Alistair MacLean LALkA NA łAńcUcHU Przełożył BronisłavV Zieliński Agéncja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART" Warszawa 1991 Rozdział pierwszy - Za kilka minut będziemy lądowali na lotnisku Schiphol w Amster- damie. - Miodopłynny, jednostajny głos holeńderskiej stewardesy był dokładnie taki sam jak w każdej z wielu europejskich linii lotniczych. - Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy. Mamy nadzieję, że lot był dla państwa przyjemny, i jesteśmy pewni, że równie przyjemnie spędzą państwo swój pobyt w Amsterdamie. Podczas przelotu rozmawiałem krótko z tą stewardesą. Urocza dziew- czyna, ale skłonna do pewnego nie uzasadnionego optymizmu w swoim poglądzie na życie w ogóLności, toteż nie mogłem zgodzić się z nią co do dwóch spraw: lot nie był dla mnie przyjemny i nie przewidywałem, żebym przyjennie spędził mój pobyt w Amsterdamie. Lot nie był dla mnie przyjemny, ponieważ żaden lot nie sprawiał mi przyjemności, odkąd przed dwoma laty silniki DC 8 nawaliły zaledwie w parę sekund po starcie, doprowadzając do odkrycia dwóch rzeczy: że pozbawiony napędu od- rzutowiec ma ślizgowe właściwości bloku betonu oraz że chirurgia plas- tyczna może być bardzo przewlekła, bardzo bolesna, bardzo kosztowna, a czasem nie bardzo udana. Nie przewidywałem też, żeby mi było przyje- mnie w Amsterdamie, chociaż jest to bodaj najpiękniejsze miasto na świecie, z najbardziej przyjaznymi mieszkańcami, jakich można gdziekol- wiek znaleźć. Po prostu sama natura moich służbowych podróży za granicę automatycznie wyklucza cieszenié się czym_kolwiek. Kiedy wielki DC 8 linii KLM - nie jestem przesądny, każdy samolot może spaść z nieba - schodził w dół, rozejrzałem się po jego zapełnionym wnętrzu. Zauważyłem, iż większość pasażerów najwyraźniej podziela moje przeświadczenie, że latanie jest absolutnym obłędem; ci, którzy nie po- sługiwali się swoimi paznokciami do wydłubywania dziur w kaelemowslâej tapicerce, siedzieli odchyleni do tyłu z przesadną nonszalancją albo też gawędzili z pogodnym" wesołym ożywieniem dzielnych ludzi, którzy idą na śmierć z dowcipem na uśmiechniętych ustach - takich, co mogli beztrosko machać ręką pe_Zym podziwu tłumom, kiedy ich wózek zajeżdżał pod 5 gilotynę. Krótko mówiąc, dosyć dobry przekrój rasy ludzkiej. Wyraź- nie praworządni. Zdecydowanie nie zbrodniczy. Zwyczajni; nawet nijacy. Chociaż może to jest niesprawiedliwe - znaczy się to, że nijacy. Ażeby ktoś się kwalifikował do tej raczej niepochlebnej oceny, muszą istnieć jakieś porównawcze punkty odniesienia, uzasadniające jej zastosowanie; na szczęście dla reszty pasażerów, w tym samolocie znajdowały się dwie osoby, przy których każdy wyglądałby nijako. Obejrzałem się na tę parę, siedzącą o trzy rzędy za mną po drugiej stronie przejścia. Ten mój ruch nie mógł zwrócić na mnie uwagi, ponieważ większość mężczyzn, mających owe osoby w zasięgu wzroku, nie robiła właściwie nic innego od startu z lotniska Heathrow, tylko im się przypat- rywała; dlatego też niepatrzenie na nie byłoby właśnie prawie gwaran- towaną metodą zwrócenia ńa siebie uwagi. Po prostu dwie dziewczyny siedzące obok siebie. Prawie wszędzie można spotkać dwie dziewczyny siedzące razem, ale trzeba by poświęcić najlepsze lata życia na znalezienie takich dwóch jak te. Jedna o włosach czarnych jak skrzydło kruka, druga olśniewająca platynowa blondynka,_ obydwie ubrane, wprawdzie skąpo, w minisukienki - brunetka w białą, jedwabną, blondynka cała w czerni, obydwie zaś obdarzone, o ile można było dojrzeć - a można było dojrzeć całkiem sporo - figurami, które jasno wykazywały, jak olbrzymie postępy poczyniły nieliczne wybrane przedstawicielki płci żeńskiej od czasów Weńus z Milo. Nade wszystko były uderzająco piękne, ale nie tym mdłym i pustym rodzajem niedojrzałej urody, która wygrywa konkurs o tytuł Miss Świata; osobliwie do siebie podobne, miały delikatnie ukształtowaną budowę kostną, czyste rysy i niewątpliwie cechy inteligencji, dzięki którym pozostałyby piękne nawet w dwadzieścia lat po tym, gdy zwiędłe wczorajsze Miss Świata od dawna już zrezygnowałyby z nierównego współzawodnictwa. Blondynka uśmiechnęła się do mnie uśmiechem zarazem figlarnym i prowokacyjnym, ale przyjaznym. Posłałem jej beznamiętne spojrzenie, a ponieważ początkującemu chirurgowi plastycznemu, który nade mną pracował, nie całkiem się udało dopasować obydwie strony mej twarzy, mojemu beznamiętnemu spojrzeniu wyraźnie brakuje zachęty - mimo to jednak uśmiechnęła się do mnie. Brunetka trąciła swą towarzyszkę, która zerknęła na nią, spostrzegła karcące zmarszczenie brwi, skrzywiła się i przestała uśmiechać. Popatrzyłem w inną stronę. Byliśmy teraz niespe_ta dwieście jardów od końca pasa startowego i aby oderwać myśli od prawie całkowitej pewności, że podwozie rozleci się; gdy tylko dotknie ńawierzchni, odchyliłem się do tyłu, przymknąłem oczy i zacząłem rozmyślać o obydwu dziewczynach. Przyszło mi do głowy, że bez względu na wszelkie moje niedostatki nikt nie mógłby twierdzić, że dobieram sobie współpracowników bez uwzględniania pewnych estetycz- niejszych aspektów życia. Maggie, owa brunetka, dwudziestosiedmiolet- nia, pracowała ze mną od przeszło pięciu lat; wybitnie inteligentna, metodyczna, staranna, dyskretna, niezawodna, prawie nigdy nie popeł- niała błędów, w naszym zawodzie nie ma czegoś takiego, jak osoba, która nigdy nie popełniała błędów. Co ważniejsze, lubiliśmy się z Maggie od lat, a to jest niemal podstawowy element tam, gdzie chwilowa utrata wzajem- nego zaufania i współzależności może mieć konsekwencje nieprzyjemnej i trwałej natury; o ile mi jednak wiadomo, nie lubiliśmy się nadmiernie, to bowiem mogłoby być równie fatalne. Belinda, dwudziestodwuletnia blondynka, paryżanka, pół Francuzka, pół Angielka, wykonująca teraz swoje pierwsze zadanie operacyjne, była dla mnie prawie zupełną niewiadomą. Nie zagadką, po prostu nie znaną jako ludzka istota; kiedy Sľreté wypożycza komuś jednego ze swoich agentów, a właśnie wypożyczyła mi Belindę, załączane akta owego agenta są tak wszechstronne, że żaden istotny fakt z życia czy przeszłości owej osoby nie jest tam pominięty. Wszystkim, co zdołałem dotychczas zaobserwować na płaszczyźnie esobistej, było to, że Belindzie zdecydowanie brakowało owego szacunku - jeżeli już nie bezgranicznego podziwu - którym młodzi powinni darzyć starszych oraz przełożonych w swoim zawodzie, czym byłem w tym wypadku właśnie ja. Jednakże cechowała ją ta spokojna, przedsiębiorcza sprawność, która była znacznie ważniejsza od wszelkich zastrzeżeń, jakie Belinda mogła mieć w stosunku do swego pracodawcy. Żadna z dziewczyn nie była dotąd w Holandii, co stanowiło jedną z głównych, przyczyn, że mi teraz towarzyszyły; poza tym ładne dziew- czyny są w naszym nieładnym zawodzie rzadsze niż futra w Kongo, i przez to mogą mniej zwracać na siebie uwagę ludzi podejrzliwych i podłych: DC 8 dotknął ziemi, podwozie pozostało w całości, więc otworzyłem oczy i zacząłem rozmyślać o pilniejszych sprawach. Duclos. Jimmy Duclos oczekiwał mnie na lotnisku Schiphol i Jimmy Duclos miał mi coś ważnego i pilnego do zakomunikowania. Zbyt ważnego, by to przesyłać, nawet w zaszyfrowanej formie, normalną drogą; zbyt pilnego, by czekać na usługi kuriera dyplomatycznego naszej ambasady w Hadze. Nie zastana- wiałem się nad prawdopodobną treścią tej wiadomości; miałem się z nią zapoznać za pięć minut. I wiedziałem, że będzie tym, czego chciałem. Źródła informacji Duclosa były nienaganne, same informacje zawsze pre- cyzyjne i stuprocentowo ścisłe. Jimmy Duclos nie popełniał błędów - przynajmniej takiej natury. DC 8 zwalniał i już widziałem krokodylowy "rękaw" sięgający skosem od głównego budynku, gotów przywrzeć do wyjścia z samolotu, kiedy ten się zatrzyma. Odpiąłem pas, wstałem, zerknąłem na Maggie i Belindę bez żadnego wyrazu czy oznak rozpoznania i ruszyłem ku wyjściu, kiedy samolot był jeszcze w ruchu, co jest posunięciem źle widzianym przez linie 6 7 lotnicze, a już z pewnością, tak jak w tym wypadku, przez innych pasażerów w samolocie, których miny wyraźnie trn_ltazywały, że znajdują się w obecności zarozuniałego i prostackiego gbura, który nie może zaczekać na zajęcie swojego miejsca wśród reszty cierpliwej i ustawiającej się w kolejce rasy ludzkiej. Nie zwróciłem na nich żadnej uwagi. Już dawno pogodziłem się ze świadomością, że popularność nie będzie nigdy moim udziałem. Stewardesa uśmiechnęła się jednak do mnie, ale nie był to wyraz uznania ani dla mojej powierzchowności, ani osobowości. Ludzie uśmie- chają się do innych ludzi, kiedy ci budzą w nich respekt czy lęk, albo jedno i drugie. ilekroć podróżuję samolotem - poza okresami, gdy jestem na urlopie, co następuje mniej więcej raz na pięć lat - wręczam stewardesie niewielką zaklejoną kopertę do przekazania kapitanowi samolotu, a kapi- tan, który zazwyczaj, tak samo jak każdy, lubi zaimponować ładnej dziew- czynie, na ogół ujawnia jej treść, składającej się z mnóstwa bzdur na temat absolutnego pierwszeństwa we wszelkich okolicznościach, co jest z reguły całkowicie niepotrzebne poza tym, że zapewnia nienaganny i natychmiast podany obiad, kolację oraz usługi barowe. Natomiast całkowicie potrzeb- ny jest inny przywilej, z którego korzysta kilku moich kolegów, a także ja sam - stosowane do dyplomatów zwolnienie od rewizji celnej, co jest korzystne, ponieważ bagaż mój zwykle zawiera parę sprawnie działają- cych pistoletów, mały, ale przemyślnie zaprojektowany zestaw narzędzi włamywacza oraz kilka innych niecnych przyborów, na ogół źle widzia- nych przez władze imigracyjne bardziej rozwiniętych krajów. Nigdy nie noszę przy sobie broni w samolocie, bo poza faktem, że śpiący człowiek może niebacznie odsłonić podramienną kaburę siedzącemu obok pasaże- rowi powodując tym masę niepotrzebnej konsternacji, tylko szaleniec mógłby wystrzelić w ciśnieniowej kabinie nowoczesnego samolotu. Co właśnie wyjaśnia zdumiewające sukcesy porywaczy samolotów; skutki implozji.mogą bowiem być nieodwracalne. Drzwi wyjściowe otworzyły się i wkroczyłem do "rękawa" z blachy falistej. Paru pracowników lotniska usunęło się uprzejmie na bok, gdy ich mijałem zmierzając do jego drugiego końca, który wychodził na halę dworca lotniczego i dwa ruchome chodniki przenoszące pasażerów do strefy imigracyjnej oraz w odwrotnym kierunku. Przy końcu chodnika sunącego na zewnątrz stał tyłem do niego jakiś mężczyzna. Był średniego wzrostu, szczupły i zgoła niepociągający. Miał ciemne włosy, głęboko pobrużdżoną, smagłą twarz, zimne, czarne oczy i wąską szparę tam, gdzie powinny by znajdować się usta; nie był akurat typem człowieka, którego bym zachęcał do odwiedzania mojej córki. Ale ubrany był dosyć przyzwoicie w czarny garnitur i czarny płaszcz, i chociaż nie stanowi to kryterium przyzwoitości, trzymał w ręce dużą i najwyraźniej nowiutką torbę lotniczą. Jednakże nie obchodzili nutie nie istniejący konkurenci do rąk nie istniejących córek. Znalazłem się już dostatecznie daleko, by się obejrzeć na ruchomy chodnik prowadzący do hali lotniska, Zni której teraz stałem. Było na nim czterech ludzi, a pierwszego z nich, wysokiego, chudego, szaro ubranego mężczyznę o cienkim wąsiku i wszystkich zewnętrznych znamionach zamożnego buchaltera, poznałem od razu. Jimmy Duclos. Moją pierwszą myślą było, że musiał uważać swoje informacje za naprawdę doniosłe i pilne, skoro zjawił się tutaj na moje spotkanie. Drugą moją myślą było, że musiał podrobić przepustkę policyjną, aby się dostać tak daleko na dworzec lotniczy, to zaś wydawało się logiczne, ponieważ był mistrzow- skim fałszerzem_ Trzecią moją myślą było; że postąpiłbym uprzejmie i przyjaźnie, gdybym pomachał ręką i uśmiechnął się do niego, co też zrobiłem. On także pomachał ręką i uśmiechnął się do mnie. Uśmiech ten trwał ledwie sekundę i niemal natychmiast zastygł w wyraz całkowitego przerażenia. Wtedy zauważyłem niemal podświadomie_ że linia wzroku Duclosa przesunęła się odrobinę. Obejrzałem się szybko. Smagły mężczyzna w ciemnym ubraniu i płasz- czu nie stał już tyłem do ruchomego chodnika. Obrócił się o sto osiem- dziesiąt stopni, twarzą do niego, a torba lotnicza nie zwisała mu już w ręce, ale znalazła się dziwnie wysoko pod pachą. Ciągle nie wiedząc, co się święci, zareagowałem instynktownie i podsko- czyłem do człowieka w czarnym płaszczu. Przynajmniej zebrałem się do skoku. Jednakże trzeba mi było całej długiej sekundy, aby zareagować, a mężczyzna natychmiast - i to naprawdę natychmiast - pokazał całkowicie przekonywająco zarówno dla siebie, jak dla mnie, że sekunda aż nadto mu wystarcza na wykonanie każdego gwałtownego manewru, jaki chce zrobić. On był przygotowany, ja nie, i okazał się w istocie bardzo gwałtowny. Ledwie ruszyłem z miejsca, okręcił się ostro, konwulsyjnie o ćwierć obrotu i rąbnął mnie w splot brzuszny kantem swej torby lotniczej. Torby lotnicze zazwyczaj są miękkie i wiotkie. Ta taka nie była. Nigdy nie zostałem uderzony kafarem do wbijania pali i wcale tego nie pragnę, ale obecnie mam pewne pojęcie, jakie to może być uczucie. Efekt był mniej więcej ten sam. Zwaliłem się na podłogę, tak jakby jakaś gigantycz- na ręka podcięła mi nogi, i ległem tam bez ruchu. Byłem jednak zupełnie przytomny. Widziałem, słyszałem, mogłem do pewnego stopnia oceniać, _co się działo dokoła mnie. Ale nie mogłem nawet się wić, do czego miałem wyłącznie skłonność w owym momencie. Słyszałem o porażających szo- kach umysłowych; pierwszy raz doznałem całkowicie porażającego szoku fizycznego. Wszystko zdawało się dziać śmiesznie powoli. Duclos rozejrzał się rozpaczliwie dookoła, ale nie miał sposobu wydostać się z tego ruchome- go chodnika. Zawrócić nie mógł, bo trzej mężczyźni stłoczyli się tuż za nim 9 - trzej mężczyźni którzy zdawali się całkiem nieświadomi tego, co się działo; dopiero później, znacznie później uprzytomniłem sobie, że musieli być wspólnikami człowieka w ciemnym ubraniu, umieszczonymi tam po to, aby Duclos nie miał innego wyboru, jak tylko posuwać się naprzód wraz z tym ruchomym chodnikiem, na spotkanie śmierci. Dzisiaj uważam, że była to dokonana z najbardziej diaboliczną zimną krwią egzekucja, o jakiej słyszałem, chociaż w swoim życiu nasłuchałem się wielu historii o ludziach, którzy nie doszli do kresu swych dni w sposób zamierzony przez Stwórcę. Mogłem poruszać oczami, więc to zrobiłem. Spojrzałem na torbę lotniczą i oto z jednego jej końca, spod klapy, sterczał podziurkowany jak durszlak cylinder tłumika. To był ten kafar, który spowodował mój chwilowy paraliż - miałem nadzieję, że tylko chwilowy - a z uwagi na siłę, z jaką zostałem uderzony, zdziwiłem się, że nie zgiął się we dwoje. Spojrzałem na człowie- ka, który trzymał broń w prawej dłoni ukrytej pod klapą torby. W tej smagłej twarzy nie było ani zadowolenia, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność zawodowca, który wie, jak dobrze wykonuje swoją robotę. Gdzieś czyjś odcieleśniony głos oznajmił o wylądowaniu KL 132 z Londynu - samolotu, którym przybyliśmy. Pomyślałem mgliście i niedo- rzecznie, że nigdy nie zapomnę numeru tego lotu, ale przecież zdarzyłoby się to samo bez względu na lot, który bym wybrał, bo Duclos musiał umrzeć, zanim by się ze mną zobaczył. Spojrzałem na Jimmy'ego Duclosa; miał twarz człowieka skazanego na śnľerć. Malowała się na niej rozpacz, ale rozpacz spokojna i opanowana, kiedy sięgał głęboko w zanadrze swego płaszcza. Trzej mężczyżni za nim padli na ruchomy chodnik i też dopiero dużo później zrozumiałem co to znaczyło. Duclos wydobył rewolwer i w tejże chwili rozległo się stłumione puknięcie i w połowie lewej klapy jego płaszcza ukazała się dziurka. Targnął się konwulsyjnie, pochylił w przód i upadł na twarz; ruchomy chodnik poniósł go do hali i jego zwłoki potoczyły się na mnie. Nigdy nie będę miał pewności, czy inoja całkowita bezczynność w ciągu tych kilku sekund poprzedzających śmierć Duclosa wynikała z rzeczywis- tego fizycznego paraliżu, czy też poraziła mnie nieuchronność, z jaką zginął. Nie jest to myśl, która będzie mnie prześladowała, ponieważ nie miałem broni i nic nie mogłem zrobić. Po prostu jest to dosyć ciekawe, bo nie ma wątpliwości, że dotknięcie jego zwłok natychmiast podziałało na mnie ożywczo. Nie było to cudowne ozdrowienie. Ogarnęła mnie fala mdłości, a w mia- rę jak mijał pőerwszy szok po uderzeniu, brzuch zaczął mnie boleć nie na żarty. Bolało mnie też czoło, i to bynajmniej nie lekko, ponieważ upadając musiałem uderzyć głową o podłogę. Jednakże w pewnym stopniu po- wróciło mi panowanie nad mięśniami, więc dźwignąłem się ostrożnie na nogi - ostrożnie, bo z uwagi na mdłości i otumanienie byłem przygotowa- ny na to, że w każdej chwili dokonam mimowolnego powrotu na podłogę. Cała sala kołysała się ogromnie niepokojąco _ stwierdziłem, że niezbyt dobrze widzę, toteż doszedłem do wniosku, iż uderzenie głową musiało uszkodzić mi wzrok, co było bardzo dziwne, gdyż zdawał się działać całkiem sprawnie, póki leżałem na podłodze. A potem uświadomiłem sobie, że powieki mam zlepione i kiedy zbadałem to dłonią odkryłem przyczynę: krew - jak mi się przez chwilę mylnie wydawało, masa krwi - ściekała z rozcięcia na czole tuż pod włosami. Witamy w Am- sterdamie = pomyślałem i wydobyłem chusteczkę; dwa potarcia nią i wzrok znowu miałem stuprocentowy. Cała sprawa od początku do końca nie mogła trwać dłużej niż dziesięć sekund, ale już_kłębił się dokoła zaniepokojony tłum, tak jak to zawsze bywa w podobnych wypadkach; czyjaś nagła śmierć, gwałtowna śmierć, jest dla ludzi tym samym, co otwarty słoik miodu dla pszczół; uświadomie- nie sobie istnienia jednego i drugiego natychmiast ściąga imponującą ich liczbę z miejsc, które kilka sekund przedtem wydawały się obrane z wszel- kiego życia. ' Nie zwracałem na nich uwagi, tak samo jak na Duclosa. Nie mogłem już nic zrobić dla niego ani on dla mnie, bo obszukanie go nic by nie ujawniło; tak jak wszyscy dobrzy agenci, Duclos nigdy nie przelewał niczego wartościowego na papier ani na taśmę, tylko po prostu przechowywał to w wysoce wyćwiczonej pamięci. . Smagły, morderczy mężczyzna z morderczą bronią musiał już w tym czasie zbiec; jedynie rutyna i zakorzeniony instynkt sprawdzania nawet rzeczy niesprawdzalnych kazały mi zerkmąć na salę imigracyjną, aby uzyskać potwierdzenie, że istotnie zniknął. Jednakże smagły mężczyzna bynajmniej jeszcze nie uciekł. Był w dwóch trzecich drogi przez salę imigracyjną, szedł beztroską, do wyjścia rucho- mym chodnikiem, kołysząc od niechcenia swoją torbą lotniczą, pozornie nieświadomy zamieszania, które powstało za nim. Przez chwilę patrząc na niego nie mogłem tego pojąć, ale tylko przez chwilę, w ten sposób bowiem zawodowiec dokonuje ucieczki. Zawodowy kieszonkowiec w Rs- cot, który właśnie pozbawił portfela stojącego obok dżentelmena w szarym cylindrze, nie daje na oślep nura w tłum przy akompaniamencie krzyków: łapać złodzieja!" zapewniających, że szybko zostanie ujęty; raczej po- prosi swoją ofiarę o typy na następną gonitwę. Niedbała beztroska, całkowita normalność - oto jak tego dokonują wybitni absolwenci prze- stępstwa. I tak też było ze smagłym mężczyzną. Byłem przecież jedynym świadkiem jego czynu, bo dopiero teraz, zbyt późno, uświadoniłem sobie po raz pierwszy rolę, jaką tamci trzej ludzie odegrali w uśmierceniu Duclosa; nadal znajdowali się w gromadzie osób zebranych wokoło zabite- go, ale ani ja, ani nikt inny nie mógł im niczego udowodnić. smagły 10 11 mężczyzna był, przekonany, iż pozostawił mnie w stanie, w którym przez dłuższy czas nie mogłem przysporzyć mu żadnych kłopotów. Puściłem się za nim. Mój pościg nie wyglądał bynajmniej efektownie. Byłem słaby, oszoło- miony, a brzuch bolał mnie tak paskudnie, że żadną miarą nie mogłem się wyprostować należycie, toteż połączenie mojego chwiejnego, zygzakowa- tego biegu po ruchomym chodniku z pochyleniem w przód o jakieś trzydzieści stopni musiało sprawiać, że wyglądałem kubek w kubék jak cierpiący na lumbago dziewięćdziesięciolatek, goniący Bóg wie za czym. Byłem w połowie chodnika, a smagły mężczyżna już prawie na jego końcu, kiedy instynkt czy tupot moich nóg kazał mu się obrócić z tą samą _ kocią szybkością, którą wykazał zwalając mnie z nóg przed paroma sekundami. Stało się od razu jasne, że bez trudności odróżnił mnie od wszystkich dziewięćdziesięciolatków, jakich mógł znać, bo jego lewa ręka natychmiast poderwała do góry torbę lotniczą, a prawa wsunęła się pod jej klapę. Widziałem, że to, ćo przydarzyło się Duclosowi, ma przydarzyć się i mnie - ruchomy chodnik wyrt_ósłby mrľe, czy też to, co by ze mnie zostało, na podłogę u swego końca, co byłoby sromotnym rodzajem śmierci. Zastanowiłem się przelotnie, jakie szaleństwo pobudziło mnie, bezbron- nego, do pościgu za Wytrawnym mordercą mającym pistolet z tłumikiem i już miałem paść plackiem na chodnik, kiedy spostrzegłem, że tłumik drgnął, a nie zmrużone oczy smagłego _mężczyzny przesunęły się nieco w lewo. Nie bacząc na prawdopodobieństwo strzału w tył głowy, obej- rzałem się, by spojrzeć w tym kierunku. , Grupa ludzi otaczająca Duclosa przeniosła na chwilę swoje zaintereso- wanie z niego na nas; ponieważ musieli uważać moje wyczyny na rucho- mym chodniku za niepoczytalne, byłoby dziwne, gdyby tak się nie stało. Zerknąwszy na ich twarze spostrzegłem, że maluje się na nich wyraz sięgający od zdumienia do osłupienia, nie było natomiast nawet śladu orientacji. Przynajmniej w tej grupie luclzi. Natomiast całkowitą orientację i zimne zdecydowanie wyrażały twarze trzech mężczyzn, którzy przedtem podążali za Duclosem prowadząc go na śmierć; teraz szli szybko za mną po chodniku, niewątpliwie zamierzając uczynić to samo. Usłyszałem za sobą stłumiony okrzyk i obejrzałem się znowu. Ruchomy chodnik dotarł do końca swego przebiegu, co widać zaskoczyło smagłego mężczyznę, bo zachwiał się usiłując zachować równowagę. Tak jak mog- łem się po nim spodziewać, odzyskał ją bardzo szybko, odwrócił się tyłem do mnie i _począł biec; zabicie człowieka wobec kilkunastu świadków byłoby zupełnie inną sprawą, niż zabicie człowieka wobec jednego samo- tnego świadka, choć miałem niejaką pewność, że tak by zrobił, gdyby uważał to za konieczne, i do diabła ze świadkami. Zastanawianie się nad przyczyną odłożyłem na później. Znowu zacząłem biec, tym razem znacz- nie bardziej zdecydowanie, już raczej jak żwawy siedemdziesięciolatek. Smagły mężczyzna, wciąż dystansując mnie, pognał prosto przez salę imigracyjną ku wyraźnemu zdumieniu i konsternacji urzędników, ponieważ nie jest przewidziane, by ludzie pędzili przez sale imigracyjne, powinni bowiem zatrzymać się, pokazać swoje paszporty i podać krótkie dane o sobie, na co właśnie są przeznaczone owe sale. Kiedy przyszła na mnie kolej przebiec tę przestrzŐń, pospieszna ucieczka mężczyzny w połączeniu z moim chwiejnym, zataczającym się biegiem i pokrwawioną twarzą najwyra- źniej uprzytomniła urzędnikom, że coś jest nie w porządku, bo dwaj z nich usiłowali mnie zatrzymać, ale przemknąłem się obok nich - "przemknąłem się" nie było określeniem, którego później użyli w swojej skardze - i wybie- głem przez drzwi wyjściowe, którymi przed chwilą uciekł smagły mężczyzna. To znaczy usiłowałem wybiec; bo te przeklęte drzwi były zablokowane przez osobę, która próbowała nimi wejść. Dziewczyna - oto wszystko, co miałem czas i chęć zarejestrować w pamięci - po prostu jakaś dziew- czyna. Zboczyłem w prawo, a ona w lewo, zboczyłem w lewo, a ona w prawo. Stop. Takie same zjawisko można zaobserwować prawie co chwila na każdym miejskim chodniku, kiedy dwie nadmiernie uprzejmie osoby, pragnące przepuścić jedna drugą, usuwają się na bok z taką niezręczną skutecznością, że udaje im się jedynie zagrodzić sobie wzajem- nie drogę; w odpowiednich okolicznościach, kiedy spotykają się dwie prawdziwie nadwrażliwe dusze, całe takie kłopotliwe fandango może się ciągnąć niemal bez końca. Tak samo jak każdy, mam szczery podziw dla dobrze wykonanego pa_ de deur, ale nie byłem w nastroju sprzyjającym zatrzymywaniu mnie bez końca, toteż po jeszcze kilku bezowocnych uskokach krzyknąłem: "Z drogi, psiakrew!" i upewniłem się, że dziewczyna tak uczyni, chwytając ją za ramię i odpychając gwałtownie na bok. Wydało mi się, że dosłyszałem łomot i krzyk bólu, ale nie zwróciłem na to uwagi; mogłém wrócić i przeprosić ją później. Wróciłem prędzej, niż się spodziewałem. Dziewczyna kosztowała mnie nie więcej niż parę sekund, ale te parę sekund aż nadto wystarczyło smagłemu mężczyźnie. Kiedy dopadłem do głównej hali, oczywiście za- tłoczonej, nie było po nim ani śladu; wśród setek tych pozornie bezcelowo kotłujących się ludzi byłoby trudno wypatrzeć nawet indiańskiego wodza w pełnym ceremonialnym stroju. I byłoby bezcelowe alarmowanie służby bézpieczeństwa lotniska, bo zanim bym się wylegitymował, ów człowiek byłby już w połowie drogi do Amsterdamu i nawet gdybym zdołał spowodować natychmiastową akcję, szanse ujęcia go były znikome; działa- li tutaj wysoko wykwalifikowani zawodowcy, a tacy ludzie zawsze mają szeroki wybór dróg ucieczki. Zawróciłem więc, tym razem ociężałym 12 13 krokiem, bo teraz tylko na to mogłem się zdobyć. Głowa bolała mnie dotkliwie, ale uważałem, że w porównaniu do stanu mojego brzucha byłoby niewłaściwe uskarżać się na głowę. Czułem się okropnie, a widok w lustrze mojej bladej i umazanej krwią twarzy bynajmniej nie poprawiał mi samopo- czucia. Wróciłem więc na miejsce mych baletowych wyczynów, gdzie dwaj rośli, umundurowani mężczyźni z pistoletami w kaburach chwycili mnie zdecydowanie za ręce. - Złapaliście nie tego, co trzeba - powiedziałem ze znużeniem - więc łaskawie zdejmijcie ze mnie wasze cholerne łapy i dajcie mi odetchnąć. Zawahali się, popatrzyli po sobie, puścili mnie i odsunęli się prawie o pięć centymetrów. Spojrzałem na dziewczynę, do której przemawiał łagodnie ktoś, kto musiał być bardzo ważnym funkcjonariuszem lotniska, ponieważ nie miał na sobie munduru. Spojrzałem ponownie na dziew- czynę, bo oczy bolały mnie tak samo jak głowa, a łatwiej było patrzeć na nią niż na stojącego obok niej mężczyznę. Miała na sobie ciemną suknię i ciemny płaszcz, spod którego widać było pod szyją biały wywinięty kołnierz swetra. Musiała mieć ze dwadzieścia kilka lat, a jej ciemne włosy, piwne oczy, nieomal greckie rysy i oliwkowy odcień cery wskazywały jasno, że nie pochodzi z tych stron. Gdyby postawić ją obok Maggie i Belindy, trzeba by strawić nie tylko najlepsze lata.życia, ale i większość schyłkowych, ażeby znaleźć taką trójkę, aczkol- wiek, rzecz jasna, dziewczyna nie wyglądała najlepiej w tym momencie; twarz miała barwy popiołu i dużą białą chustką, zapewne pożyczoną od stojącego przy niej mężczyzny, tamowała krew, która sączyła się z puch- nącego guza na lewej skroni. - Boże kochany! - powiedziałem ze skruchą, którą istotnie odczuwa- łem, bo tak samo jak każdy nie mam inklinacji do uszkadzania dzieł sztuki. - To ja zrobiłem? - Skądże znowu. - Jej głos był niski i ochrypły, ale może tylko dlatego, że ją poturbowałem. - Zacięłam się dziś rano przy goleniu. - Strasznie mi przykro. Goniłem człowieka, który zabił kogoś przed chwilą, i pani zastąpiła mi drogę. Obawiam się, że uciekł. - Nazywam się Schroeder. Pracuję tutaj. - Stojący obok dziewczyny mężczyzna, twardy i wyglądający na przebiegłego osobnik po pięćdziesią- tce, najwyraźniej cierpiał na to osobliwe deprecjonowanie samego siebie, które nie wiadomo czemu nawiedza tylu ludzi osiągających wysoce od- powiedzialną pozycję. - Poinformowano nas o tym morderstwie. To godne ubolewania, ogromnie godne ubolewania. Żeby też coś podobnego zdarzyło się na lotnisku Schiphol! - Cieszycie się doskonałą opinią - przyznałem: - Mam nadzieję, że zabity szczerze się wstydzi za siebie. - Takie mówienie nic nie daje - powiedział ostro Schroeder. - Czy pan znał ni_boszczyka? - A skąd go miałem znać, u diabła? Dopiero co wysiadłem z samolotu. Proszę zapytać stewardesy, kapitana, tuzina ludzi, którzy byli na pokładzie. KL 132 z Londynu, przylot o godzinie 15.15. - Spojrzałem na zegarek. - Mój Boże! Ledwie sześć minut temu. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Schroeder nie tylko wyglądał na przebiegłego; był przebiegły. - Nie poznałbym go, nawet gdybym go teraz zobaczył. - Uhm. A czy przyszło panu kiedyś na myśl, panie... = Sherman. - Czy przyszło panu na myśl, panie Sherman, że normalni obywatele nie ruszają w pościg za uzbrojonym mordercą? - Może jestem podnormalny. - A może pan także ma broń? Rozpiąłem marynarkę i rozchyliłem ją szeroko. - Czy pań... przypadkiem... nie rozpoznał zabójcy? - Nie. - Pomyślałem jednak, że nigdy go nie zapomnę. Obróciłem się do dziewczyny. - Czy mógłbym zadać pewne pytanie panno... - Lemay - wtrącił krótko Schroeder. - Czy pani rozpoznała zabójcę? Musiała pani dobrze mu się przyjrzeć. Bőegnący ludzie zawsze zwracają na siebie uwagę. - A czemu miałabym go znać? Nie próbowałem być taki przebiegły jak Schroeder. Zapytałem: - Czy zechciałaby pani rzucić okiem na zabitego? Może pani rozpozna jego? Wzdrygnęła się i potrząsnęła głową. Wciąż nieprzebiegle spytałem: - Pani czeka na kogoś? - Nie rozumiem. - Bo stała pani w wyjściu. Znów potrząsnęła głową. Jeżeli piękna dziewczyna może wyglądać upiornie, to wyglądała upiornie. - To dlaczego pani tu przyszła? Dla zwiedzania? Wydawałoby mi się, że sala imigracyjna na lotnisku Schiphol jest najmniej atrakcyjnym miejscem w Amsterdamie. - Dość tego. - Schroeder był szorstki. - Pańskie pytania są bezprzed- miotowe, a ta pani jest wyraźnie wstrząśnięta. - Rzucił mi twarde spoj- rzenie, by mi przypomnieć, że to ja jestem odpowiedzialny za jej wstrząs. - Przesłuchiwania należą do funkcjonariuszy policji. - Ja jestem funkcjonariuszem policji. - Podałem mu paszport i le- gitymację, i w tejże chwili Maggie i Belinda ukazały się w wyjściu. Zerknęły w moją stronę, zwolniły kroku i popatrzyły na mnie z mieszaniną 14 15 zatroskania i konsternacji, co było zrozumiałe, jeżeli zważyć, jak się czułem i zapewne wyglądałem, ale ja tylko spojrzałem na nie spode łba, tak jak człowiek pokaleczony może spojrzeć na każdego, kto mu się przypatruje, więc czym prędzej przybrały znów zwykły wyraz twarzy i poszły dalej. Obróciłem się do Schroedera, który patrzył na mnie teraz z całkiem inną miną. - Major Paul Sherman, londyńskie biuro Interpolu. Muszę powiedzieć, że to zupełnie co innego. To także wyjaśnia, dlaczego pan zachował się jak policjant i wypytywał jak policjant. Ale będę musiał sprawdzić pańskie pełnomocnictwa, rzecz jasna. - Niech pan sprawdza, co pan chce, u kogo się panu podoba - odparłem. - Proponuję, żeby pan zaczął od pułkownika van de Graafa z Komendy. - Pan zna pułkownika? - To pierwsze lepsze nazwisko, jakie mi przyszło do głowy. Znajdzie mnie pan w barze. - Już miałem odejść, ale się zatrzymałem, gdy dwaj masywni policjanci ruszyli za mną. Popatrzyłem na Schroedera. - Nie mam zamiaru stawiać im drinków. - W porządku - powiedział Schroeder do obu mężczyzn. - Major Sherman nie będzie uciekał. - Przynajmniej dopóki pan ma mój paszport i legitymację - przy- znałem. Spojrzałem na pannę Lemay. - Bardzo mi przykro. To musiał być dla pani wielki wstrząs, a wszystko z mojej winy. Może pani zechce napić się czegoś ze mną? Wygląda na to, że pani tego potrzeba. Otarła policzek jeszcze raz i popatrzyła na mnie w sposób, który przekreślił wszelkie nadzieje na natychmiastową przyjaźń. - Nie przeszłabym z panem nawet na drugą stronę ulicy - odrzekła bezbarwnym głosem. Sposób powiedzenia tego wskazywał, że chętnie doszłaby ze mną do połowy ruchliwej jezdni i tam mnie zostawiła. Gdybym był niewidomy. - Witamy w Amsterdamie - powiedziałem ponuro i powlokłem się w kierunku najbliższego baru. Rozdział drugi Normalnie nie zatrzymuję się w pięciogwiazdkowych hotelach z tej prostej przyczyny, że nie mogę sobie na to pozwolić, ale kiedy przeby- wam za granicą, mam właściwie nieograniczone fundusze na wydatki, co _ do których pytania są rzadko zadawane, a odpowiedzi nigdy nie udziela- _ ne, ponieważ zaś te zagraniczne wyjazdy najczęściej bywają wyczer- pujące, nie widzę powodu, żeby sobie odmawiać paru chwil spokoju i odprężenia w najbardziej komfortowych i luksusowych hotelach. Hotel "Rembrandt" był niewątpliwie taki. Dosyć okazała, choć trochę zbyt ozdobna budowla, stojąca na rogu jednego z wewnętrznych kolistych kanałów starego miasta, posiadała wspaniale rzeźbione balkony, zawieszone wprost nad kanałem, tak że jakiś nieostrożny lunatyk mógł przynajmniej mieć pewność, że nie skręci sobie karku wypadając z balkonu - to znaczy, o ile nie miałby nieszczęścia wylądować na dachu jednego z oszklonych statecz- ków wycieczkowych, które przepływają kanałem nader często; można też było mieć wspaniały widok wprost na te statlâ z parterowej restauracji, która utrzymywała z niejakim uzasadnieniem, że jest najlepszą w Holandii. Moja żółta taksówka marki Mercedes zajechała przed frontowe wejście, i kiedy czekałem, aby portier zapłacił kierowcy i zabrał moją walizkę, zwróciły moją uwagę dźwięki "_yżwiarskiego walca", rzępolonego w naj- nieznośniej fałszywy i bezbarwny sposób, jaki w życiu słyszałem. Dźwięki te dobywały się z dużej, wysokiej, ozdobnie pomalówanej i bardzo staro- świeckiej katarynki, ustawionej na przeciwległym chodniku, w miejscu doskonale się nadającym do maksymalnego tarasowania ruchu na tej wąskiej ulicy. Pod baldachimem katarynki, sporządzonym z resztek nie znanej bliżej ilości spłowiałych parasoli plażowych, rząd lalek, pięknie wykonanych i dla mojego bezkrytycznego oka przepysznie ustrojonych w najrozmaitsze tradycyjne ubiory holenderskie, podrygiwał w górę i w dół na końcach obszytych gumą sprężyn; moc napędowa podrygiwania zdawała się pochodzić jedynie z wibracji wywołanych działaniem tego muzealnego zabytku. 