Kirk Douglas Ostatnie tango w Brooklynie Z angielskiego przełożyła Teresa Lachowska Podziękowania Wiele spraw w tej książce bliskich jest mojemu sercu i osobistemu doświadczeniu. Wiem, co się czuje stając oko w oko ze starością. Wiem, jak to bywa, gdy pozbierawszy się po wypadku człowiek odkrywa, że następstwa - nauczka wyciągnięta z traumatycznego przeżycia - trwają przez wiele lat i zmuszają do patrzenia na życie w nowy sposób. Wiem, jak to jest, kiedy ma się do czynienia z instruktorem, który jest minimalistą i który wierzy, że ćwiczenia gimnastyczne dotyczą ciała i duszy. Mike Abrums, mój osobisty instruktor od lat dwudziestu pięciu, był także inspira- torem wielu fragmentów tej książki. Jest w niej jednak wiele obszarów, które były mi nie znane. Żywię przeto olbrzymią wdzięczność wobec tych, którzy pomogli mi poznać ich własny świat. W zakresie medycyny konsultowałem się z licznymi specjalistami, spośród których muszę wymienić przede wszystkim doktora Alfreda Trento, ordynatora oddziału transplantacji serca w Centrum Medycznym Cedars- -Sinai, doktora Phillipa Koefflera, ordynatora oddziału hematologii i onkologii w Cedars-Sinai, i Geoffreya Visbala, szefa badań chirurgicznych Międzynarodowe- go Instytutu Kardiologicznego w Loma Linda. Pragnę również wspomnieć o doktorze Johnie Stevensonie i Ronnie Jurow, którzy cierpliwie znosili moje indagacje w sprawach medycznych, oraz o Franku Garcii, który zapoznawał mnie z tajnikami kostnicy, a także o Ellen Green i Joanne Kennedy, które pomogły mi zrozumieć codzienną pracę bibliotekarek medycznych. Bardzo wdzięczny jestem również Rachel Levitsky i Johnowi Greenbaumowi, którzy wraz z innymi członkami Akcji Objazdowej Pomocy Humanitarnej ukazali mi mroczny świat Coney Island, świat zamiesz- kany przez ludzi bezdomnych. Dziękuję zwłaszcza Tommy'emu Jonesowi i Mądrali oraz innym bezdom- nym za ich opowieści oraz za to, że podzielili się ze mną dziejami swego życia. Chciałbym podziękować Johnowi i Jesse Hollandom za wsparcie mnie wspomnieniami z okresu ich doras- tania w Brooklynie oraz Gene Sarro ze szkoły tańca za filmy instruktażowe o tangu, które pomogły mi prze- kazać słowami specyficzny czar tego tańca. Ponad wszystko jednak pragnę wyrazić swoją wdzię- czność Ursuli Obst. Od pierwszej mojej książki pt. Syn szmaciarza poczynając, poprzez Taniec z diabłem, Dar aż do Ostatniego tanga w Brooklynie była nie tylko moim redaktorem, lecz także kimś, kto pozwolił mi - po- chlebiając, a w razie konieczności krytykując - wydo- być z siebie to, co najlepsze. Serdecznie jej za to dziękuję. 1 Jej oczy, zamglone przez wiek, rozszerzyły się pod wpływem przerażenia, gdy patrzyła ze skalistego brzegu rzeki na kłębiące się w dole wody. - Ależ Ben, wiesz, że nie umiem pływać - opono- wała, ściskając kurczowo rękaw jego koszuli kościstą ręką. Na przezroczystej skórze usianej wątrobianymi plamami rysowały się wyraźnie niebieskawe żyły. - Musisz spróbować, Betty. - Uwolnił ramię z uścisku. Choć byli w tym samym wieku, ona słabowita, schorowana nie mogła się równać z nim, muskularnym i trzymającym się krzepko. - Nie potrafię! - protestowała, potrząsając głową tak mocno, że lepkie od potu siwe włosy opadły jej na oczy. - Musisz - nalegał. Zaczęła cicho popłakiwać, posłuszna rozkazowi. - Zrobię, co mówisz, Ben. Pocałował Betty w policzek. Potem jednym silnym ruchem zepchnął ją do rzeki. Beznadziejnie młóciła wokół siebie wodę, gdy rwący nurt porwał jej wy- chudzone ciało i wciągnął w głąb. Po chwili wypłynęła, czubek głowy wychynął na powierzchnię i natychmiast znowu zniknął. Mógłby jeszcze uratować Betty, gdyby wskoczył do wody - jest przecież świetnym pływakiem - ale nawet nie drgnął i wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie wyłoniła się jej głowa. Prąd był tak wartki, że niczego nie mógł dojrzeć. Wreszcie ją zobaczył. Tