Robert Boolt Misja Przełożył Adam Szymanowski "PAX", Warszawa 1990 Częœć pierwsza 1 Rodrigo Mendoza miaˆ czternaŒcie lat, kiedy w 1725 r. ˆódŤ jego ojca, Alvara, zobaczono w pierwszym brzasku unoszŃcŃ si(c) na wodach zatoki w Kadyksie. Jedno wiosˆo utkn(c)ˆo mi(c)dzy st(c)pkŃ a ˆaweczkŃ, a na dnie poniewieraˆa si(c) pusta butelka po winie. Alvaro spadˆ w gnuŒne wody zatoki podczas przeˆadunku. Kilka worków zboža nadal czekaˆo na transport, wi(c)c Cesare Matius, kierujŃcy przeˆadunkiem umieŒciˆ je we wˆasnej ˆodzi i powiosˆowaˆ w stron(c) oczekujŃcego statku "Grosso". Na pytanie, gdzie jest Alvaro, wzruszyˆ ramionami i wskazaˆ wody zatoki. Poszedˆ do domu Mendozy, zastukaˆ w drzwi i zdjш kapelusz, kiedy mówiˆ Rodrigowi, že jego ojciec nie žyje. Osierocony chˆopak cofnш si(c) do Œrodka i po chwili wyszedˆ prowadzŃc ze sobŃ trzyletniego brata, Philippa. Nast(c)pnie udaˆ si(c) nad zatok(c), by starannie obejrzeš ˆódŤ ojcowskŃ. Kazaˆ bratu zajŃš si(c) zabawŃ, sam zaŒ przyjш krótkie cygaro, którym pocz(c)stowaˆ go Cesare, i wysˆuchaˆ, co ten miaˆ mu do powiedzenia. - Wspóˆczuj(c) ci z powodu Œmierci ojca. - Dzi(c)kuj(c). - ódŤ jest teraz twoja - ciŃgnш Cesare, zakreŒlajŃc w powietrzu ˆuk swoim cygarem. - To prawda - odparˆ chˆopak. - OczywiŒcie nie poradzisz sobie z niŃ. - Spróbuj(c). - Kto b(c)dzie pilnowaˆ Philippa? - Ja. - Posˆuchaj, postanowiˆem daš ci dziesi(c)š dineros za ˆódŤ wraz z koncesjŃ. - Jest warta dwadzieŒcia. - Nic podobnego. Powiedzmy dwanaŒcie. Mendoza spojrzaˆ w dóˆ na ˆódŤ, a potem do góry na "Grosso", trzymasztowy awizowiec zakotwiczony w porcie. - Czy przeˆadowaˆ caˆe zbože, zanim wypadˆ z ˆodzi? - Dokoäczyˆem za niego - wyjaŒniˆ Cesare. - CaˆŃ robot(c)? - OstatniŃ parti(c). - Dzi(c)kuj(c) - odparˆ Mendoza. - Dobrze wiedzieš, že kiedy wody zatoki zabierajŃ wˆaŒciciela ˆodzi, nie zapomina si(c) o nim. - I spojrzaˆ w bok. Doszedˆ do wniosku, že Cesare musi wypˆaciš mu peˆnŃ naležnoŒš. Mendoza odciŃgnш brata od zabawy kamykami. - Musz(c) mieš troch(c) czasu, žeby pomyŒleš o Œmierci ojca. - Jasne. Mendoza kupiˆ kawaˆek sera, troch(c) chleba, flaszk(c) mleka i wino. Kiedy odgrodziˆ si(c) juž drzwiami od panujŃcego na zewnŃtrz upaˆu i znalazˆ si(c) w domu, za który ojciec pˆaciˆ tygodniowo, oddaˆ mleko, a takže poˆow(c) chleba i sera Philippowi. Odmówiˆ modlitw(c) za zmarˆych, a nast(c)pnie usadowiˆ si(c) przy Œcianie i patrzyˆ w okno, kiedy Philippo jadˆ chleb z serem, i potem, kiedy mˆodszy brat poˆožyˆ si(c) na boku i zasnш. -ciany pociemniaˆy, a okno pojaŒniaˆo od gwiazd, ale Mendoza nie przestaˆ rozmyŒlaš. Nie kochaˆ ojca. Matka, Katarzyna, byˆa zupeˆnie inna, ale Œmierš zabraˆa jŃ, kiedy wydawaˆa na Œwiat Philippa. Od tego czasu ojciec nie zwracaˆ najmniejszej uwagi na swoich dwóch synów, a ukojenia szukaˆ w butelce. Wszystkie uczucia Mendozy skierowaˆy si(c) ku mˆodszemu bratu, otuliˆy dziecko, a i Philippo uwielbiaˆ swego brata i patrzyˆ na niego jak na ostateczny autorytet. Teraz, kiedy ojciec nie žyˆ, Rodrigo mógˆ wprawdzie zostaš z Philipem i zarabiaš na žycie przeˆadunkiem, lecz oznaczaˆoby to, že jego brat wyrósˆby na czˆowieka niewyksztaˆconego jak on sam. Jedyne wyjŒcie to zostawiš dziecko u sióstr w San Fernando, a samemu spróbowaš siˆ po drugiej stronie oceanu. Postanowiˆ zobaczyš si(c) nast(c)pnego dnia z matkŃ przeˆožonŃ. Wziш flaszk(c) wina i uˆožyˆ si(c) na twardym jak kamieä posˆaniu, naciŃgajŃc na siebie pˆócienne worki, z sercem peˆnym przygn(c)bienia. Može najlepiej byˆoby zajŃš si(c) przeˆadunkiem. Zapewniˆoby to im obu jako tako dostatnie žycie. Ale nast(c)pnego ranka udaˆ si(c) do przytuˆku w San Fernando. - Pytanie tylko, czy možesz sobie na to pozwoliš? Niestety, pobieramy tutaj opˆaty - oznajmiˆa matka przeˆožona. - Jaki masz zawód? Czemu nie powiedzieš, že jestem synem arystokraty mieszkajŃcego tam na wzgórzach? - przemkn(c)ˆo mu przez gˆow(c). Wtedy to, že nie umie czytaš, nie miaˆoby najmniejszego znaczenia. Ale matka powiedziaˆa mu, že kˆamstwo jest zˆŃ rzeczŃ; prowadzi prosto do piekˆa. Rzekˆ wi(c)c: - Zajmuj(c) si(c) przeˆadunkiem statków. Matka przeˆožona pochyliˆa gˆow(c). Przeˆadunek statków! - pomyŒlaˆa. - O Bože! - Bierzemy pi(c)tnaŒcie dineros rocznie - wyjaŒniˆa. Twarz Mendozy zastygˆa. Liczyˆ, že weŤmie dwadzieŒcia dineros za ˆódŤ. W ten sposób zostanie mu pi(c)š dineros na rozpocz(c)cie nowego žycia za morzem. Skinш gˆowŃ. - Czy mieŒci si(c) w tym wszystko? - Przeciež powiedziaˆam. Pi(c)tnaŒcie dineros. - Dostarcz(c) te pieniŃdze jutro. - SkŃd je weŤmiesz? - To moja sprawa. - Gdzie mamy umieŒciš Philippa, jeŒli nie b(c)dzie ci(c) staš na pi(c)tnaŒcie dineros rocznie? - Nie ma nikogo. Može zostaš ogrodnikiem w klasztorze. Matka przeˆožona powstrzymaˆa uŒmiech. Oto mˆodoŒš! Caˆy Œwiat wydaje si(c) im prostŃ ŒciežkŃ. Pochyliˆa si(c) do przodu. - A co z tobŃ? - Chc(c) ruszyš za morze. - Ach za morze! - pomyŒlaˆa. - To chyba zupeˆnie inna sprawa. - Masz jakieŒ plany? - zapytaˆa. Mendoza skinш; pieniŃdze za ˆódŤ zabezpieczaˆy mu widoki na przyszˆoŒš. Tego samego dnia, po powrocie do wsi odszukaˆ Cesare, który zaproponowaˆ mu czternaŒcie dineros za ˆódŤ. - Nie - odparˆ Mendoza. - DwadzieŒcia. WidzŃc stanowczŃ min(c) Mendozy Cesare oznajmiˆ: - SzesnaŒcie. Mendoza potrzŃsnш gˆowŃ. - DwadzieŒcia. Cesare wzniósˆ ramiona do góry i odszedˆ. Ale wieczorem wróciˆ i oznajmiˆ: - Posˆuchaj, dˆugo si(c) nad tym wszystkim zastanawiaˆem. JesteŒ sierotŃ i nie masz co ze sobŃ zrobiš. Moja cena wynosi teraz siedemnaŒcie. Oto r(c)ka. Mendoza zignorowaˆ wyciŃgni(c)tŃ do niego dˆoä. - Cena wynosi dwadzieŒcia. Cesare rzuciˆ wiŃzank(c) przekleästw i poszedˆ do domu, trzaskajŃc za sobŃ drzwiami. Nast(c)pnego ranka, kiedy wszyscy jeszcze spali, znowu zjawiˆ si(c), by porozmawiaš z MendozŃ. - Posˆuchaj, oto moja ostateczna propozycja. JeŒli nie zgodzisz si(c) na niŃ, wycofam wszystkie poprzednie. OsiemnaŒcie. Mendoza rzekˆ: - DwadzieŒcia. Cesare poddaˆ si(c). Mendoza wziш pieniŃdze, zawinш pi(c)š dineros w strz(c)p pˆótna i ciasno si(c) nim opasaˆ, a nast(c)pnie wziш pozostaˆe pi(c)tnaŒcie Dineros i zaprowadziˆ Philippa do sierociäca. - Bóg z tobŃ, Philippo - rzekˆ i pocaˆowaˆ brata na požegnanie. Philippo zrozumiaˆ wszystko, ale dziecko pˆakaˆo przez caˆy dzieä i caˆŃ noc i biˆo gˆowŃ o Œciany tak, že nawet stare kamienie klasztoru nie pozostaˆy oboj(c)tne. Mendoza spakowaˆ w domu maˆy toboˆek, rozejrzaˆ si(c) dokoˆa i zamknш za sobŃ drzwi. Zszedˆ do portu. Staˆy tam trzy trójmasztowe awizowce wyruszajŃce wˆaŒnie do Ameryki Poˆudniowej: "Grosso" do Hawany. "Nuestra Sen~ora de Pilar" do Caracas. "Conception" do Buenos Aires. Usiadˆ na molo i patrzyˆ na ˆódki kursujŃce mi(c)dzy nabrzežem a statkami. O trzeciej przyjechaˆ wielki powóz. Wysiedli z niego m(c)žczyzna, dwie damy oraz mˆodzieniec i z trudem, korzystajŃc z pomocy, usadowili si(c) w szalupie. WoŤnica i jeden z marynarzy zaˆadowali dwa wielkie kufry i na rozkaz bosmana wszyscy marynarze uj(c)li wiosˆa i szalupa popˆyn(c)ˆa w kierunku "Conception". Po poˆudniu starsi pasažerowie powozu wrócili, ale bez mˆodzieäca. Jedna z kobiet byˆa zalana ˆzami, a m(c)žczyzna pocieszaˆ jŃ, kiedy wsiadali z powrotem do powozu i odježdžali. Mendoza owinш swojŃ kromk(c) chleba i czekaˆ. O siódmej dˆuga szalupa z "Conception" dostarczyˆa z powrotem mˆodzieäca na nabrzeže i Mendoza poszedˆ za nim. Mˆodzieniec pomaszerowaˆ z ponurŃ minŃ do miasta i usiadˆ w jadˆodajni na otwartym powietrzu, a nast(c)pnie zrzuciˆ na ziemi(c) filižank(c) z kawŃ; byˆ bliski ˆez. - Prosz(c) - powiedziaˆ Mendoza i podsunш mu innŃ filižank(c). - Dzi(c)kuj(c) - rzekˆ mˆodzieniec. - "Conception", prawda, se~nor? - Tak. - Mówiono mi, že to dobry statek. - Okropny. Brudny. - Naprawd(c)? - To moja pierwsza podróž. - Ach, se~nor, doskonale rozumiem. - Pewnie masz za sobŃ nie jeden taki rejs? - Nie na pokˆadzie "Conception", se~nor. Na wielu innych. - Nie do koäca mijaˆo si(c) to z prawdŃ. Pˆywaˆ na wycieczki na drugŃ stron(c) zatoki Kadyks. - Czy byˆeŒ kiedy w Buenos Aires? - Nie, se~nor. - W Buenos Aires mam byš wspólnikiem w interesach mojego stryjecznego dziadka. - Ach, se~nor, musisz wi(c)c mieš t(c)gŃ gˆow(c) do rachunków. - Niestety nie. I dwie inne osoby b(c)dŃ dzieliˆy ze mnŃ kabin(c). - Tego naležaˆo oczekiwaš, se~nor. - To prawda. - Czy masz se~nor, ochot(c) na jeszcze jednŃ filižank(c)? - NIe, dzi(c)kuj(c). - Mˆodzieniec byˆ wdzi(c)czny, že ktoŒ o niego dba. Zapytaˆ: - Masz rodzin(c) w Kadyksie? - Tylko brata, se~nor. Jest pod dobrŃ opiekŃ. - Nie mam sˆužŃcego na t(c) podróž. - Naprawd(c), se~nor? - Czy daˆbyŒ si(c) namówiš na to, žeby popˆynŃš jako mój sˆužŃcy do Buenos Aires? - Nie, se~nor. - Dlaczego? - Nie mam pieni(c)dzy na powrót. - Opˆac(c) twój powrót. - Rozumiem, ale ile to wyniesie, prosz(c) mi wybaczyš? - Mógˆbym daš ci dwumiesi(c)cznŃ zapˆat(c). - To brzmi bardzo kuszŃco, se~nor. - Cztery dineros plus dwa dineros jako dwumiesi(c)czna zapˆata. - Ale kapitan može nie znaleŤš miejsca dla sˆužŃcego, se~nor. - Sam powiem mu o tym w imieniu dziadka. Nast(c)pnego dnia wypˆyn(c)li z Kadyksu. Ostatnie, co zobaczyˆ Mendoza, to widok pi(c)knej wiežy przytuˆku w San Fernando oraz Cesare wiosˆujŃcego w ˆodzi jego zmarˆego ojca. Powolne koˆysanie statku sprawiˆo, že Mendoza dostaˆ choroby morskiej, ale wykonywaˆ posˆusznie rozkazy kapitana, oficerów, bosmana, podoficerów, zwykˆych majtków, a takže swojego mˆodego pana i nigdy si(c) nie skaržyˆ. Uwažnie przyglŃdaˆ si(c) nawigatorowi, podŃžajŃc spojrzeniem za wzrokiem tamtego, patrzyˆ na ˆopoczŃce skraje žagli albo na bˆŃdzŃce prŃdy oceaniczne. Tylko milczŃcy i zamkni(c)ty w sobie nawigator wiedziaˆ, gdzie si(c) znajdujŃ. Tydzieä po tygodniu Mendoza czekaˆ, až marynarze zjedzŃ swoje porcje, zanim sam dostawaˆ kawaˆek solonej wieprzowiny i garŒš sucharów. Sypiaˆ wŒród cuchnŃcych ˆaäcuchów kotwicznych. W miar(c) upˆywu dni marynarze mieli coraz bardziej wyn(c)dzniaˆe twarze. Na Wyspach Kanaryjskich na pokˆadzie pojawiˆ si(c) chˆopiec okr(c)towy imieniem Salvador. Miaˆ okoˆo pi(c)tnastu lat i niechlujny wyglŃd. Rozejrzaˆ si(c) dokoˆa i doszedˆ do wniosku, že pod nim jest tylko Mendoza, tak wi(c)c kiedy miaˆ do wykonania jakь plugawŃ robot(c), woˆaˆ Mendoz(c) i kazaˆ mu si(c) do niej zabieraš. Kiedy wpˆyn(c)li w tropiki, kapitan pozwoliˆ obu chˆopcom spaš na pokˆadzie dziobowym. Pewnej upalnej nocy Mendoza otworzyˆ oczy i zobaczyˆ powoli obracajŃce si(c) gwiazdy, a o stop(c) od swojej twarzy - zdumionŃ twarz Salvadora. Salvador uŒmiechnш si(c) niemŃdrze i cofnш r(c)k(c), którŃ trzymaˆ na pasie Mendozy w miejscu, gdzie ten ukryˆ swoje pieniŃdze. Mendoza zacisnш r(c)k(c) wokóˆ karku Salvadora i przewinш si(c) na swojego przeciwnika. Marynarz z nocnej wachty przybiegˆ, žeby popatrzeš, bo walka mi(c)dzy dwoma chˆopcami to zawsze lepsze niž nic. TArzali si(c) po pokˆadzie. Salvador wrzeszczaˆ i klш, natomiast Mendoza walczyˆ ze ŒciŒni(c)tymi z(c)bami. Jego twarz znalazˆa si(c) w pobližu gardˆa przeciwnika, który na chwil(c) znieruchomiaˆ, a potem zawyˆ. Mendoza, schwytany w krzepkie ramiona marynarza, miotaˆ si(c) ile siˆ. - Jezus Maryja! - warknш marynarz i odrzuciˆ go od siebie. Mendoza odzyskaˆ swobod(c) ruchów i natychmiast runш znowu na Salvadora. Marynarze chwycili chˆopaka i wylali na niego par(c) wiader sˆonej wody. Dopiero kiedy prawie si(c) utopiˆ, zrezygnowaˆ. Marynarze rozeŒmieli si(c) niepewnie. - Matko Boska, kto by pomyŒlaˆ, že ma w sobie takiego diabˆa! Po tym incydencie Salvador omijaˆ Mendoz(c) z daleka. Mendoza miaˆ wreszcie Œwi(c)ty spokój. Ale takže nikt nie odnosiˆ si(c) do niego po przyjacielsku. Nawigator oznajmiˆ, že Montevideo jest juž przed nimi i caˆa zaˆoga byˆa na masztach, kiedy Mendoza zobaczyˆ w koäcu blade szczyty górskie wynurzajŃce si(c) z szarego morza. Przed nimi byˆo Buenos Aires. Popˆyn(c)li wzdˆuž nabrzeža, a potem rzucili na brzeg szeroki trap. Mˆody panicz zapˆaciˆ Mendozie, obdarzyˆ go skinieniem gˆowy i uŒmiechem i udaˆ si(c) na brzeg, gdzie zniknш wraz ze swoimi dwoma kuframi w towarzystwie stryja ojca i ˆadnej kuzyneczki. Caˆa trójka wsiadˆa do powozu i tyle ich Mendoza widziaˆ. Obróciwszy si(c) z powrotem w stron(c) morza zobaczyˆ, jak w oddali przesuwajŃ si(c) powoli jakieŒ dziwne okr(c)ty zdŃžajŃce w stron(c) przeciwlegˆego brzegu zatoki. Wypatrzyˆ tam port i cztery czy pi(c)š statków stojŃcych na kotwicy. - Co to jest? - zapytaˆ marynarza. - Colonia del Sacramento. - A te okr(c)ty? - Do transportu niewolników. Pod koniec dnia, kiedy oficerowie i zaˆoga otrzymali wypˆat(c) i pozwolono im wejŒš na lŃd, takže Mendoza zszedˆ wreszcie po trapie i ruszyˆ do miasta. BˆŃdzŃc bez celu trafiˆ na publiczny plac, który zapewniaˆ cieä dzi(c)ki zwieszajŃcym si(c) gaˆ(c)ziom drzew, i zobaczyˆ stragan, w którym sprzedawano placki nadziewane wieprzowinŃ. Kupiˆ kilka i jadˆ je siedzŃc koˆo fontanny. Wielkie wraženie wywarˆy na nim ulice i nowoczesne domy, budowle publiczne ozdobione delikatnymi ornamentami i okazaˆe koŒcioˆy. Te ostatnie miaˆy w sobie coŒ swojskiego. Ale byˆy tu takže dziwne, wrzaskliwe i jaskrawo upierzone ptaki i sˆoäce grzaˆo zbyt mocno, a delikatny biaˆy pyˆ wzbijaˆ si(c) z dróg okrywajŃc wszystko swoim caˆunem. Poddani królestwa Hiszpanii robili wraženie póˆ žywych. SiedzŃc na skwerze w rozluŤnionych kaftanach i rozpi(c)tych klamrach przy spodniach, ziewali i zaczynali jakieŒ gesty, których nie mieli jednak siˆy dokoäczyš. Byˆa tam takže grupa tubylców - brunatnooliwkowych, muskularnych i ubranych w ˆachmany - drzemiŃcych w cieniu koŒcioˆa. PrzyglŃdaˆ si(c) im uwažnie, ale odwzajemniali mu si(c) spojrzeniami caˆkowicie pozbawionymi wyrazu. Wstaˆ i podszedˆ do grupki Hiszpanów. - Dzieä dobry, se~nores. Czy potrzebujecie chˆopca do pracy? - Nie. - Može wi(c)c znacie, se~nores, kogoŒ, kto potrzebuje? - Nie. - Obrzucili go przelotnymi spojrzeniami od góry do doˆu, a nast(c)pnie odwrócili si(c) tyˆem. WŒród rozšwierkanych gaˆ(c)zi drzew zaczш t(c)žeš mrok. W pobližu ktoŒ graˆ na gitarze. Mendoza usiadˆ koˆo fontanny. Przechodziˆ tamt(c)dy oficer ze statku w towarzystwie m(c)žczyzny koˆo czterdziestki, o twarzy pokrytej bliznami. Ujrzawszy siedzŃcego Mendoz(c), powiedziaˆ: - Tutaj masz tego chˆopaka, jeŒli wystarczy ci chˆopak. - Tak, wystarczy. Oficer skinш na Mendoz(c). - To mój przyjaciel, Palacio. - Dobry wieczór, se~nor Palacio. - Ile masz lat? - CzternaŒcie. - Poradzisz sobie z ˆodziŃ? - Radzi sobie z ˆodziŃ - oznajmiˆ oficer. - Potrzebny mi ktoŒ, kto popˆynшby barkŃ do Asunci~on. - Asunci~on - odparˆ Mendoza. - Rozumiem. - To dwieŒcie mil w gór(c) rzeki. Proponuj(c) póˆ dinero. - Caˆy dinero, se~nor - odparˆ Mendoza. M(c)žczyzna rozeŒmiaˆ si(c). - Niech b(c)dzie caˆy dinero! BArka nazywa si(c) "Flores". Biegnij teraz do portu i powiedz kapitanowi, že to ja ci(c) przysˆaˆem. Kapitan okazaˆ si(c) srogim starym m(c)žczyznŃ, który raczyˆ ledwie burknŃš, kiedy Mendoza si(c) przedstawiˆ. W ciŃgu caˆej wyprawy nie wypowiedziaˆ ani jednego zb(c)dnego sˆowa. Barka miaˆa dziewi(c)šdziesiŃt stóp dˆugoŒci, dužy žagiel rozprzowy, po cztery wiosˆa z každej strony i wyˆadowana byˆa towarami želaznymi z Madrytu. Czternastu tubylców podnosiˆo žagiel i opuszczaˆo go, kiedy wiatr zmieniaˆ kierunek. Kiedy wypˆyn(c)li, Mendoza zajш miejsce przy sterze. Kapitan przyglŃdaˆ mu si(c) przez jakiŒ czas, a potem, zadowolony, že nowy daje sobie rad(c) ze sterowaniem, usiadˆ i wpatrywaˆ si(c) nie widzŃcym spojrzeniem w meandry wody. Mendoza nigdy nie widziaˆ tak szerokiego koryta. Oba brzegi porastaˆa splŃtana puszcza. Wskazaˆ na mulistŃ rzek(c). - Duža. - Tak. Skinш w stron(c) bˆotnistej wody przepˆywajŃcej obok ˆodzi. - Sˆaby prŃd. - Tak. Spojrzaˆ na zˆožonŃ z tubylców zaˆog(c). Byli pogrŃženi jakby w letargu. - Co to za ludzie? - Guarani. - Guarani? ˝adnej odpowiedzi. W ojczystej Hiszpanii nikt nie dbaˆ o to, czy kapitan jeszcze žyje. Tutaj czekaˆ na koniec swoich dni. Z gˆównego pokˆadu doszˆo ich par(c) sˆów. - Co to za j(c)zyk? - Guarani. - Czy pochodzŃ z tych stron? Kapitan wskazaˆ na ogromnŃ, niemŃ puszcz(c), która braˆa w swoje wˆadanie rzek(c). - StŃd? - StamtŃd. - Wskazaˆ gdzieŒ daleko w gór(c) rzeki. Mendoza przyjrzaˆ si(c) im. - SŃ gˆupi. - Tak. Co wieczór przybijali do brzegu w jakimŒ miejscu, gdzie puszcza byˆa wyrŃbana na przestrzeni mniej wi(c)cej mili, i ich oczom ukazywaˆa si(c) wioska skaˆa dajŃca si(c) z trzech lub czterech chat i koŒcioˆa, w otoczeniu wielkich farm, dworów i pól, na których pasˆo si(c) bydˆo, rosˆa kukurydza albo zaˆožono sady. Guarani rozpalali ognisko i przyrzŃdzali im papk(c) kukurydzianŃ i owoce, które to potrawy popijali tanim czerwonym winem. Mendoza w czasie wyprawy widziaˆ trzy takie maˆe miasteczka, a potem ogromna puszcza zamykaˆa si(c) za nimi, wdzierajŃc si(c) ukradkiem w wod(c). Wystarczyˆo jedno mocne pociŃgni(c)cie wiosˆami, by znaleŤli si(c) przy drzewach. Zaˆoga Guarani wpatrywaˆa si(c) w puszcz(c) i póˆgˆosem wymieniaˆa mi(c)dzy sobŃ gardˆowe dŤwi(c)ki. Indianie spostrzegli, že Mendoza przyglŃda si(c) im, i znowu ich twarze straciˆy wszelki wyraz. Po pi(c)ciu tygodniach wyraŤny wzrost liczby ˆodzi rybackich i farm zapowiadaˆ, že zbližajŃ si(c) do Asunci~on. Wreszcie, po opˆyni(c)ciu przylŃdka, stolica regionu la Plata ukazaˆa si(c) ich oczom. Utorowali sobie szlak wŒród tˆumu ˆodzi až do nabrzeža; kapitan przycumowaˆ bark(c) i zniknш na brzegu. Mendoza przyglŃdaˆ si(c) guarani, a oni patrzyli apatycznie na niego, tak wi(c)c usiadˆ z nimi i czekaˆ. Kapitan pojawiˆ si(c) znowu, rozkazaˆ Guarani zabraš si(c) do sprzŃtania ˆodzi i znowu zniknш. Po dˆužszym czasie ukazaˆ si(c) Palacio, który przybyˆ do Asunci~on drogŃ lŃdowŃ. - Dlaczego tu tkwisz? DotarˆeŒ przeciež na miejsce, tak czy nie? - spytaˆ. - Si, se~nor, ale mój dinero. - Co za dinero? - Dinero, któregoŒ mi obiecaˆ, panie. - Nigdy nie obiecywaˆem ci žadnego dinero. - DaˆeŒ mi swoje sˆowo, se~nor. - Czy masz to na piŒmie? - Na piŒmie? Nie. Palacio pogroziˆ mu palcem, potrzŃsnш gˆowŃ i oznajmiˆ: - Tyle. Widzisz? - I ruszyˆ z powrotem do miasta, ale Mendoza nie rezygnowaˆ i poszedˆ za nim. - Se~nor, nie zapˆaciˆeŒ mi za mojŃ prac(c). - Szedˆ za nim przez plac katedralny, potem przez dwie albo trzy eleganckie ulice i w dóˆ ciemnej alei, w kierunku starej cz(c)Œci miasta. - Se~nor, nie zapˆaciˆeŒ mi za mojŃ prac(c). Przepraszam, se~nor... Palacio odwróciˆ si(c) i rozejrzaˆ w gór(c) i w dóˆ alei. Potem wciŃgnш Mendoz(c) na jakiŒ dziedziniec i zaczш biš bezlitoŒnie rogowŃ r(c)kojeŒciŃ bicza až chˆopak prawie straciˆ przytomnoŒš. - Tyle. A masz! - wykrzykiwaˆ, zadyszany. - A masz! No i co? A masz! A masz! A masz! - Poszedˆ sobie. Mendoza powlókˆ si(c) do fontanny i obmyˆ skaleczenia. Potem zaczш przeszukiwaš ulice. Wieczorem znalazˆ Palacia przy kolacji w jadˆodajni, siedzŃcego pod wysokim oknem. Wszedˆ do Œrodka i zawoˆaˆ: - Se~nor, nie zapˆaciˆeŒ mi za mojŃ prac(c). Przepraszam, se~nor, jeden dinero. W jadˆodajni zapadˆo milczenie i wtedy krzyknш znowu: - Se~nor, nie zapˆaciˆeŒ mi za mojŃ prac(c). Jeden dinero, se~nor, jeden dinero. Usˆyszaˆ odgˆos odsuwanych krzeseˆ i gˆosy rozbrzmiewajŃce wŒród wybuchów Œmiechu. Mendoza ukryˆ si(c) szybko po drugiej stronie ulicy. Patrzyˆ, jak Palacio szuka go wzrokiem. Potem Palacio zrezygnowaˆ i wróciˆ do Œrodka. Przywitaˆ go Œmiech i tupanie. Potem stopniowo wrócono do rozmów. Mendoza raz jeszcze podszedˆ do okna i powiedziaˆ: - Wróc(c) po mój dinero, se~nor. - I uciekˆ ile siˆ w nogach. Nast(c)pnego ranka Mendoz(c), który sp(c)dziˆ noc na placu, zbudziˆa krzŃtanina i Œwiergot ptaków oraz Indianie, którzy przychodzili z konwiami na wod(c), by przygotowaš si(c) do rozpoczynajŃcego si(c) dnia. Nie powiedzieli ani sˆowa, kiedy zobaczyli go ŒpiŃcego. Nieco póŤniej jednak pojawiˆ si(c) Hiszpan, wˆaŒciciel piekarni, i zaczш si(c) mu przyglŃdaš, tak wi(c)c poszedˆ w stron(c) portu. Robotnicy dokowi gramolili si(c) sennie na burt(c) statku handlowego ležŃcego bokiem na pochylni. KtoŒ piekˆ tortille i ryby. Mendoza kupiˆ sobie troch(c) strawy i zjadˆ z apetytem. Wtem zauwažyˆ egzotycznŃ grup(c) m(c)žczyzn odzianych w nader urozmaicony zestaw garderoby, w ˆachmany i dziwacznie pikowane spodnie. Jeden chlubiˆ si(c) groteskowymi ozdobami kobiecymi, brudnymi mankietami i powalanym ziemiŃ haftowanym pˆaszczem; wyglŃdaˆ jakby przybywaˆ prosto z jakiegoŒ podupadˆego dworu. Znalazˆo si(c) wŒród nich miejsce nawet dla dwóch Murzynów. Byli uzbrojeni w szpady, pistolety i muszkiety. Mendoza zapytaˆ sprzedawc(c) tortilli: - Co to za ludzie? Jeden z robotników dokowych, który jadˆ bez poŒpiechu tortill(c), podniósˆ wzrok. - Najemnicy - wyjaŒniˆ. - Lepiej trzymaš si(c) od nich z daleka. DrwiŃ sobie z prawa. Mendoza poprawiˆ strój i ruszyˆ na obchód Asunci~on stukajŃc do tylnych drzwi domów i rozpytujŃc o prac(c). Na wˆaŒcicielach domów i zarzŃdcach wywieraˆ korzystne wraženie. W jednym miejscu zaproponowano mu prac(c) lokaja, w innym pomocnika ogrodnika, ale kiedy pytaˆ o pˆac(c), dowiadywaˆ si(c), že wynosi zaledwie jeden dinero miesi(c)cznie. Przy pomocy patyka obliczaˆ, ile w ten sposób zarobi w ciŃgu roku, i okazywaˆo si(c), že to za maˆo, by opˆaciš sierociniec Philippa. Marszczyˆ brwi w zamyŒleniu i w rezultacie sp(c)dziˆ kolejnŃ noc na placu, nasˆuchujŃc odlegˆego szczekania psów i kumkania žab dochodzŃcego od rzeki. Nast(c)pnego ranka obudziˆ go jakiŒ gˆos. Podniósˆ wzrok i zobaczyˆ m(c)žczyzn(c), który wyglŃdaˆ, jakby zjawiˆ si(c) tu prosto z dworu królewskiego w starym Madrycie. - Szukasz miejsca? - Tak, se~nor. - Mendoza wstaˆ bez poŒpiechu. - MógˆbyŒ wi(c)c pracowaš dla mnie. - Tak, se~nor. - ChodŤ. Mendoza poszedˆ za nim. - Ile dostan(c), se~nor? - Dwa dineros. - Za ile czasu, se~nor? - Za cztery miesiŃce. Kto to wie? - A jeŒli chodzi o prac(c), która potrwa caˆy rok? - Se~nor, cztery dineros za cztery miesiŃce pracy. A potem, se~nor, tyle samo za caˆy czas, kiedy b(c)d(c) dla ciebie pracowaˆ. - Dios, nieˆatwo si(c) z tobŃ targowaš. - Tak, se~nor. I poˆow(c) teraz, a poˆow(c), kiedy skoäcz(c). M(c)žczyzna zatrzymaˆ si(c) i jego wŃskie oczy zabˆysˆy, jakby nagle ogarn(c)ˆa go chciwoŒš. - Nie - oznajmiˆ. - Se~nor, može w takim razie podpiszesz umow(c)? - Co? - i m(c)žczyzna wybuchnш Œmiechem. - A wˆaŒciwie, dlaczego by nie? - Jak mam si(c) do ciebie zwracaš, se~nor? - Victorio Paramin Tiniare Lopez Lusavida y Jermano - odparˆ dumnie. - A teraz chodŤ. Mendoza wziш rzeczy m(c)žczyzny, muszkiet, pistolety, torb(c) podróžnŃ, i swój maˆy toboˆek i poszedˆ za nim do spokojnego skˆadu, gdzie koˆo pi(c)tnastu najemnych žoˆnierzy, w tym kilku Murzynów, juž czekaˆo. Ich gˆosy wzbijaˆy si(c) až do wysokiego dachu, pod którym przelatywaˆy ptaki. - Dzieä dobry, kochasiu - powiedziaˆ jeden z Murzynów. - Witaj, Gaspachio. - Kto to? - zapytaˆ Gaspachio. - Mój chˆopiec. Z grupy rozlegˆ si(c) Œmiech. - Victorio wziш sobie chˆopca. Przyszedˆ przywódca, Tiberio - m(c)žczyzna w Œrednim wieku, odrobin(c) otyˆy, z twarzŃ napuchni(c)tŃ od jakiejŒ choroby powodujŃcej owrzodzenie. - Czy to wszyscy ludzie, jakich udaˆo si(c) znaleŤš? - SkŃd niby mam wziŃš wi(c)cej? - Ty nie zdoˆasz znikŃd. Co to za chˆopak? - Se~nor - odpowiedziaˆ Mendoza - Mendoza Jorge. - Zwracaj si(c) do mnie prosz(c) pana. - Prosz(c) pana. - Ruszamy po niewolników. - Tak, prosz(c) pana. - To sprzeczne z prawem. Mendoza byˆ w stanie myŒleš wyˆŃcznie o pi(c)tnastu dineros rocznie, wi(c)c odpowiedziaˆ tylko: - Tak, prosz(c) pana. Tiberio wzruszyˆ ramionami. - No to chodŤ. Mendoza poprosiˆ jednego z m(c)žczyzn o oˆówek i kawaˆek papieru. Victorio sporzŃdziˆ dokument, który Gaspachio odczytaˆ na gˆos. WyglŃdaˆo na to, že jest zgodny z tym, co Victorio obiecaˆ, wi(c)c Mendoza zawinш go w szmat(c), w której trzymaˆ swoje dineros z podróžy i dŤwigajŃc torby i broä swojego nowego pana, poszedˆ wraz z resztŃ nad rzek(c). Zauwažyˆ, že prawie wszyscy mieszkaäcy miasta wyraŤnie odsuwali si(c) od nich i odwracali tyˆem. Wsiedli do dziesi(c)ciu czterdziestostopowych czóˆen, z których každe miaˆo zaˆog(c) skˆadajŃcŃ si(c) z dwóch Guarani, i w zupeˆnej ciszy odbili od brzegu. SpoglŃdajŃc do tyˆu zobaczyˆ, že nikt z caˆego miasta nie odwróciˆ si(c) w ich stron(c), by zobaczyš, jak odpˆywajŃ. - Dlaczego tak si(c) do nas odnoszŃ? - zapytaˆ Murzyna, z którym znalazˆ si(c) w tej samej ˆódce. - Dlaczego nie žyczŃ nam pomyŒlnych wiatrów? - ˝yczŃ, žyczŃ, ale nie chcŃ, žeby ktoŒ to usˆyszaˆ. - Nie rozumiem. - Jeszcze zrozumiesz. Nazywam si(c) Gaspachio. - Ja nazywam si(c) Mendoza. - Wiem. I tak wŒród niespiesznego szmeru wioseˆ wyruszyli z Asunci~on na dˆugŃ wypraw(c) w gór(c) rzeki. Czarny handlarz niewolnikami snuˆ im opowieŒš o žyciu, jakie zostawiˆ za sobŃ. Mendoza sˆyszaˆ juž niejednŃ takŃ histori(c), ale žadna nie byˆa tak mrožŃca krew w žyˆach jak ta i žadna nie byˆa opowiedziana takim pogodnym tonem. A jednak ludzie Œmiali si(c)! Victorio odŒpiewaˆ pieŒä o smutnych drzewach, cierpiŃcej dziewczynie i m(c)žczyŤnie ze zˆamanym sercem. Kiedy skoäczyˆ, zgotowano mu owacj(c): "Formidable!" i "Elegante!". Gaspachio powiedziaˆ: - Niestety. Wróci na madrycki bruk, jak tylko zbierze dosyš pieni(c)dzy. Ale ja? Co ja mog(c) zrobiš? - Ty možesz wróciš mi(c)dzy nogi maˆej Magdaleny - powiedziaˆ któryŒ z m(c)žczyzn. - Ona nie žyje. - Hej, Magdalena nie žyje! Jak to si(c) staˆo? - Nie zapobiegˆem temu. - Možesz wi(c)c klepaš po tyˆeczku jej synalka. - Robiˆem to. Ma miˆy tyˆeczek, ale nie tak jak tyˆeczek Magdaleny - oznajmiˆ Murzyn. - Mam tylko jej syna i tych Guarani, žeby ukoiš moje cierpienie. - Gaspachio, Guarani to sˆužba czy niewolnicy? - Lepiej zapytaj Tiberia. - Nie sŃ niewolnikami, ale szczególnego rodzaju sˆužbŃ - odparˆ Tiberio. Dalej w gór(c) rzeki, gdzie las byˆ rzadszy, przepˆyn(c)li obok zacumowanej ˆodzi rybackiej. Siedziaˆ w niej ksiŃdz jezuita z trzema Guarani, a kiedy zbližyli si(c), Tiberio zawoˆaˆ: "Dobry wieczór, prosz(c) ojca". WyglŃdaˆo na to, že ani ksiŃdz, ani Guarani nic nie usˆyszeli. Zachowywali si(c) tak, jakby obok nich nie przepˆywaˆy žadne ˆodzie. Kiedy Mendoza obejrzaˆ si(c) do tyˆu, zobaczyˆ, že nadal siedzŃ zastygli w nieruchomych ˆodziach. Potem dopˆyn(c)li do misji. Mendozie jej ogrom zaparˆ dech w piersi. Byˆo tam dˆugie molo, na którym bawiˆy si(c) dzieci Guarani, dwie duže barki i caˆa chmara czóˆen. Kiedy przepˆywali, dzieci przestaˆy si(c) bawiš i przyglŃdaˆy si(c) im. PoŒrodku obszernego placu misji wznosiˆ si(c) wielki krzyž, a po obu stronach widaš byˆo rz(c)dy domów dla Guarani. Nad wszystkim dominowaˆ zdumiewajŃcy koŒcióˆ znacznie wi(c)kszy niž wszystkie, koŒcioˆy w Asunci~on. Zwieäczony byˆ dziwacznŃ rzeŤbŃ przedstawiajŃcŃ póˆanioˆa póˆorˆa, który jakby groziˆ, a jednoczeŒnie okazywaˆ sprawiedliwoŒš. Po jednej jego stronie znajdowaˆ si(c) obszerny magazyn i warsztaty, a po drugiej dom jezuitów, dwupi(c)trowy, zbudowany z kamienia. JakiŒ jezuita wyszedˆ nad rzek(c) i odgoniˆ dzieci z brzegu. Ogromne pola wyparˆy puszcz(c) daleko od tego miejsca i widaš byˆo setki Guarani zaj(c)tych uprawŃ. PrzyglŃdali si(c) najemnikom pˆynŃcym gˆównym nurtem rzeki, a potem wracali do swojej pracy. Kiedy puszcza znowu zeszˆa nad rzek(c), Gaspachio powiedziaˆ: - Czy widziaˆeŒ kiedyŒ coŒ takiego? - Nie - odparˆ Mendoza. - MuszŃ to byš bardzo Œwi(c)ci ludzie. - Bardzo. U nich wszyscy sŃ wolni. Nawet Guarani. - Nawet Guarani? - Tak. SŃ wˆaŒcicielami ziemi i caˆej misji. Ale wolŃ, žeby rzŃdzili nimi jezuici. - Tiberio powiedziaˆ, že b(c)dziemy ˆapaš niewolników. - To przej(c)zyczenie. Na terytorium portugalskim sŃ niewolnicy, ale tutaj mamy po prostu szczególnego rodzaju sˆužŃcych zwanych encomiendaros. - Rozumiem. - Naprawd(c)? W takim razie wyjaŒnij mi to. Na przykˆad encomiendaros nie otrzymujŃ žadnej zapˆaty. - SŃ wi(c)c niewolnikami. - Nie, jak juž ci powiedziaˆem, sŃ encomiendaros. To zupeˆnie coŒ innego i trzeba o tym pami(c)taš. A jednak nie pˆaci si(c) im. Teraz wˆaŒnie wyruszyliŒmy, žeby paru zˆapaš. - DokŃd? - Na portugalskŃ stron(c) gór, gdzie sŃ niewolnikami. Ale kiedy przeprowadzimy ich przez góry tutaj, stanŃ si(c) encomiendaros. - Gdzie jest granica? - Któž to wie? Kto wie, z której strony granicy wzi(c)li si(c) schwytani Indianie? Tego wieczoru Mendoza powiedziaˆ cicho: - Gaspachio? - Tak? - Kto zapˆaci nam za Guarani, których sprowadzimy? Zapadˆo dˆugie milczenie, a nast(c)pnie Gaspachio oznajmiˆ: - Namiestnik. - Namiestnik? - Jest przywódcŃ plantatorów. Cicho sza. Chc(c) wreszcie zasnŃš. Wczesnym rankiem Gaspachio odciŃgnш Mendoz(c) na bok. - Widz(c), že nie masz noža. - Nie mam - przyznaˆ Mendoza. - Przyda ci si(c) taki jak ten. Gaspachio wydobyˆ zakrzywiony sztylet ze skórzanej pochwy. Mendoza pochyliˆ si(c) nad nim. - Može nast(c)pnym razem. - Nie, teraz. Cztery reale. - Pochwa jest uszkodzona. - Wiem. - Trzy reale. - Niech b(c)dzie trzy. Gaspachio sprzedaˆ mu takže za jednego reala pas, na którym možna zawiesiš sztylet na piersi. Mendoza poczuˆ si(c) jak m(c)žczyzna. Dopˆyn(c)li do przew(c)ženia, w miejscu, gdzie rzek(c) przegradzaˆy ogromne kanciaste gˆazy, a z góry zwieszaˆy si(c) gaˆ(c)zie drzew. Wyszli na brzeg, zostawiajŃc dwóch najemników i szeŒciu Guarani, žeby pilnowali czóˆen, a sami zacz(c)li si(c) wspinaš. - Jak daleko jeszcze do terytorium portugalskiego, prosz(c) pana? - To tam - Tiberio wskazaˆ na odlegˆe wzgórza otulone mgˆŃ. - Ty, chˆopcze - rzekˆ Victorio, b(c)dziesz niósˆ to. - Wskazaˆ baryˆk(c) z winem. - Pilnuj jej jak Ťrenicy oka. To bardzo szczególne wino. Pod koniec dnia wspinaczki baryˆka ciŃžyˆa, jakby byˆa z oˆowiu. Ale Mendoza dŤwigaˆ takže swój sztylet. 2 W(c)drówka przez góry zaj(c)ˆa im caˆy miesiŃc. Guarani nieŒli muszkiety, garnki i koce. Pod koniec každego dnia, kiedy wszyscy uˆožyli si(c) juž do snu, Victorio wzywaˆ Mendoz(c) i žŃdaˆ kubka wina albo mate. Byˆ to pobudzajŃcy wywar, coŒ w rodzaju herbaty albo kawy sporzŃdzonej z wysuszonej yerba mate. Mendoza musiaˆ rozpališ ognisko, wymieszaš napój w kubku i zanieŒš mu. Co rano znajdowaˆ nietkni(c)ty kubek przy legowisku Victoria. Twarz mu si(c) ŒciŃgaˆa, kiedy przypominaˆ sobie, jak sporzŃdzaˆ napój poprzedniego wieczoru. Potem zwijaˆ ciasno caˆe posˆanie i zanosiˆ je Indianom. Braˆ baryˆk(c) z winem i byˆ gotów do dalszej w(c)drówki przez wzgórza. - Czy polubiˆeŒ Victoria? - zapytaˆ Gaspachio. Mendoza milczaˆ. - Hej, ty, do ciebie mówi(c). - Nie sˆyszaˆem - odparˆ Mendoza. - JesteŒ m(c)žczyznŃ ostrožnym. Po raz pierwszy nazwano go m(c)žczyznŃ. Wypeˆniˆa go szczególna mieszanina l(c)ku i radoŒci. Miaˆ pi(c)tnaŒcie lat. Nast(c)pnego dnia natkn(c)li si(c) na zdeptany kawaˆek ziemi z mnóstwem odcisków bosych ludzkich stóp. M(c)žczyŤni usiedli i zaˆožyli wysokie buty, skórzane opoäcze si(c)gajŃce ziemi, wypchane baweˆnŃ puklerze i kapelusze z szerokim rondem. - To dla ochrony przed strzaˆami - wyjaŒniˆ Gaspachio. Victorio pozostaˆ na stražy obozu. Byˆ podniecony i poleciˆ Guarani przystŃpiš do budowy kolistego, wysokiego ogrodzenia z ciernistych krzaków, w którym zamknie si(c) zˆapanych Indian. W ciŃgu pierwszych czterech dni nie zdarzyˆo si(c) nic, ale wieczorem piŃtego Tiberio i jego oddziaˆ wrócili z czternastoma Guarani - dwunastoma m(c)žczyznami i dwiema kobietami. Wepchni(c)to ich za ogrodzenie. KrŃžyli po swoim wi(c)zieniu, zbijali si(c) w grupk(c) i szeptali do siebie kilka sˆów, a nast(c)pnie rozdzielali si(c) znowu i siadali w milczeniu. Jeden ze sˆužŃcych Guarani daˆ im garnek kukurydzy, ale unikaˆ jak mógˆ ich wzroku. Zadowoleni z wyników ˆowów m(c)žczyŤni upili si(c), a kiedy zrobiˆo si(c) ciemno, dwóch z nich wyciŃgn(c)ˆo ˆadniejszŃ z dwóch kobiet z ogrodzenia. Tiberio zgwaˆciˆ jŃ wŒród przekleästw i zˆorzeczeä, krzyczŃcŃ na caˆe gardˆo, przy akompaniamencie syczŃcych poj(c)kiwaä i Œmiechu tych, którzy czekali na swojŃ kolejk(c). Mendoza poszedˆ sobie i ukryˆ si(c) w poszyciu. Kiedy go woˆali nie odpowiedziaˆ. Nocne niebo zacz(c)ˆo zabarwiaš si(c) i czerwienieš, kiedy kobieta doˆŃczyˆa do pozostaˆych niewolników. Ukryˆa si(c) w kŃcie ogrodzenia. Dwaj Hiszpanie stan(c)li na stražy i na maˆy obóz spˆynш spokój. Mendoza wyszedˆ z džungli. - Hej, to byˆo dobre - powiedziaˆ jeden ze stražników i ziewnш. Tiberio i jego ludzie wychodzili jeszcze trzy razy na wyprawy do buszu, wracajŃc najpierw z dziewi(c)cioma niewolnikami, potem pi(c)cioma, a wreszcie bez žadnego. Kiedy wrócili po raz ostatni, najemnik zwany Mandu miaˆ rami(c) przebite dˆugŃ, ostrŃ strzaˆŃ; oba jej koäce odˆamaˆy si(c). Mendoza zapytaˆ Gaspachia ochrypˆym gˆosem: - Czy on umrze? - Zapewne. - Czy dužo ginie w ten sposób? - OczywiŒcie. - Czy to ich boli? Wtedy rozgniewany Gaspachio zawoˆaˆ: - Hej, Mandu, boli ci(c)? - Pewnie, boli jak wszyscy diabli. - Sam wi(c)c widzisz, že boli. - I zamilkˆ. Tym razem Tiberio posˆaˆ Victoria i szeŒciu innych ludzi, žeby kupili niewolników w portugalskim mieŒcie Cuzerio de Oeste, odlegˆym o dziesi(c)š dni drogi. Cieszyli si(c) jak uczniowie na wycieczce. Cuzerio de Oeste byˆo maˆŃ mieŒcinŃ w faˆdzie terenu mi(c)dzy górami, ukrytŃ wŒród drzew. M(c)žczyŤni zamieszkali w zajeŤdzie, ale Mendozie kazano spaš z koämi. Nast(c)pnego dnia Victorio kupiˆ parasol i wr(c)czyˆ mu, by nosiˆ go nad nim, gdyž dzi(c)ki temu Portugalczycy b(c)dŃ sŃdziš, že majŃ do czynienia z hidalgiem. Obejrzaˆ niewolników, a nast(c)pnie przystŃpiˆ do targu. Targ o dwudziestu pi(c)ciu, których sobie upatrzyˆ, trwaˆ caˆy dzieä - chodziˆo o siedemnastu m(c)žczyzn i osiem kobiet, wszystkich bardzo mˆodych. Kiedy wreszcie byˆo po wszystkim, zažŃdaˆ gˆoŒno butelki wina, wypiˆ toast na czeŒš swoich partnerów i podpisaˆ si(c) peˆnym arystokratycznym nazwiskiem: Victorio Paramin Timiare Lopez Lusavida y Jermano. - adny mi pan Lopez - odezwaˆ si(c) jeden z m(c)žczyzn. Victorio odˆožyˆ pióro i spojrzaˆ na niego. Zapadˆa cisza jak makiem zasiaˆ. - JesteŒ tylko podˆŃ ŒwiniŃ, Alendrasie. - Ja podˆŃ ŒwiniŃ? - Tak. Alendras rozejrzaˆ si(c) po wszystkich, ale nikt nie chciaˆ spojrzeš mu w oczy. - Doskonale - oznajmiˆ. - ObrzydliwŃ ŒwiniŃ. - Bez wŃtpienia. - Nie, nie, sam musisz to powiedzieš. - Skoro ty sam tak twierdzisz. - Chc(c) usˆyszeš, jak ty to mówisz. - Jestem ŒwiniŃ. - PodˆŃ ŒwiniŃ. - PodˆŃ ŒwiniŃ. - Teraz možesz odejŒš. Uwažaj, žebym nie przyˆapaˆ ci(c) wieczorem. Alendras odszedˆ i Victorio dalej pisaˆ swoje nazwisko. Milczenie przerwaˆa peˆna zakˆopotania rozmowa mi(c)dzy Portugalczykami. Kiedy byli juž sami, Mendoza zapytaˆ Gaspachia: - Co to jest podˆa Œwinia? - Nie wiem, ale Alendras odszedˆ. - Byˆ to po prostu žart. - Tak, ale przyj(c)ty z espiritu molo. - Czy powinien byˆ podjŃš walk(c)? - OczywiŒcie. - Victorio by zwyci(c)žyˆ. - Z pewnoŒciŃ. Dobrze wie, z kim može zadrzeš. Z Tiberiem by sobie na to nie pozwoliˆ. Zaopatrzyli si(c) w kukurydz(c) i baranin(c), zaˆadowali wszystko na niewolników Guarani i ruszyli w powrotnŃ drog(c) do obozu. Guarani opóŤniali pochód, ale wlekli si(c) bez jednego sˆowa, pop(c)dzani od czasu do czasu koäcem sznura. Min(c)ˆa póˆnoc zanim znowu zobaczyli Tiberia. W czasie ich nieobecnoŒci Mandu, m(c)žczyzna zraniony strzaˆŃ, umarˆ. Nast(c)pny miesiŃc zabraˆ im powrót do ˆodzi, a dalsze pi(c)š miesi(c)cy min(c)ˆo zanim z powrotem znaleŤli si(c) w Asunci~on. Tiberio zostawiˆ ich na nabrzežu i wróciˆ dopiero póŤnym wieczorem w nowym ubraniu. Miaˆ ze sobŃ szereg m(c)žczyzn. Byli uzbrojeni w muszkiety i mieli na r(c)kawach oznak(c) namiestnika. Przyszli odebraš transport niewolników. Tiberio wydobyˆ sakiewk(c) i na nabrzežu wypˆaciˆ naležnoŒš najemnikom. Powiedzieli mu w zamian dobranoc i po dwóch, po trzech ruszyli do miasta. Kiedy Victorio dostaˆ swojŃ naležnoŒš, powiedziaˆ Mendozie: "ChodŤ". Reszta patrzyˆa, jak Mendoza kroczy do miasta obˆadowany bagažem i parasolem Victoria. Potem spojrzeli na Tiberia, ale ten udaˆ, že nic nie widzi. Jego interes zostaˆ zakoäczony i on tež zamierzaˆ odejŒš. Na tylnym dziedziäcu swojego zajazdu Victorio powiedziaˆ: "Masz tu" i rzuciˆ Mendozie jeden dinero. Pod mahoniowŃ opaleniznŃ krew odpˆyn(c)ˆa z twarzy Mendozy. - Se~nor, za pi(c)š miesi(c)cy pracy jesteŒ mi winien pi(c)š dineros. - Nie, jeden dinero. Dobrze si(c) sprawowaˆeŒ. Byš može znowu b(c)d(c) miaˆ dla ciebie robot(c). Adi~os. - Potrzebuj(c) pi(c)ciu dineros. - Teraz juž zaczynasz mnie zˆoŒciš. - Prosz(c) spojrzeš, sameŒ podpisaˆ, panie. - Mendoza wydobyˆ kartk(c), a Victorio pochyliˆ si(c) i wziш jŃ z jego rŃk. - Nie widz(c) žadnego dokumentu. - Wszedˆ do Œrodka i zamknш za sobŃ drzwi. Mendoza odszukaˆ Gaspachia, który zapytaˆ: - Ale gdzie masz swój dokument? - Victorio go wziш. - Gˆupiec. PowinieneŒ jutro zanieŒš go do urz(c)du. - Nie pomožesz mi? - Nie. To sprawa mi(c)dzy m(c)žczyznami, która wymaga krwi. Može uda ci si(c) z Tiberiem. Znajdziesz go u Marcii. Mendoza poszedˆ do Marcii. Tiberio wynurzyˆ si(c) z jakiegoŒ pokoju w Œrodku. - Czy pami(c)ta pan umow(c), prosz(c) pana, którŃ Victorio mi podpisaˆ. - Pami(c)tam. Zabraˆ ci jŃ? - Tak. Czy pomožesz mi, panie? - Nic nie da si(c) tu zrobiš. - Dlaczego? - Ten papier to byˆo wszystko. Adi~os. Mendoza zszedˆ do portu i wpatrywaˆ si(c) w wod(c). Wszyscy wiedzieli, že Victorio zabraˆ mu dokument i zatrzymaˆ sobie pieniŃdze, które naležaˆy si(c) jemu, ale nikt nie miaˆ zamiaru mu pomóc. To sprawa mi(c)dzy nimi dwoma. Spojrzaˆ w dóˆ na pˆetwonogi wizerunek ksi(c)žyca w wodach przystani, a nast(c)pnie w gór(c) na spokojne niebo i odmówiˆ modlitw(c) do NajŒwi(c)tszej Maryi Panny. Ukryˆ swoje rzeczy do spania koˆo kupy gruzu, a potem zdjш buty i po cichu wszedˆ do zajazdu Victoria. WyŒledziˆ, že Victorio Œpi sam w wymi(c)tym ˆóžku i wŒliznш si(c) do pokoju przez otwarte drzwi. Wydobyˆ sztylet z pochwy i uklŃkˆ przy ˆóžku. Nast(c)pnie przytknш sztylet do szyi swojego wroga i lekko nacisnш. Victorio obudziˆ si(c) i drgnш. Sztylet zagˆ(c)biˆ si(c) troch(c) bardziej i Victorio poczuˆ že ogarnia go chˆód. - Kto to? - spytaˆ cicho. - Ja - odparˆ Mendoza. Victorio rozeŒmiaˆ si(c) spokojnie. - Czego chcesz? - Moich pi(c)š dineros. - OczywiŒcie. Widz(c), že jesteŒ m(c)žczyznŃ, z którym trzeba si(c) liczyš. Zaraz ci je dam. I juž na póˆ podniósˆ si(c) z ˆóžka, kiedy ogarni(c)ty gniewem i panikŃ Mendoza zadaˆ cios, wbijajŃc sztylet w ciaˆo. Victorio kilkakrotnie si(c)gnш w stron(c) sztyletu, który wytrŃciˆ Mendozie z r(c)ki, a potem padˆ nie wydawszy dŤwi(c)ku. Mendoza byˆ zupeˆnie odr(c)twiaˆy. Wi(c)c to takie ˆatwe. Jego wróg ležaˆ przed nim nie dajŃc znaku žycia. Z rany zacz(c)ˆa sŃczyš si(c) krew. Caˆy budynek pogrŃžony byˆ w spokoju. Przypomniaˆ sobie, že musi zabraš dokument. Nie, nie dokument, pieniŃdze. -wistek papieru nie jest mu teraz do niczego potrzebny. Pod poduszkŃ znalazˆ portfel z trzydziestoma siedmioma dineros. WeŤmie tylko pi(c)š. Nie, nie pi(c)š. WeŤmie wszystko. Tak wˆaŒnie postŃpiˆby przypadkowy zˆodziej. Zabraˆ pieniŃdze, wyŒliznш si(c) przez okno i poszedˆ z powrotem do portu. Nic si(c) nie zmieniˆo od chwili, kiedy opuŒciˆ nabrzeže. Odbicie ksi(c)žyca byˆo dokˆadnie takie samo. Spojrzaˆ na pieniŃdze. Byˆa to prawie dwuletnia opˆata, ale gdyby zatrzymaˆ wszystko, byˆyby zˆodziejem. Tak wi(c)c odliczyˆ pi(c)š dineros, reszt(c) monet wrzuciˆ do wody, po czym poˆožyˆ si(c) i zasnш. W chwil(c) póŤniej zaniósˆ sztylet nad wod(c), žeby go obmyš. Potem poˆožyˆ si(c) znowu. Pi(c)š minut póŤniej zerwaˆ si(c), tym razem, žeby samemu umyš si(c) starannie zanurzywszy si(c) w wody przystani. Kiedy teraz si(c) poˆožyˆ, poczuˆ, že ogarnia go gorŃczka. Nie uda mu si(c) zasnŃš. Poczuˆ ulg(c), kiedy nadszedˆ brzask i znalazˆ si(c) wŒród Guarani, pracowników dokowych i cieŒli okr(c)towych, którzy nadchodzili, žeby zaczŃš nowy dzieä. Wydawaˆo si(c), že nikt nie sˆyszaˆ o tym, co staˆo si(c) w nocy. PrzechodzŃcy robotnicy žyczyli mu pomyŒlnego dnia. Jednak o dziesiŃtej przyszˆa szukaš go grupa ludzi z miasta. Stˆoczyli si(c) wokóˆ niego - stražnik, Tiberio i garŒš mieszkaäców Asunci~on. Powinienem byˆ zjeŒš Œniadanie - pomyŒlaˆ wstajŃc. Tiberio zapytaˆ: - SˆyszaˆeŒ, co staˆo si(c) z Victoriem? - Z Victoriem? Nie, prosz(c) pana. O co chodzi? - KtoŒ go zabiˆ - Tej nocy - dodaˆ stražnik. - Czy masz coŒ z tym wspólnego? - ciŃgnш Tiberio. - Ja, prosz(c) pana? Nic. - Pokaž no swoje pieniŃdze - rozkazaˆ stražnik. Mendoza wykonaˆ polecenie. - Jest tu osiem dineros - powiedziaˆ stražnik. - Tak, se~nor, a bo co? - SkŃd je masz? - Przywiozˆem je z Hiszpanii. - Victorio miaˆ przy sobie ponad trzydzieŒci dineros, kiedy go zabito - oznajmiˆ Tiberio. Stražnik rzekˆ: - A teraz pokaž swój nóž. - Nóž? Prosz(c) - podaˆ nóž. - Byˆ niedawno myty. - Zawsze myj(c) go wieczorem. Stražnik pogrŃžyˆ si(c) w myŒlach. - Nie widz(c) powodów, žeby przypuszczaš, že ten chˆopiec jest winny - oŒwiadczyˆ. - Ja tež nie - przytaknш Tiberio. - Ale se~nores - zaprotestowaˆ Mendoza - byˆ mi dˆužny pi(c)š dineros. Co mam teraz zrobiš? Zabraˆ gˆos Tiberio: - Možesz si(c) z nimi požegnaš - i poprowadziˆ ich z powrotem do miasta. Na jego ustach pojawiˆ si(c) niedostrzegalny uŒmiech. Wie wszystko - pomyŒlaˆ Mendoza patrzŃc za nim. Wie, a ja zyskaˆem jego szacunek. To zaufany czˆowiek namiestnika. Jaki Œwiat jest dziwny! PotrzŃsnш gˆowŃ. Takže jego matka wiedziaˆa, co zrobi(c). Czy to odmieni jej miˆoŒš do niego? Poszedˆ do koŒcioˆa -wi(c)tej Anny ukrytego w cieniu drzew. W Œrodku panowaˆ bˆogosˆawiony chˆód. Byˆ tam ksiŃdz. Mendoza podszedˆ do niego i poprosiˆ o wysˆuchanie spowiedzi. Kiedy ksiŃdz wysˆuchaˆ spowiedzi Mendozy, wytarˆ czoˆo chusteczkŃ i zapytaˆ: - Czy powiedziaˆeŒ mi wszystko? - Tak, prosz(c) ksi(c)dza - odparˆ Mendoza. - Jakiego rodzaju czˆowiekiem byˆ ten, którego zabiˆeŒ? - To Victorio, prosz(c) ksi(c)dza. Victorio! - pomyŒlaˆ ksiŃdz. Musiaˆ to byš szcz(c)Œliwy cios. - Nikt nie uroniˆ ˆzy! GˆoŒno zaŒ powiedziaˆ: - WplŃtaˆeŒ si(c) w spraw(c) honorowŃ. Czy wiesz, co to oznacza? - Czy ksiŃdz chce powiedzieš, že nie jestem winny morderstwa? - W oczach Ojca Niebieskiego jesteŒ winny, ale w oczach ludzi, nie. - Dzi(c)kuj(c) ksi(c)dzu. Teraz pozostaˆ mi jeszcze najgorszy grzech do wyznania. Dios! - pomyŒlaˆ ksiŃdz. - O co chodzi, mój synu? - Skˆamaˆem. - Co zrobiˆeŒ? - Skˆamaˆem. KsiŃdz po chwili zastanowienia doszedˆ do wniosku, že penitent jest jednak przy zdrowych zmysˆach. - Rozumiem - oznajmiˆ. - Nie kˆam wi(c)cej. - Nie, prosz(c) ksi(c)dza. Wyznaczywszy dˆugŃ pokut(c) ksiŃdz odprawiˆ Mendoz(c) i patrzyˆ, jak ten oddala si(c) nawŃ, a potem kl(c)ka, žeby si(c) pomodliš. Moja matka musiaˆa byš Œwi(c)tŃ - myŒlaˆ Mendoza kl(c)kajŃc. - Dlatego wˆaŒnie jej žycie mogˆo si(c) spodobaš Chrystusowi. Jej dusza byˆa zawsze przygotowana na niebiaäskie wizje. Ale wiedziaˆa, že syn nie jest taki. Nie oczekiwaˆa po nim, že zostanie Œwi(c)tym. Powiedziaˆa mu tylko, žeby nie byˆ wi(c)kszym grzesznikiem niž inni ludzie. No i jest bez winy w oczach innych ludzi. Powiedziaˆ to ksiŃdz. Musi jednak strzec si(c) kˆamstwa. Z mocnym postanowieniem poprawy w sercu zaczш odmawiaš nakazane zdrowaŒki. KsiŃdz wyszedˆ odsunŃwszy kotar(c), szcz(c)Œliwy, že jest ksi(c)dzem. Kiedy Mendoza opuŒciˆ koŒcióˆ, zobaczyˆ, že czeka juž na niego chichoczŃcy porozumiewawczo Gaspachio. - Mój sztylet, sam widzisz - rzekˆ Gaspachio. - Co masz na myŒli? - ZrobiˆeŒ to moim sztyletem. - Co niby zrobiˆem? - ZabiˆeŒ Victoria. - Przepraszam - powiedziaˆ Mendoza i odszedˆ. Pojш, co matka miaˆa na myŒli mówiŃc, že kˆamstwo wiedzie prosto do pot(c)pienia. Gaspachio dogoniˆ go. - Przepraszam, myŒlaˆem, že to twoja robota. - Nie. - Teraz widz(c), že si(c) myliˆem. ChodŤ, zjemy kolacj(c). - Dzisiaj? - Tak, tak, dzisiaj. - Dzi(c)kuj(c). A wi(c)c do wieczora. - Skr(c)cajŃc w stron(c) przystani pomyŒlaˆ, že to takie proste. Tego wieczoru Gaspachio oznajmiˆ przy kolacji: - Za dwa tygodnie b(c)dzie nowa encomienda. PotrzebujŃ ludzi. - Mam tylko pi(c)tnaŒcie lat. - Masz siedemnaŒcie. - Naprawd(c)? - Czyžby nie? - Dobrze, mam siedemnaŒcie lat. - Potrzebna ci b(c)dzie szpada. - Nie staš mnie na szpad(c). - Možesz wydaš cz(c)Œš swoich trzydziestu siedmiu dineros. - Nie mam trzydziestu siedmiu dineros. - Di~os! Wi(c)c možesz wydaš na miecz cz(c)Œš z tego co masz. - Ile? - JakieŒ pi(c)š reali. To wažne. Posˆuchaj, m(c)žczyzna bez szpady to jak m(c)žczyzna bez coj~on. Przez ciemnoŒci že choš oko wykol Gaspachio zaprowadziˆ Mendoz(c) do wysokiego muru, w którym byˆa furtka, i zastukaˆ w niŃ. Wyszedˆ m(c)žczyzna ze ŒwiecŃ. Poznaˆ Gaspachia i zaprowadziˆ ich do pomieszczenia o niskim suficie, gdzie zapaliˆ na stole kilka Œwiec. WŒród chybotliwych cieni Mendoza zobaczyˆ rzŃd rapierów, muszkietów i pistoletów i poczuˆ, že serce zabiˆo mu mocniej. Gaspachio powiedziaˆ ˆagodnym gˆosem: - Aj, tylko spójrz. Ale matka uczyˆa kiedyŒ Mendoz(c), ile zˆa czyni or(c)ž. Poza tym nie miaˆ doŒš pieni(c)dzy, žeby pozwoliš sobie na którь z tych szpad. Zerknш za siebie i zobaczyˆ broä o grubym krótkim ostrzu. - Co to jest? - Basilarda - oznajmiˆ pˆatnerz. - Stosuje si(c) jŃ przy walce konno. - Wydobyˆ broä z pochwy. Ostrze byˆo szerokie na póˆtora cala, dˆugie na dwie stopy i miaˆo zaostrzony koniec. Zostaˆa sporzŃdzona sto lat temu w Bazylei. Tym ostrzem možna uciŃš czˆowiekowi gˆow(c). Mendoza wziш broä do r(c)ki i poczuˆ jej solidnŃ wag(c). - Ile kosztuje? - Nie, nie - rozeŒmiaˆ si(c) Gaspachio. - To si(c) nie nadaje do fechtunku. - Czuj(c), že dobrze pasuje mi do r(c)ki. - Nie. Posˆuchaj, Mendoza, nie možesz wziŃš tej broni. - PowiedziaˆeŒ, že musz(c) mieš jakь broä siecznŃ. Przeciež to jest wˆaŒnie taka broä. - Ale užywa si(c) jej w walce konnej - oznajmiˆ pˆatnerz. - Rozumiem. Ile? - Sam nie wiem. Powiedzmy szeŒš reali. - Požaˆujesz jeszcze - rzekˆ Gaspachio. - A ile jak dla mnie? - zapytaˆ pˆatnerza. - Jak dla ciebie pi(c)š reali. - Pi(c)š reali to rozsŃdna cena. Ale nie b(c)dziesz zadowolony, Mendoza, sam zobaczysz. Nast(c)pnego dnia Gaspachio zaprowadziˆ Mendoz(c) do nowego dowódcy najemników, Alexandra. - To mój przyjaciel. Alexandro zapytaˆ go, ile chˆopak ma lat. - Bo ja wiem - odparˆ Gaspachio. - Ile masz lat? - SiedemnaŒcie - powiedziaˆ Mendoza. - Tak wˆaŒnie sŃdziˆem - oŒwiadczyˆ Gaspachio. Alexandro coŒ burknш i obiecaˆ pˆaciš mu dwa dineros miesi(c)cznie. Kiedy Mendoza znowu znalazˆ si(c) na zewnŃtrz, rzekˆ: - Nie wiem, jak ci si(c) odwdzi(c)czyš. - Przypomn(c) ci o tym. Teraz musimy si(c) postaraš dla ciebie o baweˆniany puklerz. - Nie mam na to pieni(c)dzy. - Nie potrzebujesz robiš przede mnŃ tajemnicy - oznajmiˆ uražony Gaspachio. - Baweˆniany puklerz može ci si(c) przydaš. - Nie tym razem. Adi~os. Znalazˆ na rynku ˝yda, pisarza, któremu podyktowaˆ list do matki przeˆožonej w Kadyksie. "Wielebna i -wiŃtobliwa Matko, Przesyˆam, Matko, poˆow(c) pieni(c)dzy, które jestem winien. Prosz(c) przyjŃš je z wiarŃ, že przyjdzie wi(c)ksza suma. Bˆagam o przyj(c)cie tych pieni(c)dzy, bo przeciež Chrystus byˆ miˆosierny. Wyruszam na wypraw(c) kupieckŃ i kiedy wróc(c), poŒl(c) reszt(c) pieni(c)dzy. Za cztery miesiŃce, može za pi(c)š. Bˆagam o dochowanie wiary w to. Zawsze, amen. Mam nadziej(c), že Philippo nie przysparza kˆopotów. Prosz(c) nauczyš go czytaš i pisaš. JeŒli okaže si(c) niedobry, naležy go zbiš. I wszystko, co uznasz, Matko, za konieczne. Tutaj, w Asunci~on, chodz(c) do spowiedzi do koŒcioˆa -wi(c)tej Anny. Na drzewach sŃ ptaki. Mam nadziej(c), že Ty, Matko, uŒwi(c)cona wszak w Bogu, jesteŒ w dobrym zdrowiu. Amen. I prosz(c) przekazaš Philippowi moje braterskie uŒciski. Najbardziej posˆuszny, prawdziwy i pobožny sˆuga w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" Bez basilardy i sztyletu udaˆ si(c) do ksi(c)dza, który pˆynш do Kadyksu. Powierzyˆ ksi(c)dzu pieniŃdze, wyjaŒniˆ, kim jest odbiorca, i podzi(c)kowaˆ. - Czemu sŃdzisz, že przekaž(c) te pieniŃdze? - zapytaˆ franciszkanin. - Bo jest brat ksi(c)dzem - odparˆ Mendoza. Braciszek skrzywiˆ si(c). - Gdybyž wszyscy ksi(c)ža byli tacy uczciwi, jak mniemasz, mój synu. Pi(c)š miesi(c)cy póŤniej, kiedy matka przeˆožona otrzymaˆa list i pieniŃdze, padˆa na kolana i dzi(c)kowaˆa Bogu. Philippo byˆ bystrym chˆopcem peˆnym naturalnego wdzi(c)ku, a teraz okazaˆo si(c), že ma na dodatek zaradnego brata. 3 PrzygotowujŃc si(c) do nast(c)pnej encomiendy Mendoza poszedˆ do francuskiego nauczyciela fechtunku. Na widok basilardy mistrz potrzŃsnш gˆowŃ. - Ta broä jest do niczego. Postaraj si(c) o innŃ. - Oto moje pieniŃdze. Mistrz wyciŃgnш r(c)k(c) po pieniŃdze, wzruszyˆ ramionami i przystŃpiˆ do uczenia Mendozy pchni(c)š i parad. Kiedy nadszedˆ wieczór, Mendoza nadal uczyˆ si(c) pchni(c)š i parad. ale juž na otwartym powietrzu, a potem poszedˆ spaš. Ľwiczyˆ codziennie z drzewem zamiast manekina až do chwili, kiedy wyruszyˆ z ochotnikami Alexandra. Kiedy dziewiŃtego tygodnia znaleŤli tropy Guarani, Mendoza naležaˆ do tych, których Alexandro poprowadziˆ w poŒcigu za nimi. Drugiego dnia natkn(c)li si(c) na nie wygaszony jeszcze ogieä i Alexandro wyruszyˆ zaraz z kilkoma m(c)žczyznami. Min(c)ˆy cztery godziny i Mendoza prawie juž spaˆ, kiedy nagle usˆyszaˆ wrzaw(c) i zobaczyˆ brunatne ciaˆa p(c)dzŃce przez poszycie leŒne, przy czym caˆa puszcza až trz(c)sˆa si(c) od krzyków. Nad MendozŃ stanш Guarani z dzidŃ w odchylonej do tyˆu r(c)ce, ale w chwil(c) póŤniej nadziaˆ si(c) na wymierzony w niego krótki miecz. Kiedy ostrze wyszˆo na drugŃ stron(c) ciaˆa, twarz Guarani znalazˆa si(c) bardzo blisko twarzy Mendozy. Gaspachio klepnш Mendoz(c) w rami(c) i powiedziaˆ: - Teraz juž možesz wyjŃš miecz z jego piersi. Mendoza zrobiˆ, co mu kazano, i patrzyˆ, jak tamten umiera; spostrzegˆ, že ten widok wywiera na nim jeszcze mniejsze wraženie niž Œmierš Victoria. Jestem zabójcŃ - pomyŒlaˆ. Wepchn(c)li jeäców za ogrodzenie z ciernistych krzewów i zapadˆa ciemnoŒš. Gaspachio odciŃgnш Mendoz(c) na stron(c). - Jedni mówiŃ, že tak, inni, že nie. Wi(c)c tak czy nie? - Czy miaˆem kobiet(c)? - Otóž to. - Nie. - To ˆatwe i daje rozkosz. - Zastanowi(c) si(c). - Nie, nie zastanawiaj si(c). Rób to. Mendoza podszedˆ do schwytanych Guarani i wybraˆ sobie najmˆodszŃ z dziewczŃt. Zaprowadziˆ jŃ w ciemne miejsce džungli, rozejrzaˆ si(c) dokoˆa i rozkazaˆ: - Rozbieraj si(c). Kiedy to zrobiˆa, ogarn(c)ˆo go podniecenie i poleciˆ: - KˆadŤ si(c). Dziewczyna ze swej strony byˆa zadowolona, že ten m(c)žczyzna robi wraženie takiego niewinnego. Czˆonek mu stwardniaˆ i spróbowaˆ zrobiš co naležaˆo, ale nie potrafiˆ znaleŤš wˆaŒciwej drogi. - Pomóž mi - rozkazaˆ. Jej dˆoä przesun(c)ˆa si(c) w dóˆ. Natychmiastowy wytrysk! Poczuˆa do niego sympati(c) i przez jakiŒ czas ležaˆa pod nim, až czˆonek zaczш mu znowu twardnieš. Tym razem nie miaˆ kˆopotów, ona zacz(c)ˆa poj(c)kiwaš i raz jeszcze miaˆ wytrysk. Potem uniosˆa si(c), pokazaˆa mu, žeby wstaˆ, wzi(c)ˆa do ust jego czˆonek, kiedy nagle usˆyszaˆ Œmiech pozostaˆych. Ryknш, chwyciˆ za basilard(c) i goniˆ za nimi držŃc z gniewu i wstydu, ale mu uciekli. NastŃpiˆ na cierä, wi(c)c musiaˆ usiьš i wydobyš go ze stopy. Kiedy pokuŒtykaˆ z powrotem do dziewczyny, staˆ juž nad niŃ Gaspachio, który zapytaˆ: - Chcesz jŃ? Mendoza potrzŃsnш gˆowŃ. Wróciˆ do ogniska, owinш si(c) w koc i siedziaˆ strapiony. Siedziaˆ tak do rana i przez caˆy ten czas Gaspachio zabawiaˆ si(c) z dziewczynŃ. Wyszli na dwa nast(c)pne wypady i zˆapali jeszcze pi(c)ciu niewolników, ale potem juž nic. Nast(c)pnego dnia wyruszyli do portugalskiego miasta Bonito. Wyprawa trwaˆa siedem dni. Kupili czterdziestu dalszych niewolników, których doˆŃczyli do schwytanych przez siebie, i caˆy transport dostarczyli do Asunci~on. Za t(c) wypraw(c) Mendoza dostaˆ dziesi(c)š dineros. Poszedˆ znowu do pisarza i podyktowaˆ list. "Wielebna i -wiŃtobliwa Matko, Wróciˆem z wyprawy handlowej. Oto pieniŃdze, które byˆem winien. To znaczy dziewi(c)š dineros zalegˆej opˆaty. WyŒl(c) wi(c)cej, kiedy zakoäcz(c) nast(c)pnŃ wypraw(c), która ma si(c) wˆaŒnie rozpoczŃš. Poprowadzi jŃ dowódca pierwszej mojej wyprawy, Tiberio, który jest tutaj najbardziej przedsi(c)biorczym handlowcem. Prosz(c) ufaš, že poŒl(c) reszt(c) naležnoŒci. Handel jest tutaj zaj(c)ciem dochodowym. Chwaˆa Bogu. Mam nadziej(c), Wielebna Matko, otrzymaš od Ciebie list, kiedy czas pozwoli Ci na napisanie. A takže list od Philippa. MyŒl(c), že wszystko dobrze z Philippem, moim bratem. Prosz(c) przekazaš mu moje najlepsze žyczenia. To jest, jeŒli na nie zasˆužyˆ. Mam basilard(c). Pozostaj(c) Twoim najposˆuszniejszym, najprawdziwszym i pobožnym sˆugŃ w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" Misjonarz jezuita, który zabraˆ list, obrzuciˆ Mendoz(c) przeciŃgˆym, peˆnym surowoŒci spojrzeniem. - Czy jesteŒ najemnikiem? - Tak, prosz(c) ksi(c)dza. - To, co robisz, jest sprzeczne z prawem. - Prosz(c) ksi(c)dza, robi(c) tylko to, co Tiberio mi kaže. - Jest to sprzeczne z prawem. Cóž, zabior(c) te pieniŃdze do Kadyksu. SzeŒš miesi(c)cy póŤniej, kiedy matka przeˆožona otrzymaˆa list od Mendozy, powiedziaˆa jezuicie: - Wysˆaˆam mu list, ale nie dotarˆ do niego. Czy ma si(c) dobrze? - Matko, on jest najemnikiem. - Rozumiem. Musz(c) mu o tym napisaš. Nie pojmuje tego. Prosz(c) spojrzeš, przysyˆa mi pieniŃdze. - Te pieniŃdze majŃ na sobie krew. - Dzi(c)kuj(c). - Zadzwoniˆa maˆym dzwoneczkiem, žeby wskazano jezuicie drog(c) do wyjŒcia. Mendoza raz dziennie chodziˆ do nauczyciela fechtunku. SŃdziˆ, že poniewaž jego broä nie jest rapierem, nie ma w niej zˆa, a lubiˆ mieš solidny ci(c)žar w dˆoni. Nauczyciel fechtunku poczuˆ si(c) sprowokowany przez tego nowego ucznia, który nie powažaˆ rapiera. Nie možna dopuŒciš, žeby przystŃpiˆ do klubu wˆadajŃcych biaˆŃ broniŃ. Pokazaˆ, w jaki sposób rapier može odparowaš jego basilard(c). - Widzisz? Widzisz? Raz jeszcze. Czy teraz rozumiesz? - Widz(c) - odparˆ uczeä - ale pozostan(c) przy basilardzie. Nauczyciel fechtunku dobiˆ z nim targu. - Posˆuchaj, b(c)dziemy si(c) fechtowaš. JeŒli zdoˆasz odparowaš mój atak, zapˆac(c) za wszystkie lekcje, które miaˆeŒ dotychczas. Ale jeŒli ci si(c) nie uda, zrezygnujesz z basilardy i weŤmiesz sobie rapier. Zgoda, czy može si(c) boisz? PrzystŃpili do walki. Mendoza nie byˆ w stanie przedrzeš si(c) przez bˆyskajŃcŃ gard(c). Nauczyciel uŒmiechaˆ si(c). Mendoza wiedziaˆ, že jedyny sposób to runŃš do ataku. Niby rzymski kat odchyliˆ gˆow(c) na bok, otrzymaˆ lekkie ci(c)cie w bok szyi, ale dopadˆ do przeciwnika i przytknш mu ostrze do gardˆa. Obaj zastygli w bezruchu. Na chwil(c) zapadˆo milczenie. Nauczyciel fechtunku patrzyˆ. Potem powiedziaˆ: - Nie przychodŤ tu wi(c)cej. - Wyjш pieniŃdze. - Nie b(c)d(c) uczyˆ mordercy. WziŃwszy do pomocy Gaspachia, Mendoza poszedˆ kupiš sobie muszkiet i pistolet. Kupiˆ takže wysokie buty i baweˆniany puklerz. Kiedy zaˆožyˆ na siebie caˆy rynsztunek, Gaspachio wykrzyknш: - Madre de Dios! - Co znowu? - WyglŃdasz jak prawdziwy wojownik. Mendoza miaˆ szesnaŒcie lat, kiedy wyruszyˆ na nast(c)pnŃ wypraw(c) z Tiberiem. MIaˆ siedemnaŒcie, kiedy wróciˆ. Czekaˆy na niego dwa listy. Usiadˆ z Gaspachiem na placu i ten odczytaˆ mu je na gˆos. - "Naszemu ukochanemu Mendozie pozdrowienie. Wysˆaˆam list w odpowiedzi na Twój pierwszy. Popˆynш statkiem "Navidad" w maju zeszˆego roku". - "Navidad" poszedˆ na dno - oznajmiˆ Gaspachio. - Rozumiem. Czytaj dalej. - "Philippo jest najlepszy w swojej grupie". Kto to taki Philippo? - Mój brat. - Nie wiedziaˆem, že masz brata. - Jest inny niž ja. Czytaj. - "Posyˆam Ci napisany przez niego list". - Czytaj. - "Ukochany bracie Mendozo. Czuj(c) si(c) dobrze. Mam nadziej(c), že Ty tež czujesz si(c) dobrze. To pierwszy list, jaki siostra Angela pozwoliˆa mi napisaš. Mam nadziej(c), že Ci si(c) spodoba. Ci(c)žko pracuj(c) nad moimi lekcjami. Potwierdzi to matka Julia, bo obiecaˆa. Kiedy b(c)d(c) mógˆ przyjechaš do Ciebie? Z Kadyksu wypˆywa mnóstwo statków. Jest tu nowa gra, którŃ nazywajŃ sabanda. Nie umiem wyjaŒniš Ci jej w liŒcie. Jest do tego potrzebna paˆka i piˆka, i Œciana. Ten list przesyˆa Ci twój szanujŃcy Ci(c) brat Philippo." - Ten list jest caˆkiem niezˆy - zauwažyˆ Mendoza. - Bardzo dobry. - Ale može pomagaˆa mu siostra Angela. - Widz(c), že jesteŒ dumny ze swojego Philippa. Czy mam czytaš dalej? - Czytaj, prosz(c). Naprawd(c) myŒl(c), že napisaˆ go sam. "Chciaˆabym przekazaš Ci ostrzeženie. Chodzi o handel niewolnikami. Sˆyszaˆam, že tež si(c) tym trudnisz. Jest to sprzeczne z prawem KoŒcioˆa -wi(c)tego, a takže z prawem paästwowym. PomyŒl tylko, jak czuˆbyŒ si(c), gdybyŒ sam byˆ towarem na sprzedaž. Tak wi(c)c wybierz sobie jakieŒ inne zaj(c)cie." Gaspachio rozeŒmiaˆ si(c), ale Mendoza powiedziaˆ oschle: - Przeczytaj to jeszcze raz. Kiedy Gaspachio to zrobiˆ, Mendoza popadˆ w zamyŒlenie. W dalszej cz(c)Œci listu matka przeˆožona mówiˆa o praktykowaniu obowiŃzków koŒcielnych. Poszedˆ do koŒcioˆa i odszukaˆ ksi(c)dza, który poprzednio wysˆuchaˆ jego spowiedzi. - Prosz(c) ksi(c)dza, zarabiam na žycie jako handlarz niewolnikami. - Masz na myŒli encomiend(c). - Sprowadzamy Guarani bez ich zgody, prosz(c) ksi(c)dza, a cz(c)stokroš musimy ˆamaš ich opór. - No cóž, to bardzo Ťle - oznajmiˆ ksiŃdz rozglŃdajŃc si(c), jakby szukaˆ pomocy. - Ale robimy to dla namiestnika. - Bierzecie ich nie jako niewolników, ale jako encomiendaros. Mendoza spojrzaˆ na niego. - Prosz(c) ksi(c)dza, czy powinienem pójŒš i powiedzieš o wszystkim namiestnikowi? KsiŃdz widziaˆ juž oczyma duszy, jak rozpˆywa si(c) w powietrzu jego niewielka, spokojna prebenda. - Namiestnik powie ci, že encomienda jest zgodna z prawem. - Czy wi(c)c ksiŃdz udzieli mi rozgrzeszenia? - Tak. - Nawet jeŒli mam w planach nast(c)pnŃ wypraw(c)? KsiŃdz zastanowiˆ si(c). - JeŒli jesteŒ na tyle gˆupi, žeby wyraziš to w ten sposób, nie udziel(c) ci rozgrzeszenia. - Dzi(c)kuj(c) ksi(c)dzu. Mendoza wiedziaˆ, že musi pˆaciš za nauk(c) swojego brata. Niech sobie matka przeˆožona mówi, že wszystko jedno, czy Philippo zostanie kimŒ, czy tež b(c)dzie przez caˆe žycie harowaˆ. Ona nie ma o niczym poj(c)cia. Brak jej doŒwiadczenia žyciowego. Potem juž nigdy nie poszedˆ do spowiedzi ani do koŒcioˆa, ani nie modliˆ si(c) do swojej matki. Podpisaˆ umow(c) na nast(c)pnŃ ekspedycj(c), tym razem za trzy dineros miesi(c)cznie. Kiedy schwytali pierwszych pi(c)tnastu niewolników, oznajmiˆ dowódcy, Fernandezowi: - Po co przechodziš na stron(c) portugalskŃ, žeby ˆapaš niewolników? Dlaczego nie idziemy w gˆŃb terytorium hiszpaäskiego, dopóki nie uda si(c) nam schwytaš wi(c)kszej liczby niewolników? - Tak jest ˆatwiej. - OczywiŒcie, ale przy moim sposobie mielibyŒmy wi(c)cej pieni(c)dzy. - Rób jak chcesz - powiedziaˆ Fernandez wzruszajŃc ramionami - i Bóg z tobŃ. Pozostali rozeŒmieli si(c). Mendoza zostaˆ. Kiedy miaˆ dziewi(c)tnaŒcie lat, zobaczyˆ Palacia, który wˆaŒnie wróciˆ z Barcelony. Poczekaˆ, až zrobi si(c) ciemno, i znalazˆ go w oŒwietlonym latarniŃ miejscu rozmawiajŃcego z grupŃ dam i panów. Mendoza podszedˆ i staˆ, dopóki nie zostaˆ rozpoznany i rozmowa stopniowo nie zamarˆa. Jedynym dŤwi(c)kiem byˆ furkot przelatujŃcych ciem. - Palacio, czy poznajesz mnie? - OczywiŒcie. - JesteŒ mi winny jednego dinero. - Naprawd(c)? - odparˆ Palacio. - No dobrze, niech tam. - I wyjш monet(c) z kieszeni. - MiaˆeŒ ten dˆug przez pi(c)š lat. - Zgoda. I co z tego? - Dzisiaj daje to pi(c)š tysi(c)cy dineros. - Pi(c)š tysi(c)cy? - I wˆaŒnie przyszedˆem po te pieniŃdze. - Zmykaj, póki czas. - Palacio - rzekˆ Mendoza - jesteŒ podˆŃ ŒwiniŃ. Ja ci to mówi(c). Poszli nad rzek(c) w towarzystwie tˆumu ludzi z latarniami, które zostaˆy zawieszone na drzewach. M(c)žczyzna, który sam siebie powoˆaˆ na mistrza ceremonii, zapytaˆ: - Panowie, czy jesteŒcie gotowi? - Gotowi - odparˆ Palacio. - Zatem zaczynajcie! Mendoza ruszyˆ prosto przed siebie i przebiˆ przeciwnikowi pierŒ swojŃ basilardŃ. UmierajŃcy m(c)žczyzna spojrzaˆ Mendozie prosto w twarz i opadˆ w jego ramiona. Byˆo po wszystkim. Mendoza otarˆ ostrze. JakiŒ Hiszpan oznajmiˆ: - MiaˆeŒ szcz(c)Œcie. Mendoza zwróciˆ si(c) w jego stron(c). - Nie, nie miaˆem szcz(c)Œcia. - Czy mógˆbyŒ tego dowieŒš? - Owszem. - Szcz(c)Œciarz. Doszˆo wi(c)c do nast(c)pnej walki, tyle že tym razem przeciwnik Mendozy poruszaˆ si(c) pewnie i groŤnie. Mendoza musiaˆ si(c) cofaš. Potem nagle pochyliˆ gˆow(c) i rzuciˆ si(c) do przodu. - O Bože - sapnш jakiŒ starszy m(c)žczyzna. Mendoza zostawiˆ dwa ciaˆa ležŃce twarzami w dóˆ, oŒwietlone latarniami, i odszedˆ. Tˆum dam i panów z Asunci~on, takže kupców i sˆužŃcych, biaˆych biedaków i bogatych awanturników, a nawet Guarani, patrzyˆ za nim. Tej nocy owijajŃc si(c) w swój pˆaszcz pomyŒlaˆ najpierw: jestem mordercŃ. A nast(c)pnie: niech tak juž zostanie. I jeszcze, že pchni(c)cie basilardŃ jest dobre. Usadowiˆ si(c) wygodnie, ziewnш i zasnш. Spaˆ jak czˆowiek wyzbyty wszelkiej nadziei. - Tak wi(c)c - powiedziaˆ Tiberio - jesteŒ mistrzem fechtunku? - Nie. Czy jest na widoku jakaŒ ekspedycja? - Tak. Chcesz wziŃš w niej udziaˆ? - Chc(c). Tiberio spojrzaˆ na innych m(c)žczyzn, którzy wyglŃdali, jakby poczuli si(c) nieswojo. - No dobrze. Mendoza odnalazˆ ˝yda i podyktowaˆ mu nast(c)pny list do matki przeˆožonej. "Wielebna Matko w Bogu, Uwažnie przeczytaˆem ostatni Twój list. Dzi(c)kuj(c) za pouczenie, rzucam handel niewolnikami i zamiast tego zajm(c) si(c) handlem yerba mate. Prosz(c) podzi(c)kowaš Philippowi za list. Sprawiˆ mi nim wielkŃ radoŒš. Czy w tych stronach jest jakiŒ przytuˆek taki jak w Kadyksie? Mam na myŒli Montevideo, Buenos Aires albo Asunci~on. Pytaˆem ksi(c)žy i oni uwažajŃ, že nie ma, ale jeŒli jednak jest, mógˆbym sprowadziš tu Philippa. Jak zwykle zaˆŃczam pi(c)tnaŒcie dineros na jego utrzymanie. Jest to okrutne miejsce, zwˆaszcza w nocy. PoŒl(c) po niego jedynie, jeŒli znajdzie si(c) tu jakieŒ spokojne miejsce podobne do tego, gdzie jest teraz. Mam nadziej(c), že Ty, -wiŃtobliwa Matko, jesteŒ w dobrym zdrowiu. Twój najposˆuszniejszy, najszczerszy i najpobožniejszy sˆuga w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" DoˆŃczyˆ do maˆego konwoju czóˆen pod dowództwem Tiberia i jak zwykle popˆyn(c)li w gór(c) rzeki, by nast(c)pnie zostawiš czóˆna i dalej ruszyš pieszo. Przez caˆy czas byˆ Œwiadom tego, že spoczywa na nim wzrok Tiberia. - BacznoŒš! - mówiˆ Tiberio. - Nadchodzi mistrz fechtunku! Strzežcie si(c)! Tiberio uŒmiechaˆ si(c), nie okazujŃc jednak, czy mówi to žartem, czy na serio. Byˆ stary, miaˆ juž czterdzieŒci lat, i na tego mˆodzieäca patrzyˆ jak na zagroženie swojej przywódczej pozycji. Mendoza i Gaspachio zauwažyli, že inni zaczynajŃ opowiadaš si(c) po jednej lub po drugiej stronie. Wreszcie Mendoza wobec wszystkich podszedˆ do siedzŃcego przy ognisku Tiberia. - Tiberio, ty jesteŒ dowódcŃ, ja zaŒ tylko žoˆnierzem. - Sˆusznie. Czy masz jeszcze coŒ do powiedzienia? - zapytaˆ Tiberio palŃc swoje cygaro. - Jestem zadowolony, že jest jak jest. - Tym lepiej. Dobranoc. Kiedy pozostali m(c)žczyŤni udali si(c) w poŒcig za Guarani, Mendoza zostaˆ na stražy obozu. Nagle usˆyszaˆ jakiŒ ruch w krzakach i odgˆosy stŃpania po trawie. Czterech wojowników rzuciˆo si(c) na niego z wyciem. Pierwszego przebiˆ swoim krótkim mieczem, drugiemu zadaˆ pchni(c)cie sztyletem, ale trzeci zraniˆ go w szyj(c) dzidŃ, zanim Mendoza zdŃžyˆ zastrzeliš go z pistoletu. Pogoniˆ za czwartym, gdyž byˆ to olbrzymi m(c)žczyzna, za którego možna byˆo osiŃgnŃš wysokŃ cen(c), i powaliˆ go na ziemi(c). Przybiegli hiszpaäscy žoˆnierze i zacz(c)li mu gratulowaš. - -wietna robota, hombre, Œwietna robota! Wieczorem przy ognisku Tiberio wezwaˆ go do siebie. - Pozwól, že obejrz(c) twojŃ szyj(c). Zaszyj(c) ci ran(c). Z jakь szczególnŃ delikatnoŒciŃ zeszyˆ otwartŃ ran(c). - Dobra robota hombre, dobra robota. Przez nast(c)pnych kilka dni zostawiano Mendoz(c) w obozie, žeby doszedˆ do siebie, a w tym czasie pozostali starali si(c) pojmaš jak najwi(c)cej niewolników. Zˆowili tylko trzech. Tiberio byˆ zˆy i ruszyˆ do portugalskiego miasta Uguiriana, žeby kupiš brakujŃcych, i doprowadziš ich do obozu. Gaspachio ostrzegaˆ: - Tiberio jest w dziwnym humorze. Lepiej schodŤ mu z drogi. Tego samego wieczoru Tiberio upiˆ si(c), ale nie pokazywaˆ tego po sobie. - Hej, Mendoza - zawoˆaˆ. - Juž czas zdjŃš szwy. - Možesz to zrobiš jutro. - Nie, teraz. Po chwili milczenia Mendoza powiedziaˆ: - No dobrze, niech b(c)dzie teraz. - Wstaˆ i podszedˆ, žeby usiьš obok Tiberia. - Tiberio, poczekaj do jutra - odezwaˆ si(c) Gaspachio. - Nie wtrŃcaj si(c), Murzynie - warknш Tiberio. - Mendoza, czujesz ból? - Troch(c). Wokóˆ panowaˆo milczenie, kiedy Tiberio przecinaˆ szwy nožem. - Teraz ostatni. - Gracias. Tiberio poruszyˆ gwaˆtownie nožem i zraniˆ Mendoz(c). Strumyczek krwi zaczш spˆywaš Mendozie po policzku. Mendoza wstaˆ w milczeniu i wróciˆ na swoje miejsce. Tiberio zapytaˆ: - Nie zamierzasz mi podzi(c)kowaš? - Nie. - Przeciež musisz podzi(c)kowaš. Czy nie powinien? Nikt nie odpowiedziaˆ. - Podzi(c)kuj(c) ci jutro - odparˆ Mendoza i naciŃgnш koc na gˆow(c). Rankiem podszedˆ do Tiberia i obudziˆ go. - Jestem gotów podzi(c)kowaš ci - rzekˆ - bo, widzisz, sŃdz(c), že byˆeŒ pijany. Tiberio usiadˆ, przetarˆ oczy i powiedziaˆ: - Nie, nie byˆem pijany. Zrobiˆem to umyŒlnie. - Rozmiem. Jak w takim razie zaˆatwimy t(c) spraw(c)? - Ja wszystko zaˆatwiam z broniŃ w r(c)ku. - Tiberio odrzuciˆ koc, ale zwlekaˆ z zaˆoženiem buta. - Nigdy nie Œpi(c) w butach. A ty? - Tak. - Masz zatem zˆe maniery. Na tym polegajŃ zˆe maniery. - Tiberio wstaˆ, machnш rapierem i wszyscy cofn(c)li si(c). - Tutaj? - zapytaˆ Mendoza. - Dobrze. - JeŒli tak, masz... Tiberio niespodziewanie zaatakowaˆ zmuszajŃc Mendoz(c) do cofni(c)cia si(c). Zaatakowaˆ raz jeszcze i Mendoza znowu musiaˆ si(c) cofnŃš. - O co chodzi? CzyžbyŒ nie byˆ jeszcze gotowy? - zapytaˆ Tiberio. - Szkoda, že ty... - Mendoza czuˆ palŃcy ból w prawym policzku, kiedy wbijaˆ swŃ krótkŃ broä w pierŒ Tiberia. Siˆa pchni(c)cia rzuciˆa Tiberia do tyˆu, tak že ostrze basilardy zagˆ(c)biˆo si(c) w pieä drzewa. Ofiara Mendozy patrzyˆa na niego, jakby chciaˆa coŒ powiedzieš, a potem umarˆa w pozycji stojŃcej. Gˆ(c)boka rana odsˆoniˆa koŒš policzkowŃ Mendozy. Gaspachio podszedˆ i zaszyˆ mu jŃ. - Posˆuchaj - oznajmiˆ - powinieneŒ teraz objŃš dowództwo. Rozejrzawszy si(c) dokoˆa Mendoza zobaczyˆ, že wszyscy czekajŃ, žeby powiedziaˆ, co majŃ robiš. Czterem z nich rozkazaˆ pogrzebaš Tiberia, a nast(c)pnie rzekˆ: - Teraz wyruszamy. 4 Kiedy dziewi(c)š tygodni póŤniej znaleŤli si(c) z powrotem w Asunci~on, Mendoza pozostawiˆ reszt(c) najemników przy dokach i udaˆ si(c) zˆožyš sprawozdanie don Cabezie, namiestnikowi. OddychajŃc wieczornym powietrzem szedˆ w stron(c) najbogatszej dzielnicy miasta. Namiestnik zajmowaˆ najlepszŃ rezydencj(c). Mendoza przeszedˆ mi(c)dzy dwoma žoˆnierzami w niedbaˆych pozach peˆniŃcymi wart(c), znalazˆ drog(c) przez zewn(c)trzny ogród, gdzie drzemaˆa sˆužba Guarani, wspiш si(c) po kilku schodkach pod dach portyku, a wreszcie stanш przed hiszpaäskim sieržantem siedzŃcym przy pozˆacanym stoliku w hallu. Sieržant spojrzaˆ na postaš w ˆachmanach i zapytaˆ, o co chodzi. Mendoza odparˆ, že ma wiadomoŒš od se~nora Tiberia. Sekretarz, który pojawiˆ si(c) u góry schodów, zobaczyˆ bardzo mˆodego najemnika z paskudnŃ ranŃ na policzku. Mimo to poprowadziˆ Mendoz(c) za sobŃ, poleciˆ czekaš i poszedˆ zameldowaš o wszystkim don Cabezie. Mendoza rozejrzaˆ si(c) dokoˆa. Patrzyˆ na lichtarze i na sˆužŃcych Guarani, którzy przykucn(c)li przy drzwiach. Ponižej, tam gdzie staˆ fotel sieržanta, jasny snop Œwiatˆa padaˆ z zewnŃtrz. Wszystko poza tym pogrŃžone byˆo w mroku. WˆaŒnie w tym miejscu ludzie KoŒcioˆa i inni dyplomaci naradzali si(c) nad sprawami Asunci~on. Nagle drzwi otwarˆy si(c) gwaˆtownie i stanш w nich sam don Cabeza ubrany w luŤnŃ baweˆnianŃ sukni(c). Miaˆ pi(c)šdziesiŃt lat, byˆ gruby i niezdarny, szczególnie kiedy, jak teraz, nie miaˆ na gˆowie peruki: ale nadal trzymaˆ si(c) nader pewnie na swoich krótkich, grubych nogach. Naležaˆ do czwartej generacji urodzonej juž tutaj, w Ameryce Poˆudniowej. Jego pradziad byˆ tkaczem, dziad eksporterem skór, ale juž ojciec - hidalgiem mianowanym przez poˆudniowoamerykaäski dwór, zainteresowanym posiadaniem hacjendy, podczas gdy on sam, don Cabeza, tkwiˆ w samym centrum wewn(c)trznej polityki w regionie Rio de la Plata. - Gdzie Tiberio? - zapytaˆ namiestnik. - Zabiˆem go, ekscelencjo. - Dlaczego? - Szukaˆ sprzeczki. Wielu može to potwierdziš, ekscelencjo. Don Cabeza przyjrzaˆ si(c) mˆodemu awanturnikowi. - Jak si(c) nazywasz? - Mendoza Jorge, ekscelencjo. - A co z encomiendaros? - Mam ich. Czterdziestu oŒmiu. Cabeza wezwaˆ sekretarza i poleciˆ mu wysˆaš szeŒciu hiszpaäskich gwardzistów na przystaä. Nast(c)pnie usiadˆ. - Co sprawiˆo, že Tiberio szukaˆ z tobŃ zwady? - Nie wiem, ekscelencjo. - Kto zajш jego miejsce? - Ja, ekscelencjo. - Ile masz lat? - DwadzieŒcia cztery, ekscelencjo. Kˆamca - pomyŒlaˆ Cabeza. - I w dodatku trudno go przejrzeš. Powiedziaˆ: - Bardzo dobrze, wypˆac(c) ci to, co wypˆaciˆbym Tiberiowi, odejmujŃc udziaˆ samego Tiberia. - Jego udziaˆ naležy teraz do mnie. - Nie ty zorganizowaˆeŒ ekspedycj(c). - Kto wi(c)c dostanie zapˆat(c) naležnŃ dowódcy? Bystry - pomyŒlaˆ Cabeza - i w dodatku chciwy. Powiedziaˆ: - Dostaniesz jŃ, jeŒli zorganizujesz nast(c)pnŃ ekspedycj(c). - Ile wynosi wynagrodzenie dowódcy, ekscelencjo? - Zapadˆa chwila milczenia. - Mog(c) dowiedzieš si(c) od innych dowódców. Don Cabeza zmarszczyˆ brwi. Ten chˆopak jest bezczelny. - Dinero za každego doprowadzonego tutaj niewolnika. - To znaczy czterdzieŒci osiem dineros za obecny transport i tak samo za nast(c)pne? - Tak jest. Kiedy Mendoza wychodziˆ, kr(c)ciˆo mu si(c) w gˆowie. To daje blisko sto dineros, dwieŒcie - rocznie. Dostrzegˆ možliwoŒš podniesienia zysku do trzystu, a nawet czterystu dineros. Philippo jest teraz zabezpieczony. Wszystko inne si(c) nie liczy. Gdzie poza tym mógˆby ulokowaš swoje brzemi(c) miˆoŒci? Poszedˆ do najelegantszego krawca w Asunci~on, žeby zamówiš sobie ubranie. Krojczy uŒmiechali si(c) na boku lekcewažŃco, ale odwzajemniˆ si(c) im nieruchomym spojrzeniem, które sprawiˆo, že skurczyli si(c) ze strachu. Wybraˆ sobie czarny strój, gdyž zauwažyˆ, že ludzie z wyžszych sfer ubierajŃ si(c) przewažnie na czarno. ZažŃdaˆ, žeby byˆ gotowy za pi(c)š miesi(c)cy. Na nabrzežu pozostali m(c)žczyŤni skupili si(c) wokóˆ niego, on zaŒ oparˆszy si(c) plecami o stos worków, oznajmiˆ im: - PrzystŃpcie do mnie. Zarobicie trzy razy tyle co poprzednio. - Naprawd(c)? - Naprawd(c). - Ale co mamy robiš? - Trzymaš si(c) mnie. - Gdzie? - Kto to može wiedzieš? - Na terytorium portugalskim? - Byš može. - ˝eby ˆapaš niewolników? - W každym razie nie po to, žeby ich kupowaš. - Dobrze jest jak jest. - Adi~os. - Jestem z tobŃ - oznajmiˆ mˆody awanturnik. - I ja - powiedziaˆ jakiŒ starszy. Ci w Œrednim wieku wahali si(c); byli za starzy, žeby marzyš o uŒmiechu fortuny, i za mˆodzi, žeby czuš potrzeb(c) wielkich pieni(c)dzy. Hiszpaäscy urz(c)dnicy nie mieli najmniejszego zamiaru dowiadywaš si(c), dokŃd Mendoza zamierza si(c) udaš. Oficjalnie okazywali niezadowolenie z každego naruszenia portugalskiego terytorium, ale byli uszcz(c)Œliwieni, jeŒli mogli pˆaciš tanio za encomiendaros nie zadajŃc przy tym žadnych pytaä, skoro juž niewolnicy dotarli bezpiecznie do Asunci~on. Jednak ludzi Mendozy nie dopuszczano do towarzystwa, chociaž byli tolerowani. Cabeza patrzyˆ na nich z zadumŃ i z daleka. Mendoza može przynieŒš niezˆy zysk, a oficjalnie namiestnik nic o nim nie wie. Gaspachio, który trzymaˆ si(c) Mendozy jak cieä, potrzŃsnш gˆowŃ i uŒmiechnńˆ si(c). W ciŃgu trzech miesi(c)cy zˆapali tylu Guarani, ilu zdoˆali nagoniš, ale byˆo ich tylko szeŒciu; zaczynali si(c) przerzedzaš. Mendoza wysˆaˆ Gaspachia z maˆym oddziaˆem i niewolnikami nad rzek(c), aby czekali przy ˆodziach. Gaspachio zapytaˆ: - Ruszasz na zachód? - Zorientuj(c) si(c), jacy sŃ tam Guarani. - Wi(c)c z pewnoŒciŃ znajdziesz si(c) nad terytorium Portugalii. - Doprawdy? Nikt nie wie, któr(c)dy biegnie granica. - Nikt nie wie, ale ona tam jest. Szcz(c)Œliwej drogi. - Gaspachio wyruszyˆ w dˆugi marsz nad rzek(c). Mendoza poprowadziˆ swoich ludzi na zachód. Po czterech tygodniach natkn(c)li si(c) na szczep Indian Guarani, którzy dotychczas rzadko widywali biaˆego czˆowieka, chociaž o nim sˆyszeli. Walczyli zaciekle. Mendoza w trzydniowej bitwie straciˆ pi(c)ciu ludzi, ale pochwyciˆ osiemdziesi(c)ciu szeŒciu Guarani zanim reszta nagle znikn(c)ˆa. Nic go nie kosztowali. Potem zawróciˆ na poˆudnie, kierujŃc si(c) w stron(c) rzeki. Pewnego wieczoru przesunш si(c) na czoˆo pochodu i ujrzaˆ daleko na zachodzie j(c)zyk róžowego dymu wzbijajŃcego si(c) tysiŃc stóp nad puszcz(c), prosto w bˆ(c)kitne niebo. - Spójrzcie - powiedziaˆ - tylko spójrzcie. - Wodospad Igua~c~u - wyjaŒniˆ jakiŒ starszy žoˆnierz. - Wodospad Igua~c~u? - powtórzyˆ Mendoza spoglŃdajŃc na odlegˆy sˆup piany, który wyglŃdaˆ jak podŒwietlona chmura. - Czy byˆeŒ tam? - Nie znam nikogo, kto byˆby tam. Poza jezuitami. MajŃ tam misj(c), która nazywa si(c) Santa Croce. - Stary m(c)žczyzna wskazaˆ jakiŒ punkt daleko ponad džunglŃ. - To najdalsza misja. - Czy majŃ Guarani? - Po tej stronie wodospadu majŃ. Kto može wiedzieš, jak to wyglŃda to po drugiej stronie? - Chciaˆbym zobaczyš wodospady Igua~c~u - oznajmiˆ Mendoza robiŃc daszek z dˆoni i wpatrujŃc si(c) w odlegˆy obˆok. - NieŤle možna si(c) tam obˆowiš. - I staˆ tak wpatrujŃc si(c) w j(c)zyk piany, až zapadˆy ciemnoŒci. W koäcu dotarli do rzeki i szli wzdˆuž niej, w dóˆ jej biegu, až dotarli do swojego obozu. Nie znaleŤli ani Gaspachia, ani ˆodzi, ani szeŒciu niewolników, chociaž szukali ich przez caˆy nast(c)pny dzieä. Pod wieczór drugiego dnia Mendoza usiadˆ nad rzekŃ i uŒwiadomiˆ sobie to, co inni wiedzieli od momentu, kiedy tu przybyli: Gaspachio ich zdradziˆ. Mendoza siedziaˆ nadal, chociaž zrobiˆo si(c) ciemno. Nikomu nie može ufaš. Nast(c)pnego ranka wraz ze swoimi ludŤmi wyruszyˆ na tratwach wystarczajŃco dužych, by zmieŒcili si(c) na nich z niewolnikami i razem spˆyn(c)li do Asunci~on. Stary robotnik dokowy, który siedziaˆ na nabrzežu w Asunci~on kurzŃc fajk(c), powiedziaˆ im: - Gaspachio wyjechaˆ. - DokŃd? - Do Montevideo. - A ci, co byli z nim? - Tež wyjechali. - Mieli ze sobŃ szeŒciu niewolników. - Gaspachio sprzedaˆ ich don Cabezie. Mendoza wzruszyˆ ramionami i zwróciˆ si(c) do swoich ludzi: - Tanto de los cojones. Spˆaciˆem mój dˆug. To on wyekwipowaˆ mnie na pierwszŃ encomiend(c). - Nie zmienia to faktu, že uciekˆ. - UŒmiechnш si(c) stary m(c)žczyzna. - JeŒli si(c) na niego natkniesz, powiedz mu, že jesteŒmy teraz kwita. Spojrzaˆ na tratwy peˆne niewolników Guarani i na najemników stojŃcych na molo. - Pójd(c) teraz dobiš targu z namiestnikiem. Jest tu osiemdziesi(c)ciu szeŒciu niewolników i czternastu ludzi. Uwažajcie, žeby tak to zostaˆo. Udaˆ si(c) do pracowni krawca, umyˆ si(c) od stóp do gˆów, zwiŃzaˆ wˆosy z tyˆu w kok i zaˆožyˆ nowe ubranie. Oddaˆ sztylet i basilard(c) i wszedˆ do Cabezy - czarna postaš z bliznŃ na policzku. Mendoza zostaˆ bez žadnych trudnoŒci przyj(c)ty i wywarˆ wielkie wraženie na Cabezie. Cabeza powiedziaˆ: - Siadaj, Mendoza. - Dzi(c)kuj(c), ekscelencjo. - Szklaneczk(c) wina? - Nie, dzi(c)kuj(c), ekscelencjo. - Byˆ tutaj Gaspachio z szeŒcioma niewolnikami. Czy wiedziaˆeŒ o tym? - Tak. Co powiedziaˆ o mnie? - Powiedziaˆ, že nie žyjesz. - Jednak tu jestem. - Gdzie byˆeŒ? - Mam osiemdziesi(c)ciu szeŒciu niewolników na sprzedaž, ekscelencjo. - Osiemdziesi(c)ciu szeŒciu? - Tak, ekscelencjo. Cabeza wezwaˆ sekretarza i poleciˆ, žeby szeŒciu žoˆnierzy przyprowadziˆo Indian, ale Mendoza wtrŃciˆ si(c) do rozmowy: - Lepiej wysˆaš dwunastu, ekscelencjo. - A zatem dwunastu. - Kiedy sekretarz wyszedˆ, don Cabeza zapytaˆ: - Czy kupiˆeŒ ich? - Naturalnie, ekscelencjo. - W jakim mieŒcie? - Zapomniaˆem, ekscelencjo. - Pozwól, že ich obejrz(c). - OczywiŒcie, ekscelencjo. - Czy teraz wypijesz szklaneczk(c) wina? - Nie, ekscelencjo. - Ja, owszem. Kiedy Guarani zostali zap(c)dzeni na tylny dziedziniec, Cabeza zobaczyˆ z satysfakcjŃ, že towar jest wybornej jakoŒci. - Ilu ludzi straciˆeŒ? - Pi(c)ciu. Choroby, ekscelencjo. Kiedy znowu znaleŤli si(c) w domu, Mendoza oznajmiˆ: - CzterdzieŒci osiem dineros za poprzedni transport i po dwa za gˆow(c) tym razem. Cabeza odwróciˆ si(c) i spojrzaˆ z wŒciekˆoŒciŃ na Mendoz(c). - Prosz(c) zwracaš si(c) do mnie ekscelencjo. - Daje to - odparˆ Mendoza - dwieŒcie dwadzieŒcia dineros. Cabeza walnш pi(c)ŒciŃ w stóˆ. - Cara de pijo. Nazywaj mnie ekscelencjŃ. - JeŒli ich nie chcesz, zabior(c) ich gdzie indziej. Cabeza usiadˆ na krzeŒle, rozpiш koˆnierzyk koszuli i ˆyknш wina. RozeŒmiaˆ si(c) krótko. - SkŃd pochodzisz? - Z Kadyksu. - Kiedy tam wracasz? - Nie wiem. - Poprowadzisz dla mnie nast(c)pny wypad. - Poprowadz(c) go dla tego, kto najlepiej zapˆaci. - Zapˆac(c) ci dwieŒcie dwadzieŒcia dineros za ten transport. Odliczyˆ pieniŃdze. Mendoza przeliczyˆ je raz jeszcze i wsunш do kieszeni swojego kaftana. - Dzi(c)kuj(c), ekscelencjo. Nast(c)pnŃ wypraw(c) zorganizuj(c) dla pana. - I wyszedˆ. Cabeza usiadˆ i pogrŃžyˆ si(c) w myŒlach. Mendoza bierze na siebie caˆe ryzyko, ale za to može zawieraš umowy po swojej myŒli. Namiestnik wcale nie byˆ pewny, czy ten ukˆad mu odpowiada. Po chwili zastanowienia doszedˆ jednak do wniosku, že owszem. Po wyjŒciu od Cabezy Mendoza poszedˆ odwiedziš ˝yda i dowiedziaˆ si(c), že przyszedˆ list od matki przeˆožonej. Usiadˆ sobie wŒród ksiŃžek naležŃcych do ˝yda, žeby w naležytym skupieniu wysˆuchaš treŒci listu. "Drogi Mendozo, Chwaˆa Panu Naszemu Jezusowi Chrystusowi za to, žeŒ poczciwym bratem i za to, že brat Philippo miewa si(c) dobrze. A nawet, prawd(c) mówiŃc, lepiej niž dobrze; jest ulubieäcem wszystkich dam z Kadyksu i moim ukochanym wychowankiem. Ale ma juž dziesi(c)š lat i musi nas opuŒciš. MyŒlaˆam o tym, žeby wysˆaš go do Colegio de Loreto de Hu~erfanos, gdzie wychowuje si(c) synów królewskich sˆug cz(c)Œciowo na koszt naszego wˆadcy. Oby Bóg miaˆ go w swojej opiece. Ale przyszedˆ list od Ciebie i zasi(c)gn(c)ˆam stosownych informacji. W Montevideo jest sierociniec zaˆožony z funduszy Œwieckich i koŒcielnych. ProwadzŃ go bracia zakonni. UczŃ j(c)zyków i matematyki, a ponadto zatrudniajŃ osobnych nauczycieli taäca, fechtunku i dobrych manier. Tak w každym razie sˆyszaˆam. PojedŤ tam, zobacz si(c) z nimi i donieŒ mi, co o tym wszystkim myŒlisz. JeŒli Ci si(c) u nich spodoba, wyŒl(c) Ci Philippa." Reszt(c) listu stanowiˆy bardzo przenikliwe uwagi na temat jego duszy, wi(c)c przestaˆ uwažaš i przyglŃdaˆ si(c) žydowskim ksi(c)gom. Mendoza nie chciaˆ mieš nic do czynienia ze swojŃ duszŃ. List od Philippa, który matka przeˆožona przysˆaˆa razem ze swoim, peˆen byˆ opowieŒci o wyczynach dokonywanych razem z kuzynami jego kolegi o nazwisku Alfonso de Vicent. Mendoza kazaˆ przeczytaš to sobie trzy razy. Nast(c)pnie popˆynш barkŃ do Buenos Aires, a stamtŃd udaˆ si(c) do Montevideo i do sierociäca pod wezwaniem M(c)ki Paäskiej. W szkole uczyˆo si(c) zaledwie dwunastu chˆopców, z których oŒmiu miaˆo rodziców. Každy chˆopiec pˆaciˆ trzydzieŒci dineros rocznie na Bractwo Refugio, które prowadziˆo szkoˆ(c). Owa konfrateria znacznie obnižyˆa loty od czasu, kiedy zostaˆa zaˆožona. Bracia byli teraz na usˆugi hidalgów. Najpierw patrzyli na Mendoz(c) z powŃtpiewaniem, ale kiedy wydobyˆ trzydzieŒci dineros, ich stosunek do niego ulegˆ zasadniczej zmianie. NIe czuˆ si(c) obražony ich sceptycznŃ postawŃ; rozumiaˆ jŃ, a nawet aprobowaˆ. Jego list do matki przeˆožonej byˆ peˆen pochwaˆ. W Buenos Aires, w drodze powrotnej, kiedy czekaˆ na statek do Asunci~on, w oko wpadli mu niewolnicy po drugiej stronie zatoki, w Colonia del Sacramento. Wynajш ˆódk(c), popˆynш obok angielskich, holenderskich i francuskich statków i wyszedˆ na lŃd. Wszystko tu dostosowane byˆo do standardów portugalskich. Wystarczyˆo mu dwa razy przejŒš si(c) po porcie, by jasno zrozumieš, že nic tu po nim. Do pachoˆków na nabrzežu przycumowane byˆy statki do przewozu niewolników i pirackie. Ze wzgl(c)du na blizn(c) na policzku, dyskretny strój, a takže basilard(c) i sztylet u boku nikt nie Œmiaˆ go zaczepiš. Zanim wsiadˆ z powrotem do ˆodzi, zapytaˆ jakiegoŒ hiszpaäskiego majtka, czy nie zna czasem Gaspachia z Asunci~on. - Wiem o wszystkim, co si(c) tu dzieje, se~nor - odparˆ marynarz zdejmujŃc kapelusz. - Gaspachio? Wiele miesi(c)cy temu odpˆynш do Zachodnich Indii, se~nor. Na "Esmeraldzie". - Szkoda - powiedziaˆ Mendoza - bo nie može si(c) dowiedzieš, že moim zdaniem mi(c)dzy nami wszystko jest w porzŃdku. - Rozumiem. - Powiedz mu to, jeŒli kiedykolwiek go spotkasz. Mendoza wsunш monet(c) w dˆoä m(c)žczyzny i wyjawiˆ mu swoje nazwisko. Po trzech nast(c)pnych ekspedycjach wynajш sobie dom. Dom byˆ maˆy, ale poˆožony w arystokratycznej dzielnicy. Kupiˆ takže niewielkŃ farm(c) za miastem. Po trzeciej z tych wypraw czekaˆy juž na niego trzy listy z Montevideo. Jeden przysˆali bracia zawiadamiajŃc, že Philippo przybyˆ pod opiekŃ franciszkaäskiego ksi(c)dza, drugi - bardzo stylowy list od samego Philippa, który doˆŃczyˆ takže list od matki przeˆožonej z Kadyksu. Z ostatniego z tych listów dowiedziaˆ si(c), že Philippo jest dobrym i peˆnym uroku chˆopcem, który cieszy si(c), iž ma tak žyczliwego sobie brata, i že ona, matka przeˆožona, ma nadziej(c) jeszcze o nim usˆyszeš. List od braciszków mówiˆ, že každego roku wypuszczajŃ swoich pupilów na trzymiesi(c)czne wakacje, jeŒli zaŒ to mu nie odpowiada, Philippo može zostawaš wtedy u nich za dodatkowŃ opˆatŃ. Mendoza podyktowaˆ króciutki list, w którym donosiˆ, že oczywiŒcie przyb(c)dzie zabraš Philippa, kiedy zacznŃ si(c) wakacje. Natomiast list od Philippa peˆen byˆ zabawnych opowieŒci o nowej szkole i o jego t(c)sknocie do brata. Mendoza napisaˆ do matki przeˆožonej z Kadyksu uprzejmy list z podzi(c)kowaniami, a nast(c)pnie usunш jŃ na zawsze ze swoich myŒli. 5 Kiedy nadeszˆy owe trzy miesiŃce, udaˆ si(c) do Montevideo, žeby zabraš swojego brata. CzekajŃcy na dziedziäcu szkolnym Philippo zobaczyˆ, že podchodzi do niego jakiŒ m(c)žczyzna. WyglŃdaˆ na czˆowieka po trzydziestce. Czy naprawd(c) jego brat miaˆ tylko dwadzieŒcia trzy lata? M(c)žczyzna miaˆ nieruchomŃ twarz, gˆ(c)boko osadzone oczy i blizn(c). Ubrany byˆ w czarny pˆócienny strój, miaˆ przy sobie szpad(c) i sztylet. Przestraszony Philippo przyjш wytwornŃ postaw(c). M(c)žczyzna obrzuciˆ go przeciŃgˆym, badawczym spojrzeniem, ale nic nie powiedziaˆ. Philippo uŒmiechnш si(c) i zapytaˆ: - Rodrigo? Wtedy m(c)žczyzna nagle przycisnш go z caˆej siˆy do piersi. Philippo rozpˆakaˆ si(c). Z dumŃ pokazaˆ list od matki przeˆožonej z Kadyksu. - Przeczytaˆem ci go, bo jest o mnie - oznajmiˆ. Mendoza wysˆuchaˆ listu i rzekˆ: - Zdaje si(c), že dobrze radzisz sobie z ˆacinŃ. Szkoda. acina to j(c)zyk ksi(c)žy. - Niektórych ksi(c)žy - uŒciŒliˆ Philippo. - NIe, wszystkich. - Niektórzy z nich tylko udajŃ. Mendoza spojrzaˆ na niego. - Naprawd(c)? - Nie wiedziaˆeŒ o tym? - Nie. To bardzo Ťle. - Dlaczego? Možna nie znaš žadnych j(c)zyków, a jednak nie byš zˆym czˆowiekiem. Mendoza spojrzaˆ w drugŃ stron(c). - Posˆuchaj. ćródˆem moich dochodów jest encomienda. - Ach tak. Co to jest? - Chwytanie niewolników. - Ale matka mówiˆa, že nie robisz tego. - Okˆamaˆem jŃ. - Rozumem. Wi(c)c to takie niegodziwe zaj(c)cie? - W každym razie nieodpowiednie dla caballeros. - Rozumiem. - Mówi(c) ci to, bo powinieneŒ o tym wiedzieš. - Czy caballeros rozmawiajŃ z tobŃ? - Tak, kiedy jest to dla nich korzystne. - Czy szydzŃ z ciebie? - Nie. - Rozumiem - Philippo zastanawiaˆ si(c) przez chwil(c), a potem powiedziaˆ: - Matka przeˆožona jest daleko stŃd. - ˝ebym wi(c)cej tego nie sˆyszaˆ. Ona nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Philippo przyjrzaˆ si(c) swojemu groŤnemu bratu. - Czy mog(c) przedstawiš ci(c) moim kolegom. - Co to za jedni? - Martin, Joachim i Sebasti~ao. SŃ tam - oznajmiˆ Philippo wskazujŃc na dom. Mendoza spojrzaˆ do góry i ujrzaˆ na trzecim pi(c)trze trójk(c) kolegów Philippa. - Tak, oczywiŒcie - odparˆ. Philippo daˆ im znak, žeby zeszli. - Kim sŃ ich rodzice? - Martin i Joachim nie majŃ rodziców, odziedziczyli hacjendy. Ojciec Sebasti~ao jest ministrem. - Rozumiem - powiedziaˆ Mendoza. - Dobrze. - PomyŒlaˆ sobie. - Nawet bardzo dobrze. Wymieniˆ uŒcisk dˆoni z trzema chˆopcami, kiedy Philippo przedstawiˆ ich sobie. Mendoza staˆ z r(c)koma zaˆožonymi na plecy. Na zamkni(c)tym dziedziäcu zapadˆo teraz peˆne napi(c)cia milczenie, až wreszcie Philippo oznajmiˆ: - Poprosz(c) odŤwiernego, žeby przyniósˆ moje rzeczy, dobrze? - Czterej chˆopcy pomkn(c)li schodami do góry. - Alež masz brata! - wykrzyknш Sebasti~ao. - Tak myŒl(c) - odparˆ Philippo. - Tiene cojonez - zauwažyˆ Sebasti~ao. - I to jeszcze jak - rzuciˆ Joachim. - Mój ojciec byˆ bardzo do niego podobny - oznajmiˆ Martin. - Tak? Bardzo si(c) ciesz(c), že si(c) wam podobaˆ - rzekˆ Philippo. - WidziaˆeŒ, jakŃ ma szpad(c)? - spytaˆ Joachim. - MyŒl(c), že nieraz byˆa w robocie. Kiedy dotarli do Asunci~on, Mendoza zaprowadziˆ Philippa do siebie i zach(c)ciˆ brata do zwiedzenia maˆego domu. Philippo wchodziˆ do každego pokoju, nawet do tych zamieszkanych przez troje sˆužŃcych, którzy skˆonili si(c) nisko, na co odpowiedziaˆ przyjaznym uŒciskiem dˆoni i skinieniem gˆowŃ, a nast(c)pnie obszedˆ kuchni(c), ˆaŤni(c), stajnie i niewielki dziedziniec zewn(c)trzny. Mendoza przez caˆy ten czas czekaˆ bez ruchu. Philippo wróciˆ do niego i oznajmiˆ: - Bracie, podniosˆeŒ swojŃ pozycj(c) w Œwiecie. - Dzi(c)kuj(c). Teraz pokaž mi, že potrafisz to wykorzystaš. - Ale jak? - Czy nie nauczyli ci(c)? Philippo zarumieniˆ si(c). Co wieczór Mendoza prowadziˆ Philippa na plac. Siadali i zamawiali napoje, a Mendoza przybieraˆ swój najbardziej odpychajŃcy wyglŃd. Philippo byˆ dla niego peˆen szacunku. Zauwažyˆ, že Mendoza kˆania si(c) ludziom, a oni si(c) mu odkˆaniajŃ, ale poza tym nie miaˆ žadnych kontaktów towarzyskich. Potem, czwartego dnia, podszedˆ do nich m(c)žczyzna w Œrednim wieku i uŒmiechnш si(c) przyjaŤnie. - Dobry wieczór, se~nor Mendoza. - Dobry wieczór, se~nor Quiroda. Mamy czarujŃcy wieczór. - To prawda. - Pozwolisz panie, že przedstawi(c) mojego brata, Philippa. - Wi(c)c to twój brat. Dobry wieczór. Philippo zerwaˆ si(c) na równe nogi. - Dobry wieczór, se~nor Quiroda. Mamy wspaniaˆy zachód sˆoäca, prawda? - Tak, tak - ze Œmiechem zgodziˆ si(c) stary m(c)žczyzna. - Se~nor Mendoza, prosz(c) do naszego stolika. Musz(c) przedstawiš swojego brata mojemu bratankowi. Mendoza spojrzaˆ na maˆŃ rodzinnŃ grupk(c) po przeciwlegˆej stronie placu. Wymieniono ukˆony. PotrzŃsnш mu gˆowŃ. - Nie, dzi(c)kuj(c) bardzo, nie b(c)dziemy narzucaš si(c) tobie, panie, i pani Quiroda. - Alež bardzo bym chciaˆ. Widzisz, nasz bratanek nie ma towarzystwa. - Rozumiem. ćle jest byš samotnym. - To szczera prawda. - A zatem dzi(c)kuj(c) ci, panie. Przeszli przez plac i usiedli przy stoliku rodziny Quiroda. Philippo oczarowaˆ ich wszystkich swoimi dowcipami wygˆaszanymi z powažnŃ minŃ, dobrymi manierami i opowieŒciami o Kadyksie. Nast(c)pnego dnia Mendoza otrzymaˆ liŒcik proszŃcy, by pozwoliˆ bratu zˆožyš wizyt(c) w domu rodziny Quiroda. Se~nor Quiroda przybyˆ tu z Madrytu. Z zawodu byˆ pasamonikiem, ale w Asunci~on powodziˆo mu si(c) bardzo dobrze. Co wi(c)cej, zawsze wiedziaˆ, jak wspiŃš si(c) na nast(c)pny szczebel. atwiej robiš to krok po kroku. Zgodnie z tŃ zasadŃ Philippo zˆožyˆ grzecznoŒciowe wizyty najpierw w Œrednich, a nast(c)pnie w wyžszych kr(c)gach tutejszej society i wszystkie te znajomoŒci zawarˆ zgodnie z obowiŃzujŃcŃ etykietŃ i w dobrym humorze. Pewnego dnia oznajmiˆ Mendozie: - Te zaproszenia sŃ zawsze skierowane do mnie, a nigdy do ciebie. - PrzychodzŃ takže zaproszenia dla mnie, na przykˆad to od se~nory Vignola. - Ale zawsze odmawiasz - odparˆ Philippo. - Zawsze. - Bo bierzesz udziaˆ w encomienda? - Byš može. - Mendoza wzruszyˆ ramionami. - Wi(c)c ja tež nie powinienem nigdzie chodziš. - To nie byˆoby dobrze. - Dlaczego? - Ciesz(c) si(c), kiedy možesz przyjemnie sp(c)dzaš czas. Philippo przyjrzaˆ mu si(c) bacznie. - A zatem musz(c) iŒš. Philippo poruszaˆ najczulsze struny w sercu Mendozy, byˆ bowiem wszystkim, co starszy brat uznaˆ za godne swojej miˆoŒci. Natomiast Mendoza budziˆ w bracie uczucie litoŒci i bezgraniczny podziw, bo przeciež Philippo byˆ nadal tylko dzieckiem. Po trzech miesiŃcach nadszedˆ moment powrotu do Montevideo i do szkolnych kolegów. Mendoza zszedˆ na przystaä i patrzyˆ za ˆodziŃ Philippa, dopóki nie znikn(c)ˆa w zakolu rzeki. Podczas ostatniego razem sp(c)dzonego wieczoru Philippo powiedziaˆ mu: - Encomienda to niebezpieczne zaj(c)cie. - Alež nie. - Tak. Sˆyszaˆem o tym. Co b(c)dzie ze mnŃ, jeŒli zginiesz? - Postaram si(c) nie zginŃš. JeŒli jednak zgin(c), musisz pogodziš si(c) z wyrokiem Božym. Kiedy jednak Mendoza ruszaˆ na nast(c)pnŃ wypraw(c), wziш cztery razy tyle žoˆnierzy co zazwyczaj i dowodziˆ nimi trzymajŃc si(c) z tyˆu. Straciˆ siedmiu ludzi i jednemu z awanturników wymkn(c)ˆa si(c) jakaŒ drwiŃca uwaga na temat jego ostrožnoŒci. Ogarni(c)ty wŒciekˆoŒciŃ Mendoza wyzwaˆ tamtego na pojedynek i zabiˆ go. Tym razem uj(c)li dwustu dwudziestu oŒmiu Guarani. Po powrocie do miasta Mendoza wprawdzie i tak nie sˆuchaˆ tego, co ludzie mówiŃ, ale nikt nie Œmiaˆ poddawaš w wŃtpliwoŒš jego honoru. Byˆ czˆowiekiem, którego naležy traktowaš z najwi(c)kszŃ uprzejmoŒciŃ, kimŒ, na czyj widok mieszkaäcy miasta oddalali si(c) poŒpiesznym krokiem albo, jeŒli byˆo na to za póŤno, odnosili si(c) doä z uprzedzajŃcŃ grzecznoŒciŃ. Kupiˆ wi(c)kszŃ farm(c) i obszerniejszy dom, a wszystko dla Philippa, którego trzymiesi(c)czne wakacje byˆy osiŃ, wokóˆ której obracaˆo si(c) jego žycie przez caˆy rok. Nauczyˆ brata posˆugiwaš si(c) muszkietem, fechtunku i jazdy konnej i przyglŃdaˆ si(c) jak pod wzgl(c)dem towarzyskim Philippo zmiata przed sobŃ wszelkie przeszkody. Kiedy osiŃgnш siedemnasty rok žycia, wiele dam zakochaˆo si(c) w nim albo przynajmniej twierdziˆo, že si(c) zakochaˆo. Wszystkie oczarowywaˆ opowiadanymi z powažnŃ minŃ dowcipami i tym, že zawsze kierowaˆ tak rozmowŃ, iž obracaˆa si(c) wokóˆ osoby jego rozmówcy. Kiedy Philippo miaˆ osiemnaŒcie lat, starszy brat oznajmiˆ: - Juž czas, žebyŒ wybraˆ si(c) do Europy. - Jak to? Po co? - Dla nauki. - Nauki czego? - Wszystkiego, czego mˆodzieniec powinien nauczyš si(c) w Europie. Tak wi(c)c udaˆ si(c) pod pieczŃ szwajcarskiego opiekuna na objazd Londynu, Paryža, Rzymu, Augsburga i Madrytu. Mendoza požegnaˆ ich w Buenos Aires. Philippo przelaˆ wiele ˆez i staˆ przy barierce, dopóki mógˆ jeszcze wypatrzyš brata w tˆumie. Potem otarˆ ˆzy, uŒmiechnш si(c) smutno do swojego opiekuna, jakby go przepraszajŃc, wspiш si(c) na najwyžszy maszt i wpatrujŃc si(c) w morze, pogrŃžyˆ si(c) w marzeniach. Mendoza staˆ i patrzyˆ dopóki statek byˆ w zasi(c)gu wzroku, a potem wróciˆ do swojej samotniczej egzystencji. Cz(c)Œš druga 6 Na skraju puszczy rozciŃgajŃcej si(c) po drugiej stronie bariery wodospadu Igua~c~u szczep Guarani przedzieraˆ si(c) w stron(c) brzegu rzeki, która zasilaˆa gˆównŃ odnog(c) wodospadu. Niektórzy ubrani byli w strz(c)py odzienia, inni w skóry zwierz(c)ce. Wzór wymalowany na ciele szamana, który ich prowadziˆ, przypominaˆ c(c)tki jakiegoŒ puszczaäskiego zwierz(c)cia. Szaman miaˆ w ustach dˆugie cygaro, a jego twarz byˆa zmarszczona, gdyž pogrŃžyˆ si(c) w myŒlach. Za nim szli wojownicy, a dalej kobiety i dzieci. Wszyscy milczeli. DŤwigali podniesiony wysoko krzyž, wi(c)c najnižsze gaˆ(c)zie drzew, które mijali, smagaˆy twarz nagiego ojca Juliana Lanzottiego, przywiŃzanego do krzyža sznurami ze skr(c)conych wˆókien roŒlinnych. Jego twarz pozbawiona byˆa wyrazu, oczy miaˆ zamkni(c)te, wyglŃdaˆ jak martwy. Szum rzeki zagˆuszaˆ odzywajŃce si(c) od czasu do czasu szepty kobiet i dzieci. Drzewa przerzedziˆy si(c) i Guarani stan(c)li na brzegu rzeki. Wspólnymi siˆami rozbujali krzyž i wrzucili go daleko w nurt rzeki. Plusnш, zanurzyˆ si(c) i znowu wypˆynш. Dzieci biegˆy wzdˆuž brzegu krzyczŃc, kiedy zaczш odpˆywaš, a nast(c)pnie przystan(c)ˆy i rzucaˆy w jego kierunku garŒciami bˆota, dopóki nie zniknш w oddali. Pˆynш wolno. UwiŃzˆ w k(c)pie kwiatów wodnych - irysów przewyžszajŃcych wzrostem czˆowieka - które z miˆoŒciŃ pochyliˆy si(c) nad ludzkim brzemieniem niesionym przez rzek(c). Potem obróciˆ si(c) i znowu znalazˆ si(c) w gˆównym nurcie. Siadaˆy na nim motyle, otwierajŃc i zamykajŃc swoje delikatne skrzydˆa. Przesuwaˆ si(c) pod przyjaznymi drzewami. Teraz pˆynш szybciej. Rzeka rozlewaˆa si(c) szerzej, a drzewa cofaˆy si(c). Jego los byˆ przesŃdzony. Pozostawaˆa teraz tylko jedna droga. Gˆówny nurt juž go nie uwolni. Chociaž wodospady znajdowaˆy si(c) dopiero pi(c)š mil dalej, niebo zakryˆa juž mgˆa oparów wznoszŃcych si(c) ze skaˆ poˆožonych dužo nižej, gdzie rozbijaˆy si(c) spadajŃce wody. Na skraju džungli liŒcie byˆy nasŃczone wodŃ, a grzmoty cz(c)Œciowo stˆumiony przez odlegˆoŒš, podawaˆ bez przerwy niski ton. Krzyž nabraˆ wi(c)kszej szybkoŒci. Ojciec Lanzotti, nadal žywy, otworzyˆ oczy i na jego twarzy odmalowaˆo si(c) przeraženie, kiedy woda przerzuciˆa go przez kraw(c)dŤ. ObracajŃc si(c) raz po razie krzyž leciaˆ trzysta stóp w dóˆ, niesiony z wodŃ, by zniknŃš w wilgotnej mgle, która wzbijaˆa si(c) z kipiŃcej powierzchni u stóp wodospadu. Trzysta metrów dalej ukazaˆ si(c) na chwil(c) znowu, ale zaraz zostaˆ pochwycony przez rozszalaˆe wiry i zniknш; dopiero mil(c) dalej bieg rzeki uspokoiˆ si(c). Wieža piany bez ustanku wznosiˆa si(c) wysoko nad wodospadem. Daleko w dole rzeki ojciec Sebastian Lorrantozo, usadowiony wysoko nad spokojnŃ rzekŃ, zauwažyˆ, že coŒ koˆysze si(c) w wodzie i rozpoznaˆ ksztaˆt. Wstaˆ, osˆoniˆ oczy dˆoniŃ, a nast(c)pnie pop(c)dziˆ w dóˆ po stromej skale. - Tam jest krzyž! - wykrzyknш. Wraz z dwoma innymi jezuitami zepchnш na wod(c) tratw(c). Krzyž pˆynш w ten sposób, že jego brzemi(c) byˆo zanurzone w wodzie, ale kiedy dotarli na miejsce, zobaczyli sznury owini(c)te wokóˆ poprzecznej belki. Sebastian zdoˆaˆ nieco obróciš krzyž i zajrzeš pod spód. Wyraz jego twarzy powiedziaˆ innym, co zobaczyˆ. WyglŃdaˆ jak ktoŒ, kim kiedyŒ byˆ, to znaczy jak sieržant królewskiej armii. Uczepili krzyž do tratwy i podpˆyn(c)li ku brzegowi. Jak tylko dobili do brzegu, dwaj pozostali jezuici weszli w pˆytkŃ wod(c) i wyciŃgn(c)li krzyž, a potem odwrócili na drugŃ stron(c). Ojciec Sebastian rzuciˆ przekleästwo, odciш ciaˆo od krzyža i juž miaˆ zamiar je podnieŒš, kiedy ojciec Antonio powstrzymaˆ jego dˆoä i powiedziaˆ: - Pozwólmy mu tak ležeš. Mieli ze sobŃ ˆopat(c), wi(c)c wykopali na brzegu gˆ(c)boki dóˆ i pochowali Juliana owini(c)tego w habit Sebastiana. Sebastian szedˆ: - Postawmy tutaj takže ten krzyž. Kiedy krzyž staˆ juž prosto, Antonio odprawiˆ nabožeästwo žaˆobne. Nast(c)pnego dnia wyruszyli w drog(c) powrotnŃ do misji Santa Croce, pchajŃc drŃgami tratw(c) przez mrok puszczy. Dotarli po dwóch tygodniach przedzierania si(c) przez puszcz(c) drogŃ wodnŃ i lŃdowŃ, a na miejscu czekaˆo juž na nich maˆe zgromadzenie; Guarani zawsze wiedzieli, kiedy ktoŒ si(c) zbližaˆ. Sebastian wziш brata Itapu(c), Indianina Guarani i zast(c)pc(c) kierownika misji na bok i powiedziaˆ mu kilka sˆów. Itapua poszedˆ do budynku misyjnego. Ojciec Gabriel O. Donnell byˆ bez reszty pochˆoni(c)ty grŃ zespoˆu Guarani na wiolach, kiedy wszedˆ spokojnie Itapua i wyjawiˆ mu nowin(c). Przez kilka minut siedziaˆ w milczeniu, zanim zdecydowaˆ si(c) odprawiš muzyków. Poszedˆ z ItapuŃ do jego celi, gdzie zastaˆ czekajŃcego juž Sebastiana. Ojciec Sebastian opowiadaˆ spokojnym gˆosem, obserwujŃc jednoczeŒnie, jak to wszystko przyjmuje Gabriel. Julian byˆ przeciež jednym z najmˆodszych i najbardziej lubianych ksi(c)žy. - Czy zostaˆ naležycie pochowany? - Tak. Gabriel spuŒciˆ wzrok ku ziemi. - Chciaˆbym si(c) tam udaš i zobaczyš go. Sebastian i Itapua spojrzeli po sobie, gdyž Gabriel miaˆ juž dawno za sobŃ lata mˆodoŒci. Sebastian rzekˆ: - Po co? Nie ma tam nic do oglŃdania. - Chc(c) zatem dotrzeš tam i zobaczyš to nic. Kiedy obaj znaleŤli si(c) na zewnŃtrz, Sebastian powiedziaˆ do Itapuy: - Chce dotrzeš tam gdzie Julian. Spróbuje przedostaš si(c) na drugŃ stron(c) wodospadów. - To oczywiste. - Czy b(c)dziesz go od tego odwodziˆ? - NIe, nie b(c)d(c). Itapua poleciˆ Tapu rozkoˆysaš wielki dzwon koŒcioˆa. Zostaˆ odlany w Barcelonie. Rozdzwoniˆ si(c) ponad placem przed koŒcioˆem i nad domem zgromadzeä, i nad rz(c)dami kamiennych domów pokrytych dachówkŃ, i nad warsztatami, i dalej po drugiej stronie fosy nad polami, i nawet nad puszczŃ poza terenem misji Santa Croce. SˆyszŃc to wezwanie, Guarani porzucili swoje zaj(c)cia i spojrzeli jeden na drugiego unoszŃc w gór(c) motyki. Potem spokojnie, bez podniecenia zacz(c)li si(c) gromadziš. Gabriel siedziaˆ na swoim ˆóžku, z podciŃgni(c)tymi kolanami, w obliczu faktu, že to on posˆaˆ Juliana na strasznŃ Œmierš. Potem zerwaˆ si(c) na nogi i zaczш przemierzaš w jednŃ i drugŃ stron(c) maˆŃ cel(c), n(c)kany myŒlŃ, z której nie mógˆ si(c) otrzŃsnŃš. ćle postŃpiˆ wysyˆajŃc Juliana w celu nawiŃzania kontaktu z Guarani zajmujŃcymi ziemie powyžej wodospadów. Ci, którzy byli innego zdania, mieli, jak si(c) okazaˆo, racj(c). Gdyby ich posˆuchaˆ, nie straciˆby Julliana. Nagle stanш jak wryty. A co powiedziaˆby sam Julian? Julian nakˆaniaˆby do Œmiaˆych posuni(c)š. Nie ma najmniejszej wŃtpliwoŒci. Byˆ tego pewny, jakby sˆyszaˆ sˆowa zmarˆego. Znowu zaczш si(c) przechadzaš. Niech si(c) dzieje, co chce, nie možna pozostawiš Guarani pogrŃžonych w niewiedzy. Praca, którŃ zaczш Julian, musi byš wykonana. Wtedy jego poŒwi(c)cenie nie pójdzie na marne. Jakže jednak straszna Œmierš go spotkaˆa! Gabriel drgnш i wiedziaˆ juž, že nie može posˆaš kolejnego jezuity na takie m(c)czeästwo. Usiadˆ z powrotem na ˆóžku i patrzyˆ na wyraŤne kontury Œwietlnych pˆatów kreŒlone przez sˆoäce, którego promienie przemykaˆy mi(c)dzy dachówkami; patrzyˆ nie widzŃc, gdyž w myŒlach przeniósˆ si(c) wstecz do swojego dzieciästwa na wybrzežu Kerry. Byˆo to cudowne, dziwne, obsypane przekwitˆym kwieciem i nawiedzane przez burze miejsce, gdzie fale Œcigaˆy chˆopca i dziewczynk(c), którzy stan(c)li mu w tej chwili przed oczyma, a potem bardzo wolno cofali si(c). I te irlandzkie wzgórza, jakže wysokie w jego wspomnieniu, z owcami na zboczach i pˆachetkami ziemi, które ojciec uprawiaˆ, kiedy juž skoäczyˆ caˆodziennŃ prac(c) dla pana Butlera. Dziewczyna nazywaˆa si(c) Maureen O'Neill! Zastanowiˆ si(c), co tež mogˆo si(c) z niŃ staš, z niŃ i Siamusem Kavanaghem, zal(c)knionym ksi(c)dzem, który ciŃgle oglŃdaˆ si(c) za siebie, czy nie widaš protestantów, i dawaˆ nurka do wn(c)trza maˆej katolickiej szkoˆy, w której nauczaˆ, a która mieŒciˆa si(c) w stodole na terenie posiadˆoŒci pana Butlera. WˆaŒnie ksiŃdz Kavanagh pchnш Gabriela na drog(c) kapˆaästwa, a wszystko przez to, že Gabriel byˆ dobrym ˆacinnikiem. Pewnego wieczoru ksiŃdz przyszedˆ do peˆnej przeciŃgów, zbudowanej z kamienia chaty i staˆ tam w Œwietle trzeszczŃcego ognia, starajŃc si(c) przekonaš rodziców Gabriela, by pozwolili chˆopcu zostaš ksi(c)dzem. Caˆa rodzina, dziadek i rodzice, ale równiež ciotki i dziewi(c)cioro pozostaˆych dzieci, zgromadziˆa si(c), žeby go wysˆuchaš. Dziadek, dobrze znajŃcy sprawy tego Œwiata, oznajmiˆ: - Nie, prosz(c) ksi(c)dza, ma zostaš tutaj i uczyš si(c) ˆowienia ryb i pasania gˆupich owiec, gdyž po to wˆaŒnie przyszedˆ na ten Œwiat. Przeciež ksiŃdz wie, že b(c)dzie katolikiem przez caˆe žycie. To obiecujemy. Ale ksi(c)dzem! - potrzŃsnш gˆowŃ. - Prosz(c) tylko posˆuchaš, teraz pytanie, którego nie zadawaˆem nigdy przedtem, ale wˆaŒciwie, jaki ksiŃdz može mieš roczny dochód, jeŒli zliczyš wszystko? - Nie dla zarobku chˆopak ma byš ksi(c)dzem, wi(c)c i nie powiem, ile wynosi mój dochód. - Wi(c)c pozwoli ksiŃdz, že ja to powiem. - Stary m(c)žczyzna pochyliˆ si(c), žeby spojrzeš ksi(c)dzu prosto w twarz, która byˆa nawet jeszcze bardziej znužona i pobruždžona niž jego wˆasna. - JedenaŒcie funtów - oznajmiˆ. Siamus spojrzaˆ na niego ukosem. - JedenaŒcie funtów! - prychnш drwiŃco. - Otóž nawet jeŒli potrŃcisz sobie twój szyling, mam znacznie wi(c)cej. - RozeŒmiaˆ si(c), zach(c)cajŃc przy tym caˆŃ rodzin(c), by poszˆa w jego Œlady, ale bez powodzenia. - Powiedziaˆem jedenaŒcie funtów i od tego nie odstŃpi(c) - odparˆ starzec. - A w tym roku potrŃc(c) sobie takže ten szyling, o którym ksiŃdz wspomniaˆ. SkŃd miaˆbym wziŃš szylinga, skoro sprawy stojŃ, jak stojŃ? - MógˆbyŒ odˆožyš pens do pensa, gdybyŒ tylko zechciaˆ - oznajmiˆ surowym tonem ksiŃdz - ale nie chciaˆeŒ. - Gdybym zechciaˆ? - zapytaˆ stary m(c)žczyzna. - Dobrze, wi(c)c chc(c). My wszyscy chcemy, prosz(c) ksi(c)dza - Pat Leary, Halloranowie, O'Connorowie, Fitzpatrickowie - wszyscy chcemy, ale od tego nie przybywa szylingów. Powiedziaˆem jedenaŒcie funtów. Jest ksiŃdz dobrym czˆowiekiem, temu nikt nie przeczy, i ujrzy ksiŃdz niebo, to pewne, ale niech ksiŃdz nie zabiera nam Gabriela, bo nie chcemy, žeby staˆ si(c) taki jak ksiŃdz. - Mówi(c) ci, že nie jedenaŒcie. CzternaŒcie, i w ubiegˆym roku co najmniej taki wˆaŒnie byˆ mój dochód. - Prosz(c) zatem wybaczyš, že nie doceniˆem ksi(c)dza, ale nadal chciaˆbym widzieš, co po tych pieniŃdzach, skoro ˆopatki sterczŃ ksi(c)dzu przez koszul(c), a skór(c) ma ksiŃdz jak papier. Ksi(c)že Siamusie, dzisiaj zje ksiŃdz z nami, a jutro u rodziny Mountjoyów. Jak ksiŃdz widzi, wszyscy myŒlimy o misce ksi(c)dza, ale to wcale nie znaczy, že chcemy, by ten chˆopak znalazˆ si(c) w takiej samej sytuacji. - To zdolny chˆopak. Zwaž tylko, wcale nie mówi(c), že tak b(c)dzie, ale mógˆby zostaš nawet biskupem. - Nie, prosz(c) mi wybaczyš, ale skoro juž mówimy o biskupach, to powiem, že jeŒliby zostaˆ biskupem na wschodzie, byˆoby to z wielkŃ szkodŃ dla tego chˆopaka, bo byˆby niewiele lepszy od protestantów. Tutaj na zachodzie, biskupi cierpiŃ razem z ludem Božym, ale czy može ksiŃdz powiedzieš mi, ilu z tysi(c)cy ksi(c)žy, którzy sŃ w Irlandii, zostaje biskupami? - Mog(c) ci(c) zapewniš, že niewielu. A co na to wszystko Pegeen? Matka Gabriela oznajmiˆa: - Mówi(c) na to, že mój ojciec wyˆožyˆ wszystko tak, jak jest naprawd(c), chociaž oby Bóg wybaczyˆ mu, že tyle ksi(c)dzu nagadaˆ. Na rany Chrystusa, niech ksiŃdz zostawi to dziecko w spokoju. Ojciec Gabriela strugaˆ swoim kozikiem klatk(c) i stružyny wpadaˆy do pˆonŃcego torfu. Dotychczas nie odezwaˆ si(c) ani sˆowem. Siamus zwróciˆ si(c) w jego stron(c). - Michale - zapytaˆ - co ty o tym myŒlisz? Michaˆ z kolei zadaˆ pytanie Gabrielowi: - A co o tym myŒli nasz zuch? Wszyscy spojrzeli na Gabriela. Byˆ posˆusznym synem KoŒcioˆa -wi(c)tego, ale tež nie wiedziaˆ, co powinien odpowiedzieš. OczywiŒcie byˆo mu przyjemnie, že zostaˆ wybrany na ksi(c)dza spoŒród wszystkich dzieci ze szkoˆy, ale dobrze wiedziaˆ, jak žyje ksiŃdz Siamus, ciŃgle zerkajŃcy za siebie, czy ktoŒ nie szepnш sˆówka i czy nie ŒcigajŃ go juž žoˆnierze, gdyž angielskie prawo mówiˆo, že nie može tu przebywaš. Przez caˆe žycie ukrywaˆ si(c), omijajŃc szerokim ˆukiem angielskŃ protestanckŃ szlacht(c), czym pr(c)dzej zdejmujŃc biret, jeŒli gdzieŒ si(c) na niego natkn(c)li. OczywiŒcie katolicka trzódka witaˆa ksi(c)dza Siamusa jako tego, który przychodzi odprawiaš Msz(c), i z naležytym szacunkiem podejmowaˆa przy okazji narodzin, pogrzebów, Œmierci w swoich nisko sklepionych chatach, ale wszyscy wiedzieli równiež, jak samotnie žyje w domu, po którym hulaˆ wiatr, nigdy nie widzŃc, skŃd b(c)dzie miaˆ nast(c)pny posiˆek. Gabriel odparˆ: - Nie wiem, prosz(c) ksi(c)dza. - Zostawmy wi(c)c wszystko, jak jest - oznajmiˆ Siamus. - Za rok znowu wróc(c) do tej sprawy. - SŃdz(c) - odezwaˆa si(c) smutnym gˆosem matka - že gdyby chˆopak miaˆ zostaš ksi(c)dzem, nie zobaczylibyŒmy go przez wiele lat. - Musiaˆby wyjechaš na studia do Francji. Potem wróciˆby do Irlandii i, kto wie, može zostaˆby przysˆany wˆaŒnie tutaj? - A može nie - rzekˆ Michaˆ. - Može nie - zgodziˆ si(c) Siamus. - Zdaje mi si(c), že czuj(c) zapach baraniny z cebulŃ i ziemniakami. - Nie, baraniny nie ma - odparˆ Michaˆ mrugajŃc. Tak wi(c)c wszyscy usiedli przy stole z desek i, kiedy ojciec odmówiˆ modlitw(c), zacz(c)li jeŒš, a Gabriel nie miaˆ najmniejszej wŃtpliwoŒci, že ksiŃdz przez wiele dni nie jadˆ baraniny. Kiedy nadeszˆa pora, žeby zagˆ(c)biš si(c) w usianŃ gwiazdami ciemnoŒš, Siamus powiedziaˆ zwracajŃc si(c) do Michaˆa: - Dobrej nocy i niech Bóg ma was w swojej opiece. - A nast(c)pnie, wykorzystujŃc ten autorytet, który majŃ wszyscy ksi(c)ža, powiedziaˆ Gabrielowi: - OdprowadŤ mnie do koäca Œciežki. Gabriel pami(c)taˆ, jak Œwiatˆo gwiazd taäczyˆo w powietrzu nad wzgórzami i morzem, byˆ to bowiem okres jesiennego przesilenia. KsiŃdz milczaˆ, dopóki nie dotarli do omiatanego przenikliwym wiatrem miejsca, gdzie zaczynaˆy si(c) torfowiska. Jego dom ležaˆ po drugiej stronie trzech wzgórz. Zatrzymaˆ si(c) i powiedziaˆ: - WyŒwiadczyˆem ci dzisiaj wielki zaszczyt, Gabrielu. Czy zdajesz sobie z tego spraw(c)? - Tak, prosz(c) ksi(c)dza - odparˆ Gabriel. - Wielki zaszczyt - powtórzyˆ ksiŃdz i chcŃc przekonaš jakoŒ chˆopca, že powinien czuš dum(c), dorzuciˆ: - To dlatego, že jesteŒ dobry w ˆacinie. - Tak, wiem. Moja ˆacina jest bardzo dobra - Gabriel przypomniaˆ sobie wˆasne sˆowa. - Czy tylko tego potrzeba, žeby zostaš ksi(c)dzem? Siamus rozeŒmiaˆ si(c). Teraz Gabriel juž wiedziaˆ, co ksiŃdz musiaˆ sobie pomyŒleš. - Nie, nie tylko - wyjaŒniˆ z westchnieniem - aczkolwiek ˆacina to dobry poczŃtek. Co najbardziej lubisz robiš, Gabrielu? - Graš na fujarce - odparˆ Gabriel i pokazaˆ swojŃ przyjacióˆk(c), fujark(c), którŃ ojciec kupiˆ mu na miejscowym jarmarku i którŃ zawsze nosiˆ przy sobie, owini(c)tŃ w kawaˆek pˆótna. - Zagraj coŒ - zach(c)ciˆ go Siamus, a Gabrielowi nie trzeba byˆo dwa razy tego mówiš. Nawet teraz wydawaˆo mu si(c), že pami(c)ta, iž natchniony nocnŃ ciszŃ, graˆ dobrze. Každa nuta wydawaˆa mu si(c) cenna niby perˆa bˆyszczŃca w mroku. - Bardzo dobrze - rzekˆ Siamus, kiedy Gabriel skoäczyˆ graš. - NauczŃ ci(c) w kolegium graš na flecie, a ponadto wielu innych rzeczy o muzyce. Przypomniaˆ sobie, že pomyŒlaˆ wtedy: To jest coŒ. - Chyba mogŃ nauczyš wszystkiego - odparˆ i wróciˆ do chaty pod wielkim wraženiem sˆów ksi(c)dza. Nast(c)pnego dnia propozycja Siamusa, žeby wziŃš go na ksi(c)dza, byˆa znana wszystkim na lŃdzie i na morzu, i matka przyzwyczaiˆa si(c) do tego szczególnego szacunku, jaki okazuje si(c) rodzicom ksi(c)dza. Zacz(c)ˆa w tajemnicy nakˆaniaš go, žeby si(c) zgodziˆ. Ale ojciec oŒwiadczyˆ, že gdyby Bóg chciaˆ, by Gabriel zostaˆ ksi(c)dzem, objawiˆby to bez wŃtpienia samemu Gabrielowi. Jednak juž teraz rówieŒnicy zacz(c)li odnosiš si(c) do niego z szacunkiem naležnym chˆopcu, który opuŒciˆ wzgórza, by udaš si(c) do seminarium po drugiej stronie morza. Wiedziaˆ, že to wszystko miaˆo pokazaš, jak wielka jest moc KoŒcioˆa. JeŒli wyjedzie, stanie si(c) DzikŃ G(c)siŃ, jak nazywano katolików, którzy nie mogli znieŒš niewoli w swojej ojczyŤnie i uciekali do Francji. Czasami pˆaciˆa za to rodzina, ale može ledwie ze sto rodzin mogˆo sobie pozwoliš na taki wydatek. Inni pˆyn(c)li na koszt KoŒcioˆa. JeŒliby wyjechaˆ, byˆby jednym z nich. Zdarzaˆo si(c), že kiedy byˆ sam i graˆ na fujarce nad smutnymi polami, czuˆ, že jest juž czˆowiekiem naznaczonym. Kiedy minш rok, zapytaˆ, co ma odpowiedzieš. - Nie - oznajmiˆ dziadek. - Tak - rzekˆa matka. Na zawsze miaˆ juž zapami(c)taš sˆowa, które padˆy z ust ojca: - Rób, co Bóg ci kaže. Bogaty w to pouczenie, poszedˆ któregoŒ wieczoru w miejsce, skŃd rozciŃgaˆ si(c) widok na morze. Graˆ na fujarce i nie wiedzŃc, co z tego wszystkiego b(c)dzie, zapytaˆ Chrystusa wprost: "Co mam robiš?" Byˆa to pierwsza z mnóstwa takich okazji. Spokój, jakiego nie zaznaˆ nigdy przedtem, zstŃpiˆ na niego i chat(c), na pola i na morze. "Czemu by nie? - powiedziaˆ mu Chrystus po prostu. - Zrób to." Wróciˆ do chaty, pochyliˆ si(c) w ubogim progu i powiedziaˆ "tak" czekajŃcemu ksi(c)dzu. Jezuici zwrócili szczególnŃ uwag(c) na chˆopca o jasnobˆ(c)kitnych oczach, który z Kerry przyw(c)drowaˆ nad górny bieg Loary, w samo serce Francji; jako jedyny z uczniów potrafiˆ prowadziš subtelne rozumowania, chociaž do modlitwy przyst(c)powaˆ z sercem prostym i nie zadajŃc pytaä. Kiedy odkryli, že jest zakochany w muzyce, zapytali: "Czy wiesz, že nasz zaˆožyciel, Œwi(c)ty Ignacy Loyola, tež umiˆowaˆ muzyk(c)?" i opowiedzieli mu, jak to Œwi(c)ty Hiszpan, chociaž byˆ posˆusznym chrzeŒcijaninem, najpierw poŒwi(c)ciˆ si(c) žyciu dworskiemu i dyscyplinie wojennej. Jako žoˆnierz dokonaˆ szeregu znacznych czynów wojskowych, až wreszcie, kiedy staˆ si(c) uˆomny wskutek ran, jakie zadano mu podczas wojny z FrancjŃ, znalazˆ si(c) u bram Œmierci. Wtedy ujrzaˆ wszystko z wielkŃ oczywistoŒciŃ, jak može widzieš tylko dziecko, i zˆožyˆ szpad(c) i sztylet przed figurŃ NajŒwi(c)tszej Maryi Panny. Od tego dnia codziennie chodziˆ na Msz(c) i žyˆ jak žebrak, ale zacz(c)li skupiaš si(c) wokóˆ niego uczniowie przyciŃgni(c)ci jego Œwi(c)toŒciŃ. WˆaŒnie dla nich Œwi(c)ty Ignacy napisaˆ "Ľwiczenia duchowne" - ksiŃžk(c), którŃ Gabriel požyczyˆ sobie, kiedy juž troch(c) wi(c)cej czasu sp(c)dziˆ w szkole. KsiŃžka nauczyˆa go, jak byš žoˆnierzem Chrystusowym. Potem Œwi(c)ty przyjш Œwi(c)cenia i w tym miejscu pouczono Gabriela, skupiˆ caˆŃ swŃ uwag(c). WidzŃc, že wokóˆ Œwi(c)tego gromadzi si(c) wielka rzesza uczniów, niektóre stronnictwa w Œwi(c)tym mieŒcie wysun(c)ˆy przeciwko niemu oskarženie o herezj(c) i zostaˆ wtrŃcony do wi(c)zienia. Oby Bóg wybaczyˆ ich nieroztropnym duszom i niechaj bˆogosˆawiony b(c)dzie papiež Paweˆ III, który jasno dostrzegˆ caˆŃ ŒmiesznoŒš oskaržeä! Kiedy wi(c)c Œwi(c)ty zostaˆ uwolniony, do wszystkich swoich Œlubów dodaˆ Œlub posˆuszeästwa wobec papieža, a zast(c)pca Chrystusa na ziemi, widzŃc, iž zyskaˆ cennego sˆug(c), poruczyˆ mu zadanie zaˆoženia zakonu. W ten sposób powstaˆo Towarzystwo Jezusowe, znane jako jezuici, žoˆnierze Chrystusa, do których zaliczajŃ si(c) jego nauczyciele. Nie do nich naležy osŃdzaš to w swej pokorze, ale wielu powiedziaˆo, že w obecnych czasach zam(c)tu zakon stanowi najpewniejszy puklerz KoŒcioˆa, i o tym powinien pami(c)taš, zbliža si(c) bowiem pora jego Œwi(c)ceä. JeŒli chodzi o muzyk(c), oznajmili mu z uŒmiechem, že niektórzy ludzie nazywajŃ ich Operowym Towarzystwem Jezusowym. I zaprawd(c), jak sam musi o tym wiedzieš, zapaˆ do muzyki ˆatwo ˆŃczy si(c) z umiˆowaniem Chrystusa. Wielu misjonarzy uprawiaˆo wybornie muzyk(c). Na przykˆad ojciec Józef uczy oboju i fletu. Možna b(c)dzie zadbaš o to, žeby Gabriel pobieraˆ nauki. I musi przeczytaš žywot Œwi(c)tego zaˆožyciela. Zanim wi(c)c skoäczyˆ kolegium, nauczyˆ si(c) po mistrzowsku graš na oboju i organach. JeŒli chodzi o nauk(c), ukoäczyˆ jŃ z lokatŃ dokˆadnie w Œrodku swojej klasy, i kiedy wyjechaˆ do kolegium jezuickiego w Rzymie, nie byˆ ani zatrwožony, ani zdumiony tym, co ujrzaˆ. Nigdy tež nie szukaˆ towarzystwa kurtyzan, žeby zaspokoiš swojŃ lubiežnoŒš, chociaž ten i ów spoŒród nauczycieli byˆ gotów patrzeš na to innym okiem, uznajŃc, že zanim czˆowiek zˆožy Œluby, powinien zapoznaš si(c) z tym fragmentem funkcjonowania swojej psychiki. Kiedy wreszcie zostaˆ czˆonkiem zakonu, bez ustanku wprawiaˆ swych nauczycieli w zdumienie, w którym byˆo dužo podziwu, chociaž bowiem nie možna byˆo zaprzeczyš, že rozumiaˆ wszystko, czego uczono, i trzymaˆ si(c) metafizycznych podstaw, których nic nie byˆo w stanie zburzyš, ciŃgle dawaˆa u niego o sobie znaš umysˆowoŒš chˆopska. Može dlatego wˆaŒnie w dniu wstŃpienia do zakonu profesor teologii, krzepki Niemiec o wyzbytych wyrazu oczach gotowanej ryby, osobiŒcie skontaktowaˆ si(c) z nim i przedstawiˆ mu sprawozdanie ze swoich wyczynów z dziewcz(c)tami krŃžŃcymi wokóˆ papieskiego miasta. Padˆ przy tym na kolana, a kiedy juž skoäczyˆ, mrugnш do mˆodzieäca ze Œmiechem, czekajŃc na rozgrzeszenie. Gabriel oznajmiˆ wtedy: - To, co dr(c)czy twojŃ dusz(c), nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Te sprawy majŃ niewielkie znaczenie. Twoja udr(c)ka bierze si(c) stŃd, že przeˆožony naszego zakonu nie zasi(c)gnш u ciebie rady, kiedy pracowaˆ nad wnioskami, które zamierzaˆ przedstawiš papiežowi. Proponuj(c) ci modlitw(c) o to, byŒ nie potrzebowaˆ wsparcia twoich sofizmatów. Teraz udziel(c) ci rozgrzeszenia. Niemiec byˆ zdumiony. Najpierw uŒmiechnш si(c) krzywo, a potem przyjш rozgrzeszenie wybuchajŃc przy tym Œmiechem. Tej nocy spaˆ lepiej niž zazwyczaj. Gabriel wróciˆ do Irlandii i zobaczyˆ si(c) ze swojŃ rodzinŃ. Dziadek juž nie žyˆ, a ksiŃdz Siamus robiˆ wraženie czˆowieka, którego koniec jest bliski, i chociaž žaden z nich nie zdawaˆ sobie z tego sprawy, widzieli si(c) po raz ostatni. Ojciec, matka, rodzeästwo zebrali si(c) wraz ze wszystkimi sŃsiadami i namawiali go, žeby przemówiˆ do nich po francusku albo wˆosku, i byli naležycie zdumieni, kiedy speˆniˆ ich proŒb(c), ale dostrzegˆ, že pomimo caˆego podziwu dla jego wyksztaˆcenia byli peˆni niepokoju. Byˆ w ich przekonaniu bezradnym niewiniŃtkiem. "Nie musisz si(c) o mnie martwiš - próbowaˆ uspokoiš matk(c). - Nie jestem juž dzieckiem". Potem wyruszyˆ do Tipperary, gdzie powierzono mu parafi(c). Matka odprowadziˆa go; staˆa nawet, kiedy juž pomachaˆ jej r(c)kŃ na zakr(c)cie, i patrzyˆa za nim, dopóki nie zniknш jej z oczu. KsiŃdz, któremu zostaˆ przydzielony w Tipperary, byˆ jeszcze bližszy Œmierci niž ksiŃdz Siamus. Po miesiŃcu czuwania przy jego ˆožu Gabriel zamknш mu powieki. Potem na terenie przylegˆym do kaplicy, która byˆa czymŒ niewiele wi(c)cej niž chatka nad jeziorem, pogrzebaˆ starego proboszcza odprawiwszy stosowne nabožeästwo wobec tysi(c)cy žaˆobników. Stary ksiŃdz próbowaˆ przed ŒmierciŃ wyjaŒniš Gabrielowi, jak przedstawiajŃ si(c) sprawy na terenie parafii, ale byˆ ledwie w stanie powiedzieš: "Strasznie, mój synu, žaˆoŒnie. Przedstawi(c) ci(c) Johnowi O'Burke'owi, który, zbaw Bože jego dusz(c), powie ci wi(c)cej, niž ja jestem w stanie powiedzieš, bo bliski juž jestem Œmierci. Po co žyˆem? Nie wiem po co, nie wiem, nie wiem". Odwróciˆ si(c) tyˆem i przez reszt(c) dnia wpatrywaˆ si(c) w Œcian(c) z wapienia, którŃ rozsadzaˆy korzenie janowca rosnŃcego na zewnŃtrz, udr(c)czony przez wdzierajŃcy si(c) do wn(c)trza wiatr. John O.Burke stawiˆ si(c), kiedy žyˆ jeszcze stary ksiŃdz. Po pogrzebie zaprosiˆ Gabriela do swojego dužego, zawilgoconego domu. Dom staˆ wŒród kurczŃcych si(c) posiadˆoŒci, zwrócony tyˆem do jeziora. Z caˆego zast(c)pu kominów wzbijaˆy si(c) ledwie dwa sˆupy dymu z tych palenisk, które nadal si(c) tliˆy - jedno w kuchni, gdzie caˆa jego szubieniczna sˆužba sp(c)dzaˆa dzieä, drugie w sieni, gdzie sam mieszkaˆ. WˆaŒnie nad tym paleniskiem powiesiˆ swojŃ szpad(c), gdyž nie wolno mu byˆo nosiš jej u pasa, jak przystaˆo na szlachcica, którym byˆ. O'Burke, kawaˆ chˆopa, podobnie jak ojciec Gabriela, zasiadˆ przy ogniu, by udzielaš wskazówek i rad wieŒniakom, którzy nadal przychodzili do niego, kiedy znaleŤli si(c) w tarapatach. - Musi ksiŃdz zdaš sobie spraw(c) z tego, že nie jestem miejscowym dziedzicem - oznajmiˆ O. Burke Gabrielowi. - Jest nim pan Edwardes, s(c)dzia pokoju i protestant. Do niego naležy ponad poˆowa hrabstwa i on tež wchodzi do dubliäskiego parlamentu, chociaž mieszka w Londynie i to pomimo tego, že jest teraz wˆaŒcicielem poˆožonego niedaleko zamku Crowell, który naležaˆ jeszcze za pami(c)ci žyjŃcych do rodziny O.Burke.ów. Teraz stanowi wˆasnoŒš s(c)dziego pokoju i czˆonka parlamentu i jemu równiež przypadnie ten dom, kiedy ja umr(c). Czy nie tak, Charles? - odwróciˆ si(c) w stron(c) wysmukˆego mˆodzieäca, który gˆaskaˆ psy siedzŃc koˆo kominka, ale teraz wyprostowaˆ si(c), podszedˆ do Gabriela i uŒcisnш mu r(c)k(c) z przyjacielskim uŒmiechem. - Tak b(c)dzie, ojcze, i nic si(c) na to nie poradzi. Jestem Charles O.Burke. Staram si(c) wˆaŒnie wyjaŒniš ojcu, že nie ma najmniejszego znaczenia to, do kogo naležy posiadˆoŒš. - Nie ma znaczenia? - Nie ma, daj(c) sˆowo. - Wskazaˆ palcem na ojca. - Nawet nie spróbuj(c) upomnieš si(c) o moje dziedzictwo, kiedy ojciec umrze. JeŒli zechcesz mnie wtedy zobaczyš, ojcze, prosz(c) rozglŃdaš si(c) wŒród Dzikich G(c)si. DoˆŃcz(c) do ich przelotów. - Przybraˆ teatralnŃ poz(c) i uŒmiechnш si(c). - Zakochaˆ si(c) w tych szaleäcach, którzy znaleŤli si(c) we Francji - powiedziaˆ dumnie ojciec, patrzŃc z miˆoŒciŃ na swojego syna. Częœć druga (c.d.) 7 Proboszczowie w Durraine w hrabstwie Kerry zostali tylko pozbawieni œrodków utrzymania, podczas gdy proboszczowie w Mamegoff koło Tipperary po prostu głodowali. Wymiar sprawiedliwoœci znajdował się w rękach pana Edwardesa, miejscowego sędziego pokoju, wyjšwszy bardzo poważne sprawy, które były przekazywane panom Martinowi i Howarthowi, ci zaœ działajšc wspólnie, mogli karać za poważne naruszenia prawa długoterminowym więzieniem. Chociaż dziewięć dziesištych wieœniaków stanowili katolicy, katolicka szlachta nie miała prawa sprawować urzędu sędziego pokoju ani zasiadać w parlamencie. Katolikom nie wolno było nawet kupować ziemi bez względu na to, jak długo jš uprawiali, jeœli zdarzyło się tak, że tę samš ziemię chciał nabyć protestant. Katolik mógł kupić konia tylko wtedy, gdy zwierzę miało wartoœć mniejszš niż pięć funtów. Nie mógł głosować ani być nauczycielem, ani sprawować urzędów koronnych, ani wstšpić w zwišzek małżeński z osobš wyznania protestanckiego. Uchwały parlamentu dublińskiego stawały się prawem dopiero po zatwierdzeniu przez parlament westminsterski. Z drugiej strony każda ustawa, która przeszła przez Westminster, stawała się ipso facto prawem w Irlandii. Tak czy inaczej większoœć członków dublińskiego parlamentu stanowili zausznicy angielskiej arystokracji. Mamegoff na przykład było reprezentowane w Dublinie przez pana Edwardesa w wyniku zakładu z Earl of Berkshire, którego nikt nigdy w Mamegoff nie widział. Prawa to jedno, ich narzucanie - drugie. W Mamegoff magistrat, protestancki poœród katolików, był szczęœliwy, jeœli mógł nie budzić licha. Także sędziowie pokoju starali się nic nie robić i nie zaprzštali sobie głowy przeœladowaniami, kiedy w grę wchodził tylko urzędowy obowišzek. Inaczej natomiast sprawa się przedstawiała, gdy spodziewali się wycišgnšć jakieœ korzyœci. Dšżyli do zmienienia ziem ornych w pastwiska, a to oznaczało wywłaszczenie właœcicieli z gruntów i antykatolickie prawa dawały im takie możliwoœci. Kiedy dziedzic protestant miał zamiar zamienić swojš posiadłoœć w pastwiska, wystarczyło mu narzucić energicznie prawo, by zepchnšć swoich dzierżawców na skrawki ziemi nie wystarczajšce dla wyżywienia kozy. Mógł nawet wywłaszczyć ich całkowicie, doprowadzajšc do tego, że pozbawieni dachu nad głowš błškali się wœród wzgórz. Oczywiœcie chłopi nie znosili tego ucisku biernie. Wprowadzano wojsko i wtedy do prawa dołšczała się zemsta. Kiedy Gabriel przybył do Mamegoff, szybko rozpoznano w nim księdza, który wie, że zbiory nie wystarczajš na cały rok i bywajš czasy, kiedy ciężko pracujšcy mężczyŸni i ich rodziny muszš żywić się janowcem. Nigdy nie oczekiwał, że dostanie od parafianina coœ do zjedzenia, a jeœli go jednak zapraszano do stołu, nie okazywał też kłopotliwej wdzięcznoœci. Przez okršgły dzień można go było zobaczyć, jak wędruje przez torfowiska o kromce chleba, czasem może z omastš, do jakiejœ chaty we władaniu choroby, a jeœli zdarzyło mu się napotkać człowieka, który wyprawił się po owcę pana Edwardesa, odwracał wzrok. Nie wszyscy w okolicy klepali biedę. Niektórzy żyli wygodnie w zbudowanych z kamienia dworach. Ale oni - Matinowie, Howarthowie i Greensiedde.owie - chociaż sšsiedzi, byli protestantami i nie należeli do trzódki Gabriela. Jednak kiedy zbliżała się pora Bożego Narodzenia, bez najmniejszych skrupułów upomniał ich, że te dwory zbudowane zostały na piasku, ponieważ dokoła ich bracia i siostry cierpiš głód i mieszkajš w ruderach. Informował także o tym, że jedwabie i aksamity zdarli z nagich grzbietów, które mogš zobaczyć, jeœli tylko zechcš wyjrzeć przez okno - albo nawet jeœli zechcš rzucić okiem na mieszkania własnej służby. Gabriel nie zadowalał się bynajmniej mówieniem. Stał zgłodniały na chłodzie, tak że wszyscy mogli go zobaczyć, i nie chciał nawet otworzyć ust, kiedy zapraszali go, żeby wszedł, zjadł coœ z nimi i omówił dokładniej tę sprawę. "Nie mam nic więcej do powiedzenia" - oœwiadczał. Wreszcie pan Cox, rektor Anglikańskiego Koœcioła Irlandii, odwiedził z kolei wszystkie te dwory i w rezultacie Martinowie, Howarthowie i Greenside.owie pogrzebali ostrożnie w kieszeniach i zgoła niemała sumka została zgromadzona na potrzeby komorników. Ofiarodawcy poczuli się usatysfakcjonowani, kiedy było już po wszystkim i mieli cały kłopot za sobš, a pan Cox podziękował im i pogratulował w odpowiednio uprzejmy sposób. Jednak Gabriel przyjšł ich miłosierdzie bez należytej wdzięcznoœci - do takiego zgodnego wniosku doszli. Powiedział tylko: "Muszę teraz iœć i zrobić, co zdołam, a to znaczy mniej, niż wymagałaby sprawiedliwoœć". Nie był wówczas jedynym jezuitš w Irlandii, który pozwalał sobie na krytyczne uwagi, a ten fakt niemało przyczynił się do tego, że jezuici mieli fatalnš opinię w Koœciele Anglikańskim. Ale pan Cox, chociaż zamieszkiwał piękne probostwo zbudowane z cegły, prawie dorównujšce niedalekiemu dworowi pana Howartha, bardzo szanował Gabriela i nic nie sprawiało mu większej przyjemnoœci jak przechadzki z nim i teologiczne dyskusje. W końcu jednak nawet on poczuł się rozczarowany. Pewnego dnia Gabriel oznajmił: "Mam dosyć tego gadania. Wierzę, że widziano jak Najœwiętsza Panna wstępuje do nieba, gdyż mam na to œwiadectwo papieża. Cieszyłbym się, gdybyœ w to uwierzył, panie Cox, skoro jednak mówisz mi, że nie jesteœ w stanie, przyjmę te słowa do wiadomoœci i koniec kropka. Na zakończenie chciałbym zwrócić uwagę, że ponieważ kapłan nie może żyć z kobietš, to albo twoja żona jest naprawdę żonš - i tak, jak sšdzę, jest w istocie - a w takim razie nie jesteœ księdzem, albo też nie jest żonš, a w takim razie musisz być złym księdzem". Wszystko wypowiedział z pogardliwym wyrazem twarzy, który czasem przybierał i który sprawiał, że był takim trudnym kompanem, aczkolwiek bywało też, że choć nigdy nie urzšdzał zgromadzeń z tańcami, muzyka płynęła z jego oboju niosła nieco ulgi w przygnębieniu, jakie - zdawało się - na zawsze położyło się brzemieniem na Mamegoff. Johnowi O.Burke.owi bardzo przypadł do gustu nowy ksišdz, ale ostrzegał go, żeby trzymał głowę nisko pochylonš. "Sam bowiem dobrze wiesz, ojcze, że nie masz prawa przebywać w Irlandii. Cierpliwoœci. Trzeba zostawić protestantów w spokoju". Ale kiedy docierała do Gabriela wiadomoœć o jakiejœ niegodziwoœci, nie potrafił dać spokoju nikomu, kto miał dosyć władzy, by rzecz naprawić, i widok księdza mozolnie zdšżajšcego do ich drzwi takš korzyœć sprawiał Martinom, Howarthom i Greenside.om, że oznajmili swoim służšcym, katolikom, iż nie ma ich już w domu dla księdza. Kiedy umarł John O.Burke, przybył na pogrzeb biskup terenów wschodnich i oprócz pocieszycielskich słów, jakimi obdarzył setki wieœniaków, którzy wylegli, by złożyć ostatni hołd swojemu protektorowi, przekazał także na osobnoœci kilka mšdrych rad Gabrielowi. "Popuœć wodze - rzekł. - To moja dobra rada, popuœć wodze". A następnie odjechał własnym powozem. W tydzień póŸniej Gabriel poszedł, by złożyć wyrazy uszanowania nowemu panu O'Burke.owi i ubolewać wraz z nim nad stratš rodzinnego domu, pamiętał bowiem wszystko, co zmarły powiedział o prawach dotyczšcych dziedziczenia przez katolików. Była to kłopotliwa rozmowa. Młody Charles O.Burke robił wrażenie, jakby machnięciem ręki zbywał uwagi Gabriela. Kiedy dwa miesišce póŸniej Gabriel przechodził koło probostwa, pan Cox wypadł z domu i zaprosił go do œrodka. Ku swojemu zdumieniu zobaczył tam Charlesa O.Burke.a, który siedział, zachowujšc niezręczne milczenie, w gabinecie rektora. Cox oznajmił: - Nadszedł moment, żebyœ dowiedział się, ojcze, że pan O'Burke postanowił wstšpić do Anglikańskiego Koœcioła Irlandii. - Proszę usišœć - powiedział Charles. - Chciałbym, żebyœ usiadł, ojcze. - Uœmiechnšł się ujmujšco. - Cóż, to prawda. Odbyłem z panem Coxem długie rozmowy. - Wyjaœniłem mu niektóre punkty - odezwał się Cox. - Ty, panie Cox, nie możesz niczego wyjaœnić. O.Burke, czy to prawda? - Już powiedziałem. W najbliższš niedzielę będę uczestniczył w Mszy odprawianej przez pana Coxa. - Proszę nazywać to Komuniš - powiedział Cox z nerwowym uœmiechem. - Ja to nazywam Komuniš. - Odwrócił się w stronę Gabriela. - Uznałem, że lepiej będzie cię o tym uprzedzić. - Widzisz, ojcze - zapewnił go Charles - dużo nad tym myœlałem. Teologia dopuszcza rozmaite punkty widzenia. Gabriel odpowiedział gestem pełnym zniecierpliwienia. - Nigdy nie uznałeœ za stosowne omówić swoich wštpliwoœci ze mnš. Dlaczego? - Doszedłem do wniosku, że lepiej zmagać się z nimi w samotnoœci. - Otóż to - mruknšł Cox. Gabriel wstał z pobladłš twarzš. - To nie ma nic wspólnego ze zwštpieniem - oœwiadczył. - Chodzi o to, że całkowicie odwróciłeœ się tyłem do Chrystusa. Albowiem według obecnych twoich poglšdów być prawdziwym wobec swego Zbawiciela znaczy mniej niż pozostanie dziedzicem i bez wštpienia sędziš pokoju w wyniku tego przetargu. Nie zmieniłeœ wiary, chłopcze. Doszedłeœ do wniosku, że możesz się bez niej obejœć. Cóż, w tej chwili jest ci niepotrzebna, to możliwe, ale wierz mi, nadejdzie chwila, kiedy poczujesz potrzebę wiary. - Widzisz, panie Cox - rzekł Charles zwracajšc się do swojego nowego przewodnika. - A nie mówiłem? - Czy nie mógłbyœ, ojcze, przynajmniej życzyć mu powodzenia na drodze nowej wiary? - zapytał pan Cox. - Jakże ksišdz mógłby mówić takie bzdury? - Cóż, Charles, my, księża, jesteœmy równie słabi jak inni ludzie - zauważył słodkim głosem Cox. - Oby Bóg zechciał nam wybaczyć. - Amen - rzekł Charles. - Obaj budzicie we mnie odrazę - oznajmił Gabriel. Nasunšł kapelusz na oczy i oddalił się wielkimi krokami. Wielu ludzi Charlesa zaglšdało przez okna Koœcioła, żeby zobaczyć, jak przyjmuje protestancki chleb i wino. Kiedy zeskoczyli z parapetów, wiedzieli już, że utracili ostatniš ochronę przed całš mocš prawa. Jak przewidywał Gabriel, dobroduszny młodzieniec został życzliwie przyjęty w szeregi miejscowej szlachty i już wkrótce został sędziš pokoju. Wobec nich miał maniery wielce swobodne i grzeczne. Jednak dla swojej służby i dzierżawców był całkiem innym człowiekiem. Większoœć znała go z czasów, kiedy był jeszcze dzieckiem, ale teraz nie mógł pozostać z nimi w zażyłych stosunkach. Wstydził się swojej zdrady, więc zwrócił się przeciwko nim. W cišgu roku stał się zawziętym przeœladowcš swoich dawnych współwyznawców. Jego nowi przyjaciele, szlachta pochodzenia protestanckiego, wyładowywali nadmiar energii w grach i polowaniach. Zbyt byli pewni siebie, by uciekać się do wyznaniowych wybryków. Uœmiechajšc się ukradkiem wobec gorliwoœci nowo nawróconego, radzili mu, żeby z większš swobodš podchodził do tej sprawy, ale on nie słuchał. W jego posiadłoœci - teraz już przez nikogo niekwestionowanej - już wkrótce owce skubały trawę tam, gdzie katoliccy współwyznawcy ojca uprawiali ziemię. Nie œmiał ich usunšć, pozwolił zostać w chatach, ale nie łożył nic na ich utrzymanie. Katoliccy dzierżawcy przez dwa lata walczyli o życie, a po tym czasie Gabriel poprowadził obdarty tłum mężczyzn, kobiet i dzieci do dworu. Kiedy ich Charles usłyszał, wyszedł na próg majšc za sobš trzech nietutejszych mężczyzn, których sprowadził i uzbroił w strzelby. Zapytał wieœniaków, czego sobie życzš. Odpowiedział mu Gabriel: - Patrz! - następnie zwrócił się do tych, którzy z nim przyszli: - Klęknijcie - rozkazał. Kobiety uklękły, za ich przykładem poszły dzieci. MężczyŸni dalej stali. Charles O.Burke wpadł we wœciekłoœć. - To nic nie da! - wrzasnšł. - Wasz ksišdz wprowadził was w błšd. Niczego ode mnie nie dostaniecie. Wynoœcie się, bo każę moim ludziom strzelać. Gabriel odpowiedział łagodnym głosem: - Kiedy powiedzieli mi, że głodujš, poradziłem im, żeby przyszli do ciebie i poprosili o chleb. Nie mogš uwierzyć, że zawiodłem ich dajšc tę obietnicę. - Chleba! - zawołała jedna z kobiet. - Chleba! - zawtórowała inna. - Chleba, chleba, chleba! - zawodził jednogłoœnie cały tłum. - Chleba, chleba, chleba! Charles, rozdygotany, skinšł na swoich ludzi, żeby się cofnęli, a następnie sam wszedł do domu i zatrzasnšł drzwi. Gospodyni, która służyła przedtem u jego ojca, usłyszała z zewnštrz okrzyki. Poszła do Charlesa O.Burke.a i powiedziała mu, że na miłoœć Boskš cały wypiek chlebów jest gotowy do włożenia do pieca. Przyglšdał się jej przez dobre pół minuty, a potem polecił zabrać się do roboty. - Jesteœ dobrš kobietš - dodał, co zachęciło jš do tego, żeby w czasie kiedy piekły się chleby, przyrzšdzić rosół. Na zewnštrz mężczyŸni cisnęli się wokół Gabriela. - Daliœmy mu szansę - burknšł jeden z nich - i sami widzieliœmy, co o tym myœli. Teraz nasza kolej. Dalej, chłopcy. Jest ich tylko trzech! - Przyniósł ze sobš pałkę, którš zaczšł teraz wywijać. Młodsi zaczęli wiwatować. Starsi mieli zafrasowane miny. Mówca zwrócił się do Gabriela: - Ojcze! - zawołał i nie uœmiechał się używajšc tego słowa wobec kogoœ na tyle młodego, że mógłby być jego synem. - Co ty na to? Jeœli nic nie dostaniemy, ruszymy na nich i chcemy, żebyœ ty nas poprowadził. - Chcecie atakować, więc dobrze, poprowadzę was, skoro tego pragniecie. Widzieliœmy jednak, że majš strzelby. Zanim wedrzemy się do œrodka kilku z nas będzie rannych, albo straci życie. Zdajecie sobie z tego sprawę? A co się stanie, kiedy reszta wtargnie do œrodka? Czy pomyœleliœcie o tym? - Zabijemy ich - odparł cicho młodszy mężczyzna. - Œwietnie. I co dalej? - Powiedz nam, ojcze - ozwał się trzeci głos, tym razem należšcy do starej kobiety. - Potem już właœciwie wszystko jedno, co zrobimy - oznajmił Gabriel. - Będziemy mogli czekać tutaj na żołnierzy, żeby zabrali nas wszystkich razem, albo wrócić do domów i czekać aż aresztujš nas pojedynczo, albo możemy rozproszyć się i zmusić ich, żeby polowali na nas na otwartej przestrzeni. Młodzieniec, który napomknšł o zabijaniu, powiedział teraz z goryczš: - Dobrze znam takich jak ty, ojcze. Do tego miejsca i ani kroku dalej. Tak to już jest z mężczyznami w sutannach. Widzicie? - zwrócił się do reszty. - Już doprowadził do tego, że mielimy językami zamiast działać. - Rozległy się aprobujšce pomruki. Jednak w tym momencie służba domowa wyszła z domu i ustawiła na kozłach długie stoły, których nikt nie oglšdał od czasu œmierci starego O.Burke.a. Służšcy powiedzieli im, że zmiękczyli serce młodego pana. Może zmienił zdanie w sprawie swojego wyznania. Uœmiechajšc się szeroko oznajmił, że za jakieœ dwie godziny wszyscy dostanš chleb i miskę rosołu, tak więc cały tłum zasiadł - tym razem łšcznie z mężczyznami - i czekał. Niektóre kobiety poszły do wioski, żeby przyprowadzić dzieci zostawione w domu. MężczyŸni rozmawiali między sobš o tym, jak dobrze się stało, że ksišdz przemówił i ich powstrzymał. Po jakimœ czasie wyszedł Charles O.Burke, tym razem sam, i powiedział, że zaimponowało mu to, iż utrzymali taki porzšdek. Jeœli sš jakieœ skargi, gotów jest wysłuchać, i zachęcił, żeby wybrali spoœród siebie szeœciu rzeczników, aby spotkali się z nim po posiłku, na który jak najserdeczniej ich zaprasza. Wybrano rzeczników z Gabrielem na czele i po zanotowaniu ich nazwisk gospodarz wrócił do domu i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Zgromadzeni nie wiedzieli, że potajemnie pchnšł jednego ze swoich nowych ludzi do Tipperary, żeby œcišgnšł żołnierzy. Dragoni pojawili się na wzgórzach, zanim uczta na dobre się zaczęła i na widok dobytych szabel wszyscy zaczęli uciekać. Nie było natomiast ucieczki dla szeœciu mężczyzn, których nazwiska O.Burke sobie zanotował, szczególnie zaœ zadbał o to, żeby powiedzieć sierżantowi, by ten nie zapomniał o "katolickim księdzu", jak od pewnego czasu okreœlał starego przyjaciela swojego ojca. W tej sytuacji wynik był wiadomy. Pięciu spoœród szeœciu prowodyrów dostało po dziesięć lat więzienia. Gabriel został skazany na dożywocie przez ubolewajšcego sędziego, który nigdy nie pogodził się do końca z tymi sporadycznymi przypadkami, kiedy sprawiedliwoœć wymaga znęcania się nad ludŸmi sprawiedliwymi. Nie ulegało jednak wštpliwoœci, że dopóki ten niezwykły młody kapłan będzie na wolnoœci w Irlandii, stanowił będzie Ÿródło niepokoju. Należał do Irlandii, która była martwa i pogrzebana albo już wkrótce miała takš właœnie się stać. Zamknięty w plugawym, posępnym i nękanym przez choroby więzieniu w Glenmaje, Gabriel został wkrótce zapomniany przez wszystkich oprócz Charlesa O'Burke.a, który bez znużenia opowiadał swoim znudzonym goœciom, jak udaremnił knowania jezuity pragnšcego doprowadzić do wybuchu buntu. Jeœli zaœ chodzi o samo więzienie, było ono w stanie skrajnego zaniedbania i nigdy nie pojawił się choćby w jego pobliżu ktoœ, kto byłby w stanie zrobić cokolwiek dla jego ulepszenia. Zostało całkowicie oddane na łaskę i niełaskę naczelnika, który jeœli chodzi o więŸniów, zainteresowany był wyłšcznie datkami, jakie mógł od nich wydusić. Innymi słowy życzliwoœć - za którš żšdał swoistego wynagrodzenia - ograniczała się do więŸniów mogšcych zapłacić dodatkowo za lepsze warunki i wyżywienie. Szczególnie pieczołowitš uwagš otaczał dłużników. Katolicy, rozbójnicy i mordercy mieli ciężkie życie. Wegetowali w okropnych warunkach, w celach mrocznych w cišgu dnia i smoliœcie ciemnych w nocy - jak bowiem więŸniowie mogli pozwolić sobie na œwiece, skoro nie stać ich było na koce? - Bo jedynymi pieniędzmi, jakie naczelnik mógł od nich wycišgnšć, były datki od pań i panów, którzy odwiedzali Glenmarie, gdyż widok więŸniów wydawał im się osobliwie zabawny. Kiedy wyczerpały się osobiste fundusze Gabriela, jego pierwszš reakcjš było poczucie ulgi. Skoro nie miał pieniędzy, nie mógł wprawdzie kupić koca ani jedzenia dla najbardziej potrzebujšcych więŸNiów, jak robił to dotychczas, ale mimo wszystko błogosławieństwem było to, że stanowił z nimi jedno, że wszyscy żyli tak samo, na tym samym poziomie, w obliczu swojego Zbawiciela. Jednak rzeczywiste doœwiadczenie tych nędznych warunków życia było dla niego ogłuszajšcym ciosem. Jednym z jego najbardziej wstrzšsajšcych odkryć było to, że nie wszystkie szramy i obtarcia, jakie zobaczył na cuchnšcych półnagich ciałach, były dziełem strażników. Niektóre zadali współtowarzysze w cierpieniu. Uœwiadomienie sobie, że człowiek może upaœć tak nisko, naruszyło jego wiarę w możliwoœć odkupienia. Nigdy jednak nie uchylał się przed obowišzkiem napominania i kiedy tylko nieludzkie zachowanie strażników albo więŸniów dawało ku temu sposobnoœć, karcił tak samo bez zahamowań, jak bez zahamowań rozdawał jedzenie i lekarstwa, kiedy był jeszcze w stanie je kupować. Nie widział powodu, żeby zaprzestać napominania strażników dlatego tylko, że skończyły się pienišdze. Ale za pierwszym razem, kiedy zaprotestował wobec strażnika, został powalony uderzeniem na ziemię, a potem przybiegli jeszcze dwaj strażnicy, którzy skopali go i zbili do utraty przytomnoœci. Ostatnie, co zapamiętał, to widok twarzy współtowarzyszy niedoli - mężczyzn, kobiet i dzieci - którzy tłoczyli się, by z żywym zainteresowaniem obserwować niecodzienne widowisko. Potem patrzył w innš stronę, kiedy kogoœ bito, i na ogół odwracał się wtedy do œciany. Z poczštku próbował przynajmniej pomóc ofiarom, kiedy przeœladowcy już sobie poszli. Jednak ku swemu zmartwieniu odkrył, że tego rodzaju posługa wcale nie jest dobrze przyjmowana. Przeciwnie, dawał innym więŸniom tę wielkš satysfakcję, że mogli dać upust swojej nienawiœci. Zgodnie z ich doœwiadczeniem księża trzymali z bogatymi, majšcymi zapewniony spokojny byt i pewnymi siebie. WięŸniowie nie widzieli żadnego powodu, by go kochać albo choćby szanować. Były to najmroczniejsze dni w życiu Gabriela. Stopniowo zarzucił modlitwę. Odłożył na bok brewiarz, a kiedy zaczšł się za nim rozglšdać, odkrył, że brewiarz zniknšł. Nie przejšł się tym. Ważne było tylko to, żeby dostać swojš porcję zupy. Potem którejœ nocy zaczšł krzyczeć przez sen, że sprawiedliwoœć nie istnieje, i wydało mu się, że słyszy drwišcy œmiech Stwórcy, którego niegdyœ otaczał czciš, i obudził się z policzkami mokrymi od łez. Potem miał sen, w którym przemówił do niego Chrystus: "Co ci dolega? - zapytał. - Czy dobro przestało być dobrem dlatego tylko, że cierpisz! To, co obiecałem ci na poczštku, jest nadal prawdš. Znalazłeœ się w tarapatach, zgoda, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal jestem ten sam i zawsze tym samym pozostanę". Gabriel był zaskoczony i rozradowany. "Zapomniałem!" - wykrzyknšł i obudził się ze œmiechem na ustach. Potem zasnšł znowu i spał jak nigdy dotšd w tym miejscu. Rano spostrzegł, że nie opuœciło go widzenie ze snu. Spróbował póŸnej interweniować wobec strażników w obronie pewnego bardzo starego i słabego więŸnia i strażnicy znowu zacišgnęli go do kšta, żeby go pobić, a tłum więŸniów znowu zebrał się, by patrzeć. Myœleli już, że stał się jednym z nich, ale coœ im mówiło, że wcale tak nie jest. Jeszcze tego samego dnia zaprzyjaŸniły się z nim dzieci. Ich matki nadal szydziły z niego, chociaż zaczęły zwracać się do niego "ojcze". Kilku mężczyzn podeszło i usiadło przy nim, a kiedy stwierdzili, że zaprzestał doszukiwać się w nich grzechu, wszczęli swobodnš rozmowę. Stanowił z nimi jedno. To oni poprosili go, żeby się za nich modlił. Pewnego dnia przyszedł sam naczelnik i kopnšł leżšcego Gabriela. - Jeœli chcesz, żebym coœ zrobił, wystarczy powiedzieć, po co więc mnie kopiesz? Nie jestem kamieniem. Żadna istota z ciała i krwi nie jest kamieniem. Naczelnik zmieszał się. - On chyba oszalał - oœwiadczył i wyszedł. Po tym incydencie wszyscy więŸniowie byli jednak traktowani łagodniej, kiedy Gabriel znajdował się w pobliżu, a i Gabriela nikt już nie œmiał uderzyć. W cišgu tego czasu Charles O'Burke przybrał na wadze, a jego przystojna twarz stała się ciężka wskutek nadużywania alkoholu. Był powszechnie znany ze swojej goœcinnoœci, a powtarzana do znudzenia opowieœć o tym, jak udaremnił jezuicki spisek, stała się obiegowym tematem żartów. Pewnego razu podczas polowania goœć, stojšcy obok niego i czekajšcy na następne podniesienie się bażantów, zapytał: - Co słychać u jezuity? Pytanie padło ni z tego, ni z owego, ale Charles odparł: - Skšd mam wiedzieć? Jest w więzieniu w Glenmarie. - Gotów jestem założyć się o pięćdziesišt gwinei, że ten ksišdz nie istnieje i nigdy nie istniał - wtršcił się inny goœć. - Może pokazałbyœ nam ten stwór, jeœli chcesz, byœmy uwierzyli w jego istnienie? - Słowo daję - rzucił Charles. - Zrobię to. Dwa powozy pełne dam i panów, wœród których był O.Burke, przyjechały rankiem w dwa dni póŸniej do Glenmarie. Wszyscy zamilkli, kiedy znaleŸli się w więzieniu i poczuli smród wystawionych na pokaz półnagich nieszczęœników. - W powietrzu może być zaraza - powiedziała jedna z dam zakrywajšc twarz chusteczkš. - Musimy czym prędzej stšd wyjœć. Który to ten jezuita? - Jestem - zgłosił się Gabriel. Siedział w kšcie trzymajšc w ramionach dziecko. Wszyscy spojrzeli na niego, a następnie na Charlesa, gdyż spojrzenie Gabriela zatrzymało się na człowieku, który wpakował go tutaj, spojrzenie zgoła nie wrogie, ale uważne i pełne powagi, jakby potwierdzajšce niezbite prawdy. Charles starał się mężnie wytrzymać ten badawczy wzrok. Potem z trudem zaczerpnšł powietrza i wybiegł. Jego goœcie tylko na to czekali. Niezaprzeczalnie wycieczka okazała się nieudana i najlepiej jak najszybciej o niej zapomnieć. Najmniej podobała się Charlesowi. Na pytanie, które zadała jedna z dam, odpowiedział, że raczej będzie smażył się w piekle, niż kiwnie palcem, żeby wydobyć zdrajcę z więzienia. Tam jest jego miejsce. W cišgu następnych nocy Charlesa O.Burke.a przeœladowało jednak dwoje niezwykle jasnych błękitnych oczu, które wpatrywały się w niego osšdzajšco gdziekolwiek poszedł, i trochę ponad rok póŸniej Gabriel został zwolniony z więzienia w wyniku złożonego przez Charlesa O.Burke.a, sędziego pokoju, zeznania stwierdzajšcego, że jezuita zrozumiał swój błšd, i zalecajšcego w zwišzku z tym uwolnienie go pod warunkiem, iż opuœci Irlandię i nigdy do niej nie wróci. Rzeczony jezuita nie zamierzał podejmować takiego zobowišzania, ale dzięki poręczeniu przez biskupa wschodnich terenów został mimo to uwolniony. Tenże biskup udał się swoim powozem, żeby odebrać Gabriela z więzienia i chociaż dzień był słotny, uznał, że lepiej będzie otworzyć okna, kiedy pasażer znalazł się już w powozie. Tak więc Gabriel z powrotem znalazł się w rzymskim kolegium jezuitów. Niemiecki wykładowca teologii stwierdził, że jego dawny uczeń i, jak mu sam przypomniał - spowiednik - stał się dokładnie takš onieœmielajšcš postaciš, jak oczekiwał. PrzydŸwigał dwanaœcie flaszek czerwonego wina i był uszczęœliwiony, kiedy jego gospodarz natychmiast otworzył jednš z nich. - Czy pamiętasz prawdę, którš podsunšłeœ mi wtedy? - zapytał Niemiec. - Tak, pamiętam. Czy przełożony naszego zakonu wyœwiadcza ci, ojcze, zaszczyt zasięgajšc twojej rady? - Przez cały czas. To bardzo kłopotliwe. - Niemiecki ksišdz sam otworzył drugš flaszkę. - A czy masz jakieœ wyobrażenie, dokšd tym razem zamierzamy cię wysłać? - Tam, gdzie będę potrzebny. - Może to być wszędzie. Decyzję podejmie ojciec , którego za plecami nazywał Kalwinem. Czy mam przedstawić ci możliwoœci? Indie, Kongo albo Ameryka Południowa. Co ty na to? To znaczy zakładajšc, że nie chodzi wcale o ciebie, ale o kogoœ innego? - Odpowiada mi. - Miejmy więc nadzieję, że w istocie będzie ci to odpowiadać. - I uniósł szklaneczkę. 8 Osiem miesięcy póŸniej, majšc już za sobš burzliwe morza i piratów, Gabriel przybył na odpoczynek do misji Santa Croce położonej poniżej wodospadu Igua~c~u, głęboko w interiorze. Uważano go tam za wzorowego księdza. W zakresie porzšdku i dyscypliny był drobiazgowy i niestrudzony. Taki sam charakter miała jego miłoœć do mieszkajšcych tam Guarani, których język szybko opanował. Pięć lat póŸniej, kiedy został przełożonym misji, nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby zakwestionować tę nominację. On również jej nie kwestionował. Co się tyczyło jego, wykonywał po prostu pracę, w którš wszyscy wierzyli. To, że inni mogliby myœleć o nim jako o przywódcy, nigdy nie przyszło mu do głowy, chociaż tak właœnie było. Nawet wybuchy złego humoru jego podwładni przyjmowali z radoœciš. Zbyt go kochali, by pragnšć, żeby stał się doskonały, aczkolwiek nie wštpili, że kroczy ramię w ramię z Chrystusem. To ostatnie było prawdš, Gabriel przez cały dzień i każdego dnia spierał się ze swoim Zbawicielem, wysuwał wobec Niego postulaty, zgłaszał proœby. Nie uważał jednak, by było w tym coœ godnego uwagi, gdyż sšdził, że każdy chrzeœcijanin robi dokładnie to samo. Teraz, samotny w swoim szałasie, stawiał Boskiemu powiernikowi pytanie o męczeństwo Juliana. Kiedy zapadł wieczór, brat Itapua zastukał do drzwi, by oznajmić, że wszystko jest już przygotowane do Mszy. Gabriel poprosił Indianina, żeby usiadł, a sam w tym czasie założył szaty liturgiczne. Patrzył na te szaty jak na coœ kłopotliwego, ponieważ jednak były nakazane, kazał je starannie prać i prasować. Kiedy ukazał się gotowy do odprawiania Mszy, z rozwianymi siwymi włosami i ustami zaciœniętymi tak, że tworzyły kreskę, był istnym wizerunkiem kapłaństwa. Nie padło ani jedno słowo. Bezzwłocznie ruszył za procesjš ministrantów Guarani i księży w stronę koœcioła misyjnego. Kiedy przechodził, wszyscy Guarani klękali, a ci, którzy znajdowali się dostatecznie blisko, całowali jego dłoń. Z poczštku węszšc w tym geœcie bałwochwalstwo zakazywał go, ale na koniec poddał się. Przekroczył szerokie podwójne drzwi koœcioła i znalazł się w oœwietlonym œwiecami wnętrzu, a w tym momencie rozległy się dŸwięki organów zestrojone z gitarami, skrzypcami i fletami, chór zaœ podjšł niskie tony œpiewu gregoriańskiego. Ojcze Julianie - pomyœlał - oto jesteœmy w żałobie. Módl się za nas, grzeszników. Jednoczeœnie patrzšc ponad tłumnym zgromadzeniem Guarani, których tak dobrze znał, zastanawiał się, czy oni nie obchodzš żałoby po utracie czegoœ innego niż on. Podniósł wzrok na ołtarz Guarani i spojrzał, jak często to czynił, na skrzydlatš bestię, pół anioła, pół groŸnego, zakapturzonego ptaka, wyrzeŸbionš przez Guarani. Pieœń przeniknęła z koœcioła w ciemnoœci. Kiedy zapadła cisza, Gabriel powiedział: "Wszechmogšcy i Miłosierny Boże, polecamy Twojej szczególnej pieczy duszę naszego brata, Juliana, który bez wštpienia będzie orędował za Twoje nieœwiadome dzieci, Guarani z górnej Parany". Następnego ranka tysišce Guarani stały w milczeniu na brzegu rzeki i patrzyły, jak Gabriel i czterech innych jezuitów spychali na wodę dwa czółna. Kiedy zniknęli z oczu , Guarani wrócili do swoich zajęć. Wielu miało pewnoœć, że już ich nie zobaczy. Pištka jezuitów zbliżała się już do wodospadów Igua~c~u i słyszała już ich grzmot. Pokonali zakole rzeki i ujrzeli posępny, samotny krzyż, który wskazywał grób Juliana Lanzottiego. Wznoszšc wzrok ku szczytowi wodospadu, Gabriel dostrzegł obłok piany wzbijajšcy się z dołu. Wycišgnęli łodzie na piasek i ułożyli dokoła krzyża kwiaty z dżungli i stojšcej wody. Tak polecił im uczynić Gabriel. Odprawili długie nabożeństwo. Potem rozpalili ognisko, spożyli posiłek i poszli spać. Powietrze wokół drżało od huku wodospadu. Tego samego wieczoru pięć mil powyżej wodospadu zabójcy Juliana zaczęli właœnie œwiętować i upijać się wokół buchajšcego ogniska. Kobiety wypluwały wczeœniej ziarnka mate do ciemnego brunatnego płynu w wydršżonym pniu i teraz kosztowano tej mikstury. Szaman wywracał oczami, klepał się po brzuchu i oznajmił, że napój jest gotowy. Zaniósł go do pół tuzina dorosłych wojowników i ci potwierdzili jego ocenę. Wtedy wrócił do reszty szczepu i rozkazał zaczynać. Dwie godziny póŸniej wszyscy byli pijani i szczęœliwi. MężczyŸni, kobiety i dzieci spożywali mięso jelenia i tłuszcz spływał im po ciałach. Ojciec podawał swoje naczynie pucołowatemu pięciolatkowi, który pił łapczywie. Stary mężczyzna i stara kobieta o poważnych twarzach wymieniali czcigodne i stare szczepowe powiedzonka przy ogólnych wybuchach œmiechu. Młody Indianin zerwał się na nogi i podrygiwał, rozkraczony, przed rzšdkiem siedzšcych dziewczšt, potrzšsajšc tym, co miał do zaofiarowania. Dziewczyna patrzyła mu zachęcajšco prosto w oczy, więc przewrócił jš, a połowa szczepu wstała, żeby się temu przyglšdać. Najstarsi i najmłodsi nie przerwali jednak jedzenia i picia. Kiedy pierwsze œwiatło poranka przebiło się przez gęste listowie, wszyscy leżeli, pogršżeni w głębokim œnie. Wczesnym popołudniem nikt już nie spał. Zniknęli, zanim nadeszła noc. Obozujšcy poniżej wodospadu ojciec Gabriel siedział ze swoimi towarzyszami przy ognisku. Oznajmił: - Postanowiłem iœć tam i nauczać Guarani. Ojciec Antonio rzekł na to: - Ty, ojcze Gabrielu, jesteœ już stary. Pozwól, niech zrobi to jeden z nas. - NIe. To ja wysyłałem Juliana. - ChodŸmy więc wszyscy - zaproponował ojciec Sebastian. - A jakże - odparł Gabriel sarkastycznie - i weŸmy także oddział wojowników i baterię artylerii. Jeœli pojawimy się wszyscy razem, wezmš nas za handlarzy niewolnikami. - Powiedzmy, że dotrzesz na szczyt wodospadu. I co wtedy uczynisz? - zapytał Antonio. - Będę się modlił. - Mam na myœli, co im zaofiarujesz ? - Muzykę. - Muzykę! - Sebastian wzniósł ręce do nieba. - Czy nie wierzysz w muzykę, Sebastianie? - Dla mnie nic ona nie znaczy. - Mam na myœli ludzi wrażliwszych, Guarani. Wiesz, co powiedział Minoria: "Dajcie mi orkiestrę, a podbiję całš Amerykę Południowš. Muszę tego spróbować". - Wspaniale. Kiedy dotrzesz na szczyt wodospadu, zaczniesz im grać. - Handlarze niewolnikami idš do nich z broniš palnš. - Ojciec Gabriel wydobył obój ze swojego zawiništka, a następnie z wojłokowego pokrowca. - My idziemy do nich z muzykš. - Umocował stroik do oboju. - Nie sš gotowi - stwierdził ojciec Ferdynand. Gabriel zostawił w spokoju stroik i zapytał: - Czyżby? Skšd to wiesz? - Ojca nie da się przekonać - poskarżył się Sebastian. - Œmierć Juliana nastšpiła z woli Boga, ty zaœ samowolnie bierzesz na siebie odpowiedzialnoœć. - Rzeczywiœcie - odparł Gabriel. - Może masz rację. Muszę się nad tym zastanowić. - Nie możesz wywracać argumentu na drugš stronę, twierdzšc, że się z nim zgadzasz - oœwiadczył mu Sebastian. Gabriel odpowiedział z uœmiechem: - Wydawało się to rzeczš rozsšdnš. - Podniósł obój do ust i zagrał prostš melodię, która utonęła w szumie wodospadu. Następnego ranka tamci powiedzieli: - NIech Bóg ma cię w opiece. Tylko Sebastian towarzyszył Gabrielowi do stóp wodospadu. Nie ustajšcy grzmot wody sprawił, że nie byli się w stanie porozumieć. Uœcisnęli się więc tylko. Gabriel obdarzył Sebastiana uœmiechem pełnym najczystszej życzliwoœci. Sebastian nachmurzył się. Kiedy wrócił do obozu, wspišł się na skałę i nie chciał z nikim rozmawiać. W tym czasie Gabriel znalazł jakiœ wšwóz i poczšł pišć się nim do góry. Jego œciany schodziły się coraz bardziej i drzewa zasłaniały niebo nad głowš. Potem zanikł w poroœniętym roœlinnoœciš urwisku. Gabriel musiał zejœć i zaczšć wszystko od poczštku. Tym razem znalazł wšskie pęknięcie po prawej stronie, które zmieniajšc się w ciasnš szczelinę, doprowadziło go na skraj urwiska wodnego. "Chryste, powiedz mi, dlaczego to robię?!" - szepnšł zatrwożony Gabriel. Ruszył dalej w lewo wœród ociekajšcych wodš liœci. Kiedy nadeszła pora odchylił głowę do tyłu i odmówił nieszpory głosem œmiesznie nikłym wobec łoskotu wodospadu. Potem ruszył dalej. Zapadł już zmierzch, kiedy wyłonił się z poszycia leœnego, które pokrywało górnš krawędŸ wodospadu, i w tym momencie wiedział już, że mu się udało. Przejęty grozš, stał niby Adam patrzšc na spadajšcš œcianę wody, która ginęła za krawędziš. Niebo nad nim pociemniało i ukazały się gwiazdy, ale on dalej szedł wœród ciemnoœci w górę rzeki. Łoskot wodospadów przycichł, a także bieg rzeki był teraz spokojniejszy. Wszedł księżyc i œwiecił poprzez listowie. Gabriel szedł dalej. Trzasnęła uschnięta gałšzka. Na dole, w obozie, gdzie tamci czekali, Sebastian leżał bez ruchu wpatrujšc się w księżyc. Antonio zapytał: - Myœlisz, że ich znalazł? - Nie wiem. - Może nigdy ich nie znajdzie. - To prawda. - Co zrobi, jeœli... - Nie wiem! - wykrzyknšł Sebastian. Dokładnie w tej samej chwili Gabriel pochylał się, żeby obejrzeć tlšce się resztki ogniska. Kiedy płonęło? Nie potrafił tego powiedzieć. Wokół była puszcza; wodospady zostały daleko z tyłu. Wyprostował się i zadał pytanie Chrystusowi: "Czy w ogrodzie Getsemani czułeœ równie wyraŸnie jak ja teraz zbliżanie się œmierci? Jeœli tak, byłeœ człowiekiem. Jeœli nie, byłeœ Bogiem. Jakiej pomocy możesz mi udzielić?" Usiadł i wyjšł obój. Pot spływał mu po twarzy i raz jeszcze spojrzał w stronę nieprzeniknionej puszczy. Podniósł obój do ust, odchrzšknšł i zaczšł grać. Grał swojš ulubionš melodię, obbligato na obój z "Pištego Tria" Albina Masaschia. Gdzieœ w puszczy dwie małpy słyszšc rozedrgane nuty, które rozbrzmiewały w nocnym powietrzu, przestały się wzajemnie czochrać i nastawiły uszu. Stadko niebieskich i purpurowych ptaków, na pół uœpionych, uniosło nagle zaalarmowane głowy i słuchało. Dzika œwinia wyszła ze swojej jamy na otwartš przestrzeń z czwórkš małych i cała pištka nasłuchiwała, majšc w oczach blask księżyca. Jaguar skradajšcy się po skałach przystanšł i odrzucił do tyłu głowę w niemym warknięciu. Gabriel dostrzegł twarz wojownika wpatrujšcš się w niego z niskich zaroœli i przestał grać. Ich spojrzenia spotkały się i każdy z nich uchwycił przelotny sygnał lęku u tego drugiego. Twarz dzikusa cofnęła się i Gabriel czym prędzej zaczšł znowu grać. Wojownik ukazał się znowu. Wtedy Gabriel poczuł, że włosy stajš mu na głowie ze strachu, gdyż uœwiadomił sobie, że za nim stoi jeszcze inny, tak blisko, że czuł jego zapach. Potem trzeci wyłonił się z zaroœli w odległoœci około czterdziestu jardów i zadarł głowę, wpatrujšc się z ukosa w Gabriela. Pierwszy dzikus wyszedł teraz z zaroœli i stał jakieœ dwadzieœcia stóp od Gabriela z uniesionš wysoko włóczniš, ale widzšc, że muzyk jest nie uzbrojony, podszedł bliżej i przykucnšł na piętach. Z dżungli wyłonili się dalsi Guarani. Stali oszołomieni. Potem zaczęli półgłosem rozmawiać o jego muzyce. - Nie dobywa się z jego ust. - Nie, to z fujarki. - Podoba mi się. - Tak, brzmi jak pierwsze nawoływanie ptaków. - Tak, właœnie jak pierwsze nawoływanie. To coœ nowego. - Jak pierwsze tchnienie porannego wiatru. - Tak. Raptem na polanę wbiegł szaman. Wrzasnšł: - Szaleni! Czy nie widzicie? Patrzcie więc. - Rzucił się na Gabriela, wyrwał obój i złamał go na kolanie. W pierwszej chwili nikt się nie odezwał. Potem jeden z tych, którzy przyszli tu na samym poczštku, powiedział: - Połamałeœ fujarkę, z której to wychodziło. - Tak, fujarkę, ale nie człowieka, który w niš dmuchał. - Teraz jš napraw. - NIe wiem jak. Wojownik skinšł, wzišł złamany na pół obój z ršk szamana i podał Gabrielowi. - Zreperuj. Gabriel wzišł do ręki instrument; był nie do naprawienia. - Tutaj nie dam rady . Może udałoby mi się to zrobić w waszej wiosce. Wojownik spojrzał na niego czujnie. - Mówisz naszym językiem? - Tak. - Zabij go - powiedział szaman. - Wrzuć go do rzeki. - Tak - przytaknęło wielu Guarani. - Zabij go. - Zjedz go - nalegał szaman. Wojownik o siwych włosach zapytał tego, który odezwał się jako pierwszy: - Co ty na to? - Zobaczmy, czy umie naprawić fujarkę. - Jeœli nie zdoła jej naprawić, wrzucimy go do rzeki - powiedział szamanowi siwowłosy wojownik. - Mamy mnóstwo czasu, żeby się nad tym zastanowić. - Tak, możemy postanowić póŸniej. Wojownik, który przemówił jako pierwszy, wycišgnšł rękę do Gabriela i poprowadził go wzdłuż wšskiego strumyka. Reszta wojowników szła z tyłu, podczas gdy szaman coœ wykrzykiwał sam do siebie z wœciekłoœciš. Gabriel skupił uwagę na mężczyŸnie, który trzymał go za rękę; uœcisk jego dłoni był przyjazny. Tak więc po drodze powiedział: - Nazywam się Gabriel. Wojownik spojrzał na niego i oznajmił: - Ja nazywam się Hacugh. - Czy jesteœ wodzem? - Nie prowadzimy wojny. - Czy ty podejmujesz decyzję? - Ten - wskazał szamana - jest mšdrym człowiekiem. - Jest mšdry? - Tak, bardzo mšdry. - Zabij go - odezwał się szaman. - Nie słuchaj tego, co mówi. Dotarli do wioski; składały się na niš trzy wielkie chaty, których strzechy ułożone z liœci papaja sięgały ziemi. Palił się ogień. Wodę brano ze strumienia. Ich przybyciu przyglšdały się bacznie kobiety w towarzystwie dzieci. Hacugh powiedział mu: - Teraz œpij. Majšc na sobie skupione spojrzenia całego szczepu, Gabriel odmówił modlitwy, a następnie położył się i udawał, że œpi. Rano dostał gęstš papkę, a potem usadzono go naprzeciwko całego plemienia. Z przodu usiadły kobiety trzymajšce na podołkach dzieci, a wojownicy stali z tyłu. Poprosił o czystš białš szmatkę i położył na niej dwie połówki oboju. Wywracał oczami i udawał, że bardzo uważnie bada zniszczony instrument. Potem odezwał się: - Jak nazywa się wasz szaman? - Tanretopra. Dlaczego pytasz? - Ten człowiek ma wielkš władzę. - Dlaczego tak uważasz? - Zniszczył fujarkę. - Nie zdołasz jej zreperować? - Boję się, że nie. - Zabijcie go, zabijcie go - domagał się Tanretopra. Kobieta, która przyglšdała się Gabrielowi, zniknęła w swojej chacie i wróciła z wišzkš cienkiej trzciny. Zwišzał ze sobš dwie częœci oboju przy pomocy trzciny, zadšł w instrument i w nagrodę usłyszał œwist. Usłyszał też, jak całe plemię wstrzymuje dech z ukontentowania, a następnie zaczyna szemrać. Zaczšł naciskać na klucze i obój wydał z siebie serię kwileń, a potem jednš wysokš, magicznie pięknš nutę. Rozeœmieli się na ten dŸwięk, a potem zapadła cisza. Gabriel pogršżył się głęboko w myœlach i oznajmił: - Może jeœli będę miał doœć czasu, uda mi się go zreperować. - Ile czasu? - zapytał Hacugh. - To jest w rękach - przerwał dla nabrania oddechu - Jezusa Chrystusa. Hacugh spojrzał na swoich współplemieńców, a potem rzekł: - Słyszeliœmy o nim. - Oczywiœcie. Julian powiedział wam o Nim, zanim wrzuciliœcie go do rzeki. - Teraz wrzucimy ciebie - oœwiadczył szaman. Gabriel siedział spokojnie i ten spokój wywarł na nich wielkie wrażenie. - Będzie tak, jak zechce Chrystus. Jakaœ kobieta zapytała: - Co więcej o nim powiesz? Gabriel oœwiadczył im, że Jezus Chrystus jest największym przyjacielem, na przykład prowadzi swoich przyjaciół przez jasne i mroczne przestrzenie życia, a kiedy umierajš, otwiera przed nimi swoje królestwo, gdzie żyjš wiecznie. Siwowłosy wojownik o imieniu Unulu spytał: - Czy robi to wszystko dla ciebie? Gabriel pomyœlał chwilę. Potem rozeœmiał się cicho. - Tak. - Czemu się œmiejesz? - Nigdy jeszcze nikt mnie o to nie pytał, ale to prawda. On robi to wszystko dla mnie. - Ten Jezus Chrystus musi być ogromnym wojownikiem. - Urodził się jako dziecištko. - Jako dziecištko? - spytała kobieta. - Urodził się z kobiety. Patrzcie. - Wyjšł z kieszeni tani, sentymentalny obrazek dziecištka Jezus siedzšcego w ramionach Maryi. - Wyglšda na zawziętego - powiedziała przyjrzawszy się. - To z winy malarza - wyjaœnił. - Czy widziałaœ kiedy, żeby dziecištko wyglšdało na zawzięte. - Bardzo często - odparła. Cóż z niej będzie za chrzeœcijanka! - Tak, masz rację. Może dlatego tak wyglšda, że właœnie zobaczył diabła. - Diabeł to jeden z naszych bogów - oznajmił Hacugh. - Jesteœ pewny, że naprawdę jest diabłem? - Zabijcie go, zabijcie go. Jeszcze czas - nalegał szaman. - Co ci złego zrobiłem? - zapytał Gabriel. - Nie wiem, a jednak mówię: zabijcie go. - Nie sšdzę, byœcie mnie zabili, ale jeœli to zrobicie, jestem gotów. Spójrzcie na Chrystusa jako dziecko. Czy tak wyglšda Bóg, który krzywdziłby ludzi? Kobieta puœciła prymitywny obrazek dokoła i każda grupka przyjrzała mu się uważnie: kobiety, mężczyŸni, dzieci. Potem spojrzała na Gabriela. - Dobrze byłoby, gdyby był władcš œwiata - oznajmiła. - Jest nim. - W takim razie pomoże ci zreperować fujarkę - stwierdził Hacugh. - Oczywiœcie - zgodził się Gabriel - ale wymagać to będzie czasu. W miarę upływu dni Gabriel zaczynał zachwycać się tym, jak cicho Indianie idš przez puszczę, jak celnie rzucajš dzidš, i jakš siłę majš ich rozedrgane łuki. Z ukontentowaniem patrzył, jak kobiety wracajš niosšc dzikie jarzyny dla całego plemienia, i przyglšdał się, jak sš dobre dla dzieci. Dumał także nad ich poligamiš, pijaństwem i lenistwem. Kiedy już się wyprawili i nazbierali tego, co będzie im potrzebne w cišgu dnia, zadowoleni z siebie siadali i gadali albo spali. Guarani wypatrzyli go w puszczy, kiedy myœlšc, że nikt nie widzi, modlił się i rozmawiał z Chrystusem, i wywarło to na nich wielkie wrażenie. Tanretopra, szaman, nienawidził Gabriela z całego serca. Co wieczór przychodził i wskazujšc nogš na obój pytał: - Czy już jest naprawiony? Gabriel odpowiadał: - Jeszcze nie. Szaman wybuchał œmiechem i zwracał się każdego dnia coraz bardziej szyderczo do innych, którzy przyglšdali się wszystkiemu, a potem odchodził. Wreszcie Gabriel zdobył się na odwagę i oznajmił: - Chrystus nie chce, żebym w tym miejscu dokonał naprawy. Szaman tryumfował. - Czy nie mówiłem? Tylko patrzcie, jak zaprowadzi was do swojej misji. Zabijcie go, dopóki jeszcze czas! - Aj - odezwał się stary człowiek - zabijcie go! Gabriel zapytał: - Czym was skrzywdziłem? Powiedzcie. - To prawda - rzekł Hacugh. - Nic nam nie zrobił. - Posłuchajcie mnie uważnie - oœwiadczył im Gabriel - i pomyœlcie o tym, co powiem. Czterech moich braci czeka u stóp wodospadu. Zabiorš obój do misji i każš go naprawić, a potem wrócš z dwoma innymi, którzy będš grali na swoich instrumentach. Będziemy grać dla was. Zabrał głos Hacugh: - Chciałbym usłyszeć obój i te inne instrumenty. - Potem, jeœli zechcemy - oznajmił siwowłosy Unulu - będziemy mogli wrzucić ich wszystkich do rzeki. Tanretopra, dziękujemy ci za twoje rady, ale teraz już cię wysłuchaliœMy. Zamilknij, jeœli możesz. - I większoœć Guarani przytaknęła. Potem usadowili się w swoich czółnach - mężczyŸni, kobiety i dzieci - i popłynęli w kierunku wodospadu. Wpatrujšc się ponad rzekę w puszczę poniżej kanonady wody, Gabriel powiedział: - Nie widzę moich braci. - Czy widziałbyœ ich z tego miejsca? - spytał Hacugh, wskazujšc na wysepkę na samym skraju wodospadu. - Tak - odparł Gabriel - ale nie da się tam dotrzeć. - Nie, nie, to łatwe. Popłynęli czółnamii i Gabriel zdumiewał się, że blisko krawędzi pršd jest taki leniwy. Klaskał w dłonie i wykrzykiwał: "Cudowne, cudowne". Kiedy znaleŸli się na miejscu, rozpalili ognisko i podsycali je, dorzucajšc mokrej trawy, żeby dobył się z niego czarny dym. Po dziesięciu minutach Sebastian zobaczył dym i godzinę póŸniej stał dokładnie pod nimi, drobny, patrzšc z dołu w ich stronę. Gabriel zaczšł mu dawać radosne znaki, żeby wspišł się do nich, i Sebastian zniknšł w puszczy. - Patrzecie, idzie tutaj - rzekł Gabriel, więc powiosłowali w stronę brzegu, a wreszcie Sebastian stanšł u szczytu wodospadu, powalany po wspinaczce, i uœciskał Gabriela. Potem objšł wzrokiem dzikich Guarani i zapytał cicho: - Œwięty Boże?! Gabrielu, czy nic się nie stało? - Wszystko w porzšdku, ale nie wiem, czy na długo. - Co mam robić? - Po prostu czekaj. - Czy potrafisz to naprawić? - spytał Hacugh pokazujšc mu dwie połówki oboju. - Powiedz, że tak - polecił mu Gabriel. - Tak. - Gdzie? - W misji - odparł Gabriel. Gabriel zwrócił się do Hacugha: - Pozwól, niech zabierze obój i wróci z naprawionym. - A jeœli nie wróci? - spytał szaman. - Wtedy ukrzyżujemy go - oœwiadczył Hacugh wskazujšc Gabriela. - A jeœli wróci z handlarzami niewolników? - spytał znowu. - Jestem wrogiem handlarzy niewolników - oznajmił Sebastian. - Ha, słuchajcie go - rzekł Tanretopra. - Kto wierzy jego słowom? - Jeœli przyjdš, to przyjdš - powiedział na to Hacugh. - NIe sšdzę, by z jego powodu mieli przyjœć wczeœniej. Szaman po raz ostatni zwrócił się do Guarani z apelem: - Dalej! Wrzućmy ich obu do rzeki, pozbšdŸmy się ich. Hacugh powiedział: - Rzekłem moje słowa. Kto się ze mnš zgadza? Ktoœ powiedział jedno, ktoœ zaœ co innego. Sprzeczka trwała do wieczora. - Sšdzę, że wygraliœmy - powiedział w końcu Gabriel. - Chwała wszystkim œwiętym pańskim. - Amen. - On może odejœć, a ty zostaniesz - oznajmił Gacugh. Sebastian oœwiadczył: - Zajmie mi to trzy tygodnie. - Trzy tygodnie. - Może pięć. - Pięć tygodni. Potem go zabijemy. Gabriel wydał Sebastianowi następujšce polecenia: - Wrócisz wraz z tamtymi do misji i zreperujecie instrument. Dokładnie ten, nie żaden inny. Potem dostarczysz go z powrotem. PrzyprowadŸ także Mateo i Pedrariasa z ich instrumentami. Poza tym nikogo więcej. - Rozumiem. - Pozwól, że powiem ci, Sebastianie, że muzyka dokonuje cudów z tymi ludŸmi. Stajš się, widzisz, uduchowieni. - Ojcze, jesteœ głęboko szalony i œwięty. Następnie Sebastian zsunšł się stromym urwiskiem, niosšc dwie połówki złamanego oboju i wytłumaczył pozostałym jezuitom, jak się sprawy majš. Zwinęli obóz i ruszyli w dół rzeki, płynšc jej œrodkiem. A Gabriel z całym plemieniem wrócił w górę rzeki. 9 Mendoza dostrzegł z daleka dym wzbijajšcy się u szczytu wodospadu. Razem z grupš swoich ludzi płynšł tratwš pod pršd. Polecił im zatrzymać się, więc powiosłowali powoli w stronę brzegu. Popatrzywszy przez chwilę, doszedł do wniosku, że dym pochodzi z ogniska rozpalonego przez Guarani, ale nie potrafił zrozumieć, po co je rozpalono. On sam, a także jego osadnicy, wiedzieli o terenach po drugiej stronie wodospadu tyle tylko, że były zamieszkałe przez Guarani. Nie miał pojęcia o wyprawie ojca Gabriela, podobnie jak jezuici z misji nic nie wiedzieli o rajdzie Mendozy, przekradł się bowiem obok nich nocš. Każda z grup poczytywała sobie za pierwszy przyczółek starego œwiata w nowym œwiecie powyżej wodospadów. Namiestnik dał Mendozie swoje przyzwolenie. Planował rozszerzenie swojego terytorium kosztem terenów portugalskich. To Mendozy nie obchodziło. Odkšd po raz pierwszy zobaczył z daleka wodospady, wydały mu się bramš do El Dorado. Rozkazał ludziom zachować ciszę i znowu podjęli powolnš wędrówkę w górę rzeki. W jej trakcie Mendoza, ukryty starannie na brzegu, patrzył, jak Sebastian i inni jezuici zwijajš obóz i wyruszajš w kierunku misji Santa Croce. Kiedy księża zniknęli, Mendoza podniósł wzrok na wodospad. - Może ich tam być więcej. - Mamy pozwolenie namiestnika - odezwał się jeden z mężczyzn. - Mamy pozwolenie Cabezy na to, żeby sprowadzić każdego Guarani, jakiego znajdziemy nad tym urwiskiem, ale nie na to, byœmy doprowadzili do zwady z jezuitami - odparł Mendoza. Pilił swoich ludzi, żeby czym prędzej szli do góry, a kiedy dotarli na szczyt urwiska, spokój, jaki zapanował wokół nich, gdy zapadła noc, sprawił, że poczuli się nieswojo. Następnego dnia, jak zwykle, ruszyli przez dżunglę i w połowie dnia natknęli się na œlady wielu bosych stóp. Mendoza obejrzał je i oznajmił: - Sš blisko. Spokojnie odwiedli kurki muszkietów i pistoletów i przedzierali się bezszelestnie przez zaroœla między masywnymi pniami drzew. Guarani muszš gdzieœ tu być. Hacugh stał na polance; podniósł rękę nakazujšc ciszę. Przez moment nie słychać było żadnego odgłosu i wtedy Mendoza wypalił z pistoletu, a jego ludzie rzucili się do przodu. Guarani cisnęli w nich dzidami i umknęli przez gęstwę pnšczy, zostawiajšc Hiszpanom pięciu ujętych i dwóch rannych, jednego, który umarł na miejscu, i drugiego z podłużnš ranš szarpanš. Nagle nie wiadomo skšd Hacugh cisnšł dzidš w Mendozę. Nie trafił i dzida utkwiła z trzepotem w pniu. Mendoza rzucił się za nim, ale usłyszał tylko słabnšcy odgłos stóp, a potem zapanowała cisza. Zatrzymał się, przycupnšł, ruszył dalej i po chwili znowu przystanšł. Zaczšł się wsłuchiwać, ale jego uszu doszedł tylko nieprzerwany brzęk owadów i szelest liœci. Potem œwist strzały. Wibrujšc wbiła się tuż obok niego. Hacugh napišł znowu łuk, ale nagle Gabriel wykrzyknšł zza jego pleców: - Stop! Jezuita wystšpił do przodu piętnaœcie stóp od miejsca, gdzie przykucnšł Mendoza, i zawołał: - Hej, ty tam! Mendoza, który nie spuszczał wzroku z Hacugha, odpowiedział: - Słucham, ojcze. - Mogę sprowadzić tutaj mnóstwo ludzi. - Mam muszkiet i pistolet, ojcze. - Iluœ pochwycił? - Nie wiem, ojcze. - Wypuœć ich. - Nie, ojcze. - Czy myœlisz, że zależy mi na tym, żebyœ zwracał się do mnie "ojcze"? - Gabriel przedarł się do miejsca, gdzie ukrył się Mendoza, ale nikogo tam nie było. - Wypuœć wojowników! - krzyknšł. A potem ostrym głosem dorzucił: - Powiedz don Cabezie, żeœ mnie tu zastał. Powiedz mu, że ci ludzie nie podlegajš jego władzy. Powiedz mu, że uczynimy z nich chrzeœcijan. Odwrócił się i ostrzegł Guarani: - Nie œcigajcie ich. Majš muszkiety i zastrzelš was. Hacugh powiedział: - Lepiej byłoby, gdybyœmy posłuchali szamana. Kiedy znaleŸli się z powrotem w wiosce, szaman powiedział ponurym głosem: - Czyż nie mówiłem? Po ludziach od Jezusa przychodzš łowcy niewolników. Gabriel zgodził się z tym. - Stało się tak, jak powiedziałeœ? Więc zabijcie mnie. - Co radzisz, o szamanie? - spytał Hacugh. - Czy jest on złym człowiekiem? Tanretopra podszedł do obcego kapłana i przyjrzał się mu badawczo. Potem zaczšł powoli kiwać głowš z jednej strony na drugš. - Nie. On jest dobrym człowiekiem. Jednak powiedziałem wam, co powinniœcie z nim zrobić - i zniknšł w puszczy. Gabriel przeżył i pozostał wœród Guarani. Niedługo potem dołšczyli do niego Sebastian, Mateo i Pedrarias. W spokojnym, przesyconym słońcem i pełnym motyli powietrzu wzbiła się muzyka Haendla, Tallisa i Scarlattiego, która podbiła serca Guarani, ale na razie nie znalazła drogi do ich umysłów. I przez cały ten czas w œwiecie poniżej wodospadu osadnicy robili swoje. Mendoza wrócił do Asunci~on i pokazał Cabezie pištkę wojowników, których udało mu się sprowadzić. Cabeza rzekł: - Sš wspaniali. - Tak. Będš dobrzy do pracy na otwartym powietrzu, don Cabeza. - Rzeczywiœcie. Czy wielu takich znajdzie się powyżej wodospadu? - Nie wiem. Sš tam także księża. Majš swoje osiedle nad wodospadami. Cabeza spojrzał na niego. - Ilu jest tych księży? - Widziałem tylko jednego. Cabeza zaczšł chodzić po pokoju, a po chwili przystanšł. - Powiedz, kiedy będziesz mógł poprowadzić tam następny oddział? - Za dwa miesišce, ekscelencjo. - Nie, za miesišc. - Za dwa miesišce. Trzeba dokonać starannych przygotowań, ekscelencjo. Po pierwsze będę musiał obejœć szerokim łukiem tereny zajęte przez jezuitów. - Więc bierz się, bierz się do roboty. Jednak po upływie niecałych szeœciu tygodni u don Cabezy zjawił się z oficjalnš wizytš ojciec Ribiro, zwierzchnik jezuitów w regionie La Plata, subtelny polityk, który gardził Cabezš, ale oczywiœcie mu pochlebiał. Cabeza nie miał złudzeń co do tego, jakie uczucia żywi do niego Ribiro w głębi serca. Toteż także uœmiechnšł się, kiedy poprosił swojego goœcia, żeby usiadł. Wskazał głowš na ciężkš skórzanš teczkę, którš jezuita położył na stole. - Czy ta wizyta ma charakter urzędowy? - Niestety tak. - Czy sprawa nie może poczekać, aż poczęstuję cię, ojcze, szklaneczkš wina? - Czy to wino jest takie samo, jak to w baryłce, którš przysłałeœ mi, se~nor, na Wielkanoc? - Czy tak? - spytał Cabeza sekretarza. - Może być takie samo - odparł sekretarz z uœmiechem. Skłonił się i odgłos jego miękkich kroków rozległ się na wybrukowanym dziedzińcu. WyraŸnie słychać było ćwierkanie ptaków wœród rzeŸbionych krokwi. Ribiro spojrzał na nie, opuœcił wzrok i powiedział: - Mam wiadomoœci od ojca Gabriela z misji Santa Croce. - To dobry człowiek. - Przysłał wiadomoœć znad wodospadu. Cabeza udał zdziwienie. - Znad wodospadu? Proszę mi powiedzieć, co też tam znalazł? - Guarani. - Ach tak. I byli oni... - Dzicy. Na nieszczęœcie znaleŸli się tam także inni ludzie - powiedział jezuita. - Mendoza Jorge wyprawił się powyżej wodospadów w poszukiwaniu niewolników. - Niewolników? - Cabeza zmarszczył brwi, zetknšł opuszki palców jednej i drugiej dłoni i przyglšdał się im uważnie. - Nie ma handlu niewolnikami w regionie Rio de la Plata. Ojciec doskonale o tym wie. - Jest jednak encomienda. Cabeza opuœcił dłonie i uœmiechnšł się. - To zupełnie inna sprawa. - Ojciec Gabriel donosi w swoim liœcie, że wzięto Guarani siłš. - Ojcze, to poważne oskarżenie. Obuta w sandał stopa Ribira zaczęła tupać w podłogę. - Chciałbym zobaczyć Mendozę i to zaraz. Cabeza spojrzał na ostrożnš, subtelnš twarz swojego antagonisty i powinszował sobie, że ma na usługi człowieka tak łatwo kłamišcego jak Mendoza. - Oczywiœcie. Przeprowadzę œledztwo, kiedy pojawi się w mieœcie. - Widziałem go jadšc tutaj. Cabeza posłał służšcego. Czekajšc wymieniali uwagi na temat ptaków wœród krokwi, plonów mate, trzciny cukrowej, a także napomknęli o stałym napływie osadników do Asunci~on. Mendoza zastukał i wszedł do œrodka. Cabeza przybrał groŸny wyraz twarzy. - Proszę posłuchać, co ma do powiedzenia ojciec Ribiro. - Ojcze? - Czy byłeœ powyżej wodospadów? - Tak, ojcze prowincjale. Cabeza zaprotestował: - Nic mi o tym nie mówiłeœ. - Nie byłem o to pytany, ekscelencjo. - To prawda. Ribiro powiedział: - Wróciłeœ z pięcioma niewolnikami. - Encomiendaros, proszę ojca. - Sš ochotnikami? - Jakże by inaczej? - Gdzie się ich pozbyłeœ? - Wzišł ich plantator trzciny cukrowej. - Jak brzmi jego nazwisko? - Zapomniałem, ojcze. - Zapomniałeœ? - Tak, ojcze. Cabeza całš uwagę skupił na ptakach wœród krokwi. - Czy widzisz, ojcze, tamtego? - wskazał. - To ich wódz. - Robi wokół siebie najwięcej hałasu - odparł Ribiro i znowu zwrócił się do Mendozy: - Rozmawiałeœ z ojcem Gabrielem. - Tak. Proszę mi wybaczyć, ale sšdzę, że ten ksišdz jest za stary, żeby tam przebywać, ojcze. - On sam już potrafi o siebie zadbać. Powiedziałeœ, że dostarczysz swoich Guarani don Cabezie. - Co? - wykrzyknšł Cabeza rezygnujšc z udawania, że przyglšda się ptakom. - Nie, to pomyłka - wyjaœnił Mendoza. - To nie ja wspomniałem o panu namiestniku, lecz właœnie ojciec Gabroiel. Ribiro wiedział, że Mendoza mówi w tym momencie prawdę. Z gniewem szarpnšł brodę. - Mendoza, już nigdy tam się nie udasz. Cabeza spojrzał na niego ostrożnie. - Nie rozumiem, ojcze Ribiro. Ribiro wzišł do ręki okulary, otworzył teczkę, wyjšł złożony dokument, który rozpostarł starannie, gdyż papier był już bardzo stary. - Mam tutaj akt nadania misji mojemu zakonowi. Podpisany przez Jego Katolickš i Królewskš Moœć, Filipa III, oby Bóg miał go w swej pieczy. - Amen - powiedział Cabeza bioršc do ręki dokument. Badał go przez minutę lub dwie, a następnie zaczšł dyszeć szybciej, więc rozluŸnił sobie kołnierzyk i odchrzšknšł. Dobrze - pomyœlał Ribiro. I cišgnšł: - Jego Katolicka... - ... oby wszyscy œwięci pańscy mieli go w swej pieczy, powierzam wam tereny powyżej wodospadów. - Cabeza wyręczył go w przytaczaniu dokumentu. - Tak. - Ale te tereny nie były jeszcze zajęte. - Mimo to moje prawa sš wyraŸnie tu sformułowane. - I odnoszš się do całego terytorium między wodospadem a granicš portugalskš? - Jak sam widzisz, panie. - A gdzie przebiega twoim zdaniem, ojcze, ta granica? - zapytał Cabeza. - Któż to wie? Ale przecież tutaj chodzi wyraŸnie o ziemie nadane. Czyż nie tak? - Tak. - Cabeza wstał i przeszedł się po pokoju; po chwili przystanšł i spojrzał z góry na siedzšcego Ribira. - Muszę cię ostrzec, ojcze, że będę ubiegał się o stosownš zmianę przepisów. Ojciec Ribiro rozłożył otwarte dłonie. - Trudno. Myœlę jednak, że może to potrwać dosyć długo. - Następnie niewzruszonym głosem, patrzšc prosto na Mendozę, oœwiadczył: - Na razie bez mojego pozwolenia nie masz wstępu na te tereny i nie ma tam wstępu nikt taki jak ty ani żaden członek rzšdu. Panie namiestniku, czy zechcesz powtórzyć to Mendozie? Cabeza spojrzał na awanturnika. - Słyszałeœ, Mendoza? - Tak, ekscelencjo. - Masz się do tego stosować. - Doskonale - oznajmił Ribiro z wyrazem zadowolenia na twarzy - to wszystko, co miałem do powiedzienia. - Kiedy składał dokument, w mieœcie rozległy się dzwony. Wychodzšc raz jeszcze zerknšł w stronę krokwi. - Proszę tylko spojrzeć, don Cabeza. Inne ptaszki przepędziły tego najgrubszego przez okno. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Mendoza zapytał don Cabezę: - Czy mam rozumieć to dosłownie? Cabeza wrzasnšł: - Słyszałeœ chyba, co powiedział! - zamilkł na chwilę. Zobaczył spojrzenie Mendozy, które spoczęŁo na nim. - Tak, trzeba rozumieć to dosłownie. Mendoza wrócił do swojego cienistego domu, zjadł trochę sera i napił się wina; oparł stopy założone jedna na drugš na blacie stołu i splótł dłonie na karku. Uœmiechał się, gdyż jego myœli pomknęły ku Carlotcie. Carlotta Maria Herminda Theodosia Antonia de la Cadena de Vilhasante urodziła się dwadzieœcia trzy lata wczeœniej jako jedyne dziecko hrabiego de Vilhasante i jego bezbarwnej małżonki. Owej nijakiej condesie należało zawdzięczać, że ród był bogaty w œwietnš krew, co pozwalało mu sięgać wstecz do Fernanda, a następnie jeszcze dalej, do Otta. Natomiast potężnemu hrabiemu zawdzięczali obfitoœć cnót, był bowiem pełnym surowoœci synem Koœcioła, prawym suwerenem oraz sprawiedliwym mężem i ojcem. Carlotta wychowana została w mroku zamku Vilhasante w Kordobie, prowincji sławnej z pedantycznej pobożnoœci swoich władców. Jednak conde był biedny i do cienia, jakim kładła się na zamek pobożnoœć, dochodził groŸny mrok wielkiego zadłużenia. Carlotta była Ÿródłem radoœci dla obojga rodziców. Jej zaraŸliwy œmiech rozbrzmiewał pod starymi sklepieniami, wywołujšc powœcišgliwy uœmiech ojca i resztkę uœmiechu matki, co pozwalało dostrzec jak ładna była niegdyœ. Kiedy Carlotta miała czternaœcie lat, ojciec zmarł od obrażeń odniesionych wskutek upadku z konia, który poniósł podczas polowania z sokołem. Dla matki był to bolesny cios. Zamek stał się miejscem nieprzerwanej żałoby, której nie zakłócał żaden dŸwięk. Carlotta pogršżyła się w męczšcym odrętwieniu i snuła się po pysznych, kamiennych korytarzach zamku, aż wreszcie, spowiednik rodziny, stary jezuita, uœwiadomił sobie, że od wielu miesięcy nie słyszał jej œmiechu. Udał się do condesy i przemówił do niej mšdrze i przekonywujšco, używajšc słów, które zebrał z pożółkłych ksišg w seminariach, gdzie pobierał nauki, uznajšc ich mšdroœć, aczkolwiek nie w pełni rozumiejšc, co miały oznaczać. Matka westchnęła i przytaknęła, a w rezultacie zawiozła Carlottę na madrycki dwór, gdzie powitano jš przychylnie ze względu na ród sięgajšcy wstecz do Otta. Królowa wzięła sobie Carlottę jako młodš "dama de honor" i dziewczyna zobaczyła mnóstwo rzeczy, których z korzyœciš dla siebie mogłaby nie oglšdać. Została uznana w pełni za hiszpańskš damę. Jednak w jej żyłach płynęła goršca krew hrabiego, jej ojca, i jeœli zdarzyło się, że któryœ z młodych fircyków madryckich widział jej smukłš postać, jak wyłania się z konfesjonału, odzywała się w niej krew matki i posyłała mu spod spuszczonych powiek spojrzenie sprawiajšce, że krew uderzała mu do głowy. Kiedy Carlotta miała dziewiętnaœcie lat, matka zapadła na puchlinę i wskutek tej choroby po œmierci wyglšdała jak potworna czerwona lalka; złożono jš w ogromnej trumnie, przez trzy dni pozostawała w katedrze, aż wreszcie zaczęła cuchnšć. Klęczšca przy trumnie Carlotta uœwiadomiła sobie, że teraz sama musi dbać o siebie. Nie było nikogo, kto ułatwiłby jej ten trudny przełom życiowy i wygładził przed niš drogę. Ta œwiadomoœć sprawiała, że Carlotta zyskała poczucie stanowczoœci, której dotychczas jej brakowało. Kiedy dobiegł końca okres żałoby, conde Marcos Haro y Monteressa zawiadomił starego jezuitę o swoim pragnieniu poœlubienia Carlotty, a ów cieszšcy się zaufaniem powiernik, widzšc możliwoœć rychłego zdjęcia ze swych barków brzemienia odpowiedzialnoœci, z zapałem jšł namawiać dziewczynę do przyjęcia tej oferty. Conde cieszył się powszechnym szacunkiem i był posiadaczem dużego majštku ziemskiego. Jednak dziewczyna odmówiła. Napomknęła, że dostrzegła w nim jakšœ lekkomyœlnoœć i kapryœnoœć. W odpowiedzi jezuita przypomniał jej, że zamek to wszystko, co ona posiada. Carlotta oœwiadczyła: - Doskonale. Ile jest wart? Nie pozwolił przemówić sercu i powiedział bez ogródek: - Trzykrotnš cenę dużej farmy. - Tylko tyle? - upewniała się ze zdziwieniem. - Tak. Raz jeszcze pomyœl o conde. - Nie ma mowy, bym za niego wyszła, ojcze. Proszę podać takie uzasadnienie, które uznasz, ojcze, za najstosowniejsze. Wypchnęła go obdarzajšc pocałunkiem, byle tylko przerwać zalew pustych słów, które zaczęły płynšć z jego ust. Następnie zamknęła się w swojej komnacie, zacišgnęła wytworne zasłonki zawieszone wysoko na dumnych chmurach i usiadła na łóżku. Dlaczego nikt jej nie powiedział, że jest biedna? Leżała łkajšc bezradnie. Kiedy siedemdziesišt dwie godziny póŸniej Carlotta wyłoniła się ze swojej komnaty, wyglšdała olœniewajšco. Połyskujšce czarne włosy owinęła dokoła głowy na francuskš modłę. Jej zachowanie było starannie wyważone między wesołoœciš a powagš. Stała się tematem rozmów na dworze. Zgodnie z jej instrukcjami zamek został wynajęty bękartowi spłodzonemu przez miejscowego księcia. Postarzały jezuita został odesłany, żeby gdzie indziej spędził ostatnie lata swego życia. Otrzymała z Asunci~on list od kuzyna drugiego stopnia zawierajšcy parę konwencjonalnych słów współczucia z powodu œmierci matki. Kuzyn ów, Blasco de Bigorente, był urzędnikiem i obiecał, że kiedy znajdzie się w Madrycie, odezwie się do niej. Zamiast podziękowań otrzymał starannie wyważony list z pytaniem, czy mogłaby zamieszkać u niego w Asunci~on, gdzie oczywiœcie płaciłaby za swoje utrzymanie. Kuzyn doszedł do wniosku, że œcišgnie sobie na głowę kłopot, i poradził się żony, która omdlała, kiedy dowiedziała się, że będzie miała u siebie condesę. Za jednym zamachem awansowałaby do pierwszego rzędu małej socjety bez względu na to, czy jej ojciec był eksporterem skór, czy też nie. Błagała więc męża, by wyraził zgodę. On zaœ rzucił okiem na pajęczynę, którš służšcy Guarani zawsze zostawiali na matowym białym suficie i powiedział "tak". Kiedy Carlotta dostała jego list, wpadła w uniesienie. Pokaże kręgom dworskim, że potrafi po swojemu ułożyć sobie własne życie. Król entuzjastycznie przyjšł jej zamiar wyjazdu do Asunci~on. Stanie się pomostem między starym œwiatem a nowym. Ofiarował jej pozłacanš Biblię. Przy wizycie pożegnalnej królowa, uœmiechajšc się ukradkiem sama do siebie, pogłaskała Carlottę po głowie i zorganizowała przyjęcie na jej czeœć. Carlotta przebrnęła przez serię wizyt pożegnalnych i wreszcie wyjechała z Madrytu, a gromadka życzliwych jej osób wymachiwała kapeluszami i dłońmi. Następnie zapomniano o jej istnieniu. Ale rozbłysła niby kometa na horyzoncie Asuci~on. Niemało czasu poœwięciła na przygotowania do pierwszego zetknięcia z kuzynem Blasco i jego żonš, a także pochlebcami, którzy przyszli na przystań, by jš powitać. - O, Boże - wykrzyknšł kuzyn, kiedy ujrzał smukłš postać o oliwkowej cerze i zwiniętych czarnych włosach. Zwrócił się do służšcego Guarani: - Biegnij czym prędzej do domu i przynieœ mi parasol. Sam był schludnie wyglšdajšcym mężczyznš koło czterdziestki, wysokim, prostym jak œwieca i z małš bródkš. Ubrana w powœcišgliwš czerń Carlotta wyszła na lšd i podała mu dłoń, którš ujšł z podziwem, i pochylił się, żeby złożyć dworny pocałunek. Jego żona, Bernadette, wyglšdała na tę, którš w istocie była - na córkę kupca - ale przedstawiajšc sobie panie, Blasco prosił żartobliwym tonem kuzynkę, żeby zechciała nie drwić sobie z niej. Bernadette złożyła dworski ukłon, patrzšc z namaszczeniem w górę ogromnymi oczami, a Carlotta wynagrodziła jš omdlewajšcym półuœmiechem. Kiedy już schroniła się pod parasolem, została następnie przedstawiona całemu lepszemu towarzystwu, które przypadkiem się w tym miejscu znalazło. Byli to albo wštpliwi szlachcice na służbie rzšdowej, albo, co było jeszcze bardziej przygnębiajšce, kupcy. Blasco wepchnšł jš do powozu i ruszyli wšskimi, pršżkowanymi cieniem ulicami. Droga prowadziła do placu z fontannš; ale, jak zauważyła Carlotta, była nie wybrukowana, jej podłoże stanowiła surowa czerwona glina. Następnie powóz zakręcił i stanšł przed przyzwoicie wyglšdajšcym domem. Carlotta dostrzegła dumę posiadacza w spojrzeniu, jakim obrzuciła jš Bernadette, oznajmiła więc: - Kuzynko, muszę ci powinszować rezydencji. - Podoba ci się? To po ojcu. - WejdŸmy - rzekł Blasco. - Umarł w ubiegłym roku. - WejdŸmy - powtórzył Blasco. - Umarł na porażenie serca. Przepraszam bardzo, a na co zmarła twoja, pani, œwiętej pamięci matka? - Nie wiem. - Tędy - rzekł Blasco. - ChodŸmy. - Nikt nie wie. - Tak mi przykro. Mijajšc pół tuzina służšcych, z których dwoje było Hiszpanami, wspięli się do apartamentu na górze. Carlotta podeszła do okna i zobaczyła naprzeciwko pałacowš budowlę z powiewajšcš nad niš apatycznie flagš. - To rezydencja namiestnika - wyjaœniła Bernadette. - Następny dom należy do pułkownika gwardii, a jeszcze następny to rezydencja Hernandeza Zungizy; po drugiej stronie mamy... Blasco przerwał: - Będziesz jeszcze miała mnóstwo okazji, żeby pokazać condesie, jakich mamy eleganckich sšsiadów, kiedy już wypocznie. - Przepraszam - powiedziała Bernadette oblewajšc się rumieńcem. - Nie umiem zachować się odpowiednio. - Wywołało to tak zachwycajšcy i całkowicie spontaniczny uœmiech na twarzy Carlotty, że ku jej satysfakcji pani domu zakochała się w niej bez pamięci. Podeszła do okna balkonowego i dopiero póŸniej zdała sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia, słyszšc szum palm i łagodny plusk wody w fontannie, œciszyła głos, kiedy pytała: - Kto to taki? Ubrany na czarno mężczyzna o ciemnych włosach zaczesanych do tyłu tak, że osłaniały pokrytš bliznami twarz, patrzył do góry na niš. Blasco zapytał: - Gdzie? Ach, ten! To Mendoza. Nie spotka cię z jego strony najmniejsza przykroœć. Zdawało się, że mężczyzna usłyszał te słowa, bo odwrócił się, przeszedł przez plac i zniknšł po zacienionej stronie ulicy. Mendoza zwrócił uwagę na Carlottę, kiedy tylko postawiła stopę na brzegu. Nigdy nie widział nikogo choćby w przybliżeniu mogšcego się równać z madryckš pięknoœciš. Wieczorem poszedł do jednej z Mulatek, które uprawiały swój zawód wzdłuż nabrzeża. Po raz pierwszy nie udało mu się rozładować swojego pożšdania. Carlotta automatycznie została zaproszona do namiestnika, gdzie rozbawiła jš pełna skrępowania mieszanka ostrożnoœci, pompy i skšpstwa, które cechowały Cabezę. Zauważyła również, że potrafi brutalnie przezwyciężać wszelkie przeszkody, jakie stajš na jego drodze. Z tym człowiekiem trzeba się liczyć, a może nawet odnosić się do niego z szacunkiem. Wydał na jej czeœć bal i przez Bernadette poznała tam wszystkie damy z Asunci~on. Żadna nie umiała czytać. MężczyŸni ze swej strony byli jeszcze bardziej chełpliwi niż ci, których spotkała na madryckim dworze. Honor każdego mężczyzny wcielała jego siostra; i każdy mężczyzna starał się zbrukać honor innego. A przecież byli to tylko farmerzy. Nagle zobaczyła Mendozę siedzšcego samotnie za stołem. W jego wpatrzonych w niš bez ustanku oczach był jakiœ złowrogi blask. Kiedy wracała przez plac w towarzystwie Blasca i Bernadette, powiedziała: - Mendoza. W tym człowieku jest coœ przerażajšcego. - Jest najemnikiem - wyjaœniła jej Bernadette. - Czy zauważyłaœ, że przez cały wieczór nikt z nim nie rozmawiał? - Ale hidalgowie kłaniali mu się z daleka. - To człowiek don Cabezy - wyjaœnił Blasco. - Jakie ma zadania? - Handluje niewolnikami. W następnym tygodniu zorganizowano widowisko z bykami i Mendoza natknšł się na Carlottę idšcš w przeciwnš stronę ze służšcym Guarani. Nie dał po sobie poznać, że jš dostrzegł. To ona zatrzymała się i powiedziała: - Zdaję się, że nie byliœmy sobie przedstawieni. - Rodrigo Mendoza. O, Boże - pomyœlała - budzi grozę. Zupełnie jak mój ojciec. - Jestem condesa Carlotta de la Cadena de Vilhasante. Przyszłam, żeby popatrzeć na byki. - Najlepiej będzie widać stamtšd z góry - wskazał na rzšd ławek, gdzie panowie i panie z miasta siedzieli podekscytowani pod płóciennym daszkiem - albo stšd. - Wskazał na cuchnšcy tłum, który tłoczył się tuż przy bykach. Kiedy œledziła wzrokiem jego wskazujšcy palec, jeden z byków podrzucił głowę ukazujšc groŸne rogi. Zdawało się, że spojrzeniem ostrzega o niebezpieczeństwie. - Chcę tam. Przybycie tej pary, zupełnie tutaj nie na swoim miejscu, spowodowało poruszenie w tłumie. Ludzie tršcali jedni drugich łokciami i wykrzywiali się, kiedy tych dwoje przepychało się do przodu. Carlotta zauważyła, że natychmiast ustępowano im z drogi. Przybycie "duquesy z Madrytu" dało młodzieńcom bodziec do wyczynów atletycznych i szermierczych. Biła brawo i wykrzykiwała: "Dobra robota, muchacho", a ludek podchwytywał aplauz aż do chwili, kiedy pozostał już tylko jeden, ale za to bardzo potężny byk. Nikt nie kwapił się wyjœć na arenę. Zdšżył już zranić jednego muchacho. Carlotta powiedziała: - To dopiero byk. Mendoza zdjšł płaszcz, dobył miecza i wystšpił do przodu. Dokoła rozległy się szepty. Nigdy dotšd nie widziano, by brał udział w festynie. Zapadło milczenie, potem szmer, krzyki, a wreszcie wstrzymano oddech, kiedy wabił zwierzę w stronę swojego sławnego krótkiego miecza, by następnie położyć byka u stóp Carlotty. Wrzask, którym nagrodzono ten wyczyn, dotarł na krańce miasta. Odcišł bykowi uszy i podał jej. Potem rozejrzał się dokoła po motłochu. Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał i w tej ciszy Mendoza podniósł swój płaszcz, skłonił się i odszedł. Oczywiœcie wiadomoœć o tym natychmiast dotarła do Blasca. Tego wieczoru próbował napomknšć o swojej dezaprobacie, ale został natychmiast przywołany do porzšdku. Kilka dni póŸniej odbyło się f~ete champ~etre w domu pułkownika. Carlotta zobaczyła Mendozę stojšcego w cieniu filarów, on zaœ skłonił się jej sztywno. Potem odwrócił się w drugš stronę. Posłała do niego służšcego, a potem patrzyła, jak zbliża się kroczšc po bruku, i zauważyła jak rozmowy dokoła nabrały intensywnoœci, a jednoczeœnie wszyscy przyglšdali się jej kštem oka. Kiedy dotarł do niej, szybko rozejrzał się wokół i rzekł: - Proszę posłuchać, tym razem nie jest to zabawa dla tłumu. - Jutro wybieram się z przyjaciółmi na przejażdżkę. - Doprawdy? O nieba, czyż wszystko musi powiedzieć sama? - Czy nie przyłšczyłbyœ się do nas, panie? - Jeœli pani kuzyn tego pragnie. - Pragnie. - W takim razie stawię się. Następnego ranka przywołała go na czoło orszaku i zobaczyła, że jest wyœmienitym jeŸdŸcem. Po skończonej przejażdżce zaprosiła go na œniadanie do Bernadette. Zadawano mu tam konwencjonalne pytania dotyczšce jego samego, jego farmy, psów i poglšdów na dziwne nowinki docierajšce z Europy. Jednoczeœnie przez cały czas szeptano dokoła o nim i condesie. Jak tylko dwie damy wyszły, wstał, żeby pójœć w ich œlady, ale Carlotta szepnęła: "Proszę zostać, proszę zrobić to dla mnie", tak więc usiadł z powrotem na twardym krzeœle. Pozostał tak, dopóki nie wyszli wszyscy goœcie. - Asunci~on nudzi mnie - wyznała. Szybkim spojrzeniem obrzucił obszerny pokój, w tej chwili zupełnie pusty poza służbš Guarani, która drzemała przy drzwiach, a następnie odpowiedział: - Przykro mi. - Tutaj nic nie ma. - Sš dwie rzeczy warte zobaczenia. - Doprawdy? Patrzyła, jak jego spuszczony wzrok wznosi się powoli, by spotkać się z jej spojrzeniem. - W niedzielę jest polowanie na dzikie œwinie, w którym biorš udział se~noritas - to znaczy, jeœli majš na to ochotę. - Ja miałabym, gdyby ktoœ zechciał mnie na takie polowanie zabrać. - Proszę zwrócić się do se~nora Blasca. - Zbyt jest zaprzštnięty kwitami i obligacjami. Czy ty, panie, nie zamierzasz wzišć udziału? - Nigdy tego nie robię. - Szkoda. Ja chętnie bym się wybrała. Skłonił głowę. - Jeœli se~nor Blasco wyrazi zgodę, chętnie będę ci, pani, towarzyszył. - Blasco! Z powagš skłonił głowę. Wpadła zaaferowana Bernadette i zobaczywszy, że wytworna kuzynka męża przebywa sam na sam w towarzystwie takiego niemiłego człowieka, usiadła i z minš wyrażajšcš pokornš proœbę o wybaczenie spojrzała w stronę Carlotty. Na Mendozę ledwie raczyła zerknšć. Wrócił Blasco, który odprowadził namiestnika. Kiedy ujrzał Mendozę, w jego oczach pojawiło się zaniepokojenie. Mendoza zaœ dostrzegł to spojrzenie i pożegnał się. Następnego ranka Mendoza udał się do żydowskiego pisarza, gdzie natychmiast zaprowadzono go do prywatnego, cienistego pokoju na tyłach sklepiku, w którym pisarz urzędował. Wkrótce potem goniec zaniósł do domu Blasca krótki liœcik, proszšcy kupca o pozwolenie zabrania se~nory, jego żony i oczywiœcie condesy, dla której może to być rozrywkš, na polowanie na dzikie œwinie - oczywiœcie, jeœli on sam nie zamierza im towarzyszyć - i zawiadamiajšcy następnie zafrasowanego odbiorcę listu, że condesa wyraziła żywe zainteresowanie tym wydarzeniem podczas wczorajszych wieczornych zabaw. Blasco œcišgnšł brwi i pogršżył się w zamyœleniu. Następnie poinformował Bernadette i Carlottę o tej nieoczekiwanej propozycji i doradził odrzucenie jej. Jego przezorna rada spotkała się najpierw z niezrozumieniem u Carlotty, a potem, po szczegółowym omówieniu, została odrzucona. Z pewnoœciš weŸmie udział w polowaniu. Nie może być mowy o tym, by nie skorzystać z zaproszenia se~nora Mendozy. Nie było to tylko uprzejmoœciš z jego strony, że z takš powagš potraktował jej nudne skargi. Blasco udał się do kasyna oficerskiego miejscowego garnizonu i z wielkš ulgš stwierdził, że grupa oficerów ma zamiar także wzišć udział w polowaniu. Naturalnie - oœwiadczył adiutant w stopniu majora, który miał sprawować pieczę nad całym towarzystwem - będš szczęœliwi, jeœli pod ich opiekš znajdš się Bernadette i condesa. Blasco podziękował mu i wyjaœnił w celu usprawiedliwienia się, że on sam zbyt jest marnym jeŸdŸcem, by mógł uczestniczyć w wyprawie, a następnie wrócił i ustšpił Carlotcie. - Zatem zgadzam się. Możesz pojechać z Bernadette. Ty zaœ, Bernadette - dodał na użytek żony - masz uważać na swoje maniery. - Bernadette i ja będziemy nawzajem pilnowały swoich manier - zapewniła go Carlotta. Następnego dnia wczesnym rankiem wszystkie kapelusze znalazły się w powietrzu i wspaniale rozkwitły, kiedy dwie damy w towarzystwie stajennego przyłšczyły się do grupy dosiadajšcych już koni myœliwych i grupy żeńskich obserwatorek, które już zdšżyły się zebrać. Mendoza, który zajšł pozycję na skraju danego gawędzšcego z ożywieniem towarzystwa, ubrany był w czarny płócienny strój. Oficjalnym tonem powiedział im dzień dobry, a potem, podajšc swojš pikę stajennemu, zeskoczył z konia, żeby sprawdzić ich popręgi, najpierw Bernadette, a następnie, trzęsšcymi się dłońmi, Carlotty. Potem z powrotem dosiadł konia, odebrał swój oręż i zajšwszy pozycję między dwiema niewiastami, towarzyszył im do lasu wœród odgłosów nagonki. Przez cały dzień mówił niewiele i zwracał się wyłšcznie do Bernadette. Nie wzišł udziału w polowaniu. Kiedy słońce zaczęło zachodzić między nagle pociemniałymi drzewami, Carlotta oznajmiła: - Daleko lepsze polowania widziałam w dolinach w okolicy Madrytu. Na te słowa poprosił Bernadette, by pozwoliła mu opuœcić damy i wzišć udział w ostatniej tego dnia nagonce. - Ależ naturalnie - odparła Bernadette. Condesa zaœ oœwiadczyła: - Kto wie, może zdołasz, panie, zmienić mojš opinię? Zajšł stanowisko na prawym skrzydle linii i w swoim czarnym ubraniu doskonale wyróżniał się spoœród innych myœliwych, jako że większoœć z nich zdjęła już kaftany i rzuciła je za siebie, na zady wierzchowców. Ubrani więc byli jedynie w koszule i tworzyli rozcišgniętš linię białych sylwetek na lewo od niego, przy czym niejeden o tej porze tęgo już sobie popił. Nagle przed nimi, tam gdzie zniknęła w lesie nagonka, rozległ się przejmujšcy okrzyk, a potem zapadło milczenie, w którym szelest liœcia byłby równie dobrze słyszalny jak wystrzał z pistoletu. W tym momencie szybko już zapadały ciemnoœci. Potem rozległa się tršbka. Wszyscy zobaczyli, że zaroœla poruszajš się, gdyż jakieœ zwierzę torowało sobie przez nie drogę, i niezgrabny tułów wielkiego odyńca popędził prosto na jeŸdŸca po lewej stronie Mendozy. Widzšc, że pojawiła się dla niego szansa, myœliwy ruszył do ataku z okrzykiem, rozdzierajšc swojš pikš ciało dzika od łopatki po krzyże, ale dzik po tym ciosie zawrócił wyrywajšc broń z dłoni myœliwego. Bezbronny myœliwy wspišł gwałtownie konia ostrogami i zdołał umknšć. Dzik ruszył w stronę Mendozy. Mendoza był już na to przygotowany. Trzymał konia mocno za wodze i trwał w bezruchu, kiedy dzika œwinia mknęła ku niemu niby pocisk, aż wreszcie znalazła się tuż przed nim. Szarżujšce zwierzę jednak stanęło nagle niby wryte, jakby zderzyło się z murem. Przez dłuższš chwilę myœliwy i jego ofiara patrzyli na siebie spojrzeniami biegnšcymi wzdłuż piki. Potem dzik padł martwy. Miał pięć stóp długoœci, a jego wagę oceniono na dwieœcie szeœćdziesišt funtów. O zmroku, kiedy zgromadzili się, żeby obejrzeć wyniki polowania, jakiœ pijany mężczyzna oznajmił: - Twoje szczęœcie, Mendoza, że nie miałeœ czasu, żeby pomyœleć. - Miałem mnóstwo czasu, ale to był tylko dzik, który nie jest w stanie stawić czoła człowiekowi uzbrojonemu w pikę - odparł Mendoza kierujšc swoje spojrzenie na mówišcego, lekkomyœlnego porucznika, który niedawno przybył ze starego œwiata. Wszystkich przebiegł dreszcz. - Nie, nie - zaprotestował słabo major. - Brawo, se~nor. Była to dobra robota, naprawdę doskonała robota! Inne głosy pospieszyły z gratulacjami, kiedy Mendoza ofiarowywał swój łup Bernadette. Oznaczało to, że stajenny musi pozostać, żeby załadować dzika na swojego konia, tak więc, nadal zajmujšc pozycję między dwoma damami, Mendoza towarzyszył Bernadette i Carlotcie aż do domu przy placu. Ale kiedy znaleŸli się poza zasięgiem głosu, major, zdajšc sobie sprawę z tego, że wszyscy musieli zauważyć, iż przejawiał zbyt wielkš skwapliwoœć w uspokajaniu Mendozy, ochrypłym głosem rzucił jakšœ uwagę, która wzbudziła wybuch œmiechu wœród młodszych oficerów. Mendoza odwrócił głowę i w zapadajšcym zmroku popatrzył w jego kierunku. Potem znowu całš uwagę skupił w milczeniu na dwóch damach. Przez cały czas wypowiadał tylko od czasu do czasu monosylaby w odpowiedzi na potok słów płynšcych z ust Bernadette. Carlotta była równie milczšca jak on, dopóki nie dotarli do bramy domu. Wtedy odezwała się wreszcie: - Dziękuję za dzisiejszy dzień. Jaka szkoda, że oficerowie nie stanęli na wysokoœci zadania! Na szczęœcie nie musimy zwracać na nich uwagi, czyż nie zgadzasz się ze mnš, panie? - Ty, pani, możesz sobie na to pozwolić. Zawrócił konia, i ruszył przez ciemne teraz ulice do miejsca, gdzie mieszkał major, i zajšł pozycję w cieniu muru. Wreszcie major przybył w towarzystwie dwóch kapitanów i wszyscy trzej byli bardzo pijani, dopóki nie uœwiadomili sobie, kto na nich czeka. - Se~nor Mendoza! - pozdrowił go major. - Czy coœ się stało? - Przed chwilš, kiedy odjeżdżałem w towarzystwie se~ory Bernadette i jej towarzyszki, œmiał się pan. - Miłosierny Boże! Przecież nie z pana! - Z czego zatem? - Z czego? Opowiedziałem wszystkim dowcip. - Proszę więc opowiedzieć go także mnie. - Nie warto. Jest niezbyt zabawny. - Mimo wszystko. Tak więc poniżony major przypomniał sobie jakiœ dowcip i wobec swoich zakłopotanych kapitanów powtórzył go w wilgotnym nocnym powietrzu. Kiedy wreszcie skończył, zapadło milczenie. Potem Mendoza zapytał: - To ma być dowcip? Major trwożliwie spojrzał na swoich towarzyszy i mruknšł: - Muszę przyznać, że wypadł lepiej ostatnim razem, kiedy go opowiedziałem. Dwaj kapitanowie wymienili spojrzenia, a następnie zaczęli wpatrywać się w jakiœ punkt gdzieœ daleko w spokojnej ulicy. - Cieszę się - oznajmił Mendoza - że opowiedział mi pan ten dowcip. Przekonuje mnie, że wojsko to nie dla mnie. Widzi pan, mnie on nie bawi. MyœLę, że powinien pan strzec się, majorze, opowiadania tego dowcipu cywilom. Na przykład w obecnoœci condesy. O tak, na pana miejscu byłbym bardzo, ale to bardzo ostrożny. Dobranoc. Kiedy następnym razem spotkał Carlottę, znajdowali się w towarzystwie, ale znalazł okazję, żeby do niej podejœć i z wielkš powagš oznajmić, jaki szacunek dla niej żywi. Następnie, zanim zdšżyła znaleŸć stosownš odpowiedŸ, uniósł dłoń. - Zdaję sobie sprawę, że należymy do różnych stanów. Pewnego dnia wrócisz, pani, do Madrytu i znajdziesz tam być może odpowiedniego dla siebie małżonka. Nie pytam, kiedy to nastšpi. Wolę tego nie wiedzieć. Po prostu jestem na twoje usługi. Stawię się na każde twoje żšdanie. Wystarczy mi, że będę w ten sposób u twego boku. Obdarzył jš bladym uœmiechem. Carlotta przyjrzała mu się, uderzyła jš jego nieugięta postawa, i smagnęła go odpowiedziš niby biczem: - Wiesz dobrze, że jest to bardzo niemšdre. - Cała wina spada na mnie. Gdzie jest mężczyzna, który twierdzi, że to przez ciebie, pani? - Nie powiedziałabym ci tego, panie, w oczy, ale nie możesz przeszkodzić temu, że będzie to rozpowiadał za twoimi plecami. Ani też ja nie mogę sprawić, byœ nie czuł tego, co ci się spodoba czuć. Mendoza był zawsze drobiazgowo poprawny w swoim zachowaniu, a poza tym podobał się jej jego szorstki sposób mówienia i œmiałoœć. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, że ten srogi mężczyzna właœnie dla niej otworzył fortecę, którš wzniósł wokół siebie, a kiedy tylko przekroczyła mury, zamknšł za niš bramę. 10 Wkrótce po tej rozmowie przyszedł list od Philippa, który donosił, że wraca do domu. Mendoza pospieszył, żeby powiedzieć o tym Carlotcie. - Bardzo chciałabym poznać, panie, twojego młodszego brata - rzekła. - Jest wytworny, czarujšcy i wyrafinowany. Nie pomyœlałabyœ, pani, że to mój brat. - Doprawdy? Uważaj, drogi przyjacielu, istnieje bowiem różnica między czarujšcym lisem a prawym człowiekiem. Mendoza wysłuchał jš, a potem sam poszedł na nabrzeże, żeby powitać Philippa. Kiedy ukazała się łódŸ i podpłynęła w stronę brzegu, ujrzał młodzieńca, który uniósł dłoń w przeznaczonym do niego pozdrowieniu. Mendoza, nie zmieniajšc wyrazu nieruchomej twarzy, w odpowiedzi podniósł także swojš. ŁódŸ przybliżyła się i mrużšc oczy zobaczył oczy Philippa, tak samo zimnoszare jak wtedy, gdy miał trzy lata i Mendoza podawał mu jedzenie pod wysokim jasno oœwietlonym oknem w Kadyksie. Jego serce wypełniła miłoœć do brata. Philippo uœcisnšł go. - Dziękuję, bracie. Widzisz, znowu jestem w domu. Po drodze Mendoza zauważył: - Nie nosisz szpady. - Żaden szlachcic nie nosi w dzisiejszych czasach szpady. - Doprawdy? Mężczyzna bez miecza jest jak cojones poœród byków... - wybuchnšł. - Co to niby ma znaczyć? - Pamiętam, kiedy usłyszałem to po raz pierwszy. To słowa Gaspachia. - Czy znowu go spotkałeœ? - Nie. - Jestem pewny, że nie żywisz już do niego urazy. - Owszem, czuję. - Nic się nie zmieniłeœ, mój starszy bracie. Po kolacji Mendoza, ubrany jak zwykle w czarny kaftan i z cygarem w zębach, kilka razy zaczynał coœ nucić i nagle przerwał, potem wpatrywał się w ogień, wstawał i z powrotem siadał, aż Philippo, dotykajšc jego rękawa i przyglšdajšc mu się z zaciekawieniem, zapytał: - Co się stało, bracie? - Posłuchaj, zakochałem się. - Madre mia! W kimże? - W condesie de Vilhasante. - W condesie! - Ona wie, jak zarabiam na życie. - Czy mógłbym jš poznać? - Jutro. - Wybacz, bracie, ale czego spodziewasz się po dalszym cišgu tej sprawy. - Ona wróci do Hiszpanii. - I to ci wystarcza? - Nic już nie zdoła mnie powstrzymać, braciszku. - Spojrzał w zamyœleniu na ogień. - My urodziliœmy się na dnie. Ona na szczytach. Jeœli człowiek o tym pamięta, jest szczęœliwy. - Czyżby? - Philippo powiedział to tonem pełnym powštpiewania, gdyż nigdy jeszcze nie widział, żeby jego brat był szczęœliwy. Mendoza zabrał ubranego w bršzowy strój Philippa na spotkanie z condesš. Philippo poszedł pełen podejrzeń i stwierdził, że condesa odwzajemnia mu się takš samš rezerwš. Zajrzała mu pytajšco w oczy, on zaœ czym prędzej odwrócił wzrok. Nie była, jak spodziewał się Philippo, w wieku jego brata, ale młoda i piękna. Była także poważna, pełna życia i bystra, pozbawiona w Asunci~on tego wszystkiego, czego i jemu także tam brakowało: filozofii, muzyki, poszukiwania prawdy. Co jakiœ czas chmurzyła twarz patrzšc na niego i nadawała jej wyraz œwiadczšcy o powadze i zarazem mšdroœci. Niejedno w życiu widzała; co do tego Philippo nie miał najmniejszych wštpliwoœci; nie przedstawiała żadnej groŸby dla spokoju brata. Usiadł w fotelu i zwrócił się do niej z tym wyrazem twarzy, który podpatrzył u wytrawnych gawędziarzy, którzy rzucajš jakieœ bon mot jakby przypadkiem, a potem przepraszajš za to, że byli tacy dowcipni. Carlotta zauważyła, że Philippo jest przystojny. Mało tego, kiedy mówił o czymœ, co go interesowało, stawał się piękny. Było od razu widać, że ubóstwiał brata, aczkolwiek nie bez marszczenia brwi na jego nienormalny status. Co więcej, był poważny i obyty w œwiecie, znał wszystkich najpopularniejszych pisarzy francuskich, łšcznie z tymi najnowszymi, i mówił jej o angielskim poecie, Aleksandrze Poppe'ie, którego ona znała tylko z nazwiska. Philippo był wœród ostatnich goœci, kiedy Mendoza, przechodzšc przez oœwietlony œwiecami salon, powiedział: - Myœlę, Philippo, że powinniœMy już pójœć - i wyprowadził go na odœwieżajšce powietrze nocne. - Cóż to, bracie, zapomniałeœ języka w gębie? - spytał z zadowoleniem. - Zapomniałem języka, ale straciłem również moje serce. A Mendoza powiedział œciszonym głosem: - Sam widzisz teraz. W miarę upływu dni wiele osób zaczęło od razu szyć skandal. Bacznie nadzorowano Philippa i Carlottę i opowiadano sobie o dwóch braciach mnóstwo dowcipów. Jednak Bernadette była jedynš osobš, która zdawała sobie sprawę z tego, że ten fundament stosunków między dwoma braćmi, Philippem a Mendozš, który obaj uważali za niewzruszony, był już podminowany. Kiedy Mendoza, Philippo i Carlotta razem wychodzili w jakichœ sprawach, Bernadette nie spuszczała ich z oka. I podobnie jak wielu innych zauważyła, że kiedy Mendozę odwoływano do jakiœ interesów, Carlotta i Philippo spacerowali we dwójkę prawie się dotykajšc, a podczas pokazu ogni sztucznych siedzieli wprawdzie daleko od siebie i każde z nich od czasu do czasu zerkało na pirotechników, ale właœciwie cały wieczór spędzili wpatrzeni w siebie nawzajem. Blasco powiedział: - Dopóki nie pozwalajš sobie na żadne szaleństwa (a twoim wszak zadaniem jest nad tym czuwać) wystarczy, że będziesz się im przyglšdać. Philippo oznajmił Carlotcie: - Jestem ulepiony z tej samej gliny co mój brat. - Ja też. - Tak. Ale ja przejšłem maniery, które przypominajš ci, pani, dwór. - Och nie. Te maniery sš rodem z modnych kawiarni. Ale co z tego? Sš dobre i teraz stanowiš twojš własnoœć. - Nie mam pieniędzy. - Podczas gdy ja jestem właœcicielkš zamku. - Jestem tego œwiadomy. Uœmiechnęła się. - Który daje tyle, co trzy spore farmy. - Nie więcej? - Moglibyœmy wrócić do Hiszpanii i żyć razem z wynajmu. - A co na to twoi krewni? - Co tamtejsi hidalgowie? Nie warto się nimi przejmować. Pocałował jej dłoń. - Jesteœ najmilszš osobš, jakš kiedykolwiek poznałem. Wezmę cię w ramiona. - BšdŸ ostrożny - rzekła rozglšdajšc się. Zgiełk pomówień szedł krok w krok za Mendozš. Stał się tematem plotek za murami statecznych domów i sproœnych żartów w kawiarniach na rogach ulic. Nie zważał na to. W gruncie rzeczy sprawiały mu nawet przyjemnoœć. Jak Carlotta i Philippo, zamknięci w jego umyœle, nie mogli pozwolić sobie na nic więcej jak tylko na braterskie i siostrzane uczucie. Kilka tygodni póŸniej Mendoza i Philippo wzięli udział w zawodach strzeleckich zorganizowanych przez korpus oficerski tutejszego garnizonu; mnóstwo strzelców stršcało gliniane miski wyrzucane do góry przez Guarani. Philippo właœnie przygotował się do pierwszego strzału, kiedy otworzyły się drzwi i weszły Carlotta oraz Bernadette. Pierwszy jego strzał powędrował ponad glinianymi miskami i chybił, podobnie jak wszystkie następne strzały. Mendoza i porucznik gwardii walczyli o pierwszš nagrodę, srebrny puchar, który Mendoza w końcu ofiarował, jak należało się spodziewać, Carlotcie. Młodemu Philippowi, który zbyt poważnie wzišł sobie do serca zawody, Mendoza powiedział: - Musisz całkowicie skupić się na muszkiecie, gdyż w przeciwnym razie pochylisz się w dół. Nie powinieneœ dopuszczać do tego, by rozpraszała cię condesa. Zapadła nagle cisza. Wydawało się, że całe Asunci~on czeka na odpowiedŸ Philippa. Ten ostatni spojrzał ostro na brata, ale wzrok Mendozy był tak szczery, że odparł tylko: - W dniu, kiedy condesa przestanie mnie rozpraszać, wstšpię do klasztoru. Carlotta poparła go, mówišc: - Tego dnia, Philippo, połowa kobiet z Asunci~on zostanie zakonnicami. - NIestety - oznajmił nieszczęsny Philippo podbijajšc bębenka - to zwykłe plotki. Rodrigo jest ulubieńcem pań. Patrzšc na Carlottę Mendoza rzekł: - To on jest ulubieńcem tej oto pani. Opuœcił dziedziniec z pociemniałš twarzš, wœród ogólnego œmiechu. Philippo natychmiast wybiegł za nim, a Mendoza zapytał: - Czy ona coœ powiedziała? - Zaczerwieniła się - odparł Philippo. - Zaczerwieniła się - powtórzył Mendoza i razem poszli do domu, nie wymieniajšc już ani słowa. Kiedy następnym razem Carlotta znalazła się sam na sam z Philippo, oœwiadczyła: - Muszę mu o wszystkim powiedzieć. - Zostaw to mnie - odparł Philippo. - Mnie nie wyrzšdzi krzywdy. - A myœlisz, że mnie mógłby skrzywdzić? - Nie jestem pewna. - Muszę więc stawić mu czoło - nalegał Philippo. - To jakby chłopiec próbował podjšć walkę z tygrysem. - Tak myœlisz? Zatem tym bardziej muszę stawić mu czoło. - Ruszył wielkimi krokami, a ona pobiegła za nim. - Jeœli to zrobisz, już nigdy się do ciebie nie odezwę. - Idę natychmiast - oœwiadczył Philippo. - Zatem żegnaj. Zatrzymał się i obrócił w jej stronę. - Mówię poważnie - oznajmiła mu Carlotta. - Przysięgnij, że nie będziesz z nim rozmawiał. Daj słowo. Ja sama powiem mu o wszystkim. - Kiedy? - Jutro. Następnego dnia było œwięto Madonny Guarani, które stanowiło okazję do balu maskowego dla tych, którzy mieli białš skórę. Wychodzšc ze swojego pokoju i przypasujšc miecz Mendoza powiedział bratu: - Życz mi szczęœcia. - Dlaczego, dokšd idziesz? - Mendoza spojrzał na œwiecšce ukoœnie słońce, a potem z powrotem na Philippa. - Powiem ci wieczorem. Poszedł do domu Blasca i poprosił o rozmowę z Carlottš, ale tym razem w cztery oczy. Blasco rzekł po chwili milczenia: - Rozumiem, proszę chwilę zaczekać. - Zaprowadził go do salonu, gdzie po kilku minutach dołšczyła do niego Carlotta. Mendoza oznajmił: - Postanowiłem położyć kres tej niepewnej sytuacji. Pytam więc, czy poœlubisz mnie, pani. Tak czy nie? Wystarczy jedno słowo. Carlotta poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. - Rozumiem, odpowiedŸ brzmi "nie". Proszę wybaczyć. - Powiedziawszy te słowa Mendoza ruszył w stronę drzwi. Pojęła, że nadeszła odpowiednia chwila. Zaczerpnęła powietrza. - Mam zamiar poœlubić Philippa. Z ulicy dobiegło skrzypienie wozu. Obrócił się do niej. - Philippa? - Tak, twojego brata. Jakby nie rozumiejšc, wrócił i usiadł na kanapie marszczšc lekko brwi. - Ależ Philippo jest dzieckiem. - Jest w moim wieku. Uderzyło to Mendozę. - Oczywiœcie, jest mężczyznš. - Rodrigo, ja go kocham. Spojrzał na niš. - Tak? - Tak, i to bardzo. - A kiedy go, pani, pokochałaœ? - Wiele miesięcy temu. Próbowałam ci to powiedzieć. Przypomniał sobie niektóre wydarzenia. - Tak więc właœnie to próbowałaœ mi, pani, powiedzieć? - Tak. Spojrzał na niš z ukosa spojrzeniem przypominajšcym wzrok węża. - Więc mnie nie kochasz, pani? - Nie tak jak Philippa. - Jak więc kochasz jego? - Łagodnie, czule... Takiej właœnie miłoœci potrzebuję, Rodrigo. Zaczerpnšł tchu. - A czy ja jej nie potrzebuję? Spojrzała na niego ze strachem i litoœciš, pragnšc go pocieszyć, ale jeszcze bardziej, żeby sobie poszedł. - Więc potrzebujesz, pani, aż tak dużo. Podniosła dłoń, żeby go spoliczkować, ale błyskawicznie uniósł rękę i zasłonił się. Na jego twarzy odmalował się smutek. Wstał i raz jeszcze ruszył w stronę drzwi. Patrzšc za nim powiedziała szybko: - Rodrigo, nie zrobisz mu krzywdy? Przystanšł i obrócił twarz przypominajšcš na pół zakryte maszkary w Santa Anna, bezlitosnš, z wilczym uœmiechem. - Rodrigo! - powtórzyła. Potrzšsnšł głowš i wyszedł. Miasto było zatłoczone przez Guarani, którzy gromadzili się, żeby uczcić swojš Madonnę. WyrzeŸbiona rękš Guarani wiele pokoleń wczeœniej z bloku czarnego marmuru, ustawiona została przed koœciołem œwiętego Crist~obala, pod daszkiem z drzewa tekowego, który chronił jš przed deszczem. Mendoza, który patrzył nie widzšcymi oczami, powlókł się za miasto i szedł na oœlep przez polanki i zaroœla z dłoniš na rękojeœci swojej basilardy. Po jakimœ czasie kurz zalepił wszystkie pory jego ciała, cały był pokryty białym pyłem. Nie zważał na to. Czuł się zbrukany wewnętrznie. Brat zhańbił go z kobietš, którš on, Mendoza, kochał. Nagle stanšł jak wryty, bo przyszło mu na myœl, że wszyscy mieszkańcy Asunci~on cieszš się z tego. Znowu ruszył przed siebie i jakaœ gałšŸ smagnęła go po twarzy. Odgarnšł jš na bok, wdzięczny za ból, i poszedł dalej. Jego nienawiœć zwróciła się w równym stopniu przeciwko niegodziwej parze, jak i przeciwko całemu œwiatu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Jego farma jest za następnym wzniesieniem, pójdzie tam i zaœnie. Kiedy dotarł na miejsce, blask ognia rozbudził zarzšdcę, który, zdumiony, stanšł w drzwiach. Mendoza kazał mu wracać do łóżka, a sam rzucił się na wznak, ale nie mógł zasnšć. Farmer szepnšł żonie: - Czy widziałaœ, jakš miał białš twarz? - Chyba musiał oszaleć. Mendoza wyszedł i zażšdał konia. Spišł wierzchowca ostrogami i popędził w œwietle księżyca, z mieczem chwiejšcym się u boku. Kiedy znalazł się bliżej miasta, zobaczył, że mury Asunci~on oœwietlone sš pochodniami od œrodka i usłyszał niewyraŸne odgłosy gitar i œmiechu. Na skraju miasta ujrzał, że walšce się chaty Guarani sš zupełnie opuszczone, zostało ledwie paru starych tubylców leżšcych tu i tam niby strzępy zniszczonych ubrań. Reszta zgromadziła się w koœciele San Crist~obal. Mendoza pojechał wœród pochylonych chatek z gliny w stronę dzielnicy handlowej. Tam zewnętrzne œciany domów były oœwietlone œwiecami, a matki stały z dziećmi na progach, patrzšc w górę ulicy na niewidoczne, bo leżšce za zakrętem, miejsce, skšd dochodził zgiełk, z którego nie sposób było wychwycić pojedyncze dŸwięki. W domu Cabezy wszystkie pokoje były oœwietlone. W œrodku i na ulicy ludzie - dziwacznie przebrani za ptaki, jaguary, bohaterów starożytnoœci i za satyrów - wydawali dziwaczne okrzyki i wybuchali szyderczym œmiechem. Powietrze było rozedrgane od dŸwięków gitar i zawodzenia tršbki. Ludzie na ulicy mieli ze sobš długie pochodnie, tak że najdalsze nawet zakštki ulicy albo rozjaœniały się, albo nagle pogršżały się w granatowym cieniu. Jakiœ karzeł, przybrany w lœnišce zielone pióra, podszedł prosto do uzdy wierzchowca, wykrzywiajšc się w sproœnym grymasie, ale natychmiast cofnšł się, kiedy ujrzał twarz jeŸdŸca. Stojšc na balkonie, nad którym powiewał ogromny obszyty frędzlami sztandar z herbem Hiszpanii, Cabeza wykrzykiwał i klaskał patrzšc w dół na panujšcy tam zgiełk. Mendoza podniósł głowę i spojrzał na Bernadette, która stała na balkonie z Blaskiem i innymi miejskimi dygnitarzami. Oczywiœcie wiedziała. Wszyscy wiedzieli. Przecisnšł się w bocznš ulicę, bo nie chciał wracać do domu. Skierował się na maleńki placyk San $~angelus. Kiedy się tam pojawił, na placyku tłoczyli się Indianie, którzy klęczeli albo leżeli krzyżem przed Madonnš Guarani. Milczeli. Panowała zupełna cisza. Wpatrywali się w czarnš Madonnę. Stała pod drzewem jałowca, przystrojona kwiatami. Rozstawiono ogromne gliniane wazony, w których paliła się mieszanka trzcin i odpadków bawełny, oœwietlajšc plac bajecznym blaskiem. Pod kierunkiem jezuity tłum odmawiał Zdrowaœ Maryja, a łagodny dŸwięk bębna narzucał rytm modlitwie. Wszyscy mieli nadzieję, że ich Madonna zstšpi na ziemię i w jakiœ cudowny i nieziemski sposób zwróci im wolnoœć. Potem Guarani ustawili się za księdzem do procesji. Wyjęli posšg spod dachu i ponieœli, po czterech przy każdym z dršżków, nie przerywajšc milczenia, do pierwszego z koœciołów, które Madonna miała odwiedzić, nim noc dobiegnie końca. Placyk był teraz pusty. DŸwięk odległej tršbki i dochodzšcy z daleka harmider œwiętujšcych były jedynymi odgłosami zakłócajšcymi spokój. Przy placyku znajdował się zajazd, w którym Mendoza bywał, zanim poznał Carlottę. Usiadł na zewnštrz. Nikt nie podchodził, więc walnšł basilardš w stół. Przyszła dziewczyna obsługujšca stoliki, stanęła, spojrzała na niego i wycofała się do œrodka. Chwilę póŸniej ukazał się właœciciel zajazdu, który wycierajšc dłonie w fartuch powiedział: - Witam, se~nor Mendoza, witam po tysišckroć. Dawno niewidziany goœć. Cóż za szczęœliwy traf, panie, żeœ zechciał do nas przyjœć. Więc nie œwiętujesz z innymi? A zresztš, czemu miałbyœ œwiętować? Przecież to zupełnie głupie. Dzięki Bogu, niewolnicy w końcu odeszli. Czy byłeœ, se~nor, na wsi? - Jak widzisz. - Czy na farmie wszystko dobrze, se~nor? - Wystarczajšco. - Zdaje się, że jesteœ, panie, spragniony. Wypiłbyœ szklaneczkę wina? Już pędzę po wino, o tak, se~nor, czym prędzej, na jednej nodze. - Po wypowiedzeniu tych słów pospieszył do œrodka, rezygnujšc z pełnej godnoœci postawy, jakš zwykle prezentował. Ale przedtem jeszcze zerknšł ukradkiem w stronę okna na drugim piętrze. Mendoza podšżył spojrzeniem za jego wzrokiem. W jednym z okien widać było smugę œwiatła. Carlotta i Philippo przywarli do siebie w małej, zamkniętej czterema œcianami przestrzeni, do której zredukował się teraz ich œwiat, i Carlotta płakała. Philippo już przedtem przewędrował całe miasto w poszukiwaniu brata, a ponieważ go nie znalazł, popadł w panikę. Pewnie opuœcił Asunci~on. Jakże po wszystkim, co się stało, Carlotta mogłaby znieœć, że widywano by jš w jego towarzystwie? Rozbił na kawałki lustro. Potem poszedł wšskim pasażem do najbiedniejszych dzielnic miasta, które Mendoza pokazał mu wiele lat wczeœniej, i zaczšł się upijać. Carlotta, której pokojówka powiedziała, że Philippo błška się po mieœcie, wyszła o zmroku przebrana za nimfę i znalazła go w pobliżu zajazdu. Majšc wokół siebie rozbawione miasto, kochali się w wynajętym pokoju na drugim piętrze. Przez jakiœ czas tylko to się liczyło, ale póŸniej zaczęła płakać, więc musiał jš pocieszać, głaszczšc jš w górę i w dół po plecach swojš mocnš dłoniš i szepczšc czułe słowa. Właœciciel wyszedł do Mendozy z butelkš i dwoma wielkimi kamionkowymi kubkami. Zawołał: - Jestem se... Mendoza warknšł: - Kto jest tam na górze? Gospodarz ostrożnie postawił butelkę i garnuszki na stole i odwrócił wzrok. Potrzšsnšł głowš. - Proszę wybaczyć, se~nor, nie mam pojęcia. - Następnie wrócił do œrodka i zamknšł za sobš drzwi. Na placyku zapanował spokój. Na parterze spuszczono żaluzje. Zgaszono œwiatła. Mendoza odwrócił głowę, spojrzał na okno z zapalonym œwiatłem i zaczšł cały drżeć. Powoli podniósł się i jšł wspinać się po zewnętrznych schodach na balkon drugiego piętra. Philippo i Carlotta słyszeli jego ciężkie stšpanie, po œwierkowych deskach. - Posłuchaj - szepnęła. Odgłos kroków zamarł. Po drugiej stronie drzwi Mendoza podszedł do balustrady i uważnie przyglšdał się oœwietlonym przez księżyc dachom. Jego spojrzenie powędrowało do miejsca, gdzie pola za miastem zlewały się z puszczš. Potem znowu zaczšł patrzeć na dachy. Miasto było nadal jasno oœwietlone. A może nie oni sš za tymi drzwiami? Jeœli to nie oni, popełni następnš podłoœć i znowu narazi się na drwiny hidalgów. Para w pokoju usłyszała, jak jego kroki oddalajš się, a potem rozbrzmiewajš na schodach. Po jakimœ czasie stšpanie ucichło. A jeœli jednak to oni? - zadał samemu sobie pytanie Mendoza. Tym razem usłyszeli, jak jego kroki przybliżajš się szybko, a potem nagle ciężkie drzwi otworzyły się gwałtownie. Postać patrzšca na nich robiła wrażenie olbrzyma. Mendoza patrzył na dwa nagie ciała przytulone do siebie. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się i w ich oczach było coœ, czego nie było nigdy dotšd. Potem Mendoza splunšł prosto w zwróconš ku górze twarz brata, zawrócił na pięcie i wyszedł. Philippo usiadł na łóżku. - Skšd się dowiedział? - Myœli, że robiliœmy to wiele razy. - Och nie, Rodrigo! - Philippo wcišgnšł spodnie i rzucił się w pogoń za bratem. Mendoza szedł na oœlep po Camino Real, w stronę placu przy rezydencji Cabezy. Paru zapóŸnionych birbantów w swoich zabawnych kostiumach stało i rozmawiało jeszcze pod balkonem, tworzšc dziwaczny kontrast z czerwonš glinš, powozami i szumišcymi palmami, chociaż Cabeza po pijacku machał im na pożegnanie rękš. W tym miejscu Philippo dogonił brata i złapał go za ramię. - Rodrigo, proszę cię! Mendoza stanšł. - Przecz z rękami! Philippo był wstrzšœnięty i stanšł jak wryty słyszšc groŸbę rozbrzmiewajšcš w tym głosie. Mendoza wyrwał się mu i ruszył œrodkiem ulicy w stronę domu. Ale jakiœ starszy mężczyzna przebrany w zdobny kostium ptaka zachichotał nerwowo. Mendoza przystanšł. Oto szyderstwo, które nęka go od wielu miesięcy. W dwóch susach znalazł się przy tym, który go znieważył. - Ty się œmiałeœ? - Nie, se~nor, ja wcale się nie œmiałem. - Brał wszystkich na œwiadków swoich słów. - Czyż œmiałem się? - Tak, œmiałeœ się. Z kogo? - Se~or Mendoza, mylisz się, ja wcale się nie œmiałem. - Mężczyzna oblizał wargi. - To kłamstwo. Philippo odezwał się: - Rodrigo! - A kiedy brat odwrócił się, dodał: - Powinieneœ szukać zwady ze mnš. Mednoza, chociaż robił wrażenie człowieka, który zaspokoiłby w ten sposób całš swš nienawiœć do œwiata, rzekł: - Nie! - i z powrotem odwrócił się w stronę swojej ofiary. Philippo schwycił go za ramię, a następnie z całej siły uderzył w twarz, kiedy Mendoza spojrzał w jego stronę. Jakiœ oficer gwardii wcisnšł rapier w dłoń Philippa, ale Philippo nie zdšżył nawet przyjšć postawy, kiedy Mendoza przebił go na wylot swoim szerokim mieczem, zadajšc cios tak precyzyjny i mocny, Philippo poleciał do tyłu i został przybity do zdobnego boku powozu, w którym siedziały dwie krzyczšce przeraŸliwie damy. Tak zginšł Philippo, patrzšc w twarz swojemu bratu, który musiał stać nadal przy swojej ofierze, nie ważšc się wycišgnšć miecza, gdyż brat byłby wtedy upadł. Dwaj oficerowie gwardii wzięli miecz z jego ręki i złożyli ciało na ziemi. Zapadła martwa cisza. Wtem dał się słyszeć zgiełk, jaki czynili Guarani. Œwiadkami byli wszyscy poplecznicy Cabezy, a także sam Cabeza. Philippo zadał pierwszy cios. Mendozy nie można było pocišgnšć do odpowiedzialnoœci karnej. Ale całe towarzystwo Cabezy odsunęło się od niego. 11 Dwa tygodnie póŸniej Gabriel otrzymał od ojca Ribira odpowiedŸ na swój wczeœniejszy list. Przyniósł go Sebastian, który znalazł łatwiejszš drogę na szczyt urwiska. - List od ojca prowincjała. Gabriel otworzył go ostrożnie. Grupka Guarani przyglšdała mu się potrzšsajšc głowami, podobnie jak codziennie, kiedy zasiadał, żeby dokonać zapisu w swoim dzienniku. Sztuka pisania nadal napawała ich lękiem. Przywykli już do widoku pisma drukowanego, ale kreœlenie liter ruchami pióra było dla nich sztukš magicznš. - To nic takiego - oznajmił Tanretopra. - To tylko sztuczka, której nauczył się ich lud. A Gabriel odpowiedział: - Masz rację. Może ty nie mógłbyœ nauczyć się pisać, ale dzieci tak. Jakiœ tydzień póŸniej któreœ z dzieci złapało Gabriela za rękę i zaprowadziło do miejsca, gdzie kilka linijek znaków i symboli zostało nakreœlonych na ziemi jakby przez kogoœ, kto uczył się pisać. Jezuici byli podekscytowani, wiedzieli bowiem, że Guarani uczš się szybko. Instrumenty muzyczne, które zrobili po przybyciu księży, były równie pięknie ozdobione i miały równie piękne brzmienie jak instrumenty wykonane w Europie. Dla siebie Guarani robili czółna, łuki, dzidy, garnki, proste warsztaty tkackie, a także budowali chaty i czuli nieprzeparty pocišg do nowych umiejętnoœci rękodzielniczych. Dawało to szansę jezuitom. Obok miejsca osiedlenia Guaranich wybudowali swój obóz wraz z ubogim koœciółkiem i małym domkiem. Do Gabriela dołšczyło pięciu następnych jezuitów. Sporzšdzili sprawnie warsztat tkacki i pracowali na nim wytrwale pod czujnymi spojrzeniami starszych kobiet. Pewnego dnia jedna z kobiet poprosiła ojca Antonia, żeby zamienił się z niš miejscami. Pod koniec dnia miała już na osnowie szeroki na szeœć cali pas materiału. Księża byli uradowani. Jednak następnego dnia, kiedy się obudzili, zobaczyli, że misja opustoszała. Stali zniechęceni poœród porzuconych chat i palenisk i wsłuchiwali się w poranne odgłosy puszczy. - Dlaczego sšdzicie, że uciekli? - spytał Sebastian. Patrzšc na rozszemrane drzewa, Gabriel odpowiedział: - Musiał to być pomysł Tanretopry. Nienawidzi nas i wszystkiego, co im przynosimy. Być może ma rację; choć niesiemy im Słowo Œwięte. Czekali cały miesišc, ale nic się nie zdarzyło. Pewnego wieczoru Gabriel oznajmił: - Boję się, że ponieœliœmy porażkę. Następnego ranka Guarani wrócili. Jezuici nie wiedzieli, że doszło do zaciekłej kłótni, w której wzišł udział cały obóz i w której z jednej strony wykrzykiwał Tanretopra i jego zwolennicy, a z drugiej Hacugh i starszyzna; Hacugh wygrał dzięki temu, że szanowano go z powodu zręcznoœci w posługiwaniu się łukiem, włóczniš i oœcieniem. Kiedy przyprowadził z powrotem całe plemię, pozdrowił jezuitów słowami: "Oto jestem znowu" i uzyskał odpowiedŸ: "Bóg z tobš". Gabriel powiedział pozostałym księżom: - Róbcie jak oni. Zachowujcie się tak, jakby w ogóle nie było ubiegłego miesišca. Cały szczep przyszedł, żeby ich pozdrowić, poza Tanretoprš. Gabriel poszedł do niego osobiœcie i rzekł: - Oto jestem. - Nie widzę cię - odparł Tanretopra i, nie zwracajšc uwagi na jego wycišgniętš dłoń, przykucnšł, żeby patrzeć, co się dalej dzieje. Sebastian i pięciu innych zaczęli, obserwowani przez cały szczep, œcinać w puszczy długie pnie, które następnie œcišgali mozolnie w kierunku udeptanej gliniastej ziemi nad rzekš. Wyczerpany i zadyszany Antonio nalegał: - Czemu nie poprosimy, żeby nam pomogli? Sebastian odpowiedział: - To my winniœmy nieœć pomoc, oni zaœ sš tymi, którzy owej pomocy potrzebujš. - Słusznie - oœwiadczył Gabriel, który leżał na wznak, zmęczony. Kiedy zgromadzili już dziesięć pni i zaczęli je ze sobš łšczyć, Guarani wybuchnęli œmiechem. Jedna z kobiet tupnęła i pobiegła nad rzekę, gdzie nazrywała garœć cienkich, ale niezwykle mocnych żółtych łodyg. Przyniosła je jezuitom i położyła, żeby wyschły, podziękowali więc jej, a na to wszystkie pozostałe kobiety poszły nad rzekę, żeby nazbierać trzciny i rozłożyć jš w celu wysuszenia. Pod koniec dnia mieli włókna mocne jak rzemienie. Hacugh zapytał: - Co chcecie z tego zrobić? Gabriel poprosił Sebastiana o narysowanie na piasku dokładnego wyobrażenia belek konstrukcyjnych chaty. Hacugh i inni zebrali się dokoła. - Czy to będzie stać? - spytał któryœ. - O tak. - W deszczu i burzy? - Znacznie większe niż stojš tam, w dole od trzech pokoleń. Wojownicy donieœli o wszystkim szczepowi i Tanretopra podziękował im za to wrzaskliwš diatrybš, która rozlegała się jeszcze długo w nocy. Następnego dnia szaman odszedł, a Hacugh oznajmił Gabrielowi: - Pomożemy wam w waszej pracy i zobaczymy, czy Chrystus jest z nas zadowolony. - Dzięki niech będš Bogu. - Nie powiedziałem, że będę służył waszemu Bogu. - On ma mnóstwo czasu. - Może tak, może nie. Powiedz mu to. Ile pni mamy œcišgnšć z puszczy? Sebastian popatrzył w zamyœleniu na to, czego dokonali dotychczas. - Gdyby tylko były grubsze, moglibyœmy zbudować większy dom. Hacugh spojrzał na niego ironicznie. Sebastian zarumienił się. - Sami wychodzicie na głupców, kiedy próbujecie zrobić głupca ze mnie - oznajmił spokojnie Hacugh. - O ile majš być grubsze? - Mniej więcej takie. - Pokazał rozmiar szeœć razy większy. - Jak to? - Hacugh wskazał na jedno z drzew w pobliskiej kępie. - Takie byłyby doskonałe. Pod koniec dnia pień leżał zwalony przy rzece, a chłopcy i starcy zaczęli go ociosywać. W cišgu dwóch tygodni mieli dwadzieœcia dalszych. Kiedy znudziła ich praca, odchodzili sobie, ale zawsze wracali. Potem pod kierunkiem Sebastiana zaczęli wznosić szkielet koœcioła, wykorzystujšc trzcinę do łšczenia konstrukcji. Z poczštku Indianie zadowalali się wykonywaniem jego poleceń, ale po jakimœ czasie sami zaczęli rozglšdać się za podobnymi pracami. Bez œladu lęku poruszali się wysoko w górze po belkach dachu wznoszonego koœcioła. Patrzšc na to wszystko Gabriel dziękował Bogu. Rezygnujšc z całej swojej sztuki wymowy opowiedział im Nowy Testament w możliwie najprostszy sposób. Uznał, że ich pytania stanowiš próbę dla jego wiary, gdyż sięgajš głębiej niż się spodziewał. Potem przyszły kobiety, które zadawały mnóstwo pytań odnoszšcych się do spraw najbardziej podstawowych. Chcšc uzasadnić najprostsze artykuły wiary, musiał sięgać do podstaw, więc całymi dniami był pogršżony w głębokich rozmyœlaniach i modlitwie. Uœwiadomił sobie, że to oni nauczajš jego, i tym bardziej ich pokochał. Tanretopra wrócił i osiadł w pewnym oddaleniu, pod mrocznš koronš ogromnego drzewa tekowego. Siedział w kucki, ubrany w pióropusz, mieszajšc korzenne barwniki i mruczšc chrapliwš i monotonnš pieœń. Wielu ludzi ze szczepu chodziło słuchać jego przejmujšcych, bolesnych i smutnych zaklęć. W samym œrodku nocy Gabriel poszedł do Tanretopry, posłujšc, żeby ostrzec go, że się zbliża. Usłyszał, że szaman obudził się, włożył na głowę pióropusz i zaczšł swojš melancholijnš pieœń. Potem podsycił ogień, kiedy jego goœć wszedł pod drzewo i zapytał: - Czy mogę usišœć? Tanretopra nie przerwał œpiewu, tak więc Gabriel usiadł naprzeciwko niego bez zaproszenia. Czekał dwie godziny, ale monotonny œpiew nie ustawał ani na chwilę. Potem Gabriel wyjšł brewiarz i zaczšł czytać. Wysoki dŸwięk natychmiast ustał i na ksišżkę spadła koœcista dłoń, która natychmiast rzuciła jš do ognia. Gabriel spojrzał, wydobył brewiarz z ognia i wytarł popiół sutannš. Tanretopra rozeœmiał się łagodnie. - Dobra robota, Gabrielu. - Co mogę zrobić, żebyœ wysłuchał moich słów, Tanretopro? Sš dobre dla twojego ludu. - To dobre słowa, ale pełne fałszu. - Nie. Ja mogę być pełen fałszu, ale słowa sš prawdziwe. Szaman trwał przez jakiœ czas bez ruchu, pogršżony w myœlach, a potem oznajmił głębokim głosem: - Wygrałeœ, Gabrielu. Wygrałeœ dzisiaj i wygrasz jutro, ale w końcu przegrasz. Czy nie wiesz o tym? - Nie. - Jesteœ zatem głupcem. - Tanretopra podjšł swój chrapliwy œmiech. Gabriel podniósł się i wrócił do obozu, ale bolesna pieœń szła za nim w nieprzenikniony mrok, aż rozstšpiła się w nocnych odgłosach dżungli. Tak wyglšdały sprawy, kiedy otrzymał od ojca prowincjała odpowiedŸ na swój raport. I ze smętnš minš oznajmił ojcu Sebastianowi: - Ojciec Ribiro wzywa mnie do Asunci~on. Od dawna żartowali, że Sebastian w tym samym stopniu wypatrywał tych wizyt, w jakim Gabriel się ich obawiał. Odparł: - Udam się z tobš. Gabriel skinšł potakujšco głowš i chrzšknšł: - Hmm, hmm, jeœli chcesz, jedŸ. Następnego ranka wyruszyli zostawiajšc wszystko pieczy Antonia. Kiedy dotarli do misji Santa Croce, zastali tam brata Itapuę, który sprawował rzšdy nad całš misjš podczas nieobecnoœci Gabriela. Gabriel przenikliwym spojrzeniem zaglšdał w każdy kšt. Zażšdał rachunków i zadawał wiele wœcibskich pytań. Itapua miał odpowiedŸ na wszystkie jego wštpliwoœci. Wreszcie Gabriel z westchnieniem satysfakcji zamknšł ostatniš księgę rachunkowš. - Wszystko jak należy - oznajmił. - Bardzo porzšdnie prowadzone! Itapua, który jak Guarani odznaczał się przyjemnym, oliwkowobrunatnym kolorem skóry, odpowiedział: - Myœlał ojciec, że mógłbym oszukać tych, którzy majš taki sam kolor skóry jak ja? - Och nie! Myœlałem tylko, że mógłbyœ skłaniać się odrobinę na ich stronę. Widzę jednak, że prowadziłeœ rachunki œciœle według reguł. - Rozumiem. Sšdził ojciec, że ja i mój naród nie jesteœmy w stanie trzymać się reguł? - Proszę cię o wybaczenie. Pobłogosław mnie, bracie Itapuo. - Błogosławię cię. - Spojrzał dumnie na Gabriela i wypadł z małego pokoju, gdzie Gabriel, pozostawiony samemu sobie, zaczšł aż podskakiwać z radoœci. Wtem dostrzegł rzšdek brunatnych twarzyczek przypatrujšcych mu się z werandy. Odchrzšknšł. Zrobił wielce pedagogicznš minę i wyszedł torujšc sobie wœród nich drogę, gdyż w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, jak należy postępować z dziećmi. Otoczyły go gromadkš i szły z nim, zafascynowane, uchylajšc się przed jego kuksańcami, wyczuwajšc, że on sam jest dzieckiem, które ma œmiałoœć œwiętego. Po krótkim postoju w misji Santa Croce dwaj księża wyruszyli w długš podróż do Asunci~on. Kiedy tam dotarli, padał deszcz. Niskie chmury przesuwały się, gnane wiatrem, dniem i nocš wyzbywajšc się swego brzemienia nad miastem, którego ulice pokryły się grubš warstwš błota, a mury ociekały wodš. Poœpiesznie przemknęli pustymi ulicami do rezydencji ojca prowincjała i Sebastian pocišgnšł za sznurek dzwonka. Furtkę otworzył brat, który jak tylko zobaczył, kim sš, wyszedł na deszcz i nalegał, żeby pozwolili mu zanieœć swoje zawiništka na pierwsze piętro, gdzie przygotowano już dla nich pokoje. Następnie przydŸwigał dwie grubo tkane sutanny i dwa wielkie dzbany, które napełnił wodš, jeden mydlanš, drugi zaœ czystš, i postawił przed huczšcym ogniem. Kiedy Gabriel już się umył, poszedł do ojca Ribira, który przywitał go uœmiechem. Gabriel pochylił się, żeby pocałować pierœcień swojego zwierzchnika, a następnie na zaproszenie tamtego usiadł z pytajšcym spojrzeniem w swoich bacznych, błękitnych oczach. Ribiro odwzajemnił mu się spojrzeniem pełnym zadumy. Jakże błękitne sš te oczy! Czy stanowiš jakiœ znak? Czy chodzi po prostu o piętno, którym Bóg naznaczył wyspiarskš rasę. No, może nie Bóg... ależ tak, właœnie Bóg! Raz jeszcze uœmiechnšł się. - Jak układajš się sprawy w nowej misji powyżej wodospadów? Gabriel, który nie przepadał za tymi uœmiechami, odpowiedział: - Robactwo i puszcza, wielebny ojcze prowincjale. - A ilu nawróconych? - Ani jednego. - Rozumiem. - Ale wielu jest już prawie gotowych. - Skšd dowiesz się kiedy będš całkiem gotowi? - Sami to powiedzš. Ribiro zmarszczył brwi. Pomyœlał, że względy okazywane przez Gabriela Indianom sš zbyt daleko posunięte. Wystarczyłoby nawrócenie grupowe. - Proszę powiedzieć, czy sš tacy, jak się ojciec spodziewał? - Nie. Sprawa z nimi jest o wiele bardziej skomplikowana, niż mogłem oczekiwać. - Skomplikowana? - Jest tam na przykład szaman, który nazywa się Tanretopra. W dysputach z nim muszę przez cały czas wytężać umysł. - Czy nie sšdził ojciec, że lepiej byłoby, gdyby wszystko pozostało jak przedtem, a naszš ostatniš misjš była Santa Croce? - Nie, wielebny ojcze prowincjale. A czy ojciec tak sšdzi? - Ja tak sšdzę. Ale ty jesteœ na miejscu, w puszczy. Zgodziłem się, byœ założył następnš misję obejmujšcš tereny od wodospadu po terytorium portugalskie i nazwał jš misjš œwiętego Sebastiana. - Wielebny ojcze prowincjale, oby pokój Boży był z tobš. Jeœli chodzi o nas, tam w puszczy, zrobimy, co w naszej mocy, kierujšc się regułš œwiętego Ignacego i pod nadzorem Chrystusa. - Gabriel padł na kolana i przeżegnał się, a następnie usiadł z powrotem. Ribiro podsumował: - Jestem jednak niespokojny o brata Itapuę, twojego następcę w Santa Croce. O to więc chodzi - pomyœlał Gabriel. - Przykro mi, ojcze - odparł - ale nie wiem dlaczego? - Jaki ma zawód? - Jest rolnikiem. - Nie żołnierzem ani muzykiem? - Nie, rolnikiem - powtórzył Gabriel. Po co te okrężne drogi? Lepiej stawiać sprawy jasno. Jako rolnik nie jest upoœledzony z powodu koloru swojej skóry. - Niechaj więc nim pozostanie. Gabriel z wyrazem zdumienia na twarzy rozpostarł swoje spracowane dłonie. - Ależ naturalnie. O co jeszcze chodzi? - Wiesz, co mam na myœli, ojcze Gabrielu. Czy uważasz, że ten człowiek naprawdę ma stosowne kwalifikacje, żeby przejšć twojš misję? - Trudno o lepsze. - Czy ma on jakiekolwiek pojęcie, jak wyglšda œwiat poza misjš? - Nie wiem. - Czy jest całkowicie oddany zakonowi? - Wielebny ojcze prowincjale, wykona wszystkie twoje polecenia nie zadajšc żadnych pytań, a jest to więcej, mea culpa, niż mogę powiedzieć o sobie samym. Kolejny ironiczny uœmieszek na wargach Ribira. - A więc powierzam mu to stanowisko. - Uœmieszek zniknšł. - Oby poszedł w twoje œlady i dorównał ci w cnocie, ojcze Gabrielu. - Wycišgnšł rękę, a Gabriel wstał, żeby jš pocałować. Ribiro objšł teraz rolę gospodarza. W blasku płonšcego kominka ruszył po flaszkę i szklaneczki. - Wina? Z zapasów namiestnika. Doskonale! Napełnił dwie szklaneczki i uniósł swojš, żeby pod blask padajšcy do ognia popatrzeć na kolor wina. - Ach! Jaki bogaty! Czy słyszałeœ o condesie Carlotcie de Vilhasante? Przebywała przez ubiegły rok u Blasca de Bigorente. - Nie. Dlaczego ojciec pyta? - Czy znasz Rodriga Mendozę? - O tak. - A jego brata? - Wiem, że ma brata. Ribiro uniósł brwi. - Œciœle mówišc, miał brata. Pozwól, że opowiem ci, co wiem na ten temat. Kiedy skończył swojš opowieœć, Gabriel zapytał: - Wyglšdajš mi na dobrze dobrane trio. Dlaczego mówisz mi, ojcze, to wszystko? - Condesa jest tutaj, w sšsiednim pokoju, i czeka, bo chce cię poznać. - Mnie? Dlaczego mnie? - Sšdzę, że sama ci to powie. - Nie mam zamiaru słuchać. Chodzi po prostu o to, żeby wycisnšć z tego wydarzenia ostatniš kroplę mocnych wrażeń. - Ale ja proszę, byœ się z niš zobaczył. - Ponieważ jest de Vilhasante? - spytał Gabriel. - Być może. Pamiętaj, że byłem ci dzisiaj przychylny. - W takim razie proszę, wielebny ojcze prowincjale, o cofnięcie swojej niełaski. - Polecam ci zobaczyć się z niš. - Mogę okazać się bardzo surowy dla grzeszników. Ribiro uœmiechnšł się. - Być może nie do końca. - Skinšł swemu goœciowi, żeby ten został na miejscu, sam zaœ wstał i wyszedł z pokoju, nadal z uœmiechem na wargach. Gabriel czekał niezadowolony, bez œladu zaciekawienia. Nie interesowało go eleganckie cierpienie. Obowišzek wzywał go do walki na mniej wyszukanym polu. Jednak kiedy weszła Carlotta, poczuł, że ta kobieta wywarła na nim wielkie wrażenie. Usiadła naprzeciwko niego, całkowicie opanowana, i w blasku kominka jej rysy œwiadczyły o młodoœci, ale zastygły już w maskę rezygnacji. Zakasłał nieco zirytowany. - Czegóż więc pragniesz ode mnie, pani. - Niczego, ojcze. To se~nor Mendoza chce cię ujrzeć. Twarz Gabriela skamieniała. - Wiem, że zabił brata, ale prawo jest wobec niego bezsilne. Teraz chce uzyskać także rozgrzeszenie. Czy tak? Cóż, nic nie mogę mu pomóc. Przeklinam go, oby Bóg mi wybaczył. Proszę mu to powiedzieć. - Myœlałem, że koœciół może pomóc każdemu. - Koœciół ma ludzi lepszych niż ja. - Leży w przytułku. - Niechaj więc go stamtšd wyrzucš, aby kto inny mógł zajšć jego miejsce. - Odrzucasz go, ojcze. Te słowa sprawiły, że podniósł wzrok i spojrzał na niš. Obdarzył jš słabym, zagadkowym uœmiechem. - Zdaje się, że kochasz, pani, tego mężczyznę? - Nie kocham. - Potrzšsnęła głowš. - Boję się go. - A jednak troszczysz się o jego duchowe dobro. - Proszę posłuchać, ojcze. - Opowiedziała mu o miłoœci Mendozy do niej, a także o wszystkim, co zrobił z miłoœci do brata. - Rozumiem. - Gabriel zmarszczył brwi. - Czy nie odwiedził go żaden ksišdz? - Nie chce widzieć innych. Chce widzieć tylko ciebie, ojcze. - Schwycił pięciu ludzi nad wodospadami, czy wiedziałaœ, pani, o tym? - Może dlatego pragnie zobaczyć się właœnie z tobš. Gabriel ustšpił. Spotka się z Mendozš, ale tylko jeden jedyny raz. Carlotta wróciła w deszczu do domu Blasca. Nic już nie zatrzymywało jej w Asunci~on. Bez dalszej zwłoki wróci do Hiszpanii - ale nie do Madrytu, nie na dwór. Jej historia stała się już zapewne tematem plotek. Wróci więc do swojego zamku i być może - któż to może wiedzieć? - Wyjdzie za mšż, jeœli jakiœ znoœny hidalgo, który nie oczekuje już zbyt wiele od życia, stwierdzi, że warto podjšć ryzyko. Gabriel także wyszedł na deszcz i ruszył do szpitala. Braciszek zaprowadził go do celi i zamknęły się za nim ciężkie drzwi. Rozejrzał się dokoła, wytężajšc wzrok, gdyż nie było tu żadnego œwiatła. Kiedy jego oczy przywykły do mroku, zobaczył, że œciany ociekajš wilgociš. Usiadł na jednym krzeœle i spojrzał na Mendozę, który leżał półnagi na pryczy. Mendoza odwzajemnił mu spojrzenie, ale poza tym nie drgnšł żaden mięsień jego ciała. Jego wzrok podšżył za spojrzeniem Gabriela do miejsca, gdzie w stercie brudnej odzieży stała w kšcie basilarda. - Zabrałeœ pięciu ludzi z puszczy - rzekł Gabriel. - Tak. - Gdzie sš? Po chwili przerwy Mendoza odpowiedział: - Przypuszczam, że nie żyjš. Zapadło milczenie i słychać było jedynie stukot deszczu o dachówki oraz żałosne wycie wiatru. Potem Gabriel wstał i obejrzał tandetny drewniany krucyfiks. Poczuł, że ten człowiek jest nieugięty, i brzemię stojšcego przed nim zadania zaczęło mu cišżyć wprost fizycznie. - Komu ich sprzedałeœ? - Nie pamiętam. Gabriel usiadł z powrotem i odchylił się na krzeœle, opierajšc się o wilgotnš œcianę wycišgniętymi do tyłu dłońmi. - I nie czujesz żadnych wyrzutów sumienia z powodu tego, jak traktowałeœ Guaranich? - Czy uwierzyłbyœ, ojcze, gdybym powiedział, że czuję? - Nie. - Zatem było to głupie pytanie. Gabriel wskazał na wilgotne œciany. - O co więc chodzi? - zapytał nieprzyjaznym tonem. - Wyrzuty sumienia z powodu brata? Mendoza spojrzał na niego; oczy miał głęboko zapadnięte. - Tak. - Czemu więc Bóg ci nie wybaczył? - Nie wiem. - Może czujesz nie wyrzuty sumienia, lecz po prostu żal. W przerażajšcych oczach odmalowało się znużenie. - Czy wiesz, na czym polega różnica? - spytał Gabriel. - Nie. Gabriel poczuł przypływ uniesienia. Pomyœlał, że oto rysuje się szansa, by Mendoza dostrzegł niezbędnoœć łaski. - Żal to tylko skutek. Rozpustny mšż żałuje, że poœlubił brzydkš niewiastę. Lichwiarz żałuje, że nie zażšdał wyższych odsetek za pożyczone pienišdze. Ty zaœ żałujesz, że człowiekiem, którego zabiłeœ, jest twój brat. Żałujesz, to oczywiste. Któż by nie żałował? Ale żeby poczuć wyrzuty sumienia, musisz wyrzec się samego czynu. Sam czyn musi budzić twojš odrazę. Czy budzi? Mendoza milczał, nie spuszczajšc z niego wzroku. - Jak to zrobiłeœ? Tym? - Gabriel podszedł do kšta, gdzie stał miecz i wzišł do dłoni ostrze błyszczšce niby narzędzie sprawiedliwoœci. - Ten czyn sprawił ci przyjemnoœć. Mendoza burknšł: - Nie potrzebuję twojego wybaczenia, ojcze. - Żaden mężczyzna nie osišgnie takiej biegłoœci jak ty w posługiwaniu się tš broniš, jeœli nie odczuwa przy tym przyjemnoœci. Mendoza spojrzał na klingę i zaczšł szybciej oddychać. - WeŸ go do ręki - namawiał Gabriel podajšc Mendozie miecz. - Czy boisz się go ujšć? Mendoza chwycił miecz i zważył jego ciężar w dłoni. Od razu zginęła gdzieœ jego cała apatia. Nawet kiedy otworzył usta, żeby zaprzeczyć oskarżeniu, miał œwiadomoœć nie przepartej mocy w dłoni i ramieniu, i wiedział, że kiedy przebijał tym ciężkim ostrzem własnego brata, czuł radoœć. Opuœcił miecz, wsunšł go powoli do pochwy i podszedł do okna, żeby wyjrzeć w ciemnoœci. Nie powiedział ani słowa. - No więc? Wydawało się, że niema postać nie słyszy tych słów. Nadal panowała niczym nie zakłócona cisza. Gabriel odczekał dwie minuty, podczas których jego zapał nieco ostygł. - No więc? - powtórzył pytanie. - Jaka będzie twoja odpowiedŸ? - Jestem potępiony. Ten grzesznik nie czekał, aż spotka go potępienie! - pomyœlał Gabriel. - Co zamierzasz zatem poczšć? - Nic. Nie czuję wyrzutów sumienia. Tak to jest, kiedy atakuje się grzesznika, nie zaœ jego grzechy. Gabriel zrozumiał, że sam zgotował sobie klęskę. Jego argument zwrócił się przeciwko niemu. Wezwał na pomoc pobożny symbol zawieszony na œcianie, ale wydawało mu się, że postać Chrystusa odpowiada tylko: Nie ustawaj. Zgubiłem drogę - przyznał w myœlach ksišdz. Nie ustawaj - powiedział mu Chrystus. Ujšł rękojeœć basilardy i rzekł w myœlach: To ciężkie brzemię - a Chrystus odparł: Tak, ten jest nieugięty. Nagle Gabriel zapytał Mendozę: - Czy gotów jesteœ zabrać tę rzecz, a także pistolety, muszkiet, proch, i ruszyć nad wodospady? - Tak. Ale po co? - Tam jest wódz. - Zabije mnie. - Będziesz mógł zawrócić. - Uczynię to. Częœć druga (c.d.) 12 Gabriel opuœcił przytułek bez dalszych, zbędnych słów, a nazajutrz nie zwrócił szczególnej uwagi na Mendozę, który stawił się nad rzekš w miejscu, gdzie jezuici zacumowali swoje czółna. Był ubrany tylko w koszulę, spodnie i buty, nie jak żołnierz, a swojš broń przyniósł wraz z resztš bagażów w tobołku, który zarzucił na plecy. Ale wszyscy uczestnicy wyprawy wiedzieli, kim jest, i znali jego dzieje. Wioœlarze Guarani obrzucali go ukradkowymi, ponurymi spojrzeniami i schodzili mu z drogi. Sebastian był wœciekły na Gabriela, że ten narzucił im tego strasznego człowieka, ale jego protesty napotkały na mur milczenia. Z ponurš minš podał nowo przybyłemu wiosło. W jego przekonaniu obowišzkiem Mendozy było pracować podczas podróży. Ale w grę wchodziła także duma Sebastiana. Œwiadomy swojej siły starał się dokonać zwrotu przez prawš burtę, podczas gdy Mendoza wiosłował w lewo. Rozzłoszczony Sebastian, z twarzš nabiegłš krwiš, miał właœnie zażšdać, by Mendoza zwolnił tempo, ale w tym momencie sam winowajca zmarszczył brwi i poczšł słabiej napierać na wiosła. Cienie wieczoru brały już w posiadanie puszczę, kiedy dotarli do miejsca pierwszego postoju. Mendoza wywlókł tobołek z broniš z czółna i po chwili zastanowienia uczepił go sobie u pasa. Cały ten ołów i żelastwo musiały mu bardzo cišżyć, ale wykonał przypadajšcš na niego częœć roboty. Inni spoglšdali znaczšco po sobie i na Gabriela, ale ten odwrócił wzrok w innš stronę. Mendoza zjadł w milczeniu swojš porcję, a następnie, nie zważajšc na rozmowę, jakš toczyli między sobš pospołu bracia i Guarani, odwrócił się na drugi bok. Nie mógł jednak zasnšć i miał oczy nadal otwarte, kiedy ognisko przygasło i wszyscy pogršżyli się we œnie. Kiedy obudzili się rano, on już był na nogach i podsycał ogień, nie rozstajšc się przy tym ze swoim zawiništkiem. Gabriel spojrzał mu prosto w twarz i powiedział: - Dzień dobry. Dominus vobiscum. Ale Mendoza milczał. Kiedy odmawiali poranne modlitwy, położył się na wznak i usiadł dopiero, gdy skończyli i nadeszła pora œniadania. Wiosłował przez cały dzień nie wypowiadajšc ani słowa. Jednak po tygodniu siadał w cieniu drzew i słuchał, jak odmawiajš pacierze, chociaż nadal nie odzywał się ani słowem. - Masz - rzekł Sebastian podajšc mu mszał. - WeŸ to. - Nie umiem czytać - odparł Mendoza i odwrócił się na pięcie. Zatrzymali się na dwa dni w misji Santa Croce, gdzie brat Itapua wylewnie powitał Gabriela przybywajšcego z nowinš, że teraz on, Itapua, będzie stał na czele misji. Niektórzy bracia zazdroœcili mu ze względu na kolor jego skóry, powiadajšc, że niestosowne jest, by rzšdził białymi, ale inni przyjęli nominację życzliwie, a wszystkim tak samo narzucona została służba, kiedy Gabriel ogłosił wiadomoœć pod olbrzymim sklepieniem koœcioła. Zdawali sobie sprawę, że sš œwiadkami komunii między Gabrielem a Bogiem. Stojšcy samotnie z tyłu Mendoza, od którego wszyscy trzymali się jak najdalej, zrozumiał dlaczego Gabriel jest otoczony takš czciš. Kiedy ruszyli dalej w górę rzeki, zostawili Guarani, a na ich miejsce zabrali jeszcze dwóch jezuitów. Przy pierwszej nadarzajšcej się sposobnoœci Sebastian powiedział im, że Mendoza jest odrobinę szaleńcem, ale nie wspominał ani słowem o psychicznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Przy odmawianiu pacierzy Mendoza po raz pierwszy pozostał w pozycji stojšcej. Kiedy jednak Gabriel wyraził mu swojš wdzięcznoœć, odparł: - Wasze modlitwy nic dla mnie nie znaczš. Po prostu tak jest mi wygodniej. Zaczšł padać deszcz i właœnie wtedy dotarli do miejsca, gdzie spokojny nurt był przegrodzony ogromnymi bazaltowymi głazami, które cišgnęły się nie wiadomo jak daleko w górę rzeki. Księża wycišgnęli czółna daleko na brzeg, gdyż lękali się powodzi, i porobili sobie zawiništka, w które zapakowali tylko rzeczy najlżejsze i najpotrzebniejsze. Mendoza patrzył na tonšcy w deszczu teren, który pišł się coraz wyżej, aż ginšł gdzieœ w pozornie nieruchomych chmurach zwieńczajšcych szczyty gór. Sebastian zobaczył, jak Mendoza zarzucił sobie ogromne brzemię na grzbiet i ruszył za wszystkimi. Po godzinie, może dwóch, stracili go z oczu, gdyż został z tyłu. Kiedy rozpalali ognisko na polanie wysoko wœród wzgórz, Mendoza cišgle się nie pojawiał. Gabriel czytał z zafrasowanš minš. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Potem pojawił się milczšcy Mendoza i padł na ziemię razem ze swoim tobołkiem. Jezuici natychmiast zaczęli rozmowę i przerwali jš dopiero, kiedy dŸwignšł się z powrotem na nogi, żeby przynieœć całe naręcze drewna na opał, nie rozstajšc się ani na chwilę ze swoim brzemieniem. Kiedy posiłek był gotów, zjadł swojš porcję, a potem ułożył się do snu. Następnego dnia Sebastian zobaczył, jak nasišknięty od deszczu tobołek podskakuje, przesuwa się, obraca i cišży na plecach Mendozy. Kiedy Mendoza przystanšł, żeby nabrać tchu, zapytał: - Ile jeszcze czasu zamierzasz dŸwigać ten tobół? Strasznie musi ci cišżyć. Ale Mendoza nic nie odpowiedział. Badał wzrokiem następny uskok. Tego wieczoru pojawił się i padł, by natychmiast zasnšć wœród splštanych korzeni wielkiego jesionu. Gabriel oznajmił spokojnie: - Dobrze. Œpi. Mendoza nie otwierajšc oczu odparł: - Nie, nie œpi. Kiedy Gabriel i Sebastian poszli do miejsca, gdzie mieli przygotowane posłania, Sebastian spytał: - Ojcze, jak długo jeszcze musi dŸwigać to brzemię? - Chciałbym, żeby je wyrzucił, ale sam to postanowi, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Szkarłatny krocionóg, długi na szeœć cali, znalazł się akurat w tym miejscu pnia, gdzie Mendoza oparł dłoń, żeby wstać. Zaklšł i rzucił wijšcy się, skręcony kształt na ziemię. Sebastian zobaczył czarny siniec po ukšszeniu na nadgarstku Mendozy i czym prędzej dobył nóż z pochwy. - Pozwól, że się tym zajmę! Ale Mendoza wyjšł z tobołka sztylet i oparłszy dłoń o drzewo rozcišł jš w jednš i drugš stronę. Potem wytarł ostrze i włożył z powrotem sztylet do tobołka. Sebastian rzekł: - Lepiej to zabandażować. Lecz Mendoza pišł się już po zboczu ze swoim tobołkiem obijajšcym się o skały. Deszcz zmienił się w ulewę. Następnego dnia niebo, pozioma brudnoszara szmata, wylewało całe rzeki wody. W cišgu kilku minut mokry grunt stał się œliski. Mendoza miał twarz białš i posiniałš ze zmęczenia, ale niby nie zważajšcy na nic automat sunšł bez chwili odpoczynku to w górę, to w dół, razem ze swoim rozkołysanym brzemieniem. Pozostał w tyle. Tylko Sebastian był przy nim. W pewnym momencie Mendoza stracił równowagę. Tobołek zaplštał się w niskš rozwidlonš gałšŸ, która nie chciała puœcić. Sebastian nie był w stanie dłużej tego znieœć. Wydobył swój wielki nóż i przecišł sznury. Ciężar z głuchym odgłosem zaczšł zsuwać się po błotnistym zboczu drogš, którš przed chwilš przebyli. Najpierw toczył się powoli, ale potem nabrał szybkoœci i zniknšł za krawędziš na niewidocznym stoku. Stojšc nieruchomo w deszczu Sebastian patrzył na swojego towarzysza, ale Mendoza nawet na niego nie spojrzał. Zawrócił bez jednego słowa. - Zostaw - wykrzyknšł Sebastian. - Chcesz się zabić? Nie było odpowiedzi. Mendoza zniknšł już z zasięgu wzroku. - Czy myœlisz, że Bóg pragnie twojej œmierci? - zawołał. Spoœród ociekajšcych wodš drzew nie dobiegła żadna odpowiedŸ. Zawrócił i dotarł do krawędzi stoku, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył Mendozę przykucniętego w kałuży poœród rozrzuconej broni. Zdołał jš pozbierać, ale patrzył teraz jakby nie wiedzšc, co to jest. Wreszcie rozłożył starannie płachtę i zaczšł wszystko układać umieszczajšc pistolet poœrodku, następnie puklerz, a wreszcie w œciœle okreœlonym położeniu muszkiet, sztylet i miecz. Dopiero kiedy zebrał cztery rogi i zawišzał sznur, spojrzał na Sebastiana. Jego twarz była oœlepiajšco białym kršżkiem z mrocznymi otworami zamiast oczu. Przez kilka sekund Sebastian stał bez ruchu, wystawiony na to œmiercionoœne spojrzenie. Potem odwrócił się i ruszył œcieżkš, żeby dogonić pozostałych. Tego wieczoru powiedział Gabrielowi: - Nigdy nie porzuci swojej broni. - Dlaczego tak twierdzisz? - Odcišłem mu tobołek. - Zrobiłeœ niemšdrze. Czy zebrał go? - Tak. Ale chciał mnie zabić. - Naprawdę? To powinno ci się spodobać, ojcze. On nie znał żadnego innego sposobu okazywania swoich uczuć. Następnego wieczoru rzeka znowu pojawiła się w zasięgu ich wzroku, spokojna i gładka w zachodzšcym słońcu. Sebastian sprawdził łodzie. Potem wszyscy jezuici czekali, aż Mendoza dotarł i padł nieprzytomny ze zmęczenia. Wtedy wszyscy księża jak jeden mšż zwrócili się do Gabriela, przemawiajšc ustami najstarszego z nich. - Ojcze, wszyscy jesteœmy zgodni, dosyć już dŸwigał swoje brzemię. - Dziękuję wam za to, żeœcie zechcieli podzielić się ze mnš swym poglšdem, ale ja go nie podzielam - oznajmił im Gabriel. - Sam Chrystus złożył to brzemię na jego barkach i tylko Chrystus może je zdjšć. Na szczęœcie nie jesteœmy republikš, ale zakonem. Ja ponoszę za wszystko odpowiedzialnoœć. Niechaj Bóg ma was w swej pieczy tej nocy. - Następnie wyjšł swój obój i nad ciemnš wodš wzbił się czar muzyki. Kiedy następnego ranka popłynęli pod pršd, Mendoza jak zwykle ujšł wiosło, ale nie zareagował na propozycję, żeby porzucił swoje brzemię, tak więc w końcu zostawili go samemu sobie. Wreszcie ukazały się szumišce wodospady i jeszcze tego samego dnia dotarli do podstawy urwiska. Jezuici spojrzeli na wzbijajšcy się obłok piany, a następnie na Mendozę, który siedzšc na osobnoœci przyglšdał się krzyżowi postawionemu przez księży na grobie Juliana Lanzottiego. Gabriel, widzšc zawziętš, sinš twarz Mendozy, domyœlał się, że ten człowiek zmaga się na œmierć i życie z Chrystusem, i uważał, iż jest to sprawiedliwe. Mendoza nigdy nie spróbuje zmniejszyć brzemienia swej winy ani nie zapłacze, ani nie zwróci się o łaskę do Koœcioła. Kiedy Gabriel uœwiadomił to sobie, dostrzegł, jaki błšd popełnił doprowadzajšc Mendozę do takiego stanu. Nie docenił siły tego człowieka. Przecenił natomiast naprawczš wartoœć trudu. Mendoza nigdy się nie cofnie. Szuka œmierci. Gabriel modlił się żarliwie o przewodnictwo, ale nie uzyskał odpowiedzi. Rozbili obóz. O œwicie Gabriel posłał całš grupę przodem pod pieczš Sebastiana, a sam pozostał daleko w tyle z Mendozš. Gabriel ruszył przodem i dotarł do połowy urwiska, gdzie zaczekał wœród mgły na Mendozę, który z mozołem dotarł do niego. Nadal siedział bez ruchu. Mendoza bez słowa położył się na brzuchu niby armadillo, który wyłonił się z puszczy, i zaczšł pić błotnistš wodę z kałuży. Włosy, twarz, całe ciało miał umazane mułem. Kiedy skończył pić, obrócił się na plecy i patrzył na walšcš się w dół wodę. Gabriel powiedział: - Sam się zabijesz. Dobrze to wiesz. - Nie, jeœli ojciec rozkaże mi, bym to zostawił. - Ty sam chcesz to zostawić. - Dopiero kiedy Chrystus okaże miłosierdzie. - Czy ty nie możesz okazać miłosierdzia? - spytał Gabriel. - Komu? - Mnie, jeœli chcesz. Mendoza z powrotem obrócił się na brzuch. - Czy nie pomyœlałeœ o tym wczeœniej, ojcze? - Wstał niepewnie i podjšł wspinaczkę, a ociekajšcy wodš ciężar obijał mu się o tył o nogi i zaplštywał w ciernie wyrastajšce ze zbocza. Pod koniec dnia Gabriel zaczšł rozmyœlać o celu ich wędrówki. - Co się stanie, kiedy staniesz oko w oko z wodzem Guarani? - spytał. - Co zrobisz? Czy myœlałeœ o tym? - Czy on tam będzie? - Sšdzę, że tak. - W takim razie zrobi ze mnš co zechce. - I pozwolisz, żeby cię zabił? - Tak. Mendoza stał w gęstniejšcym mroku, podczas gdy Gabriel ruszył do miejsca, gdzie Sebastian i inni rozpalili już wielki ogień, a Hacugh dołšczył do nich w towarzystwie wojowników i dzieci. Po powitaniach Hacugh zapytał: - Czemu milczycie? Gabriel spojrzał pytajšco na Sebastiana, który potrzšsnšł głowš. Nic jeszcze nie zostało powiedziane. Wzišł Hacugha na stronę. - Jest z nami ktoź, kto przyjdzie póŸniej. - Dlaczego póŸniej? - Nazywajš go Mendoza. Hacugh wpatraywał się w krawędŸ wodospadu. - Czy przychodzi sam? - Tak. - Dlaczego jest tak daleko za wami? Gabriel wyjaœnił sprawę tobołu. - W zeszłym roku wzišł pięciu naszych - rzekł Hacugh. - Co się z nimi stało? - Zapewne nie żyjš. NIe ma wštpliwoœci, że nigdy ich nie zobaczysz. - Musi więc umrzeć. Zabiję go. - Jeœli go zamordujesz, ja i inni księża będziemy musieli odejœć. - To będzie smutne, ale muszę go zabić. Potem Hacugh poszedł po dzidę i żeby powiedzieć o wszystkim innym członkom plemienia. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Hacugh założył na głowę pióropusz z piór papugi i zajšł pozycję w cieniu skał. Przyszedł Sebastian i stanšł obok Gabriela. - Powiedz, co mam robić. - Zagubiłem się, ojcze Sebastianie - odparł Gabriel. - Po prostu zostań ze mnš. - Z radoœciš. Po dwóch godzinach oczekiwania Hacugh nagle zesztywniał. Z urwiska poniżej nich doszedł brzęk metalu. Księża i Indianie zastygli w bezruchu. Pięć minut póŸniej usłyszeli głoœniejszy stukot. - To tobołek, o którym ci powiedziałem - oznajmił dziwnym głosem Gabriel. Hacugh odchrzšknš, zbyt skupiony, żeby coœ powiedzieć. Nie czekali już długo. Słyszeli teraz, jak Mendoza zbliża się powoli, ale nieprzerwanie. Brzęk jego ładunku rozlegał się bez ustanku i wkrótce usłyszeli także jego ciężki oddech. Nagle grupa jezuitów usłyszała jakiœ ruch w zaroœlach tuż poniżej krawędzi zbocza i zobaczyła, jak Hacugh bezszelestnie przesuwa się z podniesionš dzidš. Potem zatrzymał się i stał w gotowoœci do pchnięcia. Sebastian spojrzał na Gabriela oczekujšc jakiegoœ znaku, ale Gabriel łagodnie uniósł dłoń w geœcie zakazujšcym wszelkiego wtršcania się. W tym momencie Mendoza wypełzł niby ogromny płaz. Leżał na ziemi, czołgajšc się, wlokšc swój przewalajšcy się z jednej strony na drugš tobołek przypominajšcy jakšœ odroœl ciała. Z twarzš ledwie kilka cali nad błotem, kamieniami i korzeniami, ponad którymi przecišgał swe ciało, zobaczył nagle ludzkš stopę. Po chwili drugš. Stopy były bose i ciemne. Obrócił się na plecy i nagle napotkał spojrzenie czarnych jak węgiel oczu. - Czy tego spotkałem przedtem? - spytał Hacugh. - Tak - odparł Gabriel. Wódz zatrzymał się, żeby obejrzeć zbrukanš błotem twarz, z której wpatrywała się w niego nieruchoma para zaczerwienionych oczu. Potem wyprostował się i obejrzał całe leżšce, pokryte błotem ciało. Zrobił krok w kierunku tobołka, podniósł go i - zaskoczony jego ciężarem - odłożył nie otwierajšc. - Przyniósł to ze swojego domu? - Tak - potwierdził Gabriel. - Musi więc być silny. - To prawda. - Po co przyniósł tutaj tę broń? - Przestała być mu potrzebna - wyjaœnił Gabriel. Potem zwracajšc się do Mendozy zapytał: - Co stało się z niewolnikami, których wzišłeœ? Czy wszyscy nie żyjš? - Tak, nie żyjš. - Co powiedział? - spytał Hacugh. - Nie żyje żaden z ludzi, których wam zabrał. - To szaleństwo cišgnšć całš tę broń przez dżunglę. Mógł jš zostawić, skoro nie chce jej używać. - Jest nadal do niej przywišzany, chociaż już jej nie używa. - Chyba żartujesz. Nie myœl, że zapomniałem o długu, jaki wobec mnie zacišgnšł. Nie zapomniałem. - Hacugh zacisnšł dłoń na rękojeœci noża. Sebastian rzucił się do przodu, ale Hacugh odcišł tylko sznur łšczšcy Mendozę z jego brzemieniem. Wódz chwycił tobołek, zaniósł go nad rzekę i tam się zatrzymał. - ChodŸcie! - zawołał swoich towarzyszy. - Tylko zobaczcie. - Silny. - Tak, potężny i zły. - Nie zapomniałem! - Odchylił się mocno i odrzucił od siebie ogromny ciężar. Dał się słyszeć plusk i woda zamknęła się nad tobołkiem. Nikt nie poruszył się i na chwilę zapadło milczenie. Wtedy Gabriel zaczšł się œmiać. Œmiech wstrzšsał całym jego szczupłym tułowiem. Dołšczył do niego Sebastian, a następnie pozostali jezuici. Potem zaczęli œmiać się także Guarani, zachwyceni tym, że przyczynili się do takiej wesołoœci, aczkolwiek nie mieli pojęcia, jak się to wszystko stało. Mendoza z wysiłkiem dŸwignšł się do pozycji siedzšcej i patrzył to na jednš grupę, to na drugš. Potem także jego ciało zaczęło wydawać dŸwięk, który mógł być łkaniem, ale w rzeczywistoœci był œmiechem. Popatrzył na ciemnš rzekę, w której przed chwilš zniknšł jego ładunek, a potem przykrył sobie twarz poczerniałymi dłońmi i œmiał się, i płakał. 13 Wyczerpany do cna Mendoza nie wiosłował, kiedy popłynęli pod pršd do stacji misyjnej. Jezuici położyli go na dnie jednego z czółen. Bierny i nieruchomy, pilnowany przez chłopca Guarani, który przyglšdał mu się uważnie, Mendoza wpatrywał się badawczo w księżyc przesuwajšcy się wraz z gwiazdami między pochylonymi nad rzekš gałęziami drzew. Patrzył na ogromnš ćmę żeglujšcš przez ciemnoœć, słuchał krzyków małp i chrzškania dzikich œwiń. Wydawało mu się, że dawniej to wszystko uchodziło jego uwadze. Spał bez żadnych snów. Kiedy obudził się i otworzył oczy, zobaczył oœlepiajšco błękitne niebo; odwrócił głowę i napotkał spojrzenia gromadki dzieci, które zgromadziły się na brzegu rzeki. Zostawiono go na noc w czółnie. Kiedy dzieci zobaczyły, że się obudził, uciekły poza jednym chłopcem, którego zostawiono, by na niego baczył. Chłopiec i handlarz niewolnikami patrzyli na siebie bez żadnych ukrytych myœli. Potem Mendoza spróbował usišœć. Całe jego ciało wołało o zmiłowanie. Nie jęknšł nawet, ale opadł z powrotem na dno. Potem spróbował raz jeszcze i Gabriel idšc ku przystani zobaczył, jak chłopiec pochyla się w czółnie za Mendozš, który powoli dŸwiga się na nogi. Kiedy Mendoza stanšł, Gabriel poprowadził go i wszystkie dzieci przybiegły, żeby zobaczyć, jak Mendoza kšpie się na przezroczystej płyciŸnie i pierze swoje ubranie. Potem, odsunšwszy się na bezpiecznš odległoœć, przyglšdały mu się, kiedy jadł. - Co będę teraz robił, ojcze? - zapytał Mendoza. - Nie potrafię powiedzieć. - Czy mam wrócić do Asunci~on? - Oddziela cię od niego rzeka. - Co więc radzisz, ojcze? - Możesz tu zostać. - Zostanę, aż podejmę jakšœ decyzję. - To mšdrze. Potrzeba ci czasu. Musisz wszystko rozważyć. Mendoza przyglšdał się z daleka Guarani. Budowali koœciół i kilka dużych chat. Kobiety międliły dzikš bawełnę zebranš w puszczy. Uœwiadomiwszy sobie, że nie da się zapobiec bożemu rozwojowi wydarzeń, Tanretopra postanowił dołšczyć do tłumu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy gromadzili się codziennie, by patrzeć jak jezuici odprawiajš Mszę. Kiedy nabożeństwo dobiegło końca, usiadł i zaczšł dyskusję z Gabrielem. - Dlaczego Bóg stworzył szatana? - Œwiat stworzony przez Boga nie jest wolny od cierpienia. Diabeł woli cierpienie niż szczęœcie. Diabeł wybrał sobie cierpienie. - Dlaczego Bóg stworzył œwiat, w którym jest cierpienie? - Chciał stworzyć œwiat, w którym oddawalibyœmy Mu czeœć. Gdyby nie było diabła, nie moglibyœmy zwrócić się od diabła ku Bogu. Człowiek musi wybierać. - W takim razie wyjaœnij im, że Bóg dał diabłu władzę. To diabeł decyduje o bohaterskich czynach w walce. - Tak, masz rację. Diabeł ma wielkš władzę. - I powiedziałeœ też, że po stronie Boga sš wdzięki kobiece i opieka nad chorymi, i litoœć, i poœwięcenie. - I miłoœć. - Ale ja wybieram męskie cnoty. Wybieram œmiałoœć. Wybieram wytrwałoœć. - To cnoty Chrystusowe. Co powiesz o okrucieństwie, tchórzostwie i kłamstwie? - Sš to wielkie cnoty, kiedy rzšdzi diabeł. Wielkie cnoty, wielkie! - Szaman przyjšł władczš postawę. - Diabeł zwycięży! - To zależy od tego, ilu ludzi stanie po jego stronie. - Całe rzesze, i postšpiš słusznie. Powiedz mi, dlaczego wasze miasta i farmy zostały zbudowane na grzbietach niewolników? - Niestety, nie wiem. - Ja wiem. - Więc powiedz mi. - Dlatego, że jest mnóstwo ludzi przebiegłych. W tajemnicy czcicie diabła, a twierdzicie, że czcicie Chrystusa. - Tak więc my, księża, jesteœmy kłamcami? - Nie. Jesteœcie prawdziwymi wierzšcymi. Służycie czcicielowi diabła. Tkacie zasłonę, za którš oni wykonujš wolę diabła. - Tanretopra wskazał nagle na Mendozę, który stał na skraju grupy. - On wie, że to, co powiedziałem, jest prawdš. Nagle Mendoza stwierdził, że wszyscy patrzš na niego. - No więc - zachęcił go Gabriel - odpowiedz! - W Asunci~on jest wiele sług diabła - rzekł Mendoza. - Ale sš też prawdziwi słudzy Chrystusa. Wesprzyjcie ojca Gabriela ze wszystkich sił. Szaman nie ma racji. Mówi nam kłamstwa. W ciszy, która zapadła, Mendoza odszedł, gdyż nie miał nic więcej do powiedzenia, i udał się do chaty jezuitów, gdzie wskazano mu miejsce do spania. Wycišgnšł się na łóżku. Powiedział tylko to, w co szczerze wierzył. PóŸniej, w miarę upływu dni, Mendoza skłaniał się coraz bardziej ku dzieciom i kobietom, a trzymał się z dala od mężczyzn. Patrzył na dzieci usadowione na biodrach matek, œpišce albo bawišce się, albo podczas kšpieli w sadzawce. Jego srogie rysy łagodniały na ten widok. Jednak z poczštku, kiedy matki zagadywały do niego, nie odpowiadał, ale odwracał się rzucajšc im szybkie, zaciekawione spojrzenie. Na poczštku zniechęcał także do siebie dzieci, które chodziły za nim wszędzie, próbujšc go zrozumieć. Na ich ciekawskie spojrzenia odpowiedział błyskiem w oku i wszystkie uciekały, poza Babuie, chłopcem, który czuwał nad nim w czółnie. Babuie nie bał się jego nieprzeniknionego wzroku, ale patrzył mu prosto w twarz swoimi zdumionymi oczami. Nie wpatrywał się bynajmniej bez przerwy w Mendozę. Czasami uznawał, że to, co Mendoza robi, jest nudne, i w takich przypadkach okazywało się ku zdumieniu Mendozy, i chłopiec po prostu zasnšł. Babuie często odpychajšc łódŸ żerdziš płynšł na drugš stronę rzeki. Pewnego dnia zaczšł droczyć się z Mendozš. - Nie zrobisz tego! Patrzcie na niego - oznajmił kręgowi przyjaciół, którzy także się przypatrywali. - Myœli, że może to zrobić, ale nie da rady. Mendoza zszedł nad rzekę, wzišł żerdŸ w wydršżonym pniu iłatwo wypłynšł na rzekę. Jak tylko jednak wstał, by posłużyć się żerdziš, czółno przewróciło się i Mendoza znalazł się w wodzie. Przez dłuższy czas daremnie próbował wgramolić się do czółna. Wyłoniwszy się na powierzchnię po ostatniej próbie ujrzał, jak mali widzowie na brzegu tarzajš się wprost ze œmiechu, i zaczšł œmiać się wraz z nimi. Wtedy rzucili się, żeby mu pokazać, jak powinien postępować. Pewnego razu Mendoza przyglšdał się starej kobiecie pracujšcej przy warsztatach tkackich, a wtedy kobieta zapytała Babuie: - Czego on tu chce? - Chce zobaczyć, jak to robisz - odpowiedział chłopiec. - To nie jest praca dla mężczyzny - oznajmiła kobieta Mendozie. - Wiem, ale ja nie jestem mężczyznš. - UsišdŸ - zaprosiła go. - Pokażę ci, jak to się robi. Był zdumiony tym, że kobieta tak łatwo się z nim porozumiewała, a także jej cierpliwoœciš i systematycznoœciš. Kiedy otrzymał już pierwszš lekcję tkania, stara kobieta zapytała go: - Czy chciałbyœ zobaczyć, jak naprawdę powinno się to robić? - Tak. Wskazała mu pozycję w szeregu pięciu dziewczšt tworzšcych zespół tkacki i wyjaœniła, jak powinien wykonywać swojš pracę, a potem zawołała inne kobiety, żeby przyszły i ujrzały go przy tkaniu. Spostrzegł, że to zajęcie daje mu ukojenie. Używał przy nim tej częœci swojego mózgu, która bez ustanku przetrawiała sprawę œmierci Philippa. Następnie Babuie pokazał mu, jak w ogromnych kotłach mieszać jadło dla mężczyzn wracajšcych z polowania albo zbierania miodu. - Ile czasu to wymaga? - spytał Mendoza dyszšc ciężko. - Możesz pozostać przy tym, jak długo ci się spodoba - wyjaœnił mu chłopiec - ale musisz mieszać bez chwili przerwy. Jeœli zechcesz odpoczšć, musisz przekazać pracę jakiejœ kobiecie. Ale właœciwie to nie jest praca dla mężczyzny. - Nie jestem mężczyznš - oœwiadczył znowu. Pod okiem milczšcego tłumu kobiet mieszał jadło przez kilka godzin, ponieważ to zajęcie angażowało tę czšstkę jego umysłu, która w przeciwnym razie przebywałaby w piekle. Pewnego ranka obudził się o wschodzie słońca i zobaczył, że klęczy przy nim jakaœ młoda kobieta. Położyła dłoń na jego ustach nakazujšc milczenie, a następnie poprowadziła za rękę przez cichš wioskę do chaty, gdzie zebrało się wiele kobiet. Polecono mu usišœć na macie z rafii. - Mendoza, zdejmij z siebie odzież - powiedziała jakaœ bardzo stara kobieta. Spojrzał na ich twarze. Wszystkie były pełne powagi, więc posłusznie zdjšł kaftan odsłaniajšc białš skórę, oszpeconš licznymi bliznami. Obejrzały je starannie, pytajšc, skšd je ma. Niektóre z ran odniósł podczas walk z Guarani, inne zaœ walczšc z ludŸmi ze swojego narodu. - To wojownik - oœwiadczyła stara kobieta. Wokół niego zrobiło się puste miejsce i stara kobieta kazała podać sobie garnek zawierajšcy kleisty, czarny płyn. Potem podano jej wystrzępionš na końcu pałeczkę bambusa. Tym pędzlem namalowała bardzo ostrożnie szeroki pasek u dołu jego twarzy, z lewej strony. Następnie namalowała trzy wšskie paski u dołu prawego policzka. - Tak jest dobrze - oœwiadczyły przyglšdajšce się kobiety i poczęły tłoczyć się bliżej i patrzeć, jak na jego klatce piersiowej i w dół do pachwiny, a potem wokół ramion i nóg namalowane zostały dalsze linie, kręte, ale o wyraŸnych konturach. Ostatnie linie zostały namalowane wokół jego blizn. Jako błogosławieństwo, kobiety ofiarowały mu wtedy młodš dziewczynę. Pocałował jš i rzekł: - Nie jestem mężczyznš. - Potem, złożywszy głęboki ukłon starej kobiecie z plemienia, wyszedł. - Co to oznacza? - spytał Sebastiana. - Oznacza, że plemię przyjmuje cię. Czy ty, przez Chrystusa, nie możesz teraz zgodzić się na samego siebie? - To nie zależy ode mnie. MężczyŸni wzięli go na polowanie. Wrzaskami zapędzili dzikš œwinię w miejsce, gdzie stał napięty jak łuk z gotowš do pchnięcia dzidš. Zwierzę syczało z wœciekłoœci. Mendoza nawet nie drgnšł. Œwinia stanęła i patrzyła na niego nabiegłymi krwiš oczyma, a potem pomknęła w puszczę z podniesionym wysoko ogonem i zarzucajšc zadem. - Dlaczego jej nie zabiłeœ? - zapytał Babuie. - Nie wiem. Wybaczcie - powiedział do zgromadzonych myœliwych, ale najstarszy z nich skinšł tylko i odwrócił się. - Zupełnie mi się to nie podoba - powiedział Gabriel Sebastianowi. Pewnego dnia Mendoza poszedł do puszczy. Podniósł głowę i popatrzył na małpy bawišce się na wierzchołkach drzew, sto stóp nad nim. Spuœcił głowę i zobaczył Tanretoprę siedzšcego u stóp drzewa. - Nie jesteœ chrzeœcijaninem - powiedział szaman. - Przyglšdałem ci się. - Nieprawda, jestem chrzeœcijaninem. Szaman uniósł oskarżycielsko palec. - Uważaj. Ten Chrystus jest może małym bogiem, ale zawsze bogiem. - Jest jedynym Bogiem. Wszyscy inni bogowie to diabły. Tanretopra uœmiechnšł się do niego. - Ani trochę nie wierzysz w Chrystusa. - Wstał i zniknšł w puszczy, ale jego głos dorzucił: - Twoim bogiem jest diabeł. - Może i tak, ale jedynym Bogiem jest Chrystus - zawołał za nim Mendoza. Gabriel nie omieszkał wyjaœnić Guarani, że podczas Mszy spożywajš krew i ciało samego Chrystusa. W rezultacie patrzyli na jezuitów ze zgrozš, przyglšdajšc się w zupełnym milczeniu, jak rozdawali sobie nawzajem sakrament, ale nie można ich było przekonać, żeby sami przyjęli komunię. - Nie przystšpisz do komunii? - zapytał Gabriel Hacugha. - Jest radoœciš. Jest zaszczytem. - A czemu on nie przystępuje? - Hacugh wskazał na Mendozę. - Ponieważ popełnił zbrodnię przeciwko Bogu i nie wierzy, że zostało mu wybaczone. Czyż nie tak? - zwrócił się z tym pytaniem do Mendozy. - Tak, to prawda. I nikogo to nie obchodzi, bo to wyłšczenie moja sprawa. Hacugh przybrał czujny wyraz twarzy. - Przystšpię, kiedy zobaczę, że ty przystępujesz. - Skinšł i odwrócił się na pięcie. Inni Guarani poszli za nim. Gabriel zapytał Mendozę: - Czy stawiasz wyżej sšd własny niż sšd Towarzystwa Jezusowego? - Tak musi być w tej sprawie. Nauczyłem się tego u kolan matki. Czyż nie mam racji? Gabriel uderzył pięœciš w otwartš dłoń drugiej ręki i odpowiedział: - Tak, to prawda. Ale mimo to jesteœ w błędzie. Ja, który przyglšdałem ci się, mówię, że Chrystus ci wybaczył, i proszę cię, byœ to rozważył. Mendoza odszedł, żeby pomyœleć. Tylko Chrystus i on sam mogš osšdzać jego sumienie. Co jednak, gdyby został przyjęty do Towarzystwa Jezusowego? Co do tego, czy się nadaje, wyznaczonym sędziš jest nie on, ale ojciec Ribiro z Asunci~on. A jeœliby został uznany za godnego, musiałoby to znaczyć, że Chrystus mu wybaczył. Tym sposobem ktoœ inny rozstrzygnšłby za niego. Patrzył na szczęœliwych księży żartujšcych między sobš i uœwiadomił sobie, że wišże ich posłuszeństwo. Życie tutaj, wœród Guarani i jezuitów sprawujšcych nad nim duchowš pieczę, byłoby dobre. Może mógłby zostać nie jako wyœwięcony ksišdz, ale jako braciszek œwiecki, który jednak złożył œluby. Dobrze byłoby umrzeć w misji, nie narażajšc się gdzie indziej na niebezpieczeństwo, że zrobi się coœ nie do przyjęcia dla Jezusa. W swojej maleńkiej celi, gdzie ogromne owady kršżyły wokół płomienia œwiecy, by spaœć, martwe, z opalonymi skrzydłami, i gdzie spomiędzy listowia drzew dobiegał bezustanny szept wiatru i słychać było skrzeczenie żab, powtarzał ustęp, który zaczerpnšł z Biblii Sebastiana. "Choćbym miał wielkš wiarę, tak żebym góry przenosił, a miłoœci bym nie miał, niczym jestem. I choćbym na żywnoœć ubogim rozdał wszystkš majętnoœć swojš, i choćbym wydał ciało swoje tak, żebym gorzał, a miłoœci bym nie miał, nic mi nie pomoże". Jeœli Chrystus przyjmie go na brata, przyjmie go też jako człowieka zdolnego do miłoœci. "Miłoœć jest cierpliwa, jest łaskawa, miłoœć nie zazdroœci, na złoœć nie czyni, nie nadyma się..." Powiedzmy, miłoœć do Guarani. Oni mówiš prawdę. Jakiœ czarny chrzšszcz wpadł przez okno i z brzękiem poleciał w stronę œwiecy. Mendoza zdmuchnšł œwiecę i słuchał, jak chrzšszcz lata po celi. Potem brzęczenie stało się jednostajne i po chwili zapadła cisza. Chrzšszcz odleciał, a w œlad za nim serce Mendozy. "Gdy byłem dziecięciem, mówiłem jak dziecię, rozumiałem jak dziecię, myœlałem jak dziecię. Gdy zaœ stałem się mężem, usunšłem, co było dziecinnego..." Powiedziała mu Katarzyna, jego matka: "A teraz trwa wiara, nadzieja, miłoœć, to troje; z tych zaœ większa jest miłoœć". Poszedł do celi Gabriela, żeby przedstawić swojš proœbę w imię miłoœci do Guarani. Gabriel rozzłoœcił się. Zapalił œwiecę i zapytał: - Skšd na œwiętego Michała przyszedł ci do głowy ten pomysł? - Jeœli Chrystus przyjmie mnie na braciszka, będę wiedział, że godzi się na mnie we Mszy. O nieba, przecież ten człowiek zupełnie postradał rozum! - Ale to nie Chrystus by cię przyjšł. Byłby to tylko ojciec Ribiro z Asunci~on. - To wiem. - Czyż nie widzisz zatem, że gdybyœ wystšpił z takš proœbš, zostałbyœ osšdzony, jak jeden człowiek osšdza drugiego? - Ale przez ojca Ribira przemówiłby Chrystus. Ten człowiek ma serce dziecka! Gabriel zadał Mendozie badawcze pytanie dotyczšce Philippa i Carlotty, a także dusz, które sprzedał w niewolę, i bezbronnych dziewczšt, które zgwałcił. Potem ostrzegł go: - Jeœli ojciec Ribiro pozwoli ci złożyć œluby, zaczniesz od swego domu i prawie na pewno zostaniesz tutaj. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - To nie ma dla mnie znaczenia. - Napiszę do ojca prowincjała, by zasięgnšć jego opinii. Mendoza poszedł pozostawiajšc Gabriela, który zaczšł rozmyœlać nad całš ironiš tej sytuacji. Kiedy Guarani zobaczš, że Mendoza przyjmuje sakrament, przyjmš go także i uznajš się za chrzeœcijan. Mendzoza jest winien ogromnych zbrodni przeciwko nim, a jednak zajmuje szczególne miejsce w ich duszach. Gabriel napisał długi i skomplikowany list do Ribira. Minęły cztery miesišce zanim list dotarł do ojca prowincjała, który wybuchnšł œmiechem na myœl o szeregach œwiętych i ojców, których Gabriel zwerbował najpierw po jednej stronie barykady, a potem po drugiej. Było rzeczš widocznš, że piszšcy pragnie zgody na swojš proœbę, i ojciec Ribiro chętnie jš wyraził, co kosztowało go dwie godziny wysiłku przy układaniu listu, wiedział bowiem, iż będzie on poddany drobiazgowej analizie. Podobnie jak inni jezuici, którzy znali Gabriela, Ribiro uważał go za swarliwego œwiętego. Otrzymawszy list, Gabriel posłał po Mendozę. - Czyœ nie utracił pewnoœci? - Nie, ojcze. - Nadeszła odpowiedŸ. IdŸ i poœwięć jeszcze noc na rozmyœlania. Rano zostaniesz przyjęty. I w ten sposób następnego ranka, w obecnoœci jezuitów i zgromadzonego plemienia, Mendoza został przyjęty na brata i przystšpił do komunii. Wtedy także Hacugh przyjšł komunię, a w jego œlady poszło wielu innych Guarani i Gabriel dziękował Bogu. Mendoza położył się i zasnšł. Œnił mu się tańczšcy Philippo i uœmiechnięta matka pioršca trzcinowš matę. Po przebudzeniu wiedział, że pochwalajš to, co zrobił. Jego myœli zwróciły się następnie do Carlotty i był wdzięczny, kiedy zgasł blask wspomnień. Hacugh stanšł przed szamanem. - Jestem chrzeœcijaninem. Tanretopra obdarzył go przenikliwym spojrzeniem, skinšł i odwrócił się w drugš stronę. Tego samego dnia odszedł na niewielkš odległoœć od wioski i wraz z dwoma innymi, którzy przyszli mu pomóc, zbudował sobie wysoko na drzewie szałas przykryty palmowymi liœćmi. Siedział tam dzień po dniu. Był w nim, kiedy słońce wstawało i kiedy zachodziło, czasami sam, czasem ze swoimi dwoma wpatrzonymi w niego towarzyszami. Częœć trzecia 14 Sebasti~ao Jos~e de Carvalho e Mello, przyszły, i to już rychło, markiz de Pombal, wycofał się w uroczystej postawie z sypialni Jego Królewskiej Moœci Józefa Emmanuela Portugalskiego. Potem, kiedy drzwi zostały już zamknięte, uœmiechnšł się do zdobnego sufitu. Carvalho odwzajemnił pozdrowienie oficera pełnišcego służbę przy królewskich drzwiach i ruszył stanowczym krokiem pod rzędem lamp rzucajšcych œwiatło na szereg obrazów przedstawiajšcych pompatycznych i dobrotliwych generałów, nad którymi czuwali aniołowie i którzy okazywali łaskę klęczšcym albo leżšcym twarzami do ziemi dzikusom nie znajšcym Prawdziwej Wiary i pokonanym dopiero co przez armie owych generałów. Dla Carvalha, który uważał Prawdziwš Wiarę za niestosownoœć, a Koœciół za zawadę, ta gloryfikacja sług Korony była staromodna. Tutaj, na trzecim piętrze pałacu królewskiego w Lizbonie, zastanawiał się, czy w przyszłoœci upamiętnienie jego służby będzie w takim samym prowincjonalnym guœcie, albowiem Carvalho - mężczyzna dopiero pięćdziesięcioletni i zdecydowanie najużyteczniejszy człowiek, jakiego można było spotkać na dworze - poczytywał sobie za chlubę swojš kosmopolitycznš wrażliwoœć. Jego poglšdy na religię były szczególnie au courant; przystanšł, by spojrzeć pogardliwie na obraz przedstawiajšcy wydarzenie uczczone w niebie przez trębaczy, a poniżej, na ziemi, przez ogarniętych uniesieniem biskupów, którzy składali podziękowanie Bogu - chodziło mianowicie o narodziny króla Jana Portugalskiego, co zdaniem Carvalha stało się klęskš narodowš. Uderzyło go, że biskupi wyglšdajš tak głupkowato - głupkowato, ale zarazem przebiegle, zupełnie jak duchowi przewodnicy, a zwłaszcza jezuici. Carvalho nie był deistš. Ale jeœli tylko ludzie przy władzy nie biorš religii zbyt poważnie, może ona przynieœć więcej dobrego niż złego. Sam jednak widział i doœwiadczył na własnej skórze, jakich szkód religia może narobić na wyżynach władzy, właœnie podczas panowania łatwowiernego głupka, na którego wyrosło dziecko z obrazu. W ostatnich latach panowania otyłego, niekompetentnego i bigoteryjnego starca nie widywało się nigdy bez tłumu bladolicych duchownych, którzy z rozmysłem nie dopuszczali do tego, by chociaż zerknšł na postać usłużnego Carvalha daremnie wyczekujšcego w antyszambrach. Cóż, gdziekolwiek teraz przebywa, jemu przypadł zły los, szczęœcie zaœ uœmiechnęło się do jego następcy, pucołowatego i czerwonego na twarzy Józefa, którego Carvalho przed chwilš opuœcił spoczywajšcego w królewskim łożu w ramionach kochanki. Jeszcze jako przypuszczalny następca tronu Józef upatrzył sobie Carvalha na swojego powiernika, a ponieważ zawsze oddawał się grzechom œmiertelnym, które wymagały najmniejszego nakładu energii, nietrudno było go zadowolić, kiedy wreszcie zasiadł na tronie. Takie refleksje snuł Carvalho przypominajšc sobie scenę, jaka rozegrała się w królewskiej sypialni, kiedy jego królewski władca leżał z rozchylonymi wargami i ujmował nimi wiœnie podawane pojedynczo przez wybrankę jego serca. Skoro Ludwik Francuski przeżywa swoje romanse publicznie, nie ma powodu, by on postępował inaczej - podjšł królewskš decyzję Józef. Chodzi tylko o to, żeby wyjaœnić bez żadnych niedomówień, kto naprawdę siedzi w siodle. Uœmiechnšł się władczo i sam sobie powinszował nauczki, jakiej dopiero co udzielił Carvalhowi. Carvalho jest może bardzo przebiegły, ale daremnie dręczy swój umysł w zwišzku z tajnym spotkaniem, jakie odbył z wysłannikiem brazylijskim. - Dobrej nocy, Carvalho. - Król zwlekał z wymierzeniem ciosu, aż wszystkie lampy zostały przygaszone, a minister gotował się do wyjœcia. - Byłbym zapomniał. Kiedy spotkasz się z wysłannikiem Brazylii, przypomnij mu, że ma mi złożyć wizytę pożegnalnš jutro rano, nie zaœ, jak to pierwotnie ustaliliœmy, po południu. To przypomina mi o jeszcze jednej sprawie, Carvalho. W przyszłoœci chciałbym być zawiadamiany drogš urzędowš, gdy będziesz przygotowywał tego rodzaju spotkania; wolałbym nie korzystać z innych Ÿródeł, by wykryć, co umyœliłeœ. Zdumiony minister nie potrafił ukryć konsternacji. Jego odpowiedŸ, przypomniał sobie z przyjemnoœciš król, œwiadczyła o zakłopotaniu. Cóż, dobrze będzie, jeœli uœwiadomi sobie, że monarcha ma więcej par uszu do dyspozycji niż zwykli ludzie. W chwili, kiedy kobieta (którš postanowił mianować duquesš) przytuliła się do niego, król Józef postanowił wynagrodzić sekretarza Carvalha, swego informatora w tej sprawie, niewielkš sumkš. Położył się na wznak i oznajmił: "Nie, najdroższa, teraz napijemy się wina", gdyż stwierdził, że sprawy państwowe pobudziły jego pragnienie. W rzeczywistoœci sam Carvalho, który szedł teraz korytarzem do swoich apartamentów, poinstruował sekretarza, żeby ten powiedział królowi o prywatnym spotkaniu z wysłannikiem Brazylii. Najwidoczniej sekretarz był wystarczajšco przekonywajšcy. Trzeba pamiętać, żeby mu pogratulować; gratulacje przemawiajš głoœniej niż pienišdz, a tak czy owak król będzie musiał coœ niecoœ kapnšć szelmie. Byłoby przesadš wynagradzać go dwukrotnie za jednš sztuczkę. Przyszła mu do głowy inna myœl. Powiedzmy, że porwany zapałem sekretarz postanowił przejœć na drugš stronę? Cóż miałoby go powstrzymać? Na szczęœcie ten spryciarz wie, co jest dla niego dobre. Dokładniej niż inni zdaje sobie sprawę z tego, w czyich rękach spoczywa rzeczywista władza. Kiedy dotarł do swoich apartamentów, zastał już czekajšcego wysłannika. Zakrzštnšł się, zaproponował wino, a następnie usiadł, żeby wysłuchać dobrze sobie znanych argumentów. Wysłannik wchodzi w skład Rady Brazylii, a ci brazylijscy radcy powtarzajš w kółko to samo. Ten także wystšpił ze zwykłš œpiewkš, w której nie pobrzmiewała żadna nowa nuta. Zaczšł od ubolewania nad malejšcymi dostawami srebra i złota do skarbca królewskiego. Z kopalń oba te metale napływajš teraz coraz wštlejszš strużkš. Bóg jeden wie, skšd brały się poprzednio! Ale problemy królewskiego skarbca - oznajmił gniewnie - nie interesujš brazylijskich grandów; jeœli można tych panów nazwać gandami, jako że trudno byłoby wyobrazić ich sobie na europejskich dworach. Sš potomkami zwykłych kupców oraz urzędników państwowych i przybierajš niedorzeczne pozy, które sš w ich pojęciu arystokratyczne. Oczywiœcie połowa z nich przez całe swe życie ani razu nie była w żadnym cywilizowanym miejscu. Ale ich wieœniacze obyczaje to tylko temat do żartów. Natomiast troskę wiernych poddanych króla Portugalii budzi stosunek grandów do kolonii. Ma się wrażenie, że kolonia należy do nich w tym samym stopniu co do Korony, a ponieważ sš na miejscu, żaden plan, choćby bardzo korzystny dla skarbu, nie ma najmniejszych szans powodzenia, jeœli nie przypadnie im do gustu. Nie obchodzi ich nic poza własnymi, egoistycznymi interesami. WeŸmy dla przykładu handel niewolnikami. Dopóki niewolnicy byli łatwo dostępni, grandowie nie przejmowali się, skšd oni pochodzš. Skandal polegał na tym, że na portugalskim terytorium prawie wszyscy dostawcy byli cudzoziemcami. WeŸmy Colonia del Sacramento. Pojawiajšce się tam statki z niewolnikami pływajš pod flagami różnych morskich mocarstw - Anglii, Francji, Niderlandów - tylko nie Portugalii. W rezultacie zyski z handlu idš w całoœci za granicę. Dzięki Bogu mamy teraz Traktat Madrycki! Sprawy zaczęłyby się układać lepiej, gdyby te tysišce Guarani, których jezuici trzymajš w swoich misjach na terytorium hiszpańskim, trafiły na rynek. Carvalho uprzejmie, z niewzruszonym wyrazem twarzy nastawił ucha. Ta informacja była stosunkowo nowa, aczkolwiek słyszał jš już poprzednio. Niczego się nie dowiedział, ale i nie oczekiwał tego. Najważniejsze, żeby wysłannik wyszedł stšd z przekonaniem, że znalazł na dworze przyjaciela, który go rozumie. Przystšpił do realizacji tego zamierzania, dziękujšc swojemu goœciowi za wyklarowanie mu w głowie dzięki olœniewajšcej argumentacji oraz informację niezrównanej wagi, a następnie wstajšc, by na znak szczególnych względów odprowadzić aż do najdalszych drzwi i stanšwszy w nich pomachał mu jeszcze na pożegnanie rękš, kiedy niknšł w mroku korytarza. Carvalho spokojnie zamknšł drzwi i spojrzał na swój zegarek kieszonkowy, wykonany w Augsburgu. Było pół do pierwszej. Za pół godziny złoży mu wizytę - ostatniš tego dnia, ale i najważniejszš - goœć, o którym król nie ma najmniejszego pojęcia. Minister doprowadził do spotkania z jezuitš, ojcem Altamiranem, który stał równie wysoko w osobistej radzie papieskiej, jak w radzie generała swojego zakonu. Będzie to spotkanie z godnym przeciwnikiem. Znaczenia słów tego księdza próżno by się doszukiwać w słownikach, należy bowiem dotrzeć do tego, co zostało za nimi ukryte. Wspaniale, Carvalho jest gotowy. Zrobił pierwszy ważny krok na drodze kariery dyplomatycznej. Wrócił do salonu i usiadł wygodnie w oczekiwaniu na goœcia, zakładajšc na piersiach muskularne ramiona człowieka, który we wczesnych latach męskich dobrze machał mieczem. Pewna siebie postawa, wyniosłe spojrzenie, szeœć stóp wzrostu składały się na wspaniałš postać - ten fakt często potwierdzał sam sobie, zerkajšc w lustro. Jednak nie jego powierzchownoœć wywierała największe wrażenie. Od czasów młodoœci wszyscy mieli wrażenie, że płonie w nim jakiœ nieugaszony ogień. Potem niecierpliwoœć i urazy wycisnęły na nim swe piętno, ale wewnętrzny ogień nie wypalił się. Nie stłumiły go mijajšce lata. Nadal płonšł na ołtarzu ambicji. Najpierw próbował wybić się jako pochlebca arystokratycznych hultajów. Kiedy przybył do stolicy, machnšwszy rękš na swojš małš posiadłoœć, spostrzegł, że duque de Cadaval zdobył sobie reputację przez urzšdzanie na ulicach nocnych tumultów w towarzystwie zgrai oficerów, tak więc czym prędzej dołšczył do nich i robił, co mógł, by zachowywać się nie mniej haniebnie jak ci, których obrał sobie za wzorzec. Nikogo bardziej nie bali się właœciciele sklepów. Duque de Cadaval raczył w zwišzku z tym zwrócić na niego uwagę. Jednakowoż pomimo przekonywajšcego wcielenia się w rozpróżniaczonego zbira przeklinał tę rolę i przysięgał, że kiedy nadejdzie jego dzień, o czym był całkowicie przekonany, wykorzeni wybryki warstwy uprzywilejowanej. Nienawiœć do wielkopańskich wspólników była tym żywsza, że bynajmniej nie kwapili się do uznania go za jednego ze swoich. Jako Carvalho należał do arystokracji miecza, ale oni patrzyli na niego jak na prostego wieœniaka. Czuł do nich odrazę, gdyż uœwiadomił sobie, że nie wykorzystujš swoich przywilejów w żadnym pożytecznym celu. A jednoczeœnie jakże im zazdroœcił, że nie musieli dobijać się do władzy! Cóż to za rozkosz należeć do jednej z dwunastu rodzin rzšdzšcych Portugališ! Korzystać z niepodważalnego autorytetu już od chwili narodzin, nawet jeœli przyszło się na œwiat jako półgłówek jak niejeden spoœród nich. (Czegóż można się spodziewać, skoro przez całe wieki zawierali małżeństwa przeważnie między sobš?) Odczuwał wobec nich nie tylko zawiœć. Także obrzydzenie, kiedy patrzył jak jedzš rękami i wycierajš je potem w adamaszkowe serwetki, z których każda przedstawiała wartoœć równš rocznemu dochodowi uczciwego kupca albo opłacie za wynajęcie na rok przyzwoitego domu w mieœcie. Wielu z nich nie umiało czytać ani pisać. le zarzšdzali swoimi posiadłoœciami. Nie potrafili nawet pić tak, aby nie stracić rozeznania swoich czynów. Niewiele wiedzieli o Brazylii, a nic o œwiecie poza niš. Jeœli chcieli wyjechać za granicę, musieli prosić króla o pozwolenie, ale mało który się na to porywał: poza Portugališ nie znali żadnych rodów, które mogłyby dorównać im błękitem krwi. A jednak te plugawe miernoty były powiernikami niekwestionowanej władzy - wraz z hierarchiš koœcielnš! Duchowni byli jeszcze bardziej niebezpieczni. Przejawiali więcej ostrożnoœci, a zabobon, który szerzyli, dawał im możliwoœć trzymania mocno w garœci warstwy uprzywilejowanej. Odnosiło się to szczególnie do ulubionych spowiedników królów, ksišżšt i diuków, a mianowicie do jezuitów. Kiedy nadchodziła œmierć, królewski grzesznik pocił się z obrzydliwego strachu i jezuita mógł wydusić z niego wszystko, czego tylko zapragnšł. Ci intryganci wiedzieli, co robiš, przykładajšc takš wagę do mozolnego kształcenia. Powierzanie odpowiedzialnoœci komuœ, kto wierzył w piekło, było czystym szaleństwem. Na ironię zakrawa fakt, że właœnie dzięki jedynej koœcielnej koneksji w swojej rodzinie Carvalho zdołał wedrzeć się do zewnętrznych kręgów władzy. Duque de Cadaval zrobił dla niego tyle tylko, że wydał go konstablom, kiedy wymiar sprawiedliwoœci musiał wzišć skšdœ arystokratycznego kozła ofiarnego, i w ten sposób Carvalho rozstał się ze swym pierwszym protektorem. I właœnie wtedy przypomniał sobie, że ma stryja księdza, i zaczšł pilnie uczęszczać na wieczorne nabożeństwa do jego koœcioła, pozwalajšc sobie przy tym zaledwie na cień uœmiechu z własnego zachowania. Krewniak wynagrodził tę obłudę polecajšc go, ni mniej, ni więcej, samemu spowiednikowi zmarłego króla, jezuicie, który natychmiast młodzieńca przejrzał. Stale obiecujšc, że coœ zrobi dla młodego karierowicza, przebiegły duchowny pozwolił nadskakiwać sobie daremnie przez następne trzy lata. Jednak nadskakiwał tam, gdzie pragnšł się znaleŸć. Wykorzystał to, że dano mu możliwoœć obserwowania zachowań wielkich ministrów i ludzi Koœcioła, a spektakl władzy jeszcze bardziej podsycił ogień jego ambicji. W końcu, znużony tym, że się go zbywa, powrócił z wœciekłoœciš w sercu do swojej skromnej posiadłoœci. Ale życie na uboczu stało się już dla niego czymœ nie do zniesienia. Żšdza sukcesu jeszcze bardziej się wzmogła wskutek nudy, której nie zdołały zabić gonitwy na œwieżym powietrzu ani lektury. Okruchy dworskich plotek przesšczajšce się w głšb kraju przypominały mu to wszystko, za czym tęsknił. Tak więc, jak należało oczekiwać, wrócił do Lizbony, gdzie zaczšł rozglšdać się wokół siebie chłodno kalkulujšcym okiem, gdyż było to konieczne, jeœli chciał odnieœć sukces. To trzeŸwe spojrzenie nabrało blasku na widok Teresy Norhony, pruderyjnej i poważnej, nie znajdujšcej zgoła uznania wœród oficerów, ale jak spostrzegł, gotowej zakochać się w każdym, kto potrafi dać wiarygodny spektakl swojej ku niej miłoœci. Inny fakt, jaki zanotował, to ten, że była bratanicš conde de Arcoa. Dwóch miesięcy potrzebował Carvalho, by Teresa przekonała się do pomysłu wspólnej ucieczki. Starannie wyważył wszystkie za i przeciw i postanowił podjšć ryzyko. Wzięli œlub i wycofał się wraz z niš do jej małej wiejskiej posiadłoœci, z której ona zaczęła słać przepraszajšce listy do stryja. Przez kilka miesięcy Carvalho czekał, na którš stronę upadnie rzucona przez niego koœć do gry. Małżeństwo mogło oznaczać wygnanie na resztę życia z Lizbony, ale w końcu Arcoa wezwał Carvalha na rodzinnš radę, gdzie po drobiazgowym rozważaniu wszystkiego zaproponowano mu stanowisko posła pełnomocnego przy dworze Œwiętego Jakuba. Carvalho doskonale wiedział, że tylko żonie zawdzięcza to stanowisko. A jednak nie wzišł jej z sobš do Londynu. Zrobiła swoje, a on wreszcie postawił stopę na pierwszym szczeblu drabiny. W końcu nigdy jej nie kochał. Ci, którzy go wysłali, nie mieli najmniejszego wyobrażenia, jaki pożytek może przynieœć Portugalii jego misja w Anglii, odległym zakštku Europy, nie dajšcym się w żaden sposób porównać na przykład z Hiszpaniš albo Francjš, nie mówišc już o samej Portugalii, władajšcej połowš globu . Angielscy monarchowie nie byli nawet katolikami, ale tylko członkami drugorzędnego domu, panujšcego w jednym z małych niemieckich protestanckich państewek. Ich arystokracja to w większoœci tłum nouveaux riches. Człowiek mógł tam o własnych siłach wznieœć się do rangi wicehrabiego albo nawet diuka jak żołnierz Marlborough. Było to królestwo bez reszty parweniuszowskie. Carvalhowi powinno przypaœć zatem do smaku. Anglia spadła na niego jak objawienie. W przeciwieństwie do swoich zwierzchników nie cofał się przed porównaniem między Imperium Portugalskim, ułomnym wskutek konwenansów, które on uważał za niedorzeczne, i rytuałów, które uważał za zabobonne, a zaprzštniętym pracš, zgiełkliwym, energicznym, a nade wszystko prosperujšcym Królestwem Anglii i Szkocji. Co z tego, że krwi hanowerskiego domu królewskiego nie można porównywać z krwiš Habsburgów i Bourbonów? W tym osobliwym królestwie wybitnš cechę dworu królewskiego stanowiło to, że był pozbawiony wszelkiego znaczenia. Rzšdy znajdowały się w rękach narodu, który dostrzegał, w jakim kierunku kraj powinien się rozwijać, żeby osišgnšć pomyœlnoœć. Nawet angielska arystokracja poœwięcała całš energię swym posiadłoœciom, powiększajšc fortunę przez podnoszenie plonów i ulepszanie hodowli. Niektórzy użytkowali nawet na polach maszyny. I nie brakowało pieniędzy. Natomiast wynajdywano pomysłowe sposoby i œrodki dla uzyskania do nich dostępu - nie dla biednych, oczywista, ale dla przedsiębiorczych ludzi, którzy wiedzieli, jak zmusić pienišdz do pracy, gdyż było to królestwo kupieckie. Nie obowišzywały tam żadne starodawne prawa w rodzaju tych, które uważano za œwięte w zacofanej Portugalii. Kupcy wcale nie musieli stać na czele ministerstw - zbyt byli zajęci robieniem majštków - wystarczało, że całe królestwo rzšdzone było zgodnie z ich interesami. Mimo to jego ceremonialne zachowanie okazało się bardzo pożyteczne. NajwyraŸniej Anglicy myœleli o jego ojczyŸnie jak o relikcie czasów rycerskich. Starał się obrócić tę przychylnoœć na swojš korzyœć. Niestety nie znał anglielskiego, ale na szczęœcie francuski był dobrze widziany w kręgach oœwieconych, a on władał tym językiem biegle. Nauczył się wymawiać z szacunkiem nazwisko Newtona i spostrzegł, że jego zadawniona, instynktowna nieufnoœć wobec Koœcioła zapewniła mu wielkie uznanie. Przyswoił sobie i uczynił swojš dewizš angielskie wyrażenie: self_interest. Oznaczało to samo co egoizm, ale było godne polecenia, jak zawsze skrycie sšdził, nawet w Portugalii. Mniej zainteresowania przejawiał dla filozofii niż do fachowoœci bankierów, wnikliwoœci agentów giełdowych i pomysłowoœci nowych właœcicieli manufaktur. Zafascynowany, obserwował jak wyłania się nowy œwiat rogatek drogowych, kanałów, stoczni i młynów, hut szkła, pieców do wypalania cegieł i browarów. Przysišgł sobie, że to wszystko czeka także Portugalię, jeœli tylko będzie miał jakiœ wpływ na jej przyszłoœć. Interes własny - oto klucz, a to bardzo dokładnie rozumiał. Kiedy Carvalho po pięciu owocnych latach wracał do Lizbony, z podziwem i zazdroœciš przyglšdał się ujœciu Tamizy, zatłoczonemu wszelkiego rodzaju statkami, od wielkich indiamenów po węglowce, które pływały pod najrozmaitszymi banderami do wszystkich zakštków œwiata. Podczas pobytu w Londynie cišgle spotykał się z napomknieniami - czasem wypowiadanymi ze œmiechem, a czasem z pogardš, ale dla niego zawsze upokarzajšcymi - że jego kraj przestał się liczyć zupełnie jako mocarstwo, że jest już tylko rozsypujšcš się ruinš byłego królestwa z doczepionym do niego imperium, które tylko czeka na to, by przejœć pod panowanie innego państwa. Zaciskał pięœci tak, że paznokcie wbijały mu się w dłonie, i przysięgał, że Portugalia odzyska należne jej miejsce w Europie dzięki stanowczej dłoni, która ujmie ster władzy - jego dłoni. Po powrocie do Lizbony stwierdził, że nic się nie zmieniło podczas jego nieobecnoœci. Nie zważajšc na to, jak biegnš sprawy w reszcie œwiata, i zapominajšc o oczyszczajšcym wietrze nowych pojęć - tym wietrze, który zrywał pajęczynę przesšdów w reszcie Europy, dostojnicy koœcielni dołšczyli usłużnie do arystokracji, stali się jak ona pyszni, ciemni i oddani starym rytuałom, które przesšdzały ich zgubę. Szczególnie agresywny był pokaz potęgi Koœcioła na dworze, gdzie Jan V stał się marionetkš w rękach podstępnych duchownych. Ministerstwa nie prowadziły żadnej polityki godnej tej nazwy. Potrafiły tylko powtarzać manewry, które już w ubiegłym wieku straciły skutecznoœć. Ale biada temu, kto spróbowałby je kwestionować! Biada zwłaszcza ambasadorowi, który œwieżo wrócił z jaskini złodziei i lichwiarzy, nawet jeœli bezwstydnie zdołał przez małżeństwo zwišzać się z filarem warstwy rzšdzšcej, conde de Arcoa. Carvalho kilka nieszczęœliwych miesięcy spędził w wiejskim domu w towarzystwie Teresy, a potem udał się na dwór, żeby stwierdzić, że jest wyklęty z kasty. Zrobił tylko to, co mógł: zaczšł, na ile tylko było to możliwe, ukradkiem skupiać całš uwagę na księciu Józefie. Być może nieœwiadomie, a być może, co bardziej prawdopodobne, by pokrzyżować mu szyki, został wysłany z nic nie znaczšcš misjš do Wiednia. Znowu zostawił żonę w domu, chociaż tym razem nie obyło się bez sceny. Po przybyciu do Wiednia z przykroœciš dowiedział się, że jego misja nie daje statusu ambasadora, z którego korzystał w Londynie. Cierpiał nie tylko z powodu utraty zaszczytu, ale również ze względu na praktyczne niedogodnoœci: nie miał już immunitetu, jeœli chodzi o œciganie za długi. W rezultacie do męki urażonej ambicji doszła nużšca trwoga i zaczšł poważnie zastanawiać się, czy nie wyrzec się kariery i wycofać na wieœ, by żyć w stylu angielskiego dziedzica. Właœnie wtedy, jak lubił powtarzać póŸniej, kiedy ludzie spijali z warg każde jego słowo, fortuna okazała się dlań jedyny raz w cišgu całego życia łaskawa: żona, którš zostawił w Portugalii, zechciała w stosownej chwili umrzeć. Stosownoœć tej chwili wišzała się z nader romantycznš okolicznoœciš. Zakochał się i jego miłoœć została namiętnie odwzajemniona. Młoda niewiasta, która uznała tego dojrzałego i posępnego mężczyznę za porywajšcego kochanka, nie miała odbudować jego sytuacji majštkowej. Była biedna, ale to nie uchroniło go od zakochania się. Była z rodu Habsburgów, a to stanowiło już poważniejszš przeszkodę. Jego starania nie mogłyby bowiem zostać uwieńczone powodzeniem bez aprobaty samej cesarzowej Marii Teresy. Wywiad przeprowadzony u królowej Portugalii dostarczył jednak informacji, że krew Carvalha w pewnym stopniu kwalifikuje go do upragnionego zaszczytu, i wrócił do Portugalii z partnerkš, z którš mógł dzielić się najtajniejszymi myœlami. NIe będšc już tak zapalczywy jak niegdyœ, z umiarem zabiegał o zabezpieczenie sobie pozycji u prawdopodobnego następcy tronu, księcia Józefa. Nagle król Jan dostał ataku apopleksji. Umierał jednak długo. Dopiero ponad rok póŸniej dołšczył do swoich przodków. Przez cały ten czas, ku skrywanej wœciekłoœci Carvalha, jezuici, królewscy doradcy, miesišc za miesišcem modlili się dniem i nocš za nieoœwieconš duszę starego, otyłego mężczyzny, a wraz z nimi cały dwór brał udział w widowisku, dołšczajšc do tych błagań. Ksišżę Józef przyjšł postawę bardzo potulnš, a Carvalho zachowywał ostrożnoœć. Mimo to wokół nich skupiała się bez najmniejszych skrupułów i rozrastała nowa frakcja, tak że kiedy u króla wystšpiły oznaki powrotu do zdrowia, wszędzie zapanowało skrywane zaniepokojenie. Ta poprawa królewskiego zdrowia okazała się jednak przejœciowa i w wieku pięćdziesięciu jeden lat Carvalho wreszcie posiadł władzę, na którš, o czym doskonale wiedział, jak najbardziej zasługiwał. Zmarły król zrobił niewiele, żeby zasłużyć na dzwony i pieœni, które rozbrzmiewały dokoła, i Carvalho, wiedzšc jak niewiele miłoœci władca sobie zjednał, utyskiwał na to, że cały dwór obchodził żałobę. Szkoda było czasu na hipokryzję. Ci, których nowy król powołał do władzy, muszš zakrzštnšć się, by wydobyć królestwo na pełne œwiatło dnia. Pierwsze zadanie to zniszczenie wpływów Koœcioła. Carvalho został wyznaczony na ministra spraw zagranicznych, imperium i wojny. Wybór nowego pierwszego ministra był bardzo szczęœliwy, ponieważ został nim nieszkodliwy bęcwał, którego starczy wyglšd posłuży za przykrywkę dla innowacji. Jedynym spoœród pozostałych ministrów przewyższajšcym Carvalha rangš był dworak starej szkoły, którego zainteresowania towarzyskie ograniczały się do genealogii. Carvalho miał przed sobš wolne pole i gotowy program. W kraju zaczšł od uregulowania sprawy krótkoterminowych długów, które stary król zacišgnšł wskutek swojej szczodrobliwoœci wobec Koœcioła. Tradycyjny sposób pozbywania się takiego balastu polega na odwlekaniu spłat; Carvalho zamierzał pienišdze oddać. Następnie, wierny dawnym wspomnieniom, skończył raz na zawsze z ulicznymi burdami szlachty, wydajšc całš serię surowych edyktów, których œcisłego stosowania przestrzegał. Papież Benedykt XIV, którego Carvalho podejrzewał o ateizm, nagrodził Jana V tytułem Najwierniejszego z Królów. Pierwszym posunięciem Carvalha na polu spraw zagranicznych było wysunięcie twierdzenia, że Józef Emmanuel odziedziczył teraz tytuł i, zgodnie z tym stanowiskiem, nie przyjmowanie listów od Jego Œwištobliwoœci, jeœli nie były we właœciwy sposób zaadresowane. Stanowiło to jednak zaledwie blady zwiastun polityki, jakš miał zamiar prowadzić wobec opactw i zakonów w kraju. Poważniejszy problem dyplomatyczny stanšł przed nim w zwišzku z Traktatem Madryckim. Ponieważ odziedziczył tę umowę z Hiszpaniš po swoich poprzednikach, z poczštku kusiło go, żeby traktat wypowiedzieć. Dokument ten miał położyć kres długotrwałemu sporowi między dwoma imperiami w Ameryce Południowej. Z poczštku Carvalho nie widział nic złego w tym, że spór trwałby nadal. Przy bliższej analizie sformułowań i okolicznoœci dostrzegł jednak, że traktat jest korzystny dla Portugalii, a niekorzystny dla Hiszpanii. Wieki temu papież użył dwóch cyrkli, żeby podzielić mapę œwiata na dwie połowy, po jednej dla każdego z dwóch królestw katolickich, kreœlšc wyimaginowanš linię między Brazyliš, która przypadała Portugalii, a Rio de la Plata, który to teren przypadł Hiszpanii. Niedawno zawarty Traktat Madrycki przesuwał granicę. Portugalia traciła na rzecz Hiszpanii port Colonia del Sacramento. W zamian Hiszpania musiała przekazać Portugali pewne terytoria, a wœród nich tereny zajęte przez misje jezuickie. Dzięki nabytemu w Londynie nawykowi bilansowania zysków i strat Carvalho wyliczył sobie, że Portugalia zyskuje w obu wypadkach. Nawet utratę Colonia del Sacramento trzeba uważać za zysk. Po pierwsze, chociaż był to port, nie przynosił żadnych dochodów skarbowi i Portugalia nie miała z niego żadnych korzyœci handlowych. Jedynie angielscy, francuscy i holenderscy handlarze niewolnikami, na których z takš zawiœciš żalił się dopiero co wysłannik, mogliby ten port należycie wykorzystać. Co więcej Carvalho zadał sobie trud i zasięgnšł opinii trzech kapitanów, a ci stwierdzili, że to miejsce jest gniazdem piratów, których nowoczesna administracja musiałaby usunšć. Byłoby to jednak przedsięwzięcie trudne i kosztowne, wymagajšce ekspedycji morskiej na wielkš skalę. Colonia del Sacramento nie tylko nie przysparzała dochodów, ale stanowiła nawet znaczne obcišżenie dla każdej monarchii, która brała na swoje barki odpowiedzialnoœć za niš, a przecież nie temu miały służyć posiadłoœci kolonialne. Na szczęœcie, jeœli port wezmš sobie Hiszpanie, można będzie liczyć na to, że wywišżš się ze swych obowišzków, gdyż hiszpański handel ponosi wszak największe straty w skutek działalnoœci piratów. Tak więc zrzeczenie się terytorium przez Portugalczyków stawało się ciężarem dla Hiszpanów. Z drugiej natomiast strony terytorium odstšpione przez Hiszpanię stanowiło dla Portugalii ogromny nabytek. Carvalho doszedł do wniosku, że nie można spodziewać się, by Hiszpania wykonała w dobrej wierze postanowienia traktatu. W celu upewnienia się ostrożnie sondował poglšdy tutejszych Hiszpanów, nawišzujšc kontakt z hiszpańskim namiestnikiem w Asunci~on. Stwierdził, że ten dygnitarz, o nazwisku Cabeza, z zapałem przyjšł pomysł, by zostać poddanym Korony Portugalii, gdyż tak nakazywał mu dobrze pojęty własny interes, zgodny z planami Carvalha. Dobremu wzajemnemu zrozumieniu służyło także to, że Cabeza odnosił się wrogo do Towarzystwa Jezusowego. Jezuici, jak się dowiedział, spowodowali sztuczny niedostatek niewolników w kolonii, chronišc w swoich misjach tysišce Indian z plemienia Guarani, a więc nie wprowadzajšc ich na wolny rynek handlu niewolnikami. Hiszpańskie prawa zakazujšce niewolnictwa były już wystarczajšcym złem i osadnicy liczyli na to, że Korona Portugalii je zniesie. Ale w praktyce można było ominšć ten zakaz, przestrzegajšc go co do litery. Natomiast nietykalne okazały się szczególnie prawa przyznane jezuitom przez Koronę Hiszpanii, a to dlatego, że jezuici byli na miejscu, gotowi bronić swoich praw. W rezultacie tysišce Guarani prowadziło gnuœne życie pod ochronš zakonu zamiast przyczyniać się do pomyœlnoœci kolonii, pracujšc dla przedsiębiorczych osadników. Dopóki kolonia pozostanie w posiadaniu Hiszpanii, naczelnik nie może zrobić nic, żeby odmienić tę ubolewania godnš sytuację. Z tego powodu koloniœci jednomyœlnie i z zapałem przywitali Traktat Madrycki spodziewajšc się, że będzie dla nich deskš ratunkowš. Carvalho odkrył, że Cabeza to osobliwy człowiek. Był kolonistš w czwartej generacji i najwidoczniej nie czuł najmniejszego pragnienia, żeby odwiedzić Europę. Mimo to nie ulega wštpliwoœci, że będzie pożyteczny. Dostrzeqa sedno sprawy. Na przykład ocenił już, i doniósł o tym, że podatki od ziemi, dotychczas przypadajšce misjom jezuickim, mogš być podniesione dziesięciokrotnie w stosunku do obecnych, jak tylko pozbawi się jezuitów kontroli nad nimi. Był dobrym katolikiem - nie ulegało wštpliwoœci, że całkiem pobożnym - a jednak miał w sobie chwalebny żar wrogoœci do œwiętego Ignacego Loyoli i jego szkodliwego zakonu. Carvalho z ukontentowaniem pomyœlał, że liczba przeciwników jezuitów wzrasta z każdym dniem. Nawet Madryt - Carvalho był tego pewien - poczułby w skrytoœci serca ulgę, gdyby raz na zawsze skończyło się z misjami. Stanowiły przedmurze starego paternalistycznego porzšdku i nie ma dla nich miejsca w nowoczeœniejszych poglšdach osadników na to, czemu ma służyć kolonia. Z jezuitami jednak trzeba się jakoœ uporać. Powinien istnieć osobny kodeks karny służšcy rozstrzyganiu spraw wœcibskich œwiętoszków, którzy myœlš, że sami dla siebie stanowiš prawo - chodzi o prawne œrodki pozwalajšce pokazać im, gdzie jest ich miejsce i uniemożliwiajšce im szkodnictwo. Więzienie to najodpowiedniejsze miejsce dla ludzi próbujšcych tworzyć własne państwo w łonie każdego narodu, który zechce tolerować ich obecnoœć. Księża nawet sami zbierajš swoje dochody! Otóż Carvalho chętnie wbije jeszcze jeden gwóŸdŸ do ich trumny. Ameryka Południowa jest już doprawdy jedynym miejscem, gdzie nadal liczš się jako siła, której nie można zlekceważyć. Wszędzie poza tym ustšpili tak zręcznie, że wcale nie wyglšdało to na oddawanie kolejnych pozycji. Wiedzš, że ich dni sš policzone, bo ich pobożne frazesy wyszły już z mody. (Oczywiœcie, prawdę mówišc, sami nigdy nie wierzyli w ani jedno słowo. Carvalho czuł dla nich głęboki szacunek jako do polityków). W dzisiejszych czasach prywatnie, jeœli ich upodobania do tego właœnie ich skłaniały - albo nawet publicznie, jeœli tylko służyło to ich celom - otwarcie mówili o tym, że zaznajamiajš się z nowš filozofiš. Tak więc Carvalho ma dobre karty w ręku. Papież wie bardzo dobrze, co się œwięci na europejskich dworach, i nie chce doprowadzać do kryzysu wokół sprawy Towarzystwa Jezusowego. Także generał zakonu pragnie uniknšć otwartego starcia. Jego odpowiedziš na Traktat Madrycki było wyznaczenie specjalnych przedstawicieli, którzy mieli odwiedzić Amerykę Południowš i okreœlić, jakie będš konsekwencje traktatu dla jezuickich misji. Uwzględniajšc sytuację ogólnš, nietrudno zgadnšć, jak ta lokalna kwestia zostanie rozstrzygnięta. Naturalnie usuwanie jezuitów będzie procesem stopniowym. Bez wštpienia znaczne tamtejsze siły sš zainteresowane zachowaniem status quo. Właœnie dlatego do tej misji wybrany został doœwiadczony negocjator, ojciec Altamirano. Carvalho nie znał jeszcze Altamirana, ale zebrał stosowne informacje, wœród których znalazł się i taki szczegół, że ukochanš słabostkš tego księdza, wbrew jego prawie czcigodnemu wiekowi, były romanse. Według godnych zaufania informatorów nie miał też nic przeciwko łapówkom. Mimo to ten skorumpowany kapłan jest nie tylko zaufanym człowiekiem swojego generała, ale także należy do osobistych doradców Ojca Œwiętego. Z całš pewnoœciš wiedział, skšd wieje wiatr, i można było ufać, że dojdzie dokładnie do tych wniosków, które sš celem jego wyprawy na drugš stronę oceanu. Zresztš jeœli tylko okaże się oporny... Siedzšc w salonie i czekajšc na przybycie tego bardzo szczególnego dygnitarza, Carvalho klepnšł znajdujšcy się za jego fotelem globus w miejscu, gdzie znajdowało się Asunci~on, wprawiajšc go w obrót. 15 Altamirano, który szedł w tym samym momencie przez mroczny korytarz za kroczšcym na palcach podsekretarzem, nie przywdział czarnej sutanny, jakiej można się było na nim spodziewać. W stroju, który miał na sobie, jego postać pasowała do bardziej ożywionego, bardziej zgiełkliwego otoczenia. Oczywiœcie należało wzišć pod uwagę oficjalnš żałobę po zmarłym królu - pomyœlał. Cóż to jednak była za żałosna kreatura! Jednak zupełny brak towarzyskiego życia w Lizbonie, chociaż przecież północ dopiero co minęła, narzuca pewne porównania - na przykład z Wersalem. Pozwolił sobie na uœmiech, kiedy napłynęło to wspomnienie, które przezornie zmienił w dziękczynne westchnienie, kroczšc za podsekretarzem przez korytarze apartamentów Carvalha. Przewodnik zniknšł, żeby zawiadomić o jego przybyciu, starannie zamykajšc za sobš drzwi, tak więc czujnemu jezuicie pozostało tylko rozejrzeć się dokoła. Znajdował się w praktycznie umeblowanym pomieszczeniu z rzędem krzeseł, na których może zasišœć znaczna liczba osób godzinami czekajšcych na przywilej rozmowy z ministrem. Wyobraził sobie przepracowanego sekretarza siedzšcego tu przez okršgły dzień za długim biurkiem, rozkoszujšcego się swojš pozycjš. Na jednej ze œcian wisiał obraz, ale kiedy do niego podszedł, stwierdził, że jest nieciekawy, aczkolwiek artystš, co odnotował z satysfakcjš, był Francuz. Temat, grupa radców, był niezbyt zachęcajšcy, lecz malarz obdarzony zmysłem obserwacji uzyskałby zabawniejszy efekt. Nagle na progu stanšł Carvalho i powitał go po francusku, a następnie podszedł, by uœcisnšć mu dłoń. Podsekretarz stał w skromnej postawie przy drzwiach wiodšcych do salonu, by zamknšć je bezszelestnie za nimi, kiedy weszli do œrodka. Carvalho wskazał proste krzesło i czekał we władczej postawie, aż jego goœć usišdzie. - Proszę wybaczyć, ojcze, tę chwilę zwłoki. Muszę to załatwić, póki pamiętam. - Wzišł ze stołu jakiœ dokument. Altamirano, z minš wyrażajšcš szacunek, ale w duchu rozbawiony, patrzył na ten popis marszczšc brwi. Jednoczeœnie minister taksował spojrzeniem papieskiego wysłannika. Często dopatrywał się w zakonie jezuickim skłonnoœci wojskowych, lecz w stanowczym wyrazie twarzy tego człowieka było coœ, co nasuwało myœl o doœwiadczonym dowódcy. Starannie podpisał dokument i odłożył go na stos. Potem usiadł i niedbale założywszy nogę na nogę zapytał: - Czy zapewniono ci, ojcze, wygodny pobyt w Lizbonie? Altamirano uœwiadomił sobie, że człowiek, który zadał to uprzejme pytanie, wie o dziewczynie czekajšcej w jego kwaterze. - Dziękuję. Mój zakon przygotował wszystko, co uznał za właœciwe. To bardzo uprzejmie, że pomyœlałeœ, panie, o mojej wygodzie, chociaż masz przecież tyle innych spraw na głowie. - O, tak! - Carvalho westchnšł i klepnšł dłoniš w plik dokumentów leżšcych na stole. - Niestety, muszę przejrzeć to wszystko, zanim zobaczę się rano z królem. - Smutno potrzšsnšł głowš i wzruszył ramionami. Altamirano rozejrzał się z uprzejmym zainteresowaniem po pokoju i skinšł w kierunku obrazu nad biurkiem. - Chyba wart obejrzenia. Czy mogę? - Oczywiœcie. Jezuita wstał i swobodnym ruchem wzišł kandelabr z bocznego stolika. - To Martin Scaffner - poinformował go gospodarz. - Rzeczywiœcie! - wykrzyknšł Altamirano z wystudiowanym zdumieniem. - Czy to twój osobisty wybór, panie? - Żaden z obrazów nie został wybrany przeze mnie osobiœcie. Tak więc niczego z nich nie wywnioskuję - pomyœlał jezuita. Carvalho wie, jak zabezpieczyć się przed badawczym spojrzeniem. Usiadł z minš wyrażajšcš szczeroœć i usłyszał następne uprzejme pytanie: - Mam nadzieję, że zadbano należycie o twš podróż do Asunci~on? - Tak, zajęła się tym wasza admiralicja. Dziękuję. - Korespondowałem z se~norem Cabezš. - Z se~norem Cabezš? - Namiestnikiem w Asunci~on. - Dziękuję, żeœ mi, panie, o nim przypomniał. - Jest nastawiony przychylnie do sprawy przekazania. - Tego mogłem oczekiwać, se~nor Carvalho. - Mam na myœli tereny administrowane obecnie przez wasze misje. - Rozumiem. Dziękuję za wyjaœnienie. - Tak więc, jak sam, ojcze, widzisz, nie powinno być żadnych trudnoœci z podjęciem stosownej decyzji. - Gdybyż tylko ta sprawa była ustalona w traktacie. Wtedy rzeczywiœcie nie byłoby żadnych trudnoœci. - Czy jesteœ zdania, że testament Ferdynanda Hiszpańskiego nadal stanowi tu przeszkodę? Altamirano poprawił się na krzeœle i wydawało się, że jego uwagę przycišgnšł obraz w odległym końcu pokoju. - Arcydzieło. To Tiepolo, prawda? Istny cud! - Istotnie. - Carvalho nie przejawił ani œladu zniecierpliwienia, kiedy jezuita przebiegle zmienił temat. - Cudowne! Tak, wasza wspaniała Admiralicja zadbała o wszystko. Czy przypuszcza pan, że podróż będzie tak ucišżliwa, jak mi zapowiadano? - Powiedziałbym, że brzemię, jakie Ojciec Œwięty powierzył ci, panie, nie jest najlżejsze. Altamirano machnšł lekceważšco rękš i uœmiechnšł się posępnie. - Ale Ferdynad Hiszpański był zawsze posłusznym synem Koœcioła - cišgnšł Carvalho sprowadzajšc znowu dyskusję na właœciwy tor. - O, z pewnoœciš. - Myœlisz więc, ojcze, że powinniœmy kierować się jego testamentem? - Czy w testamencie jest jakaœ klauzula, którš chciałbyœ, panie, pominšć? - Być może słusznym byłoby spytać o to Cabezę. - Z całš pewnoœciš - odpowiedział Altamirano, okazujšc jak najdalej idšcš otwartoœć. - Właœnie płynę do Asunci~on, żeby zadawać pytania. - Usłyszysz zatem od Cabezy, że misje powinno się włšczyć do kolonii. - Doprawdy? Jak mi powiedziano, sprawa dotyczy kilkuset tysięcy tubylców. - Powiedziano ci, ojcze? Z pewnoœciš wiedziałeœ już o tym poprzednio. - Mój drogi panie - oznajmił jezuita - nie wiem niczego, jeœli mi się nie powie. - W misjach przebywa około trzystu tysięcy tubylców. - Z pewnoœciš tak jest, skoro tak twierdzisz - Altamirano uœmiechnšł się blado. - Nic dziwnego, że hidalgowie z takim zapałem podchodzš do sprawy zmiany władzy. - I tego właœnie oczekuje od nich, jeœli mogę przypomnieć, traktat. Musisz zrozumieć, że przy obecnym stanie rzeczy ci tubylcy z misji nie wnoszš nic do skarbu. - Tak, wydaje mi się, że słyszałem o tym. A cóż oni robiš w misjach? - Uprawiajš mate i, jak się zdaje, wykonujš instrumenty muzyczne w misyjnych warsztatach. - Cóż, wyglšda na to, że byłoby rzeczš interesujšcš zobaczyć wszystko na własne oczy. - Ale jaki jest twój poglšd, ojcze? Czy tereny misyjne powinny wchodzić w skład kolonii, czy też tubylcy z misji powinni bez żadnego powodu cieszyć się szczególnymi względami? - Na miejscu zapoznam się bez uprzedzeń z wszystkimi poglšdami na ten temat. - Wypowiadajšc te słowa Altamirano zacisnšł usta w uœmiechu, który tym razem wyglšdał niewinnie, jakby jezuita nie zdawał sobie sprawy, że właœnie wykręcił się od odpowiedzi na jedyne interesujšce naprawdę ich obu pytanie. Carvalho spróbował innej taktyki. - Jak z pewnoœciš wiesz, ojcze, umowa ma także drugš stronę. Oddajemy mianowicie Hiszpanom Colonia del Sacramento. - Tak. Proszę mi powiedzieć, jakie jest to Sacramento? - Gniazdo piratów. Jezuita skinšł. - Tak mi mówiono. - Wydawało się, że nagle uderzyła go jakaœ myœl. - Poproszę kapitana, by miał się na bacznoœci, kiedy będziemy podpływać do tych wybrzeży. - Proszę się nie niepokoić, piraci będš omijać was z daleka. - Dzięki waszej morskiej eskorcie. Jestem niezmiernie wdzięczny za okazanš mi pomoc, a także za jakże pouczajšcš rozmowę. Jedno już słyszałem - cišgnšł gładko Altamirano - a mianowicie, że z tej częœci Ameryki Południowej płynie nieprzerwany strumień złota. Czy to prawda? Jednym z przymiotów Carvalha jako męża stanu było to, że umiał odróżnić w pogłosce to, co możliwe od niedorzecznoœci. - Nie - oznajmił stanowczo. - Usłyszałeœ o tym tylko dlatego, że gdziekolwiek padnie słowo "złoto", doradcy Jego Królewskiej Moœci pilnie nastawiajš ucha. - To zupełnie naturalne - skomentował Altamirano, zerkajšc kštem oka na Carvalha. - Nie wszyscy doradcy króla sš równie bezinteresowni jak ty, panie. - Nie należę do ludzi, którzy byliby skłonni lekkomyœlnie odepchnšć myœl o złocie - zapewnił go minister. - Stanowi ono zawsze mile widziane uzupełnienie skarbu, ale skšd miałoby niby napływać to złoto, o którym wszyscy mówiš? Nie od dawniejszych mieszkańców. Rio de la Plata to nie Peru. Nie znajdziesz tam, ojcze, starych ruin błyszczšcych od złota i nie ma także kopalni w dżungli. Nawet gdyby złoto tam leżało, czekajšc tylko na wydobycie, tubylcy nie wiedzieliby, jak się do tego zabrać. - Spojrzał bystro na swojego rozmówcę. - Chyba że znalazłoby się na terenie misji i œwištobliwi jezuici pokazaliby im, jak je wydobyć. Widzisz, ojcze, o tym także się mówi. - Mogę zapewnić, że nic takiego nie ma miejsca. Akurat powiedziałbyœ, gdyby nawet tak było - pomyœlał Carvalho. Wiedział doskonale, że zgodnie z niezawodnymi prawami przyrody nie ma tam żadnego złota. Na głos zaœ potwierdził: - Wierzę ci, ojcze, aczkolwiek potrzeba tutaj czegoœ w rodzaju kopalni złota, żeby wyjaœnić, w jaki sposób macie z tych misji taki wysoki dochód. Wyglšda na to, że dajš półtora raza większe plony niż porównywalnej wielkoœci plantacje. Skšd ten dochód, jeœli nie eksploatujš w tajemnicy kopalni złota? - Dopóki nie znajdę się tam osobiœcie i nie zobaczę wszystkiego, nie mam najmniejszego pojęcia. Może wyjawisz, panie, co ma na ten temat do powiedzenia Cabeza? - Jego zdaniem wyjaœnienie jest proste. Misje zabrały wszystkie najlepsze ziemie. - I ty mu wierzysz? - Nie mam sposobu, żeby to sprawdzić. Żaden sługa Korony nie ma wstępu na teren misji, nawet sam Cabeza, chociaż jest namiestnikiem! - Jest to zgodne z postanowieniem króla Ferdynanda. - Jak słusznie zauważyłeœ, ojcze, zgodnie z postanowieniem zmarłego króla. Na mocy podobnego postanowienia niewolnictwo stało się na tych terenach nielegalne - wskazał Carvalho - ale z pewnoœciš nie będziesz utrzymywał, że niewolnictwo pozostanie nielegalne po wejœciu w życie Traktatu Madryckiego. - Uœmiechnšł się swoim najbardziej sztucznym uœmiechem. - Niewolnictwo oczywiœcie stanie się legalne - zgodził się Altamirano odwzajemniajšc mu uœmiech - na terytorium przekazanym pod administrację portugalskš. Nadal jednak muszę ustalić, czy tereny misji winny być włšczone do tego terytorium. - Westchnšł. Carvalho poczuł, że nadszedł czas, żeby okazać swojš dezaprobatę. Zmarszczył brwi. - Czy według twojej opinii istnieje naprawdę poważna możliwoœć podjęcia decyzji przeciwko temu włšczeniu? - Senhor Carvalho - odparł Altamirano żartobliwie grożšc mu palcem - nie możesz chyba przypuszczać, że w moim podeszłym wieku wyprawiam się w podróż na drugi koniec œwiata po to tylko, żeby już teraz dochodzić do przedwczesnych wniosków. - A jednak, patrzšc nawet powierzchownie na sprawę, musisz skłonić się w jednš albo drugš stronę. Altamirano skubał swój kaftan. Zaczšł się tym wszystkim bawić. - Na nieszczęœcie - wyznał - stwierdziłem, że mój umysł skłania się w dwie strony na raz. - Doprawdy! - rzekł oschle Carvalho. - Czy mogę spytać, która to strona przemawia za wyjęciem misji spod naszej administracji? - Teologiczna. - I tę właœnie stronę okażesz, ojcze, podczas publicznej audiencji w Asunci~on? - Bez wštpienia - oznajmił jezuita znowu skubišc swój kaftan. - Nigdy mnie nie opuszcza. Ale jednoczeœnie ta druga strona mojego umysłu jest też zawsze ze mnš. - A jakbyœ jš, ojcze, nazwał? - Ta druga strona mojego umysłu jest wyraŸnie praktyczna - poinformował go z powagš Altamirano. - I za czymże ona przemawia? Altamirano znowu pogroził mu palcem. - Och, za tym, bym poczekał i zobaczył. Będzie to zależało od rad, jakie usłyszę od tamtejszych praktycznie nastwionych osób. Jestem pewny, że nie brak ich w kolonii i że wszyscy wezmš udział w spotkaniu ze mnš i powiedzš, jak powinienem postšpić. - Zapewniam, że będš za zniesieniem misji, tak by cały obszar otwarto dla wolnej przedsiębiorczoœci. - Dziękuję, bardzo ci, panie, dziękuję. Oczywiœcie zapamiętam sobie twoje zapewnienie. Ale muszę także wysłuchać tego, co majš mi do powiedzenia ludzie nastawieni teologicznie. Spodziewam się spotkać także paru z nich. Carvalho usiadł z powrotem w fotelu i przyglšdał się swojemu goœciowi z pełnym zaniepokojenia szacunkiem. Miał nadzieję wyłowić jakiœ œlad dyrektyw, które Altamirano otrzymał od papieża, ale stwierdził, że wie dokładnie tyle samo, ile przed rozpoczęciem tej rozmowy. W istocie był nawet jeszcze mniej pewny. A nie ulegało wštpliwoœci, że jezuita otrzymał dodatkowe instrukcje od swojego generała. - Szklankę wina? - zaproponował Carvalho. - Z przyjemnoœciš. Czy z portugalskich winnic? - Z hiszpańskich. - Minister wstał, żeby nalać wina. - Jeœli okaże się, że to stosowna okazja, żeby wycofać misjonarzy z kolonii, gdzie w Europie zostanš osiedleni? - Podszedł do swojego oponenta ze szklankš wina w dłoni. Zamiast odpowiedzi Altamirano podniósł szklankę pod œwiatło padajšce od kandelabru i zapytał, z jakiego regionu pochodzi wino. - Z Granady. - Pańskie zdrowie! - Altamirano przełknšł łyczek wina. - Och, doskonałe! Pamiętam, że w dniach mojej młodoœci w Escorialu szczególnie ceniłem wino z Granady. - Czy sprowadzilibyœcie ich być może do Rzymu? - nalegał Carvalho. - Masz, panie, na myœli misjonarzy, gdyby musieli opuœcić Amerykę? Sšdzę, że w dzisiejszych czasach Rzym mógłby wywrzeć na niektórych spoœród nich okropne wrażenie. - Potrzšsnšł głowš jakby rozbawiony. - Proszę wierzyć, że dałoby się przygotować dla nich coœ bardzo przyzwoitego tutaj, w Portugalii. MOżesz, ojcze, na to liczyć. - Dziękuję. O tak, bardzo dziękuję. To szalenie uprzejme. Z pewnoœciš będę o tym pamiętał, oczywiœcie jeœli zajdzie taka potrzeba. - Możemy ofiarować im szczodre uposażenie, a ich praca miałaby charakter duchowy, nie zaœ fizyczny. Powierzono by im naukę. - I nauczanie? - Przygotowywanie mężczyzn do trudów życia nie jest zajęciem odpowiednim dla księży. Moim zdaniem, muszę wyznać szczerze, wasz zakon o wiele za mocno zaangażował się w cele doczesne, a nawet czasami w sprawy państwowe. Altamirano okazał przesadne zamyœlenie, jakby zastanawiał się nad tym poglšdem, zanim będzie mógł udzielić odpowiedzi. - Cóż - oznajmił po chwili - być może ty, panie, i inne jeszcze osoby macie powody, by tak mniemać. Muszę jednak wyznać, że ja nie podzielam tej opinii. Pochylił się do przodu, jak człowiek gotów wysłuchać pouczenia, prowokujšc tym samym swojego gospodarza do wygłoszenia rozwlekłej mowy, której wspomnienie wywoływało u niego póŸniej pewne niezadowolenie z siebie, a w której tamten szczególnie rozwinšł temat upodobania jezuitów do przewodzenia duchowego możnymi tego œwiata. Altamirano pochylił głowę z uznaniem. - Słyszałem - przyznał - że we Francji sprawy wyglšdajš rzeczywiœcie czasem tak, jak opisujesz, ale nie miałem dotychczas pojęcia, że podobnie wyglšda to w Portugalii. - W Portugalii - cišgnšł cierpko Carvalho - niektórzy nastawieni rozsšdnie ludzie powiadajš, że sama kuria powinna przyhamować działalnoœć naszego zakonu, gdyż w przeciwnym razie na cały Koœciół spadnie nieszczęœcie wskutek arogancji małej, lecz niebezpiecznej jego czšstki. Altamirano, który był œwiadomy tego, że jego zakon znalazł się w trudnym położeniu, uznał te słowa za poważne ostrzeżenie. Odchylajšc się na swoim fotelu do tyłu, oparł szklankę z winem na brzuchu i oznajmił: - Skoro powierzono mi wydanie w imieniu Koœcioła sšdu w tej materii, możesz, panie, polegać na tym, że będę podchodził do spraw z punktu widzenia Koœcioła, nie zaœ jezuitów. - Tym razem jego uœmiech był pełen słodyczy. Zegar nad kominkiem wybił godzinę drugš. - Muszę pozwolić ci, panie, na parę godzin snu - oznajmił jezuita - chyba że chciałbyœ przedstawić mi jeszcze jakšœ radę. - Powiedzieliœmy sobie wszystko, co mogło być powiedziane w obecnym stanie rzeczy, prawda? - odparł Carvalho. - Być może póŸniej, kiedy podejmiesz już, ojcze, decyzję, będziemy mieli sobie więcej do powiedzenia. Jeœli natomiast chodzi o mój sen, to inna sprawa. Zanim będę mógł go zażyć, muszę rozpatrzyć jeszcze sporo spraw w imieniu Jego Królewskiej Moœci. - Wskazał na stos papierów spoczywajšcy na jego biurku. - Ja jestem w szczęœliwszej sytuacji - wyznał Altamirano, majšc na myœli miłš osóbkę czekajšcš na kwaterze. - Pozostawiam cię, ekscelencjo, twoim nie kończšcym się zajęciom. - Wstał i poszedł, żeby raz jeszcze rzucić okiem na Tiepola, a następnie zwrócił twarz w stronę gospodarza. - Imponujšce - oznajmił, podsumowujšc w ten sposób swój osobisty sšd o ministrze, który nie był nieczuły na pochlebstwo - takš w każdym razie miał nadzieję. Carvalho zadzwonił małym dzwonkiem, by przyzwać z korytarza podsekretarza, który odprowadził goœcia wœród licznych "Bóg z tobš, ojcze", jako że czeka go długa podróż. W powozie, turkoczšcym po bruku dziedzińca i dudnišcym pod groŸnie wyglšdajšcym sklepieniem bramy, gdzie zatrzymał się młody oficer gwardii, który wœciubił nos do wnętrza, Altamirano siedział pogršżony w myœlach. Carvalho nawet nie próbował ukrywać swojej wrogoœci i wypowiedział groŸbę, którš być może byłby w stanie wprowadzić w życie. Potrafił doprowadzić do zgodnego wystšpienia przeciwko jezuitom całej Europy, jeœli w Ameryce Południowej nie uzyska tego, czego pragnie. Altamirano wiedział, że gdyby konflikt doszedł do tego punktu, Carvalho prawdopodobnie odniósłby sukces. Z drugiej strony wskazał także - o ile tego rodzaju napomknienia majš jakškolwiek wartoœć - że jeœli misje zostanš w całej rozcišgłoœci poddane postanowieniu Traktatu Madryckiego, katastrofa zostanie co najmniej przesunięta w czasie. Postanowił sporzšdzić stanowcze sprawozdanie z rozmowy dla swego generała oraz napisać odrobinę mniej szczery, ale niemniej mocny list do Jego Œwištobliwoœci. Portugalię należy obecnie zaliczyć do wrogów wiary, bez względu na to, jakie roszczenia do honorowego tytułu papieskiego będš zgłaszane w imieniu jej króla. Oceniajšc Carvalha - tego nudnego biurokratę - po prostu jako człowieka, trzeba stwierdzić, że ma wszystkie cechy parweniusza. Œwiadczyło o tym udawanie, że nie zwracał uwagi na podziw wyrażany wobec jego obrazu, chociaż było oczywiste, że się nimi cieszy. Jednak jako urzędnik jest niebezpieczny i stanowi to - rozmyœlał Altamirano - jeszcze jeden przejaw ogromnych zmian, jakie zaszły w Europie od momentu, kiedy on sam wybierał sobie drogę życiowš. W owych czasach przewodnik królewskiego albo ksišżęcego sumienia stanowił siłę, z którš należało się liczyć. Obrona zakonu nie była wówczas nieubłaganš walkš, ale miłš intelektualnš rozrywkš. Natomiast w dzisiejszych czasach, chociaż monarchowie nadal zasiadajš na swoich tronach, królestwami kierujš ludzie podobni do Carvalha, a zakon zbyt się zestarzał jako instrument, by dało się go włšczyć w nowš machinę rzšdzenia. Jeœli Carvalho doprowadzi do zgodnego wystšpienia przeciwko Towarzystwu Jezusowemu wszystkich dworów europejskich, najprawdopodobniej odniesie sukces. Oczywiœcie sam zakon ułatwił mu zadanie. Koncentrujšc wszystkie wysiłki na tym, żeby okazać się niezbędnym dla starego porzšdku, stał się podejrzany dla nowego. Altamirano uderzył dłoniš w rękawiczce we framugę okna swojego powozu i stangret obejrzał się, tak że musiał zastšpić ten gest zniecierpliwienia stukaniem w zamyœleniu w okno, przez które wpatrywał się teraz w noc. Gdzieœ tam w mrokach stoi zakotwiczona flota, która zabierze go do Buenos Aires poprzez burzliwy, a potem parny Południowy Atlantyk. Była to pierwsza pozbawiona okreœlonego zadania podróż, jakš Altamirano przedsiębrał dla zakonu i Koœcioła. Starzeje się i nie omieszka napomknšć o tym w liœcie do papieża. Altamirano nie wierzył w proste lekarstwa duchowe. Jakieœ dwadzieœcia lat wczeœniej próbował z grzechami ciała - grzechami, które rozpoznawał bez najmniejszych trudnoœci - uporać się przez modlitwę. Było to w Rzymie i dobrze pamiętał, że kiedy jego eksperyment dobiegł końca, nie uzyskał ze sklepienia żadnej odpowiedzi. I nagle wszystko zatrzęsło się od dŸwięku dzwonów. Cóż, jeœli krytycy zakonu rozglšdajš się za odpowiedniš tarczš strzelniczš, jego przypadek jest jakby specjalnie dla nich stworzony. Uœmiechnšł się na tę myœl i zdjšwszy perukę przytulił policzek do haftowanych zasłon powozu. Umiarkowany posiłek z fig, białe wino i dziewczyna już na niego czekajš. Potem chwilowa pociecha w ramionach kobiety, z pewnoœciš zasługujšcej na mniej czcigodnego partnera - bardziej gibkiego, a mniej subtelnego - ale zobaczy, że strzela starzejšcy się mężczyzna, który wynajšł jš na ten wieczór, potrafi jeszcze cieszyć się życiem. W pałacu człowiek, z którym Altamirano dopiero co się pożegnał, był jedynš osobš nadal czuwajšcš - poza nocnš strażš; także podsekretarz nie spał: ziewał i patrzył trwożliwie na drzwi gabinetu ministra. Carvalho, który teraz pofolgował sobie z winem, przeniósł kandelabr na boczny stolik, by móc wygodnie obejrzeć swojego Tiepola. Teraz był pewny, że to arcydzieło. Nie dlatego, że znał się na malarstwie, ale dlatego, że był sędziš ludzi i wiedział, iż podziw wyrażony przez niedawnego goœcia był szczery. Fakt, że jezuita wykorzystał obraz także po to, żeby odwrócić temat rozmowy, miał uboczne znaczenie. Tiepolo to mistrz! Zadziwiajšce do jakiego stopnia Włosi sš w dzisiejszych czasach biegli we wszystkich rzeczach poza jednš, ale za to najpotrzebniejszš - poza sprawowaniem władzy. Postanowił kilka dalszych obrazów Tiepola sprowadzić do większego apartamentu, do którego zamierzał się przenieœć jeszcze przed końcem roku. Apartament usytuowany na końcu przeciwległego korytarza liczył osiem pokojów, dwa razy tyle, ile u Pedra de Morty, a co więcej miał też balkon. Przewidywał, że nadejdzie dzień - w istocie ten dzień prawie już nastšpił - kiedy najdumniejszy arystokrata będzie zrywał się na równe nogi, kiedy zostanie zapowiedziane, że przybywa minister Carvalho, bez względu na to, kto poza tym może być obecny. Jest dłoniš spoczywajšcš na sterze nawy państwowej i już wkrótce wszyscy uœwiadomiš sobie, że okręt zmienił kurs i dzięki Carvalhowi Portugalia znowu stała się jednym z przodujšcych narodów, silnym jak Prusy, prosperujšcym jak Anglia. Jego nagrodš będzie tytuł diuka, a może nawet księcia. W końcu król Józef już teraz zamierza uczynić swojš dziwkę księżnš. Wczeœniej czy póŸniej Carvalho z pewnoœciš zostanie wyniesiony ponad zwykłych diuków, gdyż w przeciwieństwie do nich zasłużył sobie na tytuł. Odsłonił zęby w grymasie, którego nie widziała nigdy nawet jego żona, i wsłuchujšc się w nie ustajšcy aplauz, któremu towarzyszyły bębny i tršby, przypomniał sobie, jak starożytni Rzymianie wypędzali swoich królów. Bez królów można się obejœć. W starożytnym Rzymie ludzi takich jak Carvalho powoływano na dyktatorów. Nie po raz pierwszy te obłędne ambicje opanowały jego mózg, zwykle tak chłodny i praktyczny. Stłumiony żar może strawić umysł. Zbyt długo musiał czekać na brzask tego dnia. Żeby wyzwolić œlepš siłę, która nim miotała, wstał i zaczšł chodzić wielkimi krokami po pokoju tam i z powrotem, odzyskujšc przy każdym nawrocie czšstkę swej wyniosłej postawy. Potem stanšł, wyprostował się dumnie i wszystkich przeciwników, duchownych i arystokratów, skazał na œmierć przez powieszenie albo na stos. Nagle skierował niespokojne, przebiegłe spojrzenie w stronę drzwi, podszedł do nich długimi, szybkimi krokami i gwałtownie otworzył. Podsekretarz siedzšcy przy swoim stoliku starał się wyglšdać na człowieka zaprzštniętego pracš i dopiero po chwili uniósł, zaskoczony, głowę. Carvalho, przybrawszy swój zwykły wyraz twarzy, odzyskał równowagę ducha i zamknšł drzwi, przypominajšc sobie, że powinien zachować większš ostrożnoœć. Kiedy znalazł się z powrotem w swoim gabinecie usiadł przy biurku i z chłodnym już umysłem wzišł do ręki jakiœ dokument. Oczywiœcie Altamirano! Typowy jezuita! Nigdy nie wiadomo, co kryje się w jego głowie. Mówi się o myszy koœcielnej; dlaczego nie mówi się o koœcielnych kameleonach? Zachichotał. Jakimż labiryntem wymyœlnych sztuczek musi być œwiadomoœć takiego rozpustnego, chciwego, starego grzesznika! (Dla Carvalha wszystkie problemy etyczne były proste. Rozstrzygał je na miejscu zgodnie z regułš kciuka). Trzymał w ręku ostatni list przysłany przez agenta. Agent donosił, że Cabeza w pełni akceptuje Traktat Madrycki. Nie ma wštpliwoœci co do tego, ile naprawdę warte sš poglšdy namiestnika, ale z całš pewnoœciš sš zdrowe. Liczy na to, że Traktat Madrycki zwiększy pomyœlnoœć kolonii, przywracajšc unieruchomionš ziemię i pracę na wolny rynek. To cudowne jak self_interest może nauczyć bezmyœlnego nawet człowieka dostrzegać rzeczy korzystne dla niego - rzeczy, na które œlepi sš najgłębsi myœliciele Koœcioła. Jeœli tylko Cabeza będzie miał do dyspozycji użyteczne frazesy, potrafi jednym ruchem przecišć węzeł tak, by księża, zaplštani w teologię, nigdy już nie zdołali się podnieœć. Musi to wymagać nie lada wysiłku - uœwiadomił sobie Carvalho - aby ten ciemny hiszpański osadnik wyzbył się przesšdów czerpišcych pożywkę z odwiecznej wrogoœci i starej tradycji i dobrowolnie oddał się pod panowanie portugalskie. W gruncie rzeczy chodzi tu o jeszcze jeden dowód na to, że rzeczywistym prawem pokojowym jest prawo rynku. Jest absurdalne, że decyzja w sprawie misji nie spoczywa w rękach przebywajšcego na miejscu namiestnika. Gdyby w grę wchodziła kolonia angielska, Altamirano - Carvalho nie miał co do tego najmniejszych wštpliwoœci - nie postawiłby tam stopy. To, że decyzja w sprawie tak praktycznej musi w ostatecznym rachunku być pozostawiona księdzu, było rzeczš nie do zniesienia i teraz, po rozmowie, jakš odbyli, Carvalho nie ma nawet pewnoœci, na którš stronę szala się przechyli! Cóż, bez względu na to, w którš stronę jezuicki kocur da susa, Carvalho może zapobiec szkodom, jakich mógłby narobić. Przysunšwszy do siebie arkusz papieru, minister zaczšł spisywać dodatkowe instrukcje dla swojego przedstawiciela, którego posłał do Asunci~on, by miał na oku wprowadzenie w życie Traktatu Madryckiego. Częœć czwarta 16 Trzy miesišce póŸniej w Asunci~on list Carvalha został otwarty przez adresata - o nazwisku Hontar - w rezydencji namiestnika, gdzie ów adresat był goœciem. Senhor Hontar - wysmukły i elegancki homoseksualista o długiej, komicznej, smutnookiej twarzy - westchnšł w przewidywaniu nieprzyjemnej lektury i z odrazš wyjrzał na egzotyczny ogród. W takim duszšcym skwarze wolałby znaleŸć się z powrotem w Portugalii, gdzie jako nieudany dyplomata z genealogiš sięgajšcš wstecz do czternastego wieku, obsługiwany przez lokaja majšcego zrozumienie dla jego upodobań, mógł żyć dostatecznie wygodnie z dochodu, który, choć szczupły, pozwalał na elegancki, jeœli nie wystawny, tryb życia. Zaufanie, jakie okazał mu Carvalho, wysyłajšc do tego barbarzyńskiego rejonu œwiata, w pewien sposób pochlebiało mu, ale bynajmniej nie radowało. Skoro nic nie wyszło z placówki w Wiedniu albo innej prawie tak samo atrakcyjnej stolicy, jego ulubionš rezydencjš pozostawała własna willa u stóp wzgórza niezbyt daleko od Lizbony. Tutaj, na skraju dżungli, przyłożył dłoń do swojej sceptycznej, spoconej twarzy i próbował odgadnšć, co Carvalho chciał tym razem osišgnšć. Ponieważ nowo mianowany minister spraw zagranicznych miał pięćdziesišt jeden lat, musiał się spieszyć. Co gorsza, palił się do tego, by ujšć w swe ręce nowš miotłę, a w konsekwencji Hontar nie mógł mu się narażać. Zapewne, na ile wie i na ile go to interesuje, poglšdy Carvalha sš zdrowe. Bez wštpienia wschodzšca gwiazda pracowała ciężko i dobrze, w nowym, sprawnym stylu. Jednak dla Hontara nowoczesnoœć nie stanowiła żadnych rekomendacji. Dawno już temu doszedł do wniosku, że urodził się w niewłaœciwym momencie. Według własnej dobrze przemyœlanej opinii powinien był żyć w czternastowiecznej Wenecji jako siwobrody uczony mieszkajšcy w zimnym mieszkaniu, którego okna wychodzš na morze, w otoczeniu muskularnych majtków wracajšcych z rejsów do bliskowschodnich portów oraz wysokich żołnierzy prosto ze straszliwych wojen. A jednak znalazł się właœnie w Asunci~on, wplštany w brudnš sprawę, która w tym samym prawie stopniu przyczyniała się do złego samopoczucia co upał. Treœć listu, który trafił do jego ršk, okazała się gorsza, niż przypuszczał. Był przerażony czytajšc, jak daleko Carvalho ma zamiar się posunšć w razie koniecznoœci. Co takiego daje człowiekowi prawo do podejmowania drastycznych decyzji? Z pewnoœciš honor - jeœli można tak to nazwać - nie jest tego wart, podobnie jak bogactwo. Czy to możliwe, żeby ten człowiek naprawdę wierzył, że został powołany do tego, by stać się pewnego rodzaju narzędziem? Nie można zaprzeczyć, że za granicš zapanował nowy duch. Nie chodzi już tylko o chciwoœć. W powietrzu unosiło się coœ aktywnie destrukcyjnego i Carvalho to wyczuł. Najgorsze, że właœnie on musi zwyciężyć. Nawet jeœli jezuici spróbujš się bronić, rychło dostrzegš, że nie majš żadnego wsparcia. Hontar doszedł do wniosku, że musieli już to sobie uœwiadomić. A wszystko to oznacza, że warto przyjrzeć się ojcu Altamirano, który wkrótce przybędzie do Asunci~on, żeby rozegrać swojš partię, bardzo trudnš, skoro teraz rzeczywistym przeciwnikiem stali się najbliżsi mu ludzie, ojcowie jezuici z misji. Hontar przyglšdał się im, kiedy przybywali do swojego domu w Asunci~on w cišgu ubiegłych tygodni, gotowi do wzięcia udziału w publicznej audiencji. Uznał ich za zdecydowanych na wszystko ludzi o srogich twarzach, za ludzi, którzy bronić będš każdej piędzi swoich pozycji. Nowy duch nie był mile widziany przez tego rodzaju księży. Starannie oceniajšc aktorów, którzy mieli wzišć udział w dramacie, Hontar zwrócił już uwagę na Irlandczyka, ojca Gabriela. Niezwykłe były te dziecinne oczy w starej, zniszczonej cierpieniem twarzy. Jeszcze większe zdumienie budził ten, który w milczeniu chodził za nim krok w krok - braciszek o mrocznej, pokrytej bliznami twarzy, pomimo swojej sutanny robišcy wrażenie człowieka nader niebezpiecznego. Wezwania z Asunci~on do uczestniczenia w obronie sprawy jezuickiej dotarły do Gabriela dwa miesišce wczeœniej, w nowej misji, którš założył powyżej wodospadów. - Cóż to może być w istocie za problem? - spytał ojca Ribira natychmiast po przybyciu. - Druga strona nie ma żadnych argumentów. - Jego Œwištobliwoœć przysyła ojca Altamirana, który cieszy się jego całkowitym zaufaniem, w celu bezstronnego wysłuchania obu stron - padła ostrzegawcza odpowiedŸ. Gabriel spojrzał na pobrużdżonš twarz swojego zwierzchnika, jakby szukajšc w niej jakiegoœ znaku. - Myœlisz, ojcze, że jest naprawdę możliwe, by postanowił zamknšć misje? - Myœlę, że powinieneœ zatroszczyć się o przekonywajšce argumenty. - Rozumiem. Czy mogę powtórzyć to innym księżom, ojcze? - Taki jest cel naszej rozmowy. Tak więc Gabriel powiedział o wszystkim pozostałym jezuitom, łšcznie z Sebastianem i Mendozš. Minęły dwa lata, odkšd Mendoza złożył œluby. Od tamtego czasu żył w pokoju, pracujšc w milczeniu, poœwięcajšc uwagę dziełu budowania, powolutku, nocami uczšc się czytać. Od chwili przybycia dzieci Guarani uwielbiały go, a doroœli widzieli w nim wojownika. Ufały mu także kobiety. Wymieniał z nimi wszystkimi swoje najtajniejsze myœli i wysłuchiwał ich odpowiedzi w sposób, jakiego nie udało się osišgnšć nawet Gabrielowi. Szczerze omawiał z nimi każdš sprawę, jaka wyłoniła się w jego umyœle. Inni bracia nie bez pewnej zazdroœci patrzyli, jak swobodnie rozmawia z Guarani na cienistych puszczańskich œcieżkach w cišgu dnia i przy ognisku w nocy i jak Guarani zawsze milkli, ilekroć zbliżył się któryœ z księży albo pozostałych braci. Szczególnie Ÿle znosił to ojciec Antonio; zawsze pragnšł być jak najbliżej cennych serc nowo nawróconych. Wreszcie poskarżył się ojcu Gabrielowi. - Wyznaczyłeœ mu za zadanie budownictwo - oznajmił - nie zaœ pieczę nad duszami. - Tak jest. Ale w ostatecznym rachunku sam Chrystus wskazuje drogę. - To z pewnoœciš nie jest pomysłem naszego Pana - stwierdził stanowczym głosem Antonio - z całš pewnoœciš nie. Nie można zaprzeczyć, że Mendoza jest mordercš, a teraz trzyma nowo nawróconych w zagłębieniu swojej dłoni. To nie jest dobrze. - Powinieneœ więc mu to powiedzieć. Antonio poszedł i kiedy znalazł Mendozę przy pracy w lesie, usiadł i przez całe popołudnie wyjaœniał mu, dlaczego jego zażyłoœć z nawróconymi Indianami budzi taki sprzeciw. W tym czasie Mendoza, w skupieniu słuchajšc słów Antonia, obrobił w milczeniu kilka œciętych drzew. Słońce było już nisko, kiedy Antonio skończył oœwiadczeniem: - Brat musi wykonywać pracę, która została mu wskazana, nie zaœ samemu wynajdować sobie zadania. - Pomagam im na tyle - wytłumaczył Mendoza - na ile oni mnie pomagajš. - Jeœli masz jakieœ kłopoty, powinieneœ zwrócić się o pomoc do ojca Gabriela albo jakiegoœ innego brata. Mendoza rozeœmiał się i powiedział: - Ojcze Antonio, niektóre z moich kłopotów sš bardzo drobne. Właœnie w nich pomagajš mi Guarani. - A jakież sš te twoje drobne kłopoty? Czy ty powinieneœ im pomagać, czy może raczej ojciec Gabriel? - Oczywiœcie ojciec Gabriel. Ale oni rozmawiajš ze mnš, żeby przygotować się do tego, że pójdš do niego, gdyż wolš zaczšć od rozmowy z kimœ równym sobie. Zdziwiony Antonio zaprotestował: - Równym sobie? - Mam nadzieję, że jestem im równy. Ojciec Antonio zamilkł. Potem przyznał pobożnym tonem: - Oczywiœcie. Wszyscy jesteœmy równi w oczach Boga. - Ale ja jestem im równy także w oczach ludzi. Właœnie dlatego rozmawiajš ze mnš o takich rzeczach, które przytrafiajš się zwykłym ludziom. - Co to za rzeczy? - Proponuję, ojcze, żebyœ popracował jutro obok mnie. Być może będę gawędzić również z tobš. Ale kiedy Antonio pracował u jego boku, Guarani wcale nie przyszli. Gdy tylko odszedł, natychmiast pojawili się z powrotem. - Powiedziałeœ im, żeby trzymali się ode mnie z daleka - oskarżył go Antonio. - Trzymajš się od ciebie z daleka, ojcze, bo się ciebie bojš. - Bojš się mnie? - Wštły i mały Antonio był oburzony i zdumiony. - Tak. - Dlaczego? - Mówiš, że jesteœ surowy. - W czymże to się przejawia? - Myœlš, że jesteœ smutny, osowiały. - No nie, czy naprawdę tak mówiš? - Tak, wszyscy. - Może majš rację. - Wydšł policzki, pogršżony w swoim przygnębieniu. - Osowiały. Jak byœ opisał człowieka osowiałego? - Człowiek osowiały nie może podsunšć mężczyŸnie rady, jak ma traktować swoje dodatkowe żony, kiedy zostaje chrzeœcijaninem. - Rozumiem. A co ty mu radzisz? - Nie wiem. Oni po prostu omawiajš to ze mnš. - A co mówiš o Gabrielu? - To człowiek, który ma Chrystusa w sobie, ale nie wie o tym. - No cóż - powiedział Antonio - przynajmniej to jest prawdš. A co mówiš o tobie. - Wiem tylko, że mówiš, że dobrze buduję. Powiedziałem ci teraz już wszystko, co wiem. Czy możemy wrócić do naszej pracy? - Tak, bierzmy się do pracy. Wskazałeœ mi wielki grzech, z którego nie zdawałem sobie sprawy, i dziękuję ci za to. - Ja też ci dziękuję, ojcze. Będę pamiętał o tym, co powiedziałeœ. Antonio był podekscytowany, kiedy powtarzał to wszystko Gabrielowi. - Myœlę - oœwiadczył - naprawdę i szczerze myœlę, że mamy wœród nas kogoœ w rodzaju œwiętego. Gabriel wyrzucił obie ręce do góry w geœcie irytacji. - Raz mówisz mi, że to morderca, nie zasługujšcy na to, by należeć do naszego zakonu, a za minutę słyszę, jak powiadasz, że to œwięty. Otóż mówię ci, że nie jest ani jednym, ani drugim, ale nie zaprzeczam, że zasługuje, aby być jednym z nas ze wszystkimi swoimi grzechami... i cnotami także, skoro już o tym mówimy. Gabriel zdawał sobie sprawę, że cnoty Mendozy sš cnotami żołnierza, nie zaœ księdza, ale w końcu œwięty Ignacy Loyola, założyciel, też był kiedyœ żołnierzem i myœlał o zakonie jako o armii Chrystusa. W jego oczach misje były Chrystusowymi fortami, wysuniętymi posterunkami w œwiętej wojnie. Jeœli chodzi o Mendozę, Gabriel był gotów zaakceptować go, podobnie jak Guarani, takim jakim jest. Jednak sam Mendoza zmagał się ze swojš słaboœciš - przede wszystkim z brakiem umiejętnoœci czytania. Zamiast spać œlęczał po nocach przy œwietle ognia nad elementarzem z piórem i kartkš papieru. Nauczenie się alfabetu było dla niego długš i ciężkš walkš, a kiedy to osišgnšł, uznał, że nie mniej trudne jest łšczenie liter w słowa. Łatwoœć, z jakš dzieci Guarani wykonywały to zadanie, napełniała go podziwem. Kiedy Gabriel dostał od ojca Ribira wezwanie do Asunci~on, by wzišć udział w zgromadzeniu, które ojciec Altamirano zamierzał odbyć w celu poznania prawdy o misjach, œcišgnšł brwi. Przecież wszyscy znajš doskonale prawdę. Wrogowie szerzš oszczerstwa o Guarani, no, powiedzmy, nie wszystko jest oszczerstwem, ale oczywistš intencjš tych opowieœci jest oszukiwanie, wszyscy zaœ, którzy znajš misje, szerzš za morzem ich sławę jako bastionu królestwa Chrystusowego. Altamirano musi o tym wiedzieć. Czemu więc miało służyć zwoływanie tego posiedzenia? W wezwaniu pouczono Gabriela, że masz zabrać ze sobš każdego towarzysza, który mógłby okazać się pożyteczny. Jego wybór padł na Sebastiana i Mendozę. Altamirano od razu spostrzeże, iż Sebastian jest niezdolny do kłamstwa; to prostolinijny, mężny, były podoficer piechoty o dłoniach stwardniałych od pracy. Mendoza był żywym dowodem istnienia handlu niewolnikami; własnymi słowami, jeœli w ogóle zabierze głos, da straszliwe œwiadectwo, że misje pełniš służbę wyznaczonš im przez Chrystusa. Było ciemno, kiedy Gabriel wyjawił swoje decyzje, i wszyscy bracia siedzieli już wokół ogniska. Sebastian stał się purpurowy, gdyż Gabriel rozeœmiał się na głos, kiedy Sebastian niby uczniak próbował ukryć swoje ukontentowanie wydłużajšc twarz. Mendoza jednak był œmiertelnie poważny, gdy potrzšsajšc głowš oznajmił: - Ojcze, pozwól mi zostać, gdzie jestem. - Nie możesz zostać, gdzie jesteœ. Nadszedł dla ciebie czas, byœ nieco rozwinšł skrzydła. - Nie umiem przemawiać. WeŸ jakiegoœ innego. - Wskazał na pozostałych jezuitów. - Nie będziesz wcale przemawiał, poza być może zwykłš rozmowš, a zresztš będę przy tobie. - Wolałbym, żeby moja noga nie stanęła nigdy w Asunci~on. Gabriel spojrzał na niego ze zrozumieniem i na razie nic nie powiedział, ale kiedy znalazł się z nim w cztery oczy, szepnšł: - Nie wierzysz, że œmierć Philippa została ci wybaczona? Mendoza w pierwszej chwili nic nie powiedział. Jego twarz była bez wyrazu, ale Gabriel podchwycił spojrzenie. Ogień trzaskał bardzo głoœno. - Póki jestem tutaj, czuję, że zostało mi wybaczone. Oto dlaczego nie pragnę wyjeżdżać - oœwiadczył wreszcie. - Boisz się, że w Asunci~on mogš wrócić pewne uczucia? - Tak. - Miłosierdzie Boże jest wszędzie. - Ojcze, pozwól mi zostać. - Nie możesz kręcić nosem na kształt, jaki przybiera Boże zmiłowanie. Wrócijmy jeszcze do tej rozmowy rano, kiedy wszystko przemyœlę. Tej nocy spoczywajšc na swoim posłaniu uœwiadomił sobie, jak głęboka jest rana Mendozy i jak płytkie musiało być jego własne współczucie, skoro przedtem nie zdawał sobie z tego sprawy. Jeœli Mendoza nie uda się do Asunci~on, jego rana w końcu przemieni się w kalectwo. Gabriel modlił się do Chrystusa, by zyskać wskazówki, jak ma postšpić, i tam w ciemnoœci wiedział, jak bardzo Chrystus się frasuje. Jednak nie dostał odpowiedzi na swojš modlitwę. Następnego ranka był nadal zagubiony, kiedy zaczšł nalegać na Mendozę. - Błagam cię. Błagam cię, żebyœ pojechał. - Nie, ojcze Gabrielu. - To bardzo ważne. Potrzebuję ciebie na tym zgromadzeniu. - Bardzo żałuję, ojcze, ale muszę odmówić. Gabriel zaszurał stopami. - Doskonale, w takim razie jest to polecenie. - Usłucham - nachmurzył się Mendoza. - To samo można było powiedzieć wczorajszego wieczoru. - To znaczy, że wiesz, iż jest to słuszne. - Nalegał zadowolony Gabriel. Jednak Mendoza rzucił tylko w odpowiedzi: - Być może. - Powiedz Hacughowi, że potrzebuję także jego i ze dwóch wojowników. I przyda nam się również Babuie. Był to ten chłopiec, który zaprzyjaŸnił się z Mendozš od dnia jego przybycia. Gabriel chciał, żeby Babuie zaœpiewał pieœni koœcielne, których go nauczył, gdyż chłopak miał bardzo czysty głos. - Powiem im - odparł Mendoza i odszedł zostawiajšc Gabriela dziękujšcego Chrystusowi, który wszystko przewidział, a z posłuszeństwa uczynił pierwszš regułę w zakonie jezuickim. Posłuszeństwo narzuciło się Mendozie z całš oczywistoœciš, widział bowiem cały łańcuch rozkazów, idšcych od Boga przez Gabriela do niego - łańcuch będšcy linš życia - aczkolwiek to przez Guarani spłynšł na niego pokój Boży. Kiedy jednak po długiej i ucišżliwej podróży w dół rzeki przybyli do Asunci~on, Mendoza chodził krok w krok za Gabrielem, z twarzš wtłoczonš w koloratkę i nic nie widzšcymi oczyma. Żołnierze zobaczyli go i jeden z nich, szukajšc zaczepki, zawołał: "Hej, to przecież Mendoza", ale on nawet nie drgnšł. Hidalgowie i ich damy tršcali się łokciami na jego widok, przypominajšc sobie skandal, a Cabeza skorzystał z okazji, by oznajmić, że gdyby decyzja należała do niego, bratobójca nie uniknšłby kary za swojš straszliwš zbrodnię. "W obecnym stanie rzeczy - przypomniał im - mam podcięte skrzydła, gdyż obowišzuje mnie przestarzałe postanowienie zmarłego króla Hiszpanii, mogę jednak obiecać, moje panie, że wkrótce wszystko się odmieni". Kiedy Mendoza odwiedził miejsce, gdzie zabił Philippa, zobaczył, że zwalono tam właœnie ładunek melonów. Ribiro, ojciec prowincjał, przeprowadził ze zgromadzonymi jezuitami cztery próby publicznej dysputy, by się upewnić, że będę bronić się możliwie najlepiej, uprzedzš wszelkie ataki na misje. Przy tych okazjach wybuchały gwałtowne spory, podczas których Mendoza siedział nieruchomy jak kamień, po prostu potrzšsajšc głowš, kiedy Ribiro zapytał go w końcu wprost o komentarz. Zanim przybył Altamirano byli w pełni przygotowani. 17 Altamirano przybył w otoczeniu flotylli małych łodzi przystrojonych flagami Hiszpanii, Portugalii i Watykanu, przy akompaniamencie tršb i bębnów, zasiadajšc w paradnej barce, i szerokim gestem pozdrowił tłumy przyglšdajšce mu się z nabrzeża i zacumowanych galerów. Ludzie wszelkiego stanu i wszelkiej kondycji zebrali się na tę okazję: hidalgowie ze swoimi damami, kupcy, duchowni łšczenie z przybyłymi tu jezuitami, a wreszcie, przewyższajšca wszystkich liczbš, chmara półnagich Guarani. Hidalgowie zdjęli kapelusze z głów, kiedy Altamirano, podtrzymywany przez swojego sekretarza, wstał niepewnie, by udzielić ogólnego błogosławieństwa. Uniósł już dłoń, ale w tym momencie tłum tubylców przesunšł się przed jego oczyma i zakołysał, gdyż Indianie klękali, więc zastygł na chwilę bez ruchu, przejęty i zdumiony. Ten widok sprawił, że poczuł się nieswojo. Łatwo znalazł sobie wytłumaczenie tego faktu: sš nowo nawróceni, sš pobożni; to naturalne, że myœlš o nim jak o swoim przybyłym z Rzymu zbawcy, a jako dygnitarza jezuitów kojarzš go sobie z misjami. Jednak kiedy tak patrzył na nich po raz pierwszy, zafascynowany ich płaskimi twarzami o oczach jak diamenty, najbardziej wzburzyło go poczucie zupełnie wszak niemożliwej bliskoœci, jakby pragnšł oddalić się od nich, lecz nie mógł tego uczynić. Wprowadzono na barkę księży z misji i przedstawiono ich kolejno, a kiedy jeden po drugim pochylali się przed nim, by przyjšć błogosławieństwo, zwrócił uwagę na ich oczy. Szczególnie pewna para błękitnych Ÿrenic przypominała mu oczy innego człowieka, równie jasne i pełne młodoœci w zniszczonej twarzy, aczkolwiek posiadacz tamtych oczu sprzed lat był stary, nie ogolony i siwowłosy. Były to oczy pierwszego nauczyciela Altamirana, oczy tak przezroczyste, że ujawniały wrażliwemu chłopcu wszystkie bez wyjštku uczucia starca. Przypomniał sobie jego łagodnš twarz, zazwyczaj trochę smutnš, ale czasem uœmiechniętš, oraz długš szyję, wtulonš w kołnierz, a chlupot tej amerykańskiej rzeki o barkę przeniósł Altamirana wstecz, do lat chłopięcych, spędzonych w Italii w pałacyku nad wšskim strumykiem pod bardziej opalizujšcym niebem. Przez chwilę wydało mu się nawet, że słyszy wrzawę. Bez wštpienia - pomyœlał - muszę być bardzo zmęczony. Wysłano go w bardzo długš podróż. Właœnie w tamtej wiosce nogi same poniosły Altamirana œcieżkš prowadzšcš do miejsca, w którym znalazł się w tej chwili. Został wytrawnym negocjatorem dzięki przykładowi pobożnego, ale prostego człowieka. Co roku, kiedy cała rodzina wyjeżdżała na wieœ, ojciec wzywał wioskowego księdza, by wpajał mu elementy nauczania Koœcioła, "ponieważ - mawiał - ksišdz nie może zaszkodzić". Ten ksišdz był starym człowiekiem o wyrazistych oczach. Krzepcy i dobroduszni wieœniacy mieli go za głupca. "Pasterz - powiadali - nie powinien pozwalać, by własna trzódka odzierała go ze skóry, jeœli dba o szacunek swych owieczek". Altamirano, który lubił z nim przebywać, patrzył na niego jak na kogoœ w rodzaju błazna. Kiedy na przykład droczył się ze starcem, mówišc o tym, jak łupiš go wieœniacy, ten w odpowiedzi przekonywał go żarliwie, że szalenie potrzebujš pieniędzy. Zwykle szła za tym wysłuchana w skupieniu opowieœć z Biblii. Miało się wrażenie, że porywajšce opowiadanie historii biblijnych jest jedynš formš wypowiedzi po mistrzowsku opanowanš przez starca. Kiedy dwaj miejscowi filozofowie - pewien tapicer i czeladnik złotniczy - przybyli z pobliskiego miasteczka targowego, by podjšć z nim dysputę, bez najmniejszych trudnoœci zbili go z pantałyku. Ku wielkiej uciesze wieœniaków, kiedy tylko podejmował jakšœ kwestię poruszonš przez dwóch przeœladowców, pytajšcy zawsze znajdowali replikę i wydawało się, że sam ksišdz tego właœnie oczekuje. Był zdania, że do niego należy tylko zdeptywanie œcieżek, by odwiedzać chorych, smutnych i umierajšcych, którzy cenili sobie jego towarzystwo. Cenił je także Altamirano, więc kiedy ksišdz umarł, poszedł do jego domu i płakał z twarzš wtulonš w odzież starca, czerpišc pociechę ze znajomego zapachu. Przez cały tydzień nie wychodził z pałacyku i nie odzywał się do nikogo, a potem zawiadomił ojca, że kiedy doroœnie, zostanie księdzem. Zaskoczony ojciec zrozumiał w czym rzecz i nie zamierzał go przekonywać ani oœmieszać. Ma dosyć czasu, żeby z tego wyrosnšć - powiedział sobie. Potem doszedł do wniosku, że zamysły syna można potraktować poważnie. Złożył wizytę krewnemu, który był biskupem, i wrócił nastawiony przychylnie. "W tym twoim pomyœle coœ jest - oznajmił po powrocie. - Postaram się zasięgnšć informacji." Uczynił to i końcowy werdykt, przypomniał sobie Altamirano, brzmiał: "Jesteœ sprytnym chłopcem. Jeœli za rok nadal będziesz skłaniał się do tej drogi, zostaniesz księdzem, a gdyby ktoœ spróbował się z ciebie œmiać, okazałby, że jest głupcem". Altamirano przypomniał sobie, że słyszšc te słowa prawie zmienił zamiar. Wytrwał przy swoim postanowieniu, gdyż widział radoœć matki. Uznała, że chodzi tu o błogosławieństwo udzielone jej zgnębionej duszy przez Najœwiętszš Maryję Pannę. Podziw Altamira dla miłoœci, która nie wie co to podstęp, nie wytrzymał próby, jakš stanowiła edukacja w kolegium jezuitów. Zagubił tam swojš pierwotnš stanowczoœć, wzrosło natomiast jego pragnienie korzystnego ułożenia swoich spraw. Jednak tutaj, w Asunci~on, na kołyszšcej się barce, poczuł, że ta właœnie stanowczoœć słabnie. Z całym ceremoniałem sprowadzono go na brzeg, gdzie raczej zaczepił go niż powitał prostacki, ale pysznie ubrany, mężczyzna, który stanšł przed nim z przesadnym ukłonem i słowami: - Witaj, wizytatorze generalny. Nazywam się Cabeza i jestem tu namiestnikiem. Proszę pozwolić, że przedstawię senhora Hontara. Następnie zaprowadzono Altamirana do rezydencji namiestnika, gdzie odbył wstępnš dyskusję z Cabezš i Hontarem, przygotowujšc się w ten sposób do publicznej audiencji. Następnie wizytator generalny miał chwilę czasu na odpoczynek, po czym przybył Cabeza, który robił, co mógł, by pokazać, jak jest ważny. W tym momencie Hontar odczytawszy na nowo instrukcję Carvalha, złożył list ministra i wsunšł go pod kaftan. Zupełnie niepotrzebnie czekał już majordomus, by poprowadzić go górnym piętrem, gdzie go zakwaterowano, potem marmurowymi schodami w dół, a wreszcie po kamiennej posadzce parteru do apartamentu zajmowanego przez innego goœcia namiestnika, a mianowicie przez wielebnego wizytatora generalnego. Kiedy szedł po schodach, zobaczył dwóch ubranych w liberię Guarani ustawionych po obu stronach schodów w hallu na dole. Na czeœć europejskich goœci ubrano ich w dławišce krawaty, ale stopy mieli bose, a niewzruszone twarze nie zdradzały żadnym drgnieniem, że zdajš sobie sprawę z wydarzenia, którego sš œwiadkami. Altamirano ze swojego pokoju na parterze przyglšdał się, jak służšcy i robotnicy Guarani przygotowujš za oknem dziedziniec na publiczne zgromadzenie, które miało odbyć się nazajutrz. Cabeza, który już się był stawił, otworzył drzwi wiodšce z pokoju Altamirano na dziedziniec i coœ do nich krzyczał. Schodzšc na dół Hontar wzdrygnšł się na dŸwięk chrapliwego głosu namiestnika i użalił się nad sobš, że musi mieć do czynienia z takim sprzymierzeńcem. Wolałbym stanšć ramię w ramię z jego przeciwnikiem - rozmyœlał podziwiajšc dystyngowany styl jezuity, kiedy wchodził do jego pokoju. Altamirano niedbale zdjšł elegancki skórzany płaszcz i położył go na stole, ukazujšc wytworny kaftan oraz delikatnš batystowš koszulę. Następnie słyszšc kaszlnięcie majordomusa, z wystudiowanš nonszalancjš obrócił się w stronę drzwi, gdzie stał Hontar, by powitać człowieka, którego miał za łańcuchowego psa Carvalha. - Zastanawiam się, czy znuży mnie kiedyœ przyglšdanie się tym krajowcom - rzekł Altamirano. - Jest coœ bardzo dziwnego w tym, jak unikajš spojrzenia na człowieka. - Na siebie, ojcze, z pewnoœciš muszš patrzeć. - Wcale nie. Być może żywiš nadmiernš czeœć dla mojego urzędu. - To oczywiste! - szczeknšł Cabeza wkraczajšc z dziedzińca. - ...a jednak nie udało mi się pochwycić choćby przelotnego spojrzenia któregoœ z nich. Wczoraj wieczorem rozpakowywali moje ksišżki. - Wzišł do ręki wytwornie oprawione dzieło, jak zauważył Hontar, Woltera. - Poprosiłem, by rozwijali je ostrożnie i tak też uczynili, ale również całowali każdy wolumin. - Naturalnie - wyjaœnił Cabeza. - Ponieważ księgi sš œwięte. Altamirano pokazał im jeden z tomów. Na oprawie wygrawerowana była nimfa w otoczeniu podziwiajšcych jš zwierzšt. Cabeza zerknšł na ksišżkę i oznajmił: - Czytasz, ojcze, tego rodzaju rzeczy? - Ksišdz musi umieć dostrzec zło - poinformował go Altamirano z minš wyrażajšcš skromnoœć. - W tej prowincji nie pozwalam na żadnš ksišżkę, która atakowałaby naszš matkę, Koœciół. - Gdybyż było więcej takich jak ty, panie! - pochwalił go Altamirano. Najwidoczniej temu prostakowi nie przychodzi zgoła do głowy, że jest hipokrytš; uważa się za człowieka pobożnego. - Czy możemy spokojnie porozmawiać? - zapytał wskazujšc drzwi na dziedziniec, które Cabeza pozostawił otwarte. Namiestnik posłusznie je zamknšł. W tym czasie wizytator generalny usiadł bez poœpiechu na najwyższym krzeœle. Następnie gestem raczej władczym niż goœcinnym wskazał także swoim goœciom miejsca do siedzienia. Ku irytacji Hontara pierwszy zabrał głos Cabeza. - Czy odpłyniesz, ojcze, na tym samym statku? - To zależy od tego, ile czasu zabierze mi wycišgnięcie wszystkich wniosków. - Moim zdaniem nie więcej niż dwa dni. Hidalgowie z pewnoœciš nie mogš pozwolić sobie na to, by opuœcić swoje farmy na dłużej niż tydzień. Tak czy inaczej nie dostrzegam żadnych problemów, które musiałbyœ, ojcze, rozstrzygać, i nie ma w tych stronach niczego godnego uwagi, o czym ja bym nie wiedział. Jeœli czegokolwiek nie rozumiesz, możesz się z tym zwrócić od razu do mnie. Wyjaœnię to, zanim jeszcze przystšpisz do swojej pracy. - Och, proszę spojrzeć! - wtršcił się czym prędzej Hontar. - Małpiszon! - Wstał z krzesła i podszedł miękkim krokiem do miejsca, gdzie drobne stworzonko w jaskrawoczerwonym turbanie przywarło do zasłon i przyglšdało się badawczo. - Czy on gryzie? - To ona - wyjaœnił mu Cabeza. - Należy do mojej żony. Jest całkowicie nieszkodliwa. Hontar wycišgnšł rękę. Stworzenie zawahało się. Potem œmignęło ogonem, wspięło się po jego ramieniu, usadowiło w zagłębieniu szyi i zaczęło oglšdać ucho. Zadowolony Hontar wrócił ostrożnie na swoje miejsce, wydajšc uspokajajšce dŸwięki. Sentymentalny - pomyœlał Altamirano. - Czy małpy dobrze znoszš podróż, don Cabeza? - zapytał Hontar głaszczšc zwierzštko. - Nie. Zwykle w czasie podróży zdychajš. - Przykro mi to słyszeć. - Znowu zwrócił się w stronę małpki. - W Lizbonie warta byłabyœ złoty pienišżek, moja miła. - Przypuszczalnie - zauważył Altamirano obrzucajšc go spojrzeniem - Dlatego właœnie nie lubiš podróży. Wolš przebywać w miejscu, gdzie nie majš wartoœci rynkowej. Była to pierwsza aluzja jezuity do problemu niewolnictwa. Nadszedł czas, by uœwiadomić im, że nie jest po prostu papieskim sługš. - Nie próbuje jednak uciekać, prawda? - spytał Hontar Cabezę. - Nigdy! - padła odpowiedŸ, której towarzyszyło drogie spojrzenie. - Czy moglibyœmy wrócić teraz do naszej sprawy? Ojcze wizytatorze generalny - zwrócił się w stronę Altamirana - jak już powiedziałem, jeœli zapragniesz coœ sobie wyklarować, najlepiej zrobisz mówišc mi o tym jeszcze przed audiencjš. - Z pewnoœciš - wtršcił się Hontar - wizytator generalny wie już, że może liczyć na twoje wszechstronne wsparcie, czyż nie tak, ojcze? OdpowiedŸ zaskoczyła Altamirana. - Chodzi o ten list, któryœ otrzymał właœnie, panie, od senhora Carvalha. Hontar zesztywniał i pomyœlał: skšd on o tym wie? A może po prostu zgaduje? Próbujšc odzyskać nonszalanckš postawę, zdjšł nogę, którš miał założonš na drugš, i odparł: - Dziękuję, list dotarł bez kłopotów. - Czy mógłbym poznać jego treœć w tym zakresie, w jakim dotyczy moich jutrzejszych zajęć? - OdpowiedŸ jest prosta. NIe ma w nim nic, zupełnie nic. Chodzi o list w sprawie mojej następnej misji, nie zaœ obecnej. - Ach tak? I jaka ma ona być? - Niestety nie wyjaœnia tego - Hontar zdołał odpowiedzieć ze swobodnym uœmiechem. Altamirano pomyœlał: nie œmie mi powiedzieć. Potwierdzajš się moje najgorsze przewidywania: to wszystko do niczego nie prowadzi. I westchnšł na myœl o czekajšcej go jutro szaradzie. - Jacy sš ci krajowcy, mam na myœli Guarani, jako ludzie? - zapytał. - Ciemni - odparł zwięŸle Cabeza. - A jednak kiedy przed chwilš przyglšdałem się ich pracy - cišgnšł Altamirano - bardziej troszczyli się o to, by nie uszkodzić pańskich cennych mebli, niż czynili to, jak się zdaje, pańscy hiszpańscy rodacy zza morza. - Oczywiœcie - potwierdził Hontar, rzucajšc w stronę Cagezy ostrzegawcze spojrzenie. - Sš biegłymi rzemieœlnikami. - Doprawdy? - Wizytator przesunšł palcami po rzeŸbionej poręczy fotela. - Masz, panie, na myœli to, że te meble nie zostały sprowadzone z Hiszpanii? Hontar znowu spojrzał na Cabezę, ale namiestnik nie był zupełnym głupcem. - Nie, wielebny wizytatorze generalny - oznajmił słodkim głosem. - To zostało wykonane w misjach. Podobnie jak pozostałe meble. Ci ludzie mogš zrobić wszystko, jeœli tylko będš mieli przed oczyma wzór. Bez wzoru sš do niczego. Często powtarzam moim goœciom, że nie znali nawet koła, dopóki nie przyszliœmy i im go nie pokazaliœmy. - Sšdzę, że w puszczy, gdzie żyjš, koło jest zgoła zbędne. Cabeza uznał, że jest to typowo jezuicki sposób mówienia. - Mimo wszystko - warknšł - koła zaczęły się obracać dopiero teraz! Hontar, który pamiętał słowa namiestnika przytoczone w liœcie Carvalha, pomyœlał, że minister mógłby nawet przyjšć tę cennš myœl jako swojš dewizę. Na głos zaœ zauważył: - Naturalnie miejscowš ludnoœć pocišgjš powaby wyższej cywilizacji. Jest także naturalnš rzeczš, panie namiestniku, że nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak wielkie jest zafascynowanie twoim dziwnym krajem i jego ludem u goœci z Europy, choćby u wielebnego wizytatora generalnego albo ze strony mojej skromnej osoby. Rumienię się, kiedy to wyznaję, ale zanim wynegocjowany został Traktat Madrycki, nie wiedziałem nawet, że istnieje takie miejsce jak Colonia del Sacramento, nie mówišc już o fakcie, iż stanowi gniazdo piratów. Czy ty, ojcze, słyszałeœ o Sacramento? - Tak - odparł Altamirano - w Lizbonie, od senhora Carvalha. - Zaczšł poruszać nogš. Hontar przyglšdał mu się z zainteresowaniem. Co powie teraz? - Minister mówił mi także o złocie. Czy obecnie dużo złota jest w Sacramento? - Oczy Altamirana rozbłysły, kiedy zadawał to pytanie. Hontar, który nie był chciwy, zdumiał się. Maniery Cabezy także zmieniły się, kiedy poruszono ten nowy temat. Nagle stracił całš pewnoœć siebie. - Nie wiem. - To znaczy nie zaprzeczasz, panie, że może tam być? - Nie, z pewnoœciš nie można tego wykluczyć. - Skšd brałoby się złoto w Sacramento? Cabeza okazał się nieprzyjemnie ostrożny. - Sš tacy, którzy mówiš, że złoto bierze się z misji. - Wzruszył ramionami. - A co na to sami jezuici? - Oczywiœcie zaprzeczajš. Muszę jednak powiedzieć ci, wielebny ojcze, że niektórzy im nie wierzš. - A ty, panie? - Ja muszę wierzyć - łypnšł okiem Cabeza. - Czyż nie tak? - Doniesiono by nam o wszelkich kopalniach złota na terenie misji - oznajmił Altamirano. Wyjrzał za okno i przypomniał sobie, że gdzieœ tam, w tej odległej puszczy, leży El Dorado. Zadziwiajšce - pomyœlał Hontar przyglšdajšc mu się. - Jest zbyt inteligentny, by wierzyć w pogłoski, ale bez namysłu wierzy w marzenia. Kiedy goœcie wyszli z pokoju, Altamirano, zniechęcony, powiedział sobie, że powinien odpłynšć najbliższym rejsem, dokładnie jak powiedział ten bydlak. Słowo "bydlak" przypomniało mu o małpce. Nadal była w pokoju, ale nie chciała przyjœć do niego tak, jak poprzednio przyszła do Hontara. Hontar nie jest odpowiednim sługš dla Carvalha - pomyœlał. Cabeza - oto właœciwy człowiek. Namiestnik nie zbrukałby swoich warg wymawianiem nazwiska Newtona - zakładajšc, że kiedykolwiek o nim słyszał, co wcale nie jest zbyt prawdopodobne - ale mimo to doskonale pasuje do nowej filozofii i, nie ma co do tego najmniejszej wštpliwoœci. Podobnie jak nie ma wštpliwoœci, że zakon przetrwa tę zawieruchę. Musi. Ale przetrwanie - przypomniał sobie - wymagać będzie poœwięcenia wielu rzeczy, które godne byłyby zachowania, gdyby œwiat był inny. Na moje życie, jak widzę je w tej chwili, złożyło się wiele poœwięceń tego właœnie rodzaju, a ci jezuici, których spotkałem po przybyciu do lšdu, muszš poœwięcić ten prosty, zdolny lud, choć sami doprowadzili go do Chrystusa. Muszš uczynić to dla sprawy zakonu, do którego należš i któremu przysięgli posłuszeństwo; ale jak ja im to powiem? Czuł w wyobraŸni, jak spoczywa na nim spojrzenie pary oczu. Będzie to moje poœwięcenie - powiedział sobie. - Aby uzyskać ich posłuszeństwo, muszę poœwięcić poczucie wspólnoty z nimi. Poczuł się spokojny, ale zmęczony i nade wszystko pragnšł pozostać sam, ale tego wieczoru Guarani dawali na głównym placu widowisko. Cabeza powiedział mu, że jest to doroczna uroczystoœć organizowana przez najbliższš misję, ale w tym roku ze względu na zbliżajšce się zgromadzenie i na przybycie tak wielu goœci do Asunci~on warto wzišć w nim udział. Wybiera się nawet sam Cabeza! Altamirano wytłumaczył już ojcu Ribiro, że nie może udać się do tutejszego domu jezuitów, w celu odprawienia tam Mszy, chociaż bardzo tego pragnie; przybył tu w imieniu papieża i nie może pod żadnym pozorem pozwolić sobie na to, że będzie utożsamiony z jednš ze stron w sprawie, w której ma pełnić obowišzki sędziego. Odrzucenie zaproszenia również wywołałoby nieufnoœć - przedwczesnš nieufnoœć - tak więc dołšczył do towarzystwa namiestnika. Mrok zapadł na wiele godzin przed ich przybyciem i plac był zatłoczony aż po boczne ulice - hidalgowie, oficerowie ze swoimi rodzinami zajmowali miejsca z przodu, kupcy po obu stronach, a jednolita masa Guarani z tyłu. Już przed wyjazdem z rezydencji towarzystwo namiestnika słyszało zgiełk, który przemienił się w grzmot, kiedy dołšczyli do pozostałych mniej dystyngowanych postaci na prowizorycznej galerii. Wszystkie drzewa i œciany były udekorowane kwiatami. Ich przybycie dało sygnał do rozpoczęcia widowiska. Altamirano bardzo szybko zrezygnował z prób zrozumienia, o co w widowisku chodzi. Wystarczało, że patrzył i słuchał. Mógłby przez cały wieczór słuchać orkiestry. Zadziwiała go jej precyzja wykonania. Rozległ się œpiew chóru. W pewnym momencie wolnš przestrzeń poniżej niego zapełnili jeŸdŸcy w fantazyjnych strojach - nie dzicy, ale dziwnie kapłańscy. Na szczycie wieży ukazał się jezuita, który zapalił dwie pochodnie i wtedy wszystkie spojrzenia zwróciły się w tamtš stronę. Muzyka umilkła, zapadła cisza. Jezuita dŸwięcznym głosem odmówił modlitwę w języku Guarani. Altamirano wyczuwał pobożnoœć stojšcych poniżej słuchaczy. Kiedy modlitwa dobiegła końca, zgiełk przepłynšł przez plac niby fala przypływu. Nagle Altamirano uœwiadomił sobie, że tysišce twarzy zwróciły się w jego stronę, i wiedział, na co czekajš. Pochylił głowę i pobłogosławił ich. Częœć czwarta (c.d.) 18 Następnego dnia już wczesnym rankiem mały tłum gapiów zebrał się przed rezydencjš namiestnika, nad którš trzy flagi - hiszpańska, watykańska i portugalska - zwieszały się bezwładnie na tle jednostajnego, szarego i zachmurzonego nieba. Tłum zobaczył, jak przybywajš parami jezuici z ojcem Ribirem na czele. Potem napłynęli bocznymi ulicami Guarani z głębi kraju prowadzeni przez dwóch jezuitów, którzy zniknęli w bocznych drzwiach. Konno przybyli hidalgowie z małżonkami - niektórzy nawet w powozach - i pozostawili konie, które pochylały łby, pod drzewami na zewnštrz, powierzajšc je pieczy stajennych. Ufni, że zapadnie decyzja po ich myœli, nawoływali się wesoło. Dla nich to publiczne zgromadzenie miało w sobie coœ z festynu. Przybył Altamirano w otoczeniu œpiewajšcego psalm chóru, jednak nie od jezuitów, lecz z miejscowego koœcioła. Kiedy wizytator generalny wkroczył na dziedziniec, by zajšć swoje miejsce, całe zgromadzenie wstało. Chór dokończył psalm, a następnie przeor franciszkanów odmówił modlitwę. Altamirano wstał i z nieprzeniknionym obliczem patrzył tam, gdzie Ribiro usiadł wœród jezuitów na ławkach ustawionych po tej samej stronie, po której umieszczono stłoczonš w kšcie grupę półnagich Guarani z głębi kraju. Wizytator generalny obrócił głowę, obdarzył uœmiechem Cabezę i pozdrowił przyjaznym gestem Hontara, oni zaœ okazali, że przyjęli to do wiadomoœci. Trzej mężczyŸni usiedli w pierwszym rzędzie wœród hidalgów, ich żon i córek. Przygotowano wszystko należycie. Altamirano, zadowolony, że sprawa toczy się tak gładko, miał już złożyć wstępne oœwiadczenie, zachęcajšc obie zainteresowane strony do pełnego przedstawienia swych stanowisk, albowiem nie może być sprawiedliwoœci tam, gdzie jakiœ szczegół został pominięty, kiedy Ribiro poprosił, żeby chór nowo nawróconych mógł wnieœć wkład w otwarcie zgromadzenia. Jest przekonany, iż namiestnik przyzna, że muzyka będzie przy tej okazji jak najbardziej na miejscu. Cabeza wzruszył ramionami i skinšł przyzwalajšco, a wtedy Ribiro zamiast wprowadzać chór wezwał małego chłopca, który należał do szczepu Guarani żyjšcego w głębi kraju. Nastšpiła chwila zwłoki, kiedy dziecko pytało o pozwolenie jezuitę, który stał w pewnej odległoœci od innych i pod którego pieczš, jak można sšdzić, się znajdowało. Następnie wystšpiło do przodu, klawikord zabrzmiał pierwszymi taktami Palestriny i chłopiec wznoszšc płaskš, pozbawionš wyrazu twarz zaczšł œpiewać. Œpiew popłynšł jak strumień, jakby nuty były wodš, zmiękczajšc nawet ponure spojrzenie Cabezy. Jednak Altamirano doskonale wiedział, że taka biegłoœć nie może być spontaniczna, i dziwował się, że lekcji niezbędnych dla wyszkolenia tego głosu udzielano w takim miejscu. Nawet teraz spojrzenie œpiewaka było skupione na kimœ, kto bez przeszkód nimi dyrygował. Idšc za spojrzeniem chłopca, zaskoczony i zaciekawiony Altamirano zobaczył znużonš twarz i przezroczyste błękitne oczy, które przeniosły go z powrotem do dzieciństwa, zupełnie jak w momencie, kiedy przypłynšł do Asunci~on. Gabriel dyskretnie dyrygował dłoniš skrytš w rękawie. Kiedy chłopiec zakończył trylem spokojnych nut, Altamirano powiedział ojcu Ribirowi, że szczególnš przyjemnoœć sprawiłoby mu, gdyby œpiewak wykonał Plenum tego samego kompozytora. Ribiro pochylił głowę i półgłosem naradził się z Gabrielem. Obaj zwrócili się w stronę chłopca. - Si - odparł Babuie na pytanie zadane w języku Guarani i zaczšł bez akompaniamentu œpiewać muzykę koœcielnš. Altamirano patrzył ze zdumieniem, jak spokój spływa na zatłoczony dziedziniec - na wszystkich poza Cabezš. Skubišcy gniewnie kołnierz namiestnik węszył jakiœ podstęp. Altamirano ujrzał, że Hontar marszczy brwi i radzi Cabezie zachować cierpliwoœć. Wiedział, że pozostało mu tylko czekać. W nagłym porywie nienawiœci do nich obu i tego, co sobš przedstawiali, Altamirano zaczšł głoœno klaskać, kiedy dziecko skończyło œpiew, a rzędy jezuitów z zapałem poszły w jego œlady. Hidalgowie i kobiety z ich rodzin - nie. Jednak Hontar, odżegnujšc się od wszelkiego demonstrowania, także zaczšł klaskać. Wizytator generalny patrzył, jak chłopiec wraca między Guarani z głębi kraju i zajmuje miejsce obok jednego z jezuitów, który wœród nich siedział. Jezuita podał mu małš małpkę, podobnš do tej, która tak oczarowała Hontara. Zwierzštko natychmiast przywarło do ramienia chłopca. Skinšwszy najpierw w stronę chłopca, który usiadł już z powrotem, Altamirano odwrócił się i zaatakował Cabezę pytaniem: - Se~nor namiestniku, czy to, co przed chwilš słyszeliœmy, było po prostu wyciem zwierzęcia? - Wielebny ojcze, papugę można nauczyć mówić. - Ta riposta wywołała przeraŸliwy wybuch œmiechu wœród małżonek hidalgów. Altamirano spojrzał w tamtš stronę i zobaczył na tych twarzach blizny wyniesione z wieloletnich zmagań z wrogim otoczeniem, zmagań majšcych zapewnić życie wœród majętnoœci i w otoczeniu służby, czego nigdy by nie mogli zaznać w swojej ojczyŸnie, Hiszpanii. - Czy tutejsze papugi sš takie muzykalne? - spytał wizytator generalny. Odpowiedział mu jakiœ męski głos: - Tak, ojcze. Bestię można nauczyć wszystkiego za pomocš bata. Na słowo "bat" rozległ się szmer protestu wœród jezuitów i aprobaty wœród hidalgów i ich kobiet. Ojciec Ribiro nakazał jezuitom milczenie. Dobrze - pomyœlał Altamirano - ten ksišdz cieszy się autorytetem. Jeszcze będzie mi potrzebny. Cabeza zerwał się wojowniczo ze swojego miejsca i stał tak na szeroko rozstawionych nogach. O sobie samym myœlał jako o osadniku. Nigdy nie dałby złamanego szelšga za Koronę Hiszpanii, a teraz w ogóle przestał się niš przejmować. - Wielebny wizytatorze generalny - zaczšł obłudnie - słyszeliœmy dopiero co œpiew dziecka Guarani i, jak się zdaje, ta muzyka cię ujęła. Doskonale, lecz pragnšc ustrzec cię, wielebny ojcze, od popełnienia błędu, opiszę barbarzyństwo, które zrodziło tego małego aniołka. Znam te sprawy bardzo dobrze, gdyż jak każdy, kto tu żyje, potrafię na pierwszy rzut oka dostrzec, że chłopak należy do nieoswojonych dzikusów znad wodospadów, a w tej częœci œwiata sprawy nadal układajš się tak jak wszędzie w Rio de la Plata, zanim przybyliœmy niosšc podwójne błogosławieństwo religii i handlu. Tam, powyżej wodospadów, Guarani żyjš jak zwierzęta. Wœród hidalgów wybuchła owacja, kiedy usłyszeli, że ich rzecznik mówi rzeczy, które dla nich były œwiętš prawdš. Cabeza, zachęcony tym przyjęciem, cišgnšł: - Oto, co ci, ojcze, powiem. Być może przed chwilš słyszeliœmy nie zwierzę obdarzone ludzkim głosem, lecz coœ jeszcze niższego. Była to istota ludzka ze zwierzęcymi przywarami! - Przerwał, żeby wsłuchiwać się w owacje, jakš zgotowano jego dowcipowi. - Nie, jeszcze gorzej, gdyż każde zwierzę uciekałoby od takich przywar. Wielebny ojcze, pozwól, że powiem jedno tylko o tych ludziach. Nawet tutaj, przed twoim obliczem, nie majš na sobie właœciwie nic, jak bez wštpienia dostrzegłeœ. Kiedy wrócš do swojej puszczy, będš chodzić nadzy jak ich Pan Bóg stworzył. Powinieneœ zobaczyć, do jakiego stanu się doprowadzajš, umazani ziemiš i podrapani gałęziami! Innymi słowy, jak już rzekłem, żyjš niby bestie! Siedzšce za jego plecami kobiety często rozprawiały między sobš o wielkoœci przyrodzenia Indian, ale wcale to im nie przeszkadzało okazywać całkiem nowego zgorszenia. NIektóre potrzšsały głowami, wydymajšc wargi, inne wydawały okrzyki. Cabeza cišgnšł: - Co więcej, nie mieszkajš w ludzkich siedzibach. W istocie nie mieszkajš w żadnym okreœlonym miejscu. Udajš się w jakiœ zakštek dżungli, zabijajš wszystko, co się rusza, i zjadajš, a następnie wędrujš w inne miejsce. Tam, gdzie przebywajš, po prostu podœcielajš sobie trochę gałęzi. Odwrócił się bioršc na œwiadków siedzšcych za nimi hidalgów i rozległa się wrzawa głosów potwierdzajšcych. Ogromnie był z siebie rad. - Czy Guarani znajš rękodzieło? No cóż, muszę przyznać, że ostrzš kamienie i potrafiš wyrabiać glinę. Tkajš również rodzaj grubych ubrań z dzikiej bawełny. To im przyznaję. A poza tym mamy malowidła: proszę nie zapominać, że całe swoje nagie ciała malujš w plamy i paski! To już kres rękodzieła Guarani, ale skoro zaczęliœmy wyliczać, przypomniałem sobie, że potrafiš także rachować. Tak, w ten sposób! - Podniósł do góry dłoń i rozczapierzył palce. - Jeden, dwa, trzy, cztery i mnóstwo. Mnóstwo! Czy potraficie w to uwierzyć? - Wybuchnšł rechotem, do którego dołšczyli zaraz jego poplecznicy. - Czy potrafiš uprawiać ziemię? - cišgnšł Cabeza. - Niektórzy rozgrzebujš patykami szmat ziemi, którš oczyœcili karczujšc i wypalajšc. A potem, kiedy wyjałowiš glebę, wędrujš gdzie indziej i zaczynajš wszystko od poczštku. Oto, wielebny ojcze, stan, z jakiego ich wydobyliœmy, i czekam, żeby ktoœ mi zaprzeczył. - Wydymajšc dolnš wargę patrzył na drugš stronę na rzędy jezuitów, podczas gdy jego zwolennicy okazywali wesołoœć. Jednak podczas pierwszego posłuchania Altamirano, okazujšc, że uważnie nastawia ucha, nie pokazywał po sobie wœciekłoœci czy zgorszenia. - Wielebny ojcze wizytatorze generalny - kontynuował Cabeza - nie chciałbym cię nużyć, ale zanim dojdę do końca tej żałosnej misji, muszę wyjawić ci jeden czy dwa szczegóły, które niejedno mówiš o Guarani. Na przykład jedynš rzeczš, za którš przepadajš, jest œmiercionoœny oręż. Majš maczugi, miecze, łuki i strzały, a co więcej, bardzo się przy ich wytwarzaniu trudzš. Niektóre ich łuki majš długoœć oœmiu stóp. Ich miecze majš wiklinowe gardy. Ich strzały zaopatrzone sš w groty z zadrami, a jeœli sš to strzały wojenne, przykro mi o tym mówić, ale sš zakończone ludzkimi koœćmi. Dzicy? Ależ oni chcš być dzicy! Kiedy malujš swe ciała, dodajš do barwników popiół ze spalonego jaguara, aby stać się jak drapieżne bestie. Gabriel, wybrany przez jezuitów rzecznik, obrócił swojš szczupłš, ogorzałš twarz w stronę Ribira, ale ojciec prowincjał potrzšsnšł głowš i szepnšł: "Czekaj". - Całe swoje życie poœwięcajš dwóm rzeczom: pijackim orgiom i kanibalizmowi. - Nawet Altamirano wyglšdał na wstrzšœniętego. Cabeza, zadowolony z siebie, gdyż specjalnie przygotował się na ten moment, wydobył coœ z kieszeni. Był to owinięty w płótno kawałek surowego mięsa. Pokazał go. - Oto kotlet z plemiennego bohatera - oznajmił i przerwał, żeby wszyscy mogli się przyjrzeć, zanim zakończy swojš mowę. - To wszystko, co mam w tej chwili do powiedzenia. Tacy, wielebny wizytatorze generalny, sš nawróceni, których jezuici chcieliby przedstawić ci jako równych nam w oczach Boga! Usiadł wœród burzy oklasków. Hidalgowie stukali laskami w bruk. Wstał Ribiro i oznajmił: - Jak wie o tym doskonale cały œwiat, my, jezuici, którzy oczyœciliœmy Koœciół z herezji Janseniusza, przyjmujemy - a nawet twierdzimy - że nie może być zbawienia tam, gdzie nie ma dobrych uczynków. Mimo to ufamy, iż Guarani znajdš się wœród odkupionych, co oznacza, że majš dusze, które Chrystus zechce przyjšć tak samo jak nasze. Nie oznacza to, iż sš naszym zdaniem bez grzechu. Ale my także wszak wyznajemy dobrowolnie, żeœmy grzesznikami. Całe zgromadzenie potwierdziło. Ribiro był z nami jako najzdolniejszy teolog w Rio de la Plata. Cóż jednak ta pobożna prawda miała wspólnego z tym, co przed chwilš powiedział Cabeza? - Ojciec Gabriel - oœwiadczył Ribiro - jest najbardziej kompetentny, by skomentować uwagi, które przed chwilš usłyszeliœmy, gdyż kieruje naszš misjš powyżej wodospadów. Gabriel wysunšł się spokojnie do przodu. Altamirano raz jeszcze wyczuł obecnoœć swojego starego nauczyciela. Sumienie tego człowieka - pomyœlał - jest przejrzyste jak œwiatło dnia. Wszystko, co robi, musi być dziełem Bożym. - Jak wyjaœnił ci ojciec Ribiro, wielebny ojcze, moja misja znajduje się w głębi kraju, powyżej wodospadów. Tu, gdzie znajdujemy się w tej chwili, jest prowincja należšca do Hiszpanii i pozostajšca pod władzš namiestnika, lecz kraj powyżej wodospadów należy do Guarani z woli Boga i Korony Hiszpańskiej. Widzę, dokšd zmierzasz - pomyœlał Altamirano. Na głos zaœ oœwiadczył: - Mniemam, że także tereny w górach zostały przyznane Portugalii. - Wielebny wizytatorze generalny, rzeczywiœcie tak jest, ale chociaż nikt nie może powiedzieć z całš pewnoœciš, którędy biegnie linia podziału, nie ma wštpliwoœci co do tego, że tereny powyżej wodospadów pozostawia Hiszpanii. Wodospady po to zostały stworzone w tamtym miejscu przez Boga, by stanowiły przegrodę. Kiedy człowiek stanie ponad nimi i spojrzy w dół, nie może w to wštpić. Wielebny ojcze, muszę powiedzieć ci, że tam w górach Guarani zachowujš się w znacznym stopniu tak, jak opisał to namiestnik, jeœli jednak chodzi o istnienie ich bezcennych dusz, dowód stanowi ich muzyka. - Ich muzyka? - przerwał Cabeza, parskajšc rubasznym œmiechem w stronę hidalgów. - Ich? - zapytał raz jeszcze, zwracajšc się do Gabriela. - Tych dzikusów powyżej wodospadów? Jakie instrumenty mieli, kiedy ojciec tam dotarł? - Grzechotki z tykwy i spłaszczone tuby. - Otóż to! - rzekł Cabeza znowu obracajšc się, by dzielić swoje rozweselenie ze zwolennikami. - Grzechotki z tykwy i spłaszczone tuby. Widać stšd jasno, jak sš nadzwyczajnie uzdolnieni do muzyki. - Nie, w istocie - przyznał Gabriel. - Kiedy jezuici po raz pierwszy zjawili się wœród Guarani - wyjaœnił Altamiranowi - stwierdzili, że Indianie nie sš w stanie wysłuchać œwiętego słowa Bożego, ale za to przycišgajš ich wieczorne nabożne œpiewy - chociaż przed naszym przybyciem znali jedynie, jak już powiedziałem, dŸwięki grzechotki i spłaszczonej tuby. Słuchajšc tonów najprzedniejszej muzyki - Purcella, Scarlattiego, Luly.ego - odkładali broń i wychodzili z kryjówek. Pierwsi ojcowie jezuici wędrowali w górę rzeki z instrumentami, by grać na nich Indianom, a Guarani przychodzili i stali w wodzie po kolana, by znaleŸć się bliżej i słuchać. PóŸniej ojcowie mogli już przemawiać do nich i opowiadać im Historię Œwiętš. Mogę pokazać ci, wielebny ojcze, rozmaite stare teksty, które pozwalajš to sprawdzić. Cabeza powiedział: - NIe ma najmniejszej potrzeby, by oglšdać te teksty. Wszyscy wiedzš, że ci dawni jezuici wykorzystywali muzykę, by przywabić tubylców. Czegóż to niby dowodzi? - Muszę przyznać, ojcze Gabrielu - oznajmił Altamirano - że chociaż nie poddaję w wštpliwoœć tych opowieœci o naszych dawnych poprzednikach, nie mogę dopuœcić do ich rozpatrywania przez to zgromadzenie. - Oczywiœcie. To tylko bajania starych kobiet - skomentował któryœ hidalgo. - Mam jednak równie żywe dowody - oznajmił Gabriel. Opowiedział, w jaki sposób wyprawił się po raz pierwszy na tereny powyżej wodospadów, jak nawišzał kontakt z Guarani za pomocš oboju i jak wyszli ze swoich kryjówek, by słuchać najpierw jego muzyki, a potem słowa Bożego. Cabeza warknšł. - Najwidoczniej już przedtem słuchali muzyki. Musieli podkraœć się poniżej wodospadów, do którejœ z waszych misji i słuchać waszego chóru. - NIe, przeciwnie. NIe tylko nie przybywali tam, gdzie byliœmy, ale nie chcieli nawet mieć z nami do czynienia. W istocie oddzielała nas przelana krew. - Jakże to? - zapytał Altamirano. - Co za krew? Gabriel spojrzał na ojca Ribira, ten zaœ skinšł przyzwalajšco, tak więc opowiedział im o męczeństwie Juliana, pierwszego, który niósł Słowo powyżej wodospadów. - I czy sš to ci sami ludzie, którzy zabili ojca Juliana? - spytał Altamirano. Wskazał na grupę Guarani. - Tak, ojcze. A jednak nie sš ci sami, chwała Bogu i mocy muzyki w dziele Bożym! - A ty samotnie poszedłeœ nad wodospady po męczeństwie Juliana, ojcze? - spytał z podziwem Altamirano. - Tak - odparł Gabriel. - W ten sposób mogłem osobiœcie poznać, że sš istotami obdarzonymi duchem. - Obdarzonymi duchem! - wykrzyknęła kobieta, która miała zaciekły grymas na twarzy, jakby ktoœ wyrzšdził jej zniewagę. - Sam słyszałeœ już z ust człowieka, który zna ich jak zły grosz, wielebny ojcze, że krajowcy sš bezustannie pijani. - Od czasu do czasu - szybko poprawił jš Gabriel - rzeczywiœcie upijajš się. Słyszałem również, że pan namiestnik zadaje sobie trud, by w Europie uzupełniać zapasy swojej piwnicy doskonale zaopatrzonej w wino, które z całš pewnoœciš musi wywierać taki sam wpływ na pijšcych jak napój przygotowywany przez Guarani. - Spojrzał znaczšco swoimi irlandzkimi oczyma na namiestnika, który musiał odwrócić wzrok, i wielu hidalgów wybuchnęło œmiechem, gdyż upodobanie Cabezy do trunków było powszechnie znane. Hontar postanowił włšczyć się do dyskusji. Po raz pierwszy otwierał usta tego ranka, ale nadszedł czas, by Altamirano odzyskał poczucie rzeczywistoœci. Zbytnio zaczšł się interesować tym niebezpiecznym œwiadkiem. - Ojcze, czy założyłeœ tam stałš misję? - Pytanie skierował do Gabriela, ale rzeczywistym adresatem był Altamirano. NIe ulegało wštpliwoœci, że należało mu przypomnieć, kto dzierży bicz w dłoni. Gabriel spojrzał na niego zaskoczony i spytał: - Dlaczego cię to, panie, interesuje? - Rzecz w tym, ojcze, że jestem w tym zgromadzeniu przedstawicielem Korony Portugalii, tak więc mam pełne prawo interesować się tš sprawš. Jeœli założyłeœ tam misję, w istocie przyłšczyłeœ terytorium rozcišgajšce się powyżej wodospadów do Portugalii. - Mamy tam misję - stwierdził Gabriel. - Jednak ze zdumieniem dowiaduję się, że ekscelencja już z góry wie, do jakiej konkluzji wielebny wizytator generalny dojdzie w chwili zamknięcia tego zgromadzenia. - Och, nie - zaprotestował Hontar. - Nie, nie. Przykro mi, jeœli takie niewłaœciwe wyobrażenie narzuciłem komuœ z obecnych, wielebny ojcze. Altamirano, który doskonale zrozumiał tę interwencję, w duchu wpadł w gniew, ale odpowiedział łagodnie, machnšwszy wybaczajšco dłoniš: - Proszę cię, panie, nie turbuj się. - Chociaż jednak był wœciekły na Hontara, wiedział, że jeœli ma uratować pozory, nie może wspaniałemu ojcu Gabrielowi pozwolić na zbyt skutecznš obronę swojej sprawy. - Tak więc poradziłeœ sobie, ojcze, z nietkniętymi cywilizacjš Indianami - rzekł z pozoru zachęcajšco. - Proszę mi powiedzieć, czy rzeczywiœcie używajš tego systemu liczenia, który dopiero co objaœnił nam don Cabeza? - Wszyscy Guarani liczš w ten sposób. - Jakże zatem mogš wykonać takie piękne krzesło albo ten wspaniały stół? - WeŸmy jako przykład ten stół. Z długoœciš i szerokoœciš nie ma najmniejszych kłopotów. Mogš bez trudu dokonać pomiaru. Kłopot jest natomiast z zakrzywieniami na nogach. Muszš je obrysować, by uzyskać wzorzec, który mogš następnie przenieœć na kawałek drewna. Potem już potrafiš odtworzyć go dajšc gotowy wyrób. I tak dalej z innymi krzywiznami. Stosujšc tego rodzaju metody, mogš wykonać właœciwie wszystko. W misji Santa Croce zrobili organy, wraz z rejestrem i piszczałkami. - Masz, ojcze, na myœli to, że potrafiš skopiować wykonany przez kogoœ innego model - obwieœcił Hontar. - Sam widzisz, wielebny ojcze, jak sprawa stoi; czym ludzie żyjšcy z pisania listów sš wobec poetów, tym oni - wobec nas, Europejczyków. Wyglšda na to, że muzy wzgardziły nimi. Nie potrafiš wykonać niczego, jeœli nie majš wzorca. Ku niezadowoleniu Altamirana wypowiedŸ Hontara przyjęta została z aplauzem i wzmożonym stukaniem laskami. W przekonaniu, że chłodny głos rozumu brzmi lepiej niż namiętne nuty uprzedzenia, nawet jeœli w obu przypadkach wyraża się tę samš rzecz, rozmyœlnie przeszkodził Cabezie w przedstawieniu podsumowania, jakie wygłosił poprzedniego dnia. Jednak ku jego wielkiemu zmartwieniu hidalgowie byli całkowicie usatysfakcjonowani. - Nic! - wtórowali mu. - Nie sš w stanie zrobić nic a nic! Wojowniczy ojciec, który w przekonaniu Hontara wyraŸniej już rozprawił się z Cabezš w kwestii nieumiarkowania, teraz obdarzył dyplomatę komplementem nawišzujšc do jego porównania z poezjš. - Jeœli któraœ z muz spłynęła na ciebie, ekscelencjo - zaczšł - i natknęła cię praktycznym pomysłem, który mógłbym podsunšć moim Guarani do skopiowania... mam na myœli coœ, co byłoby równie użyteczne w puszczy, jak umiejętnoœć rachowania jest użyteczna w mieœcie... błagam, byœ zechciał przekazać mi go bez chwili zwłoki. - Niestety - oznajmił oschłym tonem Hontar - z jakiegoœ powodu muzy zawsze mnie unikały. Ale wracajšc, jeœli pozwolisz, ojcze, do sprawy, którš winniœmy tutaj rozważyć, nie możesz zaprzeczyć, iż Guarani dlatego zwrócili się do ciebie z proœbš o przewodnictwo, że uznajš wyższoœć tego, czego możesz ich nauczyć, choćby muzyki albo stolarki, nad tym, co osišgnęli samodzielnie, nawet w głębi puszczy, gdzie urodzili się oni i ich przodkowie. Innymi słowy przyjmujš do wiadomoœci naturalnš wyższoœć Europy także, gdy chodzi o wykorzystanie ich własnych, miejscowych materiałów, by na przykład wznosić budowle, o jakich sami nie mogli marzyć. Ten filozof zaimponował hidalgom i zaczęli coœ między sobš szeptać. Zdegustowany Cabeza wydšł dolnš wargę i patrzył ponuro, czujšc, że został zepchnięty w cień. - Przypuszczam - zastanawiał się na głos Gabriel, że jeœli to, co mówisz, jest prawdš, czyniłoby z Guarani moich dobrowolnych niewolników, czyż nie tak? - Jeœli to słowo jest tu na miejscu - rzekł Hontar. - To słowo jest doskonale znane twoim, panie, ziomkom - odparł Gabriel chwytajšc w lot szansę. Miał zamiar wyjaœnić poczštki misji jezuickich. Bez wiedzy o tym Altamirano nie zrozumie, że misje muszš korzystać ze specjalnych przywilejów i nietykalnoœci. - Twoi, panie, ziomkowie bardzo szybko doszli do wniosku, że niewolnik to najwłaœciwsze słowo. Mam na myœli paulistów bandeirantes, jak nazywamy, wielebny ojcze, ludzi z S~ao Paulo w Brazylii. Wyprawiali się na terytorium hiszpańskie, szukajšc niewolników dla swoich plantacji. Stawali na czele band złożonych z dzikich Indian Chaco, na pół wyszkolonych mamelucos, czyli ludzi mieszanej rasy, a także Murzynów - a wszyscy oni byli skorymi do przemocy, zdesperowanymi ludŸmi, dla których nie istniał spokojny, osadniczy sposób życia. Napadali na wioski Guarani, zabijajšc jednych, a innych obracajšc w niewolników. Wszędzie władał strach, a było czego się bać, gdyż skutki były straszliwe. Uciekajšc ze swoich wiosek Guarani musieli pozabijać swoich starców, ludzi chorych i ułomnych, ponieważ nie byliby oni w stanie dotrzymać im kroku w ucieczce. To, co ci mówię, jest niewštpliwš prawdš. I ci Portugalczycy nazywali siebie chrzeœcijanami, wielebny ojcze. Jakże się dziwić, że Guarani uciekali od nas, kiedy usłyszeli, że my też jesteœmy chrzeœcijanami. - To stare dzieje - sprzeciwił się Cabeza. - Wprawiłeœ, ojcze, w zakłopotanie senhora Hontara. Teraz mamy z nimi traktat. Właœnie dlatego znaleŸliœmy się tutaj. - Czy twoja informacja ma znaczenie dla naszego œledztwa, ojcze Gabrielu? - spytał Altamirano. - Odnosi się bezpoœrednio do traktatu. Wyjaœnia, dlaczego królowie Hiszpanii uznali za słuszne dać naszemu zakonowi szczególne prawa i przywileje - odparł Gabriel. - W czasach, o których mówię, jezuici byli jedynymi Europejczykami, jacy starali się chronić Guarani. Słali do dworów Hiszpanii i Portugalii listy, w których uskarżali się na to, co się dzieje. Nic jednak nie uczyniono, by powstrzymać palistowskich bandeirantes, dopóki nie stało się za póŸno. Zanim przywrócono porzšdek, a prowincja stała się bezpieczna, wszyscy Guarani opuœcili już swoje wioski. Wielu z tych, którzy nie zostali zabici lub pojmani, zaczęło wędrować po puszczy, gdzie byli bezpieczni. Oprócz pisania listów jezuici zrobili jeszcze jedno. Nie pomagali Guarani w tym, by sile przeciwstawiać siłę, ale wielu tysišcom z nich zapewnili bezpieczeństwo. Tereny na misje przygotowali dla nich w żyznych regionach nad rzekami Paran~a i Urugwaj, gdzie mogli żyć i korzystać z dobrodziejstw pokoju z dala od Portugalczyków. Jak to wyjaœnił nam tak klarownie senhor Hontar, przybywajšc do misji Guarani bez wštpienia uznawali wyższoœć Europejczyków. Któż by inaczej myœlał w ich sytuacji? I prawdš jest, że nabyli w misjach wiele umiejętnoœci: hodowli bydła i kur, rolnictwa, tkactwa, ciesiołki i stolarki, garncarstwa, krawiectwa, szkutnictwa, budownictwa... Przerwał mu jakiœ podejrzliwy hodalgo: - Górnictwa i przetapiania metali. - Jego głos zabrzmiał znaczšco. Altamirano nastawił ucha i czekał. Gabriel umilkł na chwilę. - Masz na myœli złoto, panie? - Nie wspomniałem o żadnym okreœlonym metalu. - Bez względu na to, jaki metal miałeœ na myœli - poinformował go Gabriel - nie znajdziesz żadnego w misjach. Słyszałem pogłoski o złocie docierajšcym do Sacramento. Może i trafia tam go trochę. Nie wiem. Wiem natomiast, że złoto, które znajduje się być może w Sacramento, nie ma nic wspólnego z żadnš z misji jezuickich. Po prostu nie prowadzimy żadnych kopalni. Wielu czuło do niego urazę, niektórzy nienawiœć, ale nie było nikogo, kto by mu nie wierzył. - Dziękuję, ojcze, za wyjaœnienie sprawy tych misji - rzekł Altamirano. - To bardzo nam pomoże. Proszę powiedzieć mi jeszcze jedno. Do kogo należy ziemia w misjach? - Do konwertytów. - Don Cabeza, czy jest to zgodne z prawdš? Namiestnik wzruszył ramionami. - Być może. - Być może? - Nie potrafię tego powiedzieć. Skšd miałbym wiedzieć, skoro nie wpuszczono mnie na teren ani jednej misji? Gdybym chciał z jakiegoœ powodu wejœć do misji, musiałbym zwrócić się do ich ojca przełożonego o pozwolenie. Tak więc mogę tylko zgadywać, co się tam dzieje. Altamirano zwrócił się o wytłumaczenie do ojca Ribira. - Król Ferdynad postanowił, że Guarani winni być rzšdzeni w zupełnym oddaleniu od hiszpańskich osadników, a to w ich własnym interesie, który w jego przekonaniu najlepiej był zapewniony przez Towarzystwo Jezusowe. Dlatego właœnie moim zdaniem zarówno duch, jak i litera zapisu wymaga, by misje były wyjęte spod działania obecnego Traktatu, którego zastosowanie do tej kwestii mamy na tym zgromadzeniu omówić. - W zwišzku z tym - dodał stanowczym głosem Gabriel - trzeba przypomnieć, że chociaż nie mogš już nazywać sami siebie bandeirantes, handlarze niewolnikami nadal działajš legalnie na terytoriach należšcych do Korony Portugalii. Szybciej poruszyli sedno sprawy, niż Altamirano się spodziewał i niż sobie życzył. Ale dokładnie w tym momencie Cabeza, z rosnšcš niecierpliwoœciš słuchajšcy dyskusji, z której był wyłšczony, zerwał się na równe nogi, ruszył wielkimi krokami do stołu oddzielajšcego Altamirana od reszty zgromadzonych i wybuchnšł: - Wielebny ojcze, w ten sposób możemy bez końca obracać językami. Po co? Zaklinam cię więc... - Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby mnie zaklinać - oznajmił Altamirano. - Nie jestem tutaj po to, żeby tobie, panie, czy komuœ innemu się spodobać. Moim obowišzkiem... - A jednak - nalegał niecierpliwie Cabeza - błagam cię, byœ wstrzymał tę gadaninę i wydał decyzję teraz, bez zwłoki! - Następnie, wypowiedziawszy to żšdanie, nie ruszył się z miejsca, jakby spodziewał się, że jego pragnienie zostanie natychmiast zaspokojone. Altamirano patrzył na niego, gryzšc się w język, żeby nie rzucić druzgocšcej odpowiedzi, która pchała mu się na usta, ale która póŸniej utrudniłaby przeprowadzenie tego, co miał do przeprowadzenia. W rezultacie uznał, że nie ma nic do powiedzenia, i starał się nie patrzeć na Cabezę. Sam widok tego człowieka sprawiał, że tracił zwykłe panowanie nad sobš. Nagły wyskok namiestnika sprowokował siedzšcego w kšcie z Guarani Mendozę do tego, że podniósł głowę, spojrzał na Cabezę i cała przeszłoœć raz jeszcze stanęła mu przed oczami. Wizyta w Asunci~on zraniła go tak głęboko, jak się tego obawiał. Nękała go sprawa zabójstwa Philippa, jakby popełniał je cišgle na nowo - i to nie tylko ze względu na sam ten czyn, ale również na długi szereg innych okropnoœci, które go poprzedziły i których nigdy już nie zdoła zapomnieć - uœwiadomił to sobie w tym momencie. Lepiej uczyniłby, gdyby okazał nieposłuszeństwo Gabrielowi. Nic go tutaj nie czekało poza cierpieniem. Jak mógł człowiek taki jak on przyczynić się do dysputy przy stole wielebnego wizytatora generalnego? Gdyby Cabeza obejrzał się, zadrżałby na widok mrocznych, zapadniętych oczu Mendozy wpatrujšcych się w niego niewzruszenie z pokrytej bliznami twarzy, lecz spojrzenie Cabezy zwracało się w stronę obojętnego profilu najbardziej dystyngowanych z obecnych tu osobistoœci. Chwilę póŸniej Mendoza spuœcił wzrok, by Gabriel, który nauczył go pierwszego chrzeœcijańskiego obowišzku, jakim jest wybaczanie, nie zobaczył jego oczu. Tylko Babuie dostrzegł wszystko. Hontar, który poczuł szacunek dla Gabriela, raz jeszcze przeklšł los, który wyznaczył mu Cabezę na sprzymierzeńca. Można by zignorować Cabezę, choć łatwiej to powiedzieć niż zrobić - rozmyœlał - warto jednak spróbować. Zwrócił się do Altamirana: - Wielebny ojcze, poprzednio słyszeliœmy oskarżenie o kanibalizm, który w œwietle tego, co powiedział nam ojciec Gabriel, uważam za trudny do pojęcia. Czym moglibyœmy tę kwestię wyjaœnić? Skutek był taki, że Cabeza oderwał wzrok od Altamirana. - To prawda - oœwiadczył, znowu wydobywajšc i demonstrujšc owinięty w szmatę kawałek mięsa. - Jeœli chcesz, panie, szczegółów, zjadajš oni mięœnie i jšdra swoich wrogów. Gabriel oznajmił spokojnie: - Wielebny ojcze, prawda w tej sprawie jest taka, że winni sš dziecinnego utożsamiania mięœni mężczyzny z jego siłš, dokładnie tak samo jak niektórzy z obecnych tu wiernych koœciołowi w Asunci~on mylš cnoty Najœwiętszej Panny z jej wizerunkiem. - Nikogo nie można mylić za uczciwe zbłšdzenie - przyznał Hontar. - Ale nie wolno zjadać ludzkiego mięsa. Czy prawdš jest, że je jedzš? - Zadam im to pytanie - odpowiedział Gabriel. To powiedziawszy podszedł do miejsca, gdzie jego Guarani, majšcy poœród siebie Hacugha, pogršżeni byli w przyjaznej rozmowie, którš musiał im przerwać. Przemówił do nich krótko, a oni odpowiedzieli chórem uzupełniajšc moje wypowiedzi i poprawiajšc poszczególne słowa. Następnie Gabriel zadał drugie pytanie, najwidoczniej podsumowujšce sprawę, i wszyscy zgodnie przytaknęli. - Ich odpowiedŸ nie pozostawia cienia wštpliwoœci - doniósł zwracajšc się do pozostałych uczestników zgromadzenia. - Mówiš, że kiedyœ zjadali mięso swoich wrogów, ale już tego nie robiš, zostali bowiem przekonani, że duch jest czymœ oddzielnym od ciała. Co więcej, nie chcš już tego robić, bo jest to w sprzecznoœci z pragnieniem Chrystusa, który, majš nadzieję, będzie ich chronił przed Hiszpanami. - Przed Hiszpanami? - wykrzyknšł Altamirano. Zanim jednak mógł wypowiedzieć dalszy cišg pytania, jakiœ hidalgo wstał i zapytał oskarżycielsko: - Czemu nie zapyta ich, dlaczego zabijajš własne dzieci? Altamirano spojrzał ufnie na Gabriela. - Przypuszczam, że chodzi tutaj znowu o zmyœlenia - podpowiedział - jak w sprawie złota. Gabriel opuœcił wzrok. Nie - przyznał. - To nie jest po prostu zmyœlenie. To prawda. Zapadła cisza, jak makiem zasiał. - Po cóż więc jeszcze zaprzštać sobie tym głowę? - zapytał Hontar. Gabriel odparł: - Potrzebne tu jest wyjaœnienie. Guarani, którzy to robiš, żyjš w puszczy i sš to ci, których nazywacie nieoswojonymi. Ze względu na niebezpieczeństwo, na jakie sš bez ustanku narażeni, ich żony nie mogš mieć więcej niż dwoje dzieci, po jednym na każdš rękę. Gdyby miały więcej, nie mogłyby z nimi biec. Oczywiœcie sprawa wyglšda inaczej w przypadku większych dzieci. Mogš biec same. Powiem wam, przed kim uciekajš. Uciekajš przed nami. Wœród hidalgów siedziała pewna starsza dama. Uwaga Gabriela była skupiona przede wszystkim na ojcu Altamirano, ale starsza dama przykuła jego spojrzenie, ponieważ spodobała mu się jej twarz, chociaż było oczywiste, że się z nim nie zgadza. Potrzšsnęła powštpiewajšco głowš, gdy odrzucił poglšd, że w misjach istniejš jakieœ ukryte kopalnie złota. Kiedy nabożeństwo do wizerunku Najœwiętszej Maryi Panny porównał z kanibalizmem, jej twarz zastygła w wyrazie pogardy. Jednak w tym punkcie zaskoczyła go, gdyż wstała, wsparła się na poręczy krzesła, które stało przed niš, i oznajmiła głoœno: - W sprawie, która robi wrażenie niegodziwego oszczerstwa, jako stara kobieta chciałabym powiedzieć, że jest to częœciowo zgodne z prawdš, ponieważ mówił o tym mój ojciec. Musieli zabić niektóre ze swoich dzieci, bo mamelucos deptali im po piętach. - Wykonawszy swój obowišzek, usiadła ostrożnie z powrotem. - Kto wie, ile jest prawdy w kršżšcych opowieœciach o tamtych czasach. Owe imperia dopiero się tu umacniały i nikt nie wiedział, jak sprawy naprawdę stojš. Gdybyœcie mnie zapytali, odpowiedziałbym, że każda ze stron wierzyła w kłamstwa wypowiadane o drugiej. Czy to ma znaczenie teraz, kiedy wszystko odmieni się, dzięki Traktatowi, któremu mamy w tym miejscu służyć. - Cabeza odwrócił się i skłonił ceremonialnie w stronę Hontara, który wstał i odwzajemnił się takš samš grzecznoœciš. - Nonsens - odpowiedział chłodno Gabriel. - Dla nich nie ma żadnej różnicy, kto obraca ich w niewolników. Posłuchajcie samych Guarani. - Zwrócił się w ich stronę z pytaniem, ale na dziedzińcu zapanowała wrzawa, gdyż hidalgowie starali się uniemożliwić Indianom wypowiedŸ, zakrzykujšc ich. Także jezuici nie wytrzymali. Pół tuzina ojców zerwało się, by bronić twierdzenia Gabriela, i próbowało przekrzyczeć tamtych. Patrzšc obojętnie na tę scenę Altamirano ujrzał, że w pierwszej chwili nawet Ribiro daremnie podnosi się i wzywa do zachowania dyscypliny. Zauważył, że tylko ponury brat z bliznami na twarzy ani drgnšł i wpatrywał się w Cabezę. Idšc wzrokiem za jego spojrzeniem Altamirano zobaczył, że Cabeza wysłuchuje jakichœ poœpiesznych rad Hontara. Kilka sekund póŸniej namiestnik zamachał rękš i wrzasnšł, żeby się uspokojono. Hidalgowie zamilkli. Jezuici uciszyli się już chwilę wczeœniej i w panujšcej teraz ciszy Cabeza raz jeszcze zwrócił się do Altamirana: - Wielebny wizytatorze generalny - rzekł - na terytorium, które Jego Katolicka Moœć powierzył mnie, nie ma oczywiœcie niewolnictwa ani nigdy go nie było od czasów Ferdynanda VI. Instytucja niewolnictwa jest jednak dozwolona na terytorium naszego portugalskiego sšsiada - przerwał, żeby złożyć ukłon Hontarowi - choć ten fakt, moim zdaniem, był Ÿle rozumiany. Ale tutaj, na terytorium hiszpańskim, praca na plantacjach zapewniona jest dzięki systemowi encomienda. - Tak jest - potwierdził któryœ z osadników - encomienda. - Jest to œciœle zgodne z prawami hiszpańskimi i zaleceniami Koœcioła. - Cabeza był zachwycony swoim stylem oratorskim i poczuł się pochlebiony tym, że Hontar mruknšł coœ z aprobatš. Jednak właœnie w tym momencie jezuita o pokrytej bliznami twarzy, siedzšcy koło Gabriela, podniósł głowę, spojrzał przez dziedziniec na Cabezę oraz Hontara i oznajmił spokojnie: - To kłamstwo. Wokół dziedzińca przemknšł szmer, po czym zapadła niczym nie zakłócona cisza, kiedy Cabeza, ogarnięty na chwilę furiš wobec tej nieoczekiwanej zniewagi, spojrzał w nieruchome oczy człowieka, który wypowiedział te słowa. Przypomniał sobie, że niejeden mężczyzna zajrzał w nie tak jak on teraz tuż przed œmierciš. Prostujšc się z teatralnš wyniosłoœciš rzucił odważnie: - W imieniu monarchy, którego majestat wcielam, domagam się przeproszenia. Szlachcic nie przyjmuje wyzwania od księży. Broni ich suknia. - Don Cabeza, to zgromadzenie potrafi samo ocenić, kogo moja suknia chroni - odparł jezuita. Cabeza zerwał pudrowanš perukę i cisnšł niš o ziemię ukazujšc swojš czaszkę, przypominajšcš byczy łeb. - Na Boga! - wrzasnšł rozwœcieczony. - Nie zniosę tego! - I korzystajšc z faktu, że ta deklaracja ratuje jego honor, umknšł wielkimi krokami, by schronić się w swojej rezydencji. Hontar dŸwignšł się powoli. - Wielebny ojcze - rzekł spokojnie do Altamirana - czuję się wbrew moim chęciom zmuszony do zwrócenia ci uwagi, że najgorszy wróg twojego zakonu nie mógł spodziewać się, iż będzie œwiadkiem tak jawnego dowodu pogardy jezuitów dla władzy doczesnej. Twoi księża uważajš się, jak można sšdzić, za obywateli państwa w państwie. - To powiedziawszy wyszedł dostojnie w œlad za Cabezš, do którego dołšczył w hallu. Cabeza aż zsiniał cały w poczuciu, że go znieważono. Hontar œmiał się w duchu sam do siebie. - Doskonale - wyszeptał. - Nie mogło być lepiej. - Coœ powiedział, panie? Czyżbyœ oszalał? - Nic nie pojmujesz, namiestniku. PodejdŸ no i tylko posłuchaj. Nawet przez zamknięte drzwi dochodził wyraŸnie gniewny głos Altamirana, wzywajšcy ojca Ribira, Gabriela i Mendozę - do którego zwracał się niby do uczniaka - by poszli z nim do jego prywatnego gabinetu. - Ten mały wybuch złego humoru - zwierzył się Hontar - był dokładnie tym, na co wielebny ojciec pracował przez cały ranek. - Tak? Cóż w tym dobrego? Altamirano jest przeciwko nam. To jezuita. - A jednak możemy liczyć na to, że będzie posłuszny. - Swojemu zakonowi, a nie królowi Portugalii. - Tak, swojemu zakonowi, ale nade wszystko papieżowi. - Być może. Ale majšc do czynienia z jezuitš trzeba przede wszystkim pamiętać, że w żadnej sprawie nie można być go pewnym. Nikt nie wie w istocie, ile rozkazów ma wykonać. W tym czasie Altamirano przeszedł prosto z dziedzińca do swojego apartamentu na parterze, prowadzšc ze sobš Ribira, Gabriela i Mendozę. Bez dalszych ceregieli zaczšł szorstko wypytywać: - Twoje nazwisko? - Mendoza, wielebny ojcze. - Jak długo jesteœ bratem? - Dwa lata, wielebny ojcze. Altamirano przyjrzał się koœcistej, pokrytej bliznami twarzy, wšskim oczom i zaciœniętym ustom. - A kim byłeœ poprzednio? - Handlarzem niewolników, wielebny ojcze. - A więc, ojcze Gabrielu, przyjmujesz handlarzy niewolnikami w wasze szeregi? - Tak, wielebny ojcze - odparł Gabriel - podobnie jak w starym œwiecie zakon przyjmuje byłych żołnierzy. - Nie można tego porównywać. A dlaczego sprowadziłeœ go na to zgromadzenie? - By opowiedział o handlu niewolnikami, wielebny ojcze. Altamirano usiadł i przyglšdał się stojšcej przed nim postaci. Mendoza stał potulnie ze spuszczonym wzrokiem i dłońmi ukrytymi w rękawach habitu. - Bracie - Mendoza - rozkazał - przeprosisz jego ekscelencję don Cabezę i uczynisz to na dziedzińcu, tak żeby wszyscy słyszeli. - Tak, wielebny ojcze. - Teraz odejdŸ. Mendoza wyszedł i zamknšł za sobš drzwi. Nie wrócił na dawne miejsce na dziedzińcu, ale podszedł do schodów prowadzšcych na balkon i wspišł się na nie. Babuie zobaczył go i chciał podejœć, ale Mendoza potrzšsnšł głowš. Zwracajšc się do Ribira i Gabriela, Altamirano zapytał: - Czy posłucha? - Jak każdy inny brat - zapewnił Gabriel. Potem Gabriel opowiedział o dawnym Mendozie i jego bandzie oraz o ich wtargnięciu do spokojnego œwiata powyżej wodospadów. Opowiedział nam historię miłoœci dwóch braci do tej samej kobiety i jej tragicznego zakończenia. Na koniec opowiedział o ciężkiej walce, którš Mendoza podjšł, by odpokutować za swój grzech, i która doprowadziła do tego, że stał się najpotulnjiejszym członkiem wspólnoty. Słuchajšc Gabriela i patrzšc na jego pełnš współczucia twarz Altamirano raz jeszcze wspomniał swojego dawnego nauczyciela, który - przynajmniej dla niego - wyglšdał szlachetnie w swojej wytartej sutannie, tak całkowicie kontrastujšcej ze splendorem pałacyku jego ojca. Ale potem przypomniał sobie Hontara i Cabezę, którzy czekajš na jego następne posunięcie, i z westchnieniem skupił znowu swojš uwagę na teraŸniejszoœci. Misjonarzowi powiedział: - Nie baczšc, jakie względy skłoniły cię do sprowadzenia tutaj tego Mendozy, ojcze Gabrielu, trzeba uznać, że nie jest on już w stanie wesprzeć twojej sprawy. Ufam, że to pojmujesz. - Przyjmuję to, wielebny ojcze, do wiadomoœci i zastanawiam się, dlaczego go sprowadziłem - oznajmił Gabriel. - Mogłeœ nie przewidzieć jego wybuchów gniewu. - Ale Chrystus musiał to przewidzieć. - Przemawiasz jak zelota, ojcze Gabrielu. - Czyż mógłbym nie rozmawiać z tobš na ten temat, wielebny ojcze? - Mógłbyœ. Nie życzę sobie dalszych oznak tego zapału. Ojciec Gabriel spojrzał na niego, a następnie skinšł powoli głowš. Rzuciwszy w duchu przekleństwo, Altamirano zapytał: - Czy to prawda, że tutejsi Hiszpanie majš niewolników? - Tak. Nazywajš ich encomiendaros, ale oznacza to samo. Encomiendaros nie dostajš zapłaty i uczy się ich prawdy Matki Koœcioła. - Kto to czyni? - Tacy księża, jacy pracujš dla don Cabezy. Ribiro dorzucił: - Jeœli chodzi o Portugalczyków, w ostatnich czasach dokonali wypadu chwytajšc cztery tysišce niewolników, a wœród uczestników tego przedsięwzięcia było dwóch sędziów z S~ao Paulo i dwóch radców miejskich. My, jezuici, zostaliœmy usunięci z wszystkich portugalskich terenów osadnictwa. Te fakty sš powodem, dla którego jesteœmy przeciwni stosowaniu Traktatu Madryckiego do naszych misji. Zwracam ci więc uwagę na ten powód, wielebny ojcze, w razie, gdybyœ uznał go za godny rozważenia. - A don Cabeza patrzy na to przez palce? - I także cišgnie zyski. - Rozumiem. A czy jest również prawdš - spytał Altamirano uważnie wpatrujšc się w ich twarze - że w niektórych waszych misjach sš kopalnie złota? Zamiast odpowiedzi Ribiro zwrócił się w stronę Gabriela, który uœmiechnšł się posępnie. - Nie, wielebny ojcze - odparł - i nigdy ich nie było. Te kopalnie złota to mit zaczerpnięty z dawnej historii Meksyku i Peru. - A jednak mam wrażenie, że osadnicy sš o tym przekonani. - Wielebny ojcze, proszę udać się do naszej misji i zobaczyć wszystko na własne oczy - zaprosił go Gabriel. W pierwszym odruchu Altamirano żachnšł się, gdyż nie uœmiechała mu się daleka wyprawa w górę nie kończšcej się rzeki. - Nie, nie. To niemożliwe. - Zobaczył, że Gabriel przyglšda mu się znowu, i spuœcił wzrok. Następnie Ribiro skinšł raz jeszcze, jakby reakcja starego jezuity była czymœ, czego należało oczekiwać. A Altamirano zapytał z irytacjš: - Jak sšdzisz, ojcze, o co w tym wszystkim chodzi? - O dzieło Chrystusa - odparł Gabriel. Altamirano doszedł do wniosku, że ten człowiek musi być prostaczkiem albo jakimœ rodzajem œwiętego. - Gdzie się urodziłeœ? - zapytał. - W Irlandii, wielebny ojcze. - Ach tak. - Patrzył zamyœlony, przypominajšc sobie, że niejaki ojciec Hildebrand, wyróżniajšcy się krytycznym rozumem i niepojętš znajomoœciš papieskich edyktów, także pochodził z Irlandii. - Wyjaœnię wam teraz, o co idzie naprawdę gra. Ni mniej, ni więcej tylko o przetrwanie naszego zakonu, czy rozumiecie? Nie tylko tu, ale w całym œwiecie chrzeœcijańskim. Co gorsza w porównaniu z dworami europejskimi wasza dżungla w Południowej Ameryce jest wypielęgnowanym parkiem. Ribiro opuœcił powieki, by uchronić oczy przed spojrzeniem zwierzchnika i szepnšł: - O, Boże! Natomiast Gabriel spytał spokojnie: - Ojcze, czyż nie jesteœmy żołnierzami Boga? Altamirano patrzył na niego zapomniawszy języka w gębie, odepchnšł do tyłu fotel i podszedł do okna. Wyjrzał w momencie, kiedy akurat przechodziły tamtędy Hontar i Cabeza. Cabeza, kroczšc swoim kaczkowatym chodem i wykrzywiajšc gwałtownie twarz, coœ mówił. Altamirano pochwycił jego słowa: "Chrzeœcijańska przyjaŸń między dwoma imperiami jest ważniejsza niż praca misji. Twierdzę tak bez względu na to, czy wielebny ojciec godzi się z tym, czy też nie". Twarz Altamirana nie zdradziła w żaden sposób, że słyszał komentarz Cabezy, ale z zaciekawieniem wysłuchał odpowiedzi. - Don Cabeza - rzekł wreszcie Hontar - bšdŸ pewny, że wielebny ojciec został przysłany tutaj przez Jego Œwištobliwoœć w celu wykonania okreœlonego dzieła i uczynić co do niego należy, nie ma się czego obawiać, bylebyœmy okazali odrobinę cierpliwoœci. Proszę cię więc tylko o cierpliwoœć. I staraj się okazywać więcej skromnoœci. - Jeszcze trochę poczekam - padła odpowiedŸ, po czym dwaj rozmówcy oddalili się już za bardzo, żeby można było ich słyszeć. Altamirano, majšc œwiadomoœć, że Ribiro i Gabriel mogli także złowić uchem tę kompromitujšcš wymianę zdań, odwrócił się i ukazał swoim dwóm towarzyszom zakłopotanš twarz, a następnie zaczšł przechadzać się to w jednš, to w drugš stronę po skrzypišcej podłodze, aż jego rysy przybrały zwykły im wyraz opanowania. - Ojcze Gabrielu, proszę upewnić się, że Mendoza zrozumiał, czego od niego oczekuję. Zechciej sprawdzić to bez zwłoki. Gabriel wszedł na galerię i usiadł obok Mendozy, podczas gdy Ribiro i Altamirano wrócili na swoje miejsca na dziedzińcu. - Posłuchaj - oznajmił spokojnie Mendozie - zobowišzałeœ się do pewnego uczynku. Zrób to teraz, wobec całego zgromadzenia, na kolanach. - Skłamał. Dlaczego mam go przepraszać? - To rozkaz. - Rozkaz Altamirana? Gabriel obrzucił go złowieszczym spojrzeniem. - To cię nie powinno obchodzić. W tej chwili jest to mój rozkaz. - Wykonam go, ojcze. - Ale kiedy Gabriel odchodził, by dołšczyć do pozostałych, dorzucił: - A jednak pozostanie to kłamstwem. Na dziedzińcu, gdzie Gabriel stanšł w rzędzie jezuitów, szmer rozmów nagle ucichł, kiedy Mendoza podszedł do Cabezy, padł na kolana i z podniesionymi ramionami powiedział: - Pokornie i z całego serca proszę cię, panie, byœ wybaczył mi mojš zuchwałoœć i niegrzecznoœć. Cabeza zwrócił się do hidalgów: - Doskonale. Dlaczego by nie? Jak już rzekłem, człowiek honoru nie szuka zwady z księdzem. - A zatem moja zuchwałoœć jest podwójnie naganna, a twoje wybaczenie podwójnie uprzejme - padła odpowiedŸ, na którš Hontar uœmiechnšł się półgębkiem. Następnie, zwracajšc się teraz do Altamirana, Mendoza cišgnšł: - Wielebny wizytatorze generalny, ciebie także proszę o wybaczenie. - A wreszcie zwracajšc się do Guarani, rzekł w ich języku: - Was także proszę o wybaczenie. - Za co? - spytał Hacugh. - Za to, że znieważyłem jego ekscelencję. Hacugh patrzył na Cabezę mierzšc go od góry do dołu wzrokiem. - To nie wymaga wybaczenia. Szmer rozbawienia rozległ się wœród jezuitów i tych kilku obecnych, którzy rozumieli język Guarani. Gabriel powiedział szybko: - Wielebny ojcze, czy może już wrócić na swoje miejsce? Przezwyciężajšc ukłucie zawiœci wywołane tym, że zdołał zerknšć na inny œwiat, Altamirano czym prędzej skinšł potakujšco i powrócono do posiedzenia. Hontar, jak często, kiedy miał zamiar wykonać przełomowe posunięcie podczas jakiejœ konferencji, założył jednš eleganckš nogę na drugš. Następnie oznajmił: - A teraz, wielebny ojcze, czy może nas spotkać zaszczyt, że zapoznasz nas ze swoim stanowiskiem w sprawie przekazania terenów misji przez Hiszpanię Portugalii? Albowiem - odwrócił się i spojrzał prosto na Cabezę - jeœli nie poznamy twych poglšdów, okaże się, że jeszcze za rok będziemy się tutaj naradzać. Cabeza odchrzšknšł. - Bardzo słusznie. - I spojrzał z wyczekiwaniem w stronę wizytujšcego jezuity. Altamirano skinšł roztropnie głowš i oœwiadczył: - Od chwili mojego wyjazdu ze œwiętego miasta kwestia, która zgromadziła nas tutaj, ani na chwilę nie przestała mnie zaprzštać, aczkolwiek, jak dowie się wielu z was, przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego to sprawa poważna, a także, jak wiecie wszyscy, podróż w górę rzeki do Asunci~on trudno uznać za przyjemnoœć. Jestem również œwiadomy tego, jak trudno było niejednemu z was dotrzeć tutaj z waszych domów. - Przerwał odnotowujšc z satysfakcjš wyczekujšcy wyraz twarzy Cabezy, a po chwili podjšł: - Jakże, senhor Hontar i se~nor Cabeza, muszę zawiadomić was, że jestem w tej chwili jeszcze mniej zdecydowany niż w momencie, kiedy ruszałem w podróż. Dlatego postanowiłem odwiedzić przynajmniej jednš z misji, o które chodzi, zanim wyrobię sobie poglšd. Rozległe doœwiadczenie senhora Hontara podpowie mu, i jestem tego pewny - kończył zwracajšc w stronę swojego przeciwnika pełne powagi oblicze - że przy rozstrzyganiu w sprawach majšcych tak ważkie konsekwencje warunkiem sine qua non jest skromnoœć i cierpliwoœć. Cabeza powiedział zniecierpliwionym głosem: - Jeœli tylko zechcesz, wielebny ojcze, czterdzieœci mil stšd jest mała misja, którš łatwo mógłbyœ zwiedzić. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co dobrego może z takiej wizyty wyniknšć, ale ta misja z pewnoœciš nadaje się równie dobrze jak każda inna. - Nie - odpowiedział słodkim głosem Altamirano. - Postanowiłem odwiedzić misję Santa Croce. W hallu rozległa się wrzawa. - Ależ wielebny wizytatorze generalny - protestował zbity z tropu Cabeza - nie pojmujesz, co to za sobš pocišga. Ta misja leży ponad dwieœcie mil w górę rzeki i wszyscy pozostali uczestnicy tej konferencji będš musieli ci towarzyszyć, by zobaczyć to samo, co ty zobaczysz. Wymaga to ogromnej iloœci łodzi. Poza tym chodzi o bardzo ciężkš wyprawę dla ciebie samego, ojcze. - Mimo to postanowiłem, że tam właœnie się udam. Czy podoba ci się mój zamiar, ojcze Gabrielu? - Niewštpliwie - zgodził się Gabriel - ale trzeba będzie dużo czasu, żeby zgromadzić odpowiedniš liczbę łodzi. - Chrzeœcijańska przyjaŸń między dwoma katolickimi imperiami - rzekł Altamirano z twarzš zwróconš uroczyœcie w stronę don Cabezy - z pewnoœciš warta jest jak najgorliwszych zabiegów. - Jest to także kwestia zbyt ważna, by odkładać jš do chwili, kiedy nastšpi koniec œwiata - odparł Cabeza. Względy, które skłoniły Altamirana do odwiedzenia misji były natury politycznej. Publicznie wyrażona przez Hontara pewnoœć, że nie będzie sprawiał kłopotów, wymagała od niego gestu, który sugerowałby, iż los misji nie jest jeszcze przypieczętowany. Jednak wybierajšc misję Santa Croce, Altamirano uległ osobistej skłonnoœci nade wszystko, jak także Hontar sobie to uœwiadomił, uległ najzwyczajniej w œwiecie pragnieniu, żeby sprawić przyjemnoœć temu niepokojšcemu Gabrielowi. Z opowieœci Gabriela dowiedział się, że misję Santa Croce jezuici założyli poniżej wodospadów Igua~c~u. 19 Tak więc jakiœ miesišc póŸniej flotylla łodzi zbliżała się pod wieczór do misji Santa Croce. Trzy pierwsze łodzie zajmowali żołnierze, którzy pełnili rolę straży honorowej przy płynšcych za nimi dygnitarzach. W następnej łodzi znaleŸli się Hontar i Cabeza, których wzajemne stosunki w trakcie dwutygodniowej wspólnej podróży uległy znacznemu pogorszeniu. Za nimi posuwało się w górę rzeki pół tuzina osadników, którzy byli w coraz gorszym humorze i którzy tym razem nie zabrali ze sobš małżonek. Łodzie jezuitów zajmowały miejsca w œrodku flotylli, a na samym końcu płynęły barki załadowane Indianami, służbš, namiotami i bagażami. Im dalej w górę rzeki, tym węższa stawała się szpara œwiatła nad ich głowami; na obu brzegach rosły gęsto splecione między sobš drzewa i tam mrok panował nawet w południe - poza miejscami, gdzie tu i ówdzie promień œwiatła przenikał przez szczelinę w listowiu. GroŸna cisza schodziła aż do rzeki wprost z bujnej roœlinnoœci i tylko od czasu do czasu przerywało jš smętne wycie powtórzone chwilę póŸniej gdzieœ w oddali, po czym znowu zapadała cisza. Ale teraz, w zapadajšcym zmierzchu zupełnie inny dŸwięk ozwał się z pierwszej łodzi - trzy tršbki zabrzmiały unisono, by obwieœcić o ich przybyciu. Chwilę póŸniej za kolejnym zakolem rzeki ich oczom ukazało się mocne drewniane molo, na którym zgromadziła się, by ich powitać, grupa jezuitów, a z wieży pobliskiego wielkiego koœcioła rozdŸwięczały się dzwony. Na brzegu powitał ich czekajšcy już przełożony misji Santa Croce. Kiedy wypowiedział oficjalne formuły powitania, bez żadnej przerwy i nie zmieniajšc tonu dodał: - A na koniec chciałbym, wielebny ojcze, przeprosić za kolor mojej skóry. - Był to bowiem Guarani. Altamirano nie wiedział, czy chodzi tu o żart, bo twarz mówišcego pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Odparł: - Jeœli mówisz poważnie, pozwól, że zapewnię cię, iż nie wymaga to żadnego usprawiedliwienia. W oczach Boga wszyscy mamy jednaki kolor skóry. - Wielebny ojcze wizytatorze, przed tobš tylko pragnšłem się usprawiedliwić. Także tym razem Altamirano nie potrafił powiedzieć, czy chodzi o żart. - Czy w misji jest wielu ojców takich jak ty? - spytał. - Nie, wielebny ojcze. Ale też niewielu jest takich jak Gabriel. - To rzekłszy Itapua z wielkim żarem uœcisnšł swojego byłego przełożonego. Cabeza patrzył swoim œwidrujšcym spojrzeniem. Po chwili podszedł Hontar i oficjalnie powitał gospodarza. Tym razem Itapua zapomniał języka w gębie. Hontar uœmiechnšł się. Kiedy długi rzšdek goœci uformował się w pochód, Mendoza trzymał się z tyłu, za dygnitarzami. Twarz miał pozbawionš wyrazu. Po jego prawej stronie szedł Babuie z małpkš, a po lewej - Hacugh. W coraz słabszym œwietle orszak przemierzył plac w stronę ogromnego koœcioła. Altamirano, który bacznie wszystko obserwował, dostrzegł porzšdne chatki po obu jego stronach, wszystkie zbudowane na podmurówce, pokryte drewnianym dachem i zaopatrzone w pięcioro drzwi. Nigdzie jednak nie było widać mieszkańców. Czekali na nich w koœciele. Poza kurami i kozami jedynym œladem życia w pobliżu były dwie stare kobiety. Leżały w hamakach i w żaden sposób nie okazały, że dostrzegły wielki orszak. Jednak Gabriel podszedł i pozdrowił je. Głoœne bicie odlanych w Italii dzwonów stało się bardziej naglšce. Wysoka wieża ozdobiona dziwnymi skrzydlatymi stworami, półaniołami, półdiabłami wyrzeŸbionymi dawno temu przez rzemieœlników z puszczy wyglšdała jakby groziła Altamiranowi. Kiedy minęli szerokie drzwi i znaleŸli się w chłodnym półmroku wysokiego, oœwietlonego œwiecami wnętrza, powitał go jednak pełen szacunku szmer. Chwilę póŸniej z tysišca gardeł dobyło się głoœne jednogłoœnie Te Deum i pieœń odbiła się grzmišcym echem od wyniosłego sklepienia. Z przedniej częœci chóru dobiegały mocne dŸwięki orkiestry złożonej z wioli, klarnetów i tršbek. Muzyka wylewała się z koœcioła i ginęła gdzieœ wœród mroczniejšcych drzew. Kiedy Altamirano uklškł przy barierce przed ołtarzem i jego oczy przywykły do półmroku, był zdumiony widokiem tłumnego, wypełniajšcego całš przestrzeń nawy głównej poprzecznej zgromadzenia Guarani, którzy szeroko otwierajšc usta wyœpiewywali chwałę Boga. Hontar poczuł się niezwykle niezręcznie w obecnoœci tak wielkiej liczby Guarani i odkaszlnšł z zakłopotaniem. Następnego dnia podsadzono Altamirana na białego muła i Itapua poprowadził go, wraz z Ribirem, Cabezš i Hontarem, na długi objazd pól. Gabriel szedł za nimi, reszta zaœ jezuitów postępowała trzydzieœci kroków z tyłu. Po lewej i prawej stronie robotnicy Guarani w milczeniu wykonywali swojš pracę, dopóki nie przystanšł i nie zwrócił się w ich stronę, wtedy bowiem klękali wszyscy jak jeden mšż. Kiedy zaœ zatrzymał się na odpoczynek w gaju pomarańczowym i usiadł na schodku, otoczył go tłum klęczšcych Guarani. Patrzšc prosto w oczy Hontarowi, oznajmił: - To miejsce wywarło na mnie wielkie wrażenie. A na tobie, panie? - O, tak, wielkie wrażenie - zgodził się dyplomata. Ale Cabeza był obrażony, gdyż obudzono go o szóstej rano i musiał jeŸdzić to tu, to tam na podjezdku w œwicie zdradzieckiego dostojnika. Co więcej cierpiał na ból głowy. - Być może jestem œlepy - skomentował - ale prawdę mówišc nie dostrzegam najmniejszej różnicy między nimi a tymi, którzy pielęgnujš moje drzewa pomarańczowe w Asunci~on. - Jest jednak pewna różnica - oznajmił łagodnie Itapua. - Tutaj, w Santa Croce, te drzewa należš do nich. - Do nich? - wykrzyknšł Altamirano. - A to w jaki sposób? Mendoza wystšpił kilka kroków z orszaku i odpowiedział na to pytanie: - Dziewięć dziesištych zbiorów przypada im, my zaœ bierzemy tylko jednš dziesištš. - Zwrócił się do Indianina klęczšcego w pobliżu i zadał mu to pytanie w języku Guarani. Mnóstwo innych robotników poparło odpowiedŸ, której tamten udzielił, a potem jeszcze następni, także cały gaj rozbrzmiewał ich gwarem. - Tak, wszyscy potwierdzajš, że gaj należy do nich - przetłumaczył Itapua. Altamirano patrzšc, jak Cabeza ociera czoło z potu, cišgnšł: - Bez wštpienia robiš wrażenie zadowolonych. - W istocie, wielebny ojcze, powiedziałbym, że wyglšdajš na niemniej zadowolonych niż moi Guarani. - Jeœli pozwolisz, wielebny ojcze, zachodzi jeszcze jedna różnica - oœwiadczył Mendoza zwracajšc się do grupy goœci i przycišgajšc za rękę jednego z robotników. Zdarł cienkš szatę Indianinowi z grzbietu, ukazujšc gmatwaninę starych blizn. - Jak sam widzisz, ten człowiek przebywa w misji wystarczajšco długo, by wygoiły się rany zadane biczem przez właœciciela. Zanim jednak uciekł, rzadko zdarzało się, by przestały krwawić. Powiedział mi, że należał do pewnego Hiszpana, który kupił go od Portugalczyka. W pierwszej chwili nikt nie odezwał się ani słowem. Milczenie przerwał Ribiro. - Wzdłuż tej drogi cišgnie się piękna plantacja, wielebny ojcze. Czy zechciałbyœ jš obejrzeć? Mendoza podniósł wzrok na twarz Altamirana. Ten ostatni zawahał się, a następnie zwrócił się do Cabezy. - Proszę mi powiedzieć, namiestniku, czy takie rzeczy sš zgodne z prawem? Twarz Cabezy pociemniała z gdniewu. - Z całš pewnoœciš zgodne z prawem jest wszystko, co wychodzi naprzeciw żšdaniom ogółu! - A potem zrobił to, do czego tęsknił przez cały dzień. Wbił ostrogi w boki zaskoczonego wierzchowca i galopem oddalił się od orszaku. Altamirano œledził go wzrokiem, póki nie zniknšł z pola widzenia. Potem spojrzał na Mendozę. - Ojcze Ribiro - rzekł po chwili - którędy udamy się do plantacji, o której mówiłeœ? - I ruszył na swoim mule. Pozostało jeszcze kilka plantacji do zwiedzenia: sady jabłek i gruszek, gaje morelowe i cytrynowe i Altamirano obejrzał je wszystkie po kolei. Pobożni robotnicy gromadzili się wokół jego muła i klękali czekajšc na błogosławieństwo. Ponieważ nawyk do tłumnej pobożnoœci, z poczštku znosił te demonstracje wiary z wyrazem obojętnoœci zastygłym na twarzy, ale w końcu zaczęły go irytować. Te obce, płaskie twarze z płonšcymi oczyma wprawiły go w rozdrażnienie. Kiedy dotarli do gaju cytrynowego, œcišgnšł mułowi cugle i rzekł: - Obejrzałem już wystarczajšco dużo plantacji. Pokażcie mi teraz coœ innego. Itapua zaprotestował: - Ale nie widziałeœ jeszcze, wielebny ojcze, polany. Trzymamy tam bydło. Błagam, byœ zechciał zobaczyć nasze bydło. Ludzie od wczoraj czyœcili młode woły. - Widziałem dosyć - odparł Altamirano i ruszył na czele swojej œwity. Hontar popatrzył na niego w zamyœleniu, po czym spokojnie zawrócił i ruszył za nim na czele towarzyszšcych wizytatorowi notabli. Tłum Guarani cišgnšł się wiernie z tyłu. Na samym końcu, osobno, szedł Mendoza z Babuie. Udali się z Altamiranem do warsztatów stolarskich. Tam Itapua wzišł dwie połówki fletu i połšczył je. Wšska jak włos ryska biegła wzdłuż całego instrumentu. - Jak dmuchawka - wyjaœnił. - Tak, w istocie - potwierdził Altamirano podziwiajšc biegłoœć rzemieœlnika. - Rozumiem. - Rozejrzał się po przestronnej szopie, oglšdajšc wiole, wiolonczele i inne instrumenty, które tu wykonywano, a także pełnych godnoœci stolarzy przy warsztatach. Uderzył w struny gitary i zadziwił go dobywajšcy się z nich dŸwięk. Po dokładnym zwiedzeniu wyszedł z szopy. W asyœcie nie odstępujšcego go ani na krok tłumu zaprowadzono go do obszernej, otwartej budy, gdzie koło czterdziestu kobiet powstało na jego widok. Była to wytwórnia dywanów; oprowadzono go po niej, zachęcajšc do tego, by dotykał na pół ukończone prace rozpięte jeszcze na warsztatach. Obrócił się i usłyszał trzepot skrzydeł. Dostrzegł ptaka, który przefrunšł pod dachem i wyleciał na zewnštrz, gdzie zaczšł wydawać ostrzegawcze krzyki. Zwiedził pustš teraz szkołę. Na łupkowej tablicy zobaczył rysunek przedstawiajšcy matkę, ojca i trójkę mocnych dzieci; mogłoby to być dzieło dziecka z dowolnego miejsca na œwiecie. Potem Altamirano udał się do domów mieszkalnych. W indiańskim mieszkaniu, gdzie zwinięte w rulon posłanie o jaskrawym wzorze kontrastowało z wybielonymi wapnem œcianami, ujrzał opartš o œcianę mandolinę i zawieszony obrazek przedstawiajšcy Najœwiętszš Maryję Pannę. Kiedy zwiedzali celę ojców jezuitów, jakiœ starszy ksišdz pokazał im kolekcję indiańskich łuków i strzał. Każdy okaz był opatrzony skromnym opisem, a wszystkie okazy rozwieszono na œcianach. Altamirano miał wrażenie, że jezuita jest dumny z tej prymitywnej broni, ale Itapua odwrócił wzrok. - O tutaj, widzisz, wielebny ojcze - rzekł ksišdz. - Piękne... niezwykle piękne. - Ale chyba już teraz ich nie robiš? - spytał Altamirano. - Nie, teraz już nie. - Jezuita umieœcił uk, który trzymał w ręku, na właœciwym miejscu i odwrócił się w stronę goœcia. - Mam nadzieję, że nigdy tego nie pożałujš, wielebny ojcze. Altamirano zanotował to wszystko w pamięci, ale zachował swoje myœli dla siebie. Podobnie Mendoza. Tak samo jak pozostali bracia mógł tylko czekać. PóŸniej, kiedy zbliżał się już wieczór, jezuici usadowili się pod głównym budynkiem misji. Okap dachu tworzył jakby werandę. Guarani siedzieli spokojnie przed swoimi domami. Wszystkie oczy zwrócone były w stronę oœwietlonego refektarza, gdzie Altamirano wypytywał Itapuę, przełożonego misji. Był tam również Ribiro. Altamirano zamknšł księgę rachunkowš, którš właœnie przeglšdał. Spojrzał na Ribira, ale spojrzenie, które mu tamten odwzajemnił, nic mu nie powiedziało. Słyszał dochodzšcy z zewnštrz szum wiatru wœród drzew, kumkanie żab, cichš nieodgadnionš mowę odległej puszczy. Potarł twarz i po raz pierwszy poczuł się przytłoczony odpowiedzialnoœciš. - Bracie Itapuo - spytał - czy inne misje sš podobne do tej? - Tak, wielebny ojcze. - Nie ma więc w nich złota? - Nie ma. Zwrócił się do Ribira: - Za ilu Guarani jesteœ odpowiedzialny, ojcze? - W sumie za trzysta tysięcy. - Ta liczba jest zgodna z prawdš, bracie Itapua. - Wiem, ojcze. - Jednš dziesištš dochodów przeznaczacie dla zakonu? - Dokładnie tyle, wielebny ojcze. - A jak dzielicie resztę? - Rodzinami, po równo. Dzięki temu unikamy grzechu zawiœci. - Tak nauczajš niektórzy nowomodni francuscy myœliciele. Czy wiedziałeœ o tym? - Nie, wielebny ojcze, ale wiem, że nauczali tego również ojcowie naszego Œwiętego Koœcioła. - I wszyscy, którzy tu żyjš, zostali sprowadzeni na łono prawdziwej wiary? - Jak sam widziałeœ, wielebny ojcze. Następnie Altamirano rzekł do Itapuy: - Twoje dzieło, bracie, zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie - oznajmił uprzejmie, ale urzędowym tonem. - Ojcze, czy to wrażenie wystarczy, żeby nas uratować? Altamirano odwrócił się tyłem. - Poproœ ekscelencję, żeby zechciał się tutaj ze mnš spotkać. Itapua wyszedł bez słowa. Przeszedł obok jezuitów siedzšcych pod okapem głównego budynku zakonnego i między szeregami Guarani udał się do odległego domu goœcinnego, gdzie czekali Cabeza i Hontar - przy czym Cabeza pił - podczas gdy ich żołnierze rozsiedli się na zewnštrz, ziewajšc z nudów albo grajšc w karty. Po Cabezie widać było, że ma już w czubie. Kiedy usłyszał, czego żšda od niego Altamirano, walnšł pięœciš w stół i wykrzyknšł: - Pozdrów wielebnego ojca i powiedz mu, że czekam go tutaj. Itapua spojrzał na niego, ale nie doczekawszy się niczego więcej, wyszedł bez słowa, żeby przekazać to, co powiedział Cabeza. - Pomału - rzekł Hontar - Don Cabeza, trzeba zachować spokój! - Ani myœlę. Gabriel i Mendoza przyglšdali się wszystkiemu spod budynku misyjnego i razem z innymi wstali, kiedy wizytator generalny przeszedł obok nich udajšc się, jak się spodziewali, na końcowš paradę. Natychmiast po przybyciu na miejsce Altamirano usiadł nie czekajšc na zaproszenie i oznajmił: - Don Cebeza, zwracam się do ciebie jako do wiernego syna naszej Matki, Koœcioła. Królewski dom portugalski, pomimo całej pozornej pewnoœci siebie i wielkoœci, jest zagubiony i w rozpaczy, gdyż stracił wiarę i odsunšł się od Boga, podczas gdy ty, mój synu, masz radosnš wiarę w przyszłe życie u boku Chrystusa i wszystkich Jego œwiętych, do czego jako członek Koœcioła Œwiętego... Hontar zrobił minę, jakby doznał głębokiego wstrzšsu i uniósł w proteœcie dłoń. - Jego Katolicka Moœć, król Portugalii, któremu służę... - zaczšł. Altamirano zwrócił się w jego stronę i powiedział stanowczym głosem: - Człowiekiem, któremu służysz, panie, jest senhor Sebasti~ao Jos~e de Carvalho e Mello, przysięgły wróg Œwiętego Koœcioła, minister rzšdzšcy, niestety, twoim królem tak samo jak tobš. Wyraz zaskoczenia na twarzy Hontara był zupełnie szczery. Jako doœwiadczony negocjator cierpliwie przemyœlał wszystkie możliwe posunięcia swojego przeciwnika, ale ta gwałtowna napaœć do tych posunięć nie należała. Co za diabeł go opętał? Jezuita pochylił się do przodu na swoim krzeœle zwieńczonym diabelskš albo anielskš parš skrzydeł wyrzeŸbionš przez Guarani. - A skoro tak - cišgnšł Altamirano - nie mogę doradzać przekazania terenów misji pod administrację portugalskš. Jednoczeœnie - zakończył wywód - traktat nie wymienia œciœle tych terytoriów, tak więc Portugalii nie można ich pozbawić. - W czym rzecz, mówišc innymi słowy? - spytał Cabeza. - Możesz, panie, doradzać swojemu królowi, ja zaœ doniosę Jego Œwištobliwoœci, że Portugalia winna zagwarantować zachowanie misji, i do czasu złożenia tych gwarancji wszelkie stosowanie traktatu do terenów misyjnych winno być odroczone. Wzywam was do zajęcia takiego samego stanowiska, jeœli pragniecie zbawienia za wstawiennictwem naszego miłosiernego Odkupiciela. Hontara ogarnęło teraz wielkie zaniepokojenie, ale ciężkie rysy Cabezy, do którego zwrócony był ten apel, nabrzmiały, tak że jego twarz przypominała oblicze zbója. - Moim zdaniem - oznajmił z nienawiœciš w głosie - i na tę nadzieję zbawienia, która mnie nie opuszcza, dzieło misji jest dziełem diabelskim, i tak samo myœlš wszyscy żyjšcy tu od wielu pokoleń. Hontar był zaskoczony także szczeroœciš Cabezy. Altamirana najbardziej dziwiła teraz własna naiwnoœć. Ponieważ było rzeczš oczywistš, że Cabeza akceptuje to wszystko, co w imię religii powiedziano mu w dzieciństwie, Altamirano spodziewał się takiego samego posłuszeństwa obecnie. Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Cabeza zerwał się na równe nogi i ruszył do kolejnego ataku. - Pozwól, że coœ powiem: nawet ja, namiestnik, muszę prosić ojca Ribira o pozwolenie - pozwolenie, czy słyszysz? - wkroczenia na teren misji, chociaż to mój teren. - Nie twój. Twojego króla... - Jego Królewskiej Moœci i mój. Z jego woli jest to teraz to samo. - Wcale nie... - To samo, to samo. - Cabeza patrzył groŸnie ponad stołem. - A gdzie sš kopalnie złota? - W wyobraŸni osadników. - Czyżby? - Słowo było ciężkie jak kamień. Po raz pierwszy Cabeza poddawał w wštpliwoœć uczciwoœć jezuity. Altamirano uniósł brwi. Zapadło niezręczne milczenie, dopóki Cabeza nie uœwiadomił sobie, że posunšł się za daleko, i nie dodał: - Cóż, być może masz rację. Kto to wie? Podszedł do okna i przyglšdał się swoim żołnierzom wypoczywajšcym pod zwieszajšcym się dachem. Dalej wyczuwał obecnoœć setek indiańskich twarzy zwróconych w tę stronę i patrzšcych. Rysy Altamirana wygładziły się i jezuita zaczšł raz jeszcze: - Stwierdziłem natomiast, że prawdš jest, iż uczš tych ludzi... Cabeza odwrócił się gwałtownie i przerwał mu: - Uczš ich, że sš nam równi. Uczš także pogardy dla własnoœci i prawowitego zysku... - I posiadania niewolników? - spytał Altamirano spokojnym głosem. - Już to tłumaczyłem. Aż do znużenia. Rzecz w tym, że uczš ich pogardy dla prawowitego handlu. Lekceważš władze cywilne i tych, których postawiono, by nimi rzšdzili. - Nic podobnego. Najważniejszym œlubem zakonu jezuickiego jest œlub posłuszeństwa. - Niechaj więc jezuici okażš posłuszeństwo! - Cabeza walnšł pięœciš w stół. - Powiedz im, że majš być posłuszni. Tu chodzi o twojš głowę, wielebny ojcze! Altamirano rzekł: - Także konsekwencje twoich czynów, don Cabeza, spadnš na twojš głowę. - Odsunšł krzesło i dodał: - Ja ze swej strony będę posłuszny nakazom mojego sumienia. - Następnie odwrócił się i opuœcił dom goœcinny. Kiedy szedł, wzburzony, przez plac, myœlał: - Muszę więc poradzić się mego sumienia! Sumienie, gdzie jesteœ? Z całš pewnoœciš na swoim miejscu znajduje się moja duma i bez wštpienia niejedno... Przystanšł i znalazł się twarzš w twarz z Gabrielem i Mendozš. Bez słowa zawrócił na pięcie i pomaszerował nad rzekę. Kiedy Hontar i Cabeza zostali sami w domu goœcinnym, pierwszy z nich westchnšł głęboko. - Lękam się, że popełniłeœ głupstwo, namiestniku. Cabeza spojrzał na niego groŸnie, zakołysał swoim wielkim tyłkiem i usiadł. - Najwyższy czas, żeby zapoznał się z oficjalnym stanowiskiem w tej sprawie. - A więc tego właœnie stanowiska musiał przed chwilš wysłuchać? - Mam go dogonić? - zaproponował Cabeza. Ale Hontar odpowiedział dosyć ostro: - Nie, nie ty. W wytwornych bucikach, które uparcie zakładał nie zważajšc na klimat i piasek, wyszedł z domu goœcinnego, obserwowany przez setki oczu Guarani, i przemierzył w gęstniejšcym mroku plac w pogoni za swoim oponentem. Altamirano wszedł na molo. Rzeka miała barwę ołowiu, a drzewa, spoœród których dobiegały teraz nocne odgłosy, szybko ogarniała ciemnoœć. Nie opodal w dole rzeki pół tuzina pustych łodzi nie przeglšdało się już w wodzie, ale dzieci nadal się na nich bawiły. Starsza dziewczynka, której powierzono pieczę nad nimi, patrzyła sennie na wodę. Altamirano nie słyszał przenikliwych krzyków dziecięcych i nie drgnšł nawet, kiedy stanšł za nim Hontar. - Obawiam się, że przynoszę złe wiadomoœci od senhora Carvalha - oznajmił Hontar. - Proszę mi je dać - Altamirano wycišgnšł rękę. - Co? - List, w którym Carvalho grozi, że wypędzi zakon jezuicki z Portugalii, jeœli postanowił utrzymać misje. Hontar wyjšł list z wewnętrznej kieszeni i podał go. - Doprowadzi również do usunięcia was z Hiszpanii i Francji. - I zewszšd na œwiecie - dodał Altamirano. Wzišł list i przeczytał go uważnie. - Uczyni to. - Oczywiœcie. - Jezuita oddał list właœcicielowi. Jego spojrzenie z powrotem zwróciło się ku dzieciom, które szły już teraz do domów. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. - Chciałbym wyrazić moje osobiste ubolewanie - oœwiadczył Hontar. - Nie spodziewałem się, że ujrzymy to, co ujrzeliœmy. Myœlałem, że jezuici sš gotowi do kompromisu. - Ja też. - Altamirano zwrócił twarz w stronę Hontara. - Ale sam widzisz, panie, jacy sš. - Nie oczekiwałem, że tak rygorystycznie wprowadza się tu w życie przykazanie "Kochaj bliŸniego swego". To bardzo podtrzymuje na duchu, kiedy widzi się ludzi, którzy sš dobrzy jedni dla drugich. - To też. - Tak czy inaczej zawsze możesz uzyskać to, że poniesiesz honorowš porażkę. Widzisz, ojcze, twoja wspólnota ma swój styl postępowania. Postaw na honorowš porażkę. Jest w tym coœ przejmujšcego. Altamirano patrzył na niego, gdyż Hontar używał dokładnie tych słów, których on użyłby przed przybyciem tutaj. Potem nic już nie mówišc przeszedł przez molo i udał się w kierunku misji. - Jaka jest twoja decyzja? - zawołał za nim Hontar, ale Altamirano nie zwrócił uwagi na to pytanie. Nie mniej stanowczo zwrócił się do niego ojciec Gabriel. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy, odkšd wplštał się w tę całš sprawę, coœ w rodzaju lęku pojawiło się w oczach wizytatora generalengo. Nie próbujšc nawet maskować swojej ucieczki, ruszył w innš stronę. Wydawało się, że przyzywa go krzyż na koœciele i w tamtš właœnie stronę poszedł. Gabriel wrócił do Mendozy i pozostałych jezuitów. Przez piętnaœcie minut stał w milczeniu. Potem wszedł za Altamiranem do koœcioła. Trzaœnięcie drzwi, które zamykał za sobš, rozległo się echem w półmroku. Paliło się tylko kilka œwiec. Altamirano, któremu przyglšdało się kilku Guarani, klęczał przy barierce ołtarza. Gabriel usiadł z tyłu i czekał, aż klęczšca postać dŸwignęła się z westchnieniem i patrzšc w mrok zapytała: - Czy to ty, ojcze Gabrielu? - Tak, wielebny ojcze. Altamirano podszedł i usiadł obok niego. - Nie mogę. Nie mogę się modlić. GAbriel powiedział: - Udaj się ze mnš nad wodospady, żeby zobaczyć misję San Sebastian. Kolejne przedłużajšce się milczenie. - Czemu miałbym to zrobić? - Tam łatwiej zobaczyć co i jak. Tutaj zbytnio się wszystko rzuca w oczy. - I mimo to zapraszasz mnie? - Tak, wielebny ojcze. - Jak długo by to potrwało? - Miesišc i byłaby to ciężka wyprawa. - Dobrze. Dwa dni póŸniej wizytujšcy misję notable z Cabezš i Hontarem na czele stali na molo i patrzyli, jak kilka dłubanek zaczyna płynšć pod pršd. Kiedy znalazły się poza zasięgiem głosów, Cabeza zauważył: - Puerco de Dios, tam płynie zdrajca. - Tupnšł w dudnišce belki mola. - Zdrajca? - zdziwił się Hontar. - Zdrajca. Jezuici budujš sobie wewnštrz prawdziwego Koœcioła swój własny fałszywy Koœciół. - Don Cabeza, motywy, którymi się kierujesz, przynoszš ci zaszczyt. - Niech diabli wezmš twojš zuchwałoœć - odparł Cabeza. - Mówię całkowicie szczerze. Jestem katolikiem, synem Koœcioła katolickiego. - Więc zatrważasz mnie. - Dlaczego? Powiedziałem, że jestem dobrym katolikiem. Dlaczego to cię trwoży? - Jeœli ty patrzysz na siebie jak na dobrego katolika, być może jezuita patrzy na Koœciół katolicki jak chrzeœcijanin, a w takim razie - oznajmił machajšc rękš za oddalajšcymi się czółnami - trudno odgadnšć, co uczyni. Altamirano, w parze solidnych butów na nogach i szerokim słomkowym kapeluszu na głowie pomimo swojej wytwornej czarnej sutanny, siedział z rękš zanurzonš w wodzie; zdawał sobie sprawę, że on też nie potrafi tego odgadnšć. Widział plecy Mendozy siedzšcego przy wioœle na tyle pierwszej łodzi. Nawet w sutannie miał wyglšd po wojskowemu sztywny. Jednak kiedy Mendoza odwracał się od czasu do czasu, żeby spojrzeć do tyłu, na jego twarzy malowała się coraz większa ulga w miarę jak oddalali się od misji Santa Croce i jej garnizonu. Zaczšł żartować z Sebastianem, Hacughem i chłopcem, który płynšł w tym samym czółnie. Musieli rozmawiać w języku Guarani; Altamirano nic nie zrozumiał, chociaż słyszał ich œmiech. Jego towarzysz w czółnie siedział zgarbiony i milczšcy, jakby uginał się pod brzemieniem, którego dŸwiganie wymagało wytężenia wszystkich sił. Był nim Gabriel. Altamirano patrzył, jak po obu stronach dżungla przybliża się do nich - czasem sięga wysokimi, ciemnymi, splštanymi gałęziami, czasem na wielkiej przestrzeni rozcišgały się dzikie, ukwiecone, lœnišce w słońcu zaroœla. Raz zajrzał w oczy drapieżnika. Było to jakieœ potworne stworzenie o grubej, nienaturalnej skórze, przypominajšce diabła albo smoka ze œredniowiecznego malowidła. Był to aligator. Mijał dzień za dniem, a on powoli zaczšł zapominać, dlaczego się tu znalazł. Przestał przejmować się cišżšcym na nim zobowišzaniu wobec Stolicy Apostolskiej, tronu Hiszpanii i Portugalii, a nawet wobec zakonu, i zauważył, że odzyskuje dziecięcš prostotę wrażeń; pragnšł, by Gabriel został jego przyjacielem. Co noc rozbijali obóz na błotnistym brzegu. Wytworne buty Altamirana oblepiły się błotem, ale codziennie golił starannie twarz w ciepłej wodzie, którš przynosił mu Mendoza, chociaż wcale go o to nie proszono. Także Mendoza rozpakowywał jego rzeczy wieczorem i pakował z powrotem każdego ranka, tę samš przysługę oddajšc zresztš Gabrielowi, chociaż o to też go nie proszono. Prał także ich ubrania, ale rzadko się odzywał. Oszczędzał swych słów dla Guarani. Trudnoœci zaczęły się, kiedy przy progach na rzece musieli zejœć na lšd. Żywiołowy grzmot wody o skały zatrwożył Altamirana. Był zbyt dziki. Czółno wycišgnięto na brzeg, obrócono dnem do góry i okryto gałęziami. Rozbili obóz na noc. Rankiem Mendoza zwinšł posłanie Altamirana wraz ze swoim i bez jednego słowa ruszył pod górę z pękatym tobołkiem, wskazujšc drogę. Altamirano ruszył za nim. Reszta grupy, łšcznie z Guarani, szła z tyłu. Tego dnia i przez kilka następnych dni czasem jakaœ przeszkoda albo stromizna zmuszała Altamirana do przystanięcia. Nie był w stanie iœć dalej, dopóki Mendoza nie zawrócił, by mu pomóc. Czwartej nocy, kiedy Mendoza rozkładał jego posłanie, jezuita zapytał: - Czy tędy niosłeœ swojš broń? - Tak, wielebny ojcze. - Musisz mieć mnóstwo siły. - Kiedyœ miałem, ale zostałem od niej uwolniony. - Przez kogo? - Przez niego. - Wskazał na Hacugha. - Dobrej nocy i niechaj Bóg ma cię w swej pieczy, wielebny ojcze. 20 Przed północš siódmego dnia znowu znaleŸli się nad rzekš, w miejscu, gdzie podczas podróży do Asunci~on na konferencjach delegacja misji San Sebastian wycišgnęła na mieliznę tratwę. Na tej samej tratwie kończyła teraz swojš wyprawę. Cztery dni póŸniej, kiedy rozbili wieczorem obóz, Altamirano uœwiadomił sobie, że ciemnoœci wypełnia niski, jednostajny, wszechobecny grzmot. - Co to? - zapytał, chociaż dobrze wiedział, co to musi być, i dopiero po chwili Gabriel wyjaœnił mu, że to wodospady Igua~c~u. Przez cały następny dzień grzmot stawał się coraz głoœniejszy i coraz bardziej wszechogarniajšcy. W obozie rozbitym na noc Gabriel zaprowadził wizytatora na wysoki cypel, skšd widać było wodospady ponad dachem lasu. Zafascynowany Altamirano stał i patrzył na to widowisko, aż zapadła ciemnoœć, a w cišgu nocy budził się i wsłuchiwał w nieprzeparty łoskot wody. Rankiem poczucie grożšcej katastrofy, które poprzednio narzucił mu ten odgłos, ustšpiło miejsca poczuciu czegoœ nieuniknionego, do tego stopnia, że następnego dnia wspišł się na szczyt wodospadów w stanie odrętwienia, chociaż jednoczeœnie całe jego ciało dygotało od huku wraz z wszystkim dokoła. Kiedy dotarli na górę urwiska, Gabriel rzekł: - Zechciej, wielebny ojcze, poczekać tutaj godzinę. Jakby we œnie Altamirano patrzył na gromadzšce się wszędzie cienie, na gwiazdy wyglšdajšce spoza szczytu górskiego i wznoszšce się ponad opalizujšcy pył wody, który zmieniał zabarwienie od szafranowego przez różowy, by w końcu, opadajšc już w dole na puszczę, przejœć w szkarłat. Gabriel odczekał, aż zapadnš zupełne ciemnoœci i dopiero wtedy dotknšł rękawa wizytatora generalnego. - A teraz chodŸmy już. Pora spać. Tej nocy łoskot spadajšcej wody, teraz już za nimi, sšczył spokój. - Ojcze - zapowiedział Gabriel następnego ranka - wkrótce zobaczysz Ogród Edenu. Zniknęła jego niechęć do mówienia. W wyœmienitym humorze wskazał na dwie dłubanki z załogš Indian, które przybyły, żeby ich zabrać. Wkrótce odgłos wodospadów zamarł, wszędzie panowała cisza i kiedy płynęli po spokojnej wodzie, słychać było tylko plusk wioseł i szmer dziobu łodzi. Długie, zwieszajšce się gałęzie z nasiškniętymi wilgociš liœciami wycišgały się ku nim nad wodš niby czyjeœ ramiona. Nagle coœ trzasnęło i plusnęło i Altamirano gwałtownie zwrócił w tę stronę głowę. Jakaœ zbutwiała gałšŸ spadła pod własnym ciężarem do rzeki. Gabriel wyczuł, że jego goœć czuje się nieswojo. - Ogród Edenu sam siebie karczuje - oznajmił radoœnie. Ale Altamirana nie zatrwożyła obcoœć ani cisza, ani to, że wszystko było takie nie oczekiwane. Chodziło o to, że teraz, kiedy opuœcił swojskie otoczenie, w nim samym nie było niczego porównywalnego z tym, co widział. Jednak cisza nie trwała do końca dnia. Kiedy obudzili się, nie było ani œladu chłopca. Babuie ruszył przodem, by przygotować wszystko na ich przybycie. Koło południa Gabriel nagle uniósł dłoń. - Posłuchaj, wielebny ojcze! - I natychmiast sam umilkł, nastawiajšc ucha. Nie zaszła żadna dostrzegalna zmiana w otoczeniu, lecz - jakby wszechobecna dzikoœć wywołała halucynacje - rozległy się słabe poczštkowe tony "Spem in Alium". Potem czółna pokonywały zakole rzeki i Altamirano ujrzał zebrany w komplecie szczep Guarani, jak stał bez ruchu na skraju sięgajšcej głęboko w lšd polany i œpiewał. Niektórzy stali na brzegu, inni po kolana w wodzie. Ci z tyłu zajęli miejsca w przejœciach między chatami wioski. Nad wszystkim wznosiła się wysoka wieża koœcioła, a na niej - prosty drewniany krzyż. Przybili do brzegu i wtedy œpiew stał się jeszcze potężniejszy i piękniejszy. Kiedy Altamirano znalazł się niżej, ujrzał skupienie na twarzach œpiewaków - mężczyzn, kobiet i dzieci o złocistej barwie skóry i uznał, że tego chóru nie powstydziłaby się katedra Œwiętego Piotra. Œpiew wzbił się zmierzajšc ku zakończeniu. Hacugh spojrzał na niego i Altamirano ujrzał w twarzy Guarani uzasadnionš dumę. Następnie bez słowa dał znak, że chce zostać sam, i ruszył œcieżkš w głšb puszczy. Prawie natychmiast wioska zniknęła za zasłonš liœci. Nie było tu żadnego œladu ludzkiego życia. Tak jak pragnšł, odcišł się od innych ludzi, ale to oddalenie budziło niepokój. Usłyszał ukradkowe szelesty najpierw z jednej strony, potem z innej. Rozległ się turkot, chrapliwe nawoływania nieznanych ptaków, jakieœ tajemnicze krzyki, które szydziły z siebie nawzajem. U stóp wspaniałego drzewa, które wystrzelało do góry, proste i pełne prawdy niby filar udekorowany kwiatami ze złota i koœci słoniowej, nadepnšł na trupa małpy rojšcego się od robaków. Szeœciocalowy pajšk patrzył na niego błyszczšcymi oczyma z kapelusza grzyba, na którym się zaczaił, a pobliskie orchidee o niezwykle zagmatwanym wzorze wypuszczały pędy na butwiejšcej gałęzi. Jaskrawy obłok motyli wirował nad butwiejšcym stawem. Altamirano przyszedł tu w poszukiwaniu siły i wskazówek, ale teraz stał, zbity z tropu, wœród groteskowego œwiata, gdzie, wydawało mu się, że Boże istoty wyrastajš jedna z drugiej. Padł na kolana. I raz jeszcze modlitwa okazała się niemożliwa. A jednak minšł dłuższy czas, zanim dŸwignšł się na nogi, pogršżony w rozpaczy. Teraz musi zdobyć się na stanowczoœć. Uczyni to, co jak zawsze wiedział, musi uczynić. Tego wieczoru powiedział im. Siedział w największej chacie. Na zewnštrz w gęstniejšcym mroku zgromadził się cały szczep. Wojownicy stali najbliżej. Za nimi kobiety i dzieci. Wewnštrz ojcowie jezuici usadowili się w milczeniu pod œcianami. Hacugh siedział naprzeciwko Altamirana w otoczeniu dwóch ze starszyzny. Obok Gabriel, który służył za tłumacza. - Musicie zrozumieć, że macie teraz nowego władcę, już nie króla Hiszpanii, lecz króla Portugalii. - Mówišc to wiedział doskonale, że nigdy nie zapomni zamyœlonych oczu Hacugha patrzšcych na niego z płaskiej, napiętej indiańskiej twarzy, ale nie ugišł się. - Powiedz mu - zwrócił siš do Gabriela. - Upewnij się, że wszystko zrozumiał. Altamirano nie widział wyrazu twarzy Gabriela, gdyż nawet tłumaczšc odpowiedŸ Hacugha, Gabriel patrzył nieruchomym spojrzeniem prosto przed siebie. - Chce wiedzieć, co to oznacza. Pyta: "Co będziemy musieli zrobić?" - Wszystko, co rozkaże król Portugalii. - A co mamy zrobić, jeœli rozkaże nam opuœcić misję? - padło następne pytanie. Altamirano pragnšł goršco, by Hacugh patrzył na Gabriela zamiast na niego, ale nadal nie ugišł się i oznajmił: - Macie być posłuszni. Na te słowa Mendoza, który siedział pod œcianš wraz z resztš jezuitów, podniósł głowę, by patrzeć i słuchać, podczas gdy Hacugh i dwaj pozostali wojownicy dyskutowali nad tš odpowiedziš. - Ta misja jest teraz naszym domem - oznajmili. - Nie chcemy wracać do puszczy. Na to wizytator rzekł: - Poddajcie się woli Boga. - Czuł jednak, że te słowa nie wystarczš. Hacugh odpowiedział bez zbytniego nacisku, ale potokiem słów, składajšcych się na logicznš argumentację: - Z woli Boga wyszliœmy z puszczy i zbudowaliœmy misję. Z jakiego powodu Bóg zmienił swoje rozkazy? - Nie znam powodów, jakimi Bóg się kieruje. - Altamirano znalazł pociechę w swym prawowiernym wykręcie. Jest on - pomyœlał - także sokratesowski. Nie wiedział, wiedzšc, że nie wie. Ale odpowiedŸ Hacugha brzmiała: - Nie wierzę, byœ przemawiał w imieniu Boga. Przemawiasz w imieniu Portugalczyków. - Przemiawiam w imieniu Koœcioła. - Więc przemów w imieniu Koœcioła do króla Portugalii. - Już przemawiałem, ale król nie wysłuchał mnie. - To każ, by wysłuchał. - Kiedy król nie chce słuchać, nie mogę nic uczynić, by mnie wysłuchał. Hacugh był zadowolony. Tym razem skinšł bezpoœrednio w stronę Gabriela. - Ja też jestem królem i nie będę słuchał - oœwiadczył. Uprzejmie poczekał, aż ta końcowa deklaracja zostanie przetłumaczona, a następnie opuœcił budynek wraz ze swymi doradcami. Usłyszeli, jak przemawia do zebranego na zewnštrz tłumu. Potem cały szczep zszedł nad rzekę i usiadł na piasku. Jeden z doradców Hacugha zaczšł im coœ wyjaœniać cichym głosem, z namysłem. - Co się dzieje? - spytał Altamirano. - Co zamierzajš zrobić? - Zamierzajš walczyć - objaœnił go Gabriel. - Chcš się bronić. - Spóbuj ich przekonać. Czy nie masz na nich wpływu? Gabriel odparł: - Nie udało mi się przekonać ciebie, wielebny ojcze. - Do czego? - Do podjęcia walki u ich boku, do walki w ich imieniu, wielebny ojcze w Bogu. Nie odpowiadajšc na te słowa Altamirano wstał i zwrócił się do zgromadzonych jezuitów: - Jeœli będš walczyć - rzekł - wzywam was, byœcie dla dobra zakonu upewnili się, że nikt nie powie, żeœcie ich do tego zachęcali. - Unikał wzroku Gabriela. Spojrzał napominajšco w stronę Mendozy, ale ten patrzył w kšt sali. - Z tego powodu wszyscy wrócicie jutro ze mnš do Asunci~on. - Miał œwiadomoœć, że nagle spoczęło na nim spojrzenie Mendozy jakby paragnšcego się upewnić, że naprawdę to powiedział. - Kto nie posłucha, zostanie usunięty - cišgnšł. - Będzie usunięty z zakonu. Utraci pociechę Komunii Œwiętej. Zostanie usunięty ze œwiętego ciała Koœcioła. Jednym słowem straci nadzieję na zbawienie. Oby więc Bóg był z wami, moi bracia! Oby był z nami wszystkimi! - Bóg z tobš - zawtórowali księża odchodzšc, ale Mendoza nie wymienił spojrzenia z żadnym z nich. Samotnie i w milczeniu udał się do swojej chatki i opuœcił zasłonę. Ale nawet za tš zasłonš słyszał jedynie ciszę i przemożne odgłosy puszczy. W krużgankach koœcioła Altamirano dyskutował z ojcem Gabrielem, który spokojnie zadał pytanie: - Czy od samego poczštku wiedziałeœ, że właœnie taka będzie twoja decyzja? - Oczywiœcie - odparł Altamirano. - A ty nie zdawałeœ sobie z tego sprawy? - Nie - przyznał Gabriel. - Jedynym powodem, dla którego zwlekałem z niš i najpierw przybyłem tutaj - wyjaœnił Altamirano - było to, że chciałem udzielić namiestnikowi nauczki, nigdy bowiem nie powinien niczego przesšdzać z góry, gdy ma do czynienia z Koœciołem, w gruncie rzeczy ze mnš. - Aha - rzekł Gabriel. - NIe rozumiem - wyznał zaraz. Powiedział tylko tych kilka słów. W uszach Altamirana zabrzmiały one jak oskarżenie. - To nie do końca prawda - przyznał wizytator generalny. Z nikim nie rozmawiał w ten sposób od czasów jakże już odległego dzieciństwa, które wizyta w Ameryce tak niespodziewanie wskrzesiła. - Jakiœ czas temu, nie tak dawno, a w istocie całkiem niedawno - wyznał - pomyœlałem, że jeœli tu przybędę, Bóg przemówi do mnie. - Miał minę, jakby szukał dla siebie usprawiedliwienia. - Bóg przemawia do niektórych, ale nie do mnie. Nie było żadnej odpowiedzi. Nie było odpowiedzi. - Rozumiem - rzekł Gabriel. - Więc wszystko zostało już postanowione. W odpowiedzi Altamirano wytłumaczył Gabrielowi, co stanie się z zakonem, jeœli Carvalho nie postawi na swoim. - Unicestwienie zakonu! - Wydawało się, że Gabriel przeżywa tę katastrofę. - Tak - przyznał po chwili - to byłoby nieszczęœcie. Ale jeszcze większym nieszczęœciem dla zakonu - cišgnšł - jest współpraca z dziełem diabła. - Lecz œmierć zakonu - powiedział na to Altamirano - jest z całš pewnoœciš czymœ najgorszym. - Może œmierć nie jest tym, za co jš bierzemy. Natomiast dzieło diabła jasno dostrzega nawet ten, kto został potępiony. - Ojcze Gabrielu, ci, którzy wyznaczyli cię do chronienia tych dzikich, dokonali mšdrego wyboru. A jednak musi być tak, jak powiedziałem. Jakaœ skulona postać wyłoniła się z cienia i rzuciła się Gabrielowi do stóp, czepiajšc się jego sukni. Altamirano rozpoznał chłopca, który œpiewał w Asunci~on i który ubóstwiał Mendozę. Z jego ust płynęły słowa pełne żaru. Potem zapadła cisza. Gabriel udzielił jakiejœ odpowiedzi, ale kiedy tylko skończył, znowu popłynęły słowa. - Boję się - wyjaœnił Gabriel. - Boi się, że zostanie sam. Szuka w nas wsparcia. Mówi, że w puszczy już czeka diabeł. Mówi, że go widział. Błaga, bym go nie opuszczał. Błaga, bym został, wielebny ojcze. - Wiesz lepiej niż ja, ojcze Gabrielu, co stanie się z każdym, kto tutaj zostanie - powiedział Altamirano. - Nie po to wyprowadziłem ich z puszczy - odparł z bólem Gabriel. Potem zaczšł mówić coœ Babuie pocieszajšc go, ale nie dajšc odwagi, aż wreszcie dziecko posłusznie odeszło zatrzymujšc się na końcu œcieżki, by po raz ostatni spojrzeć na Altamirana, który prosił: - Ojcze Gabrielu, błagam, byœ pamiętał o mnie w swoich modlitwach. Ale nie kazał mu odejœć. - Nie na wiele zdadzš ci się moje modlitwy! - szepnšł Gabriel opuszczajšc zwierzchnika. Kiedy wchodził do swojej celi, natknšł się na czekajšcego już Mendozę. - Czego chcesz? - burknšł Gabriel. - Co stracę - spytał Mendoza - jeœli złamię œlub posłuszeństwa? - Zostaw mnie - padła odpowiedŸ Gabriela. - Nie będę rozmawiał z tobš na temat reguły posłuszeństwa. - Mendoza znowu otworzył usta. - Wynoœ się! - rozkazał Gabriel. - Zostaw mnie! Nie będę cię słuchał. - Jednoczeœnie, sam nie wiedzšc czemu, œcišgnšł sutannę, by ukazać nieopisanie wychudły tors pokryty siwymi włosami. - Sam jeden? - spytał Mendozę. - Co masz nadzieję osišgnšć? Honorowš œmierć, czy nie tak? - Zobowišzaliœmy się bronić Guarani. - Zapamiętaj sobie, Mendoza - powiedział chrapliwym głosem Gabriel oddzielajšc słowa, jakby to były ciosy pięœciš. - Jeœli umrzesz z nowš krwiš na rękach, umrzesz jako zdrajca. Przysišgłeœ, że oddasz swe życie w ręce Boga, a Bóg jest miłoœciš. Częœć pišta 21 Tyły rezydencji namiestnika w Asunci~on wychodziły na plac parad, gdzie w padajšcym przez cały dzień deszczu musztrowano przy wtórze bębnów korpus ekspedycyjny. Altamirano patrzył wygodnie przez okno, jak dowódcy przeprowadzajš inspekcję swoich żołnierzy. Wysłał sekretarza, by ten udzielił niezbędnego ostatniego błogosławieństwa całej tej armii: oddziałom hiszpańskim, portugalskim, najemnym muszkieterom, bandom awanturników i grupie Indian Chaco Guarani, zagubionych i pijanych. Jednego z kondotierów, Murzyna, męczył kaszel i oficerowie dokonujšcy przeglšdu zatrzymali się i wypytywali go o stan zdrowia, zanim poszli dalej wzdłuż szeregu, by skontrolować tabor artyleryjski - działa załadowane na muły. Na koniec dwaj współdowodzšcy, Hiszpan i Portugalczyk, podeszli do miejsca, gdzie Cabeza stał z Hontarem, by złożyć meldunek przedstawicielom swoich królewskich władców. Cabeza zwrócił się do obu dowódców: - Należy użyć tyle tylko siły, ile uznacie za niezbędne dla wykonania waszych prawowitych obowišzków. Czy to jasne? - Całkowicie, ekscelencjo. Na placu parad wystšpił do przodu ksišdz i wszyscy zgromadzeni zbrojni, poza Indianami Chaco, padli na kolana. Ale Altamirano nie wyglšdał już przez okno i nie widział ani tego, ani modlitwy swego sekretarza o Boże błogosławieństwo dla wyprawy. Skrył się w głębi domu. Chłopiec w czółnie był zupełnie sam. Wiosłował z pršdem, w stronę wodospadów, aż dotarł do miejsca, o którym kršżyły legendy. Wszyscy Guarani w misji wiedzieli, jak Mendoza przybył tu, by zamieszkać wœród nich, i jak Hacugh uwolnił go od brzemienia stali. Wiedzieli też, w którym dokładnie miejscu tobołek zniknšł pod wodš. Przybiwszy do brzegu Babuie patrzył w głšb wody. Nurkował i wynurzał się raz po razie, chwytajšc chciwie powietrze, wyczerpany, aż wreszcie, wycišgnšł coœ, co wyglšdało jak poroœnięty mchami kawałek namokłego drewna. Przykucnšł na brzegu, by oczyœcić to, co znalazł, i po jakimœ czasie ukazała się pochwa. Potem pocišgnšł za rękojeœć i wydobył klingę. Przyjrzał się jej uważnie i zaczšł czyœcić jš, aż zalœniła groŸnie. Włożył jš do czółna i popłynšł pod pršd. Wykonujšc co do joty instrukcje Altamirana, Gabriel oznajmił plemieniu, że musi opuœcić misję. Będzie przy nich Bóg i nie opuœci ich też on, Gabriel. Głęboko w dżungli założš nowš misję. Kiedy skończył, wstał Hacugh. - Jesteœ człowiekiem Bożym - oznajmił. - Ale teraz Bóg nas opuœcił jak niegdyœ swego Syna. Pozostaniemy w domu, który zbudowaliœmy, i będziemy walczyć. To moje słowa. I było oczywiste, że przemawiał w imieniu całego szczepu. Leżšc i nie mogšc zasnšć póŸno w noc, Gabriel rozmyœlał nad przebiegłoœciš diabła, który przekonał mšdrych ludzi w Europie, że chciwoœć sama w sobie przynosi pomyœlnoœć i bogactwo. Patrzšc na drewniany strop, spostrzegł, że opuœcił go stary odruch, by zwracać się ze swymi kłopotami do Chrystusa. Także Mendoza nie wychodził ze swej celi. Tam właœnie chłopiec przyniósł mu basilardę. Wiedział to od razu, kiedy odruchowo wycišgnšł rękę, by ujšć dobrze znany ciężar, ale cofnšł jš zaraz, nie dotykajšc oręża. W kšcie izby leżała wišzka chrustu. Kazał chłopcu oprzeć o niš miecz i odejœć. Mimo to jego spojrzenie spoczywało nieruchomo na klindze, o której do białego rana nie zdołał ani na chwilę zapomnieć. Pod wieczór następnego dnia jego umysł zaczęły nękać słowa: "W końcu, bracia, wzmacniajcie się w Panu i w potędze siły jego. Obleczcie się w zbroję Bożš, abyœcie się mogli ostać wobec zasadzek diabelskich. Albowiem toczymy bój nie przeciw ciału i krwi, ale przeciwko ksišżętom i władcom, przeciwko rzšdcom œwiata tych ciemnoœci". Spokojnie wstał, wzišł do ręki miecz i znowu poczuł, że jest on przedłużeniem jego ciała. Z broniš w ręku poszedł do Hacugha. - Nie niosę orędzia od Chrystusa - powiedział. - Jeœli chcesz słów Chrystusa, idŸ do ojca Gabriela. Ale dołšczam do was. Hacugh podziękował mu i dodał szczerze: - Bo sami z siebie nie wiemy, jak bronić tego miejsca. W tym samym czasie siły ekspedycyjne posuwały się w górę rzeki trzema barkami. Zbliżały się do misji Santa Croce. W niewielkiej odległoœci od misji rozbiły obóz. Byli to niezwyciężeni żołnierze: jaguary. Następnego ranka, kiedy pokonali zakole rzeki i ukazało się ich oczom molo, zobaczyli całš ludnoœć misji Santa Croce zgromadzonš, by ich powitać, uzbrojonš jedynie w sztandary, na których wymalowano ostatnie chwile œwiętych męczenników. Żołnierze wraz ze swoimi dwoma dowódcami, hiszpańskim i portugalskim, wyroili się na brzeg. Guarani uklękli i wznieœli do góry owe wizerunki ostatnich chwil męczeństwa. Żołnierze spadli na nich z ogniem i mieczem. Pod wieczór ochocze płomienie na miejscu po wielkim koœciele, głównym budynku misyjnym i chatach mieszkalnych już zamierały. Rozżarzone szczštki trzaskały i dymiły jakby protestujšc. Ciała Guarani zasłały plac, po którym nie tak dawno kroczył ze swoim orszakiem Altamirano. Niektórzy Guarani uciekli w głšb puszczy. Złapano ich jednak wystarczajšcš liczbę, by odesłać szeœć barek niewolników. Wykorzystano barki należšce do misji, żeby przetransportować ich na sprzedaż do Asunci~on, gdyż żołnierzy i Indian Chaco czekała jeszcze wspinaczka nad wodospady i zdobycie misji San Sebastian. Powyżej wodospadu Tanretopra w swoim szałasie nie opodal wioski dowiedział się, że oto nadszedł dzień, który tak długo im zapowiadał. Wzywały go teraz same duchy. Przygotował się już na to gdzieœ w spokojnym zakštku swojego umysłu. Wskutek tego, że przebywał z duchami, nie jadł nic ani nie spał. Wetknšł ozdobione pióra w swój ogromny pióropusz, tak że kiedy nadejdzie dla niego pora œmierci, dzięki temu symbolowi nadziemskiej władzy przejdzie w innš żywš osobę. Następnie starannie pomalował twarz i ciało stosownymi liniami i znakami i w pióropuszu na głowie wrócił do swojego ludu. Przyglšdał się, a kiedy Mendoza poszedł do puszczy, założył pióropusz i ukazał się im stojšc na kopczyku. Powoli zgromadzili się wokół niego, by wysłuchać jego słów. - Widzicie teraz, że to, co przepowiedziałem, stanie się. Przyjęliœcie ludzi Chrystusa, a teraz musicie oddać plon grabieżcy. - Tak jest - powiedział Hacughowi któryœ ze starych wojowników. - To właœnie zapowiedział. Teraz słuchajmy go. - Zbudowaliœcie pięknš wioskę dla Chrystusa - cišgnšł Tanretopra - i oto Chrystus sprowadził do niej wojowników. - Tak, to prawda. Słuchajcie go - rzekł stary, siwowłosy wojownik. - Swoimi czynami znieważyliœcie duchy. - Powiedz więc, co powinniœmy uczynić? - spytał stary wojownik. Hacugh wbił wzrok w ziemię i zmarszczył brwi. Nie wiedział, co ma robić. Gabriel spostrzegł, że coœ się musiało stać, gdyż nagle zapadła cisza, i wyszedł z chatki. Widzšc cały szczep skupiony wokół prymitywnego szamana, podszedł i powiedział: - Nie, nie, posłuchajcie, co wam powiem. - Oni cię nie słyszš - oznajmił Tanretopra potrzšsajšc głowš. - Jesteœ człowiekiem Chrystusa. Człowiekiem z boskš władzš Chrystusa. Lecz gdzież jest ta władza w nieskalanych zakštkach puszczy? - Zwrócił się do szczepu: - Oddalcie Chrystusa. Przywróćcie duchy. - Tak, tak - wykrzyknęli starsi wojownicy. - Hacugh, on mówi prawdę. Mendoza wyszedł z puszczy, słyszšc pytanie Tanretopry, i zapadła cisza jak makiem zasiał. Długimi, powolnymi krokami podszedł do szamana i zatrzymał się. Dostrzegł dzikie oczy spoglšdajšce spod pióropusza, kiedy Tanretopra wspierał się na kiju, który wycišł sobie w puszczy. - To, co mówisz, jest kłamstwem - powiedział Mendoza, a potem podał swš pałkę jakiemuœ chłopcu i podszedł bliżej do szamana, tak blisko, że czuł oddech dobywajšcy się spod pióropusza. - Daj mi to - powiedział sięgajšc po kij szamana, ale Tanretopra wzišł dzidę od siwobrodego wojownika i wymierzył jš prosto w twarz Mendozy, odchyliwszy się do tyłu, gotów do zadania pchnięcia. Mendoza uchylił się w lewo i do przodu, chwycił dzidę i szarpnšł jš tak, że napastnik przewrócił się. Teraz Tanretopra patrzył prosto w twarz swojego przeciwnika. Ostrze dzidy przesunęło się w dół i zrzuciło pióropusz, ukazujšc głowę pomalowanš w żółte i czerwone pasy. Szaman zerwał się na nogi, spojrzał na swój szczep, a potem odwrócił się i zniknšł w puszczy. Chłopiec gwizdnšł za nim i w jego œlady poszło jeszcze kilku Indian, ale skarcił ich Mendoza, który patrzył na Gabriela. Kapłan odwrócił się, wszedł z powrotem do swojej chaty i zamknšł za sobš drzwi. - Moje drogi nie sš drogami Chrystusa - powiedział Mendoza Hacughowi. - Jeœli pragniesz œcieżek Chrystusowych, idŸ do ojca Gabriela. - Powiedziałem: pójdziemy za tobš. - W takim razie - rzekł Mendoza bioršc pałkę z ršk małego chłopca i pokazujšc jš wszystkim - macie przygotować mi trzy kloce grube jak pierœ mężczyzny, a długie o tak. Muszš być z takiego samego twardego drewna. Hacugh wzišł do ręki pałkę. - Z drzewa miedziowego? Tak, możemy to zrobić, ale po co? - Być może uda się nam odpowiedzieć im ogniem armatnim na ich ogień. - No dobrze. Ale skšd weŸmiesz kule i proch strzelniczy? - Z dołu - odpowiedział. - Rozumiem - i Guarani odeszli, by œcišgnšć z puszczy trzy grube kloce. Kazał im rozłupać na pół każdy koc i wydršżyć w połówkach zagłębienia. U stóp wodospadu obaj dowódcy, Hiszpan i Portugalczyk, stali patrzšc pod górę. Główne siły były rozcišgnięte za nimi na przestrzeni ponad jednodniowego marszu. - Czy byłeœ już tutaj, panie? - spytał Portugalczyk. - Nie - odparł Hiszpan. Ten człowiek nieoczekiwanie rozsmakował się w malowniczych krajobrazach. - Cóż za widok. To wspaniałe. - Doprawdy? Być może. Czy musimy pišć się tam - wskazał na wzbijajšce się opary - by zapolować na szczep półoswojonych Guarani i kilku księży? - By dowieœć, że jesteœmy w stanie tego dokonać. Tanretopra stał na sterczšcej skale u szczytu wodospadów i patrzył na ciemniejšcš wodę. Podniósł leżšcy w trawie u jego stóp pióropusz. Rzucił go daleko na rzekę, by woda uniosła go spokojnie w stronę wodospadów. Przez długš chwilę stał tam, zupełnie nagi. Potem podniósł trzy dzidy i zniknšł w kierunku œcieżki prowadzšcej do miejsca, gdzie najeŸdŸcy rozbili obóz. Nawet nie próbował się ukrywać. Sierżant zobaczył nagš, pokrytš malowidłami postać, która szła w ich kierunku. Zaklšł, chwycił strzelbę i wypalił. Tanretopra przewrócił się, ale wstał i zaczšł ciskać swoje dzidy. - Ognia! - wrzasnšł sierżant, ogarnięty panikš. - Ognia, do diabła, strzelajcie! Cały obóz przyszedł obejrzeć egzotyczne ciało. - To był szlachcic poœród dzikusów - oznajmił dowódca Hiszpan. - Spójrzcie tylko. Cóż za klasyczna budowa ciała. W górze, w wiosce, Guarani okręcali lufy linami, by zmniejszyć możliwoœć tego, że się rozerwš. Były zamontowane na drewnianych kłodach. Mendoza powiedział do Hacugha: - Potrzebuję szeœciu ludzi, którzy zeszliby ze mnš poniżej wodospadów i przynieœli proch oraz kule. Hacugh wybrał pięciu. - Ja będę szósty - oznajmił. - Nie. Ty musisz zostać tutaj. Jesteœ naczelnym wodzem. Musisz poprowadzić swój lud, jeœli nie wrócimy. - Rozumiem. - Wyznaczył starego siwobrodego wojownika, żeby zajšł jego miejsce. Dwaj na pół uœpieni wartownicy nie dostrzegli siedmiu postaci, które wczeœnie następnego ranka ostrożnie przedzierały się poœród skał. Przekradajšc się od jednej grupy do drugiej, Mendoza natrafił w końcu na tabor z amunicjš. Kule armatnie, baryłki z prochem, wyciory, przybitki i wišzki lontów były rozrzucone bezładnie po ziemi poœród uœpionych kształtów zmęczonych mężczyzn, wszędzie tam, gdzie udało się im znaleŸć wygodne legowisko między głazami. Mendoza wszystko, czego potrzebował, widział w odległoœci dwunastu kroków od miejsca, gdzie się przyczaił, majšc ze sobš pozostałych Guarani, ale w samym œrodku zwalił się żołnierz na pół tylko uœpiony wskutek męczšcych go ataków kaszlu. Mendoza z nożem w dłoni podpełzł do kaszlšcego mężczyzny. Już miał na niego runšć, ale kaszel obudził tamtego. Podniósł głowę i Mendozę zobaczył, że to Murzyn. W następnej chwili, kiedy nóż dotknšł gardła ofiary, poznał twarz Gaspachia patrzšcego mu prosto w oczy. Patrzyli na siebie, oddzieleni nożem. Wreszcie żołnierz weteran potrzšsnšł ostrożnie głowš, żeby pokazać, że nie wyda żadnego dŸwięku, a potem głowa mu opadła i czekał. Mendoza był zdumiony. Gdyby to był ktoœ inny, bez wahania wbiłby mu nóż w gardło w imieniu swoich braci Guarania, ale ten człowiek jest jego osobistym wrogiem. Poruszajšc nożem Mendoza dał mu znak, by wstał i poszedł z nim. Niemym gestem Gaspachio zapytał, czy ma wzišć ze sobš broń. Mendoza potrzšsnšł głowš, a następnie zwracajšc się do Guarani wskazał im, co majš zabrać - kilka małych kul, trzy baryłki prochu, wyciory i przybitki. Zniknęli równie cicho jak się pojawili, tyle że teraz było ich oœmiu. Kiedy znaleŸli się w cieniu zbocza, siwobrody wojownik zapytał: - Dlaczego zabrałeœ tego człowieka? Dlaczego go nie zabiłeœ? - To mój wróg z dawnych czasów. - No to co? - Nie mogę. - Więc zrobię to za ciebie. - NIe. - Powiedział Mendoza wycišgajšc rękę, żeby obronić Gaspachia. Wtedy Gaspachio uœmiechnšł się i powiedział: - Ole, ojcze. - Nie nazywaj mnie ojcem. - Zostało mi wybaczone, czyż nie mam racji? Mendoza przyjrzał mu się i po chwili zdecydował się potwierdzić. - Tak. - Poco del mundo - padła odpowiedŸ. - Kiedy usłyszałem o twoim nawróceniu, powiedziałem innym, że z pewnoœciš jest całkowite. - Podnieœ tylko głos, a zobaczysz, jak dalece jest niecałkowite. Poza kasłaniem Gaspachio podczas całej sprzeczki nie odezwał się już ani słowem. Kiedy tylko dotarli do misji, Mendoza powiększył wyżłobienia luf tak, by zmieœciły się w nich kule, i zwišzał mocno obie połówki każdej lufy. Kazał wojownikom odejœć na bezpiecznš odległoœć i wypalił z jednej z luf. Wybuch zrobił na wszystkich wielkie wrażenie i ku radoœci patrzšcych kula poleciała ze œwistem między drzewa po drugiej stronie polany. Mendoza naładował znowu i wypalił raz jeszcze. Drugi strzał ledwie sięgnšł na drugš stronę otwartej przestrzeni. Przy trzecim strzale lufa rozapadła się i drzazgi drewna poleciały im nad głowami. - Teraz - oznajmił Mendoza - wiemy, czego mamy się spodziewać. Dwa strzały z każdej lufy. Następnie wracamy do oręża, do którego jesteœmy przyzwyczajeni. - Tak - powiedział Hacugh. Podszedł i zaczšł oglšdać proch. - Dobra sztuczka. - Tak, ale sztuczka straszliwa. - Œwietnie - zauważył Gaspachio. - Teraz możesz mieć swoje własne imperium. Mendoza spojrzał na niego przenikliwie i powiedział do Guarani, który pilnował Murzyna: - Miej na niego baczenie. Jest szczwany. Zabij go, jeœli uznasz, że tak trzeba. Ustawił działa, naładował je i przykrył matami ich otwory. 22 Brudna, œmierdzšca i w łachmanach zebrała się hiszpańsko_portugalska armia na szczycie urwiska. Hiszpanie stanęli nad wodospadami i wydali okrzyk, kiedy ujrzeli widok roztaczajšcy się przed ich oczami. Zmontowali dwa duże i cztery lekkie działa i wykonali tratwy, na których umocowali dwa duże działa, oraz kilka mniejszych tratw dla żołnierzy portugalskich. Mendoza patrzył na to wszystko z puszczy, gdzie zastali go zwiadowcy, którzy wrócili z meldunkiem. Pod koniec dnia Gabriel schronił się w swej chacie. Nie powiedział Mendozie ani słowa. Ale tego wieczoru długo wpatrywał się w promienie zachodzšcego słońca, które ukoœnie przenikały między dachówkami, a kiedy œwiatło stało się czerwone, a potem zgasło, dotarły do jego uszu: przenikliwy okrzyk - zew wojny, podjęty przez pozostałych, słowa nakazujšce ostrożnoœć i œmiech. Tej nocy nie modlił się; œwit zastał go leżšcego bezsennie na łóżku. Ktoœ zastukał do drzwi. Polecił wejœć. Mendoza otworzył drzwi i stał niby cień w œwietle słońca, z mieczem w dłoni i nożem za pasem, w podkasanej sutannie. Zamknšł za sobš drzwi i uklškł u stóp Gabriela. - Co takiego? - spytał Gabriel. - O co chodzi? - Pobłogosław mnie, ojcze. Blady cień uœmiechu przemknšł przez wargi Gabriela. - Nie - powiedział. - Jeœli postępujesz słusznie, Boże błogosławieństwo będzie z tobš. Ale jeœli postępujesz Ÿle, moje błogosławieństwo na nic ci się zda. - Przerwał na dłuższš chwilę. - Jeœli racja jest po stronie siły, nic na tym œwiecie po miłoœci. A tak właœnie może być - rozmyœlał z bólem. - Tak może jest. Brak mi hartu ducha, by żyć w takim œwiecie, Mendoza. Nie, nie pobłogosławię cię. Mendoza wstał i z kamiennš twarzš odwrócił się, ale nagle Gabriel zawołał go i dał mu błękitny krzyżyk, który nosił ojciec Julian; zdjšł go z własnej szyi i zawiesił na szyi Mendozy, a następnie uœcisnšł Mendozę i pocałował. - Wkrótce potem zwiadowcy dostarczyli wiadomoœć, że nieprzyjaciel rozpoczšł marsz w kierunku misji. Oddział portugalski płynšł rzekš na tratwach. Oddział hiszpański - wojownicy Chaco i żołnierze - maszerowały przez puszczę cišgnšc ze sobš trzy lekkie działa. Mendoza zwrócił się do Hacugha: - Ruszaj i niech Chrystus ma cię w swojej pieczy. Hacugh poprowadził łuczników truchtem w stronę wodospadów, do odległego o trzy mile miejsca, gdzie w odnodze rzeki ukryli swoje czółna. Kiedy Portugalczycy mijali ich, pracowicie odpychajšc swoje tratwy, nagle wpłynęli na główny nurt i wystrzelili chmurę strzał, trafiajšc pięciu żołnierzy. Portugalski dowódca zaklšł i rozkazał swoim ludziom dać ognia. Guarani dokonywali swoimi małymi dłubankami zwrotów to w jednš, to w drugš stronę, tak, że trafiono tylko dwóch z nich. Wtedy po raz drugi wystrzelili rój strzał. Portugalczycy musieli zrezygnować z pchania tratw, by odpowiedzieć ogniem, a w tym czasie pršd wznosił ich w stronę wodospadów. Hiszpanie torowali sobie drogę przez dżunglę i po jakimœ czasie wyszli na otwartš przestrzeń położonš między nimi a misjš. Znajdowali się w połowie drogi, kiedy dopadła ich pierwsza chmara strzał. Zaczęli umykać i skryli się w poszyciu leœnym, pozostawiajšc na otwartej przestrzeni jednš czwartš swych ludzi - rannych lub zabitych. Widok uciekajšcych Hiszpanów sprawił, że ludzie Mendozy zapomnieli o ostrożnoœci. Wybiegli z ukrycia, nie zważajšc na Mendozę, który krzyczał, żeby zostali na swoich miejscach. Dowódca hiszpański odczekał, aż biegnšcy z krzykiem ludzie znaleŸli się w zasięgu muszkietów, i dał rozkaz: ognia. Trzecia częœć sił Mendozy została unieszkodliwiona; reszta zrobiła to, co należało - schroniła się w zaroœlach. Hiszpanie zachowali ciszę i przez dwadzieœcia minut, słychać było tylko jęki rannych, a potem dowódca polecił dwóm żołnierzom przebyć polanę. Kiedy tego dokonali i nie znaleŸli ani œladu Guarani, posłał resztę dwójkami i trójkami, a następnie uformował ich i podjšł marsz w kierunku wioski. Gabriel zgromadził w koœciele kobiety, dzieci i starców. Czekali biernie, wpatrzeni w Gabriela, który mówił im o Chrystusie miłosiernym zasiadajšcym po prawicy Ojca, by w dniu Sšdu Ostatecznego naprawić wszystkie uchybienia wobec sprawiedliwoœci. Po jakimœ czasie Gabriel wstał i odszedł do drzwi. Jeszcze nigdy nie wyczuwał tak kompletnej pustki na polanie. Na rzece Guarani sprawowali się bardzo dobrze. Ci, którzy pozostali, celowali starannie i padło wielu spoœród umundurowanych żołnierzy. Reszta żołnierzy pchała swoje tratwy ku brzegowi, gdzie czekała na dalsze rozkazy. Nie wydawał ich portugalski dowódca, który poległ, tak samo jak Hacugh. Na powierzchni unosił się kożuch czółen, których wioœlarze padli albo zostali zranieni, a za nimi płynęły w stronę odległego grzmotu wodospadów dwie tratwy. Działa Mendozy umieszczone zostały w gšszczu, w miejscu, którędy nieprzyjaciel musiał przechodzić. Raz jeszcze rozkazał Guarani cofnšć się i raz jeszcze twarz Gaspachia przybrała zamyœlony wyraz, kiedy na niego patrzył. Mendoza zorientował się, że Hiszpanie docierajš do obszaru, w który wycelowane zostały działa, i wrzucił rozżarzony otwór najbliższej lufy. Odskoczył do tyłu. Działo ryknęło. Zerknšł na spustoszenie, jakiego narobiło, i podszedł do następnej lufy. Kolejny ryk i poszarpane ciała Hiszpanów padły na odległym skraju polany. Naładował raz jeszcze pierwsze działo i wycelował. Wypaliło i rozpadło się obsypujšc Guarani drzazgami. W dłubankach nie pozostał nikt żywy, a ludzie z tratw rozpaczliwie starali się dotrzeć do brzegu. Jedna z tratw zdołała przybić, druga zaœ nie; popłynęła w œlad dłubanek ku wodospadom i trzej żołnierze zostali wyrzuceni daleko w kipiel wodnš. Dowódca hiszpański przyglšdał się strzesze koœcioła misyjnego. Indianie Chaco przykucnęli na piętach, on zaœ rozkazał im umocować do strzał strzępy bawełny i podpalić je. Następnie wystrzelili z pozycji leżšcej. Na dachu koœcioła zaczšł kłębić się dym i trzaskać płomienie. Starzy i młodzi podnieœli lament; Gabriel chwycił cyborium i otworzył drzwi. Kiedy stanšł na szczycie schodów, zaczšł œpiewać: "W Tobie, Panie, nadzieję miałem, niech nie będę pohańbiony na wieki! W sprawiedliwoœci Twojej wybaw mię i wyrwij mię". Guarani wysypali się w œlad za nim z koœcioła i czepiajšc się jego sutanny podjęli psalm: "Nakłoń ku mnie ucha Twego i zbaw mię! BšdŸ mi Bogiem, obrońcš, miejscem obronnym, abyœ mię zbawił". Bez poœpiechu wyprowadził ich z cienia koœcioła w stronę żołnierzy hiszpańskich. Babuie był oszołomiony od dymu i wskutek przerażenia; uciekł od zgiełku panujšcego wokół Gabriela i popędził w stronę odległego skraju polany. Zobaczył Mendozę i ucieszony ruszył w jego stronę. Nie wykorzystanym prochem Mendoza zaminował most, po którym Hiszpanie będš musieli przejœć, i właœnie pochylił się, żeby podpalić długi lont. - Patrz - powiedział Gaspachio i Mendoza spostrzegł chłopca. - Wracaj! - krzyknšł z rozpaczš. - Wracaj! Babuie zatrzymał się i hiszpański dowódca widział go jak na dłoni. Mendoza podbiegł do chłopca, odwrócił go i pchnšł. - Uciekaj! - wrzasnšł, a dzieciak ruszył pędem i po chwili zniknšł w puszczy. Mendoza odwrócił się i zobaczył Gaspachia stojšcego poœrodku mostu, przy beczkach; trzymajšc koniec lontu w rękach, jakby chcšc go wyrwać, spojrzał na Mendozę, a potem powoli potrzšsnšł głowš. Mendoza wycišgnšł miecz i rzucił się na Gaspachia, który uciekł na drugš stronę mostu. Mendoza biegnšc za nim wpadł prosto na hiszpańskich muszkieterów. Zaatakował ich gwałtownie jak za swoich dawnych żołnierskich czasów. Wtedy to hiszpański dowódca, zdumiony, wydobył pistolet i zabił go. Padajšc Mendoza myœlał: Co z Philippem i matkš? Potem skierował zamglone spojrzenie na Gabriela zbliżajšcego się ku niemu w otoczeniu Guarani, który wiódł ze œpiewem: "Wywiedziesz mię z sidła tego, które mi zakryli, boœ Ty obrońca mój". Starszy sierżant wycelował starannie i zastrzelił GAbriela, był to bowiem, jak powtarzał potem każdemu, kto chciał go słuchać, ksišdz, który zrobił z misji Ogród Edenu. Gabriel miał przelotnš wizję wybrzeża Kerry... "Ojcze, wybacz mi". I poprzez swš wizję widział skupionš twarz Mendozy... "Mój synu". Altamirano z pobladłš twarzš przeczytał trzystronicowy raport, który przygotował dla niego hiszpański dowódca. Zapadły ciemnoœci i ogromne ćmy wpadały i wypadały przez okno rezydencji namiestnika. Cabeza spojrzał na swojego drugiego goœcia i wzruszył ramionami, ale Hontar patrzył w innš stronę. - Macie czelnoœć twierdzić, że ta rzeŸ była koniecznoœciš? - zapytał cicho Altamirano. Cabeza spojrzał na niego. - Zważywszy na prawowitoœć naszego celu, stosownie usankcjonowanego przez ciebie, wielebny wizytatorze generalny, muszę odpowiedzieć twierdzšco. Altamirano milczał. Podszedł do okna i spojrzał na chłodne nocne niebo. Hontar odkaszlnšł. - Nie masz wyboru, wizytatorze generalny. Musisz działać w œwiecie rzeczywistym. A właœnie ten œwiat jest rzeczywisty. - O nie - rzekł Altamirano. - To my uczyniliœmy go takim.