Kajetan Morawski Tamten brzeg Wspomnienia i szkice Wstęp i przypisy Jerzego Marka Nowakowskiego EDiTIONS SPOTKANIA Na okładce fragment fotografii gabinetu Wincentego Witosa w maju 1926 drugi od prawej Kajetan Morawski W znaku serii wykorzystano szesnastowieczny drzeworyt ze zbiorów Józefa Muczkowskiego Projekt graficzny Leon Urbański W książce wykorzystano fotografie ze zbiorów: Archiwum Dokumentacji Media Archiwum rodziny Morawskich Biblioteki Narodowej i S BIBLIOTEKA Copyright c by Editions Spotkania System 1996 Skład i łamanie: Oficyna Pacyna s.c.. Warszawa Druk i oprawa wykonała ETHOSENTERI'RISH Drukarnia 91-310 Łódź, ul. Kominiarska l tel. (0-42) 54 38 '7 ISBN 83-86802-09 X O Kajetanie Morawskim 19 KWIETNIA 1892 R. w Jurkowie, powiatu kościańskiego, w rodzinie zie- mianina i społecznika [prezesował m.in. Bankowi Ziemiańskiemu] Stani- sława Morawskiego przyszedł na świat syn Kajetan. Był potomkiem starej wielkopolskiej rodziny szlacheckiej. Jego przodkowie wsławili się tym, że jako jedni z nielicznych nie kapitulowali przed Szwedami pod Ujściem. Później, zgodnie z żartobliwym powiedzeniem Stanisława Tarnowskiego, iż z polskich rodzin szlacheckich Morawscy mają najwięcej błękitnej krwi, a to przez wzgląd na przymieszkę atramentu, przedstawiciele tej rodziny zaznaczyli swoją obecność w kulturze polskiej jako profesorowie uniwersytetów i pisarze. Kajetan Morawski ukończył gimnazjum w Lesznie Wielkopolskim. "Wszystkie przedmioty wykładano w języku niemieckim - wspominał po latach. - A historii i literatury polskiej uczyliśmy się jedynie w konspiracyjnych kółkach samokształceniowych". Następnie, podobnie jak większość ziemiańskich dzieci z rodzin wielkopolskich, odbył studia rolnicze i ekonomiczne w niemieckiej uczelni. Początkowo w Lipsku, skąd po półtora roku przeniósł się do Monachium.* Skoro mowa o miejscach znaczących dla dzieciństwa i młodości Kajetana Morawskiego, nie można zapomnieć o jeszcze jednym. We wspomnieniach poświęconych przyjacielowi dzieciństwa i lat dojrzałycli, Rogerowi Raczyńskiemu z Rogalina, pisał: (r)Właściwym miastem naszym, które stanowiło jakby dalszy ciąg Rogalina i Jurkowa, był Kraków [...]. Tam, u mego stryja Kazimierza, słuchałem z przejęciem dwunastu uderzeń zegara zwiastujących nastanie K. Morawski, Wspólna droga, Paryż bdw. dwudziestego wieku. Tam przez nie domknięte drzwi patrzyłem na Henryka Sienkiewicza i Stanisława Tarnowskiego pijących herbatę w salonie. Znałem ich już z Jurkowa, ale w Krakowie wydawali się bardziej znaczni i uroczyści [...]. Stamtąd wreszcie wybieraliśmy się na pierwsze tajne wyprawy do Jamy Michalikowej, gdzie olśniewał nas Boy, gdzie z ponurego milczenia wyłuskiwał raz po raz skrzący dowcipem paradoks..." Wydawało się, że ukończywszy studia w roku 1914, jako właściciel majątku po przedwcześnie zmarłym [1908 r.] ojcu, zajmie się gospodarowaniem. Zawarł też był wówczas [9 lutego 1915 r.] związek małżeński z Marią Turno. Ale trwała przecież wojna światowa, czas końca starej Europy i odradzania się Polski. W 1917 r. Kajetan Morawski został powołany do pracy w administracji ówczesnego generał-gubernatorstwa warszawskiego. Początkowo pracował w wielkopolskim Rypinie, a i września 1918 r. znalazł się w Warszawie. Zaczął pracę w Departamencie Stanu przy rządach Rady Regencyjnej. Pod tą nazwą we wrześniu 1918 r. ukrywało się szczątkowe Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wkrótce zrezygnowano zresztą z tego kamuflażu i kiedy młody ziemianin obejmował w swojej instytucji referat spraw niemieckich, nosiła ona nazwę MSZ. Od tej pory przez lat i6 miał Kajetan Morawski nieprzerwanie działać w dyplomacji. W roku 1919 uczestniczył w pracach komitetu przedplebiscytowego przygotowującego ze strony polskiej plebiscyt na Warmii, Mazurach i Poiślu. Brał udział w rokowaniach z przedstawicielami państw bałtyckich oraz w smutnej konferencji w Spa [lipiec 1920]. Podczas tej ostatniej miał okazję przekonać się o wartości zobowiązań sojuszniczych zachodnich partnerów Polski, którzy w najcięższym momencie wojny polsko-sowieckiej uchylili się od udzielania sojuszniczce realnej pomocy. We wrześniu 1910 r. niespełna trzydziestoletni dyplomata awansował na naczelnika Wydziału Północnego MSZ. Warto może ponownie odwołać się do wspomnień z tomu Wspólna droga, by przypomnieć, kto wówczas pracował z Kajetanem Morawskim. "Współpracowników miałem bardzo wybitnych. Zastępstwo moje objął wraz z referatem ekonomicznym dr Tadeusz Jackowski, późniejszy poseł w Belgii. Referatem ogólnopolitycznym kierował Alfred Poniński, późniejszy ambasador w Chinach. Referatem gdańskim Zygmunt Moldinger, późniejszy poseł w Meksyku, referatem plebiscytowym Gustaw Potworowski, późniejszy poseł w Szwecji i Portugalii. Opieka nad niezmiernie licznymi w owym okresie polsko-niemieckimi sporami z dziedziny międzynarodowego prawa prywatnego spoczywała w rękach przydzielonego z ministerstwa b. dzielnicy pruskiej dr. Antoniego Jażdźewskiego, późniejszego dyrektora protokołu dyplomatycznego, oraz dwóch późniejszych konsulów generalnych, Stefana Fiedlera-Albertiego i dr. Adama Mikuckiego. Do grona tego doszedł po kilku miesiącach jako kierownik referatu austriackiego dr Kazimierz Papce, późniejszy ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej [...]. Czasowo gościła wśród nas jako referentka skandynawska również i Kazimiera IłłakowiczównaŻ. Pół roku później został zastępcą Erazma Pilza - dyrektora kluczowego departamentu politycznego ministerstwa. Wkrótce wyjechał na rok do Gdańska, gdzie zastępował chorego komisarza generalnego Rzeczypospolitej. Po powrocie do Centrali, w kwietniu 1924 r. został dyrektorem departamentu politycznego MSZ, a w marcu następnego roku wyjechał do Genewy jako minister-rezydent przy delegacji RP przy Lidze Narodów. W grudniu odwołany do kraju objął stanowisko wiceministra przy Aleksandrze Skrzyńskim. Zrelacjonowane tutaj w wielkim skrócie losy układają się w jedną z najbardziej błyskotliwych karier polskiej dyplomacji przed majem 1926 r. Morawski w ciągu zaledwie ~J lat przeszedł wszystkie szczeble kariery ministerialnej, był jednym z najmłodszych członków rządu. Kiedy więc Wincenty Witos tworząc rząd w maju 1926 r. zaproponował Morawskiemu kierownictwo dyplomacji, zdawać by się mogło, iż stanowić ono będzie ukoronowanie kariery. Stało się tymczasem zupełnie inaczej. Rząd Witosa został obalony przez przewrót wojskowy marszałka Piłsudskiego. Morawski w przeddzień zaprosił do Warszawy gen. Kazimierza Sosnkowskiego, starając się wysondować nastroje piłsudczyków i możliwości kompromisu. Ten jednak był niemożliwy. Stwierdził to również gen. Sosnkowski i wróciwszy do Poznania, usiłował popełnić samobójstwo. Gabinet upadł, a pamięć udziału w nim skutecznie złamała na długie lata karierę dyplomatyczną Morawskiego. O samym przewrocie napisał: "Bytem głęboko zawstydzony, że wzorem niektórych niedorosłych jeszcze do systemu parlamentarnego krajów Polska szukać ma w pronunciamento wojskowym rozstrzygnięcia kryzysu władzyŻ. Po maju Kajetan Morawski na kilka lat wycofał się ze stołecznego życia politycznego. Od listopada 1926 do sierpnia 1929 przebywał na urlopie bezpłatnym gospodarując w swoim majątku. Przed wyborami w 1928 r. wraz przyjaciółmi: Rogerem Raczyńskim i Stanisławom Chłapowskim wystąpili z oddzielną listą pod nazwą Katolicka Unia Ziem Zachodnich. Ale rzecz jasna, nie odnieśli sukcesu. Na krótko, dzięki życzliwości ministra Augusta Zaleskiego, wrócił do dyplomacji uczestnicząc od 1929 r. [w randze wiceministra] w pracach Górnośląskiej Komisji Mieszanej. Kiedy jednak następcą Zaleskiego w ministerstwie został Józef Beck, dla ministra gabinetu obalonego przez przewrót majowy nie było już miejsca na ulicy Wierzbowej. 31 grudnia 1934 czterdziestosześcioletni dyplomata został przeniesiony na emeryturę. Rzecz cała odbyła się na dodatek mało elegancko, gdyż Morawskiemu na pożegnanie obniżono stopień służbowy. Ponownie wrócił do rodzinnego majątku. Temperament polityka i społecznika nie dawał mu jednak spokoju. W latach 1934-1935 stał na czele Wielkopolskiej Izby Rolniczej. Od grudnia 1935 do lutego 1937 prezesował Związkowi Izb i Organizacji Rolniczych Rzeczypospolitej oraz Związkowi Eksporterów Zboża, a ponadto od lutego 1936 do lutego 1937 reprezentował rolników w radzie Banku Polskiego. Złożenie urzędów z wyboru wiązało się z kolejnym powrotem do rządu. W listopadzie 1936 r. Eugeniusz Kwiatkowski zaproponował Morawskiemu stanowisko swojego pierwszego zastępcy w Ministerstwie Skarbu. Podlegały mu zagadnienia ogólnogospodarcze oraz sprawy rolnictwa. Po wybuchu wojny Kajetan Morawski wraz z rządem znalazł się w Rumunii, skąd szybko przedostał się do Paryża. Otrzymał honorowe stanowisko dyrektora Oddziału Politycznego Biura Badań Celów Wojny przy Rządzie RP. Po klęsce Francji wrócił do działalności dyplomatycznej. W latach 1940-1941 był posłem polskim przy emigracyjnym rządzie czechosłowackim. Wbrew pozorom było to stanowisko dość ważne, bo właśnie w tym czasie gen. Sikorski i prezydent Benesz snuli daleko idące plany federacji obu krajów. Później, do lata 1943, był sekretarzem generalnym [faktycznie wiceministrem] w MSZ. W związku z kryzysem rządowym złożył rezygnację, by objąć ostatnie ze swoich stanowisk dyplomatycznych, ambasadora przy francuskim Komitecie Narodowym w Algierze [lo IX 1943 r.]. W październiku 1944 r. przeniósł się do Paryża, gdzie w gmachu dawnej ambasady RP sprawował funkcję ambasadora przy rządzie gen. de Gaulle'a aż do początku lipca 1945 r., do chwili gdy rząd francuski, a później rządy zachodnie cofnęły swoje uznanie dla rządu Tomasza Arciszewskiego. Kajetan Morawski opuścił wówczas pałac Talleyranda. Zamieszkał niedaleko, przy rue l'Universke, wybierając chleb emigranta. Działał społecznie w zarządzie paryskiej Biblioteki Polskiej oraz Towarzystwa Historyczno-Literackiego. Wielką wagę przywiązywał do swojej działalności politycznej. Aż do roku 1969 pełnił funkcję reprezentanta polskiej emigracji we Francji. Jego mieszkanie grało rolę nieformalnej ambasady. Ponieważ utrzymywał stosunki z generałem de Gaulle'em w czasach jego odosobnienia w Colombey les Deux Egiises, był osobą przyjmowaną i dobrze widzianą w Pałacu Elizejskim. Podtrzymywanie kontaktów polsko-francuskich było zresztą działaniem zgodnym z nakazem serca. Morawski do końca życia uważał, że przyjaźń polsko-francuska leży w najlepiej rozumianym interesie obu narodów. Uczestniczył również w życiu politycznym polskiego Londynu. W sporze o legalność prezydentury Augusta Zaleskiego opowiedział się po stronie Rady Trzech. Przede wszystkim dążył jednak do pogodzenia poszczególnych odłamów emigracji. Jego analiza sytuacji politycznej u progu lat sześćdziesiątych uderza trafnością sądów i precyzją. Ale przede wszystkim Kajetan Morawski pisał. W końcu 1960 wyszedł tom wspomnień Tamten brzeg. Książka znakomita, wyróżniona cenną i prestiżową nagrodą (r)WiadomościŻ. Jeden z jurorów owej nagrody, Juliusz Sakowski, tak komentował wartość książki: (r)W chwili zaniedbania i zachwaszczenia języka, zarówno na emigracji, jak w kraju, znakomity styl Morawskiego, polor i polot jego polszczyzny, jej wykwint, ozdobność, może nawet przesadna ozdobność szlifu, wyróżnia jego książkę spośród innych nie mniej świetnych... Autor tej książki obraca się ze swobodą, pełną znawstwa, kultury i smaku, w najróżniejszych dziedzinach: od polityki do poezji, od strajków rolnych do współczesnego malarstwa, od klasycznych ech Franciszka Morawskiego do nowych wierszy Wierzyńskiego. Potrafi w kilku słowach oddać rytm, barwę i nastrój miasta i wsi. Z kilku zdań o Krakowie i Poznaniu rosną wizje tych miast - i wzory do antologii literackich^..]. .. .oto ktoś przybył z dyplomacji do literatury polskiej [naraz, przypadkiem], strzeże języka polskiego, broni polszczyzny od szarości, roztacza przed nami jej wspaniały pióropusz i zawstydza nas, żeśmy tak mało o niego dbali. Są w Tamtym brzegu stronice zachwycające zwięzłością i trafnością sformułowań, jak chociażby wielokrotnie cytowane zdanie o Piłsudskim, dla którego (r)Polska była jakimś wielkim Zułowem czy Piekieliszkami, że chodził po niej gderząc i dziwacząc, i kijem sękatym poganiał lub przepędzał ekonomów i parobków[...]. Wszyscy, i co chcieli, i ci, co nie chcieli, bardziej niż sobą samym byliśmy jego współczesnymi*. Są również w tej książce informacje ważne dla historyka polityki doby międzywojennej. Ważne nie tylko ze względu na ich wartość źródłową. Przede wszystkim dlatego, że Kajetan Morawski pisał o owej epoce z dystansem i życzliwością. Jak mało kto, potrafił wznieść się ponad ówczesne spory i podziały, jak mało kto, odcedzić umiał to, co w międzywojennej Polsce było szlachetne i wielkie, od małości i codzienności. Jednocześnie zaś trudno zarzucić mu, iż jego książki i wspomnienia pisane były li tylko ku pokrzepieniu serc. Przeciwnie, Morawski nie szczędzi swojemu czytelnikowi informacji nie podporządkowanych żadnej tezie. Tyle tylko, że - jak by to banalnie nie zabrzmiało - patrzy na ową zamkniętą epokę oczami patrioty polskiego. Interesuje go, chociaż nigdzie nie wypowiada tego expressis verbis, to co trwałe. Wielokrotnie mówił swoim przyjaciołom i swojemu synowi, dziennikarzowi Radia Wolna Europa, Maciejowi Morawskiemu, że chciałby, aby jego książki dotarły do młodzieży w kraju. I jeśli podporządkowuje je jakiejś tezie, to właśnie dbałości o wartości wychowawcze. W dobrym tego słowa znaczeniu, czyli nie oparte na kłamstwie bądź przemilczeniu, ale na osadzeniu wiedzy w solidnych fundamentach moralnych. Ponownie wrócił do rodzinnego majątku. Temperament polityka i społecznika nie dawał mu jednak spokoju. W latach 1934-1935 stał na czele Wielkopolskiej Izby Rolniczej. Od grudnia 1935 do lutego 1937 prezesował Związkowi Izb i Organizacji Rolniczych Rzeczypospolitej oraz Związkowi Eksporterów Zboża, a ponadto od lutego 1936 do lutego 1937 reprezentował rolników w radzie Banku Polskiego. Złożenie urzędów z wyboru wiązało się z kolejnym powrotem do rządu. W listopadzie 1936 r. Eugeniusz Kwiatkowski zaproponował Morawskiemu stanowisko swojego pierwszego zastępcy w Ministerstwie Skarbu. Podlegały mu zagadnienia ogólnogospodarcze oraz sprawy rolnictwa. Po wybuchu wojny Kajetan Morawski wraz z rządem znalazł się w Rumunii, skąd szybko przedostał się do Paryża. Otrzymał honorowe stanowisko dyrektora Oddziału Politycznego Biura Badań Celów Wojny przy Rządzie RP. Po klęsce Francji wrócił do działalności dyplomatycznej. W latach 1940-1941 był posłem polskim przy emigracyjnym rządzie czechosłowackim. Wbrew pozorom było to stanowisko dość ważne, bo właśnie w tym czasie gen. Sikorski i prezydent Benesz snuli daleko idące plany federacji obu krajów. Później, do lata 1943, był sekretarzem generalnym [faktycznie wiceministrem] w MSZ. W związku z kryzysem rządowym złożył rezygnację, by objąć ostatnie ze swoich stanowisk dyplomatycznych, ambasadora przy francuskim Komitecie Narodowym w Algierze [lo IX 1943 r.]. W październiku 1944 r. przeniósł się do Paryża, gdzie w gmachu dawnej ambasady RP sprawował funkcję ambasadora przy rządzie gen. de Gaulle'a aż do początku lipca 1945 r., do chwili gdy rząd francuski, a później rządy zachodnie cofnęły swoje uznanie dla rządu Tomasza Arciszewskiego. Kajetan Morawski opuścił wówczas pałac Talleyranda. Zamieszkał niedaleko, przy rue l'Universite, wybierając chleb emigranta. Działał społecznie w zarządzie paryskiej Biblioteki Polskiej oraz Towarzystwa Historyczno-Literackiego. Wielką wagę przywiązywał do swojej działalności politycznej. Aż do roku 1969 pełnił funkcję reprezentanta polskiej emigracji we Francji. Jego mieszkanie grało rolę nieformalnej ambasady. Ponieważ utrzymywał stosunki z generałem de Gaulle'em w czasach jego odosobnienia w Colombey les Deux Egiises, był osobą przyjmowaną i dobrze widzianą w Pałacu Elizejskim. Podtrzymywanie kontaktów polsko-francuskich było zresztą działaniem zgodnym z nakazem serca. Morawski do końca życia uważał, że przyjaźń polsko-francuska leży w najlepiej rozumianym interesie obu narodów. Uczestniczył również w życiu politycznym polskiego Londynu. W sporze o legalność prezydentury Augusta Zaleskiego opowiedział się po stronie Rady Trzech. Przede wszystkim dążył jednak do pogodzenia poszczególnych odłamów emigracji. Jego analiza sytuacji politycznej u progu lat sześćdziesiątych uderza trafnością sądów i precyzją. Ale przede wszystkim Kajetan Morawski pisał. W końcu 1960 wyszedł tom wspomnień Tamten brzeg. Książka znakomita, wyróżniona cenną i prestiżową nagrodą (r)WiadomościŻ. Jeden z jurorów owej nagrody, Juliusz Sakowski, tak komentował wartość książki: (r)W chwili zaniedbania i zachwaszczenia języka, zarówno na emigracji, jak w kraju, znakomity styl Morawskiego, polor i polot jego polszczyzny, jej wykwint, ozdobność, może nawet przesadna ozdobność szlifu, wyróżnia jego książkę spośród innych nie mniej świetnych... Autor tej książki obraca się ze swobodą, pełną znawstwa, kultury i smaku, w najróżniejszych dziedzinach: od polityki do poezji, od strajków rolnych do współczesnego malarstwa, od klasycznych ech Franciszka Morawskiego do nowych wierszy Wierzyńskiego. Potrafi w kilku słowach oddać rytm, barwę i nastrój miasta i wsi. Z kilku zdań o Krakowie i Poznaniu rosną wizje tych miast - i wzory do antologii literackich [...]. .. .oto ktoś przybył z dyplomacji do literatury polskiej [naraz, przypadkiem], strzeże języka polskiego, broni polszczyzny od szarości, roztacza przed nami jej wspaniały pióropusz i zawstydza nas, żeśmy tak mało o niego dbaliŻ. Są w Tamtym brzegu stronice zachwycające zwięzłością i trafnością sformułowań, jak chociażby wielokrotnie cytowane zdanie o Piłsudskim, dla którego (r)Polska była jakimś wielkim Zułowem czy Piekieliszkami, że chodził po niej gderząc i dziwacząc, i kijem sękatym poganiał lub przepędzał ekonomów i parobków[...]. Wszyscy, i co chcieli, i ci, co nie chcieli, bardziej niż sobą samym byliśmy jego współczesnymi)). Są również w tej książce informacje ważne dla historyka polityki doby międzywojennej. Ważne nie tylko ze względu na ich wartość źródłową. Przede wszystkim dlatego, że Kajetan Morawski pisał o owej epoce z dystansem i życzliwością. Jak mało kto, potrafił wznieść się ponad ówczesne spory i podziały, jak mało kto, odcedzić umiał to, co w międzywojennej Polsce było szlachetne i wielkie, od małości i codzienności. Jednocześnie zaś trudno zarzucić mu, iż jego książki i wspomnienia pisane były li tylko ku pokrzepieniu serc. Przeciwnie, Morawski nie szczędzi swojemu czytelnikowi informacji nie podporządkowanych żadnej tezie. Tyle tylko, że - jak by to banalnie nic zabrzmiało - patrzy na ową zamkniętą epokę oczami patrioty polskiego. Interesuje go, chociaż nigdzie nie wypowiada tego expressis yerbis, to co trwałe. Wielokrotnie mówił swoim przyjaciołom i swojemu synowi, dziennikarzowi Radia Wolna Europa, Maciejowi Morawskiemu, że chciałby, aby jego książki dotarły do młodzieży w kraju. I jeśli podporządkowuje je jakiejś tezie, to właśnie dbałości o warości wychowawcze. W dobrym tego słowa znaczeniu, czyli nie oparte na kłamstwie bądź przemilczeniu, ale na osadzeniu wiedzy w solidnych fundamentach moralnych. Przed 1989 r., pisząc o twórczości Kajetana Morawskiego, stwierdzałem, że jego wspomnienia i pogadanki radiowe są najlepszym wprowadzeniem do historii dwudziestolecia, że powinny być szkolną lekturą. Od tego czasu została zniesiona cenzura, ukazało się wiele wartościowych publikacji, a jednak sformułowaną wówczas opinię można spokojnie powtórzyć. Zderzamy się z falą publikacji z jednej strony pełnych mitów i apologetyki [będącej naturalną reakcją na wcześniejsze zakłamanie], a z drugiej taniej sensacji. W tym kontekście spokojna analiza jest tym bardziej potrzebna. Może nawet bardziej niż kiedyś, gdyż w naszym życiu publicznym mamy okazję przekonać się o wszystkich niedogodnościach, o mankamentach demokracji. A książki Kajetana Morawskiego cechuje mądry konserwatyzm, uczący, iż wszelka droga na skróty, jak atrakcyjnie by nie wyglądała, prowadzi w istocie na manowce. Bez natrętnego dydaktyzmu, chłodno i elegancko analizując fakty i przykładając do nich zwykłą miarę życiowej drogi uczciwego człowieka, Kajetan Morawski pokazuje rolę wartości podstawowych zarówno w polityce, jak w życiu. Dlatego być może jego książki dotychczas nie zostały wydane w kraju, bo sensacja i brutalność lepiej się sprzedają. Ale skoro powiadamy, że budujemy Trzecią Rzeczpospolitą, warto sięgnąć do najlepszych doświadczeń: Tamtego brzegu, który jest nam bliższy, niż był w czasach, gdy powstawały wspomnienia Morawskiego. Po Tamtym brzegu powstały jeszcze piękne wspomnienia o przyjacielu Rogerze Raczyńskim Wspólna droga, wybór pamiętników de Gaulle'a, pogadanki zawarte w tomie Wczoraj oraz zapiski wspomnieniowe Na przełaj. Prócz tego wygłaszał Kajetan Morawski audycje na falach Wolnej Europy i publikował sporo artykułów w prasie emigracyjnej. W roku 1969 przeniósł się do domu ludzi starych w Lailly-en-Val koło Orleanu. Notabene dom ten znajduje się w pałacu wykupionym przez fundację Fond Humankaire Polonais, której pierwszym prezesem była Maria Morawska, żona Kajetana. W 1971 r. zmarła żona, Maria z Tumów. On sam przeżył ją o dwa lata. Umarł 2 listopada 1973 r. i został pochowany obok żony na cmentarzu w Lailly-en-Val. Był postacią bardzo piękną: świetnym pisarzem, wybitnym dyplomatą, doskonałym gospodarzem i rolnikiem. Dzisiaj w kraju jest właściwie zapomniany. Człowiek, który reprezentował najlepsze cechy polskiego ziemiańsrwa, wart jest przypomnienia i pamięci na brzegu, który dla niego pod koniec życia był (r)tamtym brzegiemŻ. Jerzy Marek Nowakowski Pamięci mojej córki Magdy poległej w Warszawie 6 sierpnia 1944 roku Od autora ZE SZKICÓW l WSPOMNIEŃ zebranych w rym romie rylko opowiadanie o locarneńskim spotkaniu Aleksandra Skrzyńskiego z Briandem i Stresemannem ogłoszone było już w 1932 roku w warszawskim "Przeglądzie Współczesnym". Wszystko inne zostało napisane po wojnie z dała od Kraju. Literatura emigracyjna ma w Polsce szczególną tradycję. Stoi pod znakiem inwokacji zamieszczonej u wstępu Pana Tadeusza. Jest wyrazem tęsknoty i nadziei. Uchodźcę dzieli od ojczyzny nie tylko szlaban graniczny. Dzieli też przegroda spędzonego poza nią czasu. Gdy gwałt zadany jego narodowi odciął go od losu tych, co pozostali przypisani ziemi, w rozpamiętywaniu lat minionych szuka siły i budulca na jutro. Ponad kłębiące się wiry stara się rzucić pomost łączący przeszłość z przyszłością. Dzieje uczą, że trud uchodźcy nie jest daremny. Świętą Księgą Polaków były przez sto lat księgi pielgrzymstwa. Pisał je nie tylko Mickiewicz; pisali Słowacki, Norwid, Krasiński. Pisał szablą Dąbrowski i Mierosławski. Składano je w arce przymierza na paryskiej Wyspie św. Ludwika, gromadzono w Rapperswilu, kolebce Ligi Polskiej. Jako odbicie z ich kart tłoczono w konspiracji londyńskiej drukarni pierwsze numery (r)RobotnikaŻ. Szedł więc prąd ożywczy od narodu rozproszonego do narodu osiadłego. Żłobił sobie drogę poprzez (r)obcych ludzi łanyŻ, ale z polskiego źródła brał swój początek i na polskiej ziemi znajdował ujście. Wartki nurt jego przyspieszał stateczny nurt wiślany, tak że opadał muł nizinny i kryształowym blaskiem jaśniały wody najwierniejszej rzeki. A gdy nadeszła godzina niepodległości, tym wyraziściej zarysował się w nich obraz i omszałego dawnością Wawelu, i przywróconej do stołecznej godności Warszawy. Dziś, po nowej klęsce, jedna piąta narodu polskiego żyje w rozproszeniu. Stanowi grupę zbyt liczną, by nawet ci, co odnoszą się do niej wrogo, bo wymyka się ich nakazom, mogli przemilczeć jej znaczenie. Emigracja straciła cechy elitarne. Przekształciła się w zjawisko masowe, ważące politycznie, gospodarczo i społecznie. Stała się zarazem skromniejsza i pewniejsza swej siły niż w ubiegłym stuleciu. Skromniejsza, bo znając dobrze zahartowaną w walce i cierpieniu prężność społeczeństwa krajowego nie przypisuje sobie roli kierowniczej, nie ubiega się o przywództwo duchowe. Pewniejsza swej siły, bo wie i stwierdza co dzień, że postawa jej jest wspólnych dążeń całego narodu najszczerszym, najswobodniejszym wyrazem. I ponieważ widzi, że gdy z wysokości czerwonego Kremla pada hasło nieubłaganej wojny ideologicznej, choćby w ramach pokojowego współistnienia, na tej właśnie płaszczyźnie linia podziału między Polakami biegnie szlakiem zupełnie odmiennym od granicy geograficznej wykreślonej między Wschodem a Zachodem. Pomimo iż przyszło nam żyć z dala od domu ojczystego, w wielkiej polskiej rodzinie nie my, uchodźcy, czujemy się osamotnieni. W Kraju obowiązuje obecnie prawo tych, co zapoznając przyrodzony pęd człowieka ku coraz pełniejszemu rozwojowi swej osobowości, starają się wznowić średniowieczną zasadę cuius regio eius religio. Prawo tych, co tworzywo dobra powszechnego upatrują w krzywdzie jednostki, a sprawiedliwość społeczną pragną osiągnąć równając wszystkich w posłuchu i niedoli. Więc choć czas cudotwórca zaleczył rany wojenne, choć okaleczały w żywym ciele naród odzyskał siły i zdrowie, choć miasta podnoszą się z ruin, choć rodzą się nowe pomysły i wzrasta wytwórczość, coraz więcej ludzi szuka ucieczki od okalającej ich rzeczywistości. Uciekają niekiedy w świat daleki, częściej w przeszłość. Skłonność do zagłębiania się myślą w lata minione przestała być cechą szczególną emigrantów. Badając zestawienia ogłaszane w polskiej prasie krajowej, trudno nie dostrzec wysokości nakładów i poczytności powieści historycznych oraz pamiętników. Objaw to dodatni, bo świadczy o zakorzenionym w duszy narodu poczuciu dziejowej ciągłości, objaw zarazem zastanawiający, bo rozmiar i nasilenie jego mówią wiele o nastrojach mas czytelniczych. Ludy młode i ludy szczęśliwe skorsze są do siej by niż do żniwowania. A nie młodości braknie naszemu narodowi. Oby rychło i drugi, rzadszy gość, szczęście, zawitał w jego progi! Książka niniejsza zawiera w przewaźnej mierze wspomnienia osobiste autora. Mówi o czasach dawnych, o niepodległym dwudziestoleciu, o okresach ostatniej wojny. Powstała na obczyźnie, lecz z myślą o Kraju i jego przyszłości. Jeśli wplątało się w nią słowo gorzkie, to tylko z troski o tę przyszłość. 130 lat temu modlił się tu, w Paryżu, Mickiewicz o powrót cudem na ojczyzny łono. Dziś nowe pokolenie uchodźców powtarza za Kazimierzem Wierzyńskim, że (r)nie ma ziemi wybieranej, jest tylko ziemia przeznaczona". I wierne przeznaczeniu nie przestaje mimo upływu lat wpatrywać się w tamten brzeg. Niech opowiadania, które nastąpią, będą tej prawdy świadectwem. Klasyczne i romantyczne Janowi Lechoniowi ZA ŻYCIA MEGO dziadka osiadł w jurkowskim lesie nie znany nikomu z imienia i nazwiska świątobliwy pustelnik. Dzień cały spędzał na lekturze i medytacji, żywił się jagodami leśnymi oraz chlebem i mlekiem, które co rano przynosiły kobiety z pobliskiej wioski. Za proste dary płacił mądrą radą i w miarę potrzeby czynił drobne cuda. Któregoś poranka zastały kobiety drzwi zawarte, dzban mleka i bochen chleba z poprzedniego dnia nie napoczęte. Podniosły lament, pobiegły po mego dziadka, który kazał wrota wyważyć i wszedł po raz pierwszy do wnętrza zbudowanej z okrąglaków chaty. Na przykrytym opończą posłaniu z liści i mchu leżał stary pustelnik z zamkniętymi na zawsze oczyma. W ręku trzymał gruby tom oprawny w złotem tłoczoną skórę. U wezgłowia jego stała, jako jedyny sprzęt w pustej poza tym izdebce, półka z nie heblowanych desek, wypełniona wielu podobnego wyglądu i formatu książkami. Stanowiły komplet dzieł Wokera. W takąż samą złotem tłoczoną skórę, z wyciśniętymi misternie inicjałami, oprawny był panieński album mojej prababki. Na pierwszej jego stronie widniał wypisany drobnymi, lecz pięknymi literami tytuł: Les fites de Puławy decrites par la princesse* Wychowywana przez księżnę generałową ziem podolskich na prawach dalekiej i - choć w dzieciństwie po Worcellach wzięła wcale pokaźną szlachecką fortunę - niezamożnej krewnej, spisywała tam przyszła generałowa Franciszkowa Morawska własne i swej opiekunki wrażenia nieustannych przyjęć i zabaw. Jak w lustrze odbijały się w jej sztambuchu sylwetki dwornych panów w strojach francuskich i przebranych za pasterki wielkich dam, które wśród ruin greckich i rzymskich wiodły pełne erudycji rozmowy lub lekkomyślnie snuły miłosne intrygi. * Uroczystości puławskie opisane przez księżnę. Generał Franciszek Morawski Z leśnej pustelni pochodzące dzieła Wokera w mojej bibliotece oraz pamiętnik prababki w biurku stały się dla mnie symbolem najodleglejszej od nas części dziewiętnastego stulecia. Stały się zarazem kluczem do jej zrozumienia. Między Wokerem a Szekspirem i Walterem Scottem, którymi zachwycali się pierwsi romantycy, istniał odstęp równy temu, jaki dzielił wykwintną i frywolną atmosferę Puław od pełnego uroczystej powagi nastroju Hotelu Lambert. Ci, którzy wkraczając w okres naszych największych zrywów i największej niemocy, słuchali przy akompaniamencie klawikordu wdzięcznej piosenki o tym, jak Filis poszła do ogrodu, przeżyć mieli wiek męski przy akordach poloneza As dur i Etiudy Rewolucyjnej. Zrozumienie tej przemiany, rozeznanie tych dwóch faz rozwojowych było dla mnie tym bardziej istotne, że choć brzmi to jak anachronizm, wczesna młodość moja wypełniona była nie zamilkłym jeszcze echem walk klasyków z romantykami. Działało tu zapewne nie znane wtedy uczonym prawo współzależności czasu i przestrzeni. W pełni epoki pozytywizmu i pracy organicznej, gdy nad resztą kraju wlokły się dymy kominów fabrycznych, zalegały zagubioną odległą nizinę obrzańską, gdzie stał mój dom rodzinny, nadal opary wspomnień. Razem z mgłą wieczorną przenikały szczelnie zamknięte okiennice, otaczały lampy naftowe tajemniczą poświatą i cicho, bezszelestnie kładły się na stare meble i dusze młodych. Zastanawiałem się nieraz, dlaczego właśnie na tym niegdyś wojennym, a potem przemytniczym szlaku, na tej przerywanej tylko słowiańskimi grodziszczami i szwedzkimi szańcami równinie, nad którą panowała strzelająca wysoko w niebo wieża lubońskiego klasztoru, zatrzymał się czas i trwał nadal urok dawności. Czy było to sprawą i spuścizną normandzkich rycerzy, którzy przybywszy z oddali tu właśnie stawiali swe pierwsze grody i kościoły? Czy po prostu na moczarach, na których nocą zwodnie tańczyły błędne ogniki, lotniejszą stawała się wyobraźnia, ale cięższym krok ludzki, który zwalniał rytm upływających lat? Nawet zwierzęta i przedmioty martwe stosowały się do tego obyczaju. Zamiast świstu szukających sobie innych dróg lokomotyw słuchano wieczorami na ganku w dworze mego dziadka, jak wilki wyły w Obrze. Gdy na taką więc ziemię powrócili z wojny lub zesłania napoleońscy żołnierze i listopadowi powstańcy, przywiezione przez nich w terlicach opowieści i spory utrzymywały się w okolicy jak zapomniane przez wiosenne słońce płaty śniegu w przydrożnym parowie. Za młodości mej dawno pomarli byli generał Franciszek Morawski i generał Dezydery Chłapowski. Żył pono już tylko pań Marceli Zółtowski, adiutant generała Kickiego w bitwie pod Ostrołęką. Ale w domach ich, w Luboni, w Turwi i Cza nadal żywo oburzano się na intrygi, którymi Krukowiecki po bitwi Lipskiem odsunął Dąbrowskiego od naczelnego dowództwa. Spier raz po raz, czy wyprawa Giełguda i Dembińskiego na Litwę była po a stosunki między stronnikami Chłopickiego i zwolennikami Skrzyneckiego układały się tylko na pozór poprawnie. Rok 48, powstanie styczniowe, to były osobiste, bolesne, pokrywane dyskrecją przeżycia. Tamte, dawniejsze, pozostawały zawsze aktualne i głośne. Inne, nie żołnierskie, ale równie wojownicze wiano wspomnień wnieśli w świat sąsiedzki dwaj bracia Koźmianowie2, gdy Stanisław, prezes Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, zamieszkał w Przylepkach, a Jan, twórca i wydawca "Przeglądu Poznańskiego", w oddanym mu przez teścia, gen. Chłapowskiego, Kopaczewie. Wyrośli w cieniu stryja, głowy i nestora literackiej szkoły klasycznej, dobyli z sakwojażów wielkie tomy eposu o Stefanie Czarnieckim i wzorowane na georgikach, a tak wypolerowane przez Ludwika Osińskiego, że aż nieczytelne, Ziemiaństwo^. Niebawem podążył za nimi jedyny syn kasztelana Kajetana Koźmiana, Andrzej Edward, w listopadowej potrzebie agent dyplomatyczny Rządu Narodowego w Paryżu, Zygmunta Krasińskiego przyjaciel najbliższy, autor subtelnych raportów politycznych, pełnych werwy listów do rodziny i artykułów w (r)CzasieŻ, a nade wszystko niezrównany gawędziarz, umiejący użyć życia i bacznie je obserwować. Zbyt niespokojny był to duch, by wzorem braci stryjecznych osiedlać się na stałe w zapadłym zakątku Wielkopolski. Gdy spiesząc w 1857 r. z Warszawy do Paryża wstąpił na kawę do generała Morawskiego w Luboni i gdy zaczął z nim wspominać stare dzieje, dopiero w roku 1859 ruszył w dalszą drogę. Generał witał go żartobliwym wierszem: Rzuciłeś dla nas świata zdradne wędki Kielich, kwindecza, trufle i gawędki, Wracasz przyjazne niosąc nam uczucie, Witaj więc, witaj, miły bałamucie, i cieszył się nim szczerze. Przypominali sobie, gość i gospodarz, w toku tego dwuletniego postoju, jak to w przedpowstaniowej Warszawie wyrocznią gustu był Ludwik Osiński, a uznanymi mistrzami poezji Wężyk, Niemcewicz i Kajetan Koźmian; jak w tym dostojnym gronie spotykali się na czwartkowych obiadach u gen. Wincentego Krasińskiego, gdzie z oburzeniem i pogardliwym śmiechem przyjmowano pierwsze gminne i niezrozumiałe ballady wydane w Wilnie przez młodego kowieńskiego profesora; jak z wolna rosnąca sława i wpływ Adama Mickiewicza zaczęły ich niepokoić, i jak wreszcie mimo ostatecznego pogrążenia i ośmieszenia Dziadów przez zabójczą parodię Osińskiego: Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, głupio było, głupio będzie... we własnym obozie klasyków zmieniały się opinie i zarysowały odstępstwa. W tym miejscu obaj przyjaciele uśmiechali się znacząco, kryjąc z trudem, jeszcze po upływie lat tylu, zakłopotanie. Pamiętali, że starszy z nich, oporny wobec ballad, otwarcie już sławił piękno Sonetów krymskich i ośmielił się nawet rzucić towarzyszom wyzwanie: Skądżeście to klasycy tak gniewnie zajadli Na ten biedny romantyzm od lat kilku wpadli! i dalej: Mają oni swe błędy, lecz i wy je macie Takie głupstwo jest w starej, jak i w nowej szacie, Wreszcie, jeśli coś znaczy wyrok sławnych ludzi, Każdy rodzaj jest dobry prócz tego co nudzi... Darmo odpowiadał z oburzeniem Kajeran Koźmian: Gdy równie słynny pieniem jak Marsowym szykiem Morawski mi powiada: Nie chcę być klasykiem! I woła na nieśmiałe Feba towarzysze Nie ucz się, lecz pisz jak chcesz. A sam rak nie pisze... darmo dodawał: (r)jak ognia z wodą, tak mnie z Mickiewiczem łączyć nie można. Własny syn jego ulegał stopniowo urokowi litewskiego prostaka. A Franciszek Morawski brnął dalej na drodze herezji, aż wreszcie napisał Dworzec mego dziadka, o którym w wiele lat później wytworny profesor Stanisław Tarnowski mówił bardzo dyskretnie i bardzo na stronie, że czytając go po Panu Tadeuszu ma się wrażenie, jakby mu się odbiło po dobrym obiedzie. Przemieniająca się stopniowo w podziw słabość członka warszawskiego areopagu klasyków dla litewskiego romantyka zostawiła trwałe ślady w Wielkopolsce. W sierpniu 1831 roku przebywał tam Adam Mickiewicz. Generał Franciszek Morawski, zatrzymany w stolicy jako minister wojny, gorąco polecał listownie młodego, a już sławnego podróżnika swemu starszemu bratu. Mickiewicz z rekomendacji skorzystał tym skwapliwiej, że trafem był pań Józef Morawski5, zamieszkały wówczas w sąsiadującej z jego własnym majątkiem, Oporowem, a należącej do generała Franciszka Luboni, opiekunem młodej i pięknej Konstancji Łubieńskiej. Tak dobrze znane mi niegdyś z wielu listów, zapisków i opowiadań rodzinnych szczegóły pobytu Mickiewicza w Luboni stanęły znów żywo przed oczyma, gdy pod koniec ostatniej wojny przyniesiono mi, wyratowany z rozbitego niemiecką bombą courtu w Londynie, piękny rysunek przedstawiający Józefa Morawskiego z rodziną w salonie lubońskim właśnie w epoce, w której przyjmowali tam twórcę Dziadów. Klasyczne dekoracje ścian, empirowe meble, empirowe stroje, świadczą o stylu życia i domu, w którym niespodziane wtargnięcie romantycznego wieszcza wywołało wstrząs nie mniejszy niż zachwyt. Pań Józef Morawski, za Księstwa Warszawskiego referendarz stanu, wycofał się po roku l8i^ w zacisze wiejskie, na pozór by zająć się interesami rodzinnymi, w istocie by oddać się bez przeszkód lekturze i studiom filozoficznym, które rozwijał w wydanej następnie korespondencji z przyjacielem, Józefem Gołuchowskim. Był człowiekiem łagodnym, małomównym, bardzo wykształconym. Rej wodziła w domu i rodzinie jego żona, Paula, córka ministra Feliksa Łubieńskiego. Pełna wyobraźni i temperamentu, nie pozbawiona talentu pisarskiego, lubiła wspominać, jak jako młoda panienka w pałacu Potockich w Warszawie prowadziła w pierwszej parze mazura przed Napoleonem; jak ku jej przerażeniu, wydający się jej wcieleniem diabła, stary ks. Talleyrand poprowadził ją tegoż wieczora do kolacji; jak później uchodząc wraz z ojcem z kraju, w czasie bitwy pod Lipskiem księciu Józefowi Poniatowskiemu, który z adiutantem wpadł zziajany i spragniony, by parę minut odpocząć, podała ostatnią przed śmiercią w Elsterze szklankę wody. Zgodnie z właściwym każdemu z nich usposobieniem przyjęli państwo Józefostwo Morawscy Adama Mickiewicza, on z zainteresowaniem i przyjaźnią, ona z entuzjazmem, oboje z życzliwością i niepokojem. Życzliwość uzasadniona była opinią wydaną przez brata i szwagra, generała Franciszka, niepokój admiracją, jaką litewski poeta objawiał, wbrew prawom ludzkim i boskim, dla młodej, lecz zamężnej Konstancji Łubieńskiej. Co gorzej, admiracja ta nie przeszkadzała, jak się niebawem okazało, wręcz przeciwnie, pomagała mu w bałamuceniu dorastających już córek domu, z których najpiękniejsza, Irena, wychodząc za Karola de la Barre Bodenham z Rotherwas, stworzyć miała wybiegający na sto lat naprzód precedens dla tak licznych ostatnio małżeństw anglo-polskich. Wiódł więc młody litewski poeta z panem Józefem uczone dysputy filozoficzne, czytywał żonie jego wiersze, chodził z młodzieżą na długie spacery, a nade wszystko wieczorami brał ożywiony udział w grach towarzyskich, które, zwane z francuska jeux d'esprit, wielce w tych czasach były modne. Generał Morawski, wróciwszy parę lat potem z zesłania w Wołogdzie, znalazł w jakiejś zapomnianej szufladzie stos świstków papieru zapisanych na przemian przez domowników i gości, a wśród nich Adama Mickiewicza. Na pomiętej kartce odczytał pytanie stawione przez jedną z domowych panienek, zapewne pod wpływem coraz to gorszych wiadomości o losie powstania: Co czyni rolnik, gdy grad zbije mu nadzieję żniw? i odpowiedź Mickiewicza: sieje na nowo. Słowa te, wplecione w zatytułowany Nadzieja wiersz Franciszka Morawskiego, obiec miały całą Polskę. Pani Konstancja Łubieńska liczyła w Wielkopolsce wielu krewnych i znajomych. Lubiła ich odwiedzać, a każda zmiana miejsca jej pobytu powodowała nową wędrówkę romantycznego admiratora. Rzemiennym dyszlem jeździł Mickiewicz od Luboni Morawskich do Śmiełowa Gorzeńskich, od Kopaszewa Skórzewskich do Choryni Taczanowskich i Komarzewa Bojanowskich, od Objezierza Tumów do Lubosrronia, gdzie witał go Stefan Garczyński6. Raz zbliżał się, raz oddalał od będącej właściwym celem jego podróży granicy płonącego w ogniu powstańczym Królestwa. Wielki musiał być jego urok osobisty, jeśli ci wielkopolscy ziemianie, mało z natury wyrozumiali dla pozamałżeńskich miłostek, jeśli ci z tradycji rodzinnej gospodarze i żołnierze, z których każdy prawie miał syna lub brata w powstaniu, witali go z otwartymi rękoma i niemal z nabożeństwem. Wspomnienie jego wrosło w okolicę, wzbogaciło jej legendę, przybierało z latami coraz wyrazistsze kształty i kolory. Ileż wypadło mi w dzieciństwie oglądać dębów, pod którymi pisał Mickiewicz, pokoi, które zamieszkiwał, albumów, w których zostawił jakiś wiersz lub aforyzm. Przyznać trzeba, że ta litewsko-wielkopolska sielanka była obustronna. Jeszcze dziś czytając i odczytując Pana Tadeusza, gdy przypominam sobie, że Wojski swój kunszt kucharski czerpał z książki przywiezionej z Kopaszewa, gdy słucham, jak Protazy poucza Gerwazego, że intercyzą zakończył proces swój (r)z Kwileckimi TurnoŻ, gdy znajduję jak gdyby o ileż wcześniejsze echo tylokrotnych własnych polowań (r)w lasach ObjezierzaŻ, wydaje mi się nieraz, że ten Ostatni zajazd na Litwie rodzinnymi, poznańskimi połyska barwami. Tam właśnie Salom Asz na zjeździe Pen-Clubu wyznawał pisarzom polskim, że Wisła szemrze dlań po żydowsku. Ale bo też nie tylko, że (r)...po owym zwycięstwie, prawie wszyscy Dobrzyńscy schronili się w Księstwie"; co prawda Warszawskim, nie Poznańskim. Ileż wielkopolskich postaci, anegdot, dykteryjek wsiąkło w mury Soplicowa! Wieloletni, wciąż odżywający, a nigdy nie rozstrzygnięty spór między Ksawerym a Ka- likstem Bojanowskim, o gończe zalety posiadanych przez każdego z braci chartów, stanowi chyba najbardziej znany przykład tych opowieści, które zrodzone gdzieś między Wartą a Odrą dopiero w Panu Tadeuszu uzyskały litewskie obywatelstwo. Życie nawet wielkich poetów w okresach rozdarcia między zewem miłości a patriotycznym obowiązkiem nie składa się z samych wzlotów. Mickiewicz potrafił robioną mu przez Kajetana Koźmiana reputację prostactwa uzasadnić wybrykami bardziej urwisowskiego niż salonowego humoru. W Objezierzu przyjmowano go w pięknej, za Stanisława Augusta stawianej rezydencji. Dopiero przyszli dziedzice mieli przebudowując pałac zepsuć jego klasyczne linie, a ulepszyć sanitarne urządzenia. W roku 1831 ograniczyły się one do zacisznej świątyni dumania, zaopatrzonej w dwoje drzwi i do tego okrągłej, bo o dziwo! oplecionej wiodącymi do aparramentów pierwszego piętra głównymi schodami. Zbliżony system, zachowany jako curiosum architektoniczne, widziałem jeszcze kilkanaście lat temu w bliźniaczo do Objezierza podobnym domu rodzinnym ambasadora Józefa Lipskiego7 w Lewkowie. Którejś nocy Mickiewicz zbłądziwszy dotarł nieoczekiwanie do znajdujących się za schodami drugich drzwi usilnie poszukiwanego przybytku. Z triumfem napisał na nich kredą: Czy od tyłu, czy od przodka, zawsze trafisz do wychodka. Po wyjeździe jego namyślano się długo, czy drzwi nie wyjąć z zawiasów i nie złożyć do rodzinnego archiwum. Świadczyłyby tam dodatkowo o różnicach zarysowujących się między klasykami a romantykami nie tylko, gdy byli wzniośli, ale i wówczas, gdy beztrosko się śmiali. W jednym z nie publikowanych dotąd listów Franciszka Morawskiego opowiada Kajetan Koźmian potoczystym wierszem przygody nad wyraz mało przystojne. Niektóre ustępy brzmią tak niedwuznacznie, że Boy w Stówkach by się ich nie powstydził. W każdym obrazie, w każdym określeniu czuć jednak troskę autora, by wyszukaną formą pokryć wyuzdanie treści. Chwyta życie na gorącym nieraz uczynku, ale chwyta je ręką odzianą w rękawiczkę. Pisze gęsim piórem na welinowym papierze, nie kredą na drzwiach wychodka. Przeniesiona w trywialniejszą dziedzinę zaznacza się tu ta sama rozbieżność, która sprawiła, iż już w zaraniu romantyzmu autor Ziemiaństwa skarżył się z gorzką ironią: ...precz więc Grecy z Parnasu, precz Rzymian prawidła, Nasz Helikon za piecem, a muzy u bydła... a Mickiewicz w tyle bliższej nam, przepięknej inwokacji, arkę przymierza między dawnymi a nowymi laty uczynić miał z pieśni gminnej. Za Stanisławom Balińskim8 mógłbym o moich rodzinnych stronach powiedzieć, że (r)poeci przeszli tamtędy, zmienili ziemię w legendy". Na wierszach Koźmiana i Franciszka Morawskiego niemalże uczyłem się czytać. Wspominki o Adamie Mickiewiczu wypełniały całe sąsiedztwo. Pań Zygmunt Krasiński patrzał na mnie z fotografii na biurku i sztychu na ścianie; dwie grube paczki jego listów odesłałem do Rogalina dopiero, gdy Adam Zółrowski9 zaczynał przygotowywać ich wydanie. Został mi nawet wtedy przywieziony przez mego dziadka z zagranicy w podszewce od płaszcza - bo Nieznany Poeta lubił konspirację i tajemniczość - rękopis wiersza: .. .Jeżeli dotąd jedno dumne jeszcze Bija gdzieś serce na tej smętnej ziemi... Jedynie przemilczanego Juliusza Słowackiego odkryłem później i zupełnie samodzielnie. Za to przeżycie nie mniej wdzięczny jestem mojej rodzinie niż za pozostawioną mi spuściznę wspomnień i tradycji. Wyrwać się z ich zaczarowanego koła dopomógł mi właśnie Słowacki. Co prawda siłą przyzwyczajenia próbowałem jeszcze nieraz do okalającego mnie nowego świata stosować wpojone w dzieciństwie normy i kryteria, ale z biegiem czasu zbyt wiele przestało się zgadzać. Nie zgadzało się, pomimo że w Krakowie, który wyrósł na Mekkę literacką mojej generacji, natrafialiśmy ciągle na analogię z przedpowstaniową Warszawą. Miejsce klasycznej warszawskiej (r)AstreiŻ brat dodatek literacki do (r)CzasuŻ, potem w pewnej mierze "Przegląd PolskiŻ. Przeciwstawiała im się jak Melitele Odyńca, tylko skuteczniej i trwalej, budząca nasz zachwyt (r)ChimeraŻ. Berło arbitra elegantiarum, niegdyś dzierżone przez Ludwika Osińskiego, znalazło się jakby z urzędu w rękach Stanisława Tarnowskiego. Znów zamieniała się katedra literatury w trybunę, z której padały przybrane w piękną formę nieodwołalne wyroki i znów nie wahał się sam dostojny profesor wstępować w szranki polemiczne, by zręcznie ujętą parodią ośmieszyć i pogrążyć bezczeszczących świątynię sztuki młodych barbarzyńców. Między Osińskiego (r).. .głupio było, głupio będzie...Ż a Tarnowskiego Czyśćcem Słowackiego nie ma różnicy ani intencji, ani metody, ani też skutku. Jak Mickiewicz, tak oparł się Wyspiański gromom krytyki i zatrutym strzałom szyderstwa. Lecz co w walce tej musiało dziwić i niepokoić, to że pozycje wyjściowe zdawały się odwrócone. Wesele, Wyzwolenie głosiły nakaz przezwyciężenia pokus romantyzmu. Nie staremu profesorowi przychodziły w sukurs boginie greckiego Olimpu, ale młodemu świątynioburcy. Zdało się, że za jego sprawą szał ogarnął niebo i ziemię i że pod uderzeniami zrodzonego w jego pracowni huraganu ulane z najtwardszego stopu formy skręcają się w bardziej jeszcze polskim niż secesyjnym spazmie, a ustalone przez generacje pojęcia zaczynają wirować jak zeschłe, opadające jesienią liście. Wtenczas dopiero spoglądając wstecz dostrzegliśmy, że przywódca polskiego romantyzmu stał się piśmiennictwa polskiego najznamienitszym klasykiem. A niewiele później, z dala od placu boju, usłyszeliśmy znacznie cichszy, mniej porywający, ale dziwnie wybiegający w przyszłość i dojrzale brzmiący głos lwowskiego poety: ...nie dla przechodniów cień rzucają drzewa stojące w słońcu... Wojna, już nie literacka, ale ta, o którą modlił się Mickiewicz, wojna ludów, wypłoszyła nas na lata z krakowskich kawiarń i sal bibliotecznych. Jej zwycięski koniec wypłoszył z Krakowa poezję. Spłynęła Wisłą do Warszawy. W miejscu, skąd brał swój początek, zamknął się dla mnie krąg wspomnień wiodący poprzez Wielkopolskę i gród podwawelski. Zamknął się równocześnie, co wykracza poza ramy przeżyć osobistych, krąg inny. W komedii francuskiej stara markiza na zapytanie, dlaczego Ludwika Filipa uważa za największego w dziejach monarchę, odpowiada po prostu: bo za jego panowania miałam dwadzieścia lat. Zastanawiałem się, czy nie daję się uwieść tym samym uczuciom, twierdząc, że dopiero w roku 1918 zakończył się w naszej literaturze wiek dziewiętnasty i rozpoczęła nowa, odrębna, tchnąca nowym życiem era. Niestety, może nie nadmierna, ale ważąca zwłaszcza za młodu różnica wieku między moim pokoleniem a poetami Pikadora i Skamandra chroni mnie od takiego zarzutu. Właśnie to, że my, nieco starsi, wychowani za drutem kolczastym wspomnień w niewolnym kraju, choć już przez Wyspiańskiego poderwani do buntu przeciw zasiekom, dopiero w głosie młodszych od nas odnaleźliśmy nasz własny głos - to zdaje mi się świadczyć o prawdzie i sile polskiego poetyckiego risorgimento. Trafnie powiedział Lechoń, że aby znaleźć miarę nowości, trzeba wchłonąć w siebie przeszłość. Książka, którą on właśnie trzyma w ręku na portrecie Kramsztyka, mogłaby i powinna by nawet być Panem Tadeuszem. Związki Balińskiego ze Słowackim biegną nie tylko poprzez Ludwikę Śniadecką. Ale i dziedzictwa dawniejszej, przedromantycznej epoki nie wyrzekli się skamandryci. Czyż Wierzyńskiego Laur olimpijskim. byłby zyskał aplauzu współbiesiadników gen. Wincentego Krasińskiego? Sam Ludwik Osiński znalazłby się w kłopocie, gdyby mu przyszło poprawić nieskalany, tryskający jak biała fontanna heksametr pieśni o Karolu Hoffie. Czyż apostrofa do nóg (r)nadziei miłości i obietnicy kochania" nie wywodzi się z tego samego Owidiuszowskiego Ars amandi, co zawarta w liście do Franciszka Morawskiego wzmianka Koźmiana o dzielności, (r)którą na dziewczynie po pięć razy przeszytej wykazał w Lublinie"? I czyż wreszcie nie jest znamiennym, że jedna z najgłębszych skarg, jakie poezja polska wyszlochała po klęsce wrześniowej, obiecuje w jaśniejszej wizji przyszłość, iż (r)...wtedy w gąszczu pinii zobaczysz kształt klasycznych linii, Atenę złotą pośród skałŻ? Na prawie polski krajobraz zapada wczesna lotaryńska jesień. (r)... Teraz siano skoszone na łąkach się grabi..." Z jego zapachu i z mgieł wstających o zmroku na obrzańskim bagnie zrodziły się te wspomnienia. Mój pradziad na wpół kpiąco, na wpół rzewnie kazał szczycić się ogrodnikowi, że (r).. .po tym moście jakiś pań Mickiewicz chodził...Ż Przyszłe pokolenia pokazywać będą w Jurkowie aleje, gdzie ten, (r)co pochodzi od młodu z białośpiewnego ogrodu", dzieciom moim opowiadał bajki. Nie znanego mi już przybysza zaprowadzą z przejęciem do starej ławki pod pachnącymi lipami, na której w dawno miniony wieczór letni inny młody poeta znalazł lutnię po Bekwarku. Dzisiaj, w oddali, powtarzam srebrne księżycem, czarne nadpływającą nocą i karmazynowe krwią serdeczną ostatnie słowa jego wiersza: ... Stoję w oknie i słucham, jak płynie muzyka. Myślałem, że zapomnę. Pamiętam na nowo. Wieś i rodzina JESTEM SYNEM wsi wielkopolskiej. Czuję się z mą związany nie mniej niż z moją rodziną. Obie wspólnie ukształtowały we mnie to, co nie ulega zmianom mimo upływu lat, mimo oddalenia. Na każdy dzień mego życia kładą się wstające co rano, bez względu na bieg dziejów, obrzańskie opary. I zawsze drogę wzwyż wskazuje wyrastająca na skraju widnokręgu nad wielką łagodną równię wieża lubińskiego klasztoru. Dzieckiem zbierałem tam, gdy pługi pruły czarną od przymieszki torfu glebę, wyorany z zamierzchłej przeszłości sprzęt kamienny i brązowy. Wraz z urnami palonymi z gliny stanowił posłanie od najdawniejszych mieszkańców okolicy. Niczym ptactwo wodne gnieździli się wśród błot i bagien. Wiele później, w XII wieku, przybyli na te ziemie, już piastowskim władaniem objęte, rycerze normandzcy, Awdańcy i Łabędzie. Jak w odległej, północnej ojczyźnie, poczęli stawiać grody i świątynie. Ledwo dziś rysują się wśród łąk ślady kasztelu Awdańców na Skarbkowej Górze, ale romańskie łuki fary pod wezwaniem św. Piotra w Lubiniu, tak samo jak opodal Czerwonego Kościoła, fundowanego przez Piotra Dunina, świadczą o dumnym dziele. Przetrwały też nazwy osiedli wywodzące się nieraz, jak Jurków i Januszew, z imion kmieci, którzy pod możną rycerską i klasztorną opieką zapuszczali po raz pierwszy sochę w rozległe, a dotąd nietknięte, tatarakiem i burzanami porosłe łęgi. Przez długie lata szczęśliwego pokoju, zamąconego tylko raz najazdem tatarskim i w cztery wieki później przemarszami szwedzkimi, rozwijał się i utrwalał obramowujący moje dzieciństwo krajobraz. Gdy potem wędrowałem po Polsce, od moich zachodnich po litewskie, wołyńskie i podolskie kresy, wydawało mi się nieraz, że nie podział wód ani polityczne czy gospodarcze podziały stanowią o odmienności i różnorodności jej oblicza. W kraju przeważnie rolniczym inny miały wyraz ziemie zdobyte dla uprawy na puszczy leśnej, inny wykrojone ze stepu. Na jednych i drugich pozostał stygmat przeszłości. Nadobrzańskie osiedla zbudowano na wzniesieniach wśród bagna, na polanach wśród okalających zalewiska borów. Osuszone łąki i wykarczowa- ne lasy zamieniono następnie na pola uprawne. Ale zieloną darnią pokryte wgłębienia, które wiosną, gdy tajały śniegi, ku uciesze dzieci i przelotnego ptactwa przybierały kształt sadzawek, ale wiekowe dęby rozgałęzione kapryśnie wśród cierni i ziemniaczysk tak, że pług musiał je z szacunkiem wymijać, przypominały o dwoistym rodowodzie okolicy. Mąciły w niej porządek i wzmagały harmonię. Tak jak trzcinowe, a nie słomiane dachy na chałupach, tak jak brzozy i wierzby chylące się nad szerokimi, na przemian piaszczystymi i błotnistymi drogami, wiązały z tym, co było dawniej. Nieregularnie, nie po wiełkopolsku był więc kraj zadrzewiony. Nową nutę wniósł w jego zieleń przełom XVIII i XIX wieku. W dobrach jurkowskich, na folwarku wymysłowskim, założył Francuz, emigrant po wielkiej rewolucji, obszerną winnicę. Jeszcze do 1939 r. przechowywałem w podzie- miach spichrza wielkie kadzie dębowe i w archiwum kontrakt, którym dziadek mój zobowiązał się cały doroczny sprzęt wina odstawiać do Bordeaux. A w 30 lat po cudzoziemskim winiarzu przywiózł gen. Chłapowski do Turwi, z czasów gdy był oficerem ordynansowym cesarza Napoleona, poza sławą - zachodnią wiedzę rolniczą. Zalecał gospodarzom trójpolowy płodozmian, uczył ich sadzić wzorem normandzkim żywopłoty. Na rozkaz starego wojaka wszystkie miedze graniczne stanęły na baczność. Tyle że nie wycięto z nich starych grusz, które wyrastały ponad strzyżony krategus. Choć zmieniały się formy władania ziemią, po dawnemu nienaruszone pozostało sąsiedztwo wsi włościańskich z przeplatającymi je większymi folwarkami. Chłopi, niegdyś glebae adscripti*, najdawniej i najsilniej byli zakorzenieni. Szlachta wielkopolska stanowiła zawsze element koczowniczy. Do wyjątków należały majątki, które jak Kwilcz Kwileckich, Niegolewo Niegolewskich i dalej na pomorskim pograniczuJ^omierowo Komierowskich przez stulecia nie wychodziły z rąk jednej rodziny. Nad Obrą trwały dynastie tylko chłopskie, noszące się górnie i patrzące ż życzliwą wyrozumiałością na większe dostatki, ale mniejszą stateczność starszej braci szlacheckiej. W takiej więc okolicy nabył w pierwszej połowie XIX wieku dobra jurkowskie z folwarkami Wymysłów i Zgliniec mój dziad Kajetan Morawski1. Rodzinne Kotowiecko pozostawił w działach starszemu bratu, sam po długim młodzieńczym wojażu, który wiódł przez różne kraje i kontynenty, szukał dla siebie i nowo poślubionej żony, najstarszej córki kasztelana Ludwika Łempickiego z Planty, spokojnej przystani. Skusił go rozłożysty * przypisani do ziemi dwór jurkowski z wieloma narosłymi przez wieki przybudówkami, rak że Stanisław Koźmian zwał go w pismach swych szlacheckim Kremlinem. Skusiła wdzięczna, stawiona na pamiątkę zwycięstwa pod Wiedniem kaplica, która most rzucony poprzez strumień wiązał z dworem w jedną całość. Najsilniej urzekł go jednak widok na rozciągające się jak okiem sięgnąć moczary. Nocami wyły na nich wilki, za dnia sejmowały chmary ptactwa wodnego, czapli, gęsi, kaczek różnego upierzenia i kształtu, aż brzmiący jak werbel głos wielkiego bąka przywoływał je wśród trzcin do porządku. Zgodnie z rodzinnym obyczajem dziad mój mało badał, czy dobra będą intratne. Wiedział, że i dwór, i gospodarstwo zastanie zapuszczone, bo jeszcze przed śmiercią kasztelana Stanisława Rogalińskiego, który tu rezydował, córki jego do mężowskich majątków się przeniosły. Ale w kontrakcie ostatniego dzierżawcy wyczytał, iż dziedziczce swej słał do Dobrzycy wozami z Jurkowa klepki dębowe oraz beczki z winem i piwem (r).. .jako że w innych włościach JWPani Generałowa Turno ani takich lasów, ani winnic, ani mielcucha nie posiada...* Spodobała się mu rozmaitość produkcji nie mniejsza niż pejzażu, więc szybko wpłacił kuzynowi swemu, a siostrzeńcowi generałowej Turno, Stanisławowi Chłapowskiemu, zadatek wyliczony w złotych dukatach i srebrnych talarach i kazał do pustego dworu wnosić tłumoki i kufry. A stolarzowi zlecił stawiać wzdłuż ścian półki z dębu i jesionu. Towarzysz zamorskich podróży, czterech generacji mojej rodziny zaufany sługa i przyjaciel, Marceli Kubaszewski, na którego kolanach bawiłem się jako dziecko w kilkadziesiąt lat później, czuwał osobiście nad rozmieszczeniem na nich rzeczy najcenniejszej - książek. Z tradycją okolicy splótł się odtąd obyczaj mojej rodziny. O tej rodzinie i o tym obyczaju należy zatem powiedzieć słów kilka. Genealogia jest nauką pomocniczą historii i snobizmu. Dziedzicznością interesują się z innego punktu widzenia lekarze, a od czasu gdy małpy antropoidalne awansowały do rangi antenatów, także prehistorycy i etnografowie. Nie zamierzając sięgać do przodków tak odległych, pragnę po prostu zastanowić się nad odrębnym objawem, jaki dzięki zbiegowi różnych okoliczności i atawizmów stanowiła, zwłaszcza w ciągu XIX wieku, moja rodzina. Nazwisko Morawskich zalicza się w Polsce do najczęstszych, najbardziej powszechnych. Gdyby nie obawa przed urażeniem tych, co je odziedziczyli lub po prostu przybrali, powiedziałbym, że do najpospolitszych. Odnaleźć je można we wszystkich częściach Polski, we wszystkich grupach społecznych i obozach politycznych. Na przestrzeni dziejów nosili je senaB.,i?*(r) | 3^,*I t.^l(r).^iKwiUwJ* jfMMiiKll l JtH.1*|Ai.tn;v j Kibw l V>Mci.tg [lld^.b' IlUoJ.* ^ |M->ti>^i Tidł^k*..liJiffiJa...awt.^ (r).!;. .:tl. htehfc.nh l-r XŻ.UA(r). Sk-UM*. rirrf"^ M"ł-".l). rt