17 Właściciel czy też obsługujący to narzędzie tortur był bardzo starym i mocno przygarbionym człowiekiem z kilkoma kosmykami siwych wło- sów, przylepionymi do głowy. Wyglądał na tak sędziwego, że sam mógłby skonstruować ową katarynkę, kiedy był w kwiecie wieku, choć najwyraź- niej nie w pełni rozkwitu jako muzyk. W ręce trzymał długi kij z przymoco- waną okrągłą puszką, którą ustawicznie pobrzękiwał, równie ustawicznie ignorowany przez nagabywanych przezeń przechodniów, wobec czego pomyślałem o moich elastycznych funduszach wydatkowych, przeszedłem na drugą stronę ulicy i wrzuciłem do puszki kilka monet. Nie mogę powiedzieć, żeby obdarzył mnie dziękczynnym uśmiechem, ale wyszcze- rzył do mnie bezzębne dziąsła i na znak wdzięczności rozkręcił katarynkę na cały regulator i rozpoczął nieszczęsną "Wesołą wdówkę". Wycofałem się w pośpiechu, podążyłem za portierem i moją walizką na schody wejściowe i obróciwszy się na górnym stopniu zobaczyłem, że dziad spogląda za mną swym starczym wzrokiem; aby nie dać się przewyższyć w uprzejmości, odwzajemniłem mu spojrzenie i wszedłem do hotelu. Kierownik siedzący za kontuarem recepcji był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, z cienkimi wąsikami, ubranym w nieskazitelny żakiet, a jego szeroki uśmiech miał w sobie całe ciepło i życzliwość uśmiechu zgłod- niałego krokodyla - ten rodzaj uśmiechu, o którym się wie, że zniknie od razu, gdy tylko się odwrócimy, ale natychmiast znajdzie się na swoim miejscu, szczerszy niż kiedykolwiek; choćbyśmy nie wiedzieć jak prędko obrócili się na powrót. - Witamy pana w Amsterdamie - powiedział ów człowiek. - Mamy nadzieję, że pański pobyt będzie przyjemny. Nie było żadnej właściwej odpowiedzi na taki bezmyślny optymizm, więc po prostu zachowałem milczenie i skupiłem uwagę na wypełnianiu karty meldunkowej. Wziął ją ode mnie tak, jakbym mu wręczał bezcenny diament, i skinął na chłopca hotelowego, który przydźwigał moją walizkę odchylony w bok pod kątem około dwudziestu stopni. - Pokój 616 dla pana Shermana. Odebrałem walizkę z rąk bynajmniej nie sprzeciwiającego się temu "chłopca". Mógłby on bez mała być młodszym bratem owego kataryniarza z ulicy. - Dziękuję. - Wręczyłem mu napiwek. - Chyba dam sobie radę. - Ależ ta walizka wygląda na bardzo ciężką, proszę pana. - Trosk- liwość, z jaką zaińterweniował kierownik, była jeszcze szczersza od jego powitalnej serdeczności. Walizka była istotnie bardzo ciężka; wszystkie te rewolwery, amunicja i metalowe narzędzia do otwierania najrozmaitszych rzeczy składały się na pokaźną wagę, ale nie chciałem, by jakiś spryciarz mający sprytne pomysły i jeszcze sprytniejsze klucze otwierał walizkę i badał jej zawartość, gdy będę nieobecny. W apartamencie hotelowym jest całkiem sporo miejsc, w których można schować niewielkie przed- mioty z małym ryzykiem wykrycia, a rzadko się zdarza, żeby prowadzono pilne poszukiwania, jeżeli zostawia się walizkę starannie zamkniętą na klucz: Podziękowałem kierownikowi za jego troskliwość, wsiadłem_do poblis- kiej windy i nacisnąłem guzik szóstego piętra. Gdy winda ruszyła, ze- rknąłem przez jedną z małych, okrągłych szybek wprawionych w drzwi. Kierownik, schowawszy już swój uśmiech, rozmawiał poważnie przez telefon. Wysiadłem na szóstym piętrze. W niewielkiej wnęce naprzeciw drzwi windy był mały stolik z telefonem, a za stolikiem krzesło, na którym siedział młody człowiek w złotem haftowanej liberii. Nie był zbyt pociąga- jący; miał w sobie tę nieuchwytną indolencję i bezczelność, której niepo- dobna przygwoździć i na którą wszelkie skargi tylko z lekka ośmieszają człowieka, tacy młodzieńcy bowiem bywają zazwyczaj wysoko wyspec- jalizowanymi praktykami w sztuce pokrzywdzonej niewinności. - Sześćset szesnasty? - zapytałem. Leniwie, tak jak można było przewidzieć, wskazał przez ramię kciukiem. - Drugie drzwi. Żadnego "proszę pana", żadnych prób wstania z miejsca. Powściąg- nąłem pokusę rąbnięcia go jego własnym stolikiem i tylko obiecałem sobie drobną, ale rozkoszną przyjemność rozprawienia się z nim przed opusz- czeniem hotelu. - Pan obsługuje to piętro? - zapytałem. - Tak jest, proszę pana - odrzekł i wstał. Poczułem ukłucie roz- czarowania. - Proszę mi przynieść kawy. Nie mogłem narzekać na numer 616. Nie był to. pokój, tylko dość luksusowy apartament. Składał się z przedpokoju, małej, ale użytecznej kuchenki, salonu, sypialni i łazienki. Drzwi zarówno salonu, jak sypialni wychodziły na ten sam balkon. Wyjrzałem nań. Z wyjątkiem nieznośnej, olbrzymiej, neonowej potworności niebotycznej reklamy jakichś skądinąd nieszkodliwych papierosów, łuna kolorowych świateł ponad ciemniejącymi ulicami i konturami Amsterdamu miała coś z bajki, ale moi pracodawcy nie płacili mi - i nie dawali tych wspaniałych funduszów na wydatki - jedynie za przywilej rozkoszowania się widokiem jakiegokolwiek miasta, choćby najpiękniejszego. Świat, w którym żyłem, był równie daleki od świata bajek, jak najodleglejsza galaktyka na do- strzegalnym krańcu wszechświata. Poświęciłem uwagę sprawom bardziej bezpośrednim. Spojrzałem w dół, gdzie było źródło bynajmniej nie przytłumionego hałasu ulicznego, który wypełniał dokoła powietrze. Szeroka arteria 18 19 znajdująca się wprost pode mną - i to około siedemdziesięciu stóp pode mną - zdawała się być beznadziejnie zatarasowana dzwoniącymi tramwaja- mi, trąbiącymi s_o_odami i setkami skuterów i rowerów, których kierowcy najwyraźniej byli zdecydowani na niezwłoczne samobójstwo. Wydawało się nie do pomyślenia, żeby któryś z tych dwukołowych gladiatorów mógł spodziewać się polisy ubezpieczeniowej przewidującej okres życia dłuższy od pięciu minut, ale widocznie odnosili się do swego rychłego zgon z beztroską brawurą, która nigdy nie omieszka zdumieć każdego nowo przybyłego w Amsterdamie. Przyszło mi na myśl, iż należy mieć nadzieję, że jeśli ktoś wypadnie czy też zostanie zepchnięty z tego balkonu, nie będę to ja. Spojrzałem w górę. Jak już nadmieniłem, znajdowałem się na najwyż- szym piętrze hotelu. Nad ceglanym murkiem, oddzielającym mój balkon od balkonu sąsiedniego apartamentu, było coś w rodzaju wyrzeźbionego w kamieniu, barokowego\ gryfa na kamiennym filarze. A nad nim - o ja- kieś trzydzieści cali wyżej - biegła betonowa zrębnica dachu. Wróciłem do pokoju. Wyjąłem z walizki wszystkie rzeczy, których odkrycie przez kogoś obcego uważałbym za wysoce kłopotliwe. Założyłem na ramię wyłożoną filcem kaburę z pistoletem, która jest niewidoczna pod marynarką, jeżeli ktoś ubiera się u odpowiedniego krawca, co właśnie czyniłem, i wsadziłem zapasowy magazynek do tylnej kieszeni spodni. Nigdy nie musiałem dawać więcej niż jednego strzału z tego pistoletu, a tym bardziej uciekać się do zapasowego magazynka, a!e też nigdy nic nie wiadomo, sprawy wyglądają wciąż coraz gorzej. Następnie rozwinąłem opakowany w brezent zestaw przyborów włamywacza - ten pas, dzięki pomocy umiejętnego krawca, jest również niewidoczny pod marynarką - i z owej _wymyślnej obfitości wybrałem skromny, a1e podstawowy śrubokręt. Posługując się nim odjąłem tył małej przenośnej lodówki w kuchni - zdumiewająca rzecz, ile jest pustej przestrzeni nawet za małą lodówką - i tam ukryłem wszystko to, co uważałem za wskazane ukryć. Potem otworzyłem drzwi na korytarz. Kelner obsługujący. piętro był nadal na swoim stanowisku. - Gdzie moja kawa? - spytałem. Nie był to ściśle gniewny okrzyk, ale coś dosyć zbliżonego. Tym razem natychmiast zerwał się z miejsca. - Przyjdzie wyciągiem. Wtedy ja p_rzyniesie. - Tylko szybko. - Zatrzasnąłem drzwi. Niektórzy ludzie nigdy nie potrafią nauczyć się zalet prostoty i niebezpieczeństw przesadzania. Jego sztuczne próby mówienia nieudolną angielszczyzną były.równie nieefek- towne jak bezcelowe. Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy o dosyć dziwnych kształtach i kolejno wypróbowywałem je w zamku zewnętrznych drzwi. Trzeci pasował - zdziwiłbym się, gdyby nie pasował żaden. Schowałem je do kieszeni, poszedłem do łazienki i właśnie odkręciłem prysznic do maksimum, ¨kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, a potem odgłos ich otwierania. _zakręciłem prysznic, zawołałem do kelnera, żeby postawił kawę na stole, i odkręciłem prysznic ponownie. Miałem nadzieję, że połączenie _prysznicu i kawy może przekona kogoś, kogo przekonać należało, że ma do czynienia z przyzwoitym gościem przygotowującym się bez po- _piechu do przyjemnego wieczorem - ale nie założyłbym się, że tak będzie. Jednakże można przecież próbować. Usłyszałem zamknięcie zewnętrznych drzwi, ale nie zakręciłem prysz- zicu, na wypadek gdyby kelner stał z uchem przytkniętym do nich = miał wygląd człowieka, który spędza dużo czasu na podsłuchiwaniu pod drzwiami albo podglądaniu przez dziurki od klucza. Podszedłem do drzwi wejściowych i schyliłem się. Nie zaglądał przez tę akurat dziurkę od klucza. Uchyliłem drzwi cofając rękg, ale nikt nie wleciał do przedpokoju, co oznaczało, że albo nikt nie miał w stosunku do mnie zastrzeżeń, albo że ktoś miał ich tak wiele, iż nie chciał ryzykować wykrycia; jedno i drugie b _yło bardzo korzystne. Zamknąłem drzwi, schowałem do kieszeni masyw- ny klucz hotelowy, wylałem kawę do kuchennego zlewu, zakręciłem prysznic i wyszedłem drzwiami balkonowymi. Musiałem je zostawić otwar- te podsuwając ciężkie krzesło; z oczywistych przyczyn niewiele drzwi balkonowych w hotelach ma klamki od zewnątrz. Wyjrzałem na ulicę i okna przeciwległego budynku, po czym wy- chyliłem się przez betonową balustradę i popatrzyłem w lewo i w prawo, by sprawdzić, czy osoby zajmujące sąsiednie apartamenty nie spoglądają w moim kierunku. Nikogo tam nie było. Wdrapałem się na balustradę, sięgnąłem do ozdobnego gryfa, gryfa wyrzeźbionego tak wymyślnie, że zapewniał liczne uchwyty dla ręki, po czym przytrzymawszy się betono- wego gzymsu wciągnąłem się na dach. Nie twierdzę, że przyjemnie mi było to robić, ale nie widziałem innej możliwości. _ Płaski, porośnięty trawą dach był pusty jak okiem sięgńąć. Wstałem i przeszedłem na jego drugą stronę wymijając anteny telewizyjne, wyloty wentylacyjne oraz te osobliwe miniaturowe szklarnie, które w Amster- ,damie służą za świetliki, dotarłem do drugiej krawędzi i ostrożnie wy- jrzałem przez nią. Na dole była bardzo wąska i bardzo ciemna uliczka, przynajmniej w tej chwili zupełnie pusta. O kilka jardów w lewo znalazłem schodki przeciwpożarowe i zeszedłem na drugie piętro. Drzwi prowadzą- ce ze schodków były zamknięte od wewnątrz, tak jak prawie wszystkie takie drzwi, a zamek był podwójny, ale nie stanowił przeszkody dla tych wyszukanych wyrobów żelazńych, które nosiłem przy sobie. - Korytarz był opustoszały. Zszedłem na parter głównymi schodami, pó- nieważ trudno jest wysiąść niepostrzeżenie z windy, która wychodzi na 21 sam środek hallu recepcyjnego. Niepotrzebnie się trudziłem. Nie było ani śladu kierownika, boya hotelowego czy portiera, a co więcej, hall był zatłoczony nową partią przybyłych samolotami gości, którzy oblegali kontuar recepcyjny. Włączyłem się do tłumu przed kontuarem, uprzejmie dotknąłem ramion paru osób, wyciągnąłem między nimi rękę, położyłem na blacie klucz od mojego pokoju, skierowałem się nieśpiesznie do baru, równie nieśpiesznie przeszedłem przezeń i wydostałem się boczńym wyjściem na zewnątrz. Po południu spadł rzęsisty deszcz i ulice były jeszcze mokre, ale nie było potrzeby wkładać płaszcza, który miałem ze sobą, więc przerzuciłem go przez ramię i ruszyłem ulicą bez kapelusza, spoglądając tu i tam, przystając i znowu idąc dalej, kiedy mi przyszła ochota, niejako dając się nieść wiatrowi i wyglądając - miałem nadzieję - w każdym calu na turystę, który po raz pierwszy wychodzi, aby napawać się nocnymi widokami i odgłosami Amsterdamu. Właśnie kiedy tak wędrowałem przez Herengracht, należycie podziwia- jąc fasady domów książąt kupieckich z siedemnastego stulecia, po raz pierwszy poczułem to dziwne mrowienie w karku. Żadna zaprawa ani doświadczenie nie wyrobi nigdy tego poczucia. Może ma to coś wspól- nego z percepcją pozazmysłową. Człowiek albo się z tym rodzi, albo nie. Ja się z tym urodziłem. Ktoś za mną szedł. Mieszkańcy Amsterdamu, tak wybitnie gościnni pod każdym innym względem, są dziwnie niedbali, jeżeli idzie o zapewnienie swoim zmęczo- nym turystom - czy też swoim zmęczonym obywatelom - ławek wzdłuż brzegów kanałów. Jeżeli ktoś chce spoglądać marząco i spokojnie na ciemne, polśniewające wody kanałów w nocnej porze, najlepiej jest oprzeć się o drzewo, toteż oparłem się o jakieś dogodne drzewo i zapali- łem papierosa. Stałem tak kilka minut mając nadzieję, że wyglądam na człowieka zadumanego nad sobą, podnosząc co jakiś czas papierosa do ust; ale poza tym zupełnie bez ruchu. Nikt do mnie nie strzelał z pistoletów z tłumikami, nikt nie podszedł z workiem piasku, aby mnie z uszanowaniem spuścić na dno kanału. Dałem temu komuś wszelkie szanse, ale z nich nie skorzystał. A smagły mężczyzna na lotnisku miał mnie przecież na muszce, tylko nie nacisnął spustu. Nikt nie chciał mnie zlikwidować. Poprawka. Na razie nikt nie chciał mnie zlikwidować. To był przynajmniej okruch pociechy. Wyprostowałem się, przeciągnąłem i ziewnąłem rozglądając się leniwie dokoła, jak człowiek budzący się z romantycznego rozmarzenia. I rzeczy- wiście ktoś tam był, nie oparty jak ja o drzewo plecami, tylko ramieniem, tak że dzieliło nas to drzewo, ale było bardzo cienkie i mogłem wyraźnie rozeznać frontową i tylną elewację owego człowieka. Ruszyłem dalej, skręciłem w prawo na Leidestraat i powędrowałem, zatrzymując się od niechcenia przed wystawami. W pewnym momencie wszedłem do przedsionka jakiegoś sklepu i popatrzyłem na,wystawione tam fotografie tak wysoce specyficznej i artystycznej natury, że w Anglii właściciel owego sklepu znalazłby się w jednej chwili za kratkami. Co jeszcze bardziej interesujące, okno wystawowe stanowiło bez mała dosko- nałe lustro. Tamten był teraz około dwudziestu kroków ode mnie i pilnie wpatrywał się w przesłoniętą żaluzją wystawę czegoś, co mogło być sklepem z owocami. Miał na sobie szare ubranie i szary sweter i tylko tyle można było o nim powiedzieć: szara, nijaka ludzka anonimowość. Na następnym rogu znowu skręciłem w prawo obok targu kwiatowego nad kanałem Singel. W połowie drogi przystanąłem przed straganem, obejrzałem jego zawartość i kupiłem goździk; o trzydzieści jardów ode mnie szary człowiek także oglądał stragan, lecz albo był skąpy, albo nie miał takich funduszów wydatkowych jak ja, bo nic nie kupił, tylko stał i patrzał. _ Miałem nad _im trzydzieści jardów przewagi i kiedy znowu skręciłem w prawo na Vijzelstraat, ruszyłem naprzód bardzo szybko, aż dotarłem do jakiejś indonezyjskiej restauracji. Wszedłem i zanknąłem za sobą drzwi. Portier, najwyraźniej emeryt, powitał mnie dość uprzejmie, ale nie czynił żadnych prób dźwignięcia się ze swego stołka. Popatrzałem przez drzwi i po kilku sekundach przeszedł za nimi szary człowiek. Teraz spostrzegłem, że jest starszy, niż myślałem, chyba po sześćdziesiątce, i muszę przyznać, że jak na mężczyznę w tym wieku wykazywał niezwykłą szybkość. Wyglądał na strapionego. Włożyłem płaszcz i wymamrotałem parę przepraszających słów do portiera. Uśmiechnął się i powiedział: "Dobranoc" równie uprzejmie, jak przedtem powiedział "Dobry wieczór". Zresztą i tak lokal zapewne był pełny. Wyszedłem, przystanąłem w progu, wyjąłem zwinięty kapelusz filcowy z jednej kieszeni, a druciane okulary z innej i nałożyłem jedno i drugie. Sherman przeobrażony - miałem nadzieję. Był teraz około trzydziestu jardów dalej i działał z dziwnym pośpiechem, zatrzymując się co chwila, by zajrzeć w jakąś bramę. Zebrałem się w sobie, puściłem się przez jezdnię i dotarłem na drugą stronę nietknięty, ale nie lubiany przez kierowców. Trzymając się nieco w tyle przeszedłem równolegle do szarego człowieka ze sto jardów, gdy nagle przystanął. Zawahał się, a potem raptem zawrócił już prawie biegiem, ale tym razem zaglądał do każdego napotykanego lokalu. Wszedł do restauracji, którą odwiedziłem tak przelotnie, i wyszedł po dziesięciu sekundach. Wbiegł bocznym wejściem do hotelu "Carlton" i wynurzył się frontowym, co nie musiało przysporzyć mu zbytniej popularności, ponieważ hotel "Carlton" nie przepada za starymi oberwańcami w wywiniętych pod szyją swetrach, 22 23 używającymi jego foyer dla skrócenia sobie drogi. Wszedł do innej indonezyjskiej restauracji przy następnej przecznicy i pojawił się na powrót z potulnym wyrazem człowieka, którego wyrzucono za drzwi. Dał nura do budki telefonicznej, a kiedy z niej wyszedł, wyglądał na bardziej potulnego niż kiedykolwiek. Potem zajął stanowisko na centralnym przy- stanku tramwajowym na Muntplein. Przyłączyłem się do czekającej kolejki. Pierwszy tramwaj, trzywagonowy, miał numer 16 oraz tablicę docelową "Centraal Station". Szary człowiek wsiadł do pierwszego wagonu. ja wsiadłem do drugiego i przeszedłem na przednie miejsce; z którego mogłem mieć nań oko, zarazem ulokowawszy się tak, żeby być możliwie najmniej dla niego widoczny, gdyby zaczął się interesować współpasaże- rami. Jednakże niepotrzebnie się o to troszczyłem; jego brak zaintereso- wania innymi pasażerami był absolutny. Sądząc po ustawicznych zmianach wyrazu jego twarzy, wszystkich znamionujących zgnębienie, oraz po spla- taniu i rozplataniu dłoni, miałem najwyraźniej przed sobą człowieka za- przątniętego innymi i ważniejszymi problemami, z których nie najmniej- szym było to, ile współczucia i zrozumienia może spodziewać się od swoich pracodawców. Człowiek w szarym ubraniu wysiadł na Dam. Dam, główny plac Amster- damu, pełen jest historycznych zabytków, takich jak pałac królewski i Nowy Kościół, który jest tak stary, że trzeba go ciągle podpierać, żeby się całkiem nie zawalił, ale tego wieczora szary człowiek nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Pośpieszył boczną ulicą mijając hotel "Krasnapolsky", skręcił w lewo, w kierunku doków, wzdłuż kanału Oudezijds Voorburgwal, następnie znów w prawo i zanurzył się w labirynt bocznych uliczek, które przenikały coraz głębiej w dzielnicę składów towarowych, jedną z nielicznych nie znajdujących się na liście turystycznych atrakcji Amsterdamu. Był najłat- wiejszym człowiekiem do śledzenia, jakiego napotkałem. _\Tie patrzył ani w lewo, ani w prawo, a tym bardziej za siebie. Mógłb_m jechać na słoniu o dziesięć kroków za nim, a nawet by tego nie zauważył. Przystanąłem na rogu i patrzyłem, jak szedł wąską, źle oświetloną i szczególnie nieładną ulicą, mającą po obu stronach wyłącznie magazyny, wysokie, pięciopiętrowe budynki, których dwuspadowe dachy bez mała stykały się z tymi, co były naprzeciwko, wytwarzając nastrój klaustrofobi- cznego zagrożenia, ponurych obaw i jakiejś złowieszczej czujności, która wcale nie była mi przyjemna. Z faktu, że szary człowiek puścił się teraz ociężałym biegiem, wywnios- kowałem, iż to przesadne demonstrowanże gorliwości może oznaczać jedynie, że jest już bliski kresu swej wędrówki - i miałem rację. W poło- wie ulicy wbiegł na zaopatrzone w poręcz schodki, wydobył klucz i zniknął we wnętrzu jednego z magazynów towarowych. Poszedłem dalej nie- _ âpiesznie, ale nie zanadto powoli, i obojętnie zerknąłem na tabliczkę nad drzwiami magazynu. Widniał na niej napis: "Nlorgenstern i Muggent- haler". Nigdy nie słyszałem o tej firmie, lecz były to nazwiska, których nie mógłbym zapomnieć. Przeszedłem dalej nie zwalniając kroku. Muszę przyznać, że ten pokój hotelowy nie był nadzwyczajny, ale też _ em hotel nie był nadzwyczajny. Jego front był mały, odrapany, obłażący __ tynku i nie pociągający, i takie samo było wnętrze owego pokoju. Nieliczne znajdujące się w nim meble, do których należało pojedyncze łóżko oraz kanapa rozkładana do spania, zostały ciężko doświadczone przez lata, które minęły od dawno umarłych czasów ich świetności, jeżeli kiedykolwiek miały okres świetności. Dywan był przetarty, ale bez porów- n_nia mniej niż portiery i kapa na łóżku; maleńka łazienka sąsiadująca `.z pokojem miała metraż budki telefonicznej: Jednakże od kompletnej katastrofy ratowały ten pokój dwa wynagradzające wszystko elementy, które nawet najbardziej ponurej celi więziennej nadałyby pewną aurę atrakcyjności. MaggiŐ i Belinda, siedzące obok siebie na krawędzi łóżka, _ popatrzyły na mnie bez entuzjazmu, gdy ze znużeniem sadowiłem się na 1kanapie. - Papużki Nierozłączki - powiedziałem. -- Same jedne w zepsutym Amsterdamie. Wszystko gra? - Nie. - W głosie Belindy była nuta stanowczośći. - Nie? - okazałem zdziwienie. _ Wskazała gestem pokój. - No, bo niech pan na to popatrzy. Popatrzyłem. - I cóż? - Mieszkałby pan tutaj? - No, szczerze mówiąc, nie. Ale pięciogwiazdkowe hotele są dla osób na stanowiskach kierowniczych, takich jak ja. Dla dwóch skromnych maszynistek ta kwatera jest całkowicie odpowiednia. A dwóm młodym dziewczynom, nie będącym skromnymi maszynistkami, którynti się wyda- ją, zapewnia to tak zupełną_anonimowość, jakiej tylko możńa zapragnąć. - Przerwałem. - Przynajmniej mam taką nadzieję. Przypuszczam, że nikt was nie podejrzewa. Rozpoznałyście kogoś w samolocie? - Nie - odpowiedziały jednocześnie, identycznie potrząsając głowami. - A rozpoznałyście kogoś na Schiphol? - Nie. - Ktoś interesował się wami specjalnie na lotnisku? - Nie. - W tym pokoju jest podsłuch? - Nie. - Byłyście na mieście? - Tak. 24 25 - Śledzono was? - Nie. - Przeszukano pokój pod waszą nieobecność? - Nie. - Wyglądasz na rozbawioną, Belindo - rzekłem. Nie można powie- dzieć, żeby chichotała, ale miała drobne trudności z mięśniami twarzy. - No, mów. Potrzeba mi rozweselenia. - No, cóż... - Nagle się zastanowiła, może przypomniawszy sobie, że zna mnie bardzo mało. - Nie, nic. Przepraszam. - Za co przepraszasz, Belindo? - Mój ojcowski i zachęcający ton miał ten osobliwy skutek, że zaczęła kręcić się niespokojnie. - No, bo te wszystkie tajemnicze środki ostrożności dla dwóch takich dziewczyn jak my. Nie widzę potrzeby... - Uspokój się, Belindo! - To powiedziała Maggie, zawsze chybka jak żywe srebro do obrony szefa, chociaż Bóg wie dlaczego: Miałem swoje zawodowe sukcesy, które same w sobie składały się na dosyć imponującą listę, ale listę, która bladła i traciła wszelkie znaczenie w zestawieniu z ilością porażek, tak że najlepiej było o niej zapomnieć. - Major Sherman zawsze wie, co robi - dodała Maggie surowo. - Major Sherman - powiedziałem szczerze - oddałby swoje trzonowe zęby, żeby w to uwierzyć. - Spojrzałem na obie dziewczyny w zamyś- leniu. - Nie zmieniam tematu, ale co z odrobiną współczucia dla pokale- czonego pana i władcy? - Znamy swoje miejsce - odrzekła skromnie Maggie. Wstała, popat- rzyła na moje czoło i usiadła na powrót. - Wie pan, to chyba bardzo mały kawałek plastra jak na tak obfite krwawienie. - Klasy kierownicze łatwo krwawią, to zdaje się ma coś wspólnego z cienkością skóry. Słyszałyście, co się stało? Maggie kiwnęła głową. - To straszne zabójstwo, słyszałyśmy, że pan próbował. . . - Zainterweniować. Próbowałem, jak słusznie powiedziałaś. - Spoj- rzałem na Belindę. - To musiało wywrzeć na tobie ogromne wrażenie. Pierwszy wyjazd z nowym szefem, i oto szef dostaje łupnia, ledwie postawił stopę w obcym kraju. Mimowolnie zerknęła na Maggie, zarumieniła się - prawdziwie platyno- we blondynki rumienią się bardzo łatwo - i odpowiedziała tonem obrony: - No cóż, on był za szybki dla pana. - Rzeczywiście był - przyznałem. - I za szybki także dla Jimmy'ego Duclosa. - Jimmy Duclos? - Miały dar mówienia unisono. - Ten zabity. Jeden z naszych najlepszych agentów i mój przyjaciel od wielu lat. Miał pilne i, jak przypuszczam, bardzo ważne informacje, które chciał,przekazać mi osobiście na lotnisku. Byłem w Anglii jedyną osobą, która wiedziała, że tam będzie. Ale ktoś to wiedział w tym mieście. Moje spotkanie z Duclosem zostało zaaranżowane dwoma zupełnie odrębnymi kanałami, ale _ktoś nie tylko wiedział, że przyjeżdżam, lecz także znał dokładnie numer lotu i godzinę, więc był na miejscu, aby się dostać do Duclosa, zanim on dostanie się do mnie. Przyznasz, Belindo, że nie zmieniłem tematu? Zgodzisz się, że skoro tyle wiedzieli o mnie i jednym z moich współpracowników, mogą być równie dobrze poinformowani i o niektórych innych. Przez chwilę popatrzały na siebie, a Belinda spytała cichym głosem: _ - Duclos był jednym z nas? - Czy jesteś głucha? - odparłem z irytacją. - I że my. . . to znaczy Maggie i ja. . . - Właśnie. _ Wydały się przyjmować implikowane zagrożenie własnego życia dosyć spokojnie, ale też zostały przeszkolone do wykonywania pewnej roboty i były tu po to, by ją wykonać, a nie popadać w dziewczyńskie omdlenia. - Przykro mi z powodu pańskiego przyjaciela - powiedziała Maggie. Kiwnąłem głową. - A mnie jest przykro, że głupio się zachowałam - rzekła Belinda. Mówiła szczerze, całkiem skruszona, ale nie mogło to trwać długo. Nie była tym typem. Spojrzała na mnie swymi niebywałymi, zielonymi oczyma pod ciemnymi brwiami i powiedziała z wolna: - Oni dybią na pana, prawda? . - Dobra dziewczynka - odrzekłem z aprobatą. - Martwi się o swego szefa. Na mnie? Ano, jeżeli nie, to w takim razie połowa personelu w "Rembrandcie" ma na oku nie tego, kogo trzeba. Nawet boczne wejścia są obserwowane: miałem anioła stróża, kiedy wyszedłem dziś wieczorem. - Na pewno nie doszedł za panem daleko. - Lojalność Maggie była zdecydowanie żenująca. - Był nieudolny i rzucał się w oczy. Tak samo jak ci inni tutaj. Ludzie działający na peryferiach krainy narkotyków często bywają tacy. Z drugiej strony mogą umyślnie starać się sprowokować reakcję. Jeżeli taki jest ich 2zamiar, odniosą olśniewający sukces. - Prowokacja? - Głos Maggie był smutny i zrezygnowany. Maggie mnie znała. - Nieustanna. Można wleźć, wbiec czy natknąć się na wszystko. Z za- mkniętymi oczami. - To mi się wydaje bardzo mądrym czy naukowym sposobem prowa- dzenia śledztwa - powiedziała Belinda z powątpiewaniem. Jej skrucha szybko topniała. - Jimmy Duclos był mądry. Najmądrzejszy, jakiego mieliśmy. I działał naukowo. Teraz jest w miejskiej kostnicy. 26 27 Belinda popatrzała na mnie dziwnie. - I pan chce położyć głowę na topór? - Pod topór, moja droga - _>oprawiła ją Maggie w zamyśleniu. - I nie mów swojemu nowemu szefowi, co może robić, a czego nié. Jednakże nie włożyła serca w te słowa, bo w oczach miała troskę. - To samobójstwo - upierała się Belinda. -Tak? Przejście na drugą stronę ulicy w Amsterdamie też jest samobójstwem, albo na nie wygląda. A robią to co dzień dziesiątki tysięcy ludzi. Nie powiedziałem im, że mam powody przypuszczać, iż mój przed- wczesny zgon nie jest pierwszy na liście priorytetów u tych łajdaków - nie dlatego, żebym pragnął umocnić mój heroiczny obraz, ale ponieważ prowadziłoby to jedynie do dalszych wyjaśnień, których chwilowo nie chciałem udzielać. - Nie przywiózł pan nas tutaj bez potrzeby - powiedziała Maggie. - Tak jest. Ale wszelkie deptanie po piętach należy do mnie. Wy się nie pokazujcie. Dzisiaj jesteście wolne. Jutro też, tylko chcę, żeby Belinda wybrała się ze mną wieczorem na spacer. A potem, jeżeli obie będziecie grzeczne, zabiorę was do nieprzyzwoitego nocnego lokalu. = Przyjeżdżam aż z Paryża, żeby iść do nieprzyzwoitego nocnego lokalu? - Belinda znów była rozbawiona. - Dlaczego? - Powiem wam, dlaczego. Powiem wam takie rzeczy o nocnych loka- lach, których nie wiecie. Powiem wam, dlaczego tu jesteśmy. W istocie - dodałem wylewnie - powiem wam wszystko. - Przez "wszystko" rozumiałem to, co moim zdaniem powinny były wiedzieć, a nie wszystko to, co było do powiedzenia; różnica jest duża. Belinda spojrzała na mnie z nadzieją, a Maggie ze znużonym, czułym sceptycyzmem. Ale Maggie mnie znała. - Najpierw dajcie mi whisky. - Nie mamy whisky, majorze. - Maggie miała niekiedy w sobie coś bardzo purytańskiego. - Nie jesteś wprowadzona nawet w podstawowe zasady wywiadu. Musisz nauczyć się czytać właściwe książki. - Skinąłem głową do Belindy. = Telefon. Zamów. Nawet klasy kierownicze muszą od czasu do czasu się odprężyć. Belinda wstała, wygładziła swą ciemną suknię i popatrzała na mnie z jakąś pełną zdziwienia niechęcią. Powiedziała z wolna: - Kiedy pan mówił o swoim prżyjacielu w kostnicy, obserwowałam dobrze i nic nie było po panu widać. On tam jest nadal, a pan jest teraz - jak to się mówi? - beztroski. Odprężyć się, powiada pan. Jak pan to robi? - Praktyka. I syfon wody sodowej. r,ozdział trzeci Był to wieczór muzyki klasycznej przed hotelem "Rembrandt", bo __ katarynki dobywało się takie wykonanie fragmeńtu Piątej Beethovena, że , ;_ry kompozytor padłby na kolana składając wieczyste dzięki za swoją __prawie całkowitą głuchotę. Nawet z odległości pięćdziesięciu jardów, __ której ostrożnie przypatrywałem się poprzez lekko mżący deszcz, efekt był przeraźliwy; niezwykłym świadectwem tolerancji mieszkańców Ams- _rdamu, miasta miłośników muzyki oraz siedziby słynnego na cały świat ' _oncertgebouw, był fakt, że nie zwabili starego muzykanta do jakiejś tawerny i pod jego nieobecność nie zrzucili tej katarynki do najbliższego kanału. Staruch nadal pobrzękiwał puszką na końcu kija, czysto odrucho- wo; bo tego wieczora nie było w pobliżu nikogo, nawet portiera, który albo został zapędzony do wnętrza przez deszcz, albo był miłośnikiem muzyki. Skręciłem w boczną ulicę obok wejścia do baru. Żadna postać nie czaiła się w sąsiednich bramach ani w samym wejściu do baru, i nie spodziewa- łem się żadnej napotkać. Poszedłem dookoła na małą uliczkę i do schod- dków przeciwpożarowych, wdrapałem się na dach i odnalazłem po drugiej jego stronie gzyms, który znajdował się wprost nad moim balkonem. - Wyjrzałem przez krawędź. Nie zobaczyłem nic, ale coś poczułem. dym _ papierosowy, alé nie pochodzący z papierosa wyprodukowanego przez jedną z szanowniejszych firm tytoniowych, które nie włączają papierosów z marihuany do swoich wyrobów przeznaczonych na rynek. Wychyliłem się jeszcze bardziej, tak że o mało nie straciłem równowagi, i wtedy coś ujrzałem, niewiele, ale dość: dwa szpiczaste ńoski butów itraż zataczający łuk rozżarzony czubek papierosa, najwyraźniej trzy- manego w opuszczonej ręce. Cofńąłem się ostrożnie i cicho, wstałem, wróciłém do schodków prze- ciwpożarowych, zszedłem na szóste piętro, dostałem się do środka drzwia- mi prowadzącymi ze schodków, zamknąłem je na klucz, podsżedłem cicho do drzwi pokoju 616 i zacząłem nasłuchiwać. Nic. Otworzyłem bezgłośnie 29 drzwi wytrychem, który już przedtem wypróbowałem, i zamknąłem je najszybciej, jak mogłem, bo niewykrywalne przeciągi mogą zwiać dym tak, że to zwróci uwagę czujnego palacza. Tyle że narkomani nie słyną z czujności. Ten nie stanowił wyjątku. Tak jak można było przewidzieć, był to kelner z mojego piętra. Siedział wygodnie w fotelu, oparłszy stopy o próg balkonu i palił papierosa trzymanego w lewej ręce; prawa spoczywała luźno na kolanie dzierżąc rewolwer. Normalnie jest bardzo trudno tak podejść do kogoś od tyłu, choćby najciszej, ażeby coś w rodzaju szóstego zmysłu nie ostrzegło go, że się zbliżamy, ale jest wiele narkotyków, które stępiają ten instynkt, a kelner palił właśnie taki. Stanąłem za nim z rewolwerem wycelowanym w jego prawe ucho, a on wciąż nie wiedział, że tam jestem. Dotknąłem jego prawego ramienia. Okręcił się konwulsyjnym targnięciem ciała i wrzasnął z bólu, gdyż przez ten ruch jego prawe oko nadziało się na lufę mojego rewolweru. Poderwał obie ręce do uszkodzonego oka, a ja odebrałem mu broń bez oporu. Schowałem ją do kieszeni, chwyciłem go za prawe ramię i pchnąłem mocno. Kelner wywinął kozła do tyłu i zwalił się ciężko na plecy i tył głowy. Leżał tak z dziesięć sekund, całkiem ogłuszony, po czym dźwignął się na jedną rękę. Wydawał z siebie dziwny, świszczący odgłos, jego zbielałe wargi odsłaniały pożółkłe od tytoniu zęby, wyszczerzone wilczym grymasem, a oczy miał pociemniałe z nienawiści. Nie widziałem większych szans na przyjacielską pogawędkę między nami. - Ostro gramy, co? - wyszeptał. Narkomani są wielkimi amatorami filmów przemocy i dialog ich jest bezbłędny. - Ostro? - zdziwiłem się. - Ależ skąd. Później zagramy ostro. Jeżeli nie będziesz gadał. Możliwe, że chodziłem na te same filmy, co on. Podniosłem papierosa, który leżał tląc się na dywanie, powąchałem go z obrzydzeniem i rozgniot- łem na popielniczce. Kelner dźwignął się z trudem, wciąż jeszcze wstrząś- nięty, i stanął chwiejąc się, ale ja temu nie ufałem. Kiedy przemówił znowu, wściekłość zniknęła z jego twarzy i głosu. Postanowił rozegrać to spokoj- nie; cisza przed burzą, stary i wyświechtany scenariusz, może obaj powin- niśmy byli zacząć chodzić do opery, zamiast do kina. - O czym pan chciałby pomówić? - zapytał. - Na początek o tym, co robisz w moim pokoju. I kto cię tu przysłał. Uśmiechnął się ze znużeniem. - Prawo już próbowało zmusić mnie do mówienia. Znam prawo. Pan nie może mnie zmusić. Mam swoje upraw- nienia. Tak mówi prawo. - Prawo zatrzymuje się tam przed moimi drzwiami. Po tej stronie drzwi jesteśmy obaj poza prawem. Wiesz o tym. W jednym z wielkich cywilizo- 30 wanych miast świata obaj żyjemy w naszej własnej, małej dżungli. ale w niej też jest jakieś prawo. Zabić albe zostać zabitym. Może było błędem z mojej strony, że podsunąłem mu takie myśli. Raptem przygiął się nisko, aby uchylić się spod lufy mego rewolweru, ale niedostatecznie nisko, by jego broda znalazła się poniżej mego kolana. kolano zabolało mnie całkiem mocno, z czego wynika, że cios powinien był go powalić, ale był twardy, złapał mnie za jedną nogę, jaka pozostawała w kontakcie z podłogą, i upadliśmy obaj. Rewolwer wyleciał mi z ręki ' ;i przez chwilę turlaliśmy się po podłodze, obrabiając się nawzajem z entuz- jazmem. Był silnym chłopem, równie silnym jak twardym, ale znajdował gię w podwójnie niekorzystnej sytuacji: stałe palenie marihuany stępiło jego fizyczną sprawność, a chociaż posiadał wysoce rozwinięty instynkt :podstępnej walki, nigdy nie został do niej rzetelnie wyszkolony. Po chwili znowu stanęliśmy na nogach, a moja lewa ręka wypchnęła jego prawy przegub w górę, gdzieś między łopatki. Popchnąłem jeszcze wyżej, a on wrzasnął jakby w udręce, której istotnie mógł doświadczać, bo w jego ramieniu coś dziwnie chrupnęło, ale nie byłem jeszcze pewny, więc wykręciłem mu rękę trochę wyżej usuwając wszelkie wątpliwości, po czym wypchnąłem go przed sobą na balkon _ przegiąłem przez balustradę, tak że jego stopy oderwały się od podłogi, on zaś uczepił się balustrady lewą ręką, jak gdyby jego życie od tego zależało, co było zgodne z rzeczywistością. - Ty jesteś klient czy handlarz? - spytałem. Wymamrotał jakieś plugawe słowo po holendersku, ale znam ten język _ włącznie ze wszystkimi wyrazami, których nie powinienem znać. Zatkałem mu usta prawą dłonią, bo odgłos jaki miał teraz wydać, mógł być do- słyszalny nawet w hałasie ulicznym, a nie chciałem alarmować niepotrzeb- nie obywateli Amsterdamu. _Zmniejszyłem nacisk i cofnąłem dłoń. - No? - Handlarz. - Jego głos był ochrypłym łkaniem. - Sprzedaję to. - Kto cię nasłał? - Nie! Nie! Nie! -Jak chcesz. Kiedy pozbierają z chodnika to, co z ciebie zostanie, pomyślą, że byłeś po prostu jeszcze jednym palaczem haszyszu, który .zanadto się podkręcił i wyruszył w podróż do nieba. - To morderstwo! - Wciąż łkał, ale jego głos był już tylko chrapliwym szeptem; może widok przyprawiał go o zawrót głowy. - Pan tego nie . zrobi. . . - Nie? Wasi ludzie zabili dziś po południu mojego przyjaciela. Tępienie robactwa może być przyjemnością. Siedemdziesiąt stóp w dół to długi spadek - i żadnych oznak przemocy. Tyle że będziesz miał połamane wszystkie kości. Siedemdziesiąt stóp. Patrz! 