano mi, jakie kary czekają mnie po śmierci. Nie byłam bita, o nie! Ale też nie doznałam wiele ciepła. A może żadnego...? Ojciec realizował ideał silnego człowieka, który nigdy się nie załamuje, nie ma wahań i nie okazuje swoich uczuć. Wie jasno, jak ma postąpić, co jest dobre, a co złe. Bo ludzie są dobrzy albo źli. W całości, bez półtonów. Mnie natomiast dręczyły wątpliwości i ciągły brak pewności siebie. Swój stosunek do ojca mogę określić jednym słowem - lęk. I chłód uczuciowy, choć wiedziałam, że muszę go kochać i szanować. A matka? To była zapracowana, zgaszona kobieta. Dbała o dom, była bardzo porządna i czysta. Często chorowała, wiedziałam, że muszę jej pomagać. Starałam się każdą pracę wykonać jak najdokładniej. Mimo to często byłam krytykowana, rzadziej chwalona. Kochałam matkę, współczułam jej, bo wiedziałam, że też cierpi z powodu złego traktowania przez ojca. Od dziecka byłam bardzo wrażliwa. Przejawiało się to w dużej lękliwości. Wstydziłam się odezwać przy kimś dorosłym. Bałam się iść sama do sklepu po jakieś sprawunki. Gdy mama była chora i musiałam robić jakieś zakupy, pamiętam, że zatrzymywałam się przed wejściem do sklepu, zbierałam się na odwagę, a czasem wzdychałam o pomoc do Boga: "Boże, spraw, żebym się nie bała". Młodsze lata szkolne były spokojniejsze. Byłam pilna, uczyłam się dobrze. Z rówieśnikami nie wchodziłam w konflikty. Trzymałam się raczej na uboczu, choć miałam też koleżanki, z którymi się bawiłam. To były zawsze bardzo spokojne dzieci. W liceum zaczęło dziać się gorzej. Stałam się bardziej drażliwa, często ogarniał mnie bezprzedmiotowy smutek. Dziwiło mnie, że ludzie mogą być tacy weseli. Pojawiły się marzenia o miłości. Oczywiście wielkiej, wyłącznej, romantycznej. Wreszcie po maturze pojawił się ON. Zakochałam się, zwyczajnie, jak wszystkie młode dziewczyny. Uważałam, że jest piękny, szlachetny, że mnie rozumie. Sam o sobie mówił niewiele. Wystarczała mi jego obecność, to, że mnie objął ramieniem, pocałował. Przypisywałam mu różne wspaniałe cechy, które chciałam w nim widzieć. Później okazało się, że wcale ich nie miał. Zmusił mnie do kontaktu fizycznego, a kiedy to się stało, zerwałam z nim. Nasze rozstanie było połączone z ogromnym rozgoryczeniem i smutkiem. Popadłam w taki stan przygnębienia, że zrezygnowałam ze studiów. Rzeczywistość zniszczyła moje marzenia. - A co potem? Z ogromną niechęcią podjęłam po kilku miesiącach pracę urzędniczą. Moi współpracownicy odnosili się do mnie dobrze, choć z dystansem, ponieważ ja ten dystans narzucałam. Niebawem zauważyłam wystąpienie przykrego objawu - zaczęłam się bać brudnych rąk i ustawicznie musiałam je myć. Namydlałam je kilkanaście czy dwadzieścia kilka razy. Zdawałam sobie sprawę z absurdalności tego zachowania, ale nie mogłam go zmienić. Jeśli na siłę powstrzymywałam się od mycia, to ogarniał mnie nieprzytomny lęk, zaczynało się dziać ze mną coś dziwnego. Uspokajałam się dopiero wtedy, kiedy znowu umyłam ręce. Bardzo cierpiałam z tego powodu, miałam do siebie pretensje, pogardzałam sobą za głupotę, ale...nadal musiałam myć ręce. W pracy doszedł wstyd przed kolegami, żeby nie zauważyli, co robię, i nie zaczęli się ze mnie śmiać. Mój nastrój stawał się coraz gorszy, byłam napięta, nieszczęśliwa. Nienawidziłam siebie. Uważałam się za wielką grzesznicę. Często chodziłam do spowiedzi, ale nie czułam się potem oczyszczona z grzechów. Poszłam wreszcie do psychiatry. Powiedział: nerwica natręctw. Dostałam lekarstwa, zażywałam je regularnie. Długo, może ze dwa lata. Stałam się bardziej spokojna, trochę otępiała i śpiąca. W pracy wszystko robiłam w zwolnionym tempie. I rzeczywiście nie miałam już tak intensywnego poczucia nieszczęścia, wszystko mi zobojętniało. Ale ręce myłam nadal, mechanicznie, jak manekin. To trwało tak długo, że uwierzyłam, iż tak musi być. Świat był szary i taki też był mój nastrój. Potem trafiłam do pani. Muszę przyznać, że z nastawieniem trochę sceptycznym i niewielką wiarą w skuteczność tych wizyt. Jednakże już w czasie pierwszych wizyt wszczepiła mi pani nieco optymizmu. Zaczęłam przychodzić regularnie. Wykonywałam gorliwie wszystkie zalecone ćwiczenia. I te rozmowy... Zaczęłam odnajdywać nową siebie. To było jak olśnienie. Zrozumiałam przyczynę tego natręctwa. Pod wpływem ciągłego poczucia winy, utrwalonego w dzieciństwie, w mojej podświadomości wytworzyło się przekonanie o tym, że rzeczywiście jestem winna. I to przekonanie urosło do poczucia grzeszności. Brud wewnętrzny symbolicznie zmywałam myciem rąk. To, że mogłam zajrzeć do głębokich pokładów mojej podświadomości, było jak przecięcie wrzodu, po którym przychodzi ulga. Okazało się, że potrafię nawet siebie polubić. Uwierzyłam w siebie, uwierzyłam że jestem zdrowa i "czysta". A mycie rąk? Najpierw je zlekceważyłam, przestało mnie dręczyć, potem wyraźnie zmniejszyła się jego częstotliwość. Ale najważniejsze, że problem przestał mnie unieszczęśliwiać. Niebo stawało się niebieskie, zaczęłam spostrzegać, że słońce świeci. Miewałam chwile radości, co nie zdarzyło mi się od kilkunastu lat. Po trzech miesiącach euforii z powodu poprawy zaprzestałam wszelkich ćwiczeń zaleconych mi przez panią. Uważałam się już za całkowicie zdrową. W dwa lata później zmarł mój ojciec. Ponownie zaczął mnie nawiedzać niepokój i lęk. Ogarnęła mnie depresja. Zaczęłam się obwiniać, że nie byłam dobra dla ojca, że go nie kochałam, że odszedł z zawodem, bo nie spełniłam jego nadziei. Mój nastrój pogarszał się coraz bardziej i ponownie zapamiętale zaczęłam myć ręce. Chciałam sama wrócić do dawnych metod, które wyprowadziły mnie z moich nerwicowych dolegliwości, ale nie potrafiłam skoncentrować się na ćwiczeniach. I oto znów jestem u pani. Po upływie miesiąca Już pierwszy trening odprężający u pani wprowadził mnie w stan głębokiego odprężenia, "głębokiej zapaści". Ćwiczenia w domu szybko odnowiły wytworzone dawniej odruchy warunkowe, potrafię też koncentrować się wtedy, kiedy zechcę. - Proszę opisać dokładnie stan psychiczny, w jakim się pani znajduje w trakcie przeprowadzania treningu autogennego. Już na początku ćwiczenia znika świat zewnętrzny, przebywam w pustce. Po zakończeniu wypowiadania autosugestii znika moje ciało, nie czuję go, znajduję się w innej przestrzeni. Wiem tylko, że jestem. Jest tylko myśl, a raczej odczucie, że jest mi lekko, dobrze, czuję się bezpieczna. Czuję, jak przenika mnie napływająca energia. Życie jest piękne, dobre. Wypełnia mnie spokój, cudowny spokój. Tak to odczuwałam, choć trudno to opisać, bo wszystkie te uczucia i doznania trudno wysłowić. Teraz wiem, że sama znowu potrafię ćwiczyć, wprowadzać się w stan, który przynosi ukojenie. Wiem, że potrafię zapanować nad swoim nastrojem i doraźnie zlikwidować niepokój. - A mycie rąk? Po powrocie do metod, które poprzednio wyprowadziły mnie z tego natręctwa, tym razem bardzo szybko opanowałam problem. Mycie rąk teraz mi zupełnie nie przeszkadza. Śmieszy mnie to, trochę bawi i wreszcie nudzi. Uważam, że metoda odprężenia i dystansu do objawów jest bardzo dobra. Wykreślam mycie rąk z objawów mojej nerwicy. Chcę nadal jednak, chociaż od czasu do czasu, przychodzić do pani, żeby umacniać moje nowe postawy i utrzymywać dystans do spraw, które przedtem zasłaniały mi świat. Chcę też pojawiający się lęk przed ludźmi i niechęć do nich zamienić w życzliwość. Zrozumiałam, że rozmowy na te tematy, ujęcie w słowa nieuchwytnych pozornie rzeczy, stanów, uczuć pomaga poznać siebie. Mogę teraz zmieniać się w kierunku tych wartości, które w sobie nosiłam, ale były przytłumione, niekonkretne i dlatego nie miały mocy oddziaływania na zmianę postaw i zachowania. Przeciwstawiała się im zawsze moja podświadomość, ze swym ładunkiem negatywnych emocji. Uważam się za zdrową. Nastrój trochę faluje, ale to chyba normalne. Pracuję wydajniej. Z ludźmi nawiązuję serdeczniejsze stosunki. Przede wszystkim jednak czuję się wewnętrznie wolna. Od tego, co sobie wyobrażasz, zależy twój sposób myślenia. Dusza bowiem karmi się wyobrażeniami. Marek Aureliusz Lidia Minęło już pięć lat, odkąd po raz pierwszy zgłosiłam się do psychiatry. Orzekł, że cierpię na fobię, że to nerwica. Ulżyło mi, że to nie choroba psychiczna, strasznie się tego bałam. Byłabym wykreślona z życia, miałabym na czole piętno wariatki. Zaczęłam zażywać przepisywane mi lekarstwa "na uspokojenie". Kiedy brałam tyle tabletek, ile kazał doktor, byłam zupełnie ogłupiała, drętwa jak kołek. Czasami czułam się jak kukła, nie jak człowiek. Nic prawie nie czułam, byłam zobojętniała, ale moje myślenie, stałe obwinianie siebie pozostało, tylko mniej bolało. No i cały czas towarzyszyło mi, i towarzyszy nadal, smętne uczucie beznadziei. Gdy mój stan się nie zmieniał, pani doktor straciła chyba wiarę w moje wyleczenie, ponieważ kazała mi "samej wziąć się w garść". - Proszę teraz opowiedzieć o swoim problemie. Męczą mnie wyrzuty sumienia. Nie mogę pozbyć się myśli, że przeze mnie stanie się coś złego. A to dlatego, że kiedy siostra, którą się przez całe życie opiekowałam, szła do ślubu, to na polecenie matki zawiesiłam jej na szyi sznur pereł. Nie potrafiłam sprzeciwić się matce, a przecież wiedziałam, że perły przynoszą nieszczęście. Mam teraz wyrzuty sumienia, bo siostrze nie układa się małżeństwo. Wiem, że to przez te perełki, ale były też inne znaki: zaraz potem wiatr wyrwał szybę, a za kilka dni urwała się rura wydechowa, kiedy jechaliśmy z mężem samochodem. Nie mam z kim o tym porozmawiać, przed kim się wyżalić, poradzić się. Lekarz stwierdził, że sama powinnam sobie pomóc. Ale jak? Czasami zdaję sobie sprawę z bezpodstawności moich lęków i absurdalnego myślenia, ale samo uświadomienie sobie tego nie pomaga, bo lęk nie znika. Naprawdę nie potrafię sobie z tym poradzić. - Porozmawiajmy teraz o pani dzieciństwie. Dzieciństwo miałam niewesołe. Najwcześniejsze wspomnienia to nie kończące się kłótnie rodziców. Mnie prawie nie dostrzegali. Matka nigdy nie miała czasu na rozmowę ze mną, nigdy mnie nie przytuliła, nie pocałowała. Była bardzo wymagająca, często na mnie krzyczała. Wszystkie jej polecenia musiały być bardzo dokładnie wykonane. Mimo to kochałam matkę i zawsze pragnęłam, żeby ona też mnie kochała. Szukałam jej opieki. Ojca to tylko się bałam. Do dziś czuję do niego niechęć. Moja siostra jest o dwanaście lat młodsza. Właściwie to ja ją wychowywałam i opiekowałam się nią. Ale ona też była dla mnie niedobra, przeciwstawiała mi się, "pyskowała". Teraz stale o niej myślę i boję się, że źle się jej przysłużyłam z tymi perełkami. - A pani własna rodzina Wyszłam za mąż przed dziesięcioma laty. Mam dwoje dzieci: córka ma osiem lat, a syn pięć. Nie pracuję, sama wychowuję dzieci. Matka często się wtrąca do spraw wychowania dzieci i zawsze łączy się to z krytyką lub nakazami. Pożycie z mężem układa mi się dość dobrze, ale nasze kontakty mają charakter przede wszystkim rzeczowy. Nie zaznałam w małżeństwie ani czułości, ani zrozumienia. Nie mam z kim porozmawiać o swoich problemach. Kiedy zwierzyłam się mężowi ze swoich wyrzutów sumienia w związku z perełkami, to odpowiedział: "Idź lepiej do psychiatry". - Jak pani widzi siebie? Nigdy nie zastanawiałam się nad sobą. Właściwie nie wiem, jaka jestem. Nie trzymam się żadnego drogowskazu. Rządzi mną przypadek. Ostatnio obraz świata zasłania mi lęk i poczucie winy wobec siostry. Czuję się bardzo grzeszna. Czasami myślę, że ciąży nade mną jakieś przekleństwo, że zostałam przez Boga wyklęta. Żyję w chaosie myśli i uczuć. Boję się ludzi, czasem ich nienawidzę, chociaż pod skórą czuję, że chciałabym ich kochać i być przez nich kochaną. Jestem zupełnie bezsilna wobec ogarniających mnie lęków i czarnych myśli. Niektórzy mają mnie za wariatkę; bardzo się tego boję i pewnie dlatego niekiedy myślę, że naprawdę jestem psychicznie chora. Jedno z kolejnych spotkań Przypominam sobie, że gdy byłam dzieckiem ogarniał mnie czasem straszny gniew. Chciałam krzyczeć, przekrzyczeć kłócących się rodziców, walić pięściami. Ale niczego takiego nie robiłam. Czułam, że oblewa mnie pot, robiło mi się słabo, ale nie umiałam otworzyć ust. Zamykałam się w sobie, nienawidziłam rodziców, świata i siebie. Zawsze byłam skryta. Przez szkołę przeszłam jako samotnica, nie umiałam nawiązać przyjaźni. Uczyłam się dobrze. Szkoła i książki były moim azylem. Studiów nie podjęłam, chciałam szybko się usamodzielnić i wydostać z domu. Zaczęłam pracować w biurze i tam poznałam mego męża. Też był samotnikiem, taki jak ja, więc zgadzaliśmy się. Czy go kochałam? Chyba nie, chyba nie bardzo byłam zdolna do takiego uczucia. Szukałam w nim oparcia i zrozumienia. Nie znalazłam tego jednak, zawiodłam się. Mąż mnie nie rozumie, i ja jego też nie, ponieważ jest bardzo skryty. Po kilku miesiącach Operacja wykonana na moich uczuciach, otworzenie starych ran, była jednak skuteczna. Wrzód pękł, ropa wyciekła, rana się zabliźniła. Teraz, gdy przyglądam się memu dzieciństwu, widzę je jak na filmie. Pozbyłam się nienawiści. Widzę, że rodzice sami musieli bardzo cierpieć, skoro tyle w nich było agresji. Dawniej żyłam jak w zamkniętym kokonie, teraz nauczyłam się widzieć ludzi i staram się ich rozumieć. Często stosuję "operację lornetki": patrzę na coś jak przez odwróconą lornetkę i wtedy nie widzę już wycinka sprawy, lecz całą sprawę z daleka, na szerokim tle. To oddalenie się, ta umiejętność zachowania dystansu do spraw, bardzo wycisza i uspokaja. Wtedy też łatwiej spostrzegam, co się dzieje blisko, tuż obok mnie. Często uśmiecham się do ludzi i widzę, że oni w odpowiedzi uśmiechają się do mnie. To nowość w moim życiu. Mój mąż też stał się inny. Myślę zresztą, że on się nie zmienił, tylko ja patrzę na niego inaczej i inaczej nawiązuję kontakt, a on reaguje na to lepszym nastrojem. Czasami powracam do magicznego myślenia, wierzę w horoskopy, sny, przesądy. Ale nie włączam w to lęków. Potrafię na czas przywołać rozsądek i spojrzeć na przesąd z przymrużeniem oka. Usiłuję nadal tłumaczyć sny, ale widzę je teraz inaczej, nie wróżą mi niczego złego. Przestałam tak fatalistycznie traktować życie. Miewam niekiedy nadal - choć rzadko - chwile czarnego widzenia, skulenia się w sobie, uogólnionych lęków. Wprowadzam się wtedy szybko w stan odprężenia i mówię do siebie: "To przecież minie. Świat znowu będzie piękny i dobry". I rzeczywiście, to co złe, mija, a ja wychodzę na prostą. Zalecenie pani doktor psychiatry zostało wykonane: "wzięłam się sama w garść" i tabletek już nie potrzebuję. Możesz uwolnić się od niesłychanie wielu cierpień, bo wszystkie tkwią nie w danej rzeczy, lecz w tym, co o niej sądzisz. I jest w twojej mocy twój sąd zmienić. Marek Aureliusz Czesław, 26 lat Do gabinetu wchodzi młody, przystojny, zdrowo wyglądający człowiek. "Mam kłopoty ze sobą" - mówi. "Nie potrafię zachowywać się, tak jak bym chciał. Zwłaszcza w towarzystwie kobiet. Nie umiem nawiązywać kontaktów z ludźmi. Jestem nieśmiały i chyba nie postępuję normalnie, bo wszyscy potrafią zjednać sobie przyjaciół, a ja mam tylko kolegów. Czuję się zupełnie zahamowany w towarzystwie dziewcząt. Wiele razy próbowałem się do którejś zbliżyć, nawet mi się początkowo udawało, ale potem one ode mnie odchodziły, a ja przeżywałem kolejne rozczarowanie. Czuje się cały czas spięty, nie umiem być na luzie. Wiele osób mi mówiło, że widać po mnie, jak bardzo jestem napięty. Drżą mi ręce, co mnie bardzo peszy. Dotąd nie leczyłem się u lekarzy. Myślę, że to nie jest choroba, tylko jakieś komplikacje emocjonalne, kompleksy, może nerwica. Sporo czytałem na ten temat. Nałykałem się teorii, ale nie mam z tego żadnych praktycznych korzyści. Próbowałem też różnych technik odprężających. Kupiłem nawet płytę z relaksem. W czasie samego ćwiczenia trochę się odprężam, ale gdy wracam do normalnej aktywności, wszystko jest po staremu. Jestem teraz na trzecim roku studiów. Przed rokiem byłem tak napięty, że nie potrafiłem się na niczym skupić. Miałem świadomość, że nie poradzę sobie z egzaminem. Powiedziałem ojcu, że czuję się przemęczony i chciałbym wziąć urlop dziekański. Ojciec wyraził zgodę. Cały ten rok urlopu właściwie poświęciłem na czytanie książek. Unikałem towarzystwa. Gdy wróciłem na uczelnię, przez dwa miesiące było lepiej, potem wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Ten mój przykry stan nie zjawił się nagle. W szkole podstawowej byłem grzecznym chłopcem, bawiłem się normalnie z kolegami. Gdy zaczynałem dojrzewać i miałem trzynaście, czternaście lat, zacząłem odczuwać onieśmielenie w towarzystwie dziewcząt. W liceum zaprzyjaźniłem się z jedną koleżanką i dobrze się rozumieliśmy. Potem ona nagle zerwała ze mną, nie wiem, dlaczego. Bardzo boleśnie to przeżyłem. Przez trzy miesiące chodziłem jak struty, nawet do nauki nie mogłem się zabrać. Usiłowałem o niej zapomnieć, poszukiwałem nowych kontaktów. Miałem tu pecha: jeśli któraś z dziewcząt mnie zainteresowała, to ja jej się nie podobałem. I odwrotnie - podobałem się tym, na które nie miałem ochoty. Dziewczęta na ogół nie były do mnie specjalnie źle usposobione, nie były złośliwe, po prostu moje starania o jakiś kontakt pozostawały bez oddźwięku. I tak jest do tej pory. Coraz częściej mnie to frustruje, coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko moja wina i że jestem życiowym niedołęgą. Jak dotąd nie miałem kontaktów seksualnych. Popęd płciowy daje mi się we znaki. Silnie odczuwam potrzebę seksualną, ale jej nie zaspokajam. Burzy to mój spokój i powoduje napięcia. Mam jakieś silne zahamowania w tej sferze. Pragnę intymnych stosunków z kobietami i nie potrafię do tego doprowadzić. Coś niezależnego ode mnie wpływa hamująco na moje zachowanie, jakbym był zahipnotyzowany. Nie jestem wtedy sobą, robię wszystko odwrotnie, niż tego pragnę. Jestem już zmęczony tymi bezowocnymi zmaganiami ze sobą i pełen sprzecznych uczuć: wycofać się, zrezygnować ze wszystkiego czy walczyć. Czy potrafię, czy jest szansa, że wygram?" Zaglądamy w przeszłość "Mój ojciec jest nauczycielem akademickim, matematykiem. Dla mnie był zawsze wielkim autorytetem. Byłem mu absolutnie posłuszny. Nie bił mnie, niekiedy krzyczał, ale ja rozumiałem, o co mu chodzi, gdy tylko zrobił minę wyrażającą niezadowolenie. Żądał ode mnie karności, słowności, a moim jedynym obowiązkiem była nauka. Więc uczyłem się dobrze. Byłem bardzo pilny i staranny. Ojciec zadowolenie ze mnie wyrażał tylko mruknięciem:, No dobrze, synu. Czy go kochałem? Nie wiem. Żadnych ciepłych uczuć we mnie nie budził, ale był osobą najważniejszą, największym autorytetem. Z matką łączyły mnie cieplejsze uczucia, ale mimo to nie byliśmy sobie bliscy. Do czasu szkoły ogólnokształcącej ani nie widziałem, ani nie słyszałem żadnych sprzeczek między rodzicami. Kiedy mieli sobie coś do powiedzenia, to wypraszali mnie z pokoju. Dopiero w wieku kilkunastu lat zrozumiałem, że matka była zdominowana przez ojca, a taka rola jej nie odpowiadała. Dlatego była przygaszona, często smutna i odkąd pamiętam, zawsze zażywała środki uspokajające. W sprawach seksualnych zostałem uświadomiony przez książki. Niektóre podsuwał mi ojciec. Jednocześnie często mi powtarzał, że na to, by interesować się dziewczętami, mam czas i teraz nie powinienem zwracać na nie uwagi. Mówił, że przedwczesne zainteresowanie seksem i rozpoczęcie życia seksualnego jest niebezpieczne dla mojego przyszłego życia. Póki nie skończę studiów i nie usamodzielnię się, nie powinienem wdawać się w żadne flirty ani romanse". Podsumowanie trzymiesięcznej pracy nad sobą "Oceniając pierwszy etap mojej pracy, stwierdzam, że trening autogenny doprowadził do znacznego obniżenia poziomu odczuwanego przeze mnie napięcia. Teraz widzę, że było ono połączone z lękiem, którego sobie wówczas nawet nie uświadamiałem. Teraz ten lęk rozpłynął się, jestem bardziej swobodny i nie odczuwam w towarzystwie takich zahamowań, które kiedyś czułem nawet w mięśniach. Podczas stanu pogrążenia się w głębokim odprężeniu pracuję też wytrwale nad wbudowaniem do swojej podświadomości pozytywnego obrazu siebie. Wyobrażam sobie siebie, działającego bez zahamowań. Odczuwam jako ważne to, że rozumiem już, skąd się wzięły moje kompleksy i zahamowania. To ojciec, który był dla mnie niepodważalnym autorytetem, swoimi przestrogami doprowadził do powstania we mnie takiej postawy. Działała ona automatycznie, poza moją wolą i świadomością. Nie chcę oceniać ani potępiać ojca, ale ta nowa świadomość daje poczucie doroślenia, które ojciec zahamował. Staję się wreszcie samodzielny, chcę wziąć swoje życie we własne ręce". Spotkanie po wakacjach "Byłem z grupą kolegów i koleżanek na wczasach wędrownych. Było bardzo, bardzo przyjemnie. Cały czas byłem odprężony, na kompletnym luzie. Bez problemów włączałem się w życie grupy. Ze wszystkimi byłem w dobrym kontakcie. Czułem, że jestem sobą; dawało mi to dużą satysfakcję i pewność siebie. Nie miałem okazji, żeby spróbować jakiś uwodzicielskich praktyk, bo albo były już pary, albo też dziewczyny, które nie były jeszcze zajęte, zupełnie mnie nie pociągały. Myślę, że w zasadniczym stopniu na zmiany we mnie wpłynęło to, że reakcje treningu autogennego wykonuję całkowicie automatycznie. Ćwiczyłem też z zapałem, bo to sprawiało mi przyjemność, ta zabawa z wyobraźnią. Moje doświadczenia przekonały mnie, że powtarzane wyobrażenia określonych zachowań czy czynów automatycznie zmierzają do zrealizowania się w życiu. I realizuję je rzeczywiście, o ile na przeszkodzie nie stanie wspomnienie dawnych nawyków, jeżeli nie zacznę sobie powtarzać: "ja tego nie potrafię". Te przeszkody coraz łatwiej usuwam za pomocą autosugestii pozytywnych". Po dalszych dwóch latach "Już nie uważam siebie za kalekę życiowego. Nabrałem pewności siebie w kontaktach z ludźmi i kobietami. Widzę wielką różnicę w obrazie siebie sprzed pół roku i obecnie. Teraz uważam siebie za człowieka dorosłego, wolnego, wyzwolonego z roli grzecznego synka. Postępuję zgodnie z normami, które są moje własne. Nawiązałem intymny kontakt z jedną koleżanką. Teraz wiem, że jestem prawdziwym mężczyzną. Nareszcie czuję się z siebie zadowolony. Oczywiście, zdarzają się złe lub gorsze dni. Tracę humor, jestem rozdrażniony, nie mam zapału do pracy. Mówię sobie wtedy: "To przejdzie, to minie", i nie przejmuję się tym. Wiem przecież, że każdy człowiek ma dni lepsze i gorsze. Czuję, że wyszedłem już na prostą drogę, którą mogę iść do przodu". Pozbawienie normalnej stymulacji wywołuje poważne zaburzenia emocjonalne. Kazimierz Jankowski Milena Jest bardzo przystojna, można ją nazwać piękną. W jej oczach maluje się nieokreślony urok i melancholia. Ubrana zamożnie, z dyskretną elegancją i gustem. Jej zachowanie jest spokojne, wydaje się jednak trochę niepewna siebie i zażenowana. Mówi głosem cichym, miękkim, z miłą modulacją. Chciała zostać aktorką. Interesuje się literaturą, sztuką dramatyczną. Występowała w przedstawieniach szkolnych. Zdaje sobie sprawę ze swej "udanej powierzchowności"; rozpoczęła studia w szkole teatralnej, jednak na trzecim roku przerwała naukę. "Zakochałam się nieprzytomnie, bez pamięci" - opowiada. "Rzuciłam szkołę, ponieważ przestała mnie interesować. On pływał. Gdy kończył rejs i przyjeżdżał, nie było dla mnie żadnych obowiązków, praca i szkoła nie liczyły się. Cały czas poświęcałam Jemu. Musiało to oznaczać koniec mojej kariery scenicznej. Pobraliśmy się, gdy zaszłam w ciążę. Byłam bardzo szczęśliwa. Z radością przygotowywałam się do macierzyństwa i urządzałam mieszkanie. Po urodzeniu syna przez pewien czas pomagała mi matka, potem jednak matka musiała wrócić do ojca, a ja zostałam sama z dzieckiem. Brakowało mi męża, gdy wyjeżdżał, brakowało mi ludzi wesołych, przyjemnych kontaktów z kolegami, do których byłam przyzwyczajona. Opieka nad małym dzieckiem nie zdołała pochłonąć wszystkich moich myśli i zaspokoić wszystkich pragnień. Tęskniłam do męża, wydawało mi się, że żyję tylko między jednym jego rejsem a drugim. Wtedy rejsy miał krótkie. Potem przeniesiono go na linie dalekomorskie. Rozstania trwały wiele miesięcy. Zaczynało mi to ciążyć. W tym czasie zaczęłam się źle czuć. Najpierw pojawiły się nieznośne bóle głowy i niemożność zasypiania. Z każdym miesiącem było gorzej, dostawałam zawrotów głowy, bałam się, że się przewrócę. Myślałam, że za chwilę zemdleję. Wtedy przestałam sama wychodzić z domu. Nie chodziłam też na spacery z dzieckiem. Przeżywałam stały lęk i niepokój, sama nie wiem, czemu. Niekiedy opanowywał mnie lęk tak paniczny, że chciałam wyskoczyć przez okno. Waliło mi serce, zalewał mnie zimny pot, drżałam na całym ciele. Kilka razy zawożono mnie w takim stanie na pogotowie. Tam, po otrzymaniu jakiegoś zastrzyku, uspokajałam się. Skierowano mnie do psychiatry. Powiedział: nerwica. Całe szczęście, że nie choroba psychiczna! Dostawałam tabletki. Źle się po nich czułam, trudno mi było opiekować się dzieckiem. Zarzuciłam lekarstwa. Skoro to tylko nerwica, muszę się sama wziąć w garść. Ale to nie takie łatwe. Lęki nie ustąpiły, dokuczają mi nadal. Moje życie straciło smak. Nie wiem teraz, czy czegokolwiek pragnę. Nie cieszę się nawet na przyjazd męża. Czuję się, jakbym była z drewna albo - jakbym była zawieszona w próżni. Jestem pusta w środku, pusta i napięta. Dziwne połączenie. Wydaje się całkiem sprzeczne!" Po dwóch miesiącach "Trening Schultza, który gorliwie ćwiczę, doraźnie mi pomaga, ale na krótko. Nie zniósł całkiem moich napięć, daleko mi jeszcze do wewnętrznego spokoju. Po wprowadzeniu się w stan głębszego relaksu próbuję uruchomić mój wewnętrzny teatr wyobraźni. Muszę przyznać, że nie bardzo mi się to udaje. Natychmiast wytrącam się ze stanu odprężenia. Mam wrażenie, że więcej korzyści dają mi wypowiadane podczas treningu autosugestie. One przechodzą powoli do mojej podświadomości. Realizuję w ten sposób swój program wyprowadzania się z marazmu psychicznego. Zaczynam też pracować nad przestawieniem się na pozytywne myślenie i pozytywne nastawienie do ludzi. Powtarzam sobie w nieskończoność pozytywne afirmacje i wszystkie, "nie" zamieniam na "tak". Po dalszych kilku miesiącach "Przekonałam się, że dzięki wytrwałej pracy nad sobą rzeczywiście można dokonać cudów. Życie dostarcza mi znów dużo radości i satysfakcji. Mój nastrój wyraźnie się poprawił. Zdaję sobie teraz sprawę z tego, że poprzednio wpadłam w pustkę i przez to zgubiłam sens życia. Teraz mam zajęcie, które daje mi satysfakcję i poczucie samorealizacji. Projektuję artystyczne wyroby skórzane. Wyszukuję też i przygotowuję dla butików ciekawe modele do szycia. Myślę, że przy okazji pozbyłam się nerwicy, zapomniałam o lękach. Uważam się za zdrową. No, muszę przyznać, że czasami nachodzą mnie smutki, gorsze nastroje, obawy o przyszłość, myślę jednak, że to już normalne. Gdy rozmawiam z koleżankami, każda z nich opowiada o takim stanie u siebie. Okresy oczekiwania na męża nie są już takie długie i ciężkie. Wyszłam do ludzi i nie czuję się już taka samotna". Noc jest przedsionkiem dnia. Tales z Miletu Natalia Zaleciła mi pani spisywać swoje "rozmowy ze sobą" i dokonać podsumowania mojej już czteromiesięcznej pracy. Rzeczywiście, konieczność przekształcenia przeżyć i myśli w słowa powoduje ich uporządkowanie i dystansuje do przeżywanych emocji. Taka pisanina do siebie wydaje się jednak bezsensowna; jest jak list bez adresata. Dlatego piszę do pani. Mam pewność, że pani mnie dobrze zrozumie, a tego życzliwego zrozumienia bardzo potrzebuję. To nadaje sens temu pisaniu, a cały wysiłek staje się bardziej pożyteczny. Jak pani mówiłam, moje problemy ciągną się od wczesnego dzieciństwa. Matka często zostawiała mnie samą w domu, gdy wychodziła załatwiać jakieś sprawy i zakupy. Ja przeżywałam wtedy okropne lęki. Pamiętam, że błagałam matkę, żeby mnie wzięła ze sobą, lecz to nie pomagało. Mama odpowiadała zazwyczaj: "Nic ci się nie stanie, mieszkanie będzie zamknięte, nikt nie wejdzie, bądź grzeczna". A ja, z chwilą kiedy zamknęły się za matką drzwi, dostawałam szału, chowałam głowę pod poduszkę i cała się trzęsłam. Potem zaczęłam się moczyć w nocy. Mama zaprowadziła mnie do lekarza. Długo przyjmowałam jakieś leki, piłam ziółka. Matka już nie zostawiała mnie samej i jakoś mi to przeszło. Wydobycie tych przeżyć, przetrawienie ich - unieszkodliwiło je. Położyłam kreskę na tej przeszłości. Było - minęło - nie ma. "Teraz" jest inne, "jutro" będzie też inne, a czy lepsze - to zależy ode mnie. Widzę, że obecne lęki nawiązują do dawnych, dziecięcych przeżyć. Kiedy mąż wyjeżdżał, a wyjazdy służbowe zdarzały się często, i czasem długo go nie było, przeżywałam stany tak silnego niepokoju, że nie potrafię tego opisać. Wydawało mi się, że nie wytrzymam, że jestem napięta jak struna, która za chwilę pęknie. Nie potrafiłam wysiedzieć w domu, nie potrafiłam też sama z niego wyjść. Bałam się chodzić po ulicy, wydawało mi się, że się przewrócę, że zemdleję. Wychodziłam z domu tylko z kimś, choćby z moim ośmioletnim synem; trzymałam się go kurczowo i wtedy było lepiej. Byłam u psychiatry; powiedział: nerwica lękowa, przepisał lekarstwa. Nie pomagały. Zaczęłam sama studiować książki o nerwicy. Przeczytałam ich sporo. Ta lektura spowodowała tylko zamęt w mojej głowie i napięcie wewnętrzne wzrosło, nasiliły się też lęki. Cały czas byłam pogrążona w myślach o mojej chorobie, na niczym innym nie mogłam się skoncentrować. Wykonywałam codzienne czynności jak automat. Zalecenia psychoterapeutyczne zawarte w tamtych pracach trafiały do mojej świadomości, ale nie odegrały żadnej roli. Nie dotarły do mojej podświadomości, która rządzi lękami. Oczywiście przestałam pracować, całymi dniami siedziałam zanurzona w moim nastroju jak w czarnej mazi. Postanowiłam znaleźć kogoś, kto mnie wysłucha i zrozumie. Kto nauczy mnie stosować te wszystkie metody, o których czytałam. No i wtedy trafiłam do pani. Wyspowiadanie się przed panią, wyrzucenie z siebie wszystkich zapiekłych emocji przyniosło mi ulgę. Potem nauczyłam się odprężać, opanowałam technikę treningu autogennego Schultza... Pozwoliło mi to uwalniać się doraźnie od napięć i wyciszyć negatywne emocje. W miarę postępu w ćwiczeniach stan spokoju i ciszy wewnętrznej utrzymywał się coraz dłużej. Emocje stawały się coraz jaśniejsze. Pojawiły się ciepłe uczucia do ludzi. Następnie zaczęłam włączać do treningu autosugestie, które ładowały we mnie nową energię jak w akumulator. Wszystkie obowiązki wykonywałam chętnie i sprawnie. Dużo zawdzięczam metodzie Schultza. Umiem już na zawołanie wchodzić w stan odprężenia, zrzucać napięcia psychiczne i fizyczne. Moje ciało ogarnia przyjemne ciepło i bezwład, a z pustki psychicznej powoli wyłania się poczucie bezpieczeństwa, wzrastającej siły i wiary w siebie. To wszystko nastraja optymizmem. Dziś nie umiem już sobie wyobrazić, jak można żyć w stałym napięciu i być pogrążonym w złych myślach. Jeżeli chodzi o lęk przed wyjściem z domu, przed chodzeniem po ulicy i jazdą autobusem, jeszcze się trochę utrzymuje. Poruszam się już sama po mieście, lecz niekiedy przeżywam nieprzyjemne stany. Nie da się ich jednak porównać z tym, co odczuwałam jeszcze dwa miesiące temu. Nadal więc stosuję metodę odczulającą. Jestem pełna optymizmu. Wiem już, że będę zupełnie samodzielna i niezależna od wszelkiej pomocy z zewnątrz, żyłam w pustce, wegetowałam, a teraz weszłam znowu w prawdziwe życie. Gdy wszystko zawiedzie, duch wszystko pokona. Owidiusz Barbara Pacjentka od czterech lat walczy z bardzo dokuczliwym objawem nerwicowym i do tej pory żadna terapia jej nie pomogła. "Od czterech lat truję się systematycznie lekami, chyba jestem od nich uzależniona. Nie mogę przeżyć ani jednego dnia bez tabletek. Byłam u dermatologa, u neurologa i psychiatry. Chodziłam na akupunkturę i seanse hipnotyczne. Po akupunkturze przez trzy tygodnie czułam się lepiej, ale nie odważyłam się odstawić leków. Potem wszystko wróciło do stanu wyjściowego. Moją dolegliwością jest swędzenie skóry na całym ciele. Ręce i nogi mam podrapane do krwi. Swędzi mnie skóra głowy, swędzą i wprost parzą stopy. Dzieje się tak mimo leczenia. Gdy próbowałam nie brać leków, czułam, że za chwilę wyskoczę ze skóry. Wprost wariowałam. Dolegliwości, jak mówiłam, ciągną się od czterech lat. Przeszłam bardzo ciężki i stresujący okres w życiu, gdy rozwodziłam się z mężem, ogromnie agresywnym i złośliwym człowiekiem. Mimo rozwodu z powodu trudności mieszkaniowych musieliśmy mieszkać w tym samym mieszkaniu, chociaż w osobnych pokojach. Co chwila ocieraliśmy się o siebie, na schodach, w kuchni, w łazience. Zawsze odczuwałam dreszcz, gdy był w zasięgu mego wzroku. Fizycznie czułam, jak oblewa mnie jego zapamiętała nienawiść. Wtedy zaczęły się te moje swędzenia. Mąż przed dwoma laty wyprowadził się - na szczęście - z domu, ale ja nadal choruję. Pracowałam w biurze, ale musiałam rzucić pracę, bo nie mogłam się przecież drapać przy ludziach". Pacjentka opanowała bardzo prędko trening autogenny Schultza. Przeszła dopiero do piątego ćwiczenia, a już informowała o znacznym uspokojeniu i poprawie ogólnego nastroju. Zmniejszyła o połowę dawki przyjmowanych leków. Wchodzi już głęboko w stan psychicznego odprężenia. Umie wyłączyć się przy bodźcach zewnętrznych. Opisuje doznania, które u większości ćwiczących występują dopiero po opanowaniu całego treningu. Mówi: "Po przeprowadzeniu ćwiczeń ciężkości, ciepła i regulacji oddechu tracę kontakt ze światem zewnętrznym. Nie słyszę hałasów dochodzących z ulicy ani otwieranych drzwi w domu. Zdarzyło się, że siostra, która mnie odwiedziła, musiała wstrząsnąć moim ramieniem, bym "wróciła na ten świat". Przebywałam w nieokreślonej przestrzeni, nie czułam upływu czasu, nic się nie działo, wokół mnie była pustka, absolutna pustka. Towarzyszyła mi tylko świadomość przeżywanych emocji. Czułam, że jest mi dobrze, lekko, jakby radośnie. To był stan "szczęśliwości". Po opanowaniu całego kursu treningu autogennego i upływie dalszego miesiąca pacjentka mówi:, Testem teraz innym człowiekiem, jestem spokojna, na luzie. Byle głupstwo nie wyprowadza mnie z równowagi. Mam dobre samopoczucie. To cudowne wierzyć w siebie. Takie przekonanie rozjaśnia wszystko. Świat wydaje się lepszy, przyszłość jest pełna nadziei. Bardzo pomogły mi te autosugestie, które ćwiczyłam w stanie głębokiego odprężenia. To była chyba autohipnoza, bo wypowiadane sugestie działały automatycznie, same z siebie, bez udziału mojej woli, a może bez udziału świadomości. Mówiłam sobie: "Mam zdrową, piękną, miłą skórę. Jestem delikatna i gładka jak jedwab. Kocham moje ciało, dostarcza mi ono przyjemnych wrażeń". Przez tydzień czy dziesięć dni wprowadzałam też autosugestie odwykowe: "Jestem zdrowa, tabletki nie są mi potrzebne, są wstrętne. Bez nich żyje się lepiej, swobodniej. Jestem od nich wolna". Od dwóch tygodni nie zażyłam ani jednej tabletki i nie odczuwam nawet takiej potrzeby. Mimo że czuję się już całkiem zdrowa, ciągle trenuję "Relaks". Stał mi się potrzebny jak codzienne mycie ciała. To jest dla mnie higiena duszy. Wprowadzam się w niezwykle przyjemny stan i czuję, że regeneruje on cały mój system nerwowy, usprawnia mózg i ciało. Teraz stosuję skróconą instrukcję. Wywołuję w myślach tylko krótkie hasła i w ciągu chyba kilkudziesięciu sekund zapadam w niebyt. Nie ma mnie, nie czuję swego ciała, nie ma świata zewnętrznego. Tylko moja czysta myśl unosi się gdzieś w górze. Ta myśl zawiera świadomość "jestem". Jest ona połączona ze wspaniałym samopoczuciem, poczuciem bezpieczeństwa, spokoju, siły, wiary w siebie... same pozytywne uczucia, które składają się na przeżycie komfortu psychicznego, błogości... trudno to wyrazić słowami". Wyjątkowo szybkie efekty psychoterapii zawdzięczać można w tym przypadku głównie temu, że konflikt emocjonalny, który był bazą objawów nerwicowych, został już wcześniej rozwiązany, a objawy nerwicowe zostały uwarunkowane nawykowo, podobnie jak nawykowe było zażywanie leków. Nic nie hamowało procesu rehabilitacji, nie było zasadniczego konfliktu wewnętrznego, walki z emocjami, które należałoby ujarzmiać i przebudowywać Człowiek ze słabą wolą to taki, który wierzy, że ma słabą wolę, i odwrotnie. Władimir Lewin Aneta, 25 lat Zgłosiła się, nakłoniona przez matkę; ma zaniedbany wygląd, porusza się wolno, twarz jej pozostaje bez wyrazu. Pracuje jako bibliotekarka. "Mama kazała mi tu przyjść. Mnie samej się już niczego nie chce. Właściwie to nie chce mi się żyć. I wiem, że nikt ani nic mi nie może pomóc. Świat jest szary, zły. Ludzie są dla siebie wilkami, jak w tym łacińskim przysłowiu: Homo homini lupus est. Nie czuję do nikogo nienawiści, ale też nikogo poza matką nie darzę uczuciem. Nienawidzę może tylko siebie. Nie umiem żyć, nie umiem cieszyć się życiem jak inni. Mnie też nikt nie lubi. Koleżanki, znajome, mają powodzenie u mężczyzn, są kochane. Ja tylko w szkole miałam raz sympatię, ale to nie było nic poważnego, potem nikt się mną nie interesował. Wiem, że jestem nieciekawa, tak nieciekawa jak całe moje życie. Nie mam też żadnych zainteresowań, które by mnie pasjonowały. Lubię czytać, ale ostatnio nie mogę się na tym skupić. Całe akapity muszę czytać po dwa, trzy razy, bo łapię się na tym, że nic do mnie nie trafiło. Tak samo źle jest z moją pamięcią. Moim koleżankom pracuje się dużo łatwiej, bo pamiętają tytuły, co gdzie leży, czy dana pozycja jest czy jej nie ma. A ja wszystko muszę sprawdzać, nic mi nie zostaje w pamięci. Dlatego jestem dużo bardziej powolna niż one. W stosunku do innych trzymam się na uboczu, toteż jestem daleko od konfliktów. Mimo to wiele rzeczy mnie drażni. Czasem czytelniczki są niegrzeczne czy rozdrażnione, a ja potem przez cały dzień jestem rozdygotana wewnętrznie. W ogóle jestem zbyt drażliwa, jak mówi mama. Mój nastrój jest bardzo nierówny. Rano czuję się tak, jak gdybym miała kaca. Jestem podwójnie nieszczęśliwa, tak mi jest źle. Nie chce mi się wstawać, ale leżenie też nie przynosi ulgi; w głowie plączą mi się same nieprzyjemne myśli. W pracy z rana jestem zupełnie do niczego. Dopiero kiedy wypiję kawę, około południa zaczynam się czuć jak normalny człowiek. I jeszcze z tej szufladki napięć: nie mogę zasnąć, męczę się, w nocy śpię niespokojnie; często się budzę, sen nie daje mi odpoczynku. Fizycznie niby jestem zdrowa, żaden lekarz nie znalazł u mnie żadnej prawdziwej choroby, mimo to cierpię na różne dolegliwości. Przede wszystkim bardzo często boli mnie głowa. Jakby obręcz ją ściskała. Boli mnie kręgosłup. Mam często biegunki i bóle brzucha. Tak często mi coś dokucza, że dziwię się, gdy nic mi nie dolega. Mieszkam razem z matką. Matka jest dla mnie bardzo dobra. Zawsze trzymała nade mną parasol ochronny. Dawniej mówiłoby się, że trzyma mnie pod kloszem. Przejmowała się moim zdrowiem. Pamiętam, jakie kłopoty sprawiał jej mój brak apetytu. Cuda wyprawiała, żeby zachęcić mnie do jedzenia. Na dwór nie miałam prawa sama wychodzić. Przez całą szkołę podstawową znałam tylko spacerki z mamusią. Poznawałam świat oczami matki. Ona opowiadała mi najpierw bajki, potem czytała książki, opowiadała o życiu, o ciekawych rzeczach. Razem oglądałyśmy telewizję, a mama komentowała każdy program. Nie miałam własnego grona znajomych. Cały kontakt z ludźmi to tylko mamy rodzina i jej bliscy przyjaciele. Ojciec zginął w wypadku, gdy miałam trzy lata. Od tej pory matka żyła samotnie. Jest tłumaczem, zarabia na życie tłumacząc prace naukowe i książki beletrystyczne z dwóch języków. Pracuje w domu, dlatego mogła się mną tak ciągle zajmować". Po dwóch miesiącach "Ćwiczenia odprężające mięśnie metodą Jacobsona umożliwiają mi już zwalnianie napięć wielu układów mięśniowych. Trudności sprawiają mi jeszcze mięśnie lędźwiowo_krzyżowe i mięśnie karku. Na co dzień mam też napięte mięśnie twarzy. Tych trudności, zdaje się, metodą Jacobsona nie pokonam. Zaczęłam włączać elementy treningu Schultza, to znaczy pracować autosugestią opartą na skojarzeniach wyobrażeniowych. Może się uda. Ogólnie jednak zdołałam się już przekonać, że stan mięśni to stan psychiczny. Usiłuję też pracować nad zmianą poczucia obowiązku na moją własną potrzebę. "Trzeba" staram się zamienić na "chcę". Czasami się udaje". Po dalszych dwóch miesiącach "Nie wiem, czy to ćwiczenia odprężające mięśnie, czy ogólnie lepszy stan psychiczny sprawia, że jestem w niezłej formie fizycznej - nie męczę się tak jak dawniej. Przedtem myśl o wejściu po schodach na drugie piętro była przerażająca, każdy wysiłek był "bolesny". Teraz tego wrażenia nie mam. Przybyło mi jakby sił. Bóle głowy są o wiele rzadsze. W ostatnim miesiącu zdarzyły się tylko raz. Stosuję nadal - już mi to weszło w nawyk - dużo autosugestii. Najwięcej uwagi zwracam na autosugestie pobudzające energię i potrzebę działania. Najlepsze efekty przynosi w tym zakresie metoda "echo_magnesu". W każdym razie działa na mnie. Powtarzam niektóre zaklęcia wielokrotnie, np. "Mogę uważnie czytać, czytam uważnie, czytam uważnie..." albo: "pisze mi się łatwo, piszę, piszę...". I to doprowadza do pojawienia się potrzeby wykonywania tej czynności. Taka zabawa, przyjemna i skuteczna". Ostatnie spotkanie z pacjentką "Mam dziwną świadomość, że przestałam być bierną masą. Odczuwam swoją podmiotowość. Przeszłam na "ręczne", a w każdym razie "osobiste sterowanie". To mi daje poczucie mocy, którego mi dawniej brakowało. Mój świat się zaróżowił. Zaczęli mnie ciekawić ludzie. Przejrzałam jakby na oczy. Zobaczyłam nowe horyzonty. Tyle rzeczy jest naprawdę ciekawych. Książki czytam teraz z zainteresowaniem, a z ludźmi przebywam z przyjemnością. Zmieniłam się. Czuję się zdrowa, a raczej: dużo zdrowsza. Przecież pozostałam jednak sobą. Zjawiają się dni gorsze, wracają niekiedy dawne nastroje, czasem coś zaboli. Ale umiem teraz te stany znosić, wiem, że miną, i wypowiadam sobie po cichu "zaklęcie": "To minie, jutro będzie lepiej". Cokolwiek tu wymienisz, zdarza się to wielu. Seneka Ernest, 50 lat Dobrze prezentujący się mężczyzna, w zachowaniu pewny siebie, trochę władczy. Podaje, że jest dyrektorem dużego przedsiębiorstwa; ma w związku z tym dużo poważnych problemów i sytuacji stresujących. Uważa, że jest dobrym kierownikiem i mógłby być efektywny, ale... "Obecnie jest taki bałagan w przepisach, obowiązują takie absurdalne zarządzenia, że kierowanie przedsiębiorstwem jest fizyczną niemożliwością. Jeżeli dogodzi się pracownikom, firmę czeka ruina, jeżeli zaś zadba się o ratowanie sytuacji materialnej przedsiębiorstwa, strajkują pracownicy i pogarsza się wszystko. Koń by tego nie wytrzymał! Ja też nie wytrzymałem i dostałem zawału. Przed trzema miesiącami wróciłem ze szpitala, potem byłem w sanatorium i od dwóch tygodni jestem w pracy. Lekarze każą się oszczędzać i nie denerwować. To kpiny chyba. Mam wszystko robić wolno i spokojnie. A ja jestem szybki, nie znoszę powolności! I nie denerwować się też nie potrafię! O pracy już pani mówiłem. A w domu? Czy odpoczywam? Żona jest nauczycielką. Przyzwyczajona do pouczania i zwracania uwag. Ja tego nie znoszę, dlatego często są między nami spięcia. Niekiedy jak się zdenerwuję, to trzaskam rzeczami. Ostatnio stłukłem wazon z chińskiej porcelany. Żona urządziła z tego powodu piekło, potem spakowała swoje rzeczy i chciała się wynosić. Nie chcę tego. Żyjemy razem dwadzieścia pięć lat. To w sumie dobra kobieta, troszczy się o dom, dzieci. Muszę przyznać, że o mnie dba także. Nie wiem, jak bym sobie dał bez niej radę na co dzień. Poza tym mamy troje dzieci. Najstarszy syn jest samodzielny. Dobrze mu się wiedzie. Spryciarz. Młodszy chodzi jeszcze do liceum i sprawia kłopoty. On też wyprowadza mnie z równowagi. Nie chce się uczyć, lata po dyskotekach, pali, zaczął pić. Biciem utrzymywałem go w ryzach, ale teraz wielki chłop, grozi, że mi odda. Oj, kłopot z nim. Najmłodsza córka ma czternaście lat. Nie ma z nią kłopotów, ale potrzebny jej dom i matka. Doszedłem z żoną do porozumienia. Została z nami, ale pod warunkiem, że będę się leczył u lekarza i psychoterapeuty. No wiec przyszedłem". Już pierwsze ćwiczenia zaskoczyły pacjenta. Nigdy nie sądził, że myśli i wyobrażenia mają taki wpływ na funkcjonowanie ciała. Dotąd uważał, że gadanie o psychice to bzdury. Pacjent ćwiczył w domu trening autogenny Schultza i opanował go w stopniu dobrym. Podsumował wyniki trzymiesięcznej pracy nad sobą następująco: "Przede wszystkim muszę powiedzieć, że nigdy nie miałem przekonania do psychoterapii. Przyszedłem, bo żona to na mnie wymogła, a potem pilnowała jak dziecka, żebym ćwiczył. Powoli, z coraz większym zdumieniem, spostrzegałem, że rzeczywiście myśli mogą wywołać w ciele określone reakcje. Poprzez zniesienie napięć w ciele można doprowadzić do całkowitego spokoju wewnętrznego. Potrafię się już na zawołanie uspokoić. To bardzo, bardzo dużo. To dla mnie oznacza zdrowie. Czuję, że to ratunek przed następnym zawałem. Ogólnie mniej się teraz denerwuję. Sytuacje, które niedawno wyprowadzały mnie z równowagi, teraz znoszę prawie obojętnie. Pracuję nad zmianą swojej postawy życiowej. Rozmowy z panią nauczyły mnie sprawdzać, czy moja aktualna postawa wynika z tego, co jest, czy też z tego, co sobie na dany temat wymyśliłem. Zauważyłem ze zdziwieniem, że ulegałem dotychczas przekonaniom, które przecież mogę zmienić. Niektóre były po prostu irracjonalne. Dzięki tej pracy ustaliłem jakąś sensowną hierarchię ważności. Teraz, kiedy na przykład zaczynam się denerwować, myślę o pewnych ogólnych zasadach, wartościach, zestawiam każdą nową sytuację z nadrzędnymi racjami. Dawniej denerwowało mnie i obrażało, gdy nie wszyscy robili to, czego ja chcę. Jeśli postępowali inaczej - burzyło to mój spokój i było silnym stresem. A przecież skoro uznaję prawo każdego człowieka do własnego zdania i samostanowienia, jeśli jestem zwolennikiem tolerancji, to moje przekonanie, że wszystko musi się dziać tak, jak ja chcę, lub tak, jak ja bym to zrobił, jest absurdalne i śmieszne. Nabrałem też więcej pokory. Odrzuciłem moją pewność, że muszę w życiu robić coś niezwykłego, że muszę być najważniejszy, bo inaczej życie będzie jałowe i bez sensu. Zaraz myślę, że był to wynik nieuzasadnionego przerostu ambicji i stawiania sobie poprzeczki na poziomie niemożliwym do pokonania. Powoli, jak pani widzi, zmieniam swoją postawę wobec życia. To mi przynosi wewnętrzny spokój i powoduje, że żyje mi się obecnie łatwiej i spokojniej. Moje kontakty z ludźmi, z rodziną, układają się lepiej. Wdało się nawet nieco ciepła w nasze stosunki. Teraz dopiero mam poczucie, że jestem panem siebie i że otworzyłem się na świat". Im intensywniejsze prowadzi się życie, tym boleśniej odczuwa się pustkę, która potem nastaje. Jan Szczepański Waleria, 32 lata Od roku bardzo cierpię z powodu silnej nerwicy serca. Takie było orzeczenie lekarzy. Samo serce podobno mam zdrowe, ale mimo to bardzo mi dokucza, stale muszę o nim myśleć. Poza tym drętwieje mi lewa strona ciała. Mam stale zimne kończyny. Cierpię na bezsenność. Zasypiam najwcześniej o drugiej, mimo zażywania środków nasennych. Ta bezsenność mnie wykańcza. Próbowałam różnych sposobów: piłam mleko przed snem, wychodziłam na długie spacery, żeby zmęczyć się przed spaniem. Modlę się, żeby zasnąć. Oczekiwanie snu tak mnie wyczerpuje, że zamiast uspokajać się, serce zaczyna mi walić, czuję, jak wszystko drży we mnie. To są męki - wierzy mi pani? Moja sytuacja rodzinna wygląda tak: wyszłam za mąż przed siedmiu laty. Od tej pory nie pracuję. A miałam atrakcyjną pracę. Ponieważ znam dobrze dwa zachodnie języki, byłam tłumaczką podczas wizyt zagranicznych gości. Mój mąż pływa, w pierwszych latach małżeństwa wypływałam w rejsy razem z nim. Jednak od chwili urodzenia syna przebywam stale w domu. Od roku nie chce mi się w ogóle nigdzie wychodzić. Ogarnęła mnie apatia. Źle się czuję i cały czas boli mnie serce. Przed czterema laty zmarł mój wujek, przed trzema - babcia. Od tego czasu bałam się być w nocy sama, miewałam męczące, złe sny, zawsze o śmierci. Gdy mąż wracał do domu i był przy mnie, wszystko było dobrze. Nic mnie teraz nie interesuje, nie mogę się skoncentrować na żadnym zajęciu wymagającym uwagi. Nie mogę czytać. Co robię? Sprzątam, przygotowuję posiłki dla dziecka i siebie. Chociaż zajmuję się synem, wolę, żeby bawił się sam w swoim pokoju. Ze znajomymi widuję się rzadko. Nic mnie nie cieszy. Po prostu bardzo, bardzo źle się czuję, jestem nieszczęśliwa i wydaje mi się, że już nigdy z tego stanu nie wyjdę. Muszę się przyznać, że synek często mnie drażni i wtedy krzyczę na niego, a nawet biję go w złości. Wiem, że to niedobrze. Kiedy się uspokajam i złość mi przechodzi, to żałuję i wstyd mi przed sobą. Dziecko nie pochłania mi wiele czasu. Częściej zajmuje się nim babcia, czyli moja matka. Zabiera go na spacery, potem bierze do siebie do domu i przyprowadza dopiero, gdy pora spać. Mama rozumie, że jestem chora i chce mi pomóc. Mieszkamy osobno, ale niedaleko od siebie. Współżycie z mężem układa się dobrze. Mąż ma większy temperament niż ja. Współżycie seksualne jest mi właściwie obojętne, mogę się bez tego obyć. Orgazmu nie przeżywam. Mąż jest czuły, dba o mnie. Jest moim prawdziwym przyjacielem. Gdy jest w domu, czuję się dobrze. Nie mamy kłopotów materialnych. Najpierw leczyłam się u internisty. Lekarz powiedział: "Jest pani zdrowa, to tylko nerwy". Poszłam do psychiatry. Zapisał tabletki na sen i na uspokojenie. Powiedział tylko, żeby się nie przejmować. Zażywałam te lekarstwa przez pół roku, ale byłam tak otumaniona, że rodzice zaczęli się o mnie bać. Te leki w ogóle mi nie pomogły. Jeśli wcześniej zasnęłam, to budziłam się w nocy i znów nie spałam. Nie chcę dłużej brać tych tabletek. Nastrój mam stale ponury. Niekiedy, a muszę powiedzieć, że ostatnio dość często, ogarnia mnie głęboka chandra. Taka ciężka, okropna. Potem odczuwam tylko pustkę. Ale to nie jest taka zupełna pustka, że nic nie czuję, o niczym nie myślę. Właśnie, że czuję jakiś nieokreślony, wewnętrzny niepokój, tak jakby dreszcze wewnętrzne. A bóle serca niekiedy bardzo się nasilają. Nikt, komu mówiłam o moich problemach, nie potrafi mnie zrozumieć. Czuję się samotna. Właściwie to ja siebie też nie rozumiem. Mam wszystko, czego ludziom najbardziej potrzeba, powinnam być szczęśliwa, a nie jestem. To nienormalne. Może jestem psychicznie chora? Ludzie są mi obojętni, jak wszystko. Nie, nie ma osób, których bym nienawidziła. A dawniej?... Też nie. Pamiętam, że byłam zawsze zazdrosna o moją młodszą siostrę, dlatego jej nie lubiłam i często jej dokuczałam. Dziś oceniam, że matka była zawsze wobec mnie chłodna. Nie było u nas zwyczaju przytulania się czy całowania. Mama pracowała, dbała o mnie, żebym była czysto ubrana. Jak przyniosłam ze szkoły dwójkę, to krzyczała, wymyślała od osłów i groziła, że pójdę na ulicę, jak nie będę się uczyć. Pamiętam, że wzbierała wtedy we mnie gorycz, chwilami byłam bardzo nieszczęśliwa. Gdy byłam starsza, to mi te żale do mamy przeszły. Mój kontakt z ojcem był zupełnie luźny. Po trzech miesiącach Bardzo mi pomaga to, że mogę się przed kimś wyżalić, opowiedzieć o swoich kłopotach i smutkach. I że spotykam się ze zrozumieniem, z życzliwością. Po rozmowach z panią wracam do domu lżejsza, pogodniejsza i bardziej pozytywnie do siebie nastawiona. To ważne, że nauczyłam się analizować siebie i poddawać kontroli moje myśli. Zajrzałam w siebie i zobaczyłam, że zapiekły się we mnie urazy do matki i żale za "niedopieszczenie". To, jak odnosiła się do mnie matka, przeniosłam na swego syna. Spostrzegłam, że postępuję wobec syna gorzej niż matka wobec mnie. Wyolbrzymiam jej winy, a postępuję z synem jeszcze chłodniej i ostrzej. To odkrycie najpierw mnie przeraziło, a potem "wybuchła" we mnie chęć, by się zmienić... Chęć tak silna, że aż mnie to wprawiło w podniecenie. I uwierzyłam, i nadal wierzę, że potrafię synowi wynagrodzić krzywdy, które mu wyrządziłam. I że odtąd będzie dużo lepiej. Zaczęłam w coś wierzyć, do czegoś dążyć. Szczęście mojego syna jest jednym z moich nowych celów. Ta moja nowa sytuacja wewnętrzna sprawiła, że poczułam się silna. Nie czuję się też taka zagubiona i taka pusta. Wstąpiła we mnie nowa energia i zaczęłam pracować: tłumaczę teksty, dzięki czemu mam kontakty z ludźmi, a sama praca daje mi dużo radości. Moje bóle stopniowo słabły, aż prawie całkiem zanikły. Śpię dobrze, zasypiam zawsze w trakcie wieczornego treningu autogennego Schultza. Szczęście zależy nie tylko od zewnętrznych źródeł, ale i od wewnętrznych warunków, nie tylko od losów człowieka, ale i od jego osobowości. Władysław Tatarkiewicz Krystyna Zacznę od mego życiorysu. Myślę, że w moich losach zawarte jest wyjaśnienie moich obecnych problemów i kłopotów. Urodziłam się w drugim miesiącu wojny. Mieszkaliśmy wówczas na terenach objętych okupacją sowiecką. Ojciec znał mnie tylko przez cztery tygodnie. Został aresztowany przez NKWD i wszelki ślad po nim zaginął. Piastował wysoki urząd państwowy i to w oczach Sowietów było jego zbrodnią. Niebawem wywieziono w głąb Rosji moją rodzinę: pięćdziesięciopięcioletnią babcię, matkę ze mną przy piersi i dziewięcioletniego brata. Nie pamiętam okresu spędzonego na Dalekim Wschodzie. Wiem z relacji matki, że byłam niedożywiona, wyglądałam jak szkielecik; matka mówiła, że "karmiła mnie głodem". Mama i babcia były bardzo dzielne. Matka pracowała przy wyrębie lasu, babcia zmarła po trzech latach pobytu na zesłaniu. Brat zaczął handlować i zarobione grosze oddawał matce, by mogła kupić mi coś pożywnego. I o dziwo, przeżyłam! A po powrocie do Polski, w 1948 roku, szybko nabierałam wagi i cech ludzkich. W Polsce też była bieda. Matka dwoiła się i troiła, aby zabezpieczyć nasz byt. Brała się do każdej pracy (przed wojną zrobiła doktorat z socjologii). Żeby zdobyć dach nad głową, podjęła pracę jako dozorczyni. Dla mnie nie wystarczało już matce czasu. Wychowywałam się właściwie sama, jednak we wszystkim brałam z niej przykład. Ona promieniowała siłą i dobrocią. Nie mieliśmy prawie niczego, ale to, co aktualnie posiadaliśmy, w każdej chwili było oddawane bardziej potrzebującym. Jej postawa i czyny ukształtowały mój charakter i postawy. Uczciwość, pracowitość, ofiarność, patriotyzm - to były jej wartości, które stały się moimi. Matka zmarła, gdy miałam szesnaście lat. Od tej pory brnęłam przez życie sama. Brat był za granicą. Uczyłam się dalej, zarabiałam na siebie, jak się dało, przed pójściem do szkoły sprzątałam sklepy, pilnowałam dzieci. Robiłam różne rzeczy, ale żadnej klasy nie powtarzałam. Dużo życzliwości i pomocy zaznałam od znajomych. Potem poszłam na studia. Skończyłam filologię polską. Nauka była przedmiotem moich marzeń. Od trudów i smutków życia uciekałam w świat literatury i fantazji. Ona mnie karmiła, w "moim świecie" było pięknie, słonecznie, ludzie byli szlachetni. Na studiach spotkałam drugiego fantastę. Był paniczykiem wychowanym w dobrych warunkach, ale zdawał się mnie rozumieć. Pobraliśmy się. To były piękne lata. Młodzi, pełni wiary w przyszłość i w "dobro, które musi zwyciężyć". Pracowaliśmy obydwoje ciężko, ale umieliśmy cieszyć się życiem. Dzieci nie mieliśmy. W latach siedemdziesiątych zaczęły się nasze kłopoty związane z moim zaangażowaniem się w prace społeczne. Od 80. roku poświęciłam się całkowicie pracy w konspiracji. Po zwycięstwie Solidarności współpracowałam nadal z prasą, a także z radiem i telewizją. Występowałam publicznie. Mąż poszedł inną drogą. Tworzył nową gospodarkę. Zamarzyły mu się wielkie interesy i wielkie pieniądze. Ja byłam zaangażowana ideowo, nie miałam czasu pomyśleć o sobie, a on "zakwitł", jeśli tak można powiedzieć o mężczyźnie. Wreszcie znalazł odpowiedniego dla siebie "kociaka". Niebawem zażądał rozwodu. Oczywiście, zgodziłam się. Ponieważ jednak zajmowaliśmy mieszkanie, które niegdyś należało do jego rodziców, on w nim został, a ja musiałam się wyprowadzić. I w tym momencie zaczyna się moja tragedia. Uważałam się za silną, a okazało się, że jestem bardzo słaba. Załamałam się zupełnie. Wszystko się zawaliło, niebo runęło na mnie. Cała hierarchia moich dotychczasowych wartości przekoziołkowała. Nie mam teraz busoli. To, w co wierzyłam, okazało się ułudą. Nie mam majątku, bo nigdy nie byłam nastawiona na gromadzenie dóbr. Żyłam w przekonaniu, że bogactwo wewnętrzne jest ważniejsze i wystarcza do szczęścia. Okazuje się, że nie wystarcza. Najgorsze, że załamałam się też fizycznie. Często boli mnie serce, kilka razy było u mnie pogotowie; zawsze stwierdzano, że to na tle nerwowym. Ciśnienie skacze mi do 240ÂÁ?ÂŔ8ÂÁ:ÂŔ140. Bóle głowy pozbawiają mnie możliwości myślenia i pracy umysłowej. Na dodatek nie mogę poruszać się samodzielnie po ulicach z powodu zawrotów głowy. Przeniosłam się do innego miasta, ponieważ tu mam dobrych przyjaciół. Wydawało mi się, że zmiana miejsca pobytu dobrze mi zrobi. Jednak to prawda, że "nie przesadza się starych drzew", czuję się tu jeszcze bardziej samotna. Wiem, że nie można zmienić losu, i że pani tego też nie dokona, ale szukam ratunku przed tymi dobijającymi mnie dolegliwościami nerwicowymi. Relacja końcowa, po pięciu miesiącach psychoterapii Mozolna była droga, którą musiałam przejść podczas pracy nad sobą. Najpierw przyjrzałam się sobie. Zobaczyłam, że byłam naiwna i bezkrytyczna. Żądałam od ludzi zbyt wiele. Nie umiałam - lub nie chciałam - widzieć ludzi i rzeczy takimi, jakimi są, wolałam ich widzieć takimi, jakimi chciałabym, żeby byli. Zaślepiona ideami, zupełnie nie dbałam o swoje sprawy materialne. A przecież dbałość o siebie jest obowiązkiem każdego, choćby dlatego, by inni nie musieli dbać o mnie. To zrozumiałe, że męża skusiła atrakcyjna kobieta. Ja nie dbałam o swój wygląd. Zapomniałam o własnej kobiecości. Popełniłam jeszcze jeden błąd, ponieważ nie brałam pod uwagę tego, że oboje z mężem dorastaliśmy w różnych warunkach. On od najmłodszych lat przyzwyczajony był do dobrobytu i ustabilizowanego życia. Mnie natomiast nauczono lekceważyć warunki materialne, być "ponad to" i gardzić blichtrem życia. Skupiona byłam jedynie na wartościach moralnych, toteż z góry wzgardziłam tym, co wybrał mój mąż. Nasze drogi musiały więc się rozejść, można się tylko dziwić, że nasze małżeństwo trwało tak długo. Dokonawszy tej analizy, rozgrzeszyłam męża i wybaczyłam mu. Przyszło mi to z trudem, ale był to ważny moment, od tej chwili moje wybuchowe emocje ucichły. Następnym etapem mojej autoanalizy było zastanowienie się nad tym, jak ma obecnie wyglądać moja hierarchia wartości. Czy będzie inna? Nie, ta sama, tak jak ja pozostałam ta sama. Doszło tylko przekonanie o konieczności włączenia tolerancji do mego światopoglądu i znacznie szerszego patrzenia na świat i na ludzi. W tej chwili wydaje mi się, że moje "ja" zostało dzięki temu wzbogacone - nie tylko o nowe doświadczenia, ale i o nowe wartości. To rozliczenie się ze sobą wprowadziło ład do moich myśli i podziałało integrująco na mój rozchwiany system nerwowy. Moje dolegliwości nerwicowe z każdym dniem słabły. Uspokajający trening autogenny, którego nie zaniedbywałam, dokonał reszty, to znaczy uwolnił całe moje ciało od napięć, które przecież są bazą dla nerwicy. Stałam się znowu wolna, znowu silna, a może silniejsza niż przedtem? Mówi się, że cierpienia wzbogacają człowieka. Coś w tym jest. W nieszczęściu cierpienie obejmuje całą świadomość, cały horyzont człowieka. Władysław Tatarkiewicz Maria, 35 lat Jest otyła, ma 25 kg nadwagi. Przejawia wyraźny niepokój ruchowy, wykonuje wiele niepotrzebnych gestów rękami. Mówi bardzo szybko. Jest napięta. Czasami śmieje się nerwowo, bez powodu. Ma trzyletnie dziecko. Wie, że choruje na nerwicę, ale uważa, że jest chora poważniej niż "tylko na nerwicę". Chodzi ciągle do lekarzy, w nadziei, że poznają się na jej chorobie. Nie ma tygodnia, żeby nie odwiedziła jakiegoś specjalisty. Gdy usłyszy rozmowę o chorobach, zaraz doszukuje się ich u siebie. Pacjentka pokazuje gruby plik wyników badań lekarskich różnych specjalności. Wszystkie wyniki są negatywne - nie stwierdza się żadnej choroby. Pacjentka tłumaczy, że jest taka uczulona na temat chorób", odkąd koleżanka zmarła na raka (czerniak złośliwy). Sama natychmiast poszła do dermatologa i pokazała wszystkie swoje wypryski i plamy na skórze, chcąc się upewnić, czy jej także nie grozi rak. Odczuwa bóle w różnych częściach ciała. Stale dokucza jej coś nowego. Często boli ją głowa, przeważnie z tyłu. Tak bardzo boi się chorób i śmierci, że często z tego powodu płacze. Właściwie nie ma dnia, żeby nie płakała. Lęka się także o zdrowie dziecka. Gdy syn zakaszle, ona wpada w popłoch, spodziewając się od razu zapalenia płuc. Pacjentka podaje, że od najmłodszych lat była bardzo lękliwa, bała się ciemności, bała się burzy, silnego wiatru. Cały świat wydawał się jej straszny i pełen niebezpieczeństw. Bała się bajek o smokach, o dzikich zwierzętach. Pamięta, jak płakała kiedyś nad Czerwonym Kapturkiem, a bajki o Jasiu i Małgosi nigdy nie mogła wysłuchać do końca. Matka opowiadała jej po latach, że kiedyś podczas słuchania tej bajki wybuchła spazmatycznym płaczem, aż rodzina przestraszyła się i matka spaliła książeczkę z tą bajką. Jakby nie dość było tych strasznych bajek, to jeszcze życie dostarczało na każdym kroku wiadomości o okropnych rzeczach. Pamiętam, jak sąsiadki opowiadały mamie o zmarłych, którzy przychodzili do nich po śmierci. Sąsiedzi mieszkający niżej często kłócili się, bili, krzyki słychać było w całym domu. To też napełniało mnie wielkim strachem bałam się, że zaraz się zabiją i zobaczę trupa. Moi rodzice byli dla mnie dobrzy. Ojciec czasami pił, ale potem przychodził do domu i zaraz kładł się spać. Miałam troje rodzeństwa, byłam najmłodsza. W szkole uczyłam się dość dobrze. Byłam nieśmiała i lękliwa, trzymałam się na uboczu, bo przezywano mnie "gruba". Bardzo tego nie lubiłam i wstydziłam się swojej tuszy. Pamiętam, że w piątej klasie ważyłam już 75 kg. Gdy jadłam, uspokajałam się. Ukończyłam liceum ekonomiczne, a potem pracowałam w księgowości. Wyszłam za mąż mając dwadzieścia lat. Mąż jest w zasadzie dobry, dba o dom, dziecko, nie pije, domator. Czegoś mi jednak w nim brakuje. Nie przejawia żadnej czułości, nigdy mnie nie pochwali, nie przytuli, nie okaże uczuć. Kiedy oglądam filmy i widzę, jak ludzie się kochają, to zazdroszczę im i ogarnia mnie gorycz. Przyznaję, że zaczęłam trochę myśleć o innych mężczyznach". Pacjentka silnie reaguje na wszelkie sugestie, już podczas pierwszego ćwiczenia treningu autogennego stwierdza, że ręce stały się gorące, zapadła w stan takiego psychicznego odprężenia, że przestała słyszeć, przestała myśleć, wydawało się jej, że unosi się i gdzieś oddala. Po pięciu tygodniach psychoterapii "Bóle głowy występują teraz rzadziej i są słabsze. W ciągu ostatniego miesiąca głowa bolała mnie raz lub dwa. Powtarzałam sobie sugestię: "Zaraz minie, zaraz przejdzie". Pomogło. Miałam jeden napad lęku, taki jak dawniej. A to dlatego, że dowiedziałam się o śmierci koleżanki. Była w moim wieku. Zaczęłam płakać. Uspokoiłam się szybko, bo mąż mnie przytulił i mówił coś do mnie, bardzo ciepło. Muszę też powiedzieć, iż wreszcie przyznałam się mężowi, że chodzę na psychoterapię. Wysłuchał mnie i potem zmienił się w stosunku do mnie. Jest bardziej czuły, otacza mnie ramieniem i mówi: "Nic się nie bój, przy mnie nic ci się nie stanie, ja cię obronię". Może nawet przed niczym by mnie nie obronił, ale bardzo brakowało mi takich słów męża. To bardzo poprawiło mój nastrój. Teraz nawet śpiewam w domu". Minął kolejny miesiąc "W ciągu ubiegłego miesiąca płakałam tylko raz, ale od dwóch miesięcy nie byłam ani razu u żadnego lekarza i nie brałam żadnych tabletek uspokajających. Dawniej miałam częste biegunki nerwicowe, teraz nie mam ich w ogóle. Byłabym z siebie zupełnie zadowolona, gdyby nie to, że ciągle mam zbyt duży apetyt. Przyzwyczaiłam się niepokój zagłuszać jedzeniem i teraz, jeśli nie zjem tyle co dawniej, to coś mnie "ssie" w żołądku. Więc jem i nie mogę się pozbyć tej strasznej nadwagi. Razem z poprawą samopoczucia i zaprzestaniem myślenia o chorobach znajduję w sobie więcej czułości dla dziecka, sprawia mi ono więcej radości. Wydaje mi się, że jestem teraz inna, ale chociaż uważam się już za zdrową, to chcę do pani nadal przychodzić na rozmowy. One pozwalają mi lepiej poznać samą siebie i "podtrzymują mnie w pozycji pionowej". Nie mam jeszcze do siebie tyle zaufania". Los jest sprawdzianem siły i wartości człowieka. Jan Szczepański Zofia Byłam radosną, pogodną dziewczyną. Lubiłam towarzystwo i byłam ogólnie lubiana. Uważano, że "tryskam życiem". Nie miałam problemów w szkole ani w domu. Ojciec był we wszystkim podporządkowany matce; matka była i jest osobą dominującą i energiczną. Ze mną zawsze utrzymywała dobry kontakt, miałam do niej zaufanie. Na studiach zakochałam się w starszym ode mnie o dziesięć lat wykładowcy ze stopniem doktora. Imponował mi i pociągał jako mężczyzna. Pobraliśmy się, zanim skończyłam studia. Pod jego wpływem zostałam na uczelni i od razu zabrałam się do pisania pracy doktorskiej. Poszło mi to sprawnie i dawało wiele satysfakcji. Tymczasem urodziłam córkę, po dwóch latach drugą. Mieszkaliśmy u rodziców. Dziećmi najczęściej opiekowała się moja matka. Teraz starsza córka ma dziesięć lat, a młodsza osiem. Nagle mąż zmienił się w stosunku do mnie. Stał się niecierpliwy, ze wszystkiego niezadowolony, wszystko krytykował. Niebawem okazało się, że znalazł drugą kobietę i związał się z nią. Pode mną jakby się ziemia zatrzęsła. Straciłam grunt pod nogami. To pierwsze uderzenie spowodowało, że wszystko zaczęło wirować. Straciłam orientację w kierunkach, znalazłam się w centrum chaosu. Kochałam go. Razem z nim utraciłam wiarę w siebie, w ludzi, w sens pracy, w sens życia. Jednocześnie wewnątrz mnie wrzało i rozsadzało od środka, a świat zewnętrzny przestał mnie obchodzić. W pracy stałam się tak nieuważna i niezdolna do myślenia, że popełniałam niewybaczalne błędy, narażające moją instytucję na duże straty. Najpierw zagrożono mi zwolnieniem, a potem "w drodze łaski" przeniesiono do idiotycznej pracy, zupełnie bezmyślnej, która nie odpowiadała ani moim kwalifikacjom, ani możliwościom. Mało mnie to wzruszało. Tkwił we mnie i tkwi nadal cierń, którego nie mogę się pozbyć. Mam poczucie ogromnej krzywdy, a przy tym zupełnej bezradności. Moje starania o powrót do dawnego porządku nie znalazły u mego męża żadnego oddźwięku. Wszystkie te nieudane próby powiększały tylko poczucie bezradności. Może wyolbrzymiam to, co straciłam. Próby przemówienia sobie do rozsądku nie dają żadnego efektu. Chwilami wydaje mi się, że całe moje życie zostało przekreślone, a przede mną pustka. Muszę przyznać, że nachodziły mnie myśli o samobójstwie i gdyby nie dzieci, wolałabym niebyt niż te cierpienia. Ładowałam w siebie leki uspokajające, które zapisywał mi lekarz. Byłam po nich całkowicie otępiała, tak bardzo, że nawet mojej głupiej, obecnej pracy trudno mi było sprostać. A cierń tkwił nadal. Nie dawał spać. Całymi dniami chodziłam śpiąca, a z chwilą gdy kładłam się do łóżka, widziałam Jego; kochałam go i nienawidziłam. Od roku mam silne kłucia i bóle w klatce piersiowej. Raz nawet rodzice wzywali pogotowie i zawieziono mnie do szpitala na obserwację. Wyszłam z rozpoznaniem: nerwica. Zażywam teraz inne leki, ale nadal cierpię psychicznie i fizycznie. Już nie wytrzymuję! Proszę mi pomóc. Po kilku miesiącach Trening Schultza mam już chyba nieźle opanowany. W trakcie ćwiczeń odprężam się całkowicie i w ogóle wyłączam. Potem przez jakiś czas jestem spokojniejsza i utrzymuje się pogodniejszy nastrój. Te chwile pozwalają mi na nabranie oddechu. A to już jest dużo. Wytrwale stosuję zabawę "patrzenia przez odwróconą lornetkę". Rzeczywiście, widzę już sama, jak pozwala mi to powoli zdobywać dystans do mojej tragedii. Może to w ogóle nie jest tragedia, tylko jeden z licznych, bardzo licznych "przypadków losowych"? Inni potrafią przechodzić nad tym do porządku dziennego. I nadal żyć normalnie, to ja też potrafię. Kiedy nachodzą mnie myśli, które jeszcze przed dwoma, trzema miesiącami doprowadzały mnie do obłędu, automatycznie włącza się sygnał, który uruchamia "patrzenie przez odwróconą lornetkę"; powoli dopracowałam się nawyku dystansowania się od spraw budzących emocje. Mogę się teraz zajmować codziennymi, realnymi problemami. Zmiany, które zaszły we mnie, zostały zauważone przez otaczających mnie ludzi. Szef przywrócił mi dawne stanowisko i bez większych trudności daję sobie radę. Upłynął kolejny miesiąc Zaczęłam uwalniać się od poczucia krzywdy z chwilą, kiedy uznałam minione fakty za nieodwracalne i pogodziłam się z tym. To otworzyło przede mną wyjście na wolność, dodało sił. Zaczęłam myśleć o przyszłości. Jednocześnie przebaczyłam mężowi. Ten akt odbył się w aurze podniosłego nieledwie nastroju i odegrał dużą rolę w procesie odchodzenia od stresu i wyzwalania się z poczucia krzywdy. Zaczęłam nowe życie. Zajęłam się znowu pracą naukową. I to mnie zupełnie wyciszyło wewnętrznie, przywróciło spokój, pewność siebie i moją dawną pogodę ducha. Objawy nerwicowe: kłucia i bóle serca, bezsenność - po prostu rozpłynęły się niezauważenie. Żyjemy nie tak, jak chcemy, lecz tak, jak potrafimy. Demokryt Aleksander Ma czterdzieści lat. Jest skrzypkiem. Od pewnego czasu ma skurcze mięśni lewej ręki, co uniemożliwia mu grę. Próbował się leczyć, był u wielu specjalistów. Żadnej organicznej przyczyny skurczu ręki nie stwierdzono. Powiedziano mu, że dolegliwość ta występuje na tle nerwowym. Otrzymał leki uspokajające i rozkurczowe. Nie zauważył jakiejkolwiek poprawy. Ostatnio musiał zrezygnować z grania w orkiestrze i zaczął udzielać lekcji gry na instrumentach strunowych. To zajęcie nie satysfakcjonuje go, czuje się źle psychicznie, ma depresyjne nastroje i gorzknieje z każdym dniem. Zawsze był bardzo wrażliwy i uczuciowy, ale doskonale panował nad sobą i uchodził za człowieka zrównoważonego i spokojnego. Ma żonę i szesnastoletniego syna. Pożycie z żoną układa się dobrze, w małżeństwie nie ma większych napięć. Ma natomiast kłopoty z synem. Oboje z żoną stracili na niego wpływ. Chłopiec wdał się w nieodpowiednie towarzystwo. Pali papierosy, a ponieważ nie dostaje na nie pieniędzy, podkrada je rodzicom. Zaczął również pić. Kłopoty te zaczęły się przed dwoma laty. Jako rodzice starali się wpłynąć na syna, korzystając z różnych sposobów: byli w kontakcie ze szkołą, przemawiali mu do rozumu, obiecywali nagrody. Wynagradzali każdy przejaw jego dobrej woli. Często tracili cierpliwość i wtedy grozili synowi, że oddadzą go do poprawczaka. Matka stale płakała. Na chłopcu nie robiło to żadnego wrażenia. W ubiegłym roku zaczął wagarować; opuścił tak wiele dni w szkole, że groziło mu powtarzanie klasy. Uciekł też na dwa dni z domu. Przed dwoma miesiącami wdał się w bójkę z rówieśnikami, podczas której jeden z chłopców został poważnie pobity. Syna zatrzymano w schronisku dla nieletnich. To wydarzenie rozstroiło ojca. Czuje, że stracił panowanie nad sobą. Ani na moment nie może uwolnić się od dręczących go myśli. Kocha syna, a jednocześnie chwilami go nienawidzi. Uważa, że syn skrzywdził i jego, i żonę; oboje wstydzą się za niego przed ludźmi, zaczęli obwiniać się wzajemnie, przeżywają udrękę. Pacjent żyje w stałym napięciu psychicznym i fizycznym, podsycanym przez poważne kłopoty z ręką. Psychoterapia pacjenta prowadzona była kilkutorowo: na poziomie świadomości, przez analizę sytuacji i własnych reakcji metodą racjonalno_emocyjną Ellisa, aby sprowadzić problem do właściwych rozmiarów. Następnie poprzez autosugestię działano na podświadomość w celu wzmocnienia wiary pacjenta w dalsze otwarte i pozytywne możliwości rozwoju syna. Wypracowanie takiej postawy pociągnęło za sobą znaczny spadek napięcia oraz wpłynęło na podwyższenie nastroju. W tych warunkach można było rozpocząć pracę nad opanowaniem techniki zwalniania napięć metodą Schultza. Wypowiedzi pacjenta podsumowujące czteromiesięczną terapię "Dostrzegam ogromną różnicę pomiędzy tym stanem, w którym się do pani zgłosiłem, a moim stanem obecnym. Niewątpliwie wpłynęła na to psychoterapia, ale również dalszy przebieg sprawy syna; otrzymał on w sądzie wyrok: nadzór kuratora. Wrócił do domu skruszony. Kurator ma dobry wpływ na niego. Napięcie związane z synem rozładowało się. We mnie jednak dość długo jeszcze utrzymywały się ślady wewnętrznego niepokoju i natrętnych myśli. Pomogły mi w tym najbardziej rozmowy prowadzone z panią i autosugestie, które bez końca sobie powtarzałem. Kuracja, której celem był zmniejszenie napięć mięśniowych, przebiegała następująco: systematycznie trenowałem ćwiczenia odprężające. Po dwóch miesiącach wydawało mi się, że już doskonale umiem się odprężać i że jestem na pełnym luzie. Zacząłem grać w domu, moje palce pracowały sprawnie. Zdecydowałem się zagrać w orkiestrze. Stres, który towarzyszy publicznym występom, spowodował, że w połowie koncertu palce odmówiły mi posłuszeństwa. To było dla mnie ciężkim ciosem. Znowu wpadłem w stan przygnębienia i beznadziei. Za wcześnie uznałem się za zdrowego. Konieczna była dalsza terapia. W wyobraźni przeprowadzałem ćwiczenia odczulające. Pomogły. W ubiegłym tygodniu dwa razy grałem publicznie i za każdym razem z powodzeniem. Myślę, że jestem już naprawdę wyleczony". Przypadek ten wymaga krótkiego komentarza. Jest prawdopodobne, że sprawiający kłopoty syn buntował się przeciwko "doskonale zrównoważonemu" i... bardzo spiętemu ojcu. Kiedy chłopiec otrzymał nadzór kuratora, w pewnym sensie dostał innego ojca. Tego właśnie pacjent nie mógł znieść - pojawił się nerwicowy symptom, który odbierał mu jego zawodową sprawność. Ćwiczenia rozluźniające i pozytywne autosugestie spowodowały, że stał się łagodniejszy dla siebie i syna. Gdy ojciec zaczął być mniej napięty, chłopiec mógł zarzucić swój bunt i zaczął zachowywać się zwyczajnie. Miejmy nadzieję, że gdy kurator przestanie być potrzebny, Aleksander odzyska poczucie własnej wartości także jako ojciec. Negatywny stan emocjonalny może prowadzić do różnego rodzaju zaburzeń wegetatywnych. Antoni Kępiński Zdzisława "Bardzo mi dokucza kłucie serca i duszności. Podczas tych ataków występują poty i cała się trzęsę. Ogarnia mnie wtedy paniczny lęk. Przeżywam też nieprzyjemne lęki w zamkniętych pomieszczeniach i w autobusie. Kilkakrotnie zdarzało się, że zawożono mnie na pogotowie. Raz skierowano mnie na obserwację do szpitala. Zawsze diagnozy były jednakowe - nerwica, serce zdrowe. Dostawałam tylko tabletki na uspokojenie. A ja czuję się bardzo nieszczęśliwa, bardzo chora, ja z tymi cierpieniami żyć nie potrafię". Podczas kilku pierwszych spotkań chora utrzymuje, że warunki domowe ma dobre, dobry jest też jej mąż. Sama nie pracuje, przebywa na urlopie macierzyńskim; ma dwoje dzieci - siedem i dwa lata. Dzieciństwo miała normalne. Jedyne przykre przeżycie to śmierć brata przed szesnastoma laty. Potem choroba młodszej córki, która teraz jest już zdrowa. Wszystko w życiu układa jej się dobrze, tylko... właśnie teraz jest chora. Jej choroba zaczęła się prawie półtora roku temu. "Mąż na początku pojawienia się mojej choroby był wystraszony, ale teraz myśli, że udaję, i nieraz mi to mówi. Bardzo mi wtedy przykro i czuję się osamotniona". Na kolejnym spotkaniu "Kiedy kilka dni temu oglądałam film kryminalny o dzieciach i ich ojcu alkoholiku, znowu dostałam ostrego ataku niepokoju i bólu serca. Mąż wezwał pogotowie. Zrobiono mi zastrzyk, po którym długo spałam". "Jako dziecko byłam spokojna. Uczuciowo byłam bardziej związana z ojcem niż z matką. On też wolał mnie niż inne dzieci. Matka natomiast najbardziej kochała starszą siostrę. Byłam zazdrosna o uczucia mamy do siostry. Najsilniejsze więzy łączyły mnie z młodszym bratem. Rodzice żyli ze sobą źle. Ojciec dużo pił, kłócili się więc i często bili. Przez długi czas w ogóle o tym nie wiedziałam. Matka kazała nam wychodzić z pokoju lub z domu, gdy musiała wykłócić się z ojcem. Sytuację zrozumiałam dopiero, gdy miałam trzynaście lat, kiedy matka kazała ojcu wyprowadzić się z domu. Ojciec odszedł, a matka sprowadziła obcego mężczyznę. Ciągle jeszcze byłam do ojca bardzo przywiązana i z powodu jego odejścia przeżyłam wielki wstrząs. Poczułam się bardzo samotna. Pozostał mi tylko brat. Ciężkie przeżycia rodzinne zbliżyły nas do siebie jeszcze bardziej. Potem, chyba po dwóch latach, brat uległ wypadkowi, przejechała go ciężarówka. Został zmiażdżony, mózg rozprysnął się wokoło. Widziałam to. To było okropne! Straszne! Byłam tak rozbita, że chciałam popełnić samobójstwo, zjadłam rtęć z termometru, ale mnie odratowano. Po kilku latach zmarł mój ojciec. Nie przejęłam się specjalnie jego śmiercią. Już wtedy rozumiałam, że matka miała rację, wyrzucając go z domu. To, co czułam, zawsze dusiłam w sobie. Na zewnątrz jestem spokojna, ludzie mówią, że, jestem bez nerwów. Silne przeżycia miałam jeszcze dwa lata temu w związku z chorobami córki. Urodziła się jako wcześniak W trzecim miesiącu życia zachorowała i była chora około siedem miesięcy. Dwa razy leżała w szpitalu, przeszła liczne transfuzje. Podejrzewano białaczkę. Bardzo przeżywałam chorobę dziecka, zaczęłam łysieć. Mniej więcej dwa miesiące po wyzdrowieniu córki dostałam pierwszego ataku kłucia serca. I tak zaczęła się moja choroba". Następne spotkania "Ostatnią rozmowę z panią bardzo przeżyłam. Wróciły wszystkie wspomnienia, o których chciałam zapomnieć. Ale po wyrzuceniu z siebie tego wszystkiego, tych zapiekłych żalów, zrobiło mi się nagle lekko, jakbym uwolniła się z jakichś pęt. Rozumiem, że te myśli i uczucia gdzieś mnie w środku gniotły. Z chwilą gdy pani o tym opowiedziałam, emocje związane z tymi wydarzeniami osłabły, zbladły. Zobaczyłam te przeżycia jakby z daleka. Do tej pory trening autogenny, który ćwiczyłam w domu, nie uwalniał mnie całkowicie od napięć, nie sprowadzał psychicznego wyciszenia. Teraz trening udaje się doskonale. Odprężam wszystkie układy mięśniowe, wchodzę w stan "zmienionej świadomości", tak jak to mi się dotychczas udawało tylko w ćwiczeniach z panią. Teraz już mogę podczas każdego treningu stosować pozytywne autosugestie, które - jak czuję - zaczęły wywierać wpływ na moje życie. Zaczęłam bardziej optymistycznie patrzeć na siebie, bez poczucia winy. Bardziej optymistycznie widzę przyszłość i nie dopuszczam do siebie ponurych myśli. Przeganiam je sugestią: "To minęło, to nie wróci". I zakodowała się już na stałe w mojej podświadomości myśl: "Jestem zdrowa, jestem silna". "Muszę się pochwalić, że wyraźnie spostrzegam efekty pracy nad sterowaniem akcją serca. Z chwilą gdy zaczyna przyśpieszać czy kłuć, wprowadzam się w stan odprężenia i "nakazuję" sercu spokój. Skutkuje. (Właściwie to nic dziwnego, bo jeśli szczury potrafią sterować pracą swego serca, to ja też potrafię). Wytworzył się naprawdę trwały odruch warunkowy między słowami, czy samą myślą, a pracą serca. Bardzo jestem dumna z siebie, że tego jednak dokonałam, choć kosztowało to wiele wysiłku i wymagało cierpliwości przez całe osiem miesięcy". Szukaj w swym wnętrzu. Tam jest źródło dobra, zawsze zdolne wytrysnąć na nowo, byleś je stale odgrzebywał. Marek Aureliusz Józefa, 56 lat Wygląda znacznie starzej. Mówi głosem przyciszonym, bez wyrazu, jednostajnie. Twarz prawie nieruchoma. "Czuję się, jakbym stała nad dołem, nad moim grobem. Myśl o śmierci już mnie nie opuszcza. Nie wiem, co mnie powstrzymuje przed ostatecznym skończeniem ze sobą. Może to, że nie umiem się zdecydować na wybór środka. Każdy rodzaj śmierci samobójczej ma w sobie coś, co powoduje, że muszę go odrzucić. Tabletki? Nie zawsze się z nimi udaje, mogą mnie odratować. Gaz? Można dom wysadzić w powietrze. Utopić się? Przejmuje mnie lęk na myśl o długim duszeniu się w wodzie. Powiesić się? Śmierć szybka, ale nieestetyczna". Płacze cicho, smutno. "Nie mam dla kogo żyć. Przegrałam swoje życie. Teraz, gdy przeszłam na emeryturę, gdy nie mam kontaktu z ludźmi, zostałam opuszczona w brutalny sposób przez męża i syna. Po trzydziestu dwóch latach pożycia małżeńskiego mój mąż wyjechał do drugiej kobiety, do innego miasta. Zabrał ze sobą syna, obiecując mu świetną przyszłość przy sobie. Próbowałam ich zatrzymać. Zostałam brutalnie obrzucona obelżywymi słowami. Poszli, nawet się ze mną nie żegnając, tylko trzasnęli drzwiami. Leczyłam się przez rok u psychiatry, bo tego swojego stanu nie potrafiłam znieść. Karmiłam się tabletkami - niewiele pomogły. Nadal nie wiem, po co mam żyć. Lekarz nic nie mógł poradzić. Bo i cóż?! Zdrowie całkiem mi wysiadło. Nie mam siły na nic. Boli serce, spać nie mogę, stale jestem zmęczona". Następne spotkania "To, że mogłam się przed panią wyżalić, że pani mnie życzliwie wysłuchała, przyniosło mi dużą ulgę. To straszne nie mieć do kogo ust otworzyć, nie móc się wyżalić, wyrzucić z siebie swojej krzywdy. Jeżeli komuś coś o sobie mówiłam, to zwykle spotykałam się z lekceważeniem, zniecierpliwieniem lub litością. To mi nie odpowiadało, więc zamknęłam się w sobie ze swym bólem. Po naszej rozmowie zaczęłam robić dokładny inwentarz przyjemności i dobra, jakiego w życiu zaznałam. Prawie codziennie dopisuję coś nowego! Jestem zaskoczona, że mimo wszystko mam o czym pisać. I sprawia mi to przyjemność. Dobre wspomnienia... działają jak plaster kojący. Niestety, ulotny. Szybko nasuwają się czarne chmury i czarne myśli". Jedna z kolejnych wizyt "Szukam teraz w mojej pamięci ludzi dobrych, życzliwych, wartościowych. Nie zawsze ja byłam przedmiotem ich zainteresowania, ale nie o to chodzi, ważne, że oni byli dla mnie jakimś ideałem czy wzorem. Na przykład dyrektor instytucji, w której pracowałam. Był bardzo dobry dla pracowników, był ludzki, każdemu starał się pomóc. Ja niczego nie potrzebowałam, więc osobiście nic mu nie zawdzięczam, a on pewnie nic o mnie nie wiedział. Był jednak dla mnie w jakimś sensie ideałem człowieka. Miałam też dwie prawdziwe przyjaciółki, ale obie już zmarły. Nie mogę do nich za często wracać myślą, bo myślenie o śmierci wprowadza mnie w głębokie przygnębienie i powraca natrętna myśl: "Jeśli takie dobre kobiety, mające dobrych mężów, dzieci, odeszły, to dlaczego i po co ja mam żyć? Te wspomnienia doprowadziły mnie do odkrycia, że najważniejszą rzeczą, która ludzi zjednuje, jest życzliwość i czynienie dobra. Pod tym kątem zastanawiam się teraz nad sobą. Jak ja sama postępowałam? Zatopiona w swoim nieszczęściu, ludzi nie widziałam, nie myślałam o nich ani nikomu nic dobrego nie zrobiłam. To mnie obudziło z letargu. A może spróbować?" Upłynął jakiś czas "Wybrałam się z wizytą do mojego dawnego dyrektora. Wynalazłam nawet jakiś pretekst, może był głupi, ale to bez znaczenia. Przyjął mnie, wraz ze swoją uroczą żoną, tak serdecznie, jakby witał przyjaciela po długiej podróży. Żartował, i ja - o dziwo - podjęłam ten lekki styl rozmowy. Było bardzo przyjemnie. Prosili, żeby ich odwiedzać. Oczywiście, zrobię to. Zaczęłam też szukać kontaktów z innymi ludźmi, tymi ze "złotej listy". Jest jednak sporo dobrych ludzi na świecie. Zrozumiałam, że pustka nie otaczała mnie, tylko była we mnie, sama odwróciłam się od ludzi. Rozczarowania, jakie przyniósł mi mąż i syn, przeniosłam na wszystkich ludzi, wszystkich nienawidziłam, siebie też, i dlatego chciałam uciec z tego świata. W rozmowach z dawnymi koleżankami doszłyśmy wspólnie do wniosku, że trzeba się włączyć w jakąś pracę społeczną. I zrobiłyśmy już początek. Jedna stała się opiekunem społecznym dzieci nie przystosowanych, druga włączyła się do pracy społecznej przy Kościele, a ja wciągnęłam się do pracy przy związku inwalidów. Od czasu do czasu spotykamy się i dzielimy informacjami, przeżyciami, uwagami. Znalazłam zadowolenie, gdy zwróciłam się do świata i ludzi. To przywraca mi siłę i zdrowie. O słabościach fizycznych zapomniałam, okazuje się, że jestem zdrowa, a słabość pochodziła z mojej dusz". By pogodnie przyjmować własne klęski, trzeba nauczyć się realnego spojrzenia na. siebie i na otoczenie. Antoni Kępiński Aniela, 35 lat Pracownica umysłowa, ma dwoje dzieci: sześć i trzy lata. Lista zgłoszonych skarg jest długa. Najpoważniejszą dolegliwością jest ból kręgosłupa. Następnie bóle głowy, trudne do zniesienia napięcia. Drżenie rąk. Lęki, niepokój, płaczliwość, drażliwość, depresje, poczucie zagrożenia w towarzystwie ludzi, częste poczucie winy. "Czuję się bardzo nieszczęśliwa" - opowiada. "Wychowywałam się w domu, w którym w sposób apodyktyczny rządziła matka. Była bardzo wymagająca, żądała ślepego posłuszeństwa. I prawie zawsze była niezadowolona z wykonania jej rozkazów. Nigdy, albo może bardzo rzadko, nie okazywała odrobiny serdeczności. Miałam dwoje młodszego rodzeństwa, musiałam się nimi opiekować, pomagać w nauce, ale matka zawsze uważała, że robię zbyt mało. Ojciec nie odgrywał większej roli w życiu rodziny ani w moim. Zmarł, gdy miałam dziewięć lat. W szkole byłam dobrą uczennicą, lecz zawsze zahukaną. Moje związki z rówieśnikami były bardzo luźne. Nie umiałam zbliżyć się do nikogo, czułam jakieś opory. Nie wiem, czego się bałam, może odtrącenia, wyśmiania... Po ukończeniu szkoły średniej wyszłam za mąż za człowieka, o którym myślałam, że zapewni mi spokojne, bezpieczne i pogodne życie. Na pewno najważniejszym motywem tej decyzji była chęć jak najszybszej ucieczki z domu. Mąż jest wojskowym, jest dobrym człowiekiem i w zasadzie jest dla mnie dobry. Mam jednak wrażenie, że mnie zupełnie nie rozumie, i dlatego czuję się przy nim mimo wszystko samotna. Jest bardzo wybuchowy, byle co wyprowadza go z równowagi i wtedy wyraża swoje niezadowolenie krzykiem i przykrymi uwagami. Bardzo trudno mi to znieść. Gdy się uspokaja, obiecuje, że w przyszłości będzie bardziej panować nad sobą, ale uważa, że jego zachowanie jest normalne i nie może zrozumieć moich pretensji. Mąż często przebywa poza domem, lubi też życie towarzyskie, a ja nie. W obecności obcych osób czuję się jakby zagrożona. Niekiedy w środku spotkania zaczyna mnie gwałtownie boleć głowa, aż nic nie widzę na oczy. Wtedy nagle wychodzę, czego mąż szczególnie nie lubi. Nie może zrozumieć, że naprawdę nie mogę wytrzymać i dłużej przebywać w towarzystwie. Najwięcej stresów dostarcza mi jednak matka. Drażni mnie jej stałe wtrącanie się w nasze sprawy. Mieszkamy od trzech lat osobno, ale ponieważ ja muszę chodzić do pracy, ona opiekuje się dziećmi. Nadal chciałaby wszystkim rządzić i wszystko krytykuje. To mnie kompletnie wyprowadza z równowagi, robi mi się słabo, z bólu głowa mi pęka, a jednocześnie wiem, że matka oddaje mi wielką przysługę i powinnam być jej za to wdzięczna. Tymczasem sama zachowuję się wobec niej niegrzecznie i to powoduje, że mam wyrzuty sumienia. Moje wewnętrzne napięcie jeszcze bardziej się wzmaga. Czasami myślę, że oszaleję albo że coś mnie rozerwie. Jakbym w środku miała bombę, która zaraz wybuchnie i porwie mnie na strzępy. Tymczasem tylko płaczę". Po kilku miesiącach "Podsumowując dotychczasowy przebieg pracy nad sobą, muszę powiedzieć, że trening autogenny nauczył mnie wyciszać nadmierne emocje i szybko się uspokajać. Chyba dobrze go już opanowałam. Doprowadzam się do stanu "nieważkości psychicznej". Odcinam się całkowicie od zewnętrznego świata, przebywam w "innym wymiarze". To fantastyczne uczucie, bardzo lubię ten stan. Ćwiczę codziennie, a jeżeli ze względu na okoliczności opuszczę któreś ćwiczenie, to źle się czuję, staję się niespokojna, rozglądam się za miejscem, gdzie można usiąść i przez chwilę "odświeżyć się". Mój spokój przenosi się też na innych. Z mężem jakoś łatwiej mi się teraz porozumieć, wydaje mi się, że i on stał się bardziej opanowany, no i matka mniej mnie stresuje. Gdy znajduję się w stanie odprężenia, czuję, że wychodzę na obszar wolności, że dawniej byłam zamknięta w sobie jak skorupiak i wszystko odnosiłam do siebie. Na oczach miałam "końskie okulary", które zawężały pole mojego widzenia do spraw własnych i własnych interesów. Nie widziałam problemów innych ludzi. Zobiektywizowałam spojrzenie na siebie. Uświadomiłam sobie, że nie daję swoim dzieciom tego, co mogę im dać. Nie okazuję ciepła, którego tak bardzo brakowało mi samej w dzieciństwie. Równocześnie z tolerancją i większym zrozumieniem spojrzałam na własną matkę, doceniłam jej ofiarność, usprawiedliwiłam także jej uwagi pod moim adresem, które tak bardzo mnie złościły. Gdy jestem odprężona, pracuję nadal nad sobą, stosując autosugestię. Ze wszystkich metod, które próbowałam stosować i które dłużej stosowałam, autosugestie pomagają mi chyba najbardziej. Przykłady moich autosugestii: "Nie przejmuję się uwagami skierowanymi do mnie, godzę się z tym, że moja matka i mój mąż są tacy, ich uwagi nie świadczą o mnie". "Tego, kto widzi świat czarno należy żałować, mój świat jest jasny". "Prawdziwa cnota krytyki się nie boi. Postępujesz uczciwie, to krytyki się nie bój". "Nie daj się, dziewczyno, nie daj się chorobie. Ból możesz zwyciężyć psychicznie, możesz nauczyć się go tolerować". Prowadzę też ze sobą rozmowy, które dają mi wrażenie, że biorę w cugle moje myśli, moje postępowanie, moje życie... Na przykład: "Musisz zrozumieć siebie i postępować zgodnie ze swoim "ja", ta krytyka nie ma znaczenia. Ważne, że jesteś w zgodzie z sobą i nie pozwalasz osłabić swojego "ja". "Nie oczekuj pochwał, przecież nie jesteś dzieckiem, dasz sobie radę bez tego. Za to nie szczędź pochwał innym". Miej zapał do działania, naucz się inaczej żyć. Uwierz w siebie, potrafisz wiele". "Bądź egoistyczna w dbaniu o swoje dobre samopoczucie, odrzucaj wszystko, co może przysłaniać je cieniem". Skłamałabym, gdybym twierdziła, że całkowicie "przenicowałam się na drugą stronę". Widzę jednak w sobie dużą zmianę. Moja drażliwość się zmniejszyła i nie wpadam już w depresję. Wystarczy, że pojawiają się już dość często chwile całkiem pogodne, bym uwierzyła w możliwość dalszej zmiany i dalszej poprawy. Przekonałam się, że człowiek może się zmieniać i może tej zmiany dokonać sam. Niezależnie od warunków zewnętrznych, które się nie zmieniły. Ta nowo powstała wiara w siebie daje mi poczucie, jakbym przechodziła do nowego życia". Lęk jest przeciwstawny miłości i jedno niszczy drugie. Antoni Kępiński Robert, 26 lat Trzy lata temu skończył studia. "Zgłaszam się do pani, ponieważ przed czterema laty brałem udział w prowadzonym przez panią kursie treningu autogennego. Doraźnie uspokajały mnie, ale to było niewystarczające. Nadal byłem niezadowolony z siebie i przestałem ćwiczyć. Próbowałem też innych technik relaksujących. Chodziłem na seanse ciszy, ćwiczyłem aerobic. Poddawałem się hipnozie. Czytałem sporo książek na ten temat. Znam "Autopsychoterapię" Sieka. Żadna z tych metod nie działa na mnie albo działa krótko. Wydaje mi się, że muszę zmienić się od środka i do tego potrzebna mi pani pomoc. Jestem tak nieśmiały, że boję się z kimkolwiek zacząć rozmowę. Nawet jeśli wiem, co mam do powiedzenia, i wiem, że muszę to powiedzieć, to trudno mi znaleźć słowa. Boję się, że wyrażę się niejasno i narażę na śmieszność. Gdy mam mówić, moje gardło jest tak ściśnięte, że głos wychodzi jakiś piskliwy. Czuję, jak drżą mi wargi, czasem się jąkam. Najgorsze, że od kilku miesięcy jestem kierownikiem i mam pod sobą dwudziestu pięciu robotników. Boję się szefa, bo ma bardzo ostry sposób bycia. Boję się też ludzi, którymi kieruję. Nie mam odwagi powiedzieć im czegoś ostrzej czy rozkazać stanowczo. Cierpię z tego powodu. Wiem, że narażam się na śmieszność i lekceważenie. Mam o sobie jak najgorsze wyobrażenie. Myślę chwilami, że nie jestem normalny. Chciałbym być taki jak inni, odważny, pewny siebie. W każdym towarzystwie czuję się onieśmielony i skrępowany. Nie mam bliższych kolegów. Nigdy nie miałem przyjaciela, któremu mógłbym powierzyć moje kłopoty. Chociaż z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że nie ma życzliwych mi osób. Niektórzy usiłują podtrzymać mnie na duchu, radzą jak się zachować. To nie pomaga. Mam dziewczynę, z którą chciałbym się ożenić. Poznałem ją w kościele. Łączy nas wspólny światopogląd. To porządna dziewczyna i stara się mnie zrozumieć. Mam jednak sporo obaw przed tym związkiem. Nie wiem, czy potrafię być dobrym, odpowiedzialnym mężem. Chciałbym przed wstąpieniem w związek małżeński jakoś mocniej stanąć na własnych nogach, żeby jej nie obciążać. Wiem, że jestem słaby, a chciałbym być dla niej oparciem. Chciałbym nabrać do siebie zaufania. Moje dzieciństwo nie było wesołe. Ojciec jest oficerem przyzwyczajonym do rozkazywania i ślepego posłuchu. Odkąd pamiętam, panicznie bałem się ojca. Często bił mnie, zwłaszcza gdy był pod wpływem alkoholu. Bicie było szczególnie dotkliwe. Ojciec uważał, że trzeba bezwzględnie egzekwować rozkazy, że tylko biciem można dobrze wychować dziecko. Ojciec zresztą wyraźnie mnie nie lubił, uważał za mazgaja; rozpieszczał za to młodszą siostrę. Potem, kiedy siostra wbrew jego woli wyszła za mąż, zmienił się w stosunku do mnie na lepsze. Stał się bardziej tolerancyjny. Może był dumny z tego, że radzę sobie na studiach. Mój stosunek do niego pozostał jednak taki sam, nie zmienił się. Nadal się go boję. Te lęki przed nim są już chyba zbyt utrwalone. Chwilami go nienawidzę, przeklinam, że przez niego stałem się kaleką. Ostatnio stał się może bardziej spokojny, ale od czasu do czasu wyprowadza mnie swoim postępowaniem z równowagi. Chcę zachowywać się wobec niego poprawnie, tak jak rozumiem, że jest powinnością syna, ale to przekracza moje możliwości. Na przykład w ubiegłym tygodniu ojciec kazał mi, bym mu pomógł przy pracy w ogrodzie. Cały czas przy tym mnie poprawiał, marudził, krytykował, poniżał, nazywając mnie niedołęgą, albo obrażał, nazywając gnojkiem. Nie wytrzymałem tego i odszedłem, zostawiając robotę. Potem przez tydzień nie odzywaliśmy się do siebie. Często ogarnia mnie taka depresja, że nie chce mi się żyć, nie chce mi się nic robić, cały świat jest ponury. Nienawidzę siebie, nienawidzę ludzi, wszystko jest złe i podłe. Gdyby nie moja głęboka wiara religijna, nie wytrzymałbym. Matka nie daje mi żadnego uczuciowego wsparcia. Ona też boi się ojca, nie chce mu się sprzeciwiać i dlatego w konfliktach staje po jego stronie. Jest słabą kobietą, nie wzbudza swoim postępowaniem cieplejszych uczuć. Miałem babcię, ona mnie właściwie wychowywała, obdarzała mnie uczuciem i ja ją mocno kochałem. Zmarła, gdy miałem siedem lat. Po jej śmierci czułem się bardzo samotny i już taki chyba pozostałem. Okres szkolny, dla większości młodzieży radosny, dla mnie był ponury. Obowiązki szkolne wypełniałem pod groźbą bata. Uczyłem się nieźle, bo moją ucieczką przed życiem były książki. Bardzo dużo czytałem, dużo wiedziałem. Nie umiałem jednak sprzedać swoich wiadomości, przed każdą ustną wypowiedzią drżałem, mówiłem tak niepewnie, że sprawiałem takie wrażenie, jakbym nic nie wiedział. Ratowały mnie tylko prace pisemne. Dlatego bez przeszkód zdałem na studia i ukończyłem budownictwo na politechnice. Teraz kieruję pracą na budowie, ale mam trudności. Czuję, że niektórzy robotnicy śmieją się ze mnie i nie mają do mnie szacunku. Bo nie potrafię żądać, nie potrafię rozkazywać. Podpatruję pracę kolegów, staram się ich naśladować, ale pewnych barier przekroczyć nie umiem". Po kilku miesiącach "Systematycznie pracuję nad sobą, stosując techniki odczulające i gry z wyobraźnią. Koledzy zauważyli, że się zmieniłem. Pytali, co się stało, że jestem taki ożywiony i śmiały. Ja też zaczynam zauważać zmiany, jakie wewnątrz mnie zachodzą. Najważniejsze jest chyba to, że patrzę bardziej optymistycznie w przyszłość, wierzę, że stanę się normalnym człowiekiem. Metody odczulające pomogły, bo nauczyłem się inaczej reagować na mego zwierzchnika. Od miesiąca nie jestem taki wystraszony i ośmielam się już wypowiadać przy nim swoje zdanie. W moim teatrze wyobraźni widzę siebie jako człowieka swobodnego, na luzie, pewnego siebie i stanowczego, ale życzliwego dla innych. Zaczynam przyzwyczajać się do tego obrazu i powoli przenoszę go na rzeczywiste sytuacje". Po dalszych trzech miesiącach "Czuję się już naprawdę innym człowiekiem. Z perspektywy czasu oceniam, że najważniejsze było to, iż dotarłem do źródeł moich lęków, odreagowałem zalegające emocje. Spośród metod, którymi pracowałem nad sobą, chyba najwięcej dały mi ćwiczenia odczulające i gry wyobraźni, związane z budową nowego obrazu siebie. Zaakceptowałem siebie takiego, jakim jestem, i nastawiłem się na życie z lękami, a one już mi teraz nie przeszkadzają i są znacznie słabsze. Bardzo dużo daje mi też nabyta dzięki psychoterapii umiejętność wglądu we własne stany psychiczne i przeprowadzanie analizy moich postaw. Wydaje mi się, że potrafię już stanąć na własnych nogach i o własnych siłach. Postanowiliśmy z moją dziewczyną za miesiąc się pobrać". Miłość, jak roślina, wymaga pielęgnacji, inaczej zwiędnie. Elżbieta, 46 lat "Nie mam jeszcze pięćdziesięciu lat, a czuję się stara, naprawdę stara" - mówi nowo przybyła pacjentka: "Moja matka jest dużo młodsza ode mnie. Przede wszystkim jestem pozbawiona energii i chęci podjęcia jakiegokolwiek wysiłku. Nic mi się nie chce, wszystko jest pozbawione sensu, życie jest beznadziejne. Często mam nudności, boli mnie głowa, serce wali jak oszalałe. Przeżywam wtedy silny lęk. Potem wszystko przechodzi, uspokajam się i staję się na wszystko obojętna. Nie mogę zasnąć bez tabletek. Tak używam ich codziennie od pięciu lat. Ale i tak budzę się w nocy, leżę i czekam - nieraz kilka godzin - aż zasnę. Jestem z zawodu nauczycielką. Obecnie od czterech miesięcy korzystam z prawa do urlopu "dla poratowania zdrowia". Zaproponował mi ten urlop lekarz psychiatra, u którego się leczę od lat. Mimo urlopu nadal źle się czuję. Stany depresji bywają teraz jeszcze głębsze. Moje życie codzienne biegnie spokojnym, unormowanym trybem. Mam spokojnego męża, jest dla mnie dobry, wyrozumiały. Nie narzeka, jeśli nie przygotuję posiłku; wie, że jestem chora. Każdy mój dzień wygląda jednakowo. Rano robię zakupy. Nie lubię tego, kosztuje mnie to dużo wysiłku, żeby się zmobilizować i wyjść z domu. Potem przygotowuję obiad. Trochę sprzątam. Mówię "trochę", bo nie mam siły, by dobrze utrzymywać porządek. Okna są rzadko myte, dywan rzadko czyszczony, bo wszelkie wysiłki bardzo mnie męczą. Mieszkamy sami z mężem. Mamy dwudziestosiedmioletniego syna. Jest marynarzem, mieszka daleko, widujemy się jeden lub dwa razy w roku. Z synem nigdy nie było kłopotów. Był dzieckiem spokojnym, zamkniętym w sobie. Ożenił się, teraz będą mieli dziecko. Moja matka żyje, ma teraz siedemdziesiąt lat, trzyma się świetnie. Jest samodzielna, mieszka sama w dwupokojowym mieszkaniu. Nie mam z matką bliższego kontaktu uczuciowego, za bardzo różnimy się od siebie. Matka mnie nie rozumie, nie wierzy w moją chorobę. Mimo to stosunki między nami są poprawne. Moje dzieciństwo przebiegało bez większych przeżyć. Byłam dzieckiem spokojnym, grzecznym. Matka była zawsze zajęta pracą zawodową i społeczną, mało się mną zajmowała. Nie pamiętam, by mnie kiedyś przytuliła, pogłaskała. Bliższy był mi ojciec. Pamiętam, że brał mnie na kolana i opowiadał bajki. Ojciec zmarł, gdy miałam jedenaście lat. Bardzo boleśnie przeżyłam jego śmierć. Przez długi czas czułam potem w nocy lęk. Męża poznałam na studiach. Był jedyną miłością w moim życiu. Był też pierwszym i jedynym mężczyzną, któremu się podobałam i który pięknie mówił o swojej miłości do mnie. Gdy wyjeżdżał, pisywał do mnie co kilka dni listy. Były tak piękne, tak romantyczne i tak pełne wiary we mnie, że oszalałam dla niego. Listy te przechowuję do dziś, uważam je za swoje skarby. Trzymam je w tajemnicy przed mężem, boję się, żeby mnie nie wyśmiał. Potem codzienne życie i kłopoty stępiły naszą miłość. Już nie płonęła, ledwie się tliła i wygasła, była codziennością, aż przestało się ją zauważać. Nasze kontakty fizyczne były początkowo bardzo częste i wprawiały mnie w stan ekstazy. Dziś, po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa, są rzadkie i stały się rytuałem. Ostygliśmy obydwoje. Mimo to nasze pożycie małżeńskie określam jako dobre. Nie mamy konfliktów. Ale jest jakaś pusta przestrzeń między nami. Okazało się, że nie mamy wspólnych zainteresowań. Rozmawiamy tylko o sprawach gospodarczych. Mamy różne upodobania, jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu. Nigdzie razem nie chodzimy, nie wyjeżdżamy na wspólne wczasy. Mąż od wielu już lat nie starał się, żeby zrobić mi jakąś przyjemność, nie pomyślał o jakimś prezenciku, choćby kwiatku. A ja? Dawniej było mi przykro, gdy widziałam to zobojętnienie męża, ale potem przestało mnie to wzruszać. Nie zabiegałam o jego uczucia. Gdy dziś się nad tym zastanawiam, to czuję, że w głębi duszy chciałam, by mąż okazywał mi taką czułość jak dawniej, przecież pragnęłam jego miłości, ale coś mnie blokowało i nie mogłam mu tego okazać. "Jak sam nie chcesz, to ja nie powiem, że cię potrzebuję". Było w tym coś z dumy, może fałszywej. Nie zrobiłam niczego, by wyjść mu naprzeciw, by pokazać, co czuję, czego pragnę. Z nikim o tym nie mogłam rozmawiać, nie chciałam, nie odczuwałam takiej potrzeby. Odsunęłam od siebie ten problem. Myślałam o swoich aktualnych dolegliwościach i płakałam nad sobą. Byłam i jestem samotna. Moja samotność jest tym boleśniejsza, że odczuwam ją w obecności osoby niegdyś tak mi bliskiej". Po miesiącu "Zdobycie samoświadomości i odważne spojrzenie na siebie nagle zmieniło mój sposób patrzenia na męża. On był zawsze dawcą miłości, ja - łaskawym biorcą. Myślę, że zakochał się w swoim fałszywym wyobrażeniu o mnie, a nie we mnie prawdziwej. Ten mój wyidealizowany obraz podtrzymał przez jakiś czas "małżeńskie uczucia", mocno zabarwione seksem. Potem płomienna miłość wygasła. Nieodparcie nasuwa mi się banalne porównanie do ogniska, które gaśnie, jeśli nie podsyca się płomieni. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że zupełnie nie dbałam o kultywowanie naszej miłości, nie zabiegałam o nią, nie odpowiadałam również czułością. Gorzej, że poza seksem słowo "miłość" wykreśliliśmy z życia oboje. Ot, proza małżeńska. Z biegiem czasu zaczęliśmy na siebie coraz ostrzej, coraz bardziej krytycznie patrzeć. Ostatnio staliśmy się sobie prawie obcy". Dalsze spotkania "Dziś rozumiem, że miałam zawsze nienasycone pragnienie uczuć, akceptacji, uznania. W dzieciństwie jednak przykład zachowania matki zakodował we mnie ucieczkowy sposób reakcji na brak zaspokojenia tych potrzeb i nawyk nieokazywania swych uczuć. Uciekłam w głąb siebie, zamykałam się w sobie. W zachowaniu na zewnątrz byłam spokojna, dumna, ta, "która niczego od nikogo nie potrzebuje". Mąż swoją miłością potrafił przebić mój pancerz, ale utrwalone w dzieciństwie schematy mojego zachowania doprowadziły do wygaszenia uczuć męża. A u mnie powstała pustka i urazy zepchnięte do podświadomości. To pustka, którą sama na siebie ściągnęłam, była przyczyną mojej choroby. Zaczęłam rozmawiać z mężem de profundis, z głębi. Początkowo żachnął się, że zawracam mu głowę. Ale ja wracałam do tego tematu, częstując go małymi dawkami. To lepiej skutkowało. Wreszcie, po moich dość długich staraniach, otworzył się. Przyznał, że bardzo zrażał go mój chłód i brak odezwu na jego gorące uczucia. Powiedział, że studziłam je wytrwale i systematycznie. On więc także zamknął głęboko w sobie swoją potrzebę uczuć i ciepła. Zaczęliśmy na nowo odkrywać radości, jakie może dać dotyk, przytulenie się, kontakt cielesny. Powrócił nam obojgu dobry nastrój. Dbamy teraz, by okazywać sobie nawzajem nasze uczucia. Doprowadziło to nawet do tego, że zaczęliśmy (szczerze!) interesować się swoimi zajęciami, poglądami, myślami. To cudowne mieć kogoś tak bliskiego przy sobie! Moje "ja" było dotychczas centrum świata, reszta - słabo widzianym tłem. Teraz ujrzałam "tło" jako rzeczywistość bardziej prawdziwą niż ja sama. Bo ja nie byłam sobą. Moje "ja" zewnętrzne nie było moim "ja" wewnętrznym. To niewiarygodne, jak ludzie potrafią sami sobie zepsuć życie, zniszczyć szczęście, które jest w zasięgu ręki! Wróciłam do pracy. Zupełnie inaczej teraz czuję się w klasie. Jestem bardziej otwarta wobec dzieci, lubię je, one też zmieniły swój stosunek do mnie. Ma to skutek nie tylko wychowawczy, ale również intelektualny. Okazało się, że w tej nowej atmosferze dzieci robią większe postępy. Stałam się znów młoda. Moje życie jest teraz pełniejsze i bogatsze, bo mam świadomość, że nie tylko biorę, ale przede wszystkim daję miłość. Częściej trapimy się urojeniem niż czymś rzeczywistym. Seneka Australijczyk Tym razem chcę opisać nietypowy przypadek i nietypową psychoterapię uwieńczoną powodzeniem. Zgłosił się do mnie mężczyzna w średnim wieku, prosząc o pomoc. Wybiera się w daleką podróż do Australii, ma już wykupiony bilet na termin za pięć tygodni, ale panicznie boi się lotu samolotem. Gdy wyobrazi sobie ten lot, ogarnia go panika, poci się, brak mu oddechu, czuje, że traci przytomność. Jest przekonany, że nie wytrzyma i umrze w samolocie. Bliski termin wyjazdu zmusił mnie do zastosowania odmiennych niż zwykle metod psychoterapii, z nastawieniem wyłącznie na doraźne zniesienie reakcji lękowej. Chodziło o zastąpienie reakcji lęku reakcjami odprężenia. Pacjent intensywnie trenował w domu zadane mu ćwiczenia. Kilka dni przed odlotem do Australii zrobił krótką próbę lotu do Warszawy i z powrotem. Oto jego relacja po tym sprawdzianie. "Lot był wspaniały. Jestem zachwycony lataniem, tym bardziej że przedtem tak panicznie się tego bałem. Jeszcze w budynku dworca lotniczego zaaplikowałem sobie solidną dawkę relaksu, potem do samolotu wszedłem tanecznym krokiem, podśpiewując sobie w duchu. W sposób widoczny działały przeprowadzane wcześniej ćwiczenia "odczulające w wyobraźni". Potem w samolocie powiedziałem sobie: "Jestem spokojny, będę spokojny, lot będzie wspaniały". I natychmiast wprowadziłem się w stan relaksu. Wyobrażałem sobie, że unoszę się, latam na lotni, szybuję jak ptak w powietrzu, jestem wolny, swobodny. Nie dotyczą mnie ziemskie prawa ciążenia. Jestem lekki jak piórko, które unosi wiatr. Jest piękna pogoda, w dole zielone łąki i lasy. Przez cały czas lotu byłem w błogim, cudownym nastroju. Wysiadłem z samolotu z przeświadczeniem, że lot to sama przyjemność. Wracałem nie "premedykując" się specjalnie. Byłem przekonany, że lot będzie mi dostarczał tylko pozytywnych emocji". Dwa dni potem pacjent odleciał w swój daleki rejs. Pożegnał mnie słowami: "Cieszę się na przyjemność, która mnie czeka. Kocham teraz latać" - powiedział. I była to może trochę żartobliwa autosugestia. Pacjent nie był chorym nerwicowym. Możliwe, że jego strach przed określoną rzeczą - lataniem samolotem - został mu zaindukowany. Pozbycie się takiego pojedynczego strachu, nawet bardzo silnego, jeśli nie jest on związany z głębszymi nerwicowymi konfliktami emocjonalnymi, może okazać się sprawą łatwą i prostą. Informacje dotyczące wypowiedzi pacjentów Różne rodzaje nerwic, a także różnego rodzaju czynniki wywołujące nerwicę tworzą stosunkowo spory wachlarz syndromów tej choroby. Przytoczone wypowiedzi pacjentów zostały wybrane w taki sposób, aby ukazać go jak najlepiej. Oczywiście, opisane tu przypadki nie wyczerpują wszystkich możliwości, z mojej praktyki jednak wynika, że występują najczęściej. Wybrani zostali tylko ci chorzy, którym psychoterapia przyniosła oczywistą poprawę. We wszystkich prawie pracach na temat psychoterapii autorzy określają liczbę wyleczonych przypadków na około 70 procent. W mojej praktyce pewna liczba pacjentów rezygnowała na początku z psychoterapii lub przerywała ją po pewnym czasie, nie osiągając oczekiwanej poprawy. Nie wiem również, czy pacjenci oceniający siebie jako już zdrowych, byli w istocie całkowicie wyleczeni. Po pewnym czasie bowiem mogą pojawić się u nich nowe objawy nerwicowe, chociaż nie musi tak być. Podczas psychoterapii zostali oni uzbrojeni w sposoby, które powinny im pozwolić samodzielnie zwalczać swoje słabości. Ich dalsze zdrowie leży już w ich rękach. Nie w każdym przypadku podaję, jak długo trwała psychoterapia. Prowadziłam ją bardzo indywidualnie, bardzo różnie. We wstępie zaznaczyłam, że przytaczam w tej pracy autentyczne wypowiedzi chorych. Autentyczność dotyczy jednak tylko wiernego cytowania opisywanych przeżyć, doznań i uczuć. Natomiast wywołujące je fakty, a także dane personalne zostały tak zmienione, by całkowicie uniemożliwić identyfikację osób. Wypowiedzi zostały z konieczności skrócone, a niektóre streszczone. W każdym prawie przypadku przedstawione jest najważniejsze podsumowanie, dokonane przez pacjenta tuż przed pożegnaniem. Nerwica Nerwica Sądzę, że po lekturze wypowiedzi osób cierpiących na nerwicę Czytelnik zyskał poczucie, że wie już na czym ta choroba polega. Spróbujmy podsumować to, o czym mówili pacjenci, zapoznając się dokładniej z psychologicznym rozumieniem problemu nerwicowego. Zobaczymy, jakie mechanizmy obronne zastosowali i jaką rolę mechanizmy te pełnią w rozwoju i utrzymywaniu się choroby. Widzimy, że pojęcie nerwicy trudno przedstawić za pomocą krótkiej definicji, a nerwicowego problemu nie da się objaśnić w kilku zdaniach. Zacznijmy więc od tego, czym nerwica nie jest. Otóż po pierwsze, nerwica nie jest chorobą w zwyczajowym rozumieniu choroby ciała. Jeżeli objawami nerwicy są dolegliwości fizyczne, a jest tak bardzo często, nie wynikają one z przyczyn organicznych. Po drugie, nerwica nie jest chorobą psychiczną, ponieważ nie występują w niej jakościowe, a tylko ilościowe zmiany w funkcjonowaniu psychiki. Co to znaczy, że zmiany są ilościowe? Oznacza to, że takie same objawy, na które skarży się neurotyk, występują także u tych, którzy nerwicy nie mają. Tyle że u nie_neurotyków pojawiają się bardzo rzadko, zwykle w sytuacjach trudnych, po czym ustępują, nie zakłócając poważnie funkcjonowania systemu nerwowego. Każde z nas pamięta chwile, w których waliło mu serce, drżały ręce, wybuchał gniewem lub miał ochotę wszystko zostawić i uciec. Każdemu też, przynajmniej raz w życiu, wszystko wydawało się szare i beznadziejne. Neurotykowi takie stany zdarzają się tak często, że stanowią jego codzienność. Dolegliwości są znacznie bardziej intensywne, silniejsze niż te, które sporadycznie pojawiają się u osób zdrowych. Co więcej, w nerwicy przyczynę objawów rzadko można przypisać okolicznościom, w których występują. I tak, w przedstawionych przypadkach - Barbarę swędzi skóra, choć już dawno rozwiodła się z mężem i nie mieszkają razem; Milena i Waleria mają dobre warunki materialne i obiektywnie trudno dopatrzyć się stresów w ich życiu; Natalia boi się wychodzić na ulicę, chociaż wie, że nic jej tam nie grozi; Anecie nie chce się żyć, chociaż ma kochającą matkę i względnie dobrą pracę; Robert jest nieśmiały i bardzo niepewny siebie, chociaż zupełnie nie wie, dlaczego tak się dzieje; Czesław nie może znaleźć sobie dziewczyny, a przecież i one się jemu podobają, i on im również. Bardzo ciężkie warunki miała w życiu tylko Krystyna, wstrząsające przeżycie pamiętają tylko Ewa i Zdzisława, a szok związany z opuszczeniem przez osoby bliskie przeżyły Zofia i Józefa. To tylko pięć osób. Inne nie mogą wskazać na żadną taką trudność w przeszłości, która od razu pozwoliłaby powiedzieć: "Tak, to prawdziwy dramat, to stąd właśnie ta nerwica". Dramat bowiem dramatowi nierówny, ta sama rzecz jest dla jednej osoby silnym stresem, ktoś inny natomiast całkowicie sobie z obciążeniem radzi. Problem neurotyka rzadko polega na szczególnie ciężkich, obiektywnie trudnych przeżyciach, które tłumaczyłyby jego dolegliwości. Problem nerwicowy to problem, który powstaje i rozwija się w dziedzinie emocji i uczuć. Do powstawania napięć prowadzą nie tyle bezpośrednie przyczyny zewnętrzne, co konflikty wewnętrzne. Dawno przeżyte urazy lub długotrwale nie zaspokajane, podstawowe potrzeby psychiczne nabierają swej niszczycielskiej siły, ponieważ są zepchnięte do nieświadomości. Pozostają jednak w konflikcie z tym, co świadome, czego pacjent aktualnie chce i potrzebuje, a czego nie udaje mu się zrealizować. Naprawdę i najczęściej chce i potrzebuje tego, czego nie dostał w dzieciństwie, a nauczył się, że nie wolno (nie wypada) o to prosić i że bezpieczniej jest zachowywać się całkiem przeciwnie (jakby się tego nie chciało). Może też całkiem zrezygnować z okazywania swoich potrzeb. Przeżywa wówczas smutek, depresję i pustkę, jak Józefa, Elżbieta czy Waleria. Na tym właśnie polega nerwicowe błędne koło, że pacjent nie dostaje tego, czego najbardziej potrzebuje, a swoim zachowaniem pokazuje, że wcale mu na tym nie zależy. Zachowanie pacjenta nasila tylko jego objawy, tak jakby marznąc zdejmował ciepły sweter, a nakładał go wtedy, kiedy jest gorąco. W świadomości neurotyka takie zachowanie wcale nie jest odczuwane jako zachowanie "na opak". Jest odczuwane jako jedyne, które może i umie wykonać. Dlatego też Waleria nie pracuje i woli, kiedy jej synek bawi się sam, z dala od niej. Aneta trzyma się "na uboczu" swych koleżanek z pracy, sądząc, że wtedy nie miesza się do ich spraw. Ernest przepracowuje się, ponieważ uważa, że zmusza go do tego obiektywna sytuacja przedsiębiorstwa. Elżbieta jest chłodna w stosunku do męża i przekonana, że ten nie potrzebuje jej uczuć, skoro nic o tym nie mówi. Wioleta próbuje zdać egzaminy do szkoły teatralnej, myśląc, że w ten sposób zaspokoi własne potrzeby. Józefa nie odwiedza swojego dawnego szefa pewna, że mu tylko przeszkodzi. Aniela pokornie znosi krytyczne uwagi matki i męża, nie odważając się im przeciwstawić. Konflikt wewnętrzny jest więc zawsze konfliktem pomiędzy potrzebami, które pacjent odczuwa świadomie, a tymi, które tkwią w jego podświadomości i z których nie zdaje sobie sprawy. Jakie potrzeby nie zostały zaspokojone lub były źle zaspokojone w dzieciństwie tych osób? Zawsze są to potrzeby najważniejsze dla prawidłowego rozwoju i niezaburzonego kształtowania się osobowości: potrzeba miłości, akceptacji, uznania, rozwijania poczucia własnej wartości. Jest to także potrzeba aktywności i samorealizacji. Wszystkie razem zapewniają poczucie bezpieczeństwa, które we wczesnym dzieciństwie daje obecność matki. Jak ważna jest możliwość przytulenia się do matki, która dostarcza i ciepła, i akceptacji, i uznania, można zaobserwować na podstawie interesującego eksperymentu, przeprowadzonego w jednym z laboratoriów w Ameryce. Noworodki małp zostały oddzielone od swoich matek i umieszczone w klatkach z atrapami małp - matek. Jedne atrapy były druciane, inne natomiast pokryte aksamitnym futerkiem. Od każdej z tych sztucznych matek małe małpki otrzymywały pokarm, ze specjalnie przytwierdzonych do atrap butelek. Okazało się, że małe małpki o wiele więcej czasu spędzały z matką "futrzaną", od matki "drucianej" zaś odchodziły natychmiast po wypiciu mleka. Gdy w sytuacjach niebezpiecznych przeżywały strach, szybko przytulały się do zastępczych matek "futrzanych". Tak więc nie pokarm, a bezpieczeństwo płynące z kontaktu fizycznego decydowało o ich wyborze. Gdy małpki dorosły, silne zaburzenia emocjonalne przejawiały te z nich, które wychowywały się z matką "drucianą". Frustracja, a więc utrudnienie w zaspokojeniu potrzeby kontaktu emocjonalnego, jest poważnym czynnikiem nerwicującym. Z praktyki wiemy, że jest to jedno z głównych źródeł kształtowania się nerwicy. Zauważmy, że Czesław, Antonina i Robert mieli nadmiernie wymagających, nie znoszących sprzeciwu ojców; Aneta - zbyt opiekuńczą, zabijającą w niej samodzielność matkę; Aniela - nie tylko apodyktyczną matkę, ale także apodyktycznego męża, który zachowania matki nie umiał "odwrócić" albo też... Aniela nie umiała już zachowywać się tak, aby otrzymać co innego niż krytykę. W wielu przypadkach, które przedstawiam, rodzice swoje dzieci kochali: matki Walerii i Anieli ofiarnie pomagają swym córkom do dziś, zaniepokojona matka Anety przyprowadziła córkę do terapeuty. Aleksander próbuje wszelkich sposobów, aby zmienić agresywne, buntownicze zachowania syna, aż sam nabawia się bardzo dokuczliwego objawu nerwicy. Pomimo wielkiej miłości rodzice ci, kiedyś, w dzieciństwie naruszyli podstawową potrzebę swoich dzieci: potrzebę bezpieczeństwa lub - silnie z nią związaną - potrzebę niezależnego, indywidualnego rozwoju dziecka. Dzieci te, już jako osoby dorosłe, poszukują uznania, akceptacji, miłości i bezpieczeństwa "na własną rękę". Jednakże potrzeby, które niegdyś nie zostały zaspokojone, z czasem stały się tak silne, że małżonkowie nie zawsze mogą im sprostać. Tak jest w przypadku mężów Elżbiety i Zdzisławy, którzy traktują swoje żony jako osoby dojrzałe, nie przeczuwając nawet, że one właśnie ich czułej troski i zrozumienia potrzebują najbardziej: żona przecież zachowuje się tak, jakby niczego takiego nie potrzebowała, doskonale radzi sobie z dziećmi (por. Zdzisława); albo też świetnie czuje się w pracy (por. Zofia - zanim przeniesiono ją na mniej odpowiedzialne stanowisko). I tak toczy się zaklęty krąg nerwicy. W każdej nerwicy występują tak zwane objawy podstawowe (osiowe), niezależnie od tego, czy objawami szczegółowymi są duszności, bezsenność czy też trudna do opanowania nieśmiałość. Te podstawowe objawy to - w sferze psychiki - silne skupienie się na sobie oraz poczucie bezradności wobec choroby. Cała uwaga pacjenta skoncentrowana jest na objawach, które nasilają się również i z tego powodu, że pacjent tak bardzo boi się ich wystąpienia (por. Aleksander). Jeżeli objawem nerwicy jest przekonanie pacjenta, że nic mu się nie uda, skupiony na swoich niepowodzeniach w ogóle nie zauważa sukcesów, chociażby je rzeczywiście odnosił (działanie błędnego koła nerwicowego). Podstawowym natomiast objawem w sferze ciała jest napięcie mięśni, zarówno odpowiedzialnych za ruchy zależne od naszej woli, jak i tych, które podlegają autonomicznemu układowi nerwowemu, tj. odpowiadają za pracę przewodu pokarmowego, serca itp. Lista objawów szczegółowych jest praktycznie nieskończona, tak jak nieskończona jest liczba sytuacji prowadzących do nerwicy. Najczęściej jest to brak wiary w siebie, smutek, ukryta agresja, negatywny, niechętny stosunek do ludzi, w tym do osób z najbliższej rodziny. Powtarzającą się cechą jest negatywny i nie akceptowany obraz siebie. Pacjent nie zawsze wie, jaki chciałby być, chociaż dokładnie wie, jaki być nie chce. Mechanizmy obronne Organizm człowieka bezwiednie stosuje mechanizmy obronne przed uszkodzeniem czy chorobą. Na przykład, jeśli się skaleczymy, do zranionego miejsca napływają duże ilości białych ciałek krwi, otaczając i niszcząc bakterie, które dostały się do wnętrza. Brzegi złamanej kości porastają nową tkanką, która je łączy i w ten sposób może przywrócić dawną sprawność. Wysoka temperatura zewnętrzna powoduje rozszerzenie obwodowych naczyń krwionośnych oraz zwiększone wydzielanie potu, który paruje, ochładza ciało i broni przed skutkami przegrzania. Natura zna i wykorzystuje wszystkie dostępne sposoby, aby utrzymać organizm przy zdrowiu i życiu. Aby zachować równowagę i zdrowie psychiczne, człowiek podświadomie i niejako automatycznie stosuje różne sposoby obrony przed urazami, nadmiernymi napięciami i innymi czynnikami o negatywnym działaniu. Najbardziej podstawowym, fizjologicznym środkiem chroniącym system nerwowy jest sen. Regeneruje on wyczerpaną w ciągu dnia energię i obniża napięcia. Inną formą regeneracji sił jest bierny odpoczynek, którego potrzeba pojawia się spontanicznie. Negatywne działanie stresu każdy niweluje zgodnie ze swoimi nawykami, czyli powtarzającymi się reakcjami, utrwalonymi w toku doświadczenia. Silny stres dezorganizuje zachowanie, powodując reakcje ataku lub ucieczki. Formą ataku jest agresja, fizyczna lub słowna, podczas której przeżywamy gniew. Formą ucieczki są wszystkie działania związane z przeżywanym lękiem, włącznie z lękowym zahamowaniem działania. Oprócz dezorganizacji zachowania stres wywołuje jednak także reakcje znane jako psychologiczne mechanizmy obronne. Zmniejszają one trudne do zniesienia obciążenie emocjonalne (między innymi redukują lęk), lecz nie zmieniają rzeczywistej sytuacji stresowej. Osoba, która się w takiej sytuacji znajduje, robi wszystko, żeby zmniejszyć ból wywołany stresem, jednakże nie potrafi usunąć wywołujących go przyczyn. Dlatego właśnie mechanizmy obronne są tylko pozornie skuteczne, ponieważ wcale nie zmieniają obiektywnych aspektów sytuacji, mają jedynie wpływ na sposób jej postrzegania. Jednym z najczęstszych mechanizmów obronnych jest wyparcie tego, co bolesne, do podświadomości. Człowiek nie dostrzega lub nie przypomina sobie sytuacji przykrych. W przypadku Ewy widzimy, jak dramatycznie usiłuje ona przesunąć do podświadomości bolesne przeżycie gwałtu, jak bardzo chciałaby o nim zapomnieć i jak okoliczności (proces sądowy) wciąż na nowo każą jej tamto cierpienie przeżywać. Zdzisława dopiero po pewnym czasie przypomina sobie, w jaki sposób zginął jej brat i jak bardzo chorowała jej córeczka. Innym mechanizmem jest tzw. formowanie reakcji przeciwnych, które ma na celu udowodnienie sobie i innym, że pewnych rzeczy się nie odczuwa, pewnych wad nie posiada. Czesław nie posiada wady "nieumiejętności znalezienia sobie dziewczyny", ponieważ albo podobają mu się te, które są już zajęte, albo... on podoba się tym, których sam nie chce. W ten sposób może sądzić o sobie, że jest atrakcyjny. Elżbieta, która pragnie, by mąż okazywał jej czułość i miłość, bardzo długo udowadnia sobie, że wcale tej miłości nie potrzebuje. Ernest jest sprawnym dyrektorem za cenę zawału serca i za nic nie przyzna się do słabości, woli raczej stłuc w domu wazon niż pokazać żonie, że jest bezradny. Kompensacja jest z kolei sposobem usuwania poczucia niższości lub próbą zastąpienia dotkliwego braku czegoś (kogoś) przez, na przykład, rzucanie się w wir pracy. Praca mogła być kompensacją poczucia niższości dla Czesława; gorliwe poświęcanie się opiece nad córką było kompensacją obronną w przypadku matki Anety, która wcześnie straciła męża. Dla Wiolety kompensacją porażki po nie zdanych egzaminach wstępnych jest szybka jazda samochodem. Częstym, trochę skomplikowanym mechanizmem obronnym jest projekcja. Jest rzutowaniem na innych, czyli przypisywaniem własnych wad, pragnień lub postaw komu innemu. Z taką projekcją mamy do czynienia w przypadku Lidii. Mówi ona terapeutce, że to matka kazała jej zawiesić na szyi siostry feralne perły. Lidia najpierw wyparła do podświadomości własną wrogość w stosunku do siostry (wypieramy często te uczucia, które są społecznie "zakazane", a społeczeństwo nakazuje kochać rodziców i rodzeństwo). Następnie wyraziła tę wrogość symbolicznie, obdarzając siostrę perłami. Odpowiedzialnością za swój czyn obciążyła jednak matkę. Projekcja pozwala więc zachować dobrą opinię o sobie przez obarczenie winą kogoś innego. Projekcją jest także przypisywanie przez Anetę własnego rozdrażnienia czytelniczkom, które przychodzą po książki. Racjonalizacja, stosowana bardzo powszechnie, jest swego rodzaju intelektualizacją - tłumaczeniem się przed sobą. Gdy człowiek robi coś, z czym się nie zgadza, chcąc uniknąć wyrzutów sumienia, rozgrzesza się, mówiąc sobie: "Nie szkodzi, to tylko raz", "Inni też tak postępują" albo "Musiałem tak postąpić, bo moje dziecko byłoby pokrzywdzone" itp. Niektóre racjonalizacje są zdrowe, służą bowiem oswojeniu się z własną trudną decyzją, na przykład z niełatwą decyzją zakupu czegoś dużego, kiedy jest mało pieniędzy, z wyborem tej, a nie innej pracy, chociaż obydwie mają swoje zalety itp. Racjonalizacja jest mechanizmem obronnym wtedy, gdy stanowi swoistą strategię życiową, uzasadnianą za pomocą poglądów filozoficznych czy moralnych. Tak jest w przypadku Krystyny, która broni wartości swojego dzieciństwa, przekonując samą siebie, przez wiele lat życia, że ubóstwo jest cnotą, a dobra materialne łączą się z bezmyślnością i są wartościami "gorszymi". Racjonalizacji tej w którymś momencie przeciwstawia się mąż Krystyny, wybierając właśnie to, co jego żona uważała dotąd za całkowicie bezwartościowe. Widzimy, że Krystyna stosując racjonalizację broniła bardzo podstawowej rzeczy: godności własnej i godności sposobu życia swojej matki. Opisane tu mechanizmy obronne są osią każdej nerwicy, ponieważ podtrzymują nieskuteczne zachowanie. Doraźnie usuwają przykrość, stosowane uporczywie - utrwalają zachowania nerwicowe, prowadząc do pojawienia się symptomów chorobowych. To mechanizmy obronne podtrzymują konflikt wewnętrzny pomiędzy tym, co nieświadome, a tym, co uświadamiane. W ten sposób napięcie mięśniowe nasila się, zamiast obniżać, a pojawiające się dolegliwości często mają charakter objawów somatycznych. Są to między innymi wymieniane przez pacjentów: kołatanie i kłucie serca, wymioty, duszności, biegunka, bóle głowy, bóle kręgosłupa. Czasami taka widoczna dla otoczenia "choroba ciała" staje się sposobem na uzyskanie wtórnych korzyści (korzyści z choroby): żona musi wybaczać Ernestowi jego złość w domu, matka Anieli zajmuje się jej dziećmi, Waleria ma już "prawo", aby ograniczyć kontakty z synkiem. "Wtórne korzyści" nie występują jednak zawsze: symptom Aleksandra niszczy jego karierę zawodową; Antonina nie odnosi korzyści z przymusowego mycia rąk, swędzenie skóry w niczym nie pomaga Barbarze. Dla wszystkich pacjentów z nerwicą wspólne jest jednak cierpienie. Przychodzą do psychoterapeuty wtedy, gdy jest ono nie do zniesienia. To dlatego ci, których przedstawiłam, tak wytrwale współpracowali ze mną w procesie terapii. Czuli się tak głęboko nieszczęśliwi, że postanowili wreszcie "coś" zmienić. Jak widzieliśmy, udało im się dokonać zmian zasadniczych. Zakończenie Mam nadzieję, że optymizm, który przebija w końcowych wypowiedziach pacjentów, napełni też nadzieją chorych, którzy stracili wiarę w możliwość wyzdrowienia. Pragnęłam, by przekonali się, że niemożność jest tylko kwestią wyrażonej na nią zgody. Stres i cierpienie są udziałem każdego człowieka. Zdrowy jednak - w sprzyjających warunkach - wykorzysta tkwiące w nim zasoby energii do zrealizowania wszystkich swych możliwości, chory - na skutek wewnętrznych napięć - wyobcowuje się niekiedy ze swojej autentycznej osobowości. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że traci nadzieję, iż może się wyleczyć i staje bezradny wobec swych problemów. Chciałam w tej pracy wykazać, że w każdym neurotyku tkwią możliwości wprowadzenia zmian w sobie i w swoim życiu. Nie traćcie więc wiary, wszyscy zakompleksieni, lękliwi, niedowartościowani i cierpiący. Póki życie trwa, można w nim wiele poprawić i mieć z niego więcej radości! Walka z losem jest często beznadziejna, zawsze jednak istnieje szansa, że zwyciężymy w pojedynku z samym sobą. Listopad 1991 r, l1 .1 .1 .1 .1 .1