Autor: Krzysztof Kochański Tytul: Rex i wyścigi psów czterokołowych Z "NF" 1/92 Pies biega na czterech łapach, a wy jeździcie na czterech kołach. To wszystko. I myślicie, że ten czterokołowy wyścig jest postępem cywilizacji. (A.C. Bhaktivedanty Swami Prabhupada) Nocą las jest inny niż za dnia. Te same drzewa wbijają korzenie w tę samą ziemię, ten sam wiatr kołysze ich koronami, lecz różnica jest ogromna, większa niż między cieniem i światłem. Może sprawia to fakt, że nocne zwierzęta zachowują się cicho i ostrożnie, że nocne ptaki nie śpiewają jak ich dzienni krewniacy, lecz pohukują lub krzyczą znienacka, jakby ich życie dobiegało końca? Może. Nawet na pewno. Ale nie wyjaśnia to wszystkiego. Nie do końca tłumaczy tę ciszę, ten dziwny konglomerat spokoju i napięcia. Uśpienia i wyczekiwania. Wyczekiwania, że oto zaraz wydarzy się coś groźnego, co za dnia byłoby nie do pomyślenia. Leśną drogą jechał na rowerze dziewięcioletni chłopiec. Ogromna tarcza Księżyca wisiała nad jego głową. Chłopiec był przerażony. Zawzięcie kręcił pedałami małego roweru i często oglądał się za siebie. Gdziekolwiek spojrzał, wszystko odbijało się w jego oczach jako strach; wszystko było obce i nieprzyjazne. Groźne. Ale to coś z tyłu, coś co wciąż tkwiło w umyśle chłopca, było strachem największym. Strachem, który pchał go naprzód pomiędzy inne, te z boków i te, które miał przed sobą. Seve Paderner dostrzegł wreszcie światła domu stojącego na skraju lasu. Strach gonił go do samego podwórka, gonił, gdy chłopiec rzucił rower i przez otwarte okno wskoczył do wnętrza. Pośrednik zgasił papierosa i z kieszeni marynarki wyjął złożony wpół kartonik. - Pan Kaneter wypisał czek według oceny katalogowej - powiedział. Westchnął i wyprostował kartonik. - Mówiłem, żeby zdał się na mnie, ale nie chciał słuchać. Ponieważ klamka i tak już zapadła, niech mi pan zdradzi: opuściłby pan pięć, dziesięć procent, co? - Nie - Meledo przyjmując czek rzucił okiem na kwotę. - Coś panu powiem, panie Hanton. Ten trening w zeszłym tygodniu był pierwszym publicznym wystąpieniem Rexa i nie spodziewałem się, że tak od razu ktoś się na nim pozna. Teraz wiem, że wstawiłem do katalogu zbyt niską cenę. Ale jestem poważnym hodowcą i nie zamierzam się wycofać. Hanton uniósł w górę brwi, czy Meledo przypadkiem z niego nie kpi. - Hm... Nie wiem... - rzekł. - Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś zapłacić tak dużo za mikromózg. - No to ma pan to już za sobą - stwierdził Meledo. - A przy okazji muszę wyprowadzić pana z błędu: cena dotyczy całości układu pies-mikromózg. Osobno każde z nich nie jest warte wiele. To, co udało mi się uzyskać w przypadku Rexa, jest naprawdę wielkiej klasy. Żaden z moich dotychczasowych zwierzomózgów nie uzyskiwał połowy jego sprawności. Kaneter musi być znawcą, skoro od razu to zauważył. - Kaneter ma bzika - oświadczył nieoczekiwanie Hanton. - Niektórzy nazywają to hobby, dla mnie to bzik. Ale oczywiście jest znawcą. Na jego farmie nie ma chyba zagrody, w której nie byłoby zwierzomózga. Jednego psomózga już ma, nie wiem, po jaką cholerę mu drugi... Kaneter jest starym kawalerem, mieszka tylko z siostrą. Farma dobrze prosperuje i pewnie nie wie, co robić z forsą. Ja na jego miejscu bym wiedział, a pan? - Ja też - odparł Meledo. - Robiłbym to, co dotychczas. Lubię swoją robotę. Dobra, oto papiery Rexa - przesunął ku krawędzi biurka spięte spinaczem dokumenty. - Pokwitowanie odbioru, faktura, akt własności, karta gwarancyjna, świadectwa szczepień... Wszystko w najlepszym porządku. Proszę przekazać panu Kaneterowi wyrazy szacunku - wstał z krzesła. - Panie Meledo? - odezwał się Rex. - Tak? - Czy mógłbym po raz ostatni uczestniczyć w treningu? Enimar Meledo wyprostował się. Wyglądał na zaniepokojonego. - Co to za dziwna prośba? - zapytał. - Odczuwam taką potrzebę - wyjaśnił Rex. - Poza tym chciałbym się pożegnać. Szczególnie z papugą Kakdu. Meledo nie spuszczał oczu z psa. Zastanawiał się. Nagle jego twarz wypogodziła się. - Zła diagnoza - rzekł. - Pomyliłeś się, Rex. Posłuchaj: jest akurat godzina, o której codziennie rozpoczynamy trening. Masz to już utrwalone. Po prostu nawyk. Rozumiesz mnie? Tak naprawdę to nie odczuwasz żadnej potrzeby, tylko nawyk - przywykłeś do treningów o tej porze. - Rozumiem - odparł Rex. - To logiczne. - W porządku, Rex. Kontroluj się, a pan Kaneter na pewno będzie z ciebie zadowolony. - Za dwadzieścia minut mamy pociąg - Hantonowi zaczęło się śpieszyć. - Lepiej, żebyśmy zdążyli, bo następny dopiero za siedem godzin. Koła postukiwały rytmicznie o szyny. Hanton czytał gazetę, przymykając ze znużeniem powieki. Rex siedział obok niego. Wpatrywał się w migający za oknem krajobraz i skomlał z cicha. Oprócz nich w przedziale siedziała kobieta z pięcioletnią może dziewczynką. Kobieta drzemała, a dziecko wpatrywało się w psa. Za każdym razem, gdy Rex zaskomlał, oczy dziewczynki okrąglały i na twarzy pojawiało się współczucie. Nagle zeskoczyła z siedzenia. Obejrzała się na mamę, której oczy wciąż były zamknięte i - ośmielona panującą ciszą - wyciągnęła rękę. Rex zamachał ogonem. Otworzył pysk w przyśpieszonym oddechu. Dłoń dziewczynki gładziła jego szorstką sierść coraz śmielej, aż w końcu zacisnęła się na karku. - Nie gryzie? - zapytała przebudzona matka dziecka. - Każdy pies gryzie, proszę pani - odrzekł Hanton znad gazety. - Po to mają zęby i po to są psami. - Proszę nie żartować! Hanton uśmiechnął się leniwie. - Dziecko jest bezpieczne - stwierdził, ponownie zajmując się gazetą. - Powinien mieć kaganiec - zauważyła kobieta. Hanton wzruszył ramionami. - Ja nie muszę - powiedział Rex. - Jestem psomózgiem. Kobieta zesztywniała. Rozejrzała się nerwowo, po czym chwyciła dziecko za rękę. - Zostaw, Mary - szepnęła przyciągając dziewczynkę do siebie. - Mamo, on mówi? - Wiem - ucięła krótko matka. Sięgnęła po torebkę. - Weź swój płaszczyk, Mary. Wychodzimy. Otworzyła drzwi przedziału. - Mamo, dlaczego on mówi! - Nie wiem dlaczego. I nie wiem po co! - odparła kobieta wychodząc na korytarz. Trzask zamykanych drzwi przywrócił ciszę. - Dobra robota - rzekł Hanton. Wyciągnął przed siebie nogi. - W ten sposób mamy cały przedział. Rex zaskomlał. - Czuję smutek - powiedział. - Wkrótce zapomnisz o Meledo. Przyzwyczaisz się do nowego pana. - Czuję smutek z powodu odejścia tej dziewczynki - sprecyzował Rex. - Po raz pierwszy widziałem z bliska dziecko. Uczyłem się o nich, ale nigdy przedtem nie widziałem. - Niewiele straciłeś - odparł Hanton. - Można nawet powiedzieć, że zyskałeś. Dzieciaki są... No dobra! Zamknij się! Chcę wreszcie przeczytać tę cholerną gazetę. Rex patrzył w okno. Brak zapachów i dźwięków powodował, że to, co widział, niewiele różniło się od obrazów, jakie niejednokrotnie oglądał podczas szkoleń na telewizyjnym ekranie. Bo Rex znał świat. Wiedział, co to morza, rzeki, góry; wiedział, jak wyglądają lasy, pola i miasta. Znał świat teoretycznie, w stopniu, w jakim przewidywał program nauczania i w jakim mógł to pojąć jego umysł wspomagany mikroprocesorami. - Dzieci są lepsze od dorosłych - stwierdził nieoczekiwanie Rex. - Są dobre. Hanton spojrzał na niego zaskoczony. - Bzdura! Dzieci myślą egocentrycznie. Nie odróżniają dobra od zła w ich prawdziwym sensie. Potrafią wydłubać zwierzęciu oczy, na przykład takiemu jak ty, z pełnym przekonaniem, że jest to dobre, ponieważ im się podoba. Masz szczęście, że nie znasz dzieci, szybko zmieniłbyś zdanie. - Są lepsze od dorosłych - powtórzył Rex. - Lubię dzieci... Nie rozumiem, dlaczego ta kobieta tak nagle zabrała stąd dziewczynkę? - Przez ciebie - powiedział Hanton. - Bardzo wielu ludzi nie lubi zwierzomózgów. - Dlaczego? - Bez powodu. Ten sam mechanizm rozumowania, dzięki któremu ty lubisz dzieci, chociaż w ogóle ich nie znasz. Kwestia przekonania... Bo ja wiem, jak to nazwać... Bez powodu. - Nie rozumiem tego. - Nic dziwnego, jesteś tylko psomózgiem... Cholera! Znowu dałem wciągnąć się w dyskusję. Czy ten twój Meledo nie uczył cię, żebyś nie odzywał się nie pytany?! - Nie. - Nie? - Nie. - Coś takiego?! Rex wyskoczył z wagonu i rozejrzał się. Nikogo, ani żywej duszy. Podreptał w miejscu, obwąchał betonowe podłoże peronu, po czym znieruchomiał, wyciągając do przodu pysk. Węszył. W pobliskim budynku przebywali ludzie, ale nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Pociąg szarpnął wagonami, ruszył nabierając szybkości i oddalił się, znikając z pola widzenia. Rex usiadł na betonie. Czekał. Nasłuchiwał, rejestrując szum wiatru, śpiew ptaków, cykanie owadów. Z budynku dobiegały niezidentyfikowane trzaski i szmer prowadzonych przez ludzi rozmów. Ale wciąż nikt się nie pokazywał. Nieprzewidziana sytuacja. "Wsiądziesz tam, gdzie wskaże ci konduktor" - powiedział Hanton. - "Zresztą, to tylko trzy stacje. Umiesz liczyć do trzech? Jeżeli pojadę z tobą, nie wydostanę się z tego zadupia do jutra. A stary Kaneter, jak go znam, na pewno nie użyczy gościny. To zbzikowany samotnik. Będzie czekał na ciebie na stacji, tak się umówiliśmy. Wszystko jasne?" - potem wysiadł. "Trzy stacje!" - przekrzykiwał jeszcze ruszający pociąg, jakby była to informacja trudna do zapamiętania. A potem Rexowi zrobiło się jeszcze smutniej, nie wiadomo dlaczego, bo przecież nie polubił Hantona. Konduktor uprzedził go dużo za wcześnie, a potem jeszcze raz, patrząc podejrzliwie, jakby przypuszczał, że odpowiedź "Tak. Dziękuję panu" padała z magnetofonowej taśmy. Teraz Rex czekał na Kanetera, swojego pierwszego w życiu właściciela, a ten nie nadchodził. Minęła godzina, potem następna i zaczęło się ściemniać. W tym czasie z budynku stacyjnego dwukrotnie wychodził mężczyzna w granatowym uniformie, przypominającym ten, w jaki ubrany był konduktor z pociągu. Zaglądał do przybudówki, rozmawiał z kimś i wracał. Spoglądał na Rexa ciekawie, szczególnie za drugim razem, ale nic nie mówił. Wreszcie, gdy zapadł zmrok, Rex zdecydował się na działanie. Podszedł do drzwi, skoczył na nie przednimi łapami i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu z kilkoma ławkami i jednym przeszklonym okienkiem. Było pusto, tylko na ławce siedział chłopiec i bawił się miniaturowymi modelami samochodów. - Przepraszam... - odezwał się Rex. Chłopiec wypuścił z rąk zabawki i wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. - Tato! - zawołał nagle. - Tato! W okienku ukazała się twarz tego mężczyzny, którego wcześniej Rex widział na peronie. Zniknęła i zaraz uchyliły się drzwi. - Wygląda na spokojnego - powiedział mężczyzna. - Nie bój się. To ten z peronu. Ciekawe, co tutaj robi? - Tato, on mówił do mnie! - Hej! - zawołał mężczyzna, robiąc krok w kierunku Rexa. - To prawda? - Tak - odparł Rex. - Jestem psomózgiem. Chciałbym przeprosić, jeśli... - Jesteś od Kanetera? Rex przytaknął z radością. - Jestem zadowolony, że zna pan mojego właściciela - oznajmił. - Nie wiem, co mam robić. Pan Kaneter miał po mnie przyjechać, a tymczasem nie ma go. - Kaneter kupił nowy okaz do swojej kolekcji - rzekł ojciec do syna. - Powinienem od razu się domyślić... Poczekaj - skinął na Rexa. - Zadzwonię do niego. Rex obserwował rozmawiającego przez telefon w pomieszczeniu za szybą, ale nie słyszał słów. Z kolei chłopiec przyglądał się mu w milczeniu. - Pan Kaneter pozostawia ci możliwość wyboru - powiedział mężczyzna po powrocie. - Możesz czekać na niego do jutra, albo wyruszyć samemu. Jest zajęty i teraz nie może przyjechać. - Ja nie znam drogi - powiedział Rex. - Droga jest prosta, nie sposób zabłądzić, jakieś piętnaście kilometrów. - Jeżeli pan Kaneter go nie chce, to może my go weźmiemy, tato? - odezwał się chłopiec. - Głupstwa opowiadasz, Seve. Oczywiście, że pan Kaneter go chce. Ale nie ma czasu. Po prostu dla niego nie jest to sprawa najważniejsza. - Dla mnie by była - oświadczył Seve. - Gdybym tylko miał takiego psa... - Przecież masz Hucka. - To co innego. On nie mówi. - Seve! Pies to nie zabawka. Jest przyjacielem nawet wtedy, gdy nie wpakuje się w niego kupy elektroniki. - Wiem, ale... - Mówiłem ci już, że nie stać nas na to. Pamiętasz, jak długo zbieraliśmy na nowy samochód? A psomózg kosztuje przynajmniej dziesięć razy tyle. Nawet stary model. - To niesprawiedliwe! - krzyknął Seve i kopnął leżący na podłodze samochodzik. - Ja do końca życia będę miał tylko te cholerne resoraki! - Odwrócił się i wybiegł z poczekalni. - Seve! Bez odpowiedzi. Mężczyzna westchnął i przysiadł na krawędzi ławki. - Tak to jest - powiedział patrząc na Rexa, ale myślami błądził gdzie indziej. - Człowiek myśli, że żyje mu się całkiem nieźle. Jest z siebie zadowolony, dopóki nie włączy telewizora i nie dowie się, co jeszcze może mieć. Mniejsza o nas, dorosłych, ale jak wytłumaczyć dziecku, że nie dla niego ta reklama? Że zadowolone dzieciaki, bawiące się na ekranie fantastycznymi zabawkami, to właściwie obca planeta, często w ogóle nieosiągalna... Reklamy! Lepsze od! Lepsze niż! Psomózgi lepsze od psów! Ptakomózgi od ptaków! ...Dla ptasich móżdżków... Rozumiesz mnie? - popatrzył przytomniej na Rexa. - Nie rozumiem. - No tak... Nie szkodzi. Wiesz co? Mam pomysł. Za godzinę kończę dyżur i jedziemy z Sevem do domu. Możemy podwieźć cię kawałek. Zaoszczędzisz z pięć kilometrów. No i łatwiej stamtąd trafisz. Co ty na to? - Dziękuję. To bardzo uprzejme z pana strony - odparł Rex. Las zaczynał się zaraz za stacją. Była noc. Reflektory samochodu wyławiały z ciemności coraz to nowe pnie drzew, które przemykały, znikały z tyłu, a ich miejsce zajmowały wciąż nowe. I zapach. Mieszanina niezliczonej liczby woni nieznanych Rexowi. Samochodem zatrzęsło. - Cholera! - zaklął mężczyzna za kierownicą. - Wciąż zapominam o tym korzeniu. Będę musiał kiedyś go wyrąbać, bo jak ja tego nie zrobię, to nie zrobi tego nikt. Seve i Rex zajmowali tylne siedzenie. Po słowach mężczyzny Rex uważniej przyjrzał się drodze, po której jechali. Nawierzchnia pełna była kolein i wyboi. I pachniała, co wydawało się niewiarygodne. Drogi nigdy nie pachniały. Ta pachniała, ponieważ była naga. - Uważaj, tato, na wilkołaki - powiedział Seve. Twarz miał poważną, dopiero gdy zauważył w lusterku oczy ojca, uśmiechnął się, jakby chciał zdeprecjonować wartość swoich słów. - Przestraszysz naszego gościa... To nieładnie - powiedział ojciec. - Mnie nie można przestraszyć - rzekł Rex. - Posiadam kontrolę nad tego rodzaju reakcjami. - Jest pełnia - zauważył Seve. - Założę się, że w taką noc jak dzisiaj... - zamilkł, bo znowu spojrzał w lusterko. - Kto to jest wilkołak? - zapytał po chwili Rex. Przez plątaninę konarów i gałęzi usiłował dostrzec Księżyc. Mężczyzna roześmiał się głośno: - Jesteś niesamowity, Rex. Dlaczego nie zapytasz, co to jest pełnia? - Faza Księżyca. - Tak myślałem, że wiesz. Zabawne. Znam ludzi, którzy nie mają pojęcia, co oznacza faza Księżyca, ale kto to jest wilkołak, wiedzą wszyscy. - A ja widziałem wilkołaka - oznajmił Seve. - W ogrodzie pana Kanetera. - Seve! - w głosie ojca brzmiało zniecierpliwienie. - Skończ wreszcie z tymi swoimi historyjkami! - Kiedy to prawda. W zeszłym miesiącu, wieczorem, wtedy gdy mama krzyczała na mnie, że późno wracam do domu - Seve mówił szybko, bojąc się, żeby mu nie przerwano. - Pan Kaneter walczył z nim i wygrał. To był najprawdziwszy wilkołak, tylko jakiś taki mały. Pan Kaneter rzucił nim o ziemię i wtedy wilkołak zniknął. Ojciec westchnął. - Po pierwsze, nie powinieneś wałęsać się wieczorami, a po drugie, pan Kaneter posiada wiele zwierząt, w tym i takie, których nie znasz... No! To jesteśmy - wcisnął pedał hamulca. Zatrzymali się na rozstajach leśnach dróg.- My skręcamy w lewo - mówił do Rexa - a ty pójdziesz cały czas prosto. Za jakieś cztery kilometry skończy się las i stamtąd już łatwo trafisz, bo zabudowania farmy widoczne są z daleka. - Dziękuję - powiedział Rex. - Sądzę, że dam sobie radę. Czekał, aż Seve otworzy mu drzwiczki, ale chłopiec najwyraźniej zwlekał. - On jest głodny - stwierdził. Ojciec chrząknął i potarł pokrytą szczeciną brodę. - No tak - rzekł. - Może zjesz z nami kolację, Rex? Wyruszysz rano. - Dziękuję. - Ale przed matką ty się będziesz tłumaczył - oświadczył ojciec synowi. Powietrze było rześkie i chłodne. Polna droga biegła pomiędzy łanami dojrzewającego zboża, połyskującego w promieniach porannego słońca. Nagle łany zboża skończyły się i Rex wybiegł na zieloną równinę. Pastwiska. W oddali, na jedynym w okolicy wzgórzu, stała farma: trzy budynki okolone murem. Droga prowadząca ku wzgórzu kontrastowała wśród traw kolorem piasku; na samym wzniesieniu wiła się trzema zakolami, dopadając wreszcie bramy wjazdowej. Rex zatrzymał się i obserwował stado pasącego się bydła. Był psem farmerskim i wreszcie zobaczył to, na co czekał od chwili rozpoczęcia podróży. Ze zdwojoną energią ruszył naprzód, wielkim susem przeskoczył rów nawadniający i już stał przy stadzie. Oceniał je na osiemdziesiąt sztuk. Błądził wzrokiem w poszukiwaniu byka, który mógłby być przywódcą, ale nie znalazł żadnego. Same jałówki i kilka cieląt. Nagle z trawy wyłonił się pies. Dobrze odżywiony, silny kundel. Rex przypomniał sobie, że Hanton wspominał coś o psomózgu Kanetera i przez chwilę miał nadzieję, że to ten pies. Kundel zawarczał ostrzegawczo. - Jesteś pasterzem? - zapytał Rex, lecz pies cofnął się tylko z ogłupiałą miną. Nie był psomózgiem. "Ale musi być niezły" - ocenił Rex. - "Osiemdziesiąt sztuk bydła tak z samego rana i nie widać żadnych uchybień". - Uwaga! - rozległ się krzyk. - Cielę! Krzyczała jałówka. Holenderka z dziwacznym garbem na grzbiecie. Kundel w jednej chwili stracił zainteresowanie Rexem. Popędził w kierunku parkanu, przy którym między dwoma poziomymi deskami zaklinowało się kilkumiesięczne cielę. Rex zbliżył się do jałówki. - Również posiadam mikromózg - rzekł. - Co to mikromózg? - usłyszał pytanie. Zastanowił się. Właściwie nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Znał odpowiedź, czuł ją swoim umysłem, ale nie potrafił jej sformułować. - Dzięki niemu rozumiesz mnie - rzekł. - Nie rozumiem - odparła jałówka. Rex znowu musiał zastanowić się. Tak uczył go Meledo: "Zastanów się dwa razy, jeśli masz problem". Przyjrzał się dokładniej jałówce i potwierdził swoje przypuszczenia. Wyraźny ślad rozbudowy organizmu w postaci wypukłości na grzbiecie oraz ubogie słownictwo świadczyły, że pochodziła z masowej hodowli. I to - sądząc po wieku - sprzed jakichś dziesięciu lat. Zapewne jej inteligencja również była uboga. - Nie wiesz, kim jesteś? - Krowa - padła odpowiedź. - Farma Kanetera. - Są w stadzie inne mikromózgi? Jałówka spoglądała na niego okrągłymi oczami, a jej pysk poruszał się rytmicznie. Prawdopodobnie usiłowała się skupić. - Czy rozmawiasz tu z kimś? - poprawił się Rex. - ...Tak. - Z kim?! - ogon Rexa zakołysał się. - Z kim chcę. Umiem mówić. Rex położył uszy po sobie. Zaczynał pojmować bezsens dalszej rozmowy. Odchodził, gdy nagle coś wpadło mu do głowy. - Pewnie będziemy się spotykać częściej - powiedział do jałówki. - Jestem pasterzem. Stracił już nadzieję na reakcję, gdy dotarły do niego słowa: - Pasterz Wolam. - Nazywam się Rex - zaprzeczył. - Wolam bardzo dobry pasterz - jałówka patrzyła w głąb pastwiska, na kundla, który właśnie odgonił cielę od parkanu i zapędzał wprost do matki. - No tak - rzekł Rex. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo ludzkie jest uczucie, które niespodziewanie go ogarnęło. Zabudowania farmy otaczał mur bielony wapnem. Przy bramie stał pies. Psomózg Kanetera, który był tu strażnikiem. - Kto? - zapytał krzykliwie. - Kto jesteś? Rex zatrzymał się. Tak pragnął tego spotkania, a teraz nagle mu to zobojętniało. Może sprawił to ton głosu strażnika, ostry i zaczepny, a może wciąż jeszcze tkwiło w nim wspomnienie rozmowy na pastwisku. Roztrząsanie tego przekraczało możliwości Rexa. - Jestem Rex. Pan Kaneter kupił mnie wczoraj. - Czekaj - powiedział strażnik. - Idę i wrócę. Inaczej rozerwę gardło. Rex czujnie nastawił uszy. Strażnik był niemal dwukrotnie większy od niego i z łatwością mógł spełnić swoją groźbę. Ludzki głos nie działał na niego tak korzystnie jak w przypadku kundla na pastwisku. Ale po chwili Rex przypomniał sobie, że przed dwoma miesiącami Enimar Meledo sprzedał sukę, którą trenował na strażnika, i której słownictwo było podobne. - W porządku - rzekł strażnik po powrocie. - Pan Kaneter wzywa. Weszli na podwórze - obszerne i schludne, jakby ktoś przez cały dzień nie robił nic innego, tylko dbał tu o porządek. Na wprost stał piętrowy budynek mieszkalny z dwoma wejściami: jedno obszerne, z dwuuchylnymi drzwiami, do którego prowadziło kilka stopni szeroko rozplanowanych schodów, drugie - nieco z boku - zwyczajne, z wznoszącym się ku górze podjazdem. Z prawej strony domu rozciągał się ogród, z lewej pas trawnika i wybetonowana droga biegnąca wzdłuż muru. Właśnie stamtąd Rex wychwycił intensywną woń zwierzęcych odchodów - droga najwyraźniej wiodła do budynków gospodarczych. Do domu weszli przez drzwi z podjazdem. - Wzywany zawsze wchodzi tędy - powiedział strażnik. - Wejście główne dla ludzi. - A co to za różnica? - zapytał Rex. - Nie wiem. Tak jest. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu wyłożonym zimną, kamienną posadzką. Zupełnie pustym, z dwojgiem obitych blachą drzwi i wiodącymi ku górze schodami. - Tędy - powiedział strażnik wchodząc na stopnie. - Jak masz na imię? - spytał Rex. - Nie podobasz. Ludzie zadają takie pytania. Psomózgi nie. - Chcę tylko wiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać. - Nie mam nazwy. Pan Kaneter woła "strażniku". - I nigdy nie miałeś? - Kiedyś tak. - Jakie? - ...Zapomniałem. To było dawno. U szczytu schodów wisiała zasłona z wielu poskręcanych pasków skóry. Weszli przez nią do ciepłego pomieszczenia z szeregiem luster i dywanem na podłodze. Z prawej strony znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi, za których szybami Rex zobaczył podwórze i bramę. Była to druga strona tych samych drzwi, do których z zewnątrz prowadziły schody. Na dywanie leżał wielki czarny kocur, który na ich widok wstał i przeciągnął się, wyginając grzbiet w pałąk. - Miau, kau, srau - wymruczał zaczepnie. - Nie uważaj - powiedział strażnik do Rexa. - To idiota. Szedł prosto na kocura, który śmiało patrzył w jego oczy, ale w ostatniej chwili, tuż przed nieuniknionym zderzeniem, uskoczył. - Won psom, bo bom! - Trudno uwierzyć, że mikromózg - skomentował spokojnie strażnik, lecz jego oczy lśniły fioletem. Kontrolował się umiejętnie. Przez uchylone drzwi weszli do dużego pokoju, gęsto zastawionego meblami. Rex zamarł. Czuł rytmiczne pulsowanie krwi w żyłach. Przy stole siedział mężczyzna odwrócony profilem i wpatrywał się w leżące przed nim przedmioty. Pan Kaneter. Właściciel. - A, jesteście! - mężczyzna odwrócił się i popatrzył na psy. - Pokaż no się, Rex. Kupiłem cię jak kota w worku, ale mam nadzieję, że nie będę żałował... Jesteś wolny, strażniku, wracaj na posterunek. Strażnik wyszedł. - Ten Meledo twierdził, że można z tobą pogadać - mówił Kaneter. - Podejdź, przekonamy się, ile w tym prawdy, a ile sztuczki w pokazowym treningu. Gdybym nie był tak zajęty, lepiej bym cię sprawdził przed kupnem, ale akurat jest pełnia Księżyca... Podobno Hanton zostawił cię samego na stacji? - Wysiadł wcześniej. - Co za niepoważny facet! Mogli cię ukraść, mogłeś się zgubić... jakiś wypadek. Cholernie niepoważny facet! - To mało prawdopodobne, proszę pana. - Co mówisz? - Mam silnie rozbudowaną kontrolę samozachowawczą. A gdybym zgubił drogę, to odnalazłbym ją wcześniej czy później. Ostatecznie zawsze można wrócić do punktu wyjścia. - A gdzie według ciebie jest punkt wyjścia? - U pana Enimara Meledo. - Potrafiłbyś tam wrócić? - Tak. - Żeby tylko nie przyszło ci to do głowy. Teraz należysz do mnie. - To oczywiste, proszę pana. Wiem, co oznacza właściciel. Kaneter wskazał stojące obok krzesło: - Wskakuj! - Wiesz, co to jest? - na stole leżała kolorowa makieta z szeregiem klocków i miniaturowych figurek. Dla Rexa był to chaos barw i kształtów. Na próżno usiłował uporządkować w znajomą formę plątaninę linii, znaczków i geometrycznych figur. A na tym wszystkim miniaturki ludzi, zwierząt pozbawionych kończyn i mnóstwo klocków i patyczków ustawionych poziomo, pionowo, a nawet wiszących. - Nie wiem - odparł. - To wyścigi psów - powiedział Kaneter. - Kupiłem je dla siostrzeńca i właśnie sprawdzam. - Wyścigi psów czterokołowych - rzekł Rex. Kaneter wyprostował się. - Skąd wiesz? - zapytał zdziwiony. - Przeczytałem. Barwna etykieta przy krawędzi planszy rzeczywiście informowała o nazwie gry, ale... - Napis jest do góry nogami - stwierdził Kaneter. - Tak dobrze czytasz? - Nie rozumiem pytania. Po prostu umiem czytać. - ...Wyścigi psów czterokołowych - podjął po chwili Kaneter - są grą przeznaczoną w zasadzie dla dowolnej liczby osób, z tym, że naturalnie przy dużej liczbie graczy należałoby rozbudować planszę... Mógłbyś udawać osobę - Kaneter roześmiał się, ale Rex nie zrozumiał dowcipu. - Czy umiesz grać w jakąś grę? - Nie. - A czy sądzisz, że zdołałbyś się nauczyć? - Nie wiem. - To się dowiedz. Spójrz: tu jest boks startowy, stąd wyjeżdżają psy. Początek jest zminiaturyzowaną kopią prawdziwej hali wyścigowej, ale dalej to już majstersztyk elektroniki, umożliwiający konstruowanie zmiennego scenariusza wydarzeń. Gra staje się grą fabularną. I wcale nie musi wygrać ten, kto pierwszy dopadnie mety - za to jest tylko premia - najważniejsze to być pierwszym możliwie jak najdłużej, najlepiej przez cały czas. Zdobyć więcej od innych. To daje ci prestiż. Kto jest pierwszy, ten coś znaczy, reszta to śmieci. Rozumiesz? - Niezupełnie - przyznał Rex. - Na przykład czego nie rozumiesz? - Dlaczego te psy nie mają nóg? Przecież tak naprawdę to nie ma psów z kołami. - Na tym polega nowoczesność tej gry. Świat idzie naprzód, człowiek staje się lepszy od natury, potrafi tworzyć rzeczy, które dla niej okazały się za trudne. To się nazywa POSTĘP. Dlatego tak spodobała mi się ta gra. Jest symbolem naszych czasów. Rex spoglądał na planszę, która wciąż pozostawała dla niego nieczytelnym diagramem. Chciał zadać pytanie, ale powstrzymał się w obawie, że może być źle zrozumiany. Pytanie brzmiało: "Co zmieniłoby się, gdyby psy zamiast kół miały zwyczajne nogi?". Rex nie mógł zasnąć. Było to dziwne i zdarzyło mu się po raz drugi w życiu. Pierwszy raz zaledwie tydzień temu, przed debiutanckim treningiem pokazowym, a teraz znowu. Starał się kontrolować odruchy, rozpraszał myśli, ale sen nie nadchodził. Za dużo wrażeń. Być może. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie. Leżał w kuchni, na pledzie, który rozłożyła mu pani Zoja, siostra pana Kanetera. Rex, jak dotąd, rzadko stykał się z kobietami, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że z panią Zoją coś nie jest w porządku. Nie odezwała się ani razu, wykonując tylko polecenia pana Kanetera, nawet ten pled rzuciła na jego wyraźny rozkaz. Na jej twarzy tkwił wciąż taki sam nieznaczny uśmiech. Uśmiech z przyklejonej maski. No i oczy: duże, zielone, nieobecne, jakby widziały zupełnie co innego niż to, na co patrzyły. Nie pasowały do tego dziwnego uśmiechu, ani w ogóle do całej twarzy. "Nie należą do niej" - pomyślał Rex, gdy pani Zoja podawała mu posiłek. W domu mieszkał jeszcze jeden człowiek - syn pani Zoji, dla którego przeznaczone były "Wyścigi psów czterokołowych", lecz Rex nie widział go jeszcze. Ze słów pana Kanetera wynikało, że chłopiec jest niezdrów, ale chociaż Rex usilnie wsłuchiwał się w każdą wzmiankę, nie dowiedział się niczego więcej. Podczas podróży odkrył u siebie coś niewytłumaczalnego, zagadkowe uczucie do dzieci, które go zdumiewało i sprawiało przyjemność. Na razie nie znał jednak nawet imienia chłopca, a nie śmiał pytać pana Kanetera, który zachowywał się życzliwie, jeśli postępowano zgodnie z jego wolą, lecz tracił całą serdeczność w przypadkach przeciwnych. Rex dość brutalnie przekonał się o tym, gdy po rozmowie o grze przeszli do gabinetu w celu wpisania jego danych do pamięci komputera. - Zapisuję cię pod numerem czternastym - powiedział pan Kaneter. - Jesteś czternastym zwierzomózgiem w moim nadinwentarzu. Nieźle, co? - Nie wiem - odparł szczerze Rex. Zawsze mówił szczerze. Nie potrafił