31 Wypchnąłem go trochę dalej przez balustradę, aby się lepiej przyjrzał, i musiałem użyć obydwu rąk, żeby go wciągnąć z powrotem. --_ Gadasz? Coś zachrypiało mu w gardle, więc ściągnąłem go z balustrady i po- pchałem na środek pokoju. - Kto cię nasłał? Wspomniałem już, że był twardy, ale okazał się dużo twardszy, niż sobie wyobrażałem. Powinien był być przerażony i obolały, i nie mam wątpliwo- ści, że był, ale to go nie powstrzymywało od konwulsyjnego okręcania się w prawo i wyrywania się z mego uchwytu. Było to tak niespodziewane, że zaskoczyło mnie nienacka. Rzucił się na ntnie znowu, nóż, który nagle pojawił się w jego lewej ręce, podniósł się, zaciekłym łukiem mierząc w punkt tuż poniżej mojego mostka. Normalnie wykonałby zapewne piękne dźwignięcie, ale okoliczności były anormalne; nie miał już ani wyczucia czasu, ani refleksu. Chwyciłem i ścisnąłem oburącz przegub ręki, w której trzymał nóż, rzuciłem się na wznak, podstawiłem pod niego wyprostowaną nogę, jednocześne szarpnąwszy mu rękę do dołu, i prze- rzuciłem go przez siebie. _omot jego upadku wstrząsnął pokojem, a pra_v- dopodobnie i kilkoma sąsiednimi. Obróciłem się i zerwałem na nogi jednym ruchem, ale nie było już potrzeby pośpiechu. Leżał po drugiej stronie pokoju z głową opartą o próg balkonu. Dźwignąłem go za klapy i głowa opadła mu do tyłu, tak że prawie dotknęła łopatek. Opuściłem go z powrotem na podłogę. Żałowa- łem, że nie żyje, bo zapewne posiadał informacje, które mogły być dla mnie bezcenne - ale to była jedyna przyczyna mego żalu. Przeszukałem jego kieszenie, które zawierały sporo interesujących przedmiotów, ale tylko dwa interesujące dla mnie: pudełko do połowy napełnione robionymi ręcznie papierosami z marihuany i kilka świstków papieru. Na jednym z nich były wypisane na maszynie litery i cyfry M 00 144, na drugim dwie liczby: 910020 i 2789. Nic mi to nie mówiło, ale rozsądnie zakładając, że kelner nie nosiłby tego przy sobie, gäyby nie miało dlań jakiegoś znaczenia, schowałem papierki w bezpieczne miejsce, zapewnione mi przez usłużnego krawca - małą kieszonkę przyszytą wewnątrz prawej nogawki spodni, o jakieś sześć cali powyżej kostki. Uprzątnąłem nieliczne ślady bójki, wziąłem rewolwer nieboszczyka, wyszedłem na baikon, odchyliłem się tyłem przez balustradę i cisnąłem broń w górę i w lewo. Przeleciała nad gzymsem i spadła bezgłośnie na dach o jakieś dwadzieścia stóp dalej. Wróciłem do pokoju, wrzuciłem niedopałek papierosa do klozetu i spuściłen wodę, wymyłem popielniczkę i pootwierałem wszystkie okna i drzwi, aby mdły zapach wywietrzał jak najprędzej. Następnie powlokłem kelnera do małego przedpokoiku i ot- worzyłem drzwi. `_ Korytarz był pusty. Nasłuchiwałem bacznie, ale nie usłyszałem nic, żadnych zbliżających się kroków. Podszedłem do windy, nacisnąłem guzik, zaczekałem, aż nadjechała, uchyliłem jej drzwi, wsunąłem w nie _pudełko zapałek, aby się nie zatrzasnęły i nie zamknęły obwodu ele- ktrycznego, po czym pośpieszyłem z powrotem do pokoju. Przywlokłem kelnera do windy, otworzyłem drzwi, wepchnąłem go bez ceremonii do środka, wyjąłem pudełko zapałek i pozwoliłem drzwiom się zatrzasnąć. Winda pozostała na miejscu; najwyraźniej nikt nie naciskał jej guzika w tej chwili. Zamknąłem wytrychem zewnętrzne drzwi mojego apartamentu i wróci- łem na schodki przeciwpożarowe, które teraz już były moim starym zaufanym przyjacielem. Zeszedłem na ulicę nie zauważony i udałem się dookoła, do głównego wejścia. Dziad z katarynką grał teraz Verdiego, ?_bry na tym paskudnie wychodził. Stary stał do mnie tyłem; wrzuciłem guldena do jego puszki. Obrócił się, aby mi podziękować, jego wargi rozchyliły się w bezzębnym uśmiechu, a wtedy zobaczył, kogo ma przed sobą, i szczęka na chwilę mu opadła. Był u samego dołu drabiny i nikt nie zadał sobie trudu, by go poinformować, źe Sherman działa. Uśmiechnąłem się , miło do niego i wszedłem do hotelu. _'' Za kontuarem było kilku pracowników,_r liberü oraz kierownik, w tej _hwili obrócony do mnie plecami. Powiedziałem głośno: - Poproszę sześćset szesnasty. kierownik obrócił się raptownie, z brwiami podniesionymi wysoko, ale nie dość wysoko. A potem obdarzył mnie swoim serdecznym krokodylo- wym uśmiechem. __: - Pan Sherman! Nie wiedziałem, że pan był na mieście. -.A, tak. Przechadzka dla zdrowia przed kolacją. Wie pan, to taki stary angielski zwyczaj. - Oczywiście, oczywiście. - Uśmiechnął się do mnie filuternie, tak by było coś trochę nagannego w tym starym angielskim zwyczaju, po czym pozwolił sobie zastąpić ten uśmiech lekko zdziwioną miną: Był jak mało kto. - Nie przypominam sobie, żebym widział pana wychodzącego. - No, cóż - odrzekłem rozsądnie - przecież nie można wymagać, _by pan przez cały czas zajmował się wszystkimi gośćmi, prawda? Odwzajemniłem mu ten jego fałszywy uśmiech, wziąłem klucz i ruszyłem ku windom. Byłem prawie w połowie drogi, gdy w hallu rozległ się przeraźliwy krzyk, po którym natychmiast zaległa cisza trwająca akurat ůość długo, aby kobieta, która krzyknęła, nabrała głęboko tchu i jęła wrzeszczeć znowu. Krzyk ten wydała z siebie osoba w średnim wieku, Jaskrawo ubrana - karykatura amerykańskiej turystyki za granicą - która stała przed windą, z ustami rozwartymi w kształt krągłego "O" i oczami jak 32 2-_e _ ł,ańcuchu spodki. Stojący przy niej otyły jegomość w płóciennym ubraniu usiłował ją uspokoić, ale sam nie wyglądał zbyt beztrosko i sprawiał wrażenie, że nie miałby nic przeciwko temu, by także trochę powrzészczeć. Kierownik przebiegł koło nnie, a ja ruszyłem wolniej za nim. Kiedy doszedłem do windy, klęczał już przed nią, pochylony nad rozciągniętym wewnątrz ciałem martwego kelnera. - Ojej - powiedziałem. - Myśli pan, że zasłabł? - Zasłabł? Zasłabł? - łypnął na mnie kierownik. - Popatrz pan co jest z jego szyją. Ten człowiek już nie żyje. - Boże drogi, zdaje się, że pan ma rację. - Pochyliłem się i przyj- rzałem bliżej kelnerowi. - Czy ja gdzieś nie widziałem tego człowieka? - To kelner z pańskiego piętra - odrzekł zastępca kierownika, co nie jest łatwe do wypowiedzenia, kiedy się ma zaciśnięte zęby. - Wydał mi się znajomy. W kwiecie wieku... - Potrząsnąłem smutnie głową. - Gdzie jest restauracja? - Gdzie jest... gdzie jest co?... - Mniejsza z tym - powiedziałem uspokajająco. - Rozumiem, że pan jest zdenerwowany. Znajdę ją sam. Restauracja hotelu "Rembrandt" może i nie jest, tak jak twierdzą jej właściciele, najlepszą w Holandii, ale nie podałbym ich do sądu za wprowadzanie w błąd. Od kawioru aż po świeże przedsezonowe truska- wki - zastanawiałem _ się od niechcenia, czy policzyć to w rachunku wydatków jako reprezentację, czy jako łapówkę - jedzenie było przepy- szne. Pomyślałem przelotnie, lecz bez poczucia winy, o Maggie i Belindzie, ale takie rzeczy są nieuniknione. Czerwona pluszowa kanapa, na której siedziałem, była szczytem restauracyjnego komfortu, więc rozparłem się na niej, podniosłem kieliszek koniaku i powiedziałem: - Za Amsterdam! . - Za Amsterdam! - odpowiedział pułkownik van de Graaf. Pułkownik, zastępca szefa policji miejskiej, przysiadł się do mnie bez zaproszenia zaledwie przed pięcioma minutami. Usadowił się na dużym krzéśle, które wydawało się za małe dla niego. Bardzo rozłożysty, choć ledwie średniego wzrostu, miał stalowosiwe włosy, głęboko pobrużdżoną, ogorzałą twarz, niewątpliwie autorytatywny sposób bycia i jakąś prawie onieśmielającą kompetentność. Mówił dalej oschle: - Rad jestem, że pan się zabawia, majorze, po dniu tak brzemiennym w wydarzenia. "Zrywajcie róże, póki można", pułkowniku. Życie jest takie krótkie. Jakie wydarzenia? - Nie zdołaliśmy dowiedzieć się wiele o tym Duclosie, którego dziś zastrzelono na lotnisku. - Pułkownik de Graaf był człowiekiem cierp- liwym i niełatwo dającym się wyciągnąć na słówka. - Wiemy tylko tyle, że przybył z Anglii przed trzema tygodniami, zameldował się w hotelu _"_chiller" na jedną noc, a potem zniknął. Wydaje się, majorze, że czekał na pański samolot. Czyżby to był jedynie zbieg okoliczności? - Czekał na mnie. - De Graff musiał dowiedzieć się o tym wcześniej czy później. - To jeden z moich ludzi. Myślę, że musiał wytrzasnąć skądś podrobioną przepustkę policyjną... to znaczy, żeby przejść przez strefę ;imigracyjną. - Zaskakuje mnie pan. - Westchnął ciężko i nie wydawał się ani trochę zaskoczony. - Drogi przyjacielu, to bardzo utrudnia nam sprawę, jeżeli nie wiemy tych rzeczy. Powinienem był zostać poinformowany o Duclosie. skoro mamy instrukcje z Interpolu w Paryżu, żeby udzielać panu wszelkiej możliwej pomocy, to czy pan nie uważa, że byłoby lepiej, gdybyśmy ze sobą współpracowali? My możemy pomóc panu, pan może pomóc nam. - Pociągnął koniaku. Jego szare oczy patrzały bardzo bacznie. - Można domniemywać, że ten pański człowiek miał jakieś informacje, które teraz przepadły. - Możliwe. No więc, zacznijmy od tego, żeby pan mi dopomógł. Mógł- _by pan sprawdzić, czy macie w swoich aktach niejaką pannę Astrid ;tI,emây? Pracuje w nocnym lokalu, ale nie mówi jak Holenderka i nie __wygląda na Holenderkę, więc może coś macie na jej temat. - To ta dziewczyna, którą pan przewrócił na lotnisku? Skąd pan wie, że "pracuje w nocnym lokalu? - Sama mi powiedziała - odrzekłem bez zmrużenia oka. : Zmarszczył brwi. - Funkcjonariusze lotniska nie wspomnieli mi, żeby coś takiego mówiła. - Funkcjonariusze lotniska to kupa starych bab. - A! - Mogło to oznaczać wszystko. - Tę informację mogę uzyskać. Nic więcej? - Nic więcej. - Nie wspomnieliśmy o innym drobnym wydarzeniu. . - Słucham. - Ten kelner z szóstego piętra... nieciekawy typ, o którym coś niecoś wiemy. . . to nie był pański człowiek? - Pułkowniku! - Nie myślałem tak ani przez chwilę. Czy pan wiedział, że poniósł śmierć wskntek pęknięcia karku? - Musiał mieć bardzo ciężki upadek - powiedziałem ze współczuciem. De Graaf dopił koniaku i wstał. _ - Nie zaznajom_liśmy się jeszcze z panem, majorze, ale za długo pan jest w Interpolu i zyskał pan sobie w Europie za wielką reputację, abyśmy nie byli zaznajomieni z pańskimi metodami. Czy wolno mi przypomnieć panu, że to, co uchodzi w Stambule, w Marsylii i Palermo - żeby wymienić tylko te kilka miejsc - nie uchodzi w Amsterdamie? 34 35 - Daję słowo, pan rzeczywiście jest dobrze poinformowany - powie- działem. - Tu, w Amsterdamie, wszyscy podlegamy prawu. - Zdawało się, że mnie nie słyszał. - Ze mną włącznie. Pan nie jest wyjątkiem. , - I nie spodziewałbym się tego - powiedziałem cnotliwie. - A zatem współpracujemy. R teraz cel mojej wizyty. Kiedy mogę z panem pomówić? - W moim biurze, godzina dziesiąta. - Rozejrzał się bez entuzjazmu po restauracji. - To nie jest miejsce ani pora. Uniosłem brew. - Hotel "Rembrandt" - powiedział ociężale de Graaf - jest punktem podsłuchowym o światowej renomie. - Pan mnie zdumiewa - odrzekłem. De Graaf wyszedł. Zastanowiłem się, co mu się, u diabła, zdawało - że niby czemu wybrałem sobie hotel "Rembrandt"? Gabinet pułkownika de Graafa w niczym nie przypominał hotelu "Rem- brandt". Był to dość duży pokój, ale ponury, goły i fukcjonalny, umeb- lowany głównie stalowoszarymi szafkami na akta, ze stalowoszarym stołem i stalowoszarymi fotelami, które były twarde jak stal. Ale przynajmniej ten wystrój zmuszał człowieka do koncentrowania się na omawianej sprawie; nie było tam niczego, co odciągałoby uwagę czy wzrok. De Graaf i ja, .po dziesięciu minutůch wstępnej rozmowy, właśnie się koncentrowaliśmy, choć sądzę, że przychodziło to łatwiej de Graafowi niż mnie. Poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć do późna, a nigdy nie jestem w najlepszej formie o godzinie dziesiątej w zimny i wietrzny ranek. - Wszelkie narkotyki - zgodził się de Graaf. - Oczywiście interesują nas wszelkie narkotyki: opium, haszysz, amfetamina, LSD, STP, kokaina, octan amylu - co pan tylko chce, panie majorze - i tym się zajmujemy. Wszystkie te środki niszczą albo prowadzą do zniszczenia. Ale w tym przypadku ograniczamy się do naprawdę groźnego - do heroiny. Zgoda? - Zgoda - ozwał się od progu niski, ostry głos. Obróciłem się i popat- rzyłem na człowieka, który tam stał, wysokiego mężczyznę w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi, szarymi oczami, sympatyczną twarzą, która bardzo szybko mogła przestaE być sympatyczna, wyglądającego bardzo fachowo. Nie było wątpliwości co do jego zawodu. Policjant, i to nie taki, którego można by lekceważyć. Zamknął drzwi i podszedł do mnie lekkim, sprężystym krokiem człowie- ka mającego znacznie mniej niż czterdzieści kilka lat, chociaż co najmniej tyle sobie liczył. Wyciągnął rękę i powiedział: - Van Gelder. Wiele o panu słyszałem, panie majorze. Zastanowiłem się krótko, ale dokładnie, postanowiłem wstrzymać się od komentarza, uśmiechnąłem się i uścis_ąłem mu dłoń. 36 = Inspektor van Gelder - przedstawił go de Graaf.,- Szef naszego wydziału do spraw narkotyków. Będzie z panem pracował; majorze. Zapewni panu najlepszą współpracę, jaka jest możliwa. - Mam szczerą nadzieję, że będzie nam się dobrze razem pracowało. - Van Gelder uśmiechnął się i usiadł. - Niech pan mi powie, coście _działali u siebie? Myśli pan, że możecie zlikwidować w Anglii siatkę dostawy narkotyków? - Chyba tak. Jest to świetnie zorganizowany kanał dystrybucyjny, bardzo _gilnie zespolony, prawie bez żadnych luk - i właśnie dlatego zdołaliśmy _identyfikować dziesiątki handlarzy oraz kilku głównych dystrybutorów. - Możecie zlikwidować tę siatkę, ale nie chcecie. Zostawiacie ją w cał- )kowitym spokoju? ¨ - A cóż innego można zrobić, inspektorze? Zlikwidujemy ją, to następ- _jna zejdzie tak głęboko w podziemie, że nigdy jej nie znajdziemy. A tak _nożemy ich wyłapywać, kiedy nam się spodoba. Najbardziej zależy nam na wykryciu, jak to draństwo dostaje się do kraju, i kto go dostarcza. - I pan przypuszcza - rzecz jasna, bo inaczej nie byłby pan tutaj - że dostawy idą stąd? Albo z tego rejonu. -Nie z tego rejonu. Stąd. I wcale nie przypuszczam. Ja to wiem. osiemdziesiąt procent osób będących pod obserwacją - a mam na myśli dystrybutorów i ich pośredników - ma powiązania z tym krajem. Ściśle `mówiąc, z Amsterdamem - prawie wszyscy. Mają tu krewnych albo przyjaciół. Mają tutaj kontakty albo też osobiścié prowadzą interesy czy ;przyjeżdżają tu na wakacje. Poświęciliśmy pięć lat na zgromadzenie tego :_ossier. _ De Graaf uśmiechnął się. - Dotyczącego miejsca, które pan nazywa "tutaj ''. - Tak, Amsterdamu. - A czy są kopie tych akt? - zapytał van Gelder. - Jedna. - U pana? = Tak. - Ma ją pan przy sobie? -W jedynym bezpiecznym miejscu. - Dotlmąłem palcem swojej głowy. - Najbezpierrzniejszym - przyznał de Graaf, po czym dodał w zamyś- leniu: - Oczywiście dopóki nie napotka pan ludzi, którzy mogą być skłonrľ potraktować pana tak, jak pan traktuje ich. - Nie rozumiem, pułkowniku. - Mówię zagadkami - odrzekł uprzejmie de Graaf. - Więc dobrze, zgoda. W tej chwili palec wskazuje Holandię. Nie owijając w bawełnę, tak jak i pan nie owija w bawełnę, wskazuje Amsterdam. My także znamy 37 naszą nieszczęsną opinię. Chcielibyśmy, żeby nie była prawdziwa. Ale jest. Wiemy, że ten towar przychodzi tu hurtowo. Wiemy, że wychodzi porozdzielany, a1e nie mamy pojęcia, skąd ani jak. - To już wasze podwórko - odrzekłem łagodnie. - Nasze co? - Wasza dziedzina. Dzieje się to w Amsterdamie. Wy stoicie na straży prawa w Amsterdamie. - Czy pan pozyskuje sobie przyjaciół w ciągu roku? - zapytał uprzej- mie van Gelder. - Nie pracuję w tym zawodzie po to, aby pozyskiwać sobie przyjaciół. - Pracuje pan w tym zawodzie, ażeby niszczyć ludzi, którzy niszczą innych ludzi - powiedział pojednawczo de Graaf. - My wiemy o panu. Mamy wspaniałe dossier na pański temat. Chciałby pan go obejrzeć? - Historia starożytna mnie nudzi. - No tak - westchnął de Graaf. - Niech pan posłucha, majorze. Najlepsza policja na świecie może natrafić na betonowy mur. Tak było z nami, a wcale nie twierdzę, że jesteśmy najlepsi. Potrzebâ nam tylko jedńej nici - jednej jedynej nici... A może pan ma jakiś pomysł, jakiś plan? -Przyjechałem dopiero wczoraj. - Sięgnąłem do wnętrza prawej nogawki spodni i podałem pu:kownikowi dwa kawałki papieru, które znalazłem w kieszeni zmarłego kelnera. - Te litery. Te liczby. Czy one coś panom mówią? De Graf zerknął pobieżnie na papierki, podniósł je do jasnej lampy biurkowej i odłożył. - Nie. - A nie możecie się dowiedzieć? Czy mają jakieś znaczenie? - Mam bardzo sprawny personel. Ä propos, skąd pan to wziął? - Dał mi to pewien człowiek. - Chce pan powiedzieć, że pan to zabrał pewnemu człowiekowi. - Co za różnica? - Może być bardzo duża różnica. - De Graaf pochylił się do przodu, jego twarz i głos były bardzo poważne. - Niech pan posłucha, majorze, znana jest nam pańska technika wytrącania ludzi z równowagi. Wiemy o pańskiej skłonności do wykraczania poza prawo... - Panie pułkowniku! - Bardzo istotne. Trzeba zacząć od tego, że pan zapewne nigdy nie pozostaje w jego ramach. Wiemy o tej świadomej polityce - równie skutecznej, jak samobójczej - nieustannego prowokowania w nadziei, że coś czy ktoś gdzieś pęknie. Ale proszę pana, majorze, bardzo proszę, żeby pan nie usiłował prowokować zbyt wielu ludzi w Amsterdamie. Mamy tu za dużo kanałów. - Nie chcę nikogo prowokować - odparłem. - Będę bardzo ostrożny. - jestem tego pewny - westchnął de Graaf. - A teraz, jak mi się zdaje, inspektor van Gelder ma panu parę rzeczy do pokazania. Miał rzeczywiścié. Zawiózł mnie swoim czarnym oplem z komendy policji na Marnirstraat do miejskiej kostnicy, i kiedy stamtąd wychodziłem; roznyślałem, że wolałbym, aby tego nie zrobił. Kostnicy miejskiej brakowało staroświeckiego uroku, romantyzmu i nostal- gicznego piękna starego Amsterdamu. Była taka sama jak kosńzica w każdym ' dużym< mieście, zimna - ogromnie zimna - klľľcma, _eludzka i odstręcza- jąca. Pośrodku centralnej sali znajdowały się dwa rzędy białych płyt z czegoś, co wyglądało na marmur, a prawie na pewno nim nie było, po bokach zaś szereg bardzo dużych, metalowych drzwi. Głównym pracownikiem, ubranym w nieskazitelny, wykrochmalony, olśniewająco biały kitel, był wesoły, rumiany, sympatyczny facet, który wyraźnie miał skłonność do ustawicznego _ wybuchania gromkim śmiechem, co można było uważać za dość osobliwą właściwość u pracownika kostnicy, dopóki człowiek sobie nie przypomniał, że w dawnych czasach wielu angielskich katów uważano za najbardziej uciesznych kompanów w tawernach, jakich można było znaleźć. Na prośbę van Geldera poprowadził nas do jednych z tych dużych, metalowych drzwi, otworzył je i wyciągnął metalowy wózek, który toczył się gładko na stalowych kółkach. Leżała na nim postać ludzka, przykryta białym prześcieradłem. - Kanał, w którym go znaleziono, nazywa się Croquiskade - powie- dział van Gelder. Wydawał się wcale nie przejęty. - Nie można go ' nazwać amsterdamską Park Lane. Jest w okolicy doków. Hans Gerber. Lat dziewiętnaście. Nie pokażę panu jego twarzy. Za długo leżał w wodzie. _ Znalazła go straż pożarna, kiedy ¨wyławiała samochód. Mógł tam przeleżeć jeszcze rok albo i dwa. Ktoś okręcił go w pasie starymi ołowianymi rurami. Uniósł róg prześcieradła i odsłonił zwisającą, wychudzoną rękę. Wy- glądała zupełnie tak, jakby ktoś po niej deptał w górskich butach nabija- nych gwoździami. Dziwne fioletowe linie łączyły wiele owych ukłuć, a cała ręka była sina. Van Gelder zakrył ją bez słowa i odwrócił się. Pracownik wtoczył wózek z powrotem, zamknął drzwi, poprowadził nas do następ- nych i znowu wytoczył inne zwłoki uśmiechając się przy tym szeroko, jak zbankrutowany książę angielski oprowadzający publiczność po swoim historyczńym zamku. - Jego twarzy też panu nie pokażę - powiedział van Gelder. - Nie jest przyjemnie patrzyć na dwudziestotrzyletniego chłopaka, który ma twarz siedemdziesięcioletniego starca. - Obrócił się do pracownika. - A tego gdzie znaleziono? - Na Oosterhook - rozpromienił się tamten. - Na węglowej barce. Van Gelder kiwnął głową. - Słusznie. Z butelką dżinu - pustą butelką obok niego: Cały dżin miał w sobie. Pan wie, jaką wspaniałą kombinacją 38 39 jest heroina i dżin. - Odciągnął prześcieradło odsłaniając rękę podobną do tej, którą widziałem przed chwilą. - Samobójstwo czy morderstwo? - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy sam kupił dźin. Wtedy byłoby samobójstwo - albo przypadkowa śmierć. ale ktoś mógł mu wetknąć butelkę do ręki. Wtedy byłoby morderstwo. W zeszłym miesiącu mieliśmy właśnie taki przypadek w porcie londyńskim. Nigdy nie będziemy wiedzieli. Na znak van Geldera pracownik kostnicy poprowadził nas radośnie do płyty znajdującej się pośrodku sali. Tym razem van Gelder odciągnął prześcieradło od góry. Dziewczyna była bardzo młoda, bardzo ładna i miała złote włosy. - Piękna, prawda? - powiedział van Gelder. - Żadnego śladu na twarzy. Julia Rosemeyer ze wschodnich Niemiec. Wiemy o niej tylko tyle i więcej nie będziemy wiedzieli. Doktorzy ją oceniają na szesnaście lat. - Co jej się stało? - Wypadła z szóstego piętra na betonowy chodnik. Pomyślałem przelotnie o eks-kelnerze i o tym, że znacznie lepiej wy- glądałby na tej płycie, i spytałem: - Zepchnięto ją? - Wypadła. Są świadkowie. Wszyscy byli podkręceni. Przez całą noc mówiła, że chce polecieć do Anglii. Miała jakąś obsesję, żeby poznać królową. Nagle wdrapała się na parapet balkonu, powiedziała, że leci do królowej = no i poleciała. Na szczęście nikt akurat nie przechodził na dole. Chce pan zobaczyć więcej? = Chciałbym napić się czegoś w najbliższym barze, jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu. -Nie mam. - Uśmiechnął się, ale nie było nic wesołego w tym uśmiechu. - Przy kominku u mnie w domu. To niedaleko stąd. Mam swoje powody. = Jakie? - Zobaczy pan. Podziękowaliśmy i pożegnali się z radośnie uśmiechniętym pracow- nikiem kostnicy, który wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć: "Wracajcie rychło", lecz tego nie powiedział. Od wczesnego rana niebo pociemniało i deszcz zaczynał padać dużymi, rzadkimi kroplami. Horyzont na wscho- dzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy. Rzadko zdarzało się, żeby niebo tak dokładnie odzwierciedlało mój nastrój. Pokój z kominkiem u van Geldera mógł zakasować większość znanych mi barów angielskich; niczym oaza wesołego światła w zestawieniu z desz- czem lejącym na dworze i pomarszczonymi strugami wody spływającymi po szybach, był ciepły, przytulny, wygodny i swojski, z nieco ciężkimi, holenderskimi meblami i nazbyt grubo wyściełanymi fotelami; mam jednak _iielką słabość do grubo wyściełanych foteli, ponieważ nie uwierają tak jak wyściełane za cienko. Na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan, a ściany były pomalowane w rozmaite odcienie ciepłych pastelowych barw. Kominek był taki jak należy, a zauważyłem ku swemu zadowoleniu, że van Gelder ,_ z namysłem studiuje nader dobrze zaopatrzoną szklaną szafkę z trunkami. - No, zawiózł mnie pan do tej cholernej kostnicy, żeby jakąś rzecz udowodnić - powiedziałem. - Zapewne pan to zrobił. O co chodziło? ¨ - Rzeczy, nie rzecz. Pierwszą było przekonanie pana, że mamy tu do ' czynienia z paskudniejszym problemem niż wy u siebie. Tam, w tej kostnicy, jest jeszcze z pół tuzina narkomanów, a nikt nie wie, ilu umarło śnľercią naturalną. Nie zawsze bywa tak źle jak teraz, te zgony przychodzą _ jakby falami, ale jednak to jest niedopuszczalna liczba ofiar, i to głównie ' młodych ofiar; a na każdego, kto tam leży, ile setek nieuleczalnych nałogowców dalej chodzi po ulicach? - Idzie panu o to, że macie jeszcze większe bodźce niż ja, by odnůj- _ dować i niszczyć tych ludzi, i że atakujemy wspólnego wroga, centralne _ źródło dostaw? - Każdy kraj ma tylko jednego króla. - A ta druga rzecz? - Wzmocnienie przestrogi pułkownika de Graafa. Ci ludzie są absolut- nie bezwzględni. Jeżeli pan będzie zanadto ich prowokował czy dotrze za blisko nich... no c8ż, w kostnicy zostało jeszcze kilka płyt. - Co z tym drinkiem? - zapytałem. _ W hallu zadzwonił telefon. Van Gelder przeprosił mnie i wyszedł go odebrać. W chwili, gdy zamykały się za nim drzwi, otworzyły się drugie i do pokoju weszła dziewczyna. Była wysoka i smukła, dwudziestoparolet- nia, ubrana w wielobarwny szlafrok wyszywany w smoki, sięgający jej prawie do kostek. Była piękna, z włosami koloru lnu, owalną twarzą i ogromnymi fiołkowymi oczyma, które zdawały się być zarazem wesołe i baczne, a wygląd jej był tak urzekający, że minęła dłuższa chwila, nim przypomniałem sobie o swoim dobrym wychowaniu, i_dźwignąłem się na nogi, co nie było łatwe do wykonania z głębin tego przepastnego fotela. - Dzień dobry - powiedziałem. - Paul Sherman. - Nie było to wiele, . ale nie przyszło mi na myśl nic innego do powiedzenia. Dziewczyna, jakby zakłopotana, przez chwilę posysała czubek kciuka, po czym odsłoniła w uśmiechu śliczne zęby. = Ja jestem Trudi. Nie mówię dobrze po angielsku. - I rzeczywiście tak było, ale miała najładniejszy głos do mówienia niedobrą angielszczyzną, . jaki słyszałem od bardzo dawna. Podszedłem z wyciągniętą ręką, ale 40 41 dziewczyna nie uczyniła żadnego ruchu, aby ją ująć; przytknęła tylko dłoń do ust i zachichotała wstydliwie. Nie jestem przyzwyczajony, żeby dorosłe dziewczyny chichotały do mnie wstydliwie, toteż poczułem niemałą ulgę, gdy usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki i głos van Geldera, który wchodził z hallu. - To tylko zwykły meldunek z lotniska. Jeszcze nie ma nic, co by... Van Gelder spostrzegł dziewczynę, przerwał, uśmiechnął się i objął ją za ramię. - Widzę, żeście się już poznali. - No, niezupełnie... - odrzekłem i przerwałem z kolei, gdyż Trudi podniosła głowę i zaczęła coś mu szeptać do ucha, zerkając na mnie kątem oka. Van Gelder uśmiechnął się i kiwnął głową, a Trudi szybko wyszła z pokoju. Na mojej twarzy musiało się odmalować zaskoczenie, bo van Gelder uśmiechnął się znowu, ale ten uśmiech nie wydał mi się zbyt wesoły. - Zaraz wróci, majorze. Z początku jest nieśmiała przy obcych. Tylko z początku. Tak jak zapowiedział, Trudi wróciła prawie natychmiast. Trzymała w rę- kach bardzo dużą lalkę, zrobioną tak wspaniale, że na pierwszy rzut oka mogła się wydać żywym dzieckiem. Miała prawie trzy stopy wysokości, biały czepiec okrywający lniane loki tego samego koloru, co Trudi, _sięgająca do kostek, sutą jedwabną spódnicę i przepięknie haftowany stanik. Trudi tuliła tę lalkę tak mocno, jakby ta naprawdę była dzieckiem. Van Gelder znowu objął ją za ramiona. - To moja córka, Trudi. A to jest mój przyjaciel, major Sherman z Anglii. Tym razem podeszła bez wahania, wyciągnęła rękę, uczyniła lekki, urywany ruch, jakby początek dygu, i uśmiechnęła się. - Dzień dobry, panie majorze. Nie chcąc się przewyższać w uprzejmości, uśmiechnęłem się i skłoniłem lekko. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Cała przyjemność? - Obróciła się i spojrzała pytająco na van Geldera. - Język angielski nie należy do-mocnych stron Trudi - wyjaśnił van Gelder. - Niechże pan siada, majorze, proszę bardzo. Wyjął z szafki butelkę scotcha, nalał mnie i sobie, podał mi szklankę i opadł z westchnieniem na fotel. Potem spojrzał na.córkę, która wpat- rywała się we mnie w taki sposób, że poczułem się trochę skrępowany. - Nie usiądziesz, kochanie? Obróciła się do van Geldera, uśmiechnęła promiennie, kiwnęła głową i podała mu ogromną lalkę. Przyjął ją z taką gotowością, iż było oczywiste, że już przywykł do tego. - Tak, papo - powiedziała, a potem ni stąd, ni zowąd, ale zarazem tak swobodnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz w świecie, usiadła mi na kolanach, objęła za szyję i uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem jej się uśmiechem, chociaż przez chwilę był to herkulesowy wysiłek. Przyjrzała mi się uroczyście i powiedziała: - Lubię pana. - Ja ciebie też, Trudi. - Ścisnąłem jej ramię, aby pokazać, jak bardzo ją lubię. Uśmiechnęła się, położyła mi głowę na ramieniu i przymknęła oczy. Przez chwilę patrzyłem na czubek tej złotowłosej głowy, po czym spojrzałem pytająco na van Geldera. Uśmiechnął się, uśmiechem pełnym smutku. - Jeżeli to pana nie rani, majorze, Trudi lubi każdego. - Tak jest ze wszystkimi dziewczętami w pewnym wieku. - Pan jest niezwykle bystrym człowiekiem. Nie sądziłem, żeby ta moja wypowiedź wymagała jakiejś wielkiej bystro- ści, więc nic nie odrzekłem, tylko uśmiechnąłem się i zwróciłem do dziewczyny. Powiedziałem bardzo łagodnie: - Trudi. . . , Milczała. Poruszyła się tylko i uśmiechnęła znowu, uśmiechem tak dziw- nie zadowolonym, że z jakiejś niejasnej przyczyny poczułem się po trosze oszustem, a potem zacisnęła powieki jeszcze mocniej i przytuliła się do mnie. Popróbowałem znowu. - Trudi, jestem pewien, że musisz mieć piękne oczy. Czy mógłbym je zobaczyć? Zastanowiła się nad tym chwilę, uśmiechnęła znowu, wyprostowała, odsunęła się na długość ręki położywszy mi dłonie na ramionach, a potem " otworzyła oczy szeroko, tak jak dziecko, kiedy je o to proszą. Te wielkie fiołkowe oczy były bez wątpienia piękne. Ale było w nich coś jeszcze. Szkliste, puste, zdawały się nie odbijać światła; błyszczały, ale błyskiem, który zwodniczo ozdobiłby każdą jej fotografię, bo był tylko powierzchowny; za nim taiła się jakaś dziwna matowość. Zdjąłem łagodnie jej prawą rękę z mojego ramienia i podciągnąłem : rękaw do łokcia. Sądząc po reszcie jej ciała, powinno to było być piękne przedramię, ale nie było; widniały na nim okropne ślady pozostałe po niezliczonych ukłuciach igłami strzykawek. Trudi, z drżącymi wargami, popatrzała na mnie przestraszona, jak gdyby obawiała się nagany, ściąg- nęła w dół rękaw, zarzuciła mi ręce na ramiona, wtuliła twarz w moją szyję i zaczęła płakać. Płakała, jakby jej serce miało pęknąć. Pogładziłem ją tak kojąco, jak można pogładzić kogoś, kto najwyraźniej zamierza nas udusić, i spojrzałem na van Geldera. - Teraz rozumiem pańskie powody - rzekłem. - Że pan nalegał, abym tu przyszedł. 42 43 - Przykro mi . Teraz pan wie - I to jest trzecia rzecz? - Tak jest. Bóg świadkiem, że wolałbym nie musieć tego robić. Ale rozumie pan, że przez lojalność wobec moich kolegów winienem infor- mować ich o tych sprawach. - De Graaf wie? - Wie każdy wyższy funkcjonariusz policji w Amsterdamie - odpowie- dział prosto van Gelder. - Trudi! Jedyną jej reakcją było ściśnięcie mnie jeszcze mocniej. Zaczynałem cierpieć na niedotlenienie. - Trudi! - Van Gelder powtórzył to natarczywiej. - Masz sypiać po południu. Wiesz, co powiedział doktor. Do łóżka! - Nie - załkała. - Nie chcę do łóżka. Van Gelder westchnął i podniósł głos: - Herta! Tak jakby czekała na wezwanie - co zapewne czyniła podsłuchując pod drzwiami - do pokoju weszła najdziwaczniejsza istota. Była to ogromna i niebywale tłusta, tocząca się kobieta - nazwanie chodem jej metody poruszania się byłoby grubą przesadą - ubrana dokładnie tak samo jak lalka Trudi. Długie, jasne warkocze, przewiązane kolorowymi wstążkami, zwisały na jej obfity biust. Twarz miała starą = musiała mieć przeszło siedemdziesiątkę - głęboko pobrużdżoną, wyglądającą jak spękana bru- natna skóra. Kontrast pomiędzy wesołym, barwnym strojem i warkoczami a tą opasłą, starą wiedźmą, która je nosiła, był dziwaczny, okropny; tak groteskowy, że prawie obrzydliwy, ale nie wydawał się budzić takiej reakcji ani u van Geldera, ani u Trudi. Starucha przeszła przez pokój - mimo swej tuszy i kaczego dreptania dokonała tego całkiem prędko - kiwnęła mi krótko głową i bez słowa położyła łagodnie, ale stanowczo dłoń na ramieniu Trudi. Ta od razu podniosła oczy, łzy zniknęły z nich równie szybko, jak napłynęły, uśmiech- nęła się, kiwnęła potulnie głową, zdjęła ręce z mej szyi i wstała. Podeszła do van Geldera, odebrała swą lalkę, pocałowała go, zbliżyła się do mnie, ucałowała mnie równie naturalnie jak dziecko na dobranoc i prawie wybiegła z pokoju, a Herta wytoczyła się tuż za nią. Wydałem długie westchnienie i ledwie się powstrzymałem od otarcia czoła. - Powinien pan był mnie uprzedzić - powiedziałem z wyrzutem. - O Trudi i o tej Hercie. Kim ona w ogóle jest - to znaczy Herta? Niańką? - Starą służebną, jak byściŐ powiedzieli w Anglii. - Van Gelder pociągnął długi łyk whisky, tak jakby tego bardzo potrzebował, a ja zrobiłem to samo, bo było mi potrzebne jeszcze bardziej; bądź co bądź on już przywykł do takich rzeczy. - To jest stara gospodyni moich rodziców, z wyspy Huyler na Zuider Zee. Zapewne pan zauważył, że oni tam są - jak by to powiedzieć - trochę konserwatywni, jeżeli idzie o strój. Ona jest u nas dopiero od paru miesięcy, ale sam pan widzi, jaki ma stosunek do Trudi. - A Trudi? - Trudi ma osiem lat. Ma osiem lat już od lat piętnastu i zawsze będzie miała tyle. Nie jest moją córką, jak pan się może domyślił, ale nie mógłbym bardziej kochać własnej córki. Jest adoptowaną córką mojego brata. Pracowałem z nim w Curaçao do ubiegłego roku - ja zajmowałem się narkotykami, a on.był funkcjonariuszem bezpieczeństwa w holenderskiej _spółce nanftowej. Jego żona umarła przed paru laty, a potem on sam i moja żona zginęli zeszłego roku w wypadku samochodowym. Ktoś musiał za- _ brać do siebie Trudi. Ja to zrobiłem. Nie chciałem jej wziąć - a teraz nie ' potrafiłbym żyć bez niej. Ona nigdy nie dorośnie, panie majorze. I przez cały ten czas jego podwładni zapewne myśleli, że jest ich ; szczęśliwym przełożońym, nie mającym żadnych innych trosk ani zmart- wień poza wsadzaniem za kratki możliwie jak najliczniejszych złoczyńców. wyrazy ubolewania i współczucia nigdy nie były moją mocną stroną, więc __ powiedziałem: - A ten nałóg... Kiedy to się zaczęło? - Bóg wie. Całe lata temu. Na wiele lat przedtem, nim brat to wykrył. - Niektóre z tych ukłuć są świeże. _ - Jest na leczeniu odwykowym. Uważa pan, że za dużo tych zastrzyków? - Tak uważam. - Herta pilnuje jej jak jastrząb. Co rano zabiera_ ją do parku Vondel. _'_' Trudi uwielbia karmić ptaki. A po południu sypia. Ale wieczorem Herta bywa czasem zmęczona, a mnie często nie ma w domu. - Kazał pan ją obserwować? _ _ - Dziesiątki razy. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje. : - Dobrali się do niej, żeby się dobrać do pana? - Żeby wywrzeć na mnie nacisk. A co_ innego? Przecież ona nie ma _:_ pieniędzy, żeby płacić za narkotyki. Oni są głupi i nie zdają sobie sprawy, _ musiałbym widzieć, że umiera powoli w moich oczach, zanim bym uległ. więc dalej próbują. - Mógłby pan dać jej ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę. = Wtedy to stałoby się oficjalne. Taka oficjalna prośba zostaje auto- matycznie podana do wiadomości służbie zdrowia. I co wtedy? - Może jakiś zakład - kiwnąłem głową. - Dla niedorozwiniętych. Więcej by z niego nie wyszła. - Tak, więcej by nie wyszła. Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć, więc pożegnałem się i wy- szedłem. 44 4g Rozdział czwarty Spędziłem popołudnie w hotelu wertując starannie udokumentowane i zaopatrzone w odsyłacze akta oraz historie poszczególnych spraw, dostarczone mi przez biuro pułkownika de Graafa. Obejmowały one wszystkie znane przypadki zażywania narkotyków oraz dochodzenia, które w tych sprawach prowadzono z powodzeniem lub bez w Amsterdamie ¨przez ostatnie dwa lata. Była to bardzo interesująca lektura, to znaczy jeżeli ktoś interesował się śmiercią i upodleniem, samobójstwami, rozbitymi rodzinami i zrujnowanymi karierami. Ale nie znalazłem tam nic dla siebie. Spędziłem jałową godzinę na próbach zestawienia rozmaitych dokumen- tów, ale żaden znamienny układ nawet nie zaczął się z tego wyłaniać. Dałem za wygraną. Takie świetnie wyszkolone umysły, jak de Graaf i van Gelder, strawiły zapewne wiele, wiele godzin na tych samych bezowoc- nych zajęciach, i skoro nie udało im się ustalić żadnej formy układu, to nie było dla mnie nadziei. Wczesnym wieczorem zszedłem do foyer i oddałem klucz do mego pokoju. Uśmiechowi kierownika siedzącego za kontuarem brakowało tym razem dawnego szczerzenia zębów, był pełen szacunku, nawet uniżony; najwyraźniej kazano mu popróbowaE nowego systemu. - Dobry wieczór, dobry wieczór panu! - Ta układna przymilność podobała mi się jeszcze mnőej niż jego normalne podejście. - Obawiam się, że wczoraj wieczorem zachowałem się odrobinę szorstko, ale widzi pan. . . - Nie mówmy o tym, drogi panie, nie mówmy o tym. - Nie miałem zamiaru dać się prześcignąć w uprzejmości żadnemu kierownikowi hotelu. - To było całkiem zrozumiałe w tych okolicznościach. To musiał być dla pana ogromny wstrząs. - Wyjrzałem przez drzwi foyer na padający deszcz. - O tym nic nie ma w przewodnikach. Uśmiechnął się szeroko, tak jakby nie słyszał już tysiące razy tego samego głupiego dowcipu, po czym powiedział przebiegle: - Nie najlepszy wieczór na pańską angielską przechadzkę. 46 - Żadnych szans. Dziś idę do Zaandam. - Do Zaandam?- skrzywił się. - Moje współczucie. Najwyraźniej wiedział o Zaandam dużo więcej ode mnie, i nic dziwnego, ` bo właśnie przed chwilą wybrałem na chybił trafił tę nazwę z planu rniasta. Wyszedłem na dwór. Deszcz nie deszcz a katarynka nadal zgrzytała ___ i dudniła na cały regulator. Tego wieczora był w programie Puccini i dostawał straszliwe cięgi. Podszedłem do katarynki i przystanąłem na chwilę, nie tyle słuchając muzyki, bo trudno tu było mówić o muzyce, co : przyglądając się ukradkiem grupce wychudzonych i licho odzianych nastolatków - widokowi doprawdy rzadkiemu w Amsterdamie, gdzie ludzie nie są zbytnimi zwolennikami wychudzenia - którzy stali oparci łokciami o katarynkę i zdawali się pogrążeni w zachwycie. Moje rozmyś- lania przerwał skrzekliwy głos tuż za mną. Szanowny pan lubi muzykę? Obróciłem się. Dziadyga uśmiechnął się do mnie niepewnie. - Kocham muzykę. , - Ja też, ja téż. Przyjrzałem mu się uważnie, bo zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy _ jego koniec musiał być już bliski i trudno było uzasadnić podobne oświad- czenie. Uśmiechnąłem się doń jak jeden miłośnik muzyki do drugiego. - Będę dziś myślał o panu - powiedziałem. - Idę do opery. = Szanowny pan jest bardzo łaskaw. Wpuściłem dwie monety do puszki, która w tajemniczy sposób pojawiła się pod moim nosem. ' _ - Szanowny pan jest zbyt łaskaw. _ Mając co do niego te podejrzenia, które miałem, pomyślałem sobie to _;_ samo, ale uśmiechnąłem się litościwie i przeszedłszy z powrotem na drugą stronę ulicy, skinąłem na portiera. Dzięki jakiejś masońskiej sztuczce, znanej jedynie portierom, zmaterializował znikąd taksówkę. Powiedziałem mu: "Na lotnisko Schiphol" - i wsiadłem do samochodu. i Ruszyliśmy. Ale nie ruszyliśmy sami. Przy pierwszych świâtłach, o dwa- _.; dzieścia jardów od hotelu, spojrzałem przez tylne okienko. Taksówka 'marki Mercedes w żółte pasy zatrzymała się o dwa wozy za nami i rozpo- znałem ją jako tę, która zazwyczaj stała na postoju niedaleko hotelu. Ale mógł to być zbieg okoliczności. Światła zmieniły się na zielone i ruszyliśmy w Vijzelstraat. To samo zrobił mercedes w żółte pasy. Dotknąłem ramienia kierowcy. - Proszę się tu zatrzymać, chcę kupić papierosy. ' Wysiadłem. Mercedes jechał tuż za nami i zatrzymał się także. Nikt do niego nie wsiadł, nikt nie wysiadał. Wszedłem do hallu jakiegoś hotelu, - kupiłem papierosy, których nie potrzebowałem, i wyszedłem. Mercedes nadal tam stał. Ruszyliśmy i po paru chwilach powiEdziałem do kierowcy: 47 - Niech pan skręci w prawo, wzdłuż prinsengrachtu. - Ale to nie jest droga na Schiphol - zaprotestował. - Chcę jechać -tędy. Proszę skręcić w prawo: Skręcił, a za nim mercedes. - Niech pan stanie. - Zatrzymał się. Mercedes także. Zbieg okoliczno- ści zbiegiem okoliczności, ale to już było śmieszne. Wysiadłem, podszed- łem do mercedesa i otworzyłem drzwi. Kierowca był małym, tłustym mężczyzną w wyświeconym granatowym ubraniu i wyglądał podejrzanie. - Dobry wieczór. Pan jest wolny? - Nie. - Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu próbując nadać sobie pozór swobodnej beztroski, a potem bezczelnej obojętności, ale nie wychodziło mu ani jedno, ani drugie. - To po co pan się zatrzymał? - Jest jakieś prawo zabraniające zatrzymywania się na papierosa? - Nie. Tylko że pan nie pali. Zna pan komendę policji na Marnirstraat? - Nagły brak entuzjazmu w jego minie wskazał wyraźnie, że zna ją aż nadto dobrze. - Proponuję, żeby pan się tam zgłosił, zapytał o pułkownika de Graafa albo inspektora van Geldera i powiedział im, że pan chce złożyć skargę na Paula Shermana, hote! "Rembrandt", pokój sześćset szesnaście. - Skargę? - zapytał ostrożnie. - Jaką skargę? - Niech pan im powie, że zabrał panu kluczyki od stacyjki i wrzucił je do kanału. Wyjąłem kluczyki i cisnąłem je do kanału, po czym rozległ się nader pszyjemny plusk, kiedy znikały na zawsze w głębinach Prinsengrachtu. - Niech pan nie jeździ za mną - powiedziałem i zamknąłem drzwi w sposób pasujący do zakończenia naszej krótkiej rozmowy, a1e mer- cedesy są wykonane solidnie i dlatego drzwi nie odleciały. Wsiadłszy do swojej taksówki zaczekałem, aż znaleźliśmy się z po- wrotem na głównej ulicy, i zatrzymałem samoçhód. - Postanowiłem iść pieszo - powiedziałem i zapłaciłem kierowcy. - Jak to? Na Schiphol? Uśmiechnąłem się do niego z wyrozumiałością, jakiej można się spodzie- wać po długodystansowym piechurze, którego wytrzymałość została za- kwestionowana, poczekałem, aż wóz zniknie mi z oczu, wskoczyłem do tramwaju numer 16 i wysiadłem na Dam. .Belinda, w ciemnym płaszczu i ciemnej chustce na złotych włosach, oczekiwała mnie na krytym przystan- ku tramwajowym. Wyglądała na przemoczoną i zziębniętą. - Spóźnił się pan - powiedziała z wyrzutem. - Nigdy nie należy krytykować szefów, nawet przez implikację. Klasy kierownicze zawsze mają coś do załatwienia. Przeszliśmy przez plac wracając tą samą drogą, którą przemierzyłem wraz z szarym mężczyzną poprzedniego wieczóra, dalej uliczką koło hotelu "Krasnapolsky" i wzdłuż obrzeżnego drzewa_ni Oudezijds Voor- _burgwal, który jest jednym z zabytków kulturalnych Amsterdamu, ale Belinda nie zdawała się być w nastroju do zajmowania się kulturą. Ta żywa dziewczyna była skupiona i zamknięta w sobie tego wieczora, a jej milczenie nie sprzyjało towarzyskiej atmosferze. Coś ją zaprzątało i za- czynając mieć już pewne pojęcie o Belindzie, domyślałem się, że wyjawi mi to prędzej czy później. Miałem rację. Powiedziała raptem: -- My w gruncie rzeczy dla pana nie istniejemy, prawda? Kto? _ - Ja, Maggie, wszyscy ci, co dla pana pracują. Jesteśmy tylko cyframi. _;' - Ano, wiesz, jak to jest - odrzekłem pojednawczo. - Kapitan statku udziela się towarzysko załodze. - O to mi idzie. To właśnie mówię: że my w gruncie rzeczy nie istniejemy dla pana. Jesteśmy kukiełkami, którymi należy manipulować, główny kukiełkarz osiągnął swoje cele. Wszelkie inne kukiełki nadały- _ się równie dobrze. _ Odpowiedziałem łagodnie : __ Jesteśmy tu po to, żeby wykonać bardzo paskudną i nieprzyjemną robotę, i ważne jest tylko osiągnięcie tego celu. Czyjaś osobowość nie odgrywa tu żadnej roli. Zapominasz, źe jestem twoim przełożonym, Beli_n- ' . Naprawdę uważam, że nie powinnaś tak do mnie mówić, - Będę do pana mówiła tak, jak mi się podoba. - Była nie tylko żywa, i z charakterem; Maggie nigdy by się nie śniło tak do mnie odezwać. zastanowiła się nad swoimi ostatnimi słowami i powiedziała już spokojniej: Przepraszam. Nie powinnam była tak się odeżwać. Ale czy pan musi nas traktować z taką... taką obojętnością i dystansem, i nigdy nie nawiązywać z nami kontaktu? My też jesteśmy ludzkimi istotami, ale nie dla pana. Jutro mógłby pan minąć mnie na ulicy i nawet nie poznać. Pan nas nie dostrzega. ___ - O, dostrzegam, a jakże. Weźmy na przykład ciebie. - Uważałem, na nią nie patrzeć, kiedy szliśmy obok siebie, chociaż wiedziałem, że obserwuje mnie bacznie. - Nowicjuszka w narkotykach. Niewielkie do- świadczenie w DeuriŐme Bureau w Paryżu. Ubrana w granatowy płaszcz, granatową chustkę, w małe białe szarotki, białe podkolanówki, wygodne, granatowe pantofle na płaskich obcasach, z klamerkami, wzrost pięć stóp, cztery cale, figura - żeby zacytować słynnego amerykańskiego pisarza taka, że biskup mógłby wybić kopniakiem dziurę w witrażu, bardzo piękna twarz, platynowe włosy, wyglądające jak jedwabna przędza, gdy słońce przez nie prześwieca, czarne brwi, zielone oczy, wrażliwa, a co najważniejsze, zaczynająca się martwić swoim szefem, zwłaszcza jego , brakiem ludzkich uczuć. A, zapomniałem. Lakier do paznokci spękany na trzecim palcu lewéj ręki oraz zabójczy uśmiech, okraszony - jeżeli to w ogóle możliwe - leciutko skrzywionym lewym przednim zębem. 49 - Uf! - Na chwilę zabrakło jej słów, co, jak zaczynałem dostrzegać, zgoła nie leżało w jej charakterze. Zerknęła na wspomniany paznokieć, na którym lakier był istotnie spękany, po czym obróciła się do mnie z uśmiechem, który był właśnie taki zabójczy, jak powiedziałem. - Może jednak tak jest. - Co? - Że pan o nas dba. - Oczywiście, że tak. - Zaczynała mnie brać za błędnego rycerza, a to mogło być niedobre. - Wszystkie moje współpracowniczki, kategoria _=_ __ _drazo poaonne ao "Tak, papo". - Słucham? - zapytałem podejrzliwie. - Nie, nic. Nic. Skręciliśmy w ulicę, na której mieściła się firma Morgenstern i Muggent- haler. Te moje drugie odwiedziny całkowicie potwierdziły wrażenie, jakie odniosłem poprzedniego wieczora. To miejsce wydało mi się jeszcze ciemniejsze, bardziej ponure i groźne, brukowce i chodnik bardziej spękane niż przedtem, rynsztoki bardziej zatkane śmieciami. Nawet te dwuspadowe dachy domów były bardziej nachylone ku sobie; jutro o tej porze mogły się całkiem zetknąć. Belinda przystanęła nagle i chwyciła mnie za rękę. Spojrzałem na nią. Patrzyła w górę szeroko iozwartymi oczami; podążyłem za jej wzrokiem tam, gdzie budynki magazynów odsuwały się w dal, z belkami wyciągów wyraźnie zarysowanymi na tle nocnego nieba. Wiedziałem, że wyczuwa coś niedobrego; sam miałem takie uczucie. - To musi być tutaj - szepnęła. - W i e m, że to tutaj. - Tak, to jest tutaj - odpowiedziałem rzeczowo. -- A bo co? Cofnęła gwałtownie rękę, jak gdybym powiedział coś przykrego, ale chwyciłem ją na powrót, wsunąłem sobie pod ramię i mocno przytrzyma- łem jej dłoń. Nie próbowała jej wyrwać. - Tu jest tak... tak strasznie. Co to są łe okropne rzeczy sterczące spod dachów? . - Belki wyciągowe. Za dawnych czasów domy opodatkowywano wed- ług szerokości frontu, więc oszczędni Holendrzy budowali je niezwykle wąskie. Niestety wskutek tego klatki schodowe były jeszcze węższe. Stąd te belki do masywniejszych rzeczy - wciągania na górę fortepianów, spuszczania na dół trumien i tak dalej. - Niech pan przestanie! - Wtuliła głowę w ramiona i wzdrygnęła się i mimowolnie. - To jest okropne miejsce. Te belki... całkiem jak szubieni-. ce. To jest miejsce, gdzie ludzie przychodzą umierać. - Nonsens, moja droga - powiedziałem serdecznie. Czułem szpiczaste jak sztylety, lodowe palce wygrywające mi na kręgosłupie żałobny marsz Chopina i nagle zatęskniłem do poczciwej, tęsknej muzyki katarynki przed "Rembrandtem", prawdopodobnie byłem równie kontent mogąc trzymać Belindę za rękę, jak ona mogła trzymać mnie. - Nie powinnaś padać ofiarą tych swoich galijskich przywidzeń. - Nic mi się nie przywidziało - odparła ponuro, po czym zadrżała znowu. - Czy musieliśmy przyjść w to okropne mőejsce? - Drżała teraz gwałtownie i nieprzerwanie; wprawdzie było zimno, ale nie aż tak zimno. - Czy pamiętasz, którędy tu przyszliśmy? - spytałem. Kiwnęła głową, zaskoczona, ja zaś ciągnąłem dalej: - Wracaj do hotelu, a _a poznie_ - Do hotelu? - Była wciąż zasroczona. - Mnie nic się nie stanie. A teraz ruszaj. wyrwała mi rękę i zanim zdążyłem się połapać, chwyciła mnie za obie klapy i popatrzała w sposób mający najwyraźniej zmiażdżyć mnie na miejscu. Jeżeli teraz drżała, to z. gniewu; nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że taka piękna dziewczyna może mieć tak wściekłą minę. "Żywa" _ było właściwie nie określeniem dla Belindy, lecz tylko bladą i nijaką namiastką słowa, które mi się nasuwało. Popatrzyłem na dłonie zaciśnięte na _ moich klapach. Kostki ich były białe. Belinda wręcz próbowała mną - Niech pan nigdy więcej nie mówi mi czegoś takiego! - Była wściek- ła bez żadnej wątpliwości. Nastąpił krótki, ale gwałtowny konflikt między moim wrodzonym po- czuciem dyscypliny a pragnieniem porwania jej w objęcia; dyscyplina zwyciężyła, ale niewiele brakowało. Rzekłem potulnie: - Nigdy więcej nie powiem ci czegoś takiego. - W porządku. - Puściła moje żałośnie zmiętoszone_klapy i zamiast tego ujęła mnie za szyję. - No to chodźmy. ;Duma nie pozwoliłaby mi nigdy powiedzieć, że pociągnęła mnie za sobą , ale dla bezstronnego obserwatora mogło to wyglądać niezwykle _ Po przejściu pięćdziesięciu kroków zatrzymałem się. __ Jesteśmy na miejscu. : Belinda odczytała tabliczkę: "Morgenstern i Muggenthaler". Wszedłem po schodkach i zabrałem się do zamka. _ - Obserwuj ulicę. = A potem co mam robić? - Pilnuj moich pleców. Zdecydowany skaucik zaopatrzony w wygiętą szpilkę do włosów nie uznałby tego zamka za przeszkodę. Weszliśmy do środka i zamknąłem za nami drzwi. Moja latarka była niewielka, ale mocna, jednakże nie miała nam wiele do pokazania na tej pierwszej kondygnacji. Pomieszczenie było 50 51 zawalone prawie po sufit pustymi drewnianymi skrzynkami, papierem, tekturą, wiązkami słomy i maszynerią do pakowania. Punkt wysyłkowy, nic innego. Weszliśmy na piętro po wąskich, krętych, drewnianych schodkach W połowie drogi obejrzałem się i spostrzegłem, że Belinda też zerka niespokojnie za siebie, a jej latarka przeskakuje w najróżniejszych kie. runkach. Następne piętro było w całości przeznaczone na wielkie ilości holender. skich naczyń cynowych, wiatraczków, piesków, fajek i najróżniejszych artykułów wiążących się wyłącznie z handlem pamiątkami _a __stów. Były tam dziesiątki tysięcy owych przedmiotów na półkach wzdłuż ścian czy na równoległych stojakach pośrodku magazynu, i chociaż nie mogłem oczywiście obejrzeć ich wszystkich, wydały mi się zupełnie nieszkodliwe. Natomiast tym; co nie wydało mi się takie nieszkodliwe, było pomiesz- czenie o wymiarach piętnaście na dwadzieścia stóp, które przylegało do jednego kąta magazynu, a ściślej mówiąc drzwi, które do tego pomiesz- czenia prowadziły, chociaż nie miały nas doń wprowadzić tego wieczora. Zawołałem Belindę i oświetliłem te drzwi latarką. Popatrzała na nie, a potem na mnie i w odblasku światła dojrzałem na jej twarzy wyraz zaskoczenia. - Zamek zegarowy - powiedziała. - Na co komu zamek zegarowy w zwykłych biurowych drzwiach? - To nie są zwykłe drzwi biurowe - odparłem. - Zrobione są ze stali. Na tej samej zasadzie można się założyć, że te zwykłe drewniane ściany są obite blachą stalową, a to zwykłe, stare, proste ol_'to, wychodzące na ulicę, jest zaopatrzone w gęste kraty, wprawione w beton. W magazynie diamen- tów - owszem, to można by zrozumieć. Ale tutaj? Przecież nie mają tu nic do ukrywania. - Wygląda na to, że natraiiliśmy na właściwe miejsce - powiedziała Belinda. - Wątpiłaś kiedyś we mnie? Nie, panie majorze = odrzekła bardzo skromnie. - Co tu w ogóle jest - Całkiem oczywiste, no nie? Hurtownia pamiątek. Fabryki czy chałup- nicy, czy kto tam jeszcze, przysyłają tu masowo swoje towary do zmagazy- nowania, a ten skład zaopatruje sklepy na żądanie. Proste, prawda? Nieszkodliwe prawda? - Ale nie bardzo higieniczne. - Dlaczego znowu? - Tu jest okropny zapach. - Haszysz ma dla niektórych osób zapach przykry. - Haszysz? 52 - Ach ty, razem z twoim cieplarnianym życiem. Chodźmy. _ Wszedłem pierwszy na trzecie piętro i zaczekałem na Belindę. - Nadal pilnujesz pleców swojego szefa? - spytałem. - Nadal pilnuję pleców mojego szefa - odrzekła mechanicznie. : Tak jak należało się spodziewać, tamta ziejąca ogniem Belinda sprzed _tu minut zniknęła. Nie dziwiłem się jej. Ten stary dom miał w sobie coś wypowiedzianie ponurego i złowieszczegp. Mdły zapach haszyszu był ' az jeszcze mocniejszy, ale na tym piętrze nie było widać niczego, co głoby w jakikolwiek sposób z nim się wiązać. Trzy strony pomiesz- _â wraz z licznymi poprzecznymi stojakami w całości przeznaczono na dłowe zegary, w tej chwili, na szczęście, zatrzymane. Były one 'różniejszych kształtów, roc'_zajów i rozmiarów, od mâłych, tanich, jask- o pomalowanych modeli na sprzedaż dla turystów - prawie wszyst- z żółtej sośniny - aż po bardzo duże, pięknie wykonane i wspaniale _ ione zegary metalowe, najwyraźniej bardzo stare i kosztowne, albo ich nowoczesne repliki, które nie mogły być wiele tańsze. arta strona'pomieszczenia była, mówiąc najoględniej, dużą nie- !r-'- ": _anką. Znajdowały się tam ni mniej, ni więcej tylko rzędy za rzędami _. Zastanowiłem się, co robią Biblie w magazynie turystycznych pamią- tek, ale tylko przelotnie; za dużo tu było rzeczy, których nie rozumiałem. wziąłem jeden z tomów i obejrzałem go. Na dolnej połowie skórzanej okładki były tłoczone złotem słowa: "Biblia Gabriela". Otworzyłem ją i na pierwszej kartce znalazłem wydrukowany napis: "W darze od Pierwszego _ _ órmowanego Kościoła Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów". _ Taka sama jest w naszym pokoju w hotelu - powiedziała Belinda. _-- Nie zdziwiłbym się, gdyby były w większości pokojów hotelowych w _ tym mieście: Pytanie, tylko, co one tu robią? Dlaczego nie są w ma- gazynie wydawcy czy księgarza, gdzie należałoby się ich spodziewać dziwne, co? zadrżała. - Wszystko tu jest dziwne. poklepałem ją po plecach. '_ - Bierze cię przeziębienie, nic więcej. Ostrzegałem cię już przed tymi spódniczkami. Teraz następne piętro. Następne piętro było w całości przeznaczone na najbardziej zdumiewa- jącą kolekcję lalek, jaką można sobie wyobrazić. Ich liczba musiała iść w tysiące. Rozmiary ich sięgały od maleńkich miniaturek aż po egzemp- larze jeszcze większe od lalki należącej do Trudi; wszystkie bez wyjątku były przepysznie modelowane i wszystkie pięknie ubrane w rozmaite tradycyjne stroje holenderskie. Większe lalki albo stały samodzielnie, albo były zaopatrzone w metalową podpórkę, mniejsze dyndały na sznurkach 1t prętów pod sufitem. Promień mojej latarki zatrzymał się wreszcie na grupie lalek ubranych w jednakowe kostiumy. 53 -Nie ma żadnego "ależ"! - Nie byłem pewny, czy miało to być Belinda za omniała o doniosłości strzeżenia moich pleców i powróciła do ściskania mnie za rękę. __rtięcie, czy drżący szept. - Ja je widziałam. Straszne, wpatrzone oczy. - To takie... takie niesamowite. One są takie żywe, czujne. - Spojrzała; _l__Ysięg_, że widziałam. Przysięgam. na lalki oświetlone promieniem mojej latarki. - Czy w nich jest coś - T_, t_, oczywiście, Belindo... szczególnego? ¨ Obróciła się twarzą do mnie z urazą w bacznych oczach, tak jakby - Nie ma potrzeby szeptać. Może i patrzą na ciebie, ale zapewniam, że ejrzewała, że usiłuję ją uspokoić, co było prawdą. Powiedziałem: cię nie słyszą. Te lalki. Właściwie nie ma w nich nic szczególnego, tyle że _ Wierzę ci, Belindo. Jasne, że ci wierzę. - Nie zmieniłem swojego nochodza 2 wvenv H"vlA,- n_ 2";_or _oo r___ ...._ _._"___ stara czarownica, która zgubiła gdzieś swoją miotłę, ubiera się właśnie tak. - Jak one? - Niełatwo to sobie wyobrazić - przyznałem. - A Trudi ma wielką lalkę ubraną dokładnie tak samo. - Ta chora dziewczyna? - Ta chora dziewczyna. - To miejsce ma w sobi_ coś strasznie nieprzyjemnego. - Puściła moją rękę i znowu zajęła się strzeżeniem moich pleców. W kilka sekund potem ' usłyszałem, że gwałtownie nabiera tchu, i obróciłem się. Stała plecami do mnie, nie dalej niż o cztery stopy, i nagle zaczęła cofać się powoli i bezgłośnie z wyciągniętą za siebie ręką, najwyraźniej wpatrzona w coś, ; na co padł promień jej latarki. Ująłem jej dłoń, gdy znalazła się blisko, ciągle nie obracając głowy. Przemówiła napiętym szeptem: - Tam ktoś jest. Ktoś patrzy. Zerknąłem w promień światła, lecz nic nie zobaczyłem, ale też jej latarka : nie była zbyt mocna w porównaniu do mojej. Ścisnąłem dłoń Belindy, by _ zwrócić na siebie jej uwagę, i kiedy się obróciła, popatrzyłem na ńią i pytająco. - Tam naprawdę ktoś jest. - Wciąż ten _apięty szept, rozszerzone zielone oczy. - Widziałam. Widziałam je. - Ale co? - Oczy. Widziałam. Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Mogła być obdarzona wyobraźnią, i ale została przeszkolona, i to starannie przeszkolona, aby nie dawać upustu wyobraźni w swoich obserwacjach. Podniosłem _latarkę, nie dość ostro- żnie, bo promień poraził w przelocie jej oczy oślepiając ją na chwilę, i kiedy odruchowo poderwała do nich dłoń, skieiowałem światło we ! wskazane miejsce. Nie dojrzałem żadnych oczu, natomiast spostrzegłem, iż _ dwie wiszące obok siebie lalki kołyszą się tak leciutko, że ruch ich był, prawie niedostrzegalny. Prawie, ale niecałkowicie - a na tym piętrze ' magazynu nie było żadnego przeciągu ani podmuchu powietrza. Ścisnąłem znowu jej dłoń i uśmiechnąłem się do niej. - Ależ Belindo. . . 54 - To dlaczego pan nic nie robi? - Właśnie mam ten zamiar. Mam zamiar wynieść się stąd do diabła. _- Dokonałem ostatniej, nieśpiesznej inspekcji za pomocą latarki, tak jakby nic się nie stało, po czym obróciłem się i opiekuńczo ująłem Belindę pod rękę. - Nic tutaj dla nas nie ma, a jesteśmy tu już za długo. Myślę, że trzeba nam drinka na nasze stargane nerwy. popatrzała na mnie z wyrazem na przemian gniewu, zawodu i niedowie- rzania, a podejrzewam, że i z niemałą ulgą. Ale gniew wziął górę; większość ludzi _pada w gniew, kiedy czują, że ktoś im nie wierzy uspokaja ich jednocześnie. ' ä?;-- Ależ mówię panu, że... - No, no! - dotknąłem warg wskazującym palcem. - Nic mi nie mów. . Pamiętaj : szef zawsze wie najlepiej. . . ;!_'Była za młoda, żeby apoplektycznie zsinieć, niemniej jednak miotały nią burzliwe uczucia. łypnęła na mnie, najwyraźniej doszła do wniosku, że nie ma słów odpowiednich do tej sytuacji, i zaczęła schodzić po schodach, ze wzburzeniem widocznym w każdym ruchu jej sztywno wyprostowanych pleców. Podążyłem za nią, a moje plecy też nie były całkiem takie jak zwykle, bo czułem w nich dziwne mrowienie, które nie ustało, dopóki nie zamknąłem bezpiecznie za sobą frontowych drzwi magazynu. Odeszliśmy szybko ulicą trzymając się z dala od siebie; to Belinda zachowywała ten dystans, a jej postawa dawała wyraźnie do zrozumienia '. trzymanie się za ręce i ściskanie ramion skończyło się ńa tę noc, Najprawdopodobniej na dobre. Odchrząknąłem. - Ten, kto walczy i ucieka, drugiego dnia walki doczeka. _?_ Tak bardzo kipiała gniewem, że tego nie uchwyciła. '_: = Proszę, niech pan do mnie nie mówi - warknęła, więc przestałem mówić przynajmniej do momentu, kiedy doszliśmy do pierwszego szynku w dzielnicy portowej, niechlujnej spelunki, szczycącej się nazwą "Pod tem o Dziewięciu Ogonach". Widocznie musieli tu niegdyś bywać wszyscy marynarze. Wziąłem Belindę pod rękę i wprowadziłem ją do środka. Nie była zachwycona, ale nie stawiała oporu. Była to zadymiona, duszna nora, i tylko tyle dałoby się o niej powiedzieć. Kilku marynarzy, niechętnych wtargnięciu dwojga obcych do przybytku, 55 który zapewne słusznie uważali za swoją prywatną własność, łypnęło na : - Nie znam się na przemówieniach. - Qgnista jak zawsze, miała łzy mnie porturo, kiedy wchodziłem, ale ponieważ byłem w nastroju do _v oczach. - Wiem tylko, że to jest najładniejsze, co o mnie ktokolwiek łypania o wiele bardziej ponuro od nich, po tym pierwszym nieprzyjaznyrn `_,i odruchu zostawili nas w spokoju. Poprowadziłem Belindę do niewielkiego; stołu, oryginalnego, antycznego, drewnianego stołu, którego powierzchni! nie tknęło mydło czy woda od niepamiętnych czasów. - Ja biorę scotcha - powiedziałem. - A ty? - Scotcha - odrzekła nadąsana. - Przecież nie pijesz whisky. - Dziś piję. Miała rację tylko częściowo. Wychyliła pół szklanki czystej whisky; jednym zawadiackim haustem, po czym zaczęła krztusić się, kaszleć i dła wić tak gwałtownie, iż doszedłem do wniosku, że mogłem się mylić, jeżeli; idzie o wykluczenie u niej objawów apopleksji. Chcąc przyjść jej z pomo-_, " cą, począłem ją klepać po plecach. ! - Niech pan zabierze tę rękę - wysapała. Zabrałem rękę. - Nie sądzę, żebym mogła dalej z panem pracować, panie majorze - powőedziała, kiedy jej krtań powróciła do stanu używalności. - Przykro mi to słyszeć. - Nie mogę pracować z ludźmi, którzy mi nie ufają, którzy mi nie wierzą. Pan nas traktuje nie tylko jak marionetki, ale jak dzieci. - Wcale cię nie uważam za dziecko - odrzekłem pokojowo. I rzeczywi- ście nie uważałem. - "Wierzę ci, Belindo" - zaczęła mnie przedrzeźniać z goryczą. - "Ja- sne, że ci wierzę". Wcale pan nie wierzy Belindzie. - Wierzę Belindzie - odparłem. - I chyba jednak dbam o Belindę. Dlatego zabrałem stamtąd Belindę. Popatrzyła na mnie. - Wierzy pan... więc dlaczego... ' - Tam rzeczywiście ktoś był, ukryty za tym stojakiem z lalkami. Widzia- łem, że dwie się lekko kołysały. Ktoś był za stojakiem i obserwował, na pewno chcąc się przekonać, czy coś wykryjemy. Nie miał żadnych mor- _ derczych zamiarów, bo strzeliłby nam w plecy, kiedy schodziliśmy na dół. __; Ale gdybym zareagował tak, jak chciałaś, byłbym zmuszony go poszukać, _ ___! i wtedy kropnąłby mnie ze swojej kryjówki, zanim bym go w ogóle '___ dojrzał. Potem kropnąłby ciebie, bo nie mógłby mieć żadnych świadków, ! !:_ a naprawdę jesteś jeszcze o wiele za młoda, żeby umierać. Albo też ;: mógłbym zabawić się z nim w chowanego i mieć równą szansę, że go _ dorwę - gdyby nie było tam ciebie. Ale byłaś, nie masz broni, nie masz ' żadnego doświadczenia w tych paskudnych grach, w które się zabawiamy, a dla niego byłaś równie dobra jako zakładnik. Toteż zabrałem stamtąd Belindę. No, czy to nie ładne przemówienie? 56 Bzdury! - Dopiłem mojej whisky, potem whisky Belindy i odwiozłem do hotelu. Chwilę staliśmy w wejściu, schroniwszy się przed padającym teraz rzęsiście deszczem, i Belinda powiedziała: - Tak mi przykro. Byłam głupia. I przykro mi też za pana. - Za mnie? - Teraz rozumiem, dlaczego pan wolałby, żeby dla pana pracowały kukiełki, nie ludzie. Człowiek nie płacze, kiedy umiera kukiełka. Nic nie odpowiedziałem. Zaczynałem tracić panowanie nad tą dziew- czyną, dawny stosunek nauczyciel-uczennica nie był już całkiem taki jak powiedziała. Mówiła prawie z radością. Jeszcze jedno Zebrałem się w sobie. - Teraz już nie będę się pana bała. - A bałaś się? Mnie? - Tak, bałam się. Naprawdę. Ale to jest tak, jak powiedział tamten - Jaki człowiek? hylock, prawda? Wie pan; zatnij mnie, a będę krwawić. , bądźże cicho! Umilkła. Po prostu obdarzyła mnie znowu tym zabójczym uśmiechem, Pocałowała mnie bez większego pośpiechu, uśmiechnęła się raz jeszcze weszła do hotelu. Patrzyłem na szklane, wahadłowe drzwi, dopóki nie znieruchomiały. Jeszcze trochę więcej tego - pomyślałem posępnie a dyscyplinę diabli wezmą. Rozdział piąty Przeszedłem ze dwieście czy trzysta jardów, żeby oddalić się od hotelu _ dziewczyn, po czym złapałem taksówkę i pojechałem do "Rembrandta'. ; Przez chwilę stałem pod daszkiem wejścia patrząc na katarynkę po drugiej _ stronie ulicy. Staruch był nie tylko niezmordowany, a1e i najwyraźniej ' nieprzemakalny, bo deszcz nie wywierał na nim żadnego wrażenia i nic _ poza trzęsieniem ziemi nie mogło go powstrzymać od wieczornego wy- stępu. Na podobieństwo starego aktora, który uważa, iż przedstawienie ; musi się odbyć, był widać przekonany, iż ma obowiążki wobec swej publiczności, a rzecz niewiarygodna, publiczność tę posiadał - kilku młodzieńców, których wytarta odzież zdradzała wszelkie oznaki przemo- czenia na wylot, grupkę akolitów, zatopionych w mistycznej kontemplacji _ śmiertelnych mąk Straussa, który dzisiaj z kolei był brany na tortury. Wszedłem do hotelu. Kierownik spostrzegł mnie, kiedy się obracałem po powieszeniu palta. jego zaskoczenie wydało mi się szczere. - Tak prędko z powrotem? Z Zaandam? - Szybka taksówka - wyjaśniłem i przeszedłem do baru, gdzie zâmó- wiłem Jonge Genever i Pilsa, i popijając powoli jedno i drugie zastanawia- łem się nad związkiem między szybkimi ludźmi i szybkostrzelnymi rewol- i werami, handlarzami narkotyków, chorymi dziewczynami, oczyma ukrytynľ za lalkarr-,i, mężczyznami i taksówkami podążającymi za mną, gdziekolwiek się udałem, szantażowanymi policjantami i sprzedajnymi kierownikami hoteli, portieranľ i brzękliwymi katarynkami. Wszystko to razem nic mi nie dawało. Czułem, że nie byłem dostatecznie energiczny, i właśńie dochodziłem niechętnie do wńiosku, że nie ma innego wyjścia, _ jak ponowne odwiedziny w magazynie późrŚej tegoż wieczora - oczywiś- cie bez powiadomienia o tym Belindy - gdy po raz pierwszy spojrzałem przypadkiem w znajdujące się przede mną lustro. Nie powodował mną żaden instynkt ani nic w tym rodzaju; po prostu od jakiegoś czasu nozdrza moje łechtał nieomal podświadomie zapach perfum, które rozpoznałem 58 jako drzewo sandałowe, a ponieważ dosyć je lubię, chciałem zobaczyć, kto _ używa. Czyste staroświeckie wścibstwo. Dziewczyna siedziała przy stoliku tuż za mną, przed sobą miała drinka, __ w ręku gazetę. Można by sądzić, iż tylko mi się wydało, że gdy __latąłem w lustro, opuściła zaraz oczy na gazetę, ale nie miałem skłonno- ści do imaginowania sobie takich rzeczy. Przypatrywała mi się. Była młoda, ubrana w zielony kostium i miała niesforną blond czuprynę, która zgodnie z _ nowoczesną modą wyglądała na ostrzyżoną przez obłąkanego przycina- cza żywopłotów. Najwyraźniej Amsterdam był pełen blondynek, które rzucały się mojej uwadze w taki czy inny sposób. __' Powiedziałem do barmana: - Jeszcze raz to samo - postawiłem napoje baru na stoliku i poszedłem z wolna w kierunku foyer, minąłem dziewczynę jak człowiek zatopiony w myślach, nawet na nią nie spojrzaw- wszy , i wyszedłem frontowymi drzwiami na ulicę. Strauss już się wykończył w przeciwieństwie do starucha, który, chcąc zademonstrować wszech- stronność swych upodobań, przeszedł do upiornego wykonania szkockiej piosenki o Loch Lomond. Gdyby tego popróbował na ulicy Sauchiehall Glasgow, zarówno on, jak jego katarynka byliby w ciągu piętnastu minut jedynie wyblakłym wspomnieniem. Młodociani akolici poznikali, co mogło oznaczać, że są albo ogromnie antyszkoccy, albo też właśnie bardzo proszkoccy. W rzeczywistości ich nieobecność, jak miałem się później przekonać, znaczyła zupełnie co innego; wszystkie oznaki były tam, prze- de _mną, ale ich nie dostrzegłem, a.przez to, że ich nie dostrzegłem, zbyt wielu ludzi miało umrzeć. Stary zobaczył mnie i zamanifestował swoje zdziwienie. __ Szanowny pan mówił, że... - Że idę do opery. I tak też zrobiłem. - Pokiwałem smutnie głową. Primadonna sięgnęła po wysokie E. Atak serca. - Klepnąłem go po ramieniu. - Bez paniki. Idę tylko do budki telefonicznej. Zadzwoniłem do hotelu dziewczyn. Dostałem od razu połączenie z rece- pcją, a po długim czekaniu z ich pokojem. W głosie Belindy było rozdraż- nienie. - Kto mówi? - Sherman. Chcę, żebyś tu natychmiast przyjechała. - Teraz? - jęknęła. - Właśnie biorę kąpiel. - Niestety, nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie. Jesteś wystarczająco czysta do tej brudnej roboty, która mnie czeka. Maggie też. - Kiedy Maggie śpi. - No to ją obudź, dobrze? Chyba, że chcesz ją przynieść. - Urażone milczenie. - Bądźcie przy moim hotelu za dziesięć minut. Zaczekajcie na ulicy, o jakieś dwadzieścia kroków. - Przecież leje jak z cebra! - Jej głos był nadal rozżalony. 59 - Uliczne damy nie dbają o to, czy przemokną. Niedługo będzie stąd wychodziła pewna dziewczyna. Twój wzrost, twój wiek, twoja figura, twoje włosy. . . - W Amsterdamie jest pewnie z dziesięć tysięcy dziewczyn, które... - A, ale ta jest piękna. Nie taka jak ty, rzecz jasna, ale piękna. Ma na _ sobie zielony płaszcz, ma zieloną parasolkę... perfumy z drzewa san- ; dałowego, a na lewej skroni nieźle zamaskowany siniak, który zrobiłem jej wczoraj po południu. - Nieźle zamaskowany... nic nam pan nie mówił, że pan napada na ! dziewczyny. - Nie mogę pamiętać o wszystkich drobnych szczegółach. Pójdziecie za i nią. Kiedy dojdzie tam, gdzie się udaje, jedna z was zostanie na miejscu, I a druga zgłosi się do mnie. Nie, tutaj nie możecie przyjść, wiecie o tym. Będę "Pod Starym Dzwonem", na drugim rogu Rembrandtplein. - Co pan tam będzie robił? - To jest bar. Jak myślisz, co będę robił? Kiedy wróciłem, dziewczyna w zielonym płaszczu nadal siedziała przy tym samym stoliku. Najpierw podszedłem do recepcji, poprosiłem o pa- pier listowy i przyniosłem go do stolika, na którym zostawiłem swoje drinki. Dziewczyna w zielonym płaszczu była nie dalej niż o sześć stóp, toteż powinna była doskonale widzieć, cQ robię, zarazem pozostając stosunkowo wolna od obserwacji. Wyjąłem z portfelu rachunek za kolację z poprzedniego wieczora, rozłożyłem go przed sobą i zacząłem coś kreślić na kawałku půpieru. Po chwili odłożyłem pióro z niezadowoleniem, zmiąłem papier i cisnąłem go do stojącego obok koszyka. Zacząłem pisać na innym arkusiku i udałem, że dochodzę do takiego samego niezadowalającego wniósku. Ponowiłem to jeszcze kilkakrotnie, po czym przymknąłem oczy, oparłem głowę na dłoniach i pozostałem tak prawie pięć minut, niby człowiek zatopiony w najgłębszych rozmyślaniach. Faktem jest, że nie bardzo mi się śpieszyło. Belindzie dałem dziesięć minut, ale gdyby zdołała w ciągu tego czasu wyjść z kąpieli, ubrać się i przyjechać tu z Maggie, oznacza_oby to, że wiem o kobietach jeszcze mniej, niż mi się wydawało. . Przez jakiś czas znowu pisałem, miąłem papiery i wyrzucałem je do kosza, i tak upłynęło dwadzieścia minut. Dokończyłem drinka, _vstałem, powiedziałem dobranoc barmanowi i wyszedłem. Przystanąłem za czer- wonymi pluszówymi kotarami,`które oddzielały bar od hallu, i zaczekałem, ostrożnie zza nich wyglądając. Dziewczyna w zielonym płaszczu wstała, zamówiła sobie następnego drinka i przysiadła na krzesełku, które przed chwilą zwolniłem, obrócona do mnie plecami. Rozejrzała się od nie- chcenia, aby upewnić się, że nie jest obserwowana, po czym też od niechcenia sięgnęła do kosza na śmieci i wyjęła zeń leżący na wierzchu zmięty arkusik papieru. Wygładziła go na stoliku przed sobą, ja zaś bezgłośnie podsunąłem się do jej krzesła. Widziałem teraz jej twarz z boku zauważyłem, że znieruchomiała. Mogłem nawet odczytać słowa wypisane na rozprostowanym papierze. Brzmiały one: ",TYLKO WŚCIBSKIE DZIEWCZYNKI ZAGLĄDAJą_ DO KOSZÓW NA śmieci ''. - Wszystkie inne papierki zawierają to samo tajemne posłanie - po- wiedziałem. - Dobry wieczór, panno Lemay. Okręciła się gwałtownie i spojrzała na mnie. Wymalowała się wcale nie _źle, ażeby ukryć naturalny oliwkowy koloryt swej cery, ale cała szmin- ka _ i _puder na świecie nie zdołałyby przesłonić rumieńca, który oblał jej twarz od szyi aż po czoło. - Daję słowo - powiedziałem - cóż to za uroczy odcień różowości! ~_ Przepraszam. Ja nie mówię po angielsku. Bardzo delikatnie dotknąłem jej sińca i powiedziałem łagodnie: - Utrata pamięci na skutek wstrząsu. , To przejdzie. Jak głowa, panno _- Przepraszam, ja. . . - Nie mówię po angielsku. Już pani to powiedziała. ale rozumie pani całkiem nieźle, prawda? Zwłaszcza słowo pisane. Doprawdy, dla takiego starzejącego się osobnika, jak ja, pokrzepiające jest widzieć, że dzisiejsze dziewczęta potrafią rumienić się tak ładnie. Bo pani bardzo ładnie się rumieni. Wstała zmieszana, obracając i gniotąc w dłoniach papiery. Może była po stronie złoczyńców - bo tylko ktoś będący po ich stronie mógł próbować, k jak tq bez wątpienia uczyniła, zagrodzić mi drogę przy pościgu na lotnisku _ ale nie potrafiłem pohamować drgnienia współczucia. Było w niej coś smutnego i bezbronnego. Mogła też być doskonałą aktorką, ale doskonałe aktorki robiłyby fortunę na scenie czy ekranie. Nagle, nie wiedzieć czemu, przyszła mi na myśl Belinda. Dwie jednego dnia - to było o dwie za wiele. zaczynałem widocznie głupieć. Wskazałem papiery ruchem głowy. - Może pani je sobie zatrzymać, jeżeli pani chce = powiedziałem - Zatrzymać... - Spojrzała na papiery. - Ja wcale nie chcę... - Aha! Utrata pamięci zaczyna przechodzić. - Proszę -pana ja... . - Pani peruka się przekrzywiła. _ Odruchowo podniosła ręce i dotknęła włosów, potem z wolna opuściła dłonie i przygryzła wargi w upokorzeniu. W jej ciemnych oczach było coś bliskiego desperacji. Znowu doznałem nieprzyjemnego uczucia, że nie jestem zbyt dumny z siebie. 61 60 - Proszę, niech pan mnie zostawi - powiedziała, więc usunąłem się na bok, by ją przepuścić. Przez chwilę patrzyła,na mnie i przysiągłbym, że w jej oczach pojawił się błagalny wyraz, a twarz skurczyła się lekko, tak jakby miała się rozpłakać; potem potrząsnęła głową i szybko odeszła. Podążyłem za nią wolniej i patrzyłem, jak zbiegała po schodach i skręcała w stronę kanału. W dwadzieścia sekund później Maggie i Belinda przeszły w tym samym kierunku. Mimo że trzymały rozpięte parasolki, wyglądały na bardzo przemoczone i zmaltretowane. Możliwe, że jednak przyjechały tu w ciągu dziesięciu minut. Wróciłem do baru, z którego zresztą nie miałem wcale zamiaru wy- chodzić, aczkolwiek musiałem przekonać dziewczynę, że tak było. Barman rozpromienił się życzliwie. - Witam ponownie szanownego pana. Myślałem, że pan poszedł spać. - Chciałem. Ale moje brodawki smakowe powiedziały mi: nie, jeszcze jednego Jonge Genever. - Zawsze powinno się słuchać swoich brodawek smakowych, proszę pana - odrzekł barman. Podał mi szklaneczk_. - Na zdrowie! Podniosłem szklaneczkę do ust i wróciłem do swoich rozmyślań. Za- stanawiałem się nad naiwnością i nad tym, jak nieprzyjemnie jest być wywodzonym w pole, oraz czy młode dziewczęta potrafią rumienić się na każde żądanie. Zdawało mi się, że słyszałé_n o pewnych aktorkach, które to umiały, ale nie byłem pewny, więc zamówiłem jeszcze jednego drinka żeby sobie odświeżyć pamięć. Następne naczynie, jakie podniosłem do ust, było zupe_Śe innego rodzaju, o wiele cięższe i zawierające płyn znacznie cienvľejszy. Był to w istocie kufel Guinnessa, który mógł się wydać, i słusznie, bardzo niezwykłym napojem w barze na kontynencie. Ale nie tu "Pod Starym Dzwonem", w tej obwieszonej mosiężnynľ wyrobami oberży, bardziej angielskiej, niż mogłaby kiedykolwiek być większość angielskich oberży. Specjalizowała się w angiel- skich piwach - oraz, jak o tym świadczył mój kufel, w irlandzkich porterach. Lokal był zapełniony, ale udało nti się znaleźć stolik naprzeciw wejścia, nie dlatego, żebym tak jak ludzie z Dzikiego Zachodu nie lubił siedzieć tyłem do drzwi, ale ponieważ chciałem od razu spostrzec Maggie czy też Belindę, gdy tylko któraś z nich wejdzie. Okazało się, że zjawiła się Maggie. Podeszła do mojego stolika i usiadła. Była mocno przemoczona, a mimo chustki i parasolki, krucze włosy miała przylepione do policzków. - Wszystko dobrze? - zapytałem troskliwie. - Jeżeli można nazwać dobrym przemoczenie do nitki, to owszem. Taka kąśliwość wcale nie pasowała do mojej Maggie; musiała rzeczywiś- cie bardzo zmoknąć. __'_ - A Belinda? - Też jakoś przeżyje. Ale myślę, że zanadto martwi się o pana. - Za- ała manifestacyjnie, aż przełknąłem długi, przyjemny haust Guinnes- :_. - Ma nadzieję, że pan zbytnio nie ryzykuje. - Belinda jest bardzo troskliwa. Belinda doskonale wiedziała, co robię. - Młoda jest - powiedziała Maggie. " _ - Tak, Maggie. _` - I wrażliwa. ___ - Tak, Maggie. __ - Nie chciałabym, żeby jej się stała krzywda, Paul. _ Usłyszawszy to, aż się poderwałem, przynajmniej wewnętrznie. Nigdy nie mówiła do mnie "Paul", chyba że byliśmy sam na sam, a i wtedy tylko, jeśli była na tyle zamyślona czy zemocjonowana, by nie pamiętać o tym, co uważała za obyczajne. Nie miałem pojęcia, jak rozumieć jej słowa, zastanowiłem się, o czym, u licha, mogły ze sobą rozmawiać. Zaczynałem żałować, .że nie zostawiłem ich obu w domu i nie wziąłem zamiast tego dwóch dobermanów. Doberman przynajmniej załatwiłby się krótko i węz- łowato z naszym zaczajonym przyjacielem u Morgensterna i Muggent- - Powiedziałam... - zaczęła Maggie. - Słyszałem, co powiedziałaś. Wypiłem jeszcze trochę porteru. - Bar- dzo jesteś kochana, Maggie. ; giwnęła głową, nie dla potwierdzenia moich słów, ale po prostu żeby pokazać, iż z jakiejś niejasnej przyczyny uznaje to za zadowalającą od- powiedź, i pociągnęła łyk sherry, które dla niej zamówiłem. Szybko przystąpiłem do rzeczy. - A gdzie jest ta nasza znajoma, za którą poszłyście? _- W kościele. - Co?! - Zakrztusiłem się w kufel. - Śpiewa hymny. - Boże kochany!,A Belinda? - Także w kościele. - I też śpiewa hymny? - Nie wiem. Nie wchodziłam do środka. - Może Belinda też nie powinna była wchodzić. - Czy jest miejsce bezpieczniejsze od kościoła? - To prawda. Prawda. - Usiłowałem się odprężyć, ale czułem się - Jedna z nas musiała zostać. - Oczywiście. . _ - Belinda mówiła, że pan może będzie chciał znać nazwę tego kościoła 62 I `_ 63 - Dlaczego bym miał.,. - Wpatrzyłem się w Maggie. - Pierwszy Zreformowany Kościół Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów? - Maggie kiwnęła głową. Odsunąłem krzesło i wstałem. - Teraz rozu- miem. Chodźmy. - Co? I zostawi pan ten pyszny porter, który tak dobrze panu robi? - Myślę o zdrowiu Belindy, nie o swoim. Wyszliśmy i wtedy nagle nasunęła mi się myśl, że nazwa kościoła nic nie znaczyła dla Maggie. Nie znaczyła nic, ponieważ Belinda nie powiedziała jej, kiedy wróciła do hotelu, a nie powiedziała, gdyż Maggie wtedy spała. A ja się zastanawiałem, o czym one mogły rozmawiać! O niczym nie rozmawiały. Albo to było bardzo osobliwe, albo też ja nie byłem zbyt bystry. Względnie jedno i drugie. PadałO jak zwykle i kiedy szliśmy przez Rembrandtplein koło hotelu "Schißer", Maggie w samą porę zadrżała z zimna. - Niech pan patrzy - powiedziała. - Jest taksówka. Mnóstwo tak- sówek. - Nie powiedziałbym, źe w Amsterdamie nie ma ani jednej taksówki nie będącej na żołdzie przestępców - odrzekłem z uczuciem - ale też nie postawiłbym na to nawet pensa. Zresztą to nie jest daleko. I rzeczywiście nie było - ale taksówką. Pieszo była to dosyć znaczna odległość. Nie miałem jednak zamiaru przebywać jej piechotą. Poprowa- dziłem Maggie przez Thorbeckeplein, skręciłem w lewo, potem w prawo i znowu w lewo, aż wyszliśmy na Amstel. Maggie powiedziała: - Widzę, że pan zna drogę, prawda, majorze? - Już tutaj byłem. - Kiedy? - Nie pamiętam. Bodaj w zeszłym roku. - Kiedy w zeszłym roku? - Maggie wiedziała, albo tak jej się zdawało, o wszystkich moich poczynaniach w ciągu ostatnich pięciu lat, i łatwo było ją dotknąć. Nie lubiła rzeczy, które nazywała nieprawidłowościami. - Chyba na wiosnę. - Może przez dwa miesiące? - Mniej więcej. - Ubiegłej wiosny spędził pan dwa miesiące w Miami - powiedziała oskarżycielskim tonem. - Tak mówią sprawozdania. - Wiesz, jak mi się mylą daty. - Nie, nie wiem. - _rzerwała. - A może pan nigdy dotąd nie widział pułkownika de Graafa ani van Geldera? - Nie, nie widziałem. - Ale... - Nie chciałem ich niepokoić. - Zatrzymałem się przed budką telefoni- czną. - Muszę zadzwonić w kilka miejsc. Zaczekaj tutaj. = Nie! - Atmosfera Amsterdamu była widać bardzo demoralizująca. Maggie stawała się równie nieznośna jak Belinda. Ale miała rację; zacinający deszcz padał teraz całymi strumieniami. Otworzyłem drzwi wpuściłem ją przed sobą do budki. Zadzwoniłem do pobliskiej firmy wynajmu taksówek, której telefon znałem, po czym jąłem wykręcać inny numer. - Nie wiedziałam, że pan mówi po holendersku - rzekła Maggie. - Nasi przyjaciele też nie wiedzą. Dlatego możemy dostać uczciwego - Pan naprawdę nie ufa nikomu, co? - powiedziała Maggie z po- - Tobie ufam, Maggie. _.- Nie, nie ufa mi pan. Po prostu nie chce pan przeciążać mojej pięknej główki zbędnymi problemami. ;- To powtarzasz po mnie - poskarżyłem się. W telefonie odezwał się _ Graaf. Po zwyczajowych uprzejmościach zapytałem: - Jak tam te papierki? Jeszcze'się nie udało? Dziękuję, pułkowniku, zadzwonię później. . Odwiesiłem słuchawkę. - Jakie papierki? - spytała Maggie. - Te, które mu dałem. - A skąd pan je wziął? - Jeden facet dał mi je wczoraj. Maggie spojrzała na mnie z właściwą sobie rezygnacją, ale nic nie _wiedziała. Po kilku minutach zjawiła się taksówka. Podałem kierowcy adres na starym mieście i kiedyśmy tam dojechali, poszedłém z Maggie wąską uliczką do jednego z kanałów w dzielnicy portowej. Zatrzymałem się na rogu. - To jest to? ,-- To jest to - odrzekła Maggie. "To" było małym szarym kościółkiem stojącym o jakieś pięćdziesiąt metrów dalej nad kanałem. Tę starą, zapadniętą, rozsypującą się,budowlę utrzymywała w mniej więcej pionowej pozycji chyba jedynie wiara, bo dla mego niefachowego oka zdawała się być w bezpośrednim niebezpieczeństwie runięcia do kanału. Miała kwadratową kamienną wieżę, odchyloną co najmniej o pięć stopni od pionu, a na jej czubku maleńką wieżyczkę, przekrzywioną niebezpiecznie w przeciwnym kie- runku: Dla Pierwszego Reformowanego Kościoła Amerykańskiego Sto- warzyszenia Hugenotów była najwyższa pora przystąpienia do szeroko zakrojonej zbiórki funduszów. _ Dowodem, że niektórym przyległym budynkom jeszcze bardziej groziło zawalenie, był fakt, iż po tej samej stronie kanału za kościołem dokonano już ich rozbiórki na dużej przestrzeni; ogromny dźwig z największym 55-56 wysięgnikiem, jaki widziałem, nieomal nitatący wysoko w ciemnościach, stał pośrodku oczyszczonego placu, gdzie odbudowa doszła już do stadium ukończenia wzmocnionych fundamentów. Poszliśmy wolno nad kanałem w stronę kościoła. Słychać było wyraźnie organy i śpiew kobiecy. Brzmiało to bardzo przyjemnie, spokojnie, swojs- ko i tęsknie; muzyka płynęła ponad pociemniałymi wodami kanału. - Nabożeństwo widać trwa - powiedziałem. - Wejdź tam..: Przerwałem połapawszy się nagle na widok młodej blondynki w białym płaszczu deszczowym z paskiem, która właśnie przechodziła. - Hej! - powiedziałem. Dziewczyna była dobrze wyuczona, co robić, gdy ją zaczepia obcy mężczyzna na pustej ulicy. Tylko spojrzała na mnie i zaczęła biec. Nie ubiegła daleko. Pośliznęła się na mokrych kamieniach, odzyskała równo- wagę, ale zrobiła jeszcze tylko parę kroków, zanim ją dogoniłem. Przez chwilę usiłowała się wyrwać, potem dała za wygraną i zarzuciła mi ręce na szyję. Maggie podeszła do nas z tym swoim purytańskim wyrazem twarzy. - Jakaś dawna znajoma, panie majorze? - Od dzisiejszego rana. To jest Trudi. Trudi van Gelder. - A! - Maggie położyła uspokajająco dłoń na jej ramieniu, ale Trudi nie zwróciła na nią uwagi, objęła mnie mocniej za szyję i popatrzyła mi z zachwytem w twarz z odległości około czterech cali. - Lubię pana - oznajmiła. - Pan_jest miły. - Tak, wiem, mówiłaś mi. Do licha! - Co robić? - spytała Maggie. - Co robić? Trzeba ją odstawić do taksówki, wymknie się przy pierw- szych światłach na skrzyżowaniu. Można postawić sto do jednego, że ten stary babsztyl, który ma jej pilnować, zdrzemnął się, i ojciec pewnie teraz przetrząsa całe miasto. Taniej by mu wypadło kupić łańcuch i kulę. Rozplotłem ramiona Trudi nie bez pewnych trudności i podciągnąłem rękaw na jej lewej ręce. Najpierw ją obejrzałem, a potem zerknąłem na Maggie, która wytrzeszczyła oczy, następnie zaś ściągnęła wargi na widok szpetnych śladów pozostawionych przez igły strzykawek. Opuściłem rę- kaw - Trudi, zamiast wybuchnąć płaczem tak jak ostatnim razem, stała i chichotała, jakby to wszystko było ogromnie zabawne - i obejrzałem drugą rękę. Potem obciągnąłem i ten rękaw. - Nic świeżego - powiedziałem. - To znaczy, nie widzi pan niczego świeżego - rzekła Maggie. = A co mam zrobić? Kazać jej stać tutaj, na, tym lodowatym deszczu, robić strip-tease na brzegu kanału w takt tej organowej muzyki? Zaczekaj chwilę. - Dlaczego? - Chcę się namyślić - odparłem cierpliwie. _ _6 Namyślałem się więc, podczas gdy Maggie stała z wyrazem posłusznego wyczekiwania na twarzy, a Trudi, przytrzymując mnie zaborczo za rękę, wpatrywała się we mnie z uwielbieniem. W końcu zapytałem: - Nikt tam ciebie nie widział? - O ile wiem, to nie. - Ale Belindę widzieli? - Oczywiście. Ale nie na tyle, aby ją potem poznać. Tam w środku wszyscy mają przykryte głowy. Belinda ma na głowie chustkę, na niej kaptur płaszcza, i siedzi w cieniu - to widziałam z wejścia. - Wyciągnij ją stamtąd. Zaczekaj, aż skończy się nabożeństwo, a potem idź za Astrid Lemay. I staraj się zapamiętać możliwie najwięcej twarzy osób będących na nabożeństwie. Maggie spojrzała na mnie z powątpiewaniem. - Obawiam się, że to będzie trudne. - Dlaczego? - Bo wszystkie są podobne do siebie. - A co one są?, Chinki? - Większość to zakonnice z Bibliami i tymi paciorkami u pasa. Włosów ich nie widać, mają na sobie te długie czarne szaty i te białe... - Maggie... - pohamowałem się z trudem - ja wiem, jak wyglądają - Tak, ale jest coś innego. Prawie wszystkie są młode i przystojne... niektóre bardzo przystojne... - Na to, żeby być zakonnicą, nie musi się mieć twarzy jak po wypadku autobusowym. Zadzwoń do hotelu i podaj numer, pod którym można cię będzie złapać. Chodź, Trudi. Do domu. podążyła za mną dosyć potulnie, najpierw pieszo, a potem taksówką, w której przez cały czas trzymała mnie za rękę i z wielkim ożywieniem paplała najróżniejsze wesołe głupstwa, niby małe dziecko zabrane nie- spodziewanie na zabawę. Przed domem van Geldera kazałem taksówce czekać. ' Trudi została odpowiednio wyłajana zarówno przez van Geldera, jak Hertę, z tą gwałtownością i surowością, które zazwyczaj maskują głęboką ulgę, po czym wyprowadżono ją z pokoju, przypuszczalnie do łóżka. Van lder nalał dwa drinki z pośpiechem człowieka, który odczuwa potrzebę wypicia czegoś, i poprosił, abym usiadł. Odmówiłem. - Czeka na mnie taksówka. Gdzie o tej porze mogę znaleźć pułkownika de Graafa? Chciałbym od niego pożyczyć samochód, najchętniej szybki. Van Gelder uśmiechnął się. _ - Nie zadaję panu żadnych pytań. Pułkownika znajdzie pan w jego biurze. Wiadomo mi, że dzisiaj pracuje do późna. - Podniósł swą szklan- kę. - Tysiączne dzięki. Byłem bardzo, bardzo niespokojny. 67 - Zaalarmował pan policję, żeby jej szukała? -Nieoficjalnie. - Van Gelder ľśmiechnął się znowu, ale krzywo. - Pan wie, dlaczego. Mam paru zaufanych przyjaciół, ale w Amsterdamie jest dziewięćset tysięcy ludzi. - Czy pan się orientuje, dlaczego była tak daleko od domu? - W tym przynajmniej nie ma żadnej tajemnicy. Herta często ją tam prowadza... to znaczy do,tego kościoła. Wszyscy w Amsterdamie, którzy są rodem z Huyler, tam chodzą. To jest kościół hugenocki, a w Huyler również jest taki; no, może nie tyle kościół, co lokal handlowy, którego w niedziele używają do odprawiania nabożeństw. Herta wozi ją tam również. Obydwie często jeżdżą na tę wyspę. Te kościoły oraz park Vondel to jedyne wycieczki, jakie ma to dziecko. Herta wtoczyła się do pokoju i van Gelder spojrzał na nią niespokojnie. Z miną, która mogła ľchodzić za wyraz satysfakcji na jej drętwej twarzy, Herta potrząsnęła głową i wytoczyła śię z powrotem. -No, Bogu dzięki. - Van Gelder opróżnił szklankę. - Żadnych zastrzyków. , - Tym razem nie. - Ja także opróżniłem moją szklankę, pożegnałem się i wyszedłem. Zapłaciłem taksówkarzowi na Marnixstraat. Van Gelder uprzédził telefoni- cznie de Graafa, że przyjeżdżam, toteż pułkownik czekał na mnie. Jeżeli był zajęty, nic na to nie wskazywało. Jak zwykle wylewał się z fotela, na którym siedział, biurko przed nim było puste, brodę miał wspartą na palcach i kiedy , wszedłem, óderwał oczy od nieśpiesznego kontemplowania nieskończoności. - Należy przypuszczać, że pan poczynił postępy? - przywitał mnie. - Błędne przypuszczenie, niestety. - Co? Żadnych widoków na szeroką drogę wiodącą do ostatecznego rozwiązania? - Wyłącznie ślepe zaułki. - Słyszałem od inspektora, że idzie o samochód. - Bardzo bym prosił. - Czy można spytać, do czego jest panu potrzebny? = Do wjeżdżania w zaułki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chcę pana prosić. - Tak też myślałem. - Chciałbym dostać nakaz rewizji. - Po co? - Aby przeprowadzić rewizję - odpowiedziałem cierpliwie. - Oczy- wiście w obecności wyższego funkcjonariusza czy funkcjonariuszy, aby to było legalne. - U kogo? Gdzie? - U Morgensterna i Muggenthalera. Magazyn pamiątek. Niedaleko doków... nie znam adresu. 68 Słyszałem o nich - kiwnął głową de Graaf. - Nie wiadomo mi o niczym, co by ich obciążało. A panu? Nie.. ; _. Więc dlaczego tak pana ciekawią? -._ Naprawdę nie mam pojęcia. Chcę się właśnie dowiedzieć, dlaczego ; mnie ciekawią. Byłem w ich magazynie dzisiaj wieczorem. zadyndałem mu przed oczami pękiem wytrychów. , - Zapewne pan _ wie, że posiadanie takich narzędzi jest nielegalne ~ powiedział de Graaf surowo. Schowałem wytrychy do kieszeni. - Jakich narzędzi? - Chwilowa halucynacja - odrzekł de Graaf uprzejmie. _-- Ciekawi mnie, dlaczego mają zamek zegarowy w stalowych drzwiach prowadzących do ich biura. Ciekawi mnie ogromny zapas Biblii zgroma- dzony w ich magazynie. - Nie napomknąłem o zapachu haszyszu oraz człowieku zaczajonym za lalkami. - Ale najbardziej mnie interesuje obejrzenie listy ich dostawców. - Nakaz rewizji możemy załatwić pod byle pretekstem - powiedział Graaf. - Sam będę panu towarzyszył. Bez wątpienia wyjaśni pan bardziej szczegółowo swoje zainteresowania jutro rano. A teraz co do tego samochodu. Van Gelder ma doskonałą propozycję. Za dwie minuty będzie wóz policyjny ze specjalnym silnikiem, zaopatrzony we wszystko od odbiornika nadawczo-odbiorczego âż po kůjdanki, ale według wszelkich pozo- rów wyglądający na taksówkę. Rozumie pan, że prowadzenie taksówki nastręcza pewne problemy. H_-Będę się starał nie zarabiać za dużo na boku. Ma pan jeszcze coś ' dla _mnie? '_ Też za dwie minuty. Pański samochód przywiezie pewne informacje _ura rejestrów. istotnie w dwie minuty później na biurku de Graafa znalazła się teczka. obejrzał jakieś _ papiery. . ~ Astrid Lemay. Nazwisko prawdziwe, co może najdziwniejsze. Ojciec holender, matka Greczynka. Był wicekonsulem w Atenach, obecnie nie żyje. Miejsce pobytu matki nieznane. Lat dwadzieścia cztery. Nie wiadomo o niej nic negatywnégo = i niéwiele pozytywnego. Muszę powiedzieć, że jej sytuacja jest trochę niejasna: Pracuje jako hostessa w nocnym lokalu inova", mieszka w małym mieszkanku w pobliżu. Ma jednego znanego krewnego, brata George'a, lat dwadzieścia. A! To może pana zainte- resować. George spędził podobno sześć miesięcy jako gość Jej Królews- kiej Mości. _ . - Narkotyki? - Napad i usiłowanie rabunku, zdaje się bardzo amatorska robota. bpe_ľł ten błąd, że napadł na detektywa w cywilu. Podejrzany o narkomanię 69 - prawdopodobnie próbował zdobyć na to pieniądze. Nic więcej nie mamy. - Wziął inny papier. - TŐn numer MOO 144, który pan mi podał, jest radiowym sygnałem wywoławczym belgijskiego statku przybrzeżnego , Marianne", który ma jutro przypłynąć z Bordeaur. Mam dosyć sprawny personel, nie? - Tak. Kiedy on przypływa? - W południe. Przeszukamy go? - Nic byście nie znaleźli. Ale proszę, żebyście nie zbliżali się do niego. Macie jakieś dane co do dwóch pozostałych numerów? - Niestety nic co do 910020. Ani 2797. - Przerwał w zamyśleniu. - A czy nie może to być dwů razy 797? Wie pan: 797797? - Wszystko może być. De Graaf wyjął z szuflady książkę telefoniczną, potem odłożył ją i pod- niósł słuchawkę. - Numer telefoniczny 79?797 - powiedział. - Proszę ustalić, kto jest zapisany pod tym numerem. Zaraz. Siedzieliśmy w milczerľu, dopóki telefon nie zadzwonił. De Graaf słuchał przez chwilę, odłożył shrchawkę. - Nocny lokał "Balinova" - powiedział. - Sprawny personel ma szefa jasnowidza. - A dokąd pana prowadzi to jasnowidztwo? -Do nocnego lokalu "Balinova". - Wstałem. - Mam twarz dosyć łatwą do rozpoznania, nieprawdaż, pułlcowniku? - To nie jest twarz, którą się zapomina. Te białe blizny. Nie uważam, żeby pański chirurg plastyczny naprawdę się starał. - Starał się, i owszem. Starał się ukryć swoją niemal całkowitą nie- znajomość chirurgii plastycznej. Czy nie ma pan tu, w komendzie, jakiejś ciemnej szminki? - Szminki? - Zamrugał oczami, po czym uśmiechnął się szeroko. - No nie, panie majorze! Charakteryzacja? W dzisiejszych czasach? Sherlock Holmes umarł już wiele lat temu. - Gdybym miał choć w połowie taki rozum jak Sherlock - powiedzia- łem ociężale - nie potrzebowałbym żadnej charakteryżacji. Rozdział SZóStY Żółto-czerwona taksówka, którą mi przydzielono, wyglądała zewnętrz- nie na całkiem normalnego opla, ale była wyposażona w dodatkowy silnik. włożono w nią masę roboty. Miała wysuwaną policyjną syrenę, wysuwane policyjne światło migające, a na tyle klapę, która się opuszczała oświet- lając znak "Stop". Pod przednim siedzeniem były linki, torby opatrunkowe ćaz kanistry z gazem łzawiącym, a w kieszeniach drzwiowych kajdanki kluczykami. Bó_ jeden wie, co było w bagażniku. I było mi to obojętne. hciałem jedynie szybkiego samochodu i taki dostałem. Zajechałem przed nocny lokal "Balinova", gdzie parkowanie było zaka- uie, i zatrzymałem się na wprost stojącego tam umundurowanego i uzbro- jonego w pistolet policjanta. Kiwnął prawie niedostrzegalnie głową i od- szedł miarowym krokiem. Umiał rozpoznać policyjną taksówkę i nie chciał wyjaśniać oburzonym obywatelom, dlaczego może jej ujść na sucho wy- kroczenie, które automatycznie kosztowałoby ich mandat. Wysiadłem, zamknąłem drzwiczki na klucz i przeszedłem przez chodnik do wejścia nocnego lokalu, nad którym migotał neon "Balinova" oraz dwie neonowe postacie tancerek hula-hula, aczkolwiek nie mogłem dopatrzeć się _ żadnego związku między Hawajami a Indonezją. Może miały to być tancerki z Bali, ale jeśli tak, to były niewłaściwie ubrane - czy rozebrane. po _ obu stronach wejścia znajdowały się dwie duże gabloty, przeznaczone na swoistą wystawę artystyczną, która bez nadmiernych obsłonek infor- mowała o naturze rozkoszy kulturalnych oraz bardziej egzoterycznych czynności naukowych, jakie można było znaleźć wewnątrz. Jeżeli trafiał się _zn wizerunek młodej damy, mającej na sobie tylko kolczyki i bransoletki, nic więcej, to wydawała się niemal niestosownie wystrojona. Jednakże jeszcze bardziej interesujące było kawowej barwy oblicze, które spojrzało na mnie z odbicia w szybie; gdybym nie wiedział, że to ja, nie poznałbym siebie. Wszedłem do środka. "Balinova", zgodnie z najlepszą, uświęconą przez czas tradycją, była lokalem małym, dusznym, zadymionym i wype_ionym jakąś nieokreśloną _orľą, której głównym składnikiem zdawała się być przypalona guma która zapewne miała wprawiać klientów w nastrój odpowiedni do 71 maksymalnego delektowania się oferowanymi im rozrywkami, ale w efe- kcie wywoływała w ciągu paru sekund paraliż powonienia. Nawet bez współdziałania snujących się obłoków dymu lokal był rozmyślnie źle oświetlony, poza jaskrawym reflektor_m skierowanym na ścenę, która też zgodnie ze zwykłą praktyką nie była wcale sceną, tylko małym okrągłym parkietem tanecznym pośrodku salki. Publiczność składała się prawie wyłącznie z mężczyzn, których skala wieku sięgała od wybałuszających oczy młodzieniaszków aż po dziarskich, bystrookich osiemdziesięciolatków, których sprawności wzrokowej naj- wyraźniej nie przyćmiło przemijanie lat. Prawie wszyscy byli dobrze ubrani, gdyż amsterdamskie nocne lokale lepszej klasy - te, które nadal gorliwie zaspokajâją wyrafinowane gusty zblazowanych koneserów nie- których sztuk plastycznych - nie są przeznaczone dla ludzi żyjących z opieki społecznej. Jednym słowem lokale te nie są tanie, _a "Balinova" była bardzo, bardzo droga, jako jedna z nader nielicznych podejrzanych spelunek w mieście. Na sali było kilka kobiet, lecz tylko kilka. Z cał- kowitym brakiem zaskoczenia ujrzałem Maggie i Belindę siedzące przy stoliku opodal drzwi i mające przed sobą jakieś napoje mdłej barwy. Obydwie miały obojętne miny, przy czym mina Maggie była niewątpliwie bardziej obojętna. - Moja charakteryzacja zdawała się chwilowo całkowicie zbyteczna. Nikt na mnie nie spojrzał, kiedy wszedłem, i było całkiem jasne, że nikt nie miał ochoty na mnie patrzeć, rzecz chyba zrozumiała w tych okolicznościach, jako że widzowie wytrzeszczali oczy, by nie uronić żadnego z estetycznych niuansów czy symbolicznych znaczeń oryginalnego i skłaniającego do przemyśleń widowiska baletowego, które rozgrywało się przed ich za- chwyconymi oczyma i w którego toku kształtna młoda dziewo_a, siedząca w piankowej kąpieli, usiłowała przy akompaniamencie dysonansowego łomotu i astmatycznego sapania'potwornej orkiestry, której skądinąd nie tolerowano by w fabryce kotłów, pochwycić ręcznik chytrze umieszczony poza jej zasięgiem. Powietrze było naelektryzowane napięciem, albowiem publiczność próbowała wyobrazić sobie bardzo nieliczne możliwości, dostępne dla nieszczęsnej dziewczyny. Usiadłem przy stoliku obok Belin- dy i obdarzyłem ją uśmiechem, który w zestawieniu z moją nową cerą musiał być nader olśniewający. Belinda odsunęła się szybko o jakieś sześć cali unosząc noś nieco wyżej. - A pfe! - powiedziałem. Obie dziewczyny obróciły się ku mnie, ja zaś wskazałem głową scenę. - Dlaczego któraś z was nie pójdzie jej pomóc? Nastąpiło długie milczenie, po czym Maggie zapytała bardzo powściąg- liwie : - Co się panu stało, u licha? - Jestém w przebraniu. Mów ciszej. 72 - Ale. . . ale dzwoniłam do hotelu zaledwie przed paroma minutami _-- powiedziała Belinda. - I nie szepcz także. Pułkownik de Graaf skierował mnie do tego lokalu. ona przyszła prosto tutaj? Kiwnęły głowami. - I już nie wychodziła? - Przynajmniej nie frontowymi drzwiami - odrzekła Maggie. - Starałyście się zapamiętać twarze zakonnic, kiedy wychodziły? Tak jak was prosiłem? - Starałyśmy się - odrzekła Maggie. zauważyłyście w którejś z nich coś dziwnego, szczególnego, coś, co _ było niezwykłe? -Nie, nic. Tyle tylko, że w Amsterdamie widocznie mają bardzo przystojne zakonnice - powiedziała wesoło Belinda. - Maggie już mi mówiła. I to wszystko? Popatrzyły po sobie z wahaniem, a potem Maggie powiedziała: - Było coś dziwnego. Zdawało nam się, że widziałyśmy o wiele więcej osób wchodzących do kościoła niż wychodzących stamtąd. - W tym kościele na pewno było znacznie więcej osób, niż z niego wyszło - rzekła Belinda. - Ja tam byłam, wie pan. -Wiem - odrzekłem cierpliwie. - Co rozumiesz przez "o wiele - No - powiedziała Belinda przezornie - całkiem sporo. - Aha, więc teraz zeszliśmy do "całkiem sporo". Ma się rozumieć sprawdziłyście, czy kościół jest pusty? teraz z kolei Maggie była w defensywie. - Przecież pan kazał nam iść za Astrid Lemay. Nie mogłyśmy czekać. -- Czy przyszło wam na myśl, że niektóre osoby mogły zostać na prywatne modlitwy? Albo że może nie bardzo dobrze liczycie? Belinda ściągnęła gniewnie usta, ale Maggie położyła dłoń na jej dłoni. - To nie fair, panie majorze. - I to mówiła Maggie! - Możemy popełniać błędy, ale to nie jest fair. Kiedy Maggie mówiła w ten sposób, zawsze słuchałem. _-- Przepraszam cię, Maggie. I ciebie, Belindo. Kiedy tacy tchórze jak ja wpadają w panikę, odgrywają się na ludziach, którzy nie mogą im się odpłacić. Obie od razu obdarzyły mnie tym słodkim, współczującym uśmiechem, który normalnie doprowadziłby mnie do wściekłości, ale który w owej chwili wydał mi się dziwnie wzruszający; widocznie ta szminka coś zrobiła z _moim systemem nerwowym. - Bóg jeden wie, że popełniam więcej błędów niż wy - powiedziałem. tak rzeczywiście było i w tym momencie właśnie popełniłem jeden z _największych; powinienem był słuchać uważniej tego, co mówiły. 13 - Co teraz? - spytała Belinda. - Tak, co robimy teraz? - dodała Maggie. Najwyraźniej uzyskałem przebaczenie. - Pokręćcie się po nocnych lokalach w okolicy. Bóg świadkiem, że ich nie brakuje. Zobaczcie, czy nie rozpoznacie tam kogoś z występujących artystów, z personelu, może nawet spośród publiczności - kto wygląda podobnie do którejś z osób widzianych przez was dzisiaj w kościele. Belinda popatrzyła na mnie z rľedowierzaniem. - Zakonnice w nocnym lokalu? - Czemu nie? Biskupi chodzą na garden-party, prawda? - To nie to samo... - Rozrywka jest rozrywką wszędzie na świecie - powiedziałem sen- tecjonalnie. - Szczególnie rozejrzyjcie się za takimi, które mają suknie z długimi rękawami albo te wymyślne rękawiczki sięgające po łokcie. - Dlaczego? - zapytała Belinda. - Rusz głową. Gdybyście kogoś takiego znalazły, spróbujcie się dowie- dzieć, gdzie mieszka. Bądźcie z powrotem w hotelu o pierwszej. Przyjadę tam do was. , - A co pan będzie robił? - spytała Maggie. Rozejrzałem się z wolna po lokalu. - Mam tutaj do przeprowadzenia jeszcze wiele badań. - Tak sobie wyobrażam - rzekła Belinda. Maggie już otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale to nieuchronne pouczenie zostało Belindzie oszczędzone przez pełne uznania "achy" i "ochy" niepohamowanego zachwytu, które nagle rozległy się w lokalu. Widzowie o mało nie zerwali się z miejsc. Znękana artystka rozwiązała swój straszny dylemat prostym, lecz pomysłowym oraz wysoce skutecz- nym sposobem, odwracając blaszaną wannę i posługując się nią niby skorupą żółwia, aby przesłonić swój dziewiczy rumieniec, gdy przemie- rzała niewielką odległość dzielącą ją od zbawczego ręcznika. Wypros- towała się owinięta nim jak Wenus wynurzająca się z głębiny i skłoniła się widzom z królewską gracją, niczym Madame Melba żegnająca się po raz ostatni z Covent Garden. Rozentuzjazmowana publiczność, a najbardziej osiemdziesięciolatki, zaczęła gwizdać i nawoływać o więcej, ale na próżno; wyczerpawszy swój repertuar artystka wdzięcznie potrząsnęła główką i zeszła drobnym kroczkiem ze sceny ciągnąc za sobą obłoki mydlanych banieczek. - No, niech mnie licho! - powiedziałem z podziwem. - Założę się, że żadnej z was nie przyszłoby to do głowy. - Chodź, Belindo = pawiedziała Maggie. - To nie jest miejsce dla nas. Wstały i wyszły. Mijając mnie, Belinda poruszyła brwiami w sposób, który podej¨rzanie wyglądał na mrugnięcie, uśmiechnęła się słodko, po- wiedziała: "Dosyć mi się podoba, że to się panu podoba" i przeszła ja zaś zastanowiłem się nieufnie nad znaczeniem jej słów. Odprowadziłem wzrokiem aż do wyjścia,_ by sprawdzić, czy ktoś idzie za nimi, W istocie tak było: najpierw ruszył jakiś bardzo tłusty, bardzo masywnie zbudowany facet o obwisłych policzkach i dobrotliwej minie, ale to nie miało żadnego znaczenia, jako że tuż za nim podążało kilkudziesięciu innych. Główna atrakcja wieczoru się zakończyła, takie wielkie chwile następowały rzadko, szczyty były osiągalne nieczęsto - zaledwie trzy razy na wieczór przez siedem wieczorów w tygodniu - toteż ci ludzie wyruszali na bardziej zielone pastwiska, gdzie można było nabyć gorzałkę za : ćwierć tutejszej ceny. Lokal był teraz na wpół opustoszały, całun dymu rzednął, a widoczność poprawiała się odpowiednio. Rozejrzałem się dokoła, ale w tej chwili _zerwy nie zauważyłem itic interesującego. Kelnerzy krążyli po sali. zamówiłem scotcha i otrzymałem napój, w którym drobiazgowa analiza chemiczna mogłaby wykryć nikłe ślady whisky. Jakiś stary człowiek wycierał mały par_kiet taneczny nieśpiesznymi i wystylizowanymi ruchami I~płana dope_tiającego świętego obrządku. Orkiestra dzięki Bogu mi- lczała, pochłaniając z entuzjazmem piwo ofiarowane jej przez jakiegoś głuchego na muzykę klienta. A potem ujrzałem osobę, dla której tu przyszedłem, choć wyglądało już na to, że nie będę jej widział przez długi czas. 'ő_strid Lemay stała w wewnętrznych drzwiach po drugiej stronie salki owijając sobie szalem ramiona, podczas gdy jakaś dziewczyna szeptała jej coś do ucha; z pełnego napięcia wyrazu ich twarzy oraz pospiesznych tchów wynikało, że była to wiadomość dość pilna. Astrid kilkakrotnie kiwnęła głową, po czym prawie przebiegła przez mały parkiet taneczny wyszła frontowymi drzwiami. Podążyłem za nią nieco mniej śpiesznie. Dopędziłem ją i byłem zaledwie o kilka kroków w tyle, kiedy skręciła w '-Rembrandtplein. Zatrzymała się. ja także przystanąłem i popatrzyłem na to ; na co patrzyła, słuchając tego, czego słuchała. katarynka była ulokowana na ulicy, przed przykrytą dachem, ale po- zbawioną okien kawiarenką na chodniku. Nawet o tej nocnej porze kawiar- nia _ była prawie pełna i cierpiący klienci mieli miny ludzi gotowych zapłacić każdą sumę, żeby się przeniéść gdzie indziej. Ta katarynka była najwyraźniej repliką tamtej sprzed "Rembrandta", wraz z tymi samymi jaskrawymi kolorami, wielobarwnym baldachimem i identycznie ubrany- mi lalkami, tańczącymi na swoich elastycznych nitkach, aczkolwiek była wyraźnie gorszego gatunku od tamtej, zarówno pod względem mechanicz- nym, jak muzycznym: Machinę tę także obsługiwał staruch, ten jednak miał długą, rozwianą siwą brodę, która nie była myta ani czesana, odkąd przestał się golić, oraz kapelusz stetson i wojskowy płaszcz angielski, 74 75 który spowijał go aż po kostki. Wydało mi się, że pośród szczękania, jęczenia i sapania wydawanego przez katarynkę, wykryłem fragment "Cyganerii", chociaż Bóg świadkiem, że Puccini nigdy nie kazał tak cierpieć umierającej Mimi, jak by cierpiała, gdyby znalazła się na Rembrandtplein tego wieczora. Stary miał skupioną blisko i najwyraźiiiej uważną publiczność, na którą składał się jeden człowiek. Poznałem w nim jednego z tej grupy, którą widziałem przy katarynce przed "Rembrandtem". Jego ubranie było wytarte, lecz schludne, a_strąkowate, czarne włosy opadały mu na strasz- liwie chude ramiona, które sterczały pod marynarką jak patyki. Nawet z odległości około dwudziestu kroków widziałem, że stopień jego wynisz- czenia jest mocno zaawansowany. Mogłem dojrzeć jego twarz tylko z jed- nej strony, ale zauważyłem, że policzek jest trupio zapadnięty, a skóra barwy starego pergaminu. Człowiek ten stał oparty o katarynkę; ale bynajmniej nie z miłości do Mimi. Stał oparty o katarynkę, ponieważ gdyby się o coś nie oparł, przewróciłby się z całą pewnością. Ten młody człowiek najwyraźniej czuł się bardzo niedobrze i do runięcia na ziemię wystarczyłby mu tylko jeden nieopatrzny ruch. Od czasu do czasu całym jego ciałem wstrząsały niepo- hamowane, sp_natyczne drgawki; mniej często dobywały mu się z krtani chrapliwe łkania lub rzężenia. Stary człowiek w płaszczu najwyraźniej nie uważał go za zbyt dobrego klienta, bo kręcił się niezdecydowanie koło niego, cmokając z wyrzutem i poruszając bezradnie rękami, całkiem podobnie do nieco zwariowanej kvvoki. Poza tym wciąż rozglądał się niespokojnie nad jego ramieniem po placu, tak jakby obawiał się czegoś czy kogoś. Astrid szybko podeszła do katarynki, a ja tuż za nią. Uśmiechnęła się przepraszająco do brodatego starucha, objęła ramieniem młodzieńca i od- ciągnęła go stamtąd. Przez chwilę usiłował się wyprostować i wtedy zauważyłem, że jest dosyć wysoki, co najmniej o sześć cali wyższy od dziewczyny, ale wzrost tylko podkreślał jego szkieletową budowę. Oczy miał nieruchome i szkliste, twarz człowieka konającego z wygłodzenia, policzki tak niewiarygodnie zapadnięte, iż można by przysięc, że nie ma zębów. Astrid usiłowała na poły go prowadzić, na poły nieść, ale choć jego wyniszczenie doszło do takiego stopnia, że nie mógł być wiele cięższy od niej, chwiał się tak niepohamowanie, że zataczała się razem z nim po chodniku. Podszedłem do nich bez słowa, opasałem go ramieniem - było to tak, jakbym obejmował szkielet - i przejąłem od Astrid jego ciężar. Spojrzała na mnie, a jej ciemne oczy były pełne niepokoju i lęku. Nie przypuszczam też, żeby moja sepiowa cera dodała jej wiele ufności. - Proszę, niech pan mnie zostawi = powiedziała błagalnym głosem. - Dam sobie radę. 76 _ - Nie da pani rady. On bardzo źle się czuje, panno Lemay. Wpatrzyła się we mnie. - Pan Sherman! _-- Nie jestem pewien, czy mi się to podoba - powiedziałem w zamyś- leniu. - Jeszcze parę godzin temu nigdy mnie pani nie widziała, nawet nie znała mojego nazwiska. A teraz, kiedy tak się opaliłem i wyprzystoj- -_łem. . . ops ! _ George, którego gumo_rate nogi przemieniły się nagle w galaretę, _- mało nie wyśliznął mi się z rąk. Widziałem, że obaj nie zajdziemy zbyt daleko wytańcowując takiego walca po Rembrandtplein, więc pochyliłem się, aby go sobie przerzucić przez ramię na modłę strażacką. Chwyciła mnie za rękę w przerażeniu. __ = Nie! Niech pan tego nie robi! Niech pan tego nié robi! _: - Ale dlaczego? - spytałem rozsądnie. - To najłatwiejszy sposób. - Nie, nie! Jak was zobaczy policja, zabierze go ze sobą. wyprostowałem się, objąłem go ponownie i usiłowałem utrzymać moż- liwie jak najbliżej pionu. , - Ścigający i ścigany - powiedziałem. - Pani i van Gelder. , - Słucham? - A oczywiście pani brat, George, jest... - Skąd pan wie, jak ma na imię? - wyszeptała. - Moją rzeczą jest wiedzieć to i owo - odrzekłem wyniośle. - Jak mówiłem, braciszek George znajduje się w dodatkowto niekorzystnej sytuacji, bo nié jest całkiem nie znany policji. Posiadanie byłego więźnia jako brata może być wyraźnym minusem towarzyskim. Nic nie odpowiedziała. Wątpię, czy kiedykolwiek widziałem kogoś, kto wyglądał na tak całkowicie zgnębionego i pokonanego. - Gdzie on mieszka? - spytałem. _- Razem ze mną, rzecz jasna. - To pytanie wyraźnie ją zdziwiło. : Niedaleko stąd. Rzeczywiście nie było daleko, nie więcej niż pięćdziesiąt jardów boczną ulicą - o ile takie ciasne i ponure przejście można nazwać ulicą - za _tlinova". Schody prowadzące do mieszkania Astrid były najwyższe najbardziej kręte, jakie widziałem, a z przewieszonym przez ramię fVorgem wspinałem się na nie z trudem. Astrid otworzyła z klucza drzwi do swego mieszkania, które okazało się niewiele większe od klatki na króliki, składając się, o ile mogłem stwierdzić, z malutkiego saloniku i równie malutką przyległą doń sypialnią. Przeszedłem do sypialni, ułoży- łem George'a na wąskim łóżku, wyprostowałem się i otarłem czoło. - Wdrapywałem się na drabiny lepsze od tych pani przeklętych scho- dów,-- powiedziałem z uczuciem. -_ Bardzo mi przykro. Hotel studencki jest tańszy, no ale z Georgem... Balinova" nie płaci zbyt dobrze. 77 Sądząc po tych dwóch małych pokoikach, schludnych, ale podniszczońych jak ubranie George'a, istotnie płacono tam bardzo mało. Powiedziałem: - Osoby w takim położeniu, jak pani, mają szczęście, jeżeli dostają cokolwiek. - Słucham? - Dość tego "słucham". Doskonale pani wie, o co mi idzie. Prawda, panno Lemay. . . czy może wolno mi panią nazywać Astrid? - Skąd pan zna moje nazwisko? - Nie mógłbym sobie z punktu przypomnieć, czy kiedy widziałem dziewczynę załamującą ręce, ale to właśnie w tej chwili robiła. - Skąd... skąd pan wie o mnie różne rzeczy? -Dajże z tym spokój - odrzekłem szorstko. - Musisz przypisać pewną zasługę swojemu chłopcu. - Mojemu chłopcu? Ja nie mam chłopca. - No to eks-chłopcu. A może lepiej ci odpowiada "zmarłemu chłopcu"? - Jimmy'emu? - szepnęła. - Jimmy'emu Duclos - przytaknąłem. - Mógł stracić dla ciebie głowę - z fatalnym dla siebie skutkiem - ale zdążył mi coś o tobie opowiedzieć. Mam nawet twoją fotografię. Była_wyraźnie zmieszana. - Ale... ale tam, na lotnisku... - A czegoś się po mnie spodziewała... że cię uściskam? Jimmy'ego zabili na lotnisku, bo miał zamiar coś zrobić. Co to było? - Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc. - Nie mogę? Czy nie chcę? Nic nie odpowiedziała. - Czy ty kochałaś Jimmy'ego, Astrid? Popatrzała na mnie w milczeniu, z błyszczącymi oczyma. Powoli kiwnęła głową. - I nie powiesz mi? - Milczenie. Westchnąłem i popróbowałem od innej strony. - Czy Jimmy Duclos powiedział ci, kim był? Potrząsnęła głową. - Ale się domyślałaś? _ Przytaknęła. - I powiedziałaś komuś, czego się domyślasz? To ją załamało. - Nie! Nie! Nikomu nie powiedziałam. Przysięgam na Boga, że nikomu nie powiedziałam! Najwyraźniej kochała go i w tej chwili nie kłamała. - Czy kiedyś o mnie wspominał? - Nie. - Ale ty wiesz, kim jestem? Spojrzała na mnie, a dwie duże łzy spłynęły jej z wolna po policzkach. - Doskonale wiesz, że kieruję biurem do spraw narkotyków Interpolu w Londynie. znowu milczenie. Chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem gniewnie. Prawda, że wiesz? kiwnęła głową. Wielka specjalistka od milczenia. Więc jeżeli nie powiedział ci tego Jimmy, to kto? - Och, Boże! Proszę, niech pan mi da spokój! mnóstwo dalszych łez goniło teraz te pierwsze dwie po jej policzkach. to jej dzień płakania, a mój wzdychania, więc westchnąłem, znowu zmieniłem taktykę i spojrzałem przez drzwi na chłopaka leżącego na łóżku. - Jak przypuszczam,_ George nie jest żywicielem rodziny? - George nie może pracować. - Powiedziała to tak, jakby wyrażała po prostu prawo natury. - Nie pracuje od przeszło roku. Ale co on ma z tym wspólnego? - Wszystko. - Podszedłem i pochyliłem się nad nim, przypatrzyłem _ się uważnie, podniosłem jego powiekę i opuściłem ją. - Co z nim robisz, kiedy jest w takim stanie?, - Nie można nic zrobić. Podciągnąłem rękaw na szkieletowej ręce George'a. Pokłuta, pokryta bliznami i zsiniała od niezliczonych zastrzyków, przedstawiała odrażający widok; ręka Trudi była niczym w porównaniu z nią. Powiedziałem: - Nikt już nigdy nie zdoła nic dla niego zrobić. Wiesz o tym, prawda? - Wiem. - Spostrzegła moje badawcze spojrzenie, przestała ocierać sobie twarz koronkową chusteczką rozmiarów mniej więcej znaczka poczto- wego i uśmiechnęła się gorzko. - Pan chce, żebym podwinęła mój rękaw. _- Nie znieważam miłych dziewczyn. Chcę tylko zadać ci kilka prostych pytań, na które możesz odpowiedzieć. Od jak dawna jest tak z Georgem? - Od trzech lat. - Jak długo jesteś w "Balinova"? - Trzy lata. - Podoba ci się tam? - Czy mi się podoba! - Ta dziewczyna zdradzała się za każdym razem, iy otwierała usta; - Czy pan wie, co to znaczy pracować w nocnym lokalu... takim nocnym lokalu? Wstrętni, okropni starzy mężczyźni łypią na ciebie. - Jimmy Duclos nie był wstrętny, okropny ani stary. Była zaskoczona. - Nie, jasne, że nie. Jimmy... -Jimmy Duclos nie żyje, Astrid. Jimmy nie żyje, bo zakochał się w hostessie z nocnego lokalu, która jest szantażowana. - Nikt mnie nie szantażuje. - Nie? To kto wywiera na ciebie nacisk, żebyś milczała, żebyś wykony- wała pracę, do której wyraźnie masz obrzydzenie? I dlaczego wywierają nacisk? Czy to przez George'a? Co on zrobił czy też co mówią, że zrobił? Wiem, że siedział w więzieniu, więc to nie może być to. Dlaczego 78 79 musiałaś mnie szpiegować, Rstrid? Co wiesz o śmierci Jimmy'ego Duc- losa? Ja wiem, jak zginął. Ale kto go zabił i dlaczego? - Nie wiedziałam, że go zabiją! - Siadła na łóżku-sofie zakrywając twarz dłońmi, a ramiona jej drgały. - Nie wiedziałam, że go zabiją. - No, już dobrze, Astrid. - Dałem za wygraną, bo nie osiągałem niczego poza jej rosnącą niechęcią do mnie. Zapewne kochała Duclosa, nie żył dopiero od wczoraj, a ja rozdrapywałem krwawiące rany. = Znałem za wielu ludzi żyjących w strachu przed śmiercią, aby próbować zmuszać cię do mówienia. Ale pomyśl o tym, Astrid, na miłość boską i przez wzgląd na siebie pomyśl o tym. To jest twoje życie i teraz tylko o nie powinnaś się martwić. George już 'nie ma życia. - Nie mogę nic zrobić, niŐ mogę nic powiedzieć. - Twarz miała nadal w dłoniach. - Proszę, niech pan już idzie. Ja też nie uważałem, żebym mógł jeszcze coś zrobić czy powiedzieć, więc uczyniłem to, o co prosiła, i wyszedłem. Mając na sobie tylko spodnie i trykotową koszulkę przejrzałem się w małym lusterku w małej łazience. Wszelkie ślady szminki zostały usunię- te z mojej twarzy, szyi i rąk, czego nie mogłem powiedzieć o dużym i niegdyś białym ręczniku, który trzymałem w rękach. Był teraz mokry i nieodwracalnie zabarwiony na ciemnoczekoladowy kolor. Wszedłem do sypialni, w której mogło pomieścić się łóżko oraz leżanka. Na nich siedziały wyprostowane Maggie oraz Belinda, wyglądające bardzo ponętnie w nader atrakcyjnych nocnych ko_ulkach, które zdawały się składać głównie z otworów. Ale w tej chwili miałem na głowie pilniejsze problemy niż sposób, w jaki pewni wytwórcy nocnych strojów oszczędzają na materiale. - Zniszczył pan nasz ręcznik - poskarżyła się Belinda. -Powiecie, żeście sobie ścierały makijaż. - Sięgnąłem po swoją koszulę, której kołnierzyk był po wewnętrznej stronie ciemnordzawego koloru, ale na to nic nie mogłem poradzić. - Więc większość dziewczyn z nocnych lokali mieszka w tym hoteliku "Paris"? Maggie kiwnęła głową. - Tak powiedziała Mary. - Mary? - Ta miła młoda Angielka, która pracuje w "Trianon". - W "Trianon" nie pracują żadne rniłe młode Angielki, tylko rozwiązłe młode Angielki. Czy ona jest jedną z tych, co były w kościele? - Maggie potrząsnęła głową. - No, to przynajmniej potwierdza słowa Astrid. - Astrid? - spytała Belinda. - Pan z nią rozmawiał_. - Spędziłem z nią dłuższą chwilę. Obawiam się, że z niewielką korzyś- cią. Nie była zbyt komunikatywna. - Opowiedziałem im pokrótce, jaka była niekomunikatywna, po czym ciągnąłem dalej: - No, już pora, żebyś- : się wzięły do jakiejś roboty, zamiast się włóczyć po nocnych lokalach. Popatrzyły po sobie, a potem zimno spojrzały na mnie. - Maggie, sŐspaceruj się jutro po parku Vondel. _obacz, czy Trudi tam będzie; _sz ją. Sprawdź, co będzie robiła, czy z kimś się spotka, z kimś rrozmawia. To duży park, ale powinnaś ją bez większych trudności znaleźć, jeżeli tam przyjdzie. Będzie jej towarzyszyła przemiła starsza baba mająca około półtora metra obwodu w talii. Bzlindo, miej na oku ten q_lik jutro wieczorem. jeżeli rozpoznasz jakąś dziewczynę, która była w kościele, idź za nią i zobacz, co będzie robiła. - Wciągnąłem mocno przemoczoną marynarkę. - No, to dobranoc. - To wszystko? Już pan idzie? - Maggie wydawała się nieco za- skoczona. ~ Ale panu się spieszy! - powiedziała Belinda. - Jutro wieczorem ułożę was do snu i opowiem wam wszystko o wilku czerwonym Kapturku = obiecałem. - Dzisiaj mam coś do roboty. 80 Rozdział siódmy Zaparkowałem policyjny samochód na wymalowanym na jezdni napisie: "Parkowanie wzbronione" i przeszedłem pieszo ostatnie sto jardów do hotelu. Katarynka odeszła tam, gdzie odchodzą na noc katarynki, a w hote- lowym foyer nie było nikogo poza zastępcą kierownika, który drzemał na krześle za kontuarem. Wyciągnąłem rękę, cicho zdjąłem klucz z haczyka, wszedłem na pierwsze piętro, po czym wsiadłem do windy na wypadek, gdyby się okazało, że zbudziłem kierownika z najwyraźniej twardego i niewątpliwie zasłużonego snu. Zdjąłem przemoczone ubranie - to znaczy wszystko, co miałem na sobie - wziąłem prysznic, włożyłem suchą odzież, zjechałem windą i z trzaskiem położyłem klucz na kontuarze. Zastępca kierownika ocknął się, zamrugał oczami i spojrzał kolejno na mnie, na swój zegarek i na klucz. - Pan Sherman... Nie słyszałem, jak pan wchodził. - Dawno temu. Pan spał. Ta dziecięca niewinność... Nie słuchał mnie. Po raz drugi spojrzał mętnym wzrokiem na zegarek. - Co pan robi, proszę pana? - Chodzę przez sen. - Jest wpół do trzeciej nad ranem! - Nie chodzę przez sen za dnia - odrzekłem rozsądnie. Obróciłem się i spojrzałem na zewnątrz przez przedsionek. - Jak to? Ani portiera, ani odźwiernego, ani taksówkarza, ani kataryniarza, ani żadnego szpiega w zasięgu wzroku. Rozluźnienie. Niedozór. Będzie pan musiał zdać sprawę z tego zaniedbania. - Słucham? - Wieczysta czujność jest ceną władzy. - Nie rozumiem. - Ja też nie jestem pewien, czy rozumiem. Czy o tej porze są otwarci jacyś fryzjerzy? - Czy są jacyś... pan pyta... - Mniejsza z tym. Na pewno jakiegoś znajdę. Wyszedłem. O dwadzieścia kroków od hotelu zboczyłem do bramy, ;_ośnie gotowy sprać kogoś, kto miałby zamiar iść za mną, ale po paru minutach stało się jasne, że nie ma nikogo takiego. Odszukałem swój samochód, pojechałem do dzielnicy portowej i zaparkowałem wóz o dwie przecznice od Pierwszego Zreformowanego Kościoła Amerykańskiego Stowa- rzyszenia Hugonotów. Ruszyłem pieszo do kanału. kanał, obrzeżony tak jak wszędzie wiązami i lipami, był ciemny, brunat- ny _ i nieruchomy, i nie odbijały się w nim latarnie ze skąpo oświetlonych, wąskich uliczek po obu stronach. W żadnym z budynków nad kanałem nie paliło się światło. Kościół wydawał się bardziej odrapany i nieprzytulny niż kiedykolwiek i było w nim coś dziwnie milczącego, obcego i czujnego, tak jak _ w wielu kościołach nocą. Olbrzymi dźwig ze swym potężnym wysięg- nikiem rysował się groźnie na tle nocnego nieba. Nie było tu absolutnie żadnych oznak życia. Brakowało jedynie cmentarza. ruszyłem przez ulicę, potem wszedłem na schody kościoła i nacisnąłem klamkę drzwi. Były otwarte. Nie było żadnego powodu, by je zamykać, ale jakoś niejasno zdziwiłem się, że tego nie zrobiono. Zawiasy musiały być Dobrze naoliwione, bo drzwi rozwarły się i zamknęły bezgłośnie. zapaliłem latarkę i obróciłem się raptownie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Byłem sam. Przeprowadziłem bardziej metodyczną inspekcję. wnętrze było niewielkie, nawet mniejsze, niż można by sądzić z zewnątrz, sczerniałe i stare, tak stare, iż zauważyłem, że dębowe ławy zostały niegdyś wyciosane toporkami. Uniosłem promień latarki, ale nie było żadnej galerii, tylko małe, zakurzone, witrażowe okna, które nawet w sło- neczny dzień musiały wpuszczać minimalną ilość światła. Drzwi frontowe stanowiły jedyne wejście z zewnątrz. Drugie drzwi znajdowały się w prze- _ległym rogu, pomiędzy kazalnicą a staroświeckimi, uruchamianymi miechem organami. _Podszedłem do owych drzwi, położyłem dłoń na klamce i zgasiłem latarkę. Skrzypnęły, ale niegłośno. Posunąłem się naprzód cicho i ostro- żnié, i dobrze uczyniłem, bo stąpnąłem nie na podłogę innego pomiesz- czenia, ale na pierwszy stopień wiodących w dół schodów. Zeszedłem po _ osiemnastu stopniach zataczających pełne koło i ruszyłem dalej ostro- żnie, z wyciągniętą ręką, aby namacać drzwi, które, jak sądziłem, musiały być przede mną. Ale przede mną nie było żadnych drzwi. Zapaliłem latarkę. pomieszczenie, w którym się znalazłem, było w przybliżeniu o połowę mniejsze od kościoła. Szybko omiotłem je latarką. Nie było tu okien, tylko gołe żarówki u sufitu. Odszukałem przełącznik i przekręciłem go. była jeszcze bardziej poczerniała niż sam kościół. Surową drewnianą podłogę pokrywał brud wdeptywany od niezliczonych lat. Pośrodku stało kilka stolików i krzeseł, a pod dwiema bocznymi ścianami były przegrody, 82 83 bardzo wąskie i bardzo wysokie. Wyglądało to niczym jakaś średniowiecz- na kawiarnia. Nozdrza drgnęły mi mimowolnie od dobrze zapamiętanego i niemiłego zapachu. Mógł on dochodzić zewsząd, ale wydało mi się, że dolatuje z rzędu owych budek po mojej prawej ręce. Schowałem latarkę, wyjąłem pistolet z filcowej kabury zawieszonej pod pachą, wydobyłem z kieszeni tłumik i wkręciłem go na lufę. Zacząłem się skradać jak kot i nos mój powiedział mi, że zmierzam we właściwym kierunku. Pierwsza budka była pusta. Druga tak samo. A wtedy dosłyszałem odgłos oddychania. Podkrad- łem się milimetr za milimetrem, i moje lewe oko oraz lufa pistoletu wychynęły w tej samej chwili zza przegrody budki. Moja ostrożność była zbyteczna. Nie groziło mi żadne niebezpieczeńst- wo. Na wąskim sosnowym stole znajdowały się dwie rzeczy: popielniczka z wypalonym do końca papierosem i ramiona oraz głowa mężczyzny, który siedział oparty o stół, śpiąc twardo, z twarzą odwróconą ode mnie: Nie musiałem widzieć jego twarzy; wychudłe ciało i wytarte ubranie George'a były łatwe do rozpoznania. Kiedy go widziałem ostatnio, przysiągłbym, że nie będzie w stanie ruszyć się z łóżka przez następne dwadzieścia cztery godziny - czy raczej przysiągłbym, gdyby był normalnym człowiekiem. Ale narkomani w zaawansowanym stadium nałogu są bardzo dalecy od normalności i zdolni do zdumiewających, choE krótkotrwałych nawrotów sił. Zostawiłem go tam, gdzié siedział. Na razie nie stanowił żadnego problemu. Na końcu pokoju, między dwoma rzędami budek, były drzwi. Otworzy- łem je z nieco mnieiszą ostrożnością niż poprzednie, wszedłem do środka, odszukałem przełącznik i przekręciłem go. Ta salka była duża, lecz bardzo wąska, ciągnęła się przez całą długość kościoła, ale nie miała więcej niż trzy metry szerokości. Po obu stronach znajdowały się półki, wszystkie zastawione Bibliami. Nie zdziwiłem się widząc, że owe Biblie są identyczné z tymi, które oglądałem w magazynie Morgensterna i Muggenthalera, i tymi, które Pierwszy Zreformowany Kościół rozdawał tak szczodrobliwie amsterdamskim hotelom. Nie wyda- wało się, abym mógł coś zyskać oglądając je ponownie, ale zatknąłem pistolet za pas i podszedłem przyjrzeć się im nľmo wszystko. Zdjąłem kilka na chybił trafił z pierwszego rzędu na półce i przekartkowałem je; były tak nieszkodliwe, jak tylko mogą być Biblie, to znaczy najnieszkodliw- sze w świecie. Sięgnąłem do drugiego rzędu i takie same pobieżne oględziny dały identyczny rezultat. Odsunąłem na bok częśE drugiego rzędu i wyjąłem Biblię z trzeciego. Ten egzemplarz mógł być nieszkodliwy lub nie, zależnie od interpretacji przyczyn jego ciężkiego okaleczenia, natomiast w charakterze Biblii jako takiej był kompletnie bezwartościowy, albowiem otwór, który gładko wydrążono w jego środku, sięgał prawie na całą szerokość książki; był on mniej więcej kształtu i rozmiaru dużej figi. Obejrzałem kilka dalszych Biblii tego samego rzędu; wszystkie miały identyczne wydrążenia w środku, najwyraźniej wykonane maszynowo. Odłożywszy na bok jeden z okaleczo- nych egzemplarzy, wstawiłem pozostałe z powrotem na miejsce i ruszyłem do drzwi znajdujących się naprzeciwko tych, którymi wszedłem do tego iego pokoju. Otworzyłem je i zapaliłem światło. Muszę przyznać, że Pierwszy Zreformowany Kościół niewątpliwie uczy- _ wybitnym powodzeniem wszystko, co mógł, by zastosować się do napomnień dzisiejszego awangardowego duchowieństwa, iż obowiązkiem kościoła jest dotrzymać kroku i uczestniczyć w technologicznej epoce, której żyjemy: Oczywiście można było oczekiwać, że zostaną one wzięte mniej dosłownie, ale nie sprecyzowane apele, kiedy są stosowane w prak- tyce zawsze mogą powodować pewne wypaczenia, co najwyraźniej zda- rzyło się w tym wypadku; salka ta, która obejmowała prawie połowę iziemi kościoła, była w istocie wspaniale wyposażonym warsztatem dla mego niefachowego oka było tam absolutnie wszystko - tokarki, irki" prasy, tygle,_formy, piec, stemplownica oraz stoły, do których _ przymocowane liczne mniejsze maszyny, których przeznaczenie sta- nowiło dla mnie tajemnicę. Podłogę w jednym końcu pokrywały mosiężne miedziane strużyny, leżące w ciasno skręconych zwojach. W stojącej w kącie skrzyni znajdował się duży, bezładny stos ołowianych rur, naj- wyraźniej starych, oraz kilka rulonów używanej ołowianej blachy dacho- wej. Wszystko razem wziąwszy, było to miejsce wysoce funkcjonalne Wyraźnie przeznaczone na wytwórczość; jednakże trudno było odgadnąć, czym _ są produkty końcowe, ponieważ nigdzie ich nie porozkładano. Byłem w połowie salki, stąpając powoli, gdy ni to wyobraziłem sobie, ni to dosłyszałem jakiś nieuchwytny odgłos dochodzący z pobliża drzwi, którymi dopiero co wszedłem, i znowu doznałem tego niemiłego mrowié- nia w karku; ktoś się weń wpatrywał, bynajmniej nie w przyjaznych zamiarach, z odległości zaledwie paru kroków. szedłem dalej spokojnie, co nie jest rzeczą łatwą, kiedy istnieje duża szansa, że następny krok może być poprzedzony kulą kalibru 38 albo czymś równie zabójczym w nasadzie czaszki; mimo to szedłem dalej, bo ócenie się, kiedy ktoś jest uzbrojony jedynie w wydrążoną Biblię, trzymaną w lewej ręce - pistolet miałem nadal za pasem - wydawało się niezawodnym sposobem przyspieszenia mimowolnego naciśnięcia spustu przez czyjś nerwowy palec. Zachowałém się jak dureń, w idiotyczny sposób, za który zbeształbym każdego innego, i wszystko wskazywało na to że zapłacę cenę odpowiednią dla durnia. Otwarte główne drzwi prowadzące do podziemia, swobodny wstęp dla każdego, kto mógłby 84 85 chcieć zajrzeć do środka - to wszystko świadczyło tylko o jednej rzeczy: o obecności milczącego, uzbrojonego człowieka, którego zadaniem nie było zapobiec wejściu, ale zapobiec odejściu i to w najbardziej nieod- wracalny sposób. Zastanowiłem się, gdzie się ukrywał; może na kazalnicy, może za jakimiś bocznymi drzwiami prowadzącymi ze schodów, cżego nie zbadałem przez swoje niedbalstwo. Dotarłem do końca salki, zerknąłem w lewo za ostatnią tokarkę, mruk- nąłem cicho, jakby zaskoczony i pochyliłem się nisko za maszyną. Nie pozostałem w tej pozycji âłużej niż dwie sekundy, bo wydawało się niezbyt celowe odwlekać to, co, jak wiedziałem, było nieuniknione; gdy szybko wysunąłem czubek głowy nad tokarkę, lufa mojego pistoletu z tłumikiem była już na wysokości mego prawego oka. Był nie dalej niż o piętnaście stóp i stąpał bezgłośnie w pantoflach na gumowych podeszwach - zasuszony mężczyzna o białej jak papier twarzy gryzonia i błyszczących, czarnych jak węgiel oczach. W kierunku zasłaniają- cej mnie tokarki miał wycelowane coś znacznie gorszego niż pistolet 38; był to bowiem mrożący krew w żyłach obrzynek _ strzelba śrutowa kaliber dwanaście z oberżniętymi lufamő i kolbą, bodaj najbardziej morderczo skuteczna broń do walki z bliska, jaką kiedykolwiek wymyślono. Ujrzałem go i nacisnąłem spust mego pistoletu w tej samej chwili, bo jeśli było coś pewnego, to to, że następna nie będzie mi już dana. Pośrodku czoła zasuszonego mężczyzny wykwitła czerwona róża. Cofnął się o krok, co było refleksem człowieka już martwego, i zwalił się na podłogę niemal równie bezgłośnie, jak stąpał ku mnie, z obrzynkiem wciąż zaciśniętym w ręce. Przeniosłem wzrok na drzwi, ale jeżeli były jakieś posiłki, to roztropnie się ukrywały. Wyprostowałem się i szybko podszed- łem do miejsca, gdzie zmagazynowano Biblie, ale nikogo nie było ani tam, ani w żadnej z budek w sąsiednim pokoju, gdzie George nadal siedział nieprzytomny, rozparty na stole. Dźwignąłem go nie nazbyt delikatnie z krzesła, przerzuciłem sobie przez ramię, zataszczyłem na górę do właściwego kościoła i bez ceremonii zrzuciłem na kazalnicę, gdzie był niewidoczny dla kogoś, kto mógłby przypadkiem zajrzeć głównymi drzwiami, chociaż nie mogłem sobie wy- obrazić, dlaczego miałoby komukolwiek przyjść do głowy, by tu zaglądać o tej porze nocy. Otworzyłem główne drzwi i wyjrzałem na zewnątrz, ale ulica nad kanałem była opustoszała w obydwu kierunkach. W trzy minuty później zajechałem taksówką w pobliże kościoła. Wszed- łem do środka; zabrałem George'a, powlokłem go ze schodów i przez ulicę, i wépchnąłem na tylne siedzenie wozu. Od razu zleciał z niego na podłogę, ale ponieważ był zapewne bezpieczniejszy w tej pozycji, pozos- tawiłem go tak, szybko sprawdziłem, czy ktoś się nie interesuje tym, co robię, i zawróciłem do kościoła. W kieszeniach zabitego nie znalazłem nic poza kilkoma papierosami własnej roboty, co dosyć dobrze harmonizowało z faktem, że był całkiem zaprawiony narkotykami, kiedy szedł za mną z obrzynkiem. Wziąłem tę w lewą rękę, chwyciłem zabitego za kołnierz marynarki - wszelka inna metoda wyciągnięcia go stamtąd miałaby ten skutek, że zakrwawił- bym sobie ubranie, a było ono jedynym zdatnym do użytku, jakie mi pozostało - powlokłem go przez podziemie na schody gasząc za sobą światła i zamykając drzwi. znowu ostrożny rekonesans u głównych drzwi kościoła, i znowu opustoszała ulica. Powlokłem go za niewielką osłonę, jaką dawała taksów- ka , i spuściłem do kanału równie bezgłośnie, jak zapewne spuściłby mnie, gdyby nieco sprawniej posłużył się obrzynkiem, który z kolei wrzuciłem za nim do wody. Wróciłem do taksówki i już miałem siąść za kiérownicą, gdy wtem rozwarły się szeroko drzwi domu sąsiadującego z kościołem ukazał się w nich jakiś człowiek, który rozejrzał się niepewnie, po czym ruszył ku miejscu, gdzie stałem. Był to masywny, 'tęgi mężczyzna, ubrany w coś, co przypominało obszer- ną nocną koszulę, z narzuconym na wierzch płaszczem kąpielowym. Miał dosyć imponującą głowę, ze wspaniałą grzywą siwych włosów, siwe wąsy, zdrowe, rumiane policzki i w tym momencie wyraz z lekka zaskoczonej _- Czy mogę w czymś pomóc? - Miał głęboki, dźwięczny modulowany głos człowieka, który najwyraźniej przywykł często go słyszeć. - Czy coś się ( stało? - Co miałoby się stać? -- Zdawało mi się, że słyszałem jakieś odgłosy dochodzące z kościoła. - Z kościoła? - Teraz ja z kolei zrobiłem zaskoczoną minę. - Tak. Z mojego kościoła. Tam. - Wskazał mi go na wypadek, gdybym nie wiedział, jak wygląda kościół. - Jestem pastorem. Moje nazwisko: Godbody. Doktor Thaddeus Goodbody. Myślałem, że może zakradł się jakiś intruz. . . . - W każdym razie nie ja, wielebny pastorze. Od lat nie byłem w koś- ciele. Kiwnął głową tak; jakby go to wcale nie zdziwiło. - Żyjemy w bezbożnych czasach. Dziwna to pora do przebywania na 9teście, młody człowieku: - Nie dla kierowcy taksówki z nocnej zmiany: Popatrzył na mnie wcale nie przekonany i zajrzał do taksówki. - Boże miłosierny! Tu leżą zwłoki na podłodze. - Na podłodze nie ma żadnych zwłok. Na podłodze leży pijany mary- narz; którego odwożę na statek. Zleciał na podłogę przed paroma sekun- dami , więc zatrzymałem się, żeby go z powrotem posadzić na siedzeniu. 86 87 Uważałem, że to będzie chrześcijański uczynek = dodałem cnotliwie. - Ze zwłokami nie zadawałbym sobie tego trudu. To moje odwołanie się do jego profesji nie dało rezultatu. Powiedział tonem, którego zapewne używał do swych zbłąkanych owieczek: - Chcę sam to sprawdzić. Naparł twardo na mnie, a ja naparłem twardo na niego. Powiedziałem: - Proszę nie doprowadzać do tego, żebym straćił prawo jazdy. - Wiedziałem! Wiedziałem! Jest tu coś bardzo podejrzanego. Więc może pan przeze mnie stracić prawo jazdy? - Tak. Jeżeli wrzucę księdza pastora do kanału, to je stracę. To znaczy - dodałem po namyśle - o ile uda się księdzu wydrapać z powrotem. - Co? Do kanału? Mnie? Człowieka bożego? Pan _mi grozi użyciem przemocy? - Tak. Dr Goodbody szybko cofnął się o kilka kroków. - Mam numer pańskiego wozu. Złożę na pana zażalenie... Noc miała się ku końcowi, a chciałem trochę się przespać przed ranem, więc wsiadłem do samochodu i odjechałem. Pastor wygrażał mi pięścią w sposób nie świadczący zbyt dobrze o jego pojęciu braterskiej miłości i zdawał się wygłaszać jakąś gwałtowną perorę, ale nie mogłem tego dosłyszeć. zastanowiłem się, czy złoży skargę w policji, i pomyślałem, że są małe szanse, aby to zrobił. Zaczynało mnie już nużyć dźwiganie George'a po schodach. Chociaż nic prawie nie ważył, ale z uwagi na brak snu oraz kolacji byłem znacznie poniżej zwykłej formy, a poza_ tym miałem już narkomanów wyżej nosa. Drzwi do maleńkiego mieszkanka Astrid zastałem otwarte, czego można się było spodziewać, jeżeli George był ostatnią osobą, która nimi wy- chodziła. Wszedłem, zapaliłem światło, minąłém śpiącą Astrid i złożyłem George'a niezbyt delikatnie na jego łóżku. Przypuszczam, że dziewczynę zbudziło skrzypnięcie materaca, a nie jaskrawe światło pod sufitem; w każ- dym razie kiedy wróciłem do jej pokoju, siedziała na swoim łóżku-leżance i przecierała oczy, jeszcze otumaniona po śnie. Spojrzałem na nią z wyra- zem - mam nadzieję - zamyślenia i nie powiedziałem nic. - On spał i potem ja też zasnęłam - odezwała się tonem usprawied- liwienia. - Widocznie wstał i znowu wyszedł. = Kiedy przyjąłem to arcydzieło dedukcji w milczeniu, na które zasługiwało, dodała niemal z desperacją: - Nie słyszałam, jak wychodził. Nic nie słyszałam. Gdzie pan go znalazł? - Na pewno nigdy byś nie zgadła. W garażu, przy katarynce, próbują- cego ściągnąć z niej pokrowiec. Nie bardzo mu to szło. Tak jak przedtem tego wieczora, ukryła twarz w dłoniach; tym razem nie płakała, choć pomyślałem posępnie, że jest to tylko sprawa czasu. Co w tym takiego niepokojącego? - spytałem. - On bardzo się interesuje katarynkami, prawda? Zastanawiam się, dlaczego. To ciekawe. , jest muzykalny? Nie. To znaczy tak... Od małego... E, dajże spokój. Gdyby był muzykalny, wolałby słuchać pneumatycz- nego świdra. Istnieje bardzo prosta przyczyna, że tak przepada za tymi katarynkami. Bardzo prosta - i oboje ją znamy. spojrzała na mnie, ale nie bez zdziwienia; jej oczy były zmętniałe ze strachu. Ze znużeniem przysiadłem na krawędzi łóżka i ująłem ją za obie dłonie. Astrid. Słucham. Jesteś prawie taką samą skończoną kłamczuchą, jak ja. Nie poszłaś ić George'a, bo doskonale wiedziałaś, gdzie jest, i doskonale wiesz, że _ go znalazłem: w miejscu, gdzie był zdrowy i cały, w miejscu, gdzie policja nigdy by go nie znalazła, bo nie przyszłoby jej na myśl szukać tam kiedykolwiek. - westchnąłem. - Dymek to nie strzykawka, ale pewnie lepszy niż nic. ßpojrzała na mnie ze zmartwiałą twarzą, po czym znowu ukryła ją w :dłoniach. Ramiona zaczęły jej drgać, tak jak przewidywałem. Nie mam pojęcia, jakie pobudki mną kierowały, ale po prostu nie mogłem tak siedzieć nie wyciągnąwszy do niej pokrzepiającej dłoni, a kiedy to uczyni- łem , popatrzała na mnie drętwo oczami pełnymi łez, objęła mnie i zaczęła _zko szlochać na moim ramieniu. Zaczynałem już przywykać do takiego traktowania w Amstérdamie, ale bynajmniej z nim się nie pogodziłem, ' spróbowałem łagodnie rozluźnić jej ręce, lecz ona tylko tym mocniej zacisnęła. Wiedziałem, że nie ma to nic wspólnego ze mną; w tej chwili potrzebowała do czegoś się przytulić, a ja akurat się znalazłem pod ręką. stopniowo łkanie ucichło i wyciągnęła się na łóżku, z mokrą od łez twarzą, bezbronną i pełną rozpaczy. Jeszcze nie jest za późno, Astrid - powiedziałem. -- To nieprawda. Pan wie tak samo dobrze jak ja, że było za późno od początku. _-- Dla George'a tak. Ale czy nie rozumiesz, że usiłuję pomóc tobie? - Jak pan mi może pomóc? ~- Niszcząc ludzi, którzy zniszczyli twojego brata. Niszcząc ludzi, którzy niszczą ciebie. Ale potrzebuję pomocy. W końcu wszyscy potrzebujemy pomocy - ty, ja, każdy. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Obiecuję ci, Astrid. Nie powiedziałbym, że rozpacz malująca się na jej twarzy ustąpiła miejsca jakiemuś innemu wyrazowi, ale przynajmniej wydała mi się,trochę mniej bezdenna; Astrid kiwnęła głową parę raz__, uśmiechnęła się przez łzy_ i powiedziała: 88 89 - Pan widać jest bardzo sprawny w niszczeniu ludzi. - Może i ty będziesz musiała być taka - odrzekłem i wręczyłem rewolwerek Liliput, którego skuteczność przeczy jego małemu kalibra Wyszedłem w dziesięć minut później. Kiedy znalazłem się na ulicy, spostrzegłem dwóch oberwanych mężczyzn, siedzących na schodach bra- my domu znajdującego się prawie wprost naprzeciwko i dyskutujących z zapałem, ale niezbyt głośno, wobec czego przełożyłem pistolet do kieszeni i ruszyłem ku nim. Kiedy byłem o dziesięć kroków, skręciłem w bok, ponieważ unoszący się w powietrzu zapach rumu był tak ostry, nasuwał myśl, że nie tyle pili, co świeżo wyleźli z kadzi zawierającej najlepszy gatunek Demerary. Zaczynały mi się zwidywać upiory w każdym migającym cieniu, co oznaczało, że potrzebowałem snu, więc wsiadłem _ do mojej taksówki, wróciłem do hotelu i położyłem się spać. Rozdział ósmy Rzecz niezwykła, świeciło słońce, kiedy mój budzik rozdzwonił się następnego rana - czy raczej tego samego rana. Wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem, przeszedłem na dół i zjadłem w restauracji śniadanie z tak pokrzepiającym skutkiem, że byłem w stanie uśmiechnąć się _powiedzieć uprzejmie dzień dobry kolejno zastępcy kierownika, po- rtierowi oraz kataryniarzowi. Przez parę minut stałem przed hotelem rozglądając się bacznie z miną człowieka, który oczekuje pojawienia się kogoś , kto ma go śledzić, ale widocznie nastąpiło zniechęcenie, bo doszed- łem bez niczyjego towarzystwa do miejsca, gdzie ubiegłej nocy pozos- wiłem moją policyjną taksówkę. Chociaż przy jasnym świetle dziennym przestałem się wzdrygać na widok każdego cienia, otworzyłem maskę , ale nikt nie umieścił tam w nocy żadnych śmiercionośnych materia- łów wybuchowych, więc odjechałem i przybyłem do komendy Policji na ' straat punktualnie o dziesiątej, zgodnie z obietnicą. Półkownik de Graaf oczekiwał mnie na ulicy z gotowym nakazem rewizji. Tak samo inspektor van Gelder. Obaj przywitali mnie z uprzejmą powściągliwością ludzi, którzy uważają, że marnują czas, ale są zbyt czni, by to powiedzieć, i zaprowadzili mnie do auta policyjnego z kierowcą, o wiele bardziej luksusowego niż to, które mi przydzielili. Nadal uważa pan, że nasze odwiedziny u Morgensterna i Muggent- _lera są pożądane? - zapytał de Graaf. - I potrzebne? -_:_- Bardziej niż kiedykolwiek. _- Czy coś się stało, że pan tak sądzi? - Nic - skłamałem. Dotknąłem głowy. - Czasami coś mnie tknie. ~De Graaf i van Gelder popatrzyli krótko po sobie. - Tknie? - zapytał de Graaf ostrożnie. - Miewam przeczucia. , :Nastąpiła jeszcze jedna krótka wymiana spojrzeń wyrażająca ich opinię o : pracownikach policji, którzy działają na takiej naukowej podstawie, po czym de Graaf powiedział, roztropnie zmieniając temat: 91 -Mamy ośmiu funkcjonariuszy po cywillnemu, którzy czekają tan1 w ciężarówce. A1e pan mówi, że w gruncie rzeczy nie chce pan prze- prowadzać rewizji? - Chcę przeprowadzić rewizję, a jakże - albo raczej chcę stworzyć pozory rewizji. Naprawdę idzie mi o faktury, które dadzą nam listę wszystkich dostawców pamiątek dla magazynu. - Mam nadzieję, że pan wie, co pan robi - rzekł van Gelder poważ- nym tonem. - Pan ma nadzieję? - odparłem. - A jak pan sądzi, co ja czuję? Żaden z nich nie powiedział, co o tym sądzi, a ponieważ rozmowa przybierała niekorzystny obrót, wszyscy zachowaliśmy milczenie aż do przybycia na miejsce. Zajechaliśmy przed magazyn za niepozorną szarą ciężarówkę, i kiedy wysiedliśmy, wyskoczył z jej szoferki mężczyzna w ciemnym ubraniu i podszedł do nas. Jego cywilny garnitur nie był najlepszym przebraniem; potrafiłbym w nim rozpoznać policjanta na milę. Powiedział do de Graafa: - Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku. - Niech pan zbierze swoich ludzi. - Tak jest. - Policjant wskazał w górę. - Co to ma znaczyć, panie pułkowniku? Popatrzyliśmy za jego wyciągniętą ręką. Tego rana wiał podmuchami wiatr, niezbyt silny, ale wystarczający, aby powoli, nierównomiernie koły- sać ubarwionym wesoło przedmiotem, zawieszonym u belki wyciągowej na szczycie magazynu; przedmiot ten zataczał niewielki łuk i na tym tle był jedną z najbardziej ponurych rzeczy, jakie widziałem. Była to lalka, bardzo duża lalka prawie metrowej wysokości, oczywiście ubrana w znajomy, niepokalany, pięknie skrojony, tradycyjny strój holen- derski, z długą, pasiastą spódnicą falującą kokieteryjnie na wietrze. Za- zwyczaj przez bloki wyciągów przewleczone są liny lub druty, ale w tym wypadku ktoś postanowił użyć łańcucha, a lalkę przymocowano do niego za pomocą czegoś, w czym nawet na tej wysokości można było rozpoznać groźnie wyglądający hak, za mało wygięty, by objąć szyję, którą,przy- trzymywał, tak że widocznie musiano go wbić siłą, bo szyja była wyłamana w bok, a głowa zwisała pod groteskowym kątem, nieomal dotykając prawego ramienia. Była to ostatecznie tylko okaleczona lalka, ale efekt był przerażający i ohydny. I najwyraźniej nié ja jeden tak to odczułem. - Cóż to za makabryczny widok! - De Graaf był wyraźnie wstrząśnięty. - Co to ma znaczyć, na imię boskie? Jaki... jest,tego cel, co się za tym kryje? Jakiż chory umysł mógł wymyślić taką... ohydę? Van Gelder potrząsnął głową. - Chore umysły są wszędzie, a Amster- dam ma ich pod dostatkiem. Porzucona kochanka, znienawidzona teś- ciowa... _ - Tak, jest ich legion. Ale to... to jest tak anormalne, że prawie obłąkane. żeby wyrażać swoje uczucia w taki okropny sposób... - Popatrzał na mnie dziwnie, tak jakby zmienił zdanie co do celowości naszych odwiedzin. panie majorze, czy nie odnosi pan wrażenia, że to jest bardzo dziwne? - Odnoszę takie samo wrażenie jak pan. Ten, kto to zrobił, ma murowa- ne podstawy do otrzymania pierwszego wolnego miejsca w szpitalu dla umysłowo chorych. Ale ja nie dlatego tu przyjechałem. -- Oczywiście, oczywiście. - De Graaf jeszcze raz popatrzył długo na dyndającą lalkę, jak gdyby nie mógł się zmusić do oderwania od niej wzroku, po czym dał znak raptownym ruchem głowy i pierwszy wszedł na schodki prowadzące do magazynu. Odźwiérny zaprowadźił nas na piętro, potem do pokoju biurowego w rogu, którego drzwi z zamkiem ze- garowym, nie tak jak ostatnim razem, kiedy je widziałem, były teraz gościnnie otwarte. Pokój biurowy stanowił ostry kontrast z samym magazynem, był prze- stronny, nie zagracony, nowoczesny i komfortowy, z pięknym dywanem draperiami w różnych odcieniach bursztynowego koloru, oraz wyposażo- ny w kosztowne, najnowsze meble skandynawskie, nadające się bardziej do luksusowego salonu niż do biura w dzielnicy portowej. Dwaj mężczy- źni, _, którzy siedzieli w głębokich fotelach za osobnymi, dużymi, krytymi _rą biurkami, powstali uprzejmie i wskazali de Graafowi, van Gelderowi i mnie inne, równie wygodne fotele, a sami stanęli przed nami. Byłem rad z tego, bo mogłem lepiej im się przypatrzyć, a obaj byli na swój sposób bardzo do siebie podobni i warci obejrzenia. jednakże nie napawałem się _ ciepłym, promiennym przyjęciem dłużej niż kilka sekund. Powiedzia- łem do de Graafa: _=- Zapomniałem o bardzo ważnej rzeczy. Muszę koniecznie zobaczyć się natychmiast z pewnym moim znajomym. _a_c było w istocie; nieczęsto doznaję tego mrożącego, ołowianego kłucia w żołądku, ale kiedy to następuje, muszę podjąć akcję zapobiega- wczą _ bez najmniejszej zwłoki. _De Graaf zrobił zdziwioną minę. _- Sprawa tak ważna mogła wymknąć się panu z pamięci? ~ Mam inne rzeczy na głowie. A to mi się przypomniało właśnie w tej chwili. - Co było prawdą. -- Może pan zatelefonuje... -- Nie, nie. Muszę załatwić to osobiście. _- Czy nie mógłby pan mi wyjaśnić... - Panie pułkowniku! Szybko kiwnął ze zrozumieniem głową doceniając fakt, że nie mógłbym ujawniać tajemnic państwowych w obecności właścicieli magazynu, co do którego miałem poważne zastrzeżenia. 92 93 - Gdybym mógł pożyczyć pański samochód i kierowcę. - Oczywiście - odrzekł bez entuzjazmu. - I gdyby pan mógł zaczekać, aż wrócę... - Pan wiele żąda, majorze. - Wiem. Ale to potrwa tylko parę minut. Tak też było. Kazałem kierowcy zatrzymać się przed pierwszą kawiarnią po drodze, wszedłem do środka i zatelefonowałem z miejscowego auto. matu. Usłyszałem sygnał i poczułem, że ramiona rozprężają mi się z ulgi, kiedy po przełączeniu przez centralę hotelową prawie natychmiast pod- niesiono słuchawkę. - Maggie? - spytałem. - Dzień dobry, panie _majorze. - Zawsze uprzejma, zawsze formalistka, i nigdy nie byłem bardziej rad, że taką ją słyszę. - Cieszę się, że Cię złapałem. Bałem się, że może już wyszłyście z Belindą - ona nie wyszła, prawda? - Znacznie bardziej bałem się kilku innych rzeczy, ale nie była pora; żeby jej o tym mówić. - Jest tutaj - powiedziała Maggie spokojnie. -Macie obydwie natychmiast opuścić hotel. Kiedy mówię "natych- miast", mam na myśli dziesięć minut. Pięć, jeżeli to możliwe. - Opuścić? To znaczy... - To znaczy spakować się, zapłacić i więcej nie pokazywać się w jego pobliżu. Przenieście się do innego hotelu. Któregokolwiek..: Nie, ty nie- szczęsna idiotko, nie do mojego. Do odpowiedniego hotelu. Bierzcie tyle taksówek, ile wam się spodoba, ale _upewnijcie się, że nikt za wami nie jedzie: Przetelefonujcie swój numer do biura pułkownika de Graafa na Marnirstraat. Podajcie numer na wspak. - Na wspak? - Maggie była zgorszona. - To znaczy, że pan nie ufa także i policji? - Nie wiem, co rozumiesz przez "także", ale nie ufam nikomu, kropka. Kiedy się zameldujecie w hotelu, idźcie odszukać Astrid Lemay. Będzie u siebie - adres macie - albo w "Balinova". Powiedzcie jej, że ma zamieszkać w waszym hotelu, dopóki nie dam jej znać, że może bezpiecz- nie wrócić. - Ale jej brat... - George może zostać na miejscu. Nic mu nie grozi. - Później nie mogłem sobie przypomnieć, czy to oświadczenie było szóstym czy siód- .mym błędem, który popełniłem w Amsterdamie. - A ona jest zagrożona. Jeżeli będzie miała opory, powiedzcie jej, że z mojego polecenia idziecie na policję w sprawie George'a. - Ale dlaczego miałybyśmy iść na policję? - Nie ma powodu. ale ona nie powinna o tym wiedzieć. Jest taka przerażona, że na samo słowo "policja". . - To jest po,prostu okrutne - przerwała mi Maggie surowo. - Bzdury! - krzyknąłem i z trzaskiem odłożyłem słuchawkę. W minutę później byłem z powrotem w magazynie i tym razem miałem czas przyjrzeć się bliżej i dłużej jego właścicielom. Obaj byli, nieomal karykaturami tego, jak-cudzoziemiec wyobraża sobie typowego amster- damczyka. Bardzo masywni, bardzo tłuści, rumiani, mieli obwisłe policzki, ich twarze podczas naszego pierwszego krótkiego spotkania wyrażały wszystkimi swymi głębokimi fałdami życzliwość i jowialność, którego to wyrazu zdecydowanie im teraz brakowało. Widocznie de Graaf, zniecierp- liwiony moją wprawdzie tak krótką nieobecnością, rozpoczął czynności beze mnie. Nie zrobiłem mu z tego powodu wyrzutu, a on ze swojej strony miał na tyle taktu, aby nie spytać, jak mi poszło. Natomiast Muggenthaler orgenstern nadal stali nieomal w identycznej pozycji, w jakiej ich zostawiłem, spoglądając po sobie z konsternacją, przestrachem oraz kom- pletnym brakiem zrozumienia. Muggenthaler, który trzymał jakiś papier w ręce, opuścił ją gestem człowieka nie wierzącego własnym oczom. Nakaz rewizji: - Nuta patosu, desperacji i tragizmu wzruszyłaby do głębi nawet posąg; gdyby ten człowiek był o połowę szczuplejszy, byłby stworzony na Hamleta. - Nakaz rewizji w firmie Morgenstern i Muggent- i! Od stu pięćdziesięciu lat obie nasze rodziny były szanowanymi, ba, onymi kupcami w Amsterdamie. A teraz coś takiego! - Sięgnął ręką za siebie i osunął się na fotel jakby w otumanieniu, a papier wypadł mu _. - Nakaz rewizji! _ Nakaz rewizji! - zaintonował Morgenstern. On także musiał poszukać sobie fotela. - Nakaz rewizji, Ernst. Czarny to dzień dla naszej firmy! Boże ! Co za wstyd! Co za hańba! Nakaz rewizji! uggenthaler uczynił zdesperowany, apatyczny ruch ręką. Proszę, rewidujcie panowie wszystko, co chcecie. Czy pan nie chce wiedzieć, czego szukamy? - zapytał de Graaf - Dlaczego miałbym chcieć to wiedzieć? - Muggenthaler popróbował przez ;hwilę wzbudzić w sobie oburzenie, ale był nazbyt zdruzgotany. - Od pięćdziesięciu lat. . . - Ależ panowie - powiedział uspokajająco de Graaf - nie bierzcie tego _ tak tragicznie. Rozumiem wstrząs, jaki musicie odczuwać, i osobiście przypuszczam, że szukamy czegoś nie istniejącego. ale zwrócono się do mnie oficjalnie w tej sprawie i musimy dokonać oficjalnych czynności. Mamy informacje, że panowie posiadacie diamenty uzyskane w sposób niedo- zwolony._.., . . . Diamenty! - Muggenthaler popatrzył z niedowierzaniem na swego wspólnika. - Słyszysz, Janie? Diamenty! - potrząsnął głową i powiedział do de Graafa: - Jeżeli pan jakieś znajdzie, niech pan mi da kilka, dobrze? 94 95 De Graaf nie przejął się tym posępnym sarkazmem. - I co dużo ważniejsze, maszyny do szlifowania diamentów. - Mamy wszystko zastawione od podłogi po sufit maszynami do szlifowa- nia diamentów - powiedział Morgenstern ociężale. - Przekonajcie się sami - A księgi faktur? - Co chcecie, co tylko chcecie - odparł ze znużeniem Muggenthaler. - Dziękuję panom za gotowość do współdziałania. - De Graaf skinął głową na van Geldera, który wstał i wyszedł z pokoju. De Graaf mówił daléj poufnie: - Z góry przepraszam za to, co na pewno okaże się kompletną stratą czasu. Szczerze mówiąc, bardziej mnie interesuje to okropieństwo dyndające na łańcuchu u waszego wyciągu. Lalka. - Co? - zapytał Muggenthaler. - Lalka. Duża lalka. - Lalka na łańcuchu? - Muggenthaler miał minę zarazem otąpiałą i przerażoną, co nie jest łatwe do osiągnięcia. - Na naszym magazynie? Nie byłoby całkiem ścisłe powiedzieć, że pognaliśmy po schodach na górę, bo Morgenstern i Muggenthaler nie mieli po temu odpowiedniej budowy, ale jednak uzyskaliśmy wcale niezły czas. Na drugim piętrze zastaliśmy van Geldera i jego ludzi przy pracy i na polecenie de Graafa van Gelder przyłączył się do nas. Miałem nadzieję, że jego ludzie nie przemęczą się szukaniem, bo wiedziałem, że nic nie znajdą. Nie natkną się nawet na zapach haszyszu, który unosił się tak gęsto na tym piętrze ubiegłej nocy, aczkolwiek uważałem, że mdławo-słodką woń jakiegoś silnego, kwiatowego preparatu do odświeżania powietrza, która go za- stąpiła, trudno było uznać za przyjemniejszą. Jednakże nie była pora wspominać o tym kómukolwiek. Lalka, obrócona do nas plecami, z głową zwisającą na prawe ramię, nadal kołysała się łagodnie na wietrze. Muggenthaler, przytrzymywany przez Morgensterna i najwyraźniej niezbyt zachwycony tą niebezpieczną pozycją, sięgnął ostrożnie ręką, pochwycił łańcuch tuż ponad hakiem i przyciągnął go na tyle, aby nie bez znacznych trudności odczepić zeń lalkę. Trzymał ją w ramionach i wpatrywał się w nią długą chwilę, po czym potrząsnął głową i spojrzał na Morgensterna. - Janie, ten, kto zrobił tę paskudną rzecz, ten wstrętny, wstrętny żart... zostanie usunięty z naszej firmy jeszcze dzisiaj. - W ciągu godziny - poprawił go Morgenstern. Twarz wykrzywiła mu się z odrazy, nie na widok lalki, ale tego, co jej zrobiono. - I to taka piękna lalka! Morgenstern bynajmniej nie przesadzał. Lalka była istotnie piękna, i to nie tylko, ani nawet nie w pierwszym rzędzie, z uwagi na ślicznie skrojony i dopasowany stanik i spódnicę. Mimo że szyja została złamana i okrutnie _zorana hakiem, twarz była uderzająco piękna - dzieło wielkiej artystycznej wartości, w którym kolory ciemnych włosów, oczu i cery harmonizowały subtelnie ze sobą, a delikatne rysy wymodelowano tak wybornie, iż trudno było uwierzyć, że jest to twarz lalki, a nie ludzkiej istoty mającej własne życie i wyraźną indywidualność. I nie byłem jedynym, który tak uważał. De Graaf wziął lalkę z rąk Muggenthalera i przypatrzył się jej. -- Piękna - szepnął. - Jaka piękna! I jaka prawdziwa, jaka żywa! przecież ona żyje. - Spojrzał na Muggenthalera. - Czy pan się domyśla, kto _ zrobił tę lalkę? - Nigdy takiej nie widziałem. To na pewno nie jest jedna z naszych, ale trzeba zapytać majstra. Jednak wiem, że nie jest nasza. - I ten prześliczny koloryt - powiedział de Graaf w zamyśleniu. - Tak dobrze dobrany do twarzy, tak nieomylnie. Nikt nie mógłby tego stworzyć na pamięć_. Z całą pewnością musiał mieć żywy model, kogoś, kogo znał. _ uważa pan, inspektorze? - Nie można by zrobić tego inaczej - odrzekł krótko van Gelder. - Mam jakby wrażenie, że już gdzieś widziałem tę twarz - ciągnął de Graaf. - Czy któryś z panów widział podobną dziewczynę? Wszyscy z wolna potrząsnęliśmy głowami, a nikt nie uczynił tego wolniej ode mnie. Tamto ołowiane uczuce w żołądku znowu powróciło, ale tym razem ołów był pokryty grubą warstwą lodu. Lalka bowiem nie tylko odznaczała się przeraźliwie uderzającym podobieństwem do Astrid Lemay; stanowiła tak wierny jej wizerunek, że po prostu była to Astrid Lemay. W piętnaście minut później, kiedy gruntowna rewizja przeprowadzona w magazynie dała, tak jak można było przewidzieć, całkowiCie negatywny skutek, de Graaf pożegnał się z Muggenthaleręm i Morgensternem na rodach magazynu w obecności van Geldera i mojej. Muggenthaler promieniał, a Morgenstern stał obok niego uśmiechając się z prote- kcjonalną satysfakcją. De Graaf serdecznie uściskał im kolejno dłonie. -Raz jeszcze tysiąckrotnie przepraszam. - De Graaf był nieomal wylewny. - Nasze informacje były mniej więcej tak samo ścisłe jak zwykle. Wszystkie notatki dotyczące tej wizyty będą usunięte z akt. Uśmiechnął się szeroko. - Faktury zostaną panom zwrócone, gdy tylko zainteresowane osoby przekonają się, że nie zdołały tam znaleźć tych wszystkich nielegalnych dostawców diamentów, których się spodzie- wały Do widzenia panom. _an Gelder i ja pożegnaliśmy się z kolei, ja zaś specjalnie serdecznie uścisnąłem dłoń Morgensternowi i pomyślałem sobie, iż dobrze się składa, że najwyraźniej brakuje mu umiejętności czytania w myślach i że niestety 96 ; =%_--_lka na ł.ańcuchu 9? przyszedł na ten świat bez mojej wrodzonej zdolności wyczuwania, kiedy śmierć i niebezpieczeństwo są bliskie - albowiem to właśnie Morgenstern był ubiegłej nocy w "Balinova" i pierwszy opuścił lokal, gdy Maggie i Belinda wyszły na ulicę. Drogę powrotną na Marnirstraad odbyliśmy w częściowym milczeniu, przez co chcę powiedzieć, że de Graaf i van Gelder rozmawiali swobod- nie, natomiast ja nie. Zdawali się o wiele bardziej interesować osobliwym, incydentem z okaleczoną lalką niż domniemanym powodem naszych od- wiedzin w magazynie, co zapewne całkiem jasno świadczyło, jakie jest ich zdanie o owym powodzie, a ponieważ nie miałem ochoty przerywać im, aby powiedzieć, że rozumują słusznie, więc milczałem. Po powrocie do biura de Graaf zapytał: - Może kawy? Mamy tu dziewczynę, która robi najlepszą kawę w Ams- terdamie. - Tę przyjemność będę musiał odłożyć na później. Niestety zanadto się spieszę. - Ma pan jakieś plany Czy jakąś linię działania? - Bynajmniej. Chcę się położyć na łóżku i pomyśleć. - To w takim razie, dlaczego... - Dlaczego tu przyjechałem? Dwie małe prośby. Proszę dowiedzieć się, czy nie było do mnie telefonu. - Telefonu? - Od tej osoby, z którą musiałem się zobaczyć, kiedy byliśmy w maga- zynie. - Zaczynałem już nie odróżniać, kiedy mówiłem prawdę, a kiedy kłamałem. De Graaf kiwnął głową, podniósł słuchawkę, porozmawiał chwilę, wypi- sał długą listę liter i cyfr i wręczył mi kartkę. Litery nie miały znaczenia, cyfry po odwróceniu ich kolejności byłyby nowym numerem telefonu obu dziewczyn. Schowałem kartkę do kieszeni. - Dziękuję panu. Muszę to rozszyfrować. _ - A druga mała prośba? - Czy mógłby pan pożyczyć mi lornetkę? - Lornetkę? - Chcę się zabawić w obserwowanie ptaków - wyjaśniłem. - Oczywiście - odrzekł ociężale van Gelder. - Pan zapewne pamięta, że mamy ściśle współpracować ze sobą? - No więc? - Nie jest pan, jeżeli wolno mi tak powiedzieć, zbyt komunikatywny. - Skomunikuję się z panami, kiedy będę miał coś wartego zakomuniko- wania. Proszę nie zapominać, że panowie pracujecie nad tym od przeszło roku. Ja jestem tutaj od niespełna dwóch dni. Jak powiadam, muszę iść się położyć i pomyśleć. Nie poszedłem położyć się i pomyśleć. Zajechałem przed budkę telefo- niczną, znajdującą się moim zdaniem w rozsądnej odległości od komendy policji, i wykręciłem numer podany mi przez de Graafa. _ Hotel "Touring" - odezwał się głos na drugim końcu linii. Znałem ten hotel, ale nigdy nie byłem w środku; nie był hotelem tego rodzaju, który pasowałby do mojego konta wydatkowego, natomiast takim, który wybrałbym dla obu dziewczyn. Powiedziałem: -Moje nazwisko Sherman. Paul Sherman. Zdaje się, że dziś rano zameldowały się u was dwie młode panie. Czy mógłbym z nimi mówić? - Bardzo żałuję, ale nie ma ich w tej chwili. ,To nie było niepokojące; jeżeli nie wyszły odnaleźć czy też spróbować znaleźć Astrid Lemay, to zapewne wykonywały polecenia, które im dałem rano. Głos w telefonie uprzedził moje pytanie: - Zostawiły dla pana wiadomość. Mam panu powtórzyć, że nie udało im się _ odszukać państwa wspólnej znajomej i że teraz szukają innych znajo- mych: Obawiam się, że to jest trochę niejasne, proszę pana. Podziękowałem.mu i odłożyłem słuchawkę. "Pomóż mi - powiedziałem Astrid - a ja pomogę tobie". Zaczynało się wydawać, że istotnie jej pomagałem - pomagałem dostać się do najbliższego kanału albo do _zmny. Wskoczyłem do policyjnej taksówki i narobiłem sobie mnóstwo wrogów podczas krótkiej jazdy do skromnej dzielnicy, sąsiadującej z Rem- Drzwi mieszkania Astrid były zamknięte, ale miałem nadal na sobie mój portfel z nielegalnymi wyrobami żelaznymi. Mieszkanie wyglądało tak samo jak wówczas, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy: było schludne, czyste ubogie. Nie było żadnych oznak przemocy ani odejścia w pośpiechu. zajrzałem do nielicznych szuflad i szafek, jakie się tam znajdowały, i od- niosłem wrażenie, że jednak są bardzo ogołocone z odzieży. Ale Astrid napomknęła, że oboje są bardzo niezamożni, więc to zapewne nie miało żadnego znaczenia. Przetrząsnąłem całe mieszkanko w poszukiwaniu miej- sca _, gdzie mogłaby być pozostawiona jakaś wiadomość, ale jeżeli była, to nie zdołałem jej znaleźć, i zresztą nie sądziłem, żeby istniała. Zamknąłem drzwi na klucz i pojechałem do "Balinova". Jak na nocny lokal, była to wysoce nieodpowiednia poranna godzina, to też, jak należało przewidywać, drzwi zastałem zamknięte. Drzwi owe były mocne i nie naruszało ich dobijanie się oraz kopanie, którym je poddałem. Na szczęście nie można było tego powiedzieć o osobie znaj- dującej się wewnątrz, której drzemkę snadź przerwałem w sposób tak _tujący, bo klucz obrócił się w zamku i drzwi uchyliły się odrobinę. wcisnąłem stopę w ową szparę i poszerzyłem ją nieco, na tyle, by ujrzeć głowę i ramiona wypłowiałej blondynki, która skromnie przy- trzymywała szlafrok wysoko pod szyją. Zważywszy, że ostatnio widziałem 98 99 ją przystrojoną jedynie w cieniutką warstwę przezroczystych baniek my- dlanych, uznałem to za lekką przesadę. - Chciałbym zobaczyć się z kierownikiem. - Otwieramy dopiero o szóstej. - Nie chcę rezerwować stolika. I nie szukam pracy. Chcę zobaczyć się z kierownikiem. Zaraz. - Nie ma go. - Ach tak. Mam nadzieję, że pani następna posada będzie równie dobra jak ta. - Nie rozumiem. - Nic dziwnego, że wczorajszej nocy oświetlenie w "Balinova" było takie przyćmione, bo w dziennym świetle ta uróżowana twarz wymiotłaby ludzi z lokalu równie skutecznie jak wiadomość że jeden z klientów ma dżumę. - Co to znaczy: moja posada? Zniżyłem głos, co należy robić, kiedy się mówi z solenną powagą. -Po prostu to, że pani ją straci, jeżeli kierownik się dowie, że przyszedłem w niezmiernie pilnej sprawie, a pani nie pozwoliła mi zobaczyć się z nim. Popatrzyła na mnie niepewnie, a potem powiedziała: - Proszę zaczekać. - Popróbowała zamknąć drzwi, ale byłem znacznie silniejszy od niej, więc po chwili dała za wygraną i odeszła. Wróciła po trzydziestu sekundach w towarzystwie mężczyzny jeszcze ubranego w strój wieczorowy. Nie przypadł mi wcale do gustu. Podobnie jak większość ludzi, nie lubię wężów, a właśnie to mi nieodparcie przypominał. Był bardzo wysoki, bardzo chudy i poruszał się z wężową gracją. Zniewieściale elegancki i wymuskany odznaczał się niezdrową bladością nocnego stworu. Twarz miał alabastrową, rysy gładkie, wargi prawie niedostrzegalne, a włosy, rozczesane pośrodku na przedziałek, przylepione płasko do głowy. Jego smoking był elegancko skrojony, ale ten człowiek nie miał tak dobrego krawca jak ja; _wypukłość pod lewą pachą była wyraźnie dostrzegalna. Trzymał cygarniczkę z nefrytu w chudej, białej, pięknie wymanikiurowa- nej dłoni, a jego twarz miała wyraz spokojnie wzgardliwego rozbawienia, który prawdopodobnie stale się na niej malował. Sam fakt, że na kogoś popatrzył, był wystarczającym powodem, by mu dać w zęby. Wydmuchał w powietrze cienką smużkę papierosowego dymu. = O co chodzi, drogi panie? - Wyglądał na Francuza czy Włocha, ale nim nie był; był Anglikiem. - Nasz lokal jeszcze nie jest otwarty. - Teraz już jest - stwierdziłem. - Pan jest kierownikiem? - Jestem jego przedstawicielem. Jeżeli pan zechce zjawić się później... - wydmuchał w powietrze jeszcze trochę tego nieprzyjemnego dymu . . .znacznie później, to wtedy zobaczymy. . . - Jestem adwokatem z Anglii i mam pilną sprawę. - Wręczyłem mu bilet wizytowy stwierdzający, że jestem adwokatem z Anglii. = Jest rzeczą 100 dużej wagi, żebym natychmiast zobaczył się z kierownikiem. Idzie duże pieniądze. Jeżeli taki wyraz, jaki miał na twarzy, może zrnięlatąć, to właśnie tak się stało, choć trzeba było mieć bystre oko, by dostrzec różnicę. - Niczego nie obiecuję, panie Harrison. - To było nazwisko na bilecie wizytowym. - Możliwe, że pan Durrell da się nakłonić do zobaczenia się z panem. Odszedł, jak tancerz z baletu w swój wolny dzień, i wrócił po chwili. skinął głową i usunął się na bok; przepuszczając mnie przed sobą _ obszerny i słabo oświetlony korytarz, który to układ nie przypadł mi do gustu, ale musiałem się z nim pogodzić. Na końcu korytarza były drzwi prowadzące do jasno oświetlonego pokoju, ponieważ zaś najwyraźniej było zamierzone, żebym tam wszedł bez pukania, więc tak też uczyniłem. wchodząc zauważyłem, że owe drzwi były takiego typu, jaki dyrektor skarbca Banku Angielskiego - jeżeli taki osobnik istnieje - odrzuciłby, jako przekraczające jego wymagania. Wnętrze pokojľ też mocno przypominało skarbiec. W jednej ze ścian były dwa sejfy; dostatecznie duże, aby pomieścić człowieka. Druga ściana była przeznaczona na rząd zamykanych metalowych szafek, takich jak szafki do przechowywania bagażu, które znajdują się na dworcach kolejo= wych. Pozostałe dwie ściany prawdopodobnie nie miały okien, ale nie można było mieć pewności, gdyż zasłaniały je całkowicie karmazynowe fioletowe draperie. _ Mężczyzna siedzący za dużym mahoniowym biurkiem nie wyglądał wcale na dyrektora banku, w każdym razie nie na bankiera angielskiego, który z reguły ma zdrowy wygląd człowieka przebywającego dużo na powietrzu dzięki swojemu zamiłowaniu do golfa oraz krótkim godzinom spędzanym przy biurku. Ten człowiek był wybladły, miał z osiemdziesiąt rntów nadwagi, tłuste czarne włosy, nalaną twarz i stale przekrwione, błtawe oczy. Ubrany był w granatowy alpakowy garnitur, na obu dłoniach miał wielką różnorodność pierścieni, a na twarzy powitalny uśmiech, który zgoła do niego nie pasował. - Pan Harrison? - Nie popróbował się podnieść; prawdopodobnie doświadczenie przekonało go, że nie warto zdobywać się na taki wysiłek. _ Miło mi pana poznać. Jestem Durrell. Może i był nim, ale nie pod tym nazwiskiem się urodził; pomyślałem, że musi być Ormianinem, lecz nie miałem pewności. Jednakże przywitałem się z nim tak uprzejmie, jakby naprawdę nazywał się Durrell. - Ma pan do omówienia ze mną jakąś sprawę? - rozpromienił się. Pan lurreß był przebiegły i wiedział, że adwokaci nie przyjeżdżają aż z Anglii nie mając do omówienia spraw wielkiej wagi, z reguły natury finansowej. - Ano, właściwie nie z panem. Z jedną z osób, które pan zatrudnia. 101 Powitalny uśmiech poszedł do zamrażalni. - Z osobą, którą zatrudniam? - To dlaczego pan zwraca się do mnie? - Bo nie zastałem tej osoby pod jej adresem domowym. Podobno pracuje tutaj. - Kto to jest? - Nazywa się Astrid.Lemay. - Zaraz, zaraz. - Nagle stał się rozsądniejszy, tak jakby chciał mi pomóc. Astrid Lema_ Pracuje tutaj? - Zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Oczywiście mamy tu wiele dziewczyn, ale to nazwisko? - Potrząsnął głową. - Mówili mi o tym jej znajomi¨- zaprotestowałem. - To jakaś pomyłka. Marcel? Wężowy człowiek uśmiechnął się pogardliwie. - Nie ma tu nikogo o tym nazwisku. - I nigdy tu nie pracowała? Marcel wzruszył ramionami; podszedł do jednej z szafek, wyjął teczkę, położył ją na biurku i skinął na mnie. - Tu są wszystkie dziewczyny, które u nas pracują albo pracowały w ubiegłym roku. Niech pan sam sprawdzi. Nie zadałem sobie tego trudu. - Źle mnie poinformowano. Prze- praszam, że panów niepokoiłem. - Może pan by sprawdził w którymś innym nocnym lokalu. - Durrell, w sposób typowy dla potentatów, już coś notował na kartce papieru, aby dać do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. - Do widzenia panu. Marcel już podszedł do drzwi. Ruszyłem za nim, ale po drodze ob- róciłem się i uśmiechnąłem przepraszająco. - Naprawdę mi przykro... - Do widzenia. , Nie zadał sobie nawet tyle trudu, by podnieść głowę. Znowu uśmiech- nąłem się niepewnie, po czym grzecznie zamknąłem za sobą drzwi. Wyglądały na solidne, dźwiękoszczelne. Marcel, stojąc w korytarzu, obdarzył mnie znowu swoim ciepłym uśmie- chem i nawet nie racząc przemówić, dał mi wzgardliwie znak, że mam iść przed nim korytarzem. Skinąłem głową i przechodząc trzasnąłem go w brzuch ze sporą satysfakcją i dużą siłą, i chociaż wiedziałem, że to wystarczy, uderzyłem go powtórnie, tym razem z boku w szyję. Wydoby- łem pistolet, zamocowałem tłumik, chwyciłem leżącego Marcela za koł- nierz marynarki, powlokłem go ku drzwiom gabinetu i otworzyłem je ręką, w której trzymałem pistolet. Durrell spojrzał znad biurka. Oczy rozszerzyły mu się, tak jak mogą rozszerzyć się oczy, kiedy są niemal zagrzebane w fałdach tłuszczu. A potem twarz mu znieruchomiała, tak jak nieruchomieją twarze, których właściciele pragną ukryć swe myśli czy zamiary. - Nie rób pan tego - powiedziałem. - Nie rób pan żadnej z tych typowych cwanych rzeczy. Nie naciskaj pan żadnego guzika ani przełącz- ników w podłodze, i nie bądź pan taki naiwny, żeby sięgnąć za broń, którą za pewne pan ma w górnej prawej szufladzie, jako że jest pan praworęki. Nie uczynił żadnej z typowych cwanych rzeczy. - Odsuń swój fotel o dwa kroki. Opuściłem Marcela na podłogę, sięgnąłem za siebie, zamknąłem drzwi, przekręciłem w zamku bardzo wymyślny klucz, schowałem go do kieszeni i powiedziałem: _ Wstań pan. :W Durreß wstał. Nie miał wiele więcej niż pięć stóp wzrostu. Budową bardzo przypominał ropuchę. Wskazałem głową bliższy z dwóch dużych sejfów. - Otwórz pan go. - Więc o to idzie! - Umiał dobrze manipulować swoją twarzą, ale nie dobrze głosem. Nie potrafił wyeliminować z niego tej małej nutki ulgi. Rabunek, panié Harrison. _ _ - Chodź pan tu - powiedziałem. - Podszedł. - Wie pan, kim jestem? - Kim pan jest? - Wyraz zaskoczenia. - Przed chwilą pan mówił... - Że nazywam się Harrison. Kim jestem? - Nie rozumiem. Wrzasnął z bólu i dotknął palcami już krwawiącego obrzmienia, które zostawił tłumik mojego pistoletu. - Kto ja jestem? _= - Sherman. - Nienawiść w oczach i chrapliwym głosie. - Interpol._ - Otwieraj ten sejf. - Niemożliwe. Mam tylko połowę kombinacji. Marcel ma... Następny wrzask był głośniejszy, a obrzmienie na drugim policzku odpowiednio większe. - Otwieraj. Wykręcił cyfry i otworzył drzwi. Wnętrze sejfu miało około 30 cali kwadratowych, rozmiar wystarczający, aby pomieścić bardzo dużo gul- denów, ale jeżeli wszystkie opowieści o "Balinova" były prawdziwe owe szeptane potajemnie gadki o salonach gry i znacznie bardziej interesujących przedstawieniach w suterenie, oraz o bogatym asortymen- cie artykułów, nie znajdowanych zazwyczaj w normalnych sklepach detali- cznych - to rozmiar ten był zapewne niezbyt wystarczający. _ Wskazałem głową Marcela. - Ten dziubdziuś. Wsadź go do środka. - Do środka? - Miał przerażoną minę. - Nie chcę, żeby przyszedł do siebie i przerwał naszą dyskusję. - Dyskusję? 102 103 - Jazda. - Udusi się. Wystarczy dziesięć minut i... - Jeżeli będę musiał jeszcze raz prosić, to przedtem wsadzę ci kulę w rzepkę kolanową, tak że nigdy więcej nie będziesz chodził bez laski. Wierzysz mi? Wierzył mi. Jeźeli nie jest się kompletnym głupcem, a Durreß nim nie był, zawsze można poznać, kiedy ktoś mówi serio. Wsadził Marcela do środka, co było zapewne najcięższym kawałkiem roboty, jaki wykonał od lat, bo musiał całkiem sporo zginać się i popychać, aby tak umieścić Marcela na małej podłodze sejfu, żeby drzwi dały się zamknąć. Wreszcie się zamknęły. Obszukałem Durrella. Nie miał przy sobie żadnej niebezpiecznej broni. Natomiast, tak jak można było przewidzieć, w prawej szufladzie biurka znalazłem duży pistolet automatyczny nie znanego mi typu, co nie było niczym niezwykłym, ponieważ nie jestem zbyt biegły, jeżeli idzie o broń, z wyjątkiem celowania z niej i strzelania. - Astrid Lemay - powiedziałem. - Ona tutaj pracuje? - Pracuje. - Gdzie teraz jest? - Nie wiem. Bóg świadkiem, że nie wiem. - Te słowa były prawie krzykiem, bo znowu podniosłem pistolet. - Możesz się pan dowiedzieć? - Jakim sposobem? - Pańska niewiedza i małomówność przynoszą panu zaszczyt - rzek- łem. - Ale oparte są na strachu. Strachu przed kimś, strachu przed czymś. Tylko że staniesz się pan bardziej świadomy i uczynny, kiedy nauczysz się więcej bać czegoś innego. Otwórz pan sejf. Otworzył. Marcel był wciąż nieprzytomny. - Właź pan do środka. - Nie! - To krótkie słowo było chrapliwym krzykiem. - Mówię panu, że tam nie ma powietrza, zamknięcie jest hermetyczne. My dwaj w środ- ku... umrzemy w kilka minut, jeżeli tam wejdę. - Umrzesz pan w kilka sekund, jeżeli nie wejdziesz. Wlazł do środka. Trząsł się. Kimkolwiek był, nie należał do grubych ryb; tén, kto kierował handlem narkotykami, był człowiekiem - czy ludźmi - odznaczającym się absolutną twardością i bezwzględnością, a on nie odznaczał się ani jednym, ani drugim. Następne pięć minut spędziłem na bezowocnym przeglądaniu wszyst- kich dostępnych szuflad i akt. Wszystko, co obejrzałem, wiązało się w taki czy inny sposób z legalnymi interesami, co było zrozumiałe, bo Durreß nie przechowywałby dokumentów bardziej inkryminacyjnej natury tam, gdzie mogłyby dostać się w ręce biurowej sprzątaczki. Po pięciu minutach otworzyłem sejf. Durreß pomylił się co do ilości powietrza w jego wnętrzu. Przecenił ją. _ wpół leżał, oparty kolanami o plecy Marcela, który na szczęście dla siebie był ciągle nieprzytomny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie zadałem sobie trudu, aby to sprawdzić. Chwyciłem Durreßa za ramię pociągnąłem. Przypominało to wyciąganie łosia z bagna, ale w końcu dał się _ poruszyć i wytoczył się na podłogę. Leżał tam chwilę, po czym dźwignął się w otumanieniu na kolana:Czekałem cierpliwie, aż chrapliwe _żenie przeszło w zwykłe sapanie, a zabarwienie jego twarzy przemieni- ło się z sinofiołkowego w coś, co można by uznać za zdrową różowość, gdybym nie wiedział, że jego normalna cera przypominała raczej kolor trej gazety. Podparłem go i dałem znak, by powstał, czego udało mu się dokonać po kilku próbach. - Astrid Lemay - powiedziałem. - Była tutaj dziś rano. - Jego głos był chrapliwym szeptem, ale dość słyszalnym. - Mówiła, że wynikły bardzo ważne sprawy rodzinne. Musiała wyjechać z kraju. - Sama? - Nie, z bratem. - On tu był? - Nie. _ - Mówiła, dokąd jedzie? - Do Aten. Ona jest stamtąd. - I przyszła tu tylko po to, żeby to panu powiedzieć? - Miała do odebrania pensję za dwa miesiące. Potrzebowała jej na bilety. Kazałem m mu wleźć z powrotem do,sejfu. Miałem z nim trochę kłopotu, _ w końcu doszedł do wniosku, że to lepsze niż kula, i wlazł. Nie zamierzałem go już terroryzować, po prostu nie chciałem, żeby słyszał to, co miałem powiedzieć. ; Zatelefonowałem bezpośrednio na lotnisko Schiphol, i w końcu połączo- no mnie z osobą, z którą chciałem rozmawiać. . - Tu mówi inspektor van Gelder z komendy policji - powiedziałem. _ Idzie mi o dzisiejszy poranny lot do Aten. Prawdopodobnie KLM. Chcę sprawdzić, czy na pokładzie były dwie osoby nazwiskiem Astrid Lemay George Lemay. Ich rysopisy są następujące... słucham? Głos w telefonie powiedział mi, że byli na pokładzie. Jakoby wynikły drobne trudności z wpuszczeniem George'a do samolotu, ponieważ był w _ takim stanie, że zarówno lotniskowa obsługa lekarska, jak policyjna miały wątpliwości, czy jest to roztropne, ale przeważyły błagania dziew- czyny. Podziękowałem mojemu informatorowi i odłożyłem słuchawkę. Otworzyłem drzwi sejfu. Tym razem były zamknięte zaledwie parę hwil, toteż nie przewidywałem, żeby obaj znajdowali się w nazbyt złym stanie, i miałem rację. Twarz Durreßa była już jedynie zaczerwieniona, 104 105 Marcel nie tylko odzyskał przytomność, ale odzyskał ją tak dalece, że usiłował wydobyć spod pachy rewolwer, który niebacznie zapomniałem usunąć. Kiedy mu go odbierałem, aby nie zrobił nim sobie krzywdy, pomyślałem, że Marcel musi mieć niezwykłą zdolność regeneracyjną. Miałem to sobie przypomnieć z gorzkim żalem w parę dni później, w okolicznościach o wiele bardziej niepomyślnych dla mnie. Zostawiłem ich obu siedzących na podłodze, a ponieważ nie było już nic istotnego do powiedzenia, żaden z nas trzech się nie odezwał. Otworzyłem drzwi, zamknąłem je za sobą na klucz, uśmiechnąłem się miło do wyblakłej blondynki i wpuściłem klucz do kratki kanalizacyjnej na ulicy przed "Balinova". Nawet jeżeli nie było zapasowego klucza, w pokoju znaj- dowały się telefony i dzwonki alarmowe, i otworzenie go za pomocą palnika acetylenowo-tlenowego nie powinno było potrwać dłużej niż dwie-trzy godziny. A było tam zapewne dosyć powietrza na taki czas. Zresztą nie wydawało się to zbyt ważne. Pojechałem z powrotem do mieszkania Astrid i zrobiłem to, co powinienem był zrobić od razu - wypytałem jej bezpośrednich sąsiadów, czy widzieli ją tego rana. Dwaj ją widzieli i ich relacje zgadzały się ze sobą. Rstrid i George odjechali taksówką dwie godziny temu z kilkoma walizkami. Astrid się wymknęła i czułem się trochę tym zasmucońy i zawiedziony, nie dlatego, że obiecała mi pomóc, a nie pomogła, ale ponieważ zamknęła sobie ostatnią drogę ucieczki. Jej przełożeni nie zabili jej z dwóch powodów. Wiedzieli, że mógłbym powiązać ich z jej śmi_rcią, a to już było zbyt ryzykowne. nie musieli tego robić, bo wyjechała i przestała być dla nich niebezpieczna; strach, jeżeli jest dostatecznie duży, może zamknąć usta równie skutecznie jak śmierć. Polubiłem ją i chętnie widziałbym ją znowu szczęśliwą. Nie mogłem jej potępiać. Dla niej wszystkie drzwi były zamknięte. Rozdział piąty. Widok ze szczytu strzelistego Havengebouw, drapacza chmur w porcie, jestt niewątpliwie najładniejszy w Amsterdamie. Jednakże tego rana nie interesowałem się widokiem, tylko możliwościami, jakie dawał ten punkt obserwacyjny. Świeciło słońce, ale na tej wysokości było przewiewnie _hłodno, a nawet na poziomie morza wiatr wiał tak silnie, że marszczył niebieskoszare wody w nieregularne, faliste wzory białych pian. Platforma obserwacyjna była zatłoczona turystami, których większość, z rozwőanymi włosami, trzymała lornetki i aparaty fotograficzne, ale cho- ciaż nie miałem kamery, nie uważałem, żebym różnił się czymś od innych turystów. Różnił się tylko mój cel przebywania tam. Oparłem się na łokciach i popatrzałem na morze. De Graaf niewątpliwie uczynił mi wielką przysługę tą lornetką, bo była jedną z najlepszych, jakimi się posługiwałem kiedykolwiek, a przy prawie doskonałej widocz- ności tego dnia, jej precyzja zaspokajała wśzystkie moje życzenia. Skierowałem szkła na statek przybrzeżny wyporności około tysiąca ton, który właśnie skręcał do portu. Już w pierwszym momencie, kiedy go wypatrzyłem, dostrzegłem dwie rdzawe plamy na kadłubie i zauważyłem, że : płynie pod flagą belgijską. A pora, tuż przed południem; też pasowała. obserwowałem go i wydało mi się, że zatacza szerszy łuk niż kilka statków, które go poprzedziły, i że przepływa bardzo blisko boi wytyczających kanał żeglowny; ale może tam właśnie woda była najgłębsza. Obserwowałem go, aż dopłynął do portu, i wtedy odczytałem nieco wytartą nazwę na zardzewiałym dziobie. Brzmiała ona: "Marianne". Kapitan był na pewno pedantem, jeżeli idzie o punktualność, natomiast czy równie pedantycznie przestrzegał prawa, to już było zupełnie inne zagadnienie. Zjechałem na dół do "Havenrestaurant" i zjadłem obiad. Nie byłem głodny, ale odkąd tutaj przybyłem, wiedziałem z doświadczenia, że pory posiłków w Amsterdamie.bywają nieregularne i nieczęste. Jedzenie "Havenrestaurant" ma dobrą opinię i nie wątpię, że na nią zasługuje, ale nie przypominam sobie, co zjadłem na obiad owego dnia. 107 Do hotelu "Touring" przybyłem o wpół do drugiej. Nie spodziewałem się w gruncie rzeczy, aby Maggie i Belinda już wróciły, i tak też było. Powiedziałem recepcjoniście, że zaczekam w hallu, ale nie bardzo lubię halle, zwłaszcza kiedy mam do przestudiowania takie dokumenty jak te, które znajdowały się w teczće zabranej przez nas z firmy Morgenstern i Muggenthaler, zaczekałem więc do momentu, kiedy recepcjonista oddalił się na chwilę, pojechałem windą na trzecie piętro i dostałem się do pokoju obu dziewczyn. Był odrobinę lepszy od poprzedniego, a tapczan, który natychmiast wypróbowałem, odrobinę większy, ale nie było to wystar- czającym powodem, żeby Maggie i Belinda wywijały koziołki z radości, niezależnie od faktu, że pierwszy koziołék, wywinięty w którymkolwiek kierunku, rzuciłby je od razu o ścianę. Przeleżałem na owym tapczanie przeszło godzinę przeglądając wszyst- kie faktury magazynu, które okazały się całkiem nieinteresujące i nie- szkodliwe. Jednakże wśród innych nazw jedna pojawiała śię z zaskakującą częstotliwością, a ponieważ pochodzące stamtąd wytwory zbiegały się z kierunkiem moich rosnących podejrzeń, zanotowałem sobie tę nazwę oraz miejsce na mapie. W zamku obrócił się klucz i weszły Maggie i Belinda. Ich pierwszą reakcją na mój widok była ulga, po której szybko nastąpiło wyraźne rozdrażnienie. Zapytałem łagodnie: - Czy coś się stało? - Niepokoiłyśmy się o pana - odrzekła zimno Maggie. - Recepcjonis- ta powiedział, że pan czeka na nas w hallu, a pana tam nie było. - Czekałyśmy pół godziny - dodała Belinda niemal z pretensją. - My- ślałyśmy, że pan sobie poszedł. - Byłem zmęczony. Musiałem się położyć. A teraz, kiedy już się wy- tłumaczyłem, powiedzcie, jak wam poszło dziś rano. - No cóż. . . - Maggie nie dała się zbytnio zmiękczyć = nie powiodło nam się z Astrid. - Wiem. Recepcjonista przekazał mi od was wiadomość. Możemy prze- stać martwić się o Astrid. Wyjechała. - Wyjechała? - Zwiała za granicę. - Zwiała za granicę? - Do Aten. - Do Aten? - Słuchajcie - powiedziałem. - Odłóżmy na później ten skecz kabare- towy. Odleciała z Georgem dziś rano. - Dlaczego? - spytała Belinda. - Była w strachu. Źli ludzie naciskali ją z jednej strony, a dobry człowiek, to znaczy ja, z drugiej. Więc wywiała. - Skąd pan wie, że wyjechała? = spytała Maggie. - Powiedział mi.jeden gość w "Balinova". - Nie rozwodziłem się nad tym; jeżeli miały jeszcze jakie_ złudzenia co d_o swojego sympatycznego szefa, chciałem, aby je zachowały. - I sprawdziłem to na lotnisku. - Hm. - Na Maggie nie wywarły wrażenia moje osiągnięcia tego rana; zdawała się uważać, iż jest moją winą, że Astrid wyjechała, i jak zwykle miała rację. - No więc, kto najpierw: Belinda czy ja? - Najpierw to. - Podałem jej kartkę z wypisanymi cyframi 910020. - Co to oznacza? Maggie obejrzała kartkę, odwróciła ją i zerknęła na drugą jej stronę. - Nic - odrzekła. - Pokażcie mi to - powiedziała żywo Belinda. - Jestem zmyślna do diagramów i krzyżówek. - I tak też było. Prawie zaraz powiedziała: - To trzeba odwrócić. 020019. Druga rano dziewiętnastego, czyli jutro. Wcale nieźle - powiedziałem łaskawie. Mnie samemu trzeba było godziny, żeby do tego dojść. - I co ma się wtedy stać? - spytała Maggie podejrzliwie. - Ten, kto wypisał te cyfry, zapomniał tego wyjaśnić - odrzekłem wymijająco, bo zaczynałem mieć dość mówienia jawnych kłamstw. - No, teraz ty, Maggie. _Usiadła i wygładziła swoją jasnozieloną bawełnianą sukienkę, która wyglądała tak, jakby się mocno skurczyła od wielokrotnego prania. - Włożyłam do parku tę nową sukienkę, bo Trudi jeszcze jej nie widziała, a ponieważ wiał wiatr, więc włożyłam chustkę na głowę i... - I ciemne okulary. - Właśnie. - Nie było łatwo zbić Maggie z tropu. - Spacerowałam pół godziny przeważnie usuwając się z drogi emerytom î dziecinnym wóz- kom . A potem ją zobaczyłam... a raczej tę olbrzymią, tłustą, starą... starą... - Jędzę. Ubrana była tak, jak pan zapowiadał. Potem zobaczyłam Trudi. ła na sobie białą bawełnianą sukienkę z długimi rękawami, nie mogła stać w miejscu, brykała jak owieczka. - Maggie:przerwała, po czym dodała w zamyśleniu: - Ona jest naprawdę śliczna. - Masz szlachetną duszę, Maggie. _ Maggie zrozumiała ten przycinek. - Co jakiś czas przysiadały na ławce. Ja siadałam na innej o trzydzieści kroków i zerkałam znad magazynu. - Miły gest - pochwaliłem ją. - Potem Trudi zaczęła zaplatać warkoczyk tej lalce... - Jakiej lalce? - Tej, którą miała na ręku - odrzekła Maggie cierpliwie. - Jeżeli pan będzie wciąż przerywał, trudno mi będzie zapamiętać wszystkie 109 szczegóły. Więc kiedy to robiła, podszedł jakiś mężczyzna i usiadł obok nich. Wysoki, w ciemnym ubraniu, z pastorskim kołnierzykiem, siwym wąsem i cudownié siwymi włosami. Wyglądał bardzo sympatycznie. - Jestem tego pewny - wtrąciłem mechanicznie. Doskonale mogłem sobie wyobrazić wielebnego Thaddeusa Goodbody jako człowieka ogro- mnie czarującego, może z wyjątkiem godziny wpół do czwartej nad ranem. - Trudi wyraźnie miała do niego wielką sympatię. Po paru minutach objęła go za szyję i coś mu szepnęła do ucha. Udawał, że jest zgorszony, ale widać było, że wcale nie jest, bo sięgnął do kieszeni i coś jej wcisnął w rękę. Pewnie pieniądze. - Już miałem zapytać, czy jest pewna, że to nie była strzykawka, ale Maggie była na to zbyt delikatna. - Potem Trudi wstała, ciągle przyciskając do siebie tę lalkę, i pobiegła do wózka z loda- mi. Kupiła sobie rożek lodów i ruszyła prosto ku mnie. - A ty odeszłaś? - Zasłoniłam się pismem - odrzekła Maggie z godnością. - Ale nie musiałam się trudzić. Przeszła obok mnie do innego otwartego wózka, który stał o dwadzieścia kroków. - Żeby obejrzeć lalki? - Skąd pan wie? - Maggie była zawiedziona. - Co drugi wózek w Amsterdamie ma lalki na sprzedaż. - To właśnie zrobiła. Dotykała ich, gładziła. Stary facet, który je sprze- dawał, próbował udawać rozgniewanego, ale czy można się gniewać na taką dziewczynę? Obeszła wózek dookoła, a potem wróciła na ławkę. I ciągle częstowała tę lalkę lodami. - I wcale nie była zmartwiona, kiedy lalka ich nie chciała. A co przez ten czas robiła stara i pastor? - Rozmawiali. Wyraźnie mieli dużo do omówienia. Potem Trudi wróciła, pogadali jeszcze trochę, pastor poklepał Trudi po plecach, wszyscy wstali, on zdjął kapelusz, ukłonił się starej, jak pan ją nazywa, i wszyscy troje odeszli. - Idylliczna scena. Odeszli razem? - Nie. Pastor poszedł osobno. - Próbowałaś iść za którymś z nich? - Nie. - Grzeczna dziewczynka. A ciebie ktoś śledził? - Nie zdaje mi się. - Nie zdaje ci się? - Cały tłum ludzi odchodził jednocześnie ze mną. Pięćdziesięciu, sześć- dziesięciu, czy ja wiem. Byłoby niemądrze twierdzić, że nikt na pewno nie ma na mnie oka. Ale nikt nie szedł za mną tutaj. - A ty, Belindo? - Prawie naprzeciwko tego hoteliku "Paris" jest kawiarnia. Do hotelu przychodziła i wychodziła masa dziewczyn, ale dopiero przy czwartej ____an- _ kawy rozpoznałam jedną z _ych, co były wczoraj wieczorem w kościele. taka wysoka, z kasztanowymi włosami, szałowa, jak pan by ją nazwał... - Skąd wiesz, jak bym ją nazwał? Wczoraj była w stroju zakonnicy? - Tak. - To nie mogłaś widzieć, że ma kasztanowe włosy. - Ma pieprzyk wysoko na lewej kości policzkowej. - I czarne brwi? - wtrąciła Maggie. - Tak, to ona - odrzekła Belinda. Dałem za wygraną. Wierzyłem im. Kiedy jedna przystojna dziewczyna przypatruje się innej przystojnej dziewczynie, jej oczy przemieniają się w dalekosiężne teleskopy. - Poszłam za nią do Kalverstraat - ciągnęła Belinda. Weszła do dużego sklepu. Zdawała się krążyć beż celu po parterze, ale nie było to wcale bezcelowe, bo dosyć prędko podeszła do kontuaru z napisem "Pamiątki - tylko na eksport". Obejrzała je od niechcenia, ale widziałam, że o wiele bardziej interesuje się lalkami niż czymś innym. - No, ;to, no -- powiedziałem. - Znowu lalki. Po czym poznałaś, że się nimi interesuje? - Po prostu poznałam - odrzekła Belinda tonem osoby usiłującej opisać różnorodne kolory komuś ślepemu od urodzenia. - A potem, po iwili, zaczęła bardzo uważnie oglądać pewną grupę lalek. Jakiś czas niby _ wahała, którą wybrać, ale wiedziałam, że wcale się nie waha. - Za- howałem roztropne milczenie. - Powiedziała coś do ekspedientki, która i zapisała na kartce papieru. - Trwało to tyle czasu, ile potrzeba na... . - Na zapisanie zvrrykłego adresu - ciągnęła łagodnie, tak jakby nie _yszała. = Potem ta dziewczyna wręczyła jej pieniądze i wyszła. - Poszłaś za nią? - Nie. Czy i ja też jestem grzeczną dziewczynką? _- Tak. - I nikt nie szedł za mną. - Ani cię nie śledził? To znaczy, w sklepie? Na przykład_jakiś tęgi, tłusty _ężczyzna w średnim wieku? Belinda zachichotała. - Cała masa tęgich... - Już dobrze, dobrze. Cała masa tęgich, tłustych mężczyzn w średnim rieku spędza mnóstwo czasu na obserwowaniu ciebie. A także cała masa _odych i chudych; wcale bym się temu nie dziwił. - Przerwałem r zamyśleniu. - Drogie bliźniaczki, kocham was obie. Wymieniły spojrzenia. - To bardzo miło - powiedziała Belinda. - Tylko profesjonalnie, moje koćhane, tylko profesjonalnie. Muszę _wiedzieć, że obie złożyłyście świetne sprawozdania. Belindo, czy wi- _iałaś lalkę, którą ta dziewczyna wybrała? ll_ 111 - Płacą mi za to, żeby widzieć pewne rzeczy - odrzekła skromnie. Spojrzałem na nią bacznie, ale puściłem to mimo uszu. - Słusznie. To była lalka w stroju z Huyler. Taka jak ta, którą widzieliś- my w magazynie. - Skąd pan to wie, u licha? - Mógłbym powiedzieć, że jestem medium. Mógłbym powiedzieć, że jestem geniuszem. W rzeczywistości posiadam dostęp do pewnych infor- macji, których wy nie macie. - No, to niech pan się nimi podzieli z nami. - Powiedziała to oczywiś- cie Belinda. - Nie. - Dlaczego? - Bo w Amsterdamie są ludzie, którzy mogliby was zabrać, wsadzić do zacisznego, ciemnego pokoju i zmusić do mówienia. Nastąpiła dłuższa pauza, po czym Belinda spytała: - A pan by nie mówił? - Może i tak - przyznałem. - Ale przede wszystkim nie byłoby im łatwo wsadzić mnie do tego zacisznego, ciemnego pokoju. - Wziąłem plik faktur. - Czy któraś z was słyszała kiedy o Kasteel Linden? Nie? Ja też nie. Okazuje się jednak, że stamtąd dostarczają naszym przyjaciołom, Morgen- sternowi i Muggenthalerowi, dużą ilość zegarów wahadłowych. - A po co? - zapytała Maggie. - Tego nie wiem - skłamałem jawnie. = Może tu być jakiś związek. Prosiłem Astrid, żeby wytropiła źródło pewnego typu zegarów. Wiecie, ona miała masę podaiemnych powiązań, których wcale nie chciała. Ale teraz jej nie ma. Zajmę się tym jutro. - My to zrobimy dzisiaj - odparła Belinda. - Możemy pojechać to tego Kastel i... - Jeżeli to zrobicie, znajdziecie się w pierwszym samolocie odlatującym z powrotem do Anglii. Nie mam ochoty marnować czasu na wyciąganie was z dna fosy, która otacza ten zamek. Jasne? - Tak jest - odpowiedziały potulnie. Zaczynało być coraz bardziej niepokojąco jasne, że nie uważają mnie za tak groźnego, jak by się wydawało. Zebrałem papiery i wstałem. - Resztę dnia macie wolną. Zobaczymy się jutro rano. Rzecz dziwna, nie wydawały się zbyt zadowoloné, że resztę dnia mają dla siebie. Maggie zapytała: - A pan? - Mała wycieczka samochodem na wieś. Żeby mi się rozjaśniło w gło- wie. Potem drzemka, a wieczorem może przejażdżka statkiem. - Taka romantyczna nocna przejażdżka po kanałach? - Belinda starała się mówić beztrosko, ale jej to nie wychodziło. Obydwie z Maggie zdawały się być zaprzątnięte czymś, co mi się wymknęło. - Przecież będzie pan potrzebował kogoś, kto by pana ubezpieczał, no nie? Ja też pojadę. - Innym razem. Ale wy nie wybierajcie się na kanały. Nawet nie zbliżajcie się do kanałów. Trzymajcie się z daleka od nocnych lokali. , nade wszystko trzymajcié się z daleka od portu czy tego magazynu. - Pan też niech się nigdzie nie wybiera dziś wieczorem. Spojrzałem na Maggie. Przez pięć lat nigdy nie odezwała się tak ostro, nawet zaciekle, a już z pewnością nigdy nie mówiła mi, co mam robić. _hwyciła mnie za rękę, co było równie niesłychane. - Proszę! - Maggie! - Musi pan popłynąć dzisiaj tym statkiem? - Ależ, Maggie... - O drugiej nad ranem? - Co się dzieje, Maggie? To do ciebie niepodobne... - Nie wiem. Owszem, wiem. Chodzą mi ostre ciarki po plecach. - Powiedz im, żeby chodziły delikatniej. Belinda postąpiła krok ku mnie. - Maggie ma rację. Nie powinien pan dzisiaj jechać. - Twarz miała stężałą z niepokoju. - I ty też, Belindo? - Proszę ! W pokoju zapanowało dziwne napięcie, którego nie mogłem ani rusz zrozumieć. Obydwie miały na twarzach błagalny wyraz, w oczach nieomal rozpacz, tak jakbym oznajmił, że zamierzam skoczyć ze skały. : - Maggie idzie o to, żeby pan się z nami nie rozstawał - powiedziała _Zindâ. Maggie kiwnęła głową. - Niech pan nie wychodzi dziś wieczorem. Proszę zostać z nami. ' - A, do diabła! - odrzekłem. - Jak następnym razem będę potrzebował pomocy za granicą, przywiozę ze sobą twardsze dziewczyny. - Chciałem je minąć idąc ku drzwiom, ale Maggie zagrodziła mi drogę, wspięła się na palce i pocałowała mnie. W sekundę później Belinda zrobiła to samo. -_Hardzo niedobre dla dyscypliny - powiedziałem. Sherman zbity z __tropu. - Doprawdy, bardzo niedobre. _i Otworzyłem drzwi i obróciłem się, aby sprawdzić, czy zgadzają się_ ze mną. Jednakże nic nie powiedziały, tylko stały z dziwnie osowiałymi twarzami. _. Z irytacją potrząsnąłem głową i wyszedłem. Wracając do "Rembrandta" kupiłem po drodze papier pakowy i sznu- rek . U siebie w pokoju zawinąłem w to garnitur, który już mniej więcej wrócił do formy po przemoczeniu ubiegłej nocy, wypisałem na paczce ccyjne nazwisko i adres i zaniosłem ją do recepcji. Kierownik był na posterunku 112 113 - Gdzie jest najbliższy urząd pocztowy? - zapytałem. - Moje uszanowanie panu. - Wyszukanie przyjazne powitanie było automatyczne, ale kierownik już się nie uśmiechał. - Możemy to panu załatwić. - Dziękuję, ale chcę to nadać osobiście. - A, rozumiem. - Nic nie rozumiał, w szczególności tego, że nie chciałem powodować żadnego unoszenia brwi ani marszczenia czoła na widok pana Shermana wychodzącego z dużą paczką pod pachą. Podał mi adres, którego nie potrzebowałem. Włożyłem paczkę do bagażnika ¨wozu policyjnego i ruszyłem przez miasto i przedmieścia, aż wreszcie znalazłem się w wiejskiej okolicy zmierzając na północ. Wiedziałem, że jadę wzdłuż wód Zuider Zee, ale nie mogłém ich dojrzeć, bo zasłaniała je tama zaporowa, biegnąca po prawej stronie drogi. Po lewej też nie było wiele do oglądania; krajobraz holen- derski nie jest stworzony do wprawiania turysty w ekstazę. Niebawem dotarłem do tablicy z napisem "Huyler - 5 km" i o kilkaset jardów dalej skręciłem w lewo z szosy, i wkrótće potem zatrzymałem wóz na małym placyku wioski jakby wyjętej z widokbwki. Na placyku była poczta, a przed pocztą budka telefoniczna. Zamknąłem na klucz bagażnik i samochód i tam go pozostawiłem. Wróciłem na główną szosę, przeszedłem przez nią i wdrapałem się na spadzistą, porośniętą trawą tamę, z której mogłem wyjrzeć na Zuider Zee. Rzeźwa bryza niebieszczyła i bieliła wody w późnopopołudniowym słońcu, ale jeżeli idzie o widok, nie można było wiele więcej o tych wodach powiedzieć, bo otaczał je ląd tak nizinny, iż zdawał się być zaledwie płaską, ciemną ławicą na horyzoncie. Jedynym wyróżniającym się elemen- tem, jaki mogłem dojrzeć gdziekolwiek, była wyspa znajdująca się o milę od brzegu w kierunku pâhiocno-wschodnim. Była to wyspa Huyler, właściwie nawet nie wyspa. Była nią niegdyś, ale jacyś inżynierowie wybudowali groblę łączącą ją z lądem stałym, ażeby pełniej udostępnić wyspiarzom dobrodziejstwa cywilizacji i ruchu turys- _cznego. Na wierzchu owej grobli zbudowano żużlową drogę. Sama wyspa także niczym się nie wyróżniała. Była tak _a i płaska, iż zdawało się, że pierwsza większa fala musi ją zalaE, ale tę płaskość urozmaicały rozrzucone tu i bwdzie zabudowania gospodarskie, kilka dużych holenderskich stodół, a na zachodnim brzegu, położonym na- przeciw lądu stałego, miasteczko skupione wokoło maleńkiego portu. I oczywi_cie, wyspa miała swoje kanały. To było wszystko, co dało się dojrzeć, więc wróciłem na szosę, przeszedłem nią do przystanku i pierw- szym autobusem odjechałem do Amsterdamu. Postanowiłem pójść wcześnie na kolację, bo nie przewidywałem, żebym miał sposobność jeść później tego wieczora, i podejrzewałem, że cokol- los mi dzisiaj gotuje, lepiej nie wychodzić temu na spotkanie z peł- nym żołądkiem. Potem położyłem się do łóżka, bo nie przewidywałem również, abym mógł przespać się później. Podróżny budzik wyrwał mnie ze snu o wpół do pierwszej w nocy. Włożyłem ciemne ubranie, ciemny marynarski golf, ciemne płócienne pantofle na gumowych podeszwach i ciemną brezentową wiatrówkę. Re- őpvolwer umieściłem w zamykanym na ekler, nieprzemakalnym futerale wsadziłem do kabury podramiennej. Dwa zapasowe magazynki, w podo- bnym futerale, ulokowałem w zaciąganej na zamek błyskawiczny kieszeni brezentowej kurtki. Popatrzyłem tęsknie na butelkę whisky stojącą na stoliku i postanowiłem jej nie tykać. Wyszedłem. ;' Wyszedłem, tak jak się u mnie już stało drugą naturą, schodkami przeciwpożarowymi. Ulica w dole była jak zwykle pusta, i wiedziałem, że nie podąży za mną, gdy będę odchodził'z hotelu. Nikt nie musiał iść za mną, bo ci, co mi źle życzyli, wiedzieli, dokąd zmierzam i gdzie mnie mogą znaleźć. A ja z kolei wiedziałem, że to wiedzą. Miałem jedynie nadzieję, iż nie wie, że wiem. Zdecydowałem się iść pieszo, bo nie miałem teraz samochodu, a stałem się uczulony na amsterdamskie taksówki. Ulice były puste - przynajmniej , które sobie wybrałem. Miasto wydawało się bardzo ćiche i spokojne. _ Doszedłem do dzielnicy portowej, zorientowałem się, gdzie jestém, ruszyłem dalej, aż znalazłem się w cieniu szopy magazynowej. Fos- foryzująca tarcza mojego zegarka powiedziała mi, że jest za dwadzieścia druga. Wiatr przybrał na sile i ochłodziło się z_acznie, ale deszcz nie padał, chociaż wisiał w powietrzu. Wyczuwałem jego zapach poprzez tą, swoistą woń morza, smoły, lin i tych wszystkich rzeczy, które sprawiają, że dzielnice portowe pachną tak samo wszędzie na świecie. Postrzępione, ciemne chmury mknęły po tylko odrobinę mniej ciemnym niebie, od czasu do czasu odsłaniając na chwilę blady, wysoki półksiężyc, częściej go zakrywając, ale nawet kiedy był niewidoczny, ciemność nie była absolutna, bo w górze wciąż szybko się przesuwały plamy rozświet- lonego gwiazdami nieba. Kiedy robiło się jaśniej, patrzyłem na port, który rozciągał się najpierw w półmrok, a potem w nicość. Dosłownie setki barek stały w tym porcie, jednym z wielkich portów transportowych świata - barek sięgających pod względem rozmiaru od małych, sześciometrowych, do potężnych, pływających po Renie - a wszystkie stłoczone w rzekłbyś niemożliwym do rozwikłania nieładzie. Wiedziałem jednak, że nieład ten jest bardziej pozorny niż rzeczywisty. Barki były niewątpliwie stłoczone, ale - choć wymagałoby to wysoce zawiłego manewrowania - każda miała swój 114 115 dostęp do wąskiego szlaku żeglownego, który zbiegał się z kilkoma coraz szerszymi szlakami przed dotarciem do otwartych wód rozciągających się dalej, Barki były połączone z lądem szeregiem długich, szerokich nawodnych pomostów, do których z kolei dołączały się pod prostym kątem inne, węższe. Księżyc skrył się za chmurą. Wysunąłem się z cienia i wszedłem na jeden z głównych pomostów. W moich gumowych pantoflach stąpałem bezgłoś- nie po mokrych deskach, ale gdybym nawet kroczył w podkutych butach, wątpię czy ktokolwiek - poza tymi, co mieli wobec mnie złe zamiary - zwróciłby na to uwagę, bo chociaż wszystkie barki były prawie na pewno zamieszkane przez załogi, a w wielu wypadkach także i ich rodziny, wśród setek stojących tam statków widać było jedynie tu i ówdzie kilka świateł w kabinach. Poza stłumionym zawodzeniem wiatru i cichym skrzy- pieniem i chrobotem, kiedy poruszane wiatrem barki ocierały się łagodnie o deski, panowała absolutna cisza. Ten port barkowy był miastem sam w sobie, a miasto to spało. Przeszedłem mniej więcej jedną trzecią długości głównego pomostu, gdy księżyc wynurzvł się zza chmur. Przystanąłem i rozejrzałem się. O jakieś pięćdziesiąt kroków w tyle szli ku mnie cicho i zdecydowanie dwaj ludzie. Byli jedynie cieniami, sylwetkami, ale widziałem, że zarysy ich prawych rąk są dłuższe od lewych. Coś trzymali w prawych dłoniach. Nie zaskoczył mnie widok owych przedmiotów w ich rękach, tak jak nie zaskoczył mnie widok samych tych ludzi. Zerknąłem w prawo. Dwaj inni mężczyźni zbliżali się powoli od lądu sąsiednim pomostem. Szli równolegle z tymi dwoma, którzy byli na moim. ZerknąłeŐ w lewo. Dwaj następni - dwie poruszające się, ciemne sylwetki. Podziwiałem ich koordynację. Odwróciłem się i ruszyłem dalej. Idąc wyciągnąłem pistolet z kabury, zdjąłem nieprzemakalny futerał, zaciągnąłem na powrót zamek błyskawi- czny i schowałem futerał do kieszeni. Księżyc skrył się za chmurą. Za- cząłem biec i biegnąc obejrzałem się przez ramię. Trzy dwójki mężczyzn również puściły się biegiem. Po pięciu jardach obejrzałem się znowu. Dwaj mężczyźni na moim pomoście zatrzymali się i mierzyli do mnie z pistoletów albo tak mi się wydało, bo trudno było coś dojrzeć w po- świacie gwiazd. Jednakże w chwilę potem przekonałem się, że się nie pomyliłem, bo w mroku wyprysnęły wąskie, czerwone płomyki, chociaż nie usłyszałem strzałów, co było całkiem zrozumiałe, ponieważ żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie mógł chcieć alarmować setek krzepkich barkarzy holenderskich, niemieckich i belgijskich. Natomiast najwyraźniej nie mieli żadnych zastrzeżeń co do alarmowania mnie. Księ- życ pokazał się znowu i powtórnie ruszyłem biegiem. Kula, która mnie trafiła, wyrządziła większą szkodę mojemu ubraniu niż mnie samemu, aczkolwiek ostry, piekący ból wysoko na zewnętrznej stronie prawej ręki sprawił, że mimowolnie chwyciłem się za nią drugą ręką. Tego było za wiele. Skręciłem z głównego pomostu, ze- skoczyłem na dziób barki przycumowanej do mniejszego, odchodzącego ceń pod prostym kątem, i przebiegłem cicho przez pokład za sterownię na _ rufie. Schroniwszy się tam wyjrzałem ostrożnie zza węgła. Dwaj mężczyźni na centralnym pomoście przystanęli i dawali gwałtowne znaki swoim kolegom po prawej, pokazując, że należy mnie zajść z boku, Jeżeli się da, strzelić mi w plecy. Jak mi się wydało, mieli dosyć ograniczone pojęcie o tym, co się składa na fair play i sportowe podejście, ale nie można było kwestionować ich sprawności. Było zupełnie jasne, że jeśli mnie w ogóle dorwą - a szanse ich oceniałem jako dobre - dokona- ją tego ową metodą okrążenia czy oskrzydlenia, toteż byłoby oczywiście bardzo dobrze dla mnie, gdybym zdołał jak najprędzej zniechęcić ich do _ koncepcji. Dlatego chwilowo zignorowałem tych dwóch na centralnym moście zakładając - ufałem, że trafnie - iż pozostaną na miejscu poczekają, aż oskrzydlający przydybią mnie znienacka, i obróciłem się w stronę lewego pomostu. Po pięciu sekundach ukazali się, nie biegnąc, tylko idąc ostrożnie zaglądając w cienie, rzucane w świetle księżyca przez sterownie i nad- nadbódówki barek, co było rzeczą nader lekkomyślną czy też po prostu niemądrą, ponieważ stałem w najgłębszym cieniu, jaki mogłem znaleźć, natomiast ich oświetlał niemal brutalnie księżyc, toteż dojrzałem ich na długo przedtem, zanľn dojrzeli mnie: Wątpię, czy w ogóle mnie zauważyli. Klen na pewno mnie nie spostrzegł, bo nie zobaczył już nigdy nic więcej; musiał być martwy jeszcze zanim runął na pomost i z osobliwym brakiem żadnego odgłosu poza cichym pluśnięciem osunął się do wody. Złoży- łem się do następnego strzału, ale drugi mężczyzna zareagował bardzo szybko i rzucił się w tył poza zasięg mojego wzroku, zanim zdążyłem nacisnąć spust. Nie wiedzieć czemu przyszło mi na myśl, że moje sportowe podejście jest na jeszcze niższym poziomie niż ich, ale owej nocy miałem skłonność do ułatwiania sobie sprawy. Zawróciłem, posunąłém się znowu naprzód i wyjrzałem zza sterowni. Dwaj mężczyźni na centralnym pomoście nie ruszyli się z miejsca. Może _ wiedzieli, co się stało. Byli daleko jak na celny strzał z pistoletu w nocy, _ wymierzyłem starannie i długo, i spróbowałem mimo wszystko. Jed- nak _ cel był za daleko. Człowiek krzyknął i chwycił się za nogę, ale sądząc po żwawości, z jaką pobiegł za swoim towarzyszem i zeskoczył z pomostu chroniąc się na jednej z barek, nie mógł być poważnie uszko- dzony. Księżyc znóv