inaczej. - Na razie założę ci tylko kartotekę, resztę uzupełnię, jak ten kretyn Hanton przyśle dokumenty. Jesteś pewien, że miał je ze sobą? - Tak. Widziałem. - Rex patrzył na monitor, z którego zniknął screen kartoteki i powróciły potrójne kolumny wierszy. Podświetlony był ten z napisem PS REX. Jego wzrok przyciągnął jeszcze jeden wiersz zaczynający się od PS, a przy nim nic nie mówiące słowo BURK. - Robotę zaczniesz od jutra - powiedział pan Kaneter. - Na razie będziesz pasterzem bydła, a potem zobaczymy, za dobry jesteś, żeby na tym poprzestać. Tymczasem przejmiesz obowiązki Wolama. To mój pies pasterski. Zwykły pies. - Wiem - odrzekł Rex. - Widziałem go. Nie sądzę, żeby potrzebne było to zastępstwo. Wolam jest dobry... - Zwykły pies - skwitował pan Kaneter. - Trzeba dorównywać kroku postępowi. - Nie rozumiem, po co zmieniać Wolama, jeśli... - Zamknij się! - krzyknął Kaneter z nieoczekiwaną złością. - Ze mną się nie dyskutuje! Zaskoczony wybuchem Rex spojrzał ze skruchą na swego pana i w ostatniej chwili uskoczył przed dobrze wymierzonym kopniakiem. Jeszcze teraz, leżąc samotnie w ciemnościach kuchni, kulił się na to wspomnienie. Spoglądał smętnie na ogród, widoczny z kuchni przez prowadzące na werandę oszklone drzwi i nagle postawił czujnie uszy. Sierść na karku uniosła się, sztywniejąc. W ogrodzie coś się działo. Nie wiedział jeszcze co, bardziej działał tu psi instynkt niż świadomość. Wstał i jednym cichym skokiem znalazł się przy balkonowych drzwiach. Księżyc w idealnej pełni wisiał na rozgwieżdżonym niebie, rozjaśniając ciemność zimnym blaskiem. Drzewa w ogrodzie rzucały niewyraźne cienie i właśnie pod jednym z nich Rex zobaczył sylwetkę mężczyzny. Przez szybę nie czuł jego zapachu, ale po ruchach poznał, że to pan Kaneter. Coś trzymał pod pachą. Coś dużego. Rex wytężył wzrok, ale był tylko psem i słabo widział w nocy. Pan Kaneter złapał przedmiot w obie ręce i wtedy Rex wychwycił jakiś dźwięk. Jakby stłumione wołanie, ochrypły okrzyk, warczenie...? Przeciągłe zwierzęce warczenie. Nagle Rexowi wydało się, że tajemniczy kształt w rękach pana Kanetera poruszył się. Coś zatrzepotało niczym łapy... nogi... ręce? Równocześnie dźwięk nasilił się; wyraźne warczenie, teraz Rex był pewien. Mężczyzna pochylił się, składając ciężar na ziemię, tuż przy usypanym z piasku kopcu. Uklęknął i zaczął zagarniać piasek na to, co przyniósł. Niemal kładł się na murawę, pracując szeroko rozłożonymi rękami. Wyraźnie śpieszył się. Kopiec znikał w szybkim tempie i Rex zorientował się, że pan Kaneter zasypuje dół, w który wrzucił przyniesiony przez siebie przedmiot. Nagle zrobiło się ciemniej. Rex spojrzał w górę i ledwie zobaczył kawałek Księżyca, znikającego za czarną chmurą. Ponownie odwrócił wzrok na ogród, ale przed nim była tylko noc. Ciemność, z której wyłaniały się korony drzew, a pod nimi już nic. Rex czekał. Tkwił nieruchomo, wpatrzony w noc, aż wreszcie Księżyc wyłonił się zza chmury. Pan Kaneter stał oparty o pień drzewa ze spuszczoną głową. Nie było śladu po niedawnym kopcu piasku. Płaska powierzchnia ogrodowej grządki. Chociaż nie, niezupełnie płaska. Coś jednak tam było. Mniejszy kopczyk uformowany w obły kształt... Rex znowu usłyszał dziwne warczenie, jeszcze bardziej ochrypłe. Tego dźwięku nie mógł wydawać pan Kaneter. To niemożliwe, żeby człowiek... Oparty o drzewo mężczyzna poruszył się. Odszedł ku ścieżce. Szedł powoli, nie śpiesząc się, oglądając kilkakrotnie za siebie. Po chwili zniknął z pola widzenia Rexa, który powrócił spojrzeniem pod pień drzewa. Wytężył wzrok, ale prócz kopczyka nie dostrzegł niczego. Pustka i cisza. Księżycowy poblask. I nagle kopczyk poruszył się. Rex zdał sobie sprawę, że z jego własnego gardła wydobywa się warczenie. Szybko skontrolował się i zamilkł - miał nadzieję, że w porę, nim ktokolwiek zdołał go usłyszeć. Przyszło mu na myśl, że może wcześniejsze dźwięki również wydawał on sam nawet o tym nie wiedząc. Skoncentrował się na widoku za oknem. Obły kopczyk tkwił nieruchomo, zadając kłam wcześniejszemu wrażeniu. Rex nasłuchiwał, starając się wychwycić jakiś odgłos i nieoczekiwanie usłyszał kroki. Nie w ogrodzie - w domu. Tuż przy kuchni. Błyskawicznie powrócił na swoje miejsce i położył się na pledzie. Skrzypiące w zawiasach drzwi otworzyły się i wszedł pan Kaneter, wpuszczając do środka światło z korytarza. Ubrany był w granatowy, powalany ziemią kombinezon. Podszedł do zlewu i nalał do kubka wody. Pił łapczywie, głośno przełykając i ciężko oddychając w przerwach. Potem stanął przy balkonowych drzwiach, przyłożył do szyby twarz i znieruchomiał. Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Rexa. Na jego twarzy pojawił się gniewny wyraz zniecierpliwienia. - Dlaczego nie śpisz? Śpij! Rex zamknął oczy, ale otworzył je natychmiast, gdy tylko skrzypnęły przymykane drzwi. Nie mógł tego opanować; wola działania była silniejsza od posłuszeństwa. Nie rozumiał tego, podobnie jak nie rozumiał, dlaczego udawał przed panem Kaneterem, że przez cały czas leżał na pledzie i nie widział, co się działo w ogrodzie. Dokonał krótkiej analizy i znalazł dwa wyjaśnienia takiego postępowania. Pierwszym był instynkt - bał się pana Kanetera, to fakt, i instynktownie unikał sytuacji, które mogłyby go narazić na objawy niezadowolenia. Ale wyjaśnienie drugie miało poważniejszy wymiar. Awaria mikromózgu! Enimar Meledo niejednokrotnie uczulał go na taką ewentualność, przykazując natychmiastowe zgłoszenie tego faktu właścicielowi, dopóki błąd da się usunąć. Istniał sposób sprawdzenia, która z tych ewentualności jest prawdziwa i Rex postanowił z niego skorzystać. Ten sposób to blokada. Odcięcie zwierzęcej świadomości. Zamknięcie się w kręgu algorytmicznego rozumowania. Podszedł do werandy. Na kopczyk położony na skraju cienia rzucanego przez drzewo padała teraz księżycowa poświata. Ledwie wzrok Rexa oswoił się z półmrokiem ogrodu, coś zamigotało i przez trawnik przemknął ciemny kształt. Dobiegł do kopczyka i przywarł do niego, zlewając się konturem w jedną bryłę. Do uszu Rexa dotarł ten sam niesamowity dźwięk co wówczas, gdy był tam Kaneter. Potem chwila ciszy, cień odskoczył od kopczyka i Rex usłyszał trzy, ledwie uchwytne, niezrozumiałe wyrazy, mające w sobie coś znajomego. Tym czymś było ich wzajemne podobieństwo, jednakowy rytm. W ten sposób wypowiadał się kotomózg pana Kanetera. Kocur rzucił się w bok, jakby jakimś magicznym sposobem dotarł do niego fakt odkrycia tożsamości, i jednym olbrzymim susem skoczył na pień drzewa. Wspiął się i zniknął w liściastej koronie. Na ścieżce pojawił się pan Kaneter, oświetlający drogę latarką. Jego widok przypomniał Rexowi, po co podszedł do okna. Blokada! Miał narzucić sobie blokadę. Zrobił to. Nieprzyjemny dreszcz wstrząsnął jego ciałem. I jeszcze jeden... Nagłe tąpnięcie bólu przerwało te paroksyzmy, a potem było już lepiej. Ból odpływał, przechodząc w mrowienie sztywniejących kończyn. Wreszcie zniknął zupełnie, podobnie jak wszystkie inne bodźce. Rex pozostawił sobie tylko jedno oko. Inne rejestratory zostały wyeliminowane. Idealna sytuacja zaistniałaby, gdyby wyłączył również to oko, ale wówczas straciłby materiał porównawczy. Świat przestałby dla niego istnieć, a to nie miało sensu, skoro zamierzał sprawdzić ewentualność awarii. Teraz stał i jednym okiem rejestrował obraz pana Kanetera, idącego ogrodową ścieżką. Reszta jego organizmu była jak martwa. Zablokowana całkowitym odcięciem neuronów. Zdrewniała figurka skierowana wyciągniętą szyją ku szybie balkonowych drzwi. Inteligentna kamera dokonująca analizy własnych ujęć. Pan Kaneter zatrzymał się wpół kroku i rozejrzał. Rex celowo myślał o tym, że gdyby pan Kaneter spojrzał teraz w kierunku werandy, mógłby go zauważyć. Gdyby skierował w tę stronę latarkę... To nic by się nie stało. Po prostu by go zauważył i to wszystko. Nawet powinien był zauważyć. Właściciel powinien wiedzieć, co robi jego pies. A jeśli nie wie, to należy mu o tym powiedzieć. A psa nie powinny interesować poczynania właściciela. Chyba że on sam sobie tego życzy... Latarka zgasła. Pan Kaneter schował ją do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Zapalił i odwrócił się w stronę kopczyka. "Nie wie, że na drzewie jest kotomózg" - pomyślał Rex. - "Nie wie, że ja go obserwuję. Zadziwiające, jak wielu rzeczy nie wie". Zwolnił blokadę. Do skostniałego ciała powoli wracało czucie. Mózg ponownie związał się ze swoją organiczną częścią, łagodnie powracającą z nicości. Gałki oczu utraciły synchronizację i minęła dłuższa chwila, nim Rex odzyskał zdolność ostrego widzenia. Stojący w głębi ogrodu pan Kaneter miał twarz zwróconą ku niemu. Rzucił na ziemię tlącego się papierosa i wyjął z kieszeni latarkę. Włączył ją, uzyskując wiązkę żółtego światła, i podniósł ku górze, nieprzerwanie patrząc w jego kierunku... Rex cofnął głowę. Osłabione kończyny nie wytrzymały zmiany środka ciężkości i pies przewrócił się. Niezgrabnie wstał, upadł raz jeszcze i wreszcie dotarł do pledu, na który zwalił się ciężarem całego ciała. Światło latarki przeszyło szybę i okrągłą plamą zajrzało do kuchni. Nie znalazło niczego, na czym mogłoby się zatrzymać. Wycofało się. Rex był zadowolony. Kontrola blokady wypadła pomyślnie i nic nie wskazywało na awarię. Odprężył się. "A jednak znowu uciekłem" - uzmysłowił sobie zasypiając, lecz ta myśl niezdolna już była przywrócić go jawie. Śnił mu się pan Kaneter, biegający po ogrodzie z olbrzymią latarką, reflektorem buchającym oślepiającym płomieniem i wypalającym w trawie spopielone ścieżki. Gdy blask dotarł do drzew, zajęły się ogniem i one, a z najbliższego zeskoczyła płonąca pochodnia. Pod Kaneter rzucił się za nią, ale pochodnia dotarła do ścieżki i potoczyła się w głąb ogrodu. Nagle Rex zauważył, że gnający za ognistą kulą pan Kaneter nie ma nóg. W ich miejscu z ciała wyrastały płaskie wypustki, każda zakończona pionowo ustawionym kołem. Koła były kolorowe, cztery tęcze jaśniejące blaskiem niczym neony, a pan Kaneter pędził na nich, aż wiatr rozwiewał mu włosy. Krzyczał coś przy tym i naraz Rex ze zdumieniem stwierdził, że to nie krzyk, lecz szczekanie. Cel pogoni, płonąca pochodnia, dawno już gdzieś zniknął, a pan Kaneter mknął nieprzerwanie naprzód, wciąż szybciej i szybciej. Ogromny, zadyszany, człowiek-pies czterokołowy. Rankiem pani Zoja uwolniła Rexa z kuchni i wypuściła na dwór. Od razu podchwycił nocny trop pana Kanetera. Przechodząc obok werandy spojrzał mimochodem na oszklone kuchenne drzwi. Światło dnia odbijało się od szyby, nie pozwalając zajrzeć do środka. Ale w nocy mogło to wyglądać inaczej. Pod drzewem - tym samym, gdzie nocą rozgrywały się tajemnicze wydarzenia - leżał przemieszany z ziemią piasek usypany w niewysoki kopiec, z którego wystawał trzonek wbitej głęboko łopaty. Obok obszar zdartej darni odsłaniał czarną glebę i owalny otwór, wąski, głęboki prawie na metr. Rex zajrzał do środka, ale wyczuł tylko zapach świeżo rozkopanej ziemi i ulotną woń żelaza - ślad łopaty, którą dokonano wykopu. Podszedł do kopca i rozgarnął łapą piasek. Jego czuły zmysł powonienia wyłapał ślad obecności jeszcze jednego człowieka. Zapach znajomy, choć nie znał osoby, której dotyczył. Ten sam, jaki Rex znajdował w domu pana Kanetera, w każdym pomieszczeniu, na każdym meblu... Wciąż rozkopując piasek Rex zbliżył się do łopaty i nagle w jego nozdrze wtargnęła ostra, groźna woń. Pies zastygł w bezruchu, drżąc z podniecenia. Krew! Tego nie można pomylić z niczym innym. Opanował instynkt i odkopał łopatę. Narzędzie upadło, wzbijając w górę garść piasku. Odór krwi stał się intensywny. Był świeży. Rex wycofał się na usztywnionych nogach. Wkładał sporo wysiłku, aby kontrolować rozbudzony instynkt drapieżnika, ciągnący niczym magnes do splamionej rdzawo łopaty. Ale jeszcze jeden zapach przedzierał się do psich zmysłów - trop pana Kanetera przecinała linia kociej sierści. Rex niewyraźnie wyczuwał tę woń również spod rozrzuconego wokół piasku. Kotomózg pana Kanetera. Podchwycił ten ślad, biegnący od drzewa, na ukos przez trawnik. Wzdłuż niego wciąż prowadził trop pana Kenetera - albo to on szedł za kotem, albo odwrotnie. Kilka kroków dalej natknął się na liczne ślady w miękkiej ziemi, rzucające się w oczy niczym szramy na skórze trawnika: rozorane wgłębienia i kępy powyrywanej trawy. A dalej znowu krew! Wyraźnie wyczuwalne plamy krwi, która wsiąkła w ogrodową glebę. - Rex! - padł niespodziewany okrzyk. Podskoczył jak na sprężynach, w jednej chwili gubiąc wszystkie myśli. Wołał pan Kaneter. Rex nie wiedział jeszcze, skąd dobiegło to wołanie, a już biegł w kierunku domu, niosąc w sobie poczucie winy, jakby przyłapano go na czymś niewłaściwym. Wbiegł na podwórze i na stopniach schodów prowadzących do frontowych drzwi zobaczył pana Kanetera. Właściciel miał na sobie szlafrok i laczki na bosych nogach, co świadczyło, że dopiero co wstał. - Gdzie się wałęsasz? Jesteś potrzebny - odwrócił się i podążył do drzwi, ale zanim to zrobił, Rex zauważył, że coś dziwnego stało się z jego twarzą. Weszli do pokoju. Tego samego, w którym wczoraj odbyła się rozmowa o wyścigach psów. - Zmieniłem zdanie - rzekł pan Kaneter. - Nie zastąpisz Wolama. W ogóle nie będziesz pasterzem, przynajmniej na razie. Rex obserwował pochyloną nad nim twarz, a to co widział, poruszyło nim bardziej niż słowa, które usłyszał. Przez lewy policzek pana Kanetera biegły ukosem cztery głębokie zadrapania, czerwone od rozrytego mięsa, nie krwawiące, choć wyraźnie świeże. Podbródek zalepiony był opatrunkiem wydzielającym woń aptecznej maści. - Tak się złożyło - mówił pan Kaneter - że towarzysz zabaw i opiekun mojego siostrzeńca, Srimada, bardzo mnie zawiódł... Został oddalony. Doszedłem do wniosku, że chwilowo ty możesz go zastąpić. Jesteś dość wszechstronny, myślę, że sobie poradzisz. Rex przysiadł na tylnych łapach. - Nie wiem - odparł. - Byłem szkolony na psa farmerskiego. Umiem obchodzić się ze zwierzętami, ale... - Srimad ma pięć lat - przerwał mu pan Kaneter. - To w gruncie rzeczy małe zwierzątko. Poprzedni opiekun chłopca również był zwierzomózgiem. To kot, którego wczoraj widziałeś. - Jeszcze wczoraj tu był? - A dzisiaj go nie ma - uciął pan Kaneter. - Chodź! Poznasz Srimada. Po drewnianych, bejcowanych na mahoń schodach weszli na piętro, do przestronnego holu wyłożonego grubym dywanem. Dzięki wielkiemu oknu, umieszczonemu w pochyłym suficie, słoneczne światło padało na niemal całe pomieszczenie. Pan Kaneter otworzył jedne z kilku znajdujących się tu drzwi, gestem nakazał Rexowi pozostanie, a sam wszedł do pokoju. Rex usłyszał niewyraźne odgłosy rozmowy, po czym w szparze między drzwiami a framugą ukazała się pokiereszowana twarz gospodarza: - Właź! - Oto Rex, mój chłopcze - powiedział pan Kaneter do malca siedzącego w piżamie na skraju łóżka. Srimad w milczeniu przypatrywał się psu. Zerknął na pana Kanetera, powrócił spojrzeniem i nagle rozpłakał się. Przycisnął do twarzy zaciśnięte pięści. - Ja chcę Mruka! - krzyknął przez łzy. - Mruk! - On odszedł - rzekł pan Kaneter. - Poszedł i nigdy nie wróci. Zapomnij o nim, teraz masz nowego przyjaciela. Rex podszedł do łóżka i wilgotnym nosem dotknął dziecięcej stopy. Zadrżał. Może to zachowanie chłopca rozbudziło w nim emocje, a może drżał dlatego, że rozpoznał zapach z wykopu w ogrodzie. Zapach człowieka Srimada. Siedzieli na podłodze, przy planszy z napisem "Wyścigi psów czterokołowych", i wpatrywali się w nią w skupieniu, jakby oczekiwali, że od samego patrzenia rozjaśni im się w głowach. Ale nic takiego nie następowało. Gra była za trudna. - Musi być jakaś instrukcja - odezwał się Rex. - Zapytaj o nią pana Kanetera. Srimad miał dzisiaj urodziny. Skończył pięć lat i gra była prezentem z tej okazji. - Wujek powinien z nami zagrać. Wtedy byśmy się nauczyli - powiedział Srimad. - Ja nie umiem czytać. - Ale ja umiem - oświadczył Rex. - Będę czytał, a ty będziesz myślał. Srimad skinął głową, akceptując układ, który mimo wszystko stawiał go wyżej. Nagle uszy Rexa zarejestrowały odgłos kroków w korytarzu. Rozpoznał pana Kanetera, ale szedł z nim ktoś jeszcze. Drzwi otworzyły się i w progu stanęło dwóch mężczyzn. Ten drugi ubrany był w niebieski kombinezon, podobny do tego, jaki zwykł nosić Enimar Meledo, wciąż jeszcze zajmujący emocjonalne miejsce w pamięci Rexa. - To ten - rzekł pan Kaneter do nieznajomego. - Chodzi tylko o rutynowy sprawdzian. - Dzień dobry, panie Rosert! - Srimad zerwał się z podłogi. - O! Pamiętasz mnie - zdziwił się Rosert, wyciągając do chłopca rękę. - Masz dobrą pamięć. - Był pan na wiosnę, kiedy strażnik zachorował. Czy Diagnostykon jest z panem? - Oczywiście. Bez niego nigdzie się nie ruszam. - Chcę go zobaczyć! - oczy Srimada rozbłysły. Rosert spojrzał pytająco na gospodarza. - Idziemy wszyscy - usłyszał odpowiedź. - Ty, Rex, również. Diagnostykon stał zaparkowany w garażu, w miejscu terenowego samochodu, wystawionego tymczasem na podwórze. Był przewoźnym laboratorium, ale jego inteligentny moduł mógł - jeśli zaistniałaby taka potrzeba - stać się samodzielną maszyną kroczącą, zdolną nadal spełniać większość swoich funkcji. Srimad oparł dłonie na maszynie. - Cześć, Diagnostykon - powiedział z przejęciem. Nie otrzymał odpowiedzi. - Jest wyłączony - poinformował Rosert. - Tutaj się go uruchamia - pokazał przycisk na tablicy. - Widzisz? Nawet sam możesz dosięgnąć. Srimad wspiął się na palce, wyciągnął rękę i nagle diody zaświeciły się. - Diagnostykon gotowy do pracy - usłyszeli komunikat. - Cześć, Diagnostykon - powtórzył chłopiec. - Jestem Srimad. Pamiętasz mnie? Po sekundzie zwłoki padła odpowiedź: - Nie znaleziono. Srimad odwrócił się. Jego twarz wyrażała mieszaninę zdumienia i oburzenia. - Też coś! - krzyknął patrząc na Roserta. Mężczyzna stropił się, jakby stał przed nim jego zwierzchnik, a nie mały chłopiec. - Wybacz - powiedział. - Wykasowałem cię. Pamięć zewnętrzna też jest ograniczona, więc od czasu do czasu robię porządki i wyrzucam rzeczy niepo... mało wa... - zaplątał się we własnym tłumaczeniu. - Chodź! - chwycił Srimada pod ramiona. Usiadł na krzesełku operatora, sadzając sobie chłopca na kolanach. - Zaprogramujemy mu ciebie jako użytkownika. Co ty na to? Srimad rozpogodził się. - Jasne! Rosert wystukał na klawiaturze szereg poleceń. - Gotowe! - oznajmił wreszcie. Zszedł z krzesełka, pozostawiając na nim Srimada. - Od tej pory Diagnostykon jest na twoje rozkazy. Jesteś uprawnionym konserwatorem i wygląda na to, że ja jestem tu niepotrzebny. - No dobra - powiedział milczący dotąd pan Kaneter. - Przyszliśmy tu po to, żeby przetestować Rexa. Może zajmie się pan wreszcie swoją robotą, Rosert? - Ja, wujku! - zawołał Srimad. - Ja go zbadam! Rosert kiwnął znacząco głową w stronę pana Kanetera. - Wskakuj, Rex, na platformę - polecił tamten oschle. - Musisz leżeć tak, żeby łapami dotykać tej strony, a pyskiem tutaj - pokazywał Rosert psu. - Rozumiesz mnie? - Wiem - powiedział Rex. - Pan Meledo też miał Diagnostykon. - Trzeba nacisnąć ten klawisz - Rosert pokazał Srimadowi przycisk z napisem AUTO - i to wszystko. Rex spokojnie przyglądał się, jak otaczają go łukowe obejmy. Opanował drżenie ciała, gdy wężowate, ruchome przewody czujników oplatały go, wciąż zmieniając położenie. Szum laserowej drukarki oznajmił, że rozpoczął się wydruk wyników. Diagnostykon był nadzwyczaj szybki w pracy. - No, no - powiedział Rosert, przeglądając pierwszą stronę wydruku. - Fantastyczny model. Wie pan, panie Kaneter, znam Enimara Meledo z czasów, gdy zaczynał rozkręcać swój interes. Zrobił niesamowite postępy. Moim zdaniem jest jednym z najlepszych w branży. Jeśli nie najlepszym. - Interesuje mnie kondycja Rexa - zauważył Kaneter. - Na razie wygląda, że wszystko w porządku. Lepiej niż dobrze, panie Kaneter. - Znasz chłopca, który nazywa się Seve Paderner? - zapytał pan Kaneter. Rex zauważył, że opatrunek na jego podbródku został zastąpiony plastrem. Czerwone bruzdy na policzku błyszczały od gojącej maści. - Znam Seva, ale nie wiem, czy nazywa się Paderner. Pan Kaneter skinął głową. - Dzwonił jego ojciec. Zgodziłem się, żeby przyjechał tu z synem. Rex poczuł, jak wypełnia go uczucie radości. - Czy ten Seve mówił coś o wilkołaku? - zapytał nieoczekiwanie pan Kaneter. - Dokładnie nie pamiętam. Coś mówił, gdy jechaliśmy przez las, ale jego ojciec gniewał się o to. Nie zapamiętałem szczegółów, ponieważ nie wiem, co oznacza słowo wilkołak. - Postaraj się coś sobie przypomnieć! Rex skupił się. - Mówił, że widział, jak wygrał pan walkę z wilkołakiem - wydusił wspomnienie. Pan Kaneter zagryzł dolną wargę. W zamyśleniu pocierał dłonią o szyję. Chwycił pojemnik z pomarańczowym sokiem i wypił wprost z niego, ignorując stojącą obok szklankę. Rozważał coś w milczeniu. - Paderner bardzo nalegał na spotkanie - rzekł nagle. - Podobno ten Seve bardzo cię polubił i nie daje rodzicom spokoju, twierdząc, że grozi ci niebezpieczeństwo, że rozszarpie cię wilkołak... i takie tam bzdury! Paderner twierdzi, że nosi to znamiona histerii, i dlatego chce, żebyście się spotkali, ty i Seve. Taką wymyślił terapię. Cholera! Dlaczego ten szczeniak tak się tobą przejmuje?! Coś takiego zrobił? - Nie wiem - odparł Rex. - Nie zrobiłem nic. Srimad zajrzał do wykopu w ogrodzie. - Ostatnio był jakby mniejszy - powiedział. - Od dawna tu jest? - zapytał Rex. - Zawsze. Ale widzę, że wujek znowu coś przy nim robił, nigdy nie chce mi powiedzieć co. - A wczoraj w nocy nie widziałeś? - Nie byłem tu wczoraj - zaprzeczył Srimad. - Byłeś - stwierdził Rex. - Czuję twój zapach. Srimad otrzepał z ziemi ręce i usiadł na kopcu piasku. Opierał się na łokciach, tuż obok łopaty, przewróconej przez Rexa poprzedniego ranka. - Wczoraj byłem chory - przyznał. - Nigdy nie pamiętam, co się dzieje, kiedy choruję. - Byłeś tutaj - powtórzył Rex. - Wiem to na pewno. Zamierzał opowiedzieć Srimadowi o tym, co widział tamtej nocy, ale nieoczekiwanie coś go powstrzymało. Świadomość funkcji opiekuna, którą obecnie sprawował, mogła być tym czymś. Była na pewno. Spoglądał na uśmiechniętego Srimada, na beztroskę, z jaką zaczął bawić się łopatą, pokrytą śladami dla niego niedostrzegalnymi i zrozumiał, że nie są to informacje, które można powierzyć małemu chłopcu. Tym bardziej że w jakiś tajemniczy sposób jest on w to zamieszany, chociaż sam o tym nie wie. Pięcioletni chłopiec nie potrafi bronić się sam. Ktoś musi go w tym zastąpić. Pierwszą rzeczą, jaką Rex uznał za konieczną do wyjaśnienia, była historia kotomózga Mruka. - Przejdźmy się po ogrodzie - powiedział do Srimada i odczekawszy, aż chłopiec wstanie, ruszył ledwie już wyczuwalnym śladem krwi na trawniku. Gdy dotarł do miejsca, gdzie trop kończył się wielką plamą, spojrzał ukradkiem na Srimada, ale zgodnie z oczekiwaniem chłopiec nie widział niczego. Ludzie często nie dostrzegają oczywistych śladów przeszłości, choć wcale nie są one ukryte. Na przykład widać wyraźnie kałużę krwi, na niej urywa się zapach Mruka, ale w bok odchodzi trop pana Kanetera. Idąc za nim - wciąż przez trawnik, z dala od ścieżki - można przekonać się, że pan Kaneter niósł kota ze sobą; świadczą o tym wykrywalne węchem krwawe plamki i woń sierści na krzaku, o który musiał się otrzeć. Teraz ścieżka; byłoby trudniej na bardziej uczęszczanej, ale tutaj niewielka to różnica, nawet wygodniej, bo zapach lepiej trzyma się kamieni niż roślin. A teraz jakiś wykop... - Ale śmierdzi - powiedział Srimad. - To śmietnik. - Wejdę tam na chwilę - rzekł Rex. - Idę z tobą. - Przecież śmierdzi - przypomniał Rex. - I pobrudzisz się. Pochyłym zjazdem, ze śladami kół po jakimś wózku, zszedł na dół, ku stercie śmieci. Instynkt nie zawiódł go. Czuł to. Nawet powonienie człowieka nie mogłoby tego przeoczyć. Fetor rozkładających się zwłok. Spojrzał w górę, upewniając się, że nie jest obserwowany przez Srimada i zaczął rozrzucać nieczystości, zagarniając je łapami pod siebie. Woń gnijącego mięsa nasilała się, aż w końcu usztywnionymi pazurami przejechał po czymś miękkim. Sierść czarna jak smoła. Kotomózg Mruk. Albo raczej to, co z niego zostało. Odskoczył, tłumiąc warczenie, gdy psi instynkt znowu usiłował nad nim zapanować. Głowa kota była całkowicie zmiażdżona. Jeden krwawy, zakrzepły strzęp. Tego nie mogło dokonać pojedyncze uderzenie, musiało być ich wiele. Szereg ciosów zadanych łopatą. U nasady karku, tam gdzie rana kończyła się, coś błyszczało metalicznie. Rex zbliżył się. Wiedział, co to jest - osłona elektronicznego mózgu Mruka. Spłaszczone wrzeciono umiejscowione pod skórą wzdłuż kręgosłupa. Nagle drgnął. Gwałtownym ruchem odskoczył w bok. Z góry dobiegał odgłos rozmowy. Rex szybko wspiął się po pochyłości i zobaczył, że obok Srimada stoi psomózg strażnik. - Wujek nas woła - poinformował go Srimad. - Przyszli jacyś goście. Ciekawe kto? - Mężczyzna i chłopiec - powiedział strażnik. - Trzeba iść. Gdy weszli do pokoju, Seve zerwał się z kanapy. - Rex! - Dzień dobry, Seve - rzekł Rex sztywno, choć rozsadzało go uczucie radości; nie potrafił wysławiać się inaczej. Ojciec Seva uśmiechał się z kanapy. Był bez kolejarskiego munduru, w zwyczajnym swetrze, co nadawało mu młodszy wygląd. Pan Kaneter stał przy barku i przyrządzał jakieś napoje. - Seve, przywitaj się z kolegą - zwrócił uwagę ojciec. Milczący Srimad stał w progu i przyglądał się przybyszom. - Cześć! Jestem Seve Paderner - Seve miał dziewięć lat i był o dwie głowy wyższy od Srimada. Srimad otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Poczerwieniał na twarzy. W końcu jednak podał rękę wyczekującemu Sevowi i niewyraźnie wybąkał swoje imię. - Chłopiec jest bardzo nieśmiały - wytłumaczył go pan Kaneter. - Rzadko widuje rówieśników. - Możemy to zmienić - powiedział Paderner. - Teraz są wakacje i nie mam nic przeciwko temu, żeby Seve przychodził tu częściej... Byle w odpowiedniej porze - dodał patrząc znacząco na syna. - Mieszkamy daleko od siebie - wyraził wątpliwość pan Kaneter. - Seve jest doskonałym rowerzystą. Taka odległość to dla niego drobiazg... Co ty na to, Srimadzie? Chłopiec zamrugał powiekami i nie odpowiedział. Można by pomyśleć, że pytanie nie było skierowane do niego. - Nie sądzę, żeby należało pytać chłopca o zdanie w tej sprawie - powiedział pan Kaneter. Postawił na stole dwa drinki. Paderner chrząknął zmieszany. - Przepraszam, nie przypuszczałem... - Nie szkodzi. Nie mógł pan wiedzieć nie znając kilku faktów. Sądzę, że powinien je pan poznać, nim zadecyduje o wzajemnych kontaktach chłopców. - Oczywiście. Czy... - Paderner spojrzał znacząco w stronę drzwi. Pan Kaneter skinął głową. - Srimadzie, oprowadź kolegę po gospodarstwie. Możesz pokazać mu nasze zwierzomózgi. - Nie ma czego pokazywać. Oprócz psów wszystkie zwierzomózgi są na polach - powiedział Srimad, gdy znaleźli się na podwórku. Mówił dość swobodnie, co świadczyło, że nabrał już pewnej śmiałości. - Mogę najwyżej zaprowadzić cię do koguta, ale to nic ciekawego. - Nie dla mnie - oświadczył Seve. - Dotąd zwierzomózgi oglądałem tylko w telewizji. Przechodząc obok garażu Srimad zatrzymał się. - Pokażę ci coś lepszego - powiedział. - Diagnostykon. Jestem jego uprawnionym użytkownikiem - mimo starań jego głos nie brzmiał obojętnie. - A co to jest Diagnostykon? - Urządzenie do naprawy zwierzomózgów. Nie wiesz? Zostawił go tu pan Rosert. Wróci dopiero pojutrze, bo wyjechał do swojej rodziny. Otrzymał telefon, zdaje się, że ktoś umarł. Rex następował im na pięty i zastanawiał się, jak opowiedzieć Sevowi o Mruku, tak, żeby Srimad tego nie słyszał. - Podczas ataków wychodzę z chłopcem do ogrodu - mówił Kaneter. Siedzący na kanapie Paderner słuchał go z uwagą. - Świeże powietrze dobrze na niego wpływa, a przede wszystkim łagodzi konwulsje. Prawdopodobnie Seve widział mnie w takiej sytuacji. Paderner odstawił szklankę, chociaż nawet nie spróbował drinka. - Wiem, że to nie moja sprawa - zaczął oględnie - ale czy nie sądzi pan, że fachowa pomoc lekarzy byłaby bardziej pożyteczna? - Nie sądzę - odparł Kaneter. Po chwili milczenia zdecydował się na wyjaśnienie: - W przeszłości podejmowałem wiele prób, ale medycyna nic tu nie może poradzić. Zresztą... zdradzę panu pewien sekret, skoro doszliśmy już tak daleko w naszej rozmowie. Mam psychicznie chorą siostrę. Jest to jeden z powodów, dla których żyję samotnie. Zachorowała wkrótce po urodzeniu Srimada. Nie wytrzymała jego ataków, których widok, proszę mi wierzyć, jest bardzo nieprzyjemnym przeżyciem. Wydałem majątek na leczenie, a okazało się, że naraziłem ją tylko na koszmarne doświadczenia i ból. Żaden specjalista, którego pomoc usiłuje mi pan polecić, nie zdołał wyprowadzić Zoi ze świata, w którym się znalazła. Bo ona żyje w innym świecie, panie Paderner... Choroba Srimada jest również przypadkiem psychiatrycznym i pewnego dnia postanowiłem oszczędzić mu tego wszystkiego. Dom rodzinny może mu dać więcej niż najlepsi lekarze. - Jedno nie wyklucza drugiego - powiedział Paderner. - Mam na myśli fachowe leczenie i dom. Szczególnie, jeśli wolno o tym wspomnieć, w pana sytuacji materialnej. Kaneter wstał i dotknął dłonią swojej pokiereszowanej twarzy. - Widzi pan te rany? Tak urządził mnie Srimad w przedwczorajszym napadzie agresji. On nabiera jakiejś nadzwyczajnej siły i gdybym nie wyprowadzał go na zewnątrz, zdemolowałby dom. Ja jestem cierpliwy, ale czy wie pan, jak psychiatrzy radzą sobie z takimi napadami szału? - O ile mi wiadomo, drastyczne metody należą do przeszłości. Na przykład elektrowstrząsy nie... - To źle panu wiadomo! Paderner spoglądał na nieoczekiwanie wzburzonego Kanetera i doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli zajmie się swoim drinkiem. Rex stał przy bramie i obserwował okolicę. Dom stał na wzgórzu, więc z tego miejsca rozciągał się doskonały widok na całą posiadłość. Kilka kilometrów dalej widział terenowy samochód, wyglądający stąd jak zabawka na piaskowej tasiemce drogi. Pan Kaneter wysiadł z niego, widoczny jedynie dzięki czerwonej koszuli, którą miał na sobie. Szedł w kierunku stada pasącego się bydła. Rex zerknął na strażnika, wygrzewającego się w słońcu przed swoją budą i wrócił na podwórko. Seve i Srimad wyprowadzali właśnie z garażu kroczący moduł Diagnostykonu. Motorem działania był Seve, ale to Srimad wydawał polecenia maszynie posłusznej rozkazom uprawnionego użytkownika. - T a r z e c z leży na podjeździe śmietnika - przypomniał Rex. Patrzył na Seva. - Jasne - odparł chłopiec. - Jak tam wujo? - Jest daleko. Nie wygląda, żeby miał zaraz wracać. - Lepiej pilnuj, Rex - odezwał się asekuracyjnie Srimad. - Jakby się wujek dowiedział, co my tutaj... Rex ponownie zajął stanowisko obserwacyjne. Nic się nie zmieniło. Samochód wciąż tkwił na swoim miejscu, a czerwona plamka migotała wśród krów. Obejrzał się za siebie. Dziwaczne trio opuszczało podwórko. Szli po wrzeciono, które wczorajszego wieczoru Rex wydobył ze zwłok Mruka i złożył na podjeździe, tak jak wcześniej uzgodnił to z Sevem, gdy na chwilę udało się im uwolnić od towarzystwa Srimada. Bo Srimad nie wiedział o niczym; dla niego była to wyprawa po skarb. Rex czekał na ich powrót, to tracąc z oczu, to odnajdując czerwoną koszulę na zielonej płaszczyźnie pastwiska. W pewnym momencie pan Kaneter przyszedł do samochodu, nie zawrócił jednak, lecz pojechał dalej, w głąb posiadłości, aż zniknął za kępą drzew na horyzoncie. Akurat wtedy powrócili chłopcy z Diagnostykonem. - Nic nie rozumiem - powiedział Seve do podbiegającego Rexa. - Jakaś blokada. Diagnostykon w kółko mówi o jakiejś blokadzie. W chwytakach maszyny tkwiło metaliczne wrzeciono. - To bardzo dobrze - powiedział Rex. Wyglądało na to, że Mruk przed śmiercią zdążył narzucić sobie blokadę i odciął się od świata. A to mogło oznaczać... - Może on tam w środku wciąż żyje - oświadczył po namyśle. - Kto? - zapytał Srimad. Zapadła cisza, podczas której Seve patrzył na Rexa z wyrzutem. - Co z tą blokadą? - niespodziewanie to Srimad zadał następne pytanie. Rex i Seve spojrzeli na niego ze zdumieniem. Nie zauważył braku odpowiedzi na pierwsze pytanie? - Może Diagnostykonowi uda się przez nią przedrzeć - odparł Rex. - Ale jak to zrobić? - Seve splótł ręce na piersiach i oparł się o murek. - Kiedy nawet nie wiemy, co to jest blokada? - Powiem wam jak - rzekł Rex. - Chodźmy do garażu. Seve pędził na rowerze, jakby goniła go gromada diabłów. Nieprzerwanie kręcił pedałami, choć z trudem łapał oddech, a koszulka była mokra od potu. W pewnej chwili koła zabuksowały w piaszczystym podłożu, ześliznęły się w koleinę i rower przewrócił się, wyrzucając kierowcę na pobocze. Seve zerwał się na nogi i nerwowo obejrzał za siebie, na drogę, którą przebył. Była pusta na całej długości, aż do stojącego na wzniesieniu domu pana Kanetera. Podniósł rower i nagle zza paska wypadł mu arkusz papieru. Komputerowy wydruk uzyskany z Diagnostykonu. Schylił się po niego i włożył za koszulę. Wskoczył na siodełko i pojechał dalej, wciąż z pośpiechem. Wolał nie myśleć, co dzieje się teraz na pozostawionej za plecami farmie. Bo Kaneter ostatecznie jednak zaskoczył ich w garażu, gdy zajęci przełamywaniem blokady mikromózgu Mruka stracili poczucie czasu. Seve nie rozumiał, na czym polegał proces odblokowania wrzeciona. Wszystko załatwił Rex, właściwie nawet Srimad nie był przydatny, gdyż Diagnostykon, raz nakierowany na odpowiednie działanie, samodzielnie potrafi podejmować decyzje umożliwiające wykonanie zadania. Jedno Seve wiedział na pewno: Rex posłużył jako wzorzec - położył się na platformie, pozwolił opleść wysięgnikami maszyny i umarł. Ale nie tak naprawdę. Wyglądał jak martwy, nawet Diagnostykon o tym zameldował, a potem otworzył oczy, poprosił Srimada o uwolnienie z objęć maszyny i wydanie polecenia zbadania wrzeciona. Chwilę później drzwi garażu uchyliły się. Poddawane analizie wrzeciono spoczywało na platformie, szumiała drukarka przelewająca na papier transmisję wyników, a drzwi otwierały się na oczach stojącego w głębi Seva, który momentalnie pojął, co to oznacza. Działając bardziej odruchowo niż świadomie, padł na posadzkę, przywierając do kół zasłaniającego go Diagnostykonu. Najpierw usłyszał gniewny głos Kanetera, a potem, gdy ośmielił się otworzyć zaciśnięte w panice powieki, zobaczył w szczelinie pomiędzy podłogą a podwoziem jego nogi, tuż obok łap Rexa. Rozpłaszczył się jeszcze bardziej na betonowej gładzi, gdy w odpowiedzi na kolejny krzyk coś stuknęło o podłoże. To Srimad zeskoczył z krzesełka operatora. Seve nie widział jego twarzy, lecz nie było to wcale potrzebne, żeby sparaliżował go skurcz strachu na samą myśl, że może zaraz on sam znajdzie się w takiej sytuacji. Pan Kaneter wyłączył Diagnostykon, wyrwał z manipulatorów wrzeciono i - wciąż podniesionym głosem - kazał Srimadowi i Rexowi opuścić garaż. Wyszedł wraz z nimi, ale minęła dłuższa chwila, nim Seve odważył się poruszyć. W końcu, z duszą na ramieniu, wyjrzał przez szparę w drzwiach na podwórko. Nie było nikogo. Podszedł do drukarki Diagnostykonu, oderwał papier z nie dokończonym wydrukiem i zwinąwszy w rulon zatknął za pasek spodni. Potem wymknął się ostrożnie z garażu i pobiegł ku bramie. Im szybciej biegł, tym większe ogarniało go przerażenie. Przemknął obok strażnika, dopadł roweru rzuconego w chwasty pod płotem i pomknął drogą w dół. A teraz wciąż oglądał się za siebie, za każdym razem zdziwiony, że nikt go nie goni. Wreszcie podjazd pod własny dom! Wreszcie własne podwórko! - Tato! - krzyczał rzucając rower na ziemię. - Tato! Paderner wyjrzał przez otwarte okno. Był w mundurze, ponieważ szykował się do wyjazdu na popołudniowy dyżur. - Co się stało? Seve podbiegł do okna i wyrzucając z siebie grad słów opowiedział pośpiesznie o przedsięwzięciu z Diagnostykonem. Ojciec słuchał go, nie przerywając. - ...Co z nimi teraz będzie? - zakończył Seve. - Jedźmy tam, tato. Trzeba im pomóc! - Uspokój się - powiedział Paderner. - Nabroiliście i pan Kaneter będzie miał zupełną rację, jeżeli ich ukarze. A ja wymyślę coś dla ciebie. Mam serdecznie dosyć twoich wyczynów! - Ależ tato! - zaoponował Seve. - Ty nic nie rozumiesz! Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Mam ten wydruk - wyjął zza pazuchy rulon i wymachiwał nim w powietrzu. - Przeczytaj go. Przeczytaj! - Dlaczego powiedział pan, że te zadrapania na twarzy zrobił panu Srimad? - zadał pytanie Paderner. Stał naprzeciw Kanetera, błądzącego wzrokiem po ścianch pokoju. - Tak - rzekł w końcu niejednoznacznie Kaneter. - Napije się pan czegoś? Paderner zignorował tę próbę zmiany tematu: - Wiem, że zrobił je kot Srimada, usiłując obronić chłopca przed panem. Głowa Kanetera podskoczyła niczym piłka. Zdumiona twarz poczerwieniała. - I za to zabił go pan - kontynuował Paderner. - Łopatą. - Czego pan chce, u diabła!? - zawołał Kaneter. - Zobaczyć się ze Srimadem. - Wykluczone. Wyznaczyłem mu karę. Do końca dnia będzie siedział zamknięty w swoim pokoju. - Mimo to nalegam. Chciałbym coś sprawdzić. Powiedzmy, pozbyć się pewnych podejrzeń... - Niech pan nie będzie śmieszny. To ja jestem prawnym opiekunem chłopca i ja decyduję, kogo może on widzieć, a kogo nie. A teraz proszę opuścić mój dom! - O tym nie ma mowy - oświadczył Paderner siadając na fotelu. - Przynajmniej dopóki nie zobaczę się ze Srimadem. Kaneter spoglądał na niego jak na jakieś niedorzeczne zjawisko, które może zniknie, jeśli tylko człowiek zdoła zachować zimną krew. - Okłamał mnie pan w sprawie blizn na twarzy - powiedział Paderner - zatem istnieje prawdopodobieństwo, że nie mówił pan prawdy i w innych przypadkach. - Idiotyczna historia - odparł Kaneter. - Kot zranił mnie, więc zdenerwowałem się i przyłożyłem mu łopatą. Trochę za silnie, ale przecież to tylko zwierzę. Srimad nie ma tu nic do rzeczy. - Owszem, ma. Widok chłopca zakopanego po szyję w ziemi ma prawo wyzwolić agresję nie tylko u zwierzomózga pragnącego chronić swojego podopiecznego. Gdybym ja był na jego miejscu, to nie ręczę, czy skończyłoby się tylko na tych kilku zadrapaniach! Jak pan to sobie wyobraża, panie Kaneter? Że ziemia wyciąga z chłopca chorobę?! Takie średniowiecze, i to u pana, otoczonego zdobyczami techniki? Niech mi pan coś z tego wyjaśni, bo do mnie to nie dociera. - Przeholował pan - rzekł Kaneter. - Nic podobnego. Gdyby tak było, znalazłby pan sposób, żeby wyrzucić stąd takiego impertynenta jak ja. Na przykład wezwałby pan policję. - Po co panu Srimad? - zapytał rzeczowo Kaneter. Paderner wstał z fotela. Denerwował się. Wszystko, co do tej pory mówił, wynikało wprost z wydruku wyników analizy wrzeciona, a teraz musiał upewnić się co do reszty. Upewnić się lub pozbyć wątpliwości. Wolałby, żeby to było to drugie. Był wyższy i lepiej zbudowany od Kanetera, co - w sposób charakterystyczny dla większości mężczyzn - dodało mu pewności siebie. - Chcę zobaczyć, czy Srimad nie ma blizny na plecach... Jakiegoś śladu operacji dokonywanej wzdłuż kręgosłupa. Obserwował twarz Kanetera, usiłując wyłowić ślad reakcji, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby potwierdzić podejrzenia. - Dobrze - powiedział Kaneter. - Wreszcie rozumiem, o co panu chodzi, i oświadczam, że jest pan w błędzie. Zaraz przyprowadzę Srimada, ale proszę mi obiecać, że zaraz potem wyniesie się pan stąd i przestanie wtykać nos w nie swoje sprawy. - Nie wiem, czy przestanę wtykać nos, ale na pewno się wyniosę. Kaneter wyszedł. Czekając na jego powrót Paderner tarł bezwiednie spotniałe dłonie. Cholernie głupia sytuacja, jeśli się okaże, że nie ma racji... Skrzypnęły drzwi. Przy boku Kanetera stał wielki alzacki owczarek. Ten sam, który zazwyczaj pilnował bramy. - To on - powiedział Kaneter, patrząc na Padernera spod przymrużonych powiek. Paderner jeszcze nie rozumiał; sądził, że te słowa skierowane są do niego, dopiero następne zdanie uświadomiło mu pomyłkę: - To wróg. Rozerwij mu gardło, strażniku. Popielata sierść na karku owczarka uniosła się. Pazury zgrzytnęły o deski podłogi i pies skoczył. Kilkudziesięciokilogramowe cielsko opadło na podłogę. Znowu zgrzyt. Odbicie. Skok. Wargi uniosły się, odsłaniając białe kły. Odbicie. Paderner usiłował zmusić swoje zesztywniałe ciało do wykonania ruchu. Zdołał unieść zgiętą w łokciu rękę, gdy pies wykonał ostateczny skok. Łokieć wsunął się pomiędzy rozwarte szczęki. Silne uderzenie. Jak kijem. Padając na podłogę Paderner pomyślał, że grube sukno kolejarskiego munduru uchroniło go, zaraz jednak dotarł do niego przeszywający ból wbijanych w ciało zębów. Drugą ręką objął psa i przycisnął z całych sił ramieniem. Przekoziołkowali, wywracając stolik. Pies zerwał się pierwszy i nim Paderner zdołał zorientować się w sytuacji, już poczuł na twarzy ostre pazury. - Burk! - Paderner nie słyszał tego wołania. Nie słyszał go także Kaneter, podskakujący nerwowo pod ścianą i wykrzykujący: "To jest wypadek, Paderner! Psomózg rzucił się na ciebie. Nie mogłem nic poradzić. Fatalny wypadek, Paderner!" - Burk! Minęła sekunda, potem druga. Zamknięte mocno powieki Padernera rozluźniły się. Czekał na ostateczny cios. W zaciśniętych garściach trzymał psią sierść, ale nie czuł już nacisku. Otworzył oczy. Pysk strażnika był tak blisko, że czuł na twarzy jego gorący oddech. Ale pies zdawał się nie widzieć swojej ofiary. Tkwił nieruchomo, niczym maszyna, której zacięły się tryby. Tylko Kaneter wciąż nie wiedział, co się stało. "Bardzo przykry wypadek, Paderner. Próbowałem ci pomóc, zastrzeliłem nawet strażnika, cóż, kiedy..." - Burk, zostaw! - zawołał po raz trzeci stojący w drzwiach Rex. Owczarek odstąpił od Padernera. Zaklęcie? - Strażnik! Bierz go! - krzyknął Kaneter. - Wracaj! - Idź pod bramę, Burk - powiedział Rex. - To twoje zadanie, pilnować domu. Rób swoje, a resztę zostaw do jutra, Burk. - Co to znaczy... Burk? - Kaneter ze zdumieniem na twarzy wpatrywał się w psa, który, wciąż usztywniony, opuszczał pokój. - Dla niego bardzo wiele - powiedział Paderner, podnosząc się z podłogi. - To chyba jasne, że tak ma na imię. Zgadza się, Rex? - Tak było zapisane w komputerze. Paderner wyprostował się. Z grymasem bólu przycisnął do ciała ranną rękę i zbliżył się do Kanetera. Był wyższy. I lepiej umięśniony. Zapadał zmierzch. Upalny dzień dobiegał końca, ale temperatura nie spadała. Młody, dwudziestoletni najwyżej mężczyzna, stojący przy wjeździe na farmę, miał wrażenie, że bawełniana koszulka już na stałe przylepiła mu się do pleców. Otarł dłonią spocone czoło i po raz kolejny wytężył wzrok, wypatrując czegoś na polnej drodze. Srimad już od kilku godzin oczekiwał swego wuja, którego miał zobaczyć po raz pierwszy po piętnastu latach. Tyle trwała pokuta Kanetera. Kara więzienia za przeprowadzanie doświadczeń na człowieku. Srimad nie czuł nienawiści. Z odległego okresu dzieciństwa doskonale pamiętał Mruka, Rexa, swoje pierwsze kontakty z Sevem, lecz reszta była tylko niejasnym śladem w pamięci. Śladem właściwie bez znaczenia, przynajmniej tak dotąd to oceniał. Ale dzisiaj odczuwał silne zdenerwowanie, całe popołudnie nie mógł znaleźć sobie zajęcia, a gdy Kaneter wciąż nie nadjeżdżał, zajął stanowisko przy bramie; w tym miejscu, które niegdyś było posterunkiem strażnika Burka. Przez cały ten czas Srimad nie utrzymywał kontaktów z wujkiem. Adoptowany przez Padernerów, uznawał w nich swoją rodzinę, szybko przystosowując się do nowego środowiska. Było to tym łatwiejsze, że nie odczuwał naturalnej więzi z matką, której choroby nigdy nie dało się uleczyć. W tym przypadku Kaneter nie kłamał. I oto pewnego dnia otrzymał list od Kanetera. Wyszedł z więzienia i pragnie się z nim zobaczyć... Po co? Cały majątek został mu sądownie odebrany i przekazany jako rekompensata siostrzeńcowi (zarządzany do czasu osiągnięcia pełnoletności przez uprawniony zespół adwokacki). Może o to chodziło? Trudno zgadnąć. W każdym razie czekał tu teraz, spięty i spocony, odczuwający dziwny ucisk w okolicy żołądka. Coś więcej niż trema, niż zwykłe podniecenie niecodziennym wydarzeniem. Strach?! Odkrył to niespodziewanie i roześmiał się głośno, usiłując zbagatelizować niedorzeczną myśl. Skąd strach? Teraz? Podczas operacji dokonanej przed piętnastu laty usunięto mu mikromózg, ślad fanatycznej fascynacji Kanetera postępem, a tym samym zniknęła wszelka zależność od niego. Czegóż więc bać się? "Ucisk wrzeciona nasilający się podczas pływów ma charakter neurologiczny i jest przyczyną ataków" - brzmiała diagnoza lekarska. A pływy, rzecz jasna, zależą od położenia Księżyca. Ale to wszystko skończyło się już dawno. Bezpowrotnie. Od piętnastu lat Srimad był normalnym, prawidłowo rozwijającym się młodzieńcem. Strach! Co za bzdura! Dwie plamki światła wyskoczyły zza kępy drzew. Samochód. Wreszcie! Jeszcze dziesięć minut i będzie na farmie. Podekscytowany Srimad pochylił się i usiadł na trawie. Czuł się nie najlepiej. - Uspokój się! - nakazał sobie półgłosem. Nieoczekiwanie wspomniał Rexa. To był prawdziwy przyjaciel, szkoda, że nie ma go teraz tutaj. Rex zdechł ze starości w zeszłym roku. Srimad uległ namowom hodowcy, Enimara Meledo, i zgodził się na wszczepienie mikromózgu Rexa innemu szczeniakowi, ale to już nie było to samo. Takie zespolenie nigdy już się nie powtórzy... Samochód Kanetera zbliżył się na tyle, że Srimad mógł dostrzec w świetle Księżyca jego dziwną sylwetkę. Pozbawiony dachu, z niskimi bokami, przypominał płaską łódkę na dużych, szerokich kołach. Jakaś ekstrawagancka nowość. Srimad wstał i nagle czarne plamy przesłoniły mu widok. Coś zabolało w tyle głowy. Ucisk w żołądku nasilił się, a potem przemieścił wyżej, ku klatce piersiowej. Wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza. Nad nim rozgwieżdżone niebo, wielki krąg Księżyca w pełni, a wewnątrz niego narastający strach, graniczący z paniką. Poczuł mrowienie pod skórą. W jednej chwili z ciała uleciało gorąco upału, a w jego miejsce wtargnęło kurczące tkanki przeraźliwe zimno. Jakiś ucisk wzdłuż kręgosłupa. Włosy jak igły przebijały skórę na policzkach. Przy następnym oddechu z ust Srimada wydobyło się ciche warczenie. Czterokołowy pojazd Kanetera podjeżdżał pod bramę. Krzysztof Kochański KRZYSZTOF KOCHAŃSKI Urodził się 18.10.1958 r. w Koszalinie. Absolwent WSI, mgr inżynierii środowiska. Jeden z weteranów "F" i "NF", prezentowany na naszych łamach "Sekretem czwartej planety" ("F" 2/83), "Zabójcą czarownic" ("F" 11/84 - opowiadaniem nagrodzonym przez "Fantastykę"), "Kabałą" ("F" 10/85) i "Gniewem" ("NF" 2/90). Opublikował zbiór opowiadań "Zabójca czarownic" (Almapress 1986); tomik pod tym samym tytułem ("Istriebitiel wiedm"), zawierający jego tekst i kilkanaście opowiadań innych polskich autorów, wydała w zeszłym roku radziecka "Młoda Gwardia". Uwaga dla tropicieli znaków czasu i zmian w biogramach: po kilku latach pracy w słupskim WPEC-u Kochański prowadzi teraz własną firmę informatyczną. Ale to zajęcie jeszcze nie tak bardzo przeszkadza mu w pisaniu jak absorbujący, choć rozkoszny, dwuletni bez mała syn - Przemek. Zresztą czy przeszkadza? Ojcostwo, firma informatyczna... ślady tych inspiracji wyczuwa się w nowym opowiadaniu. Dodają mu powagi i czynią je bardzo interesującym. (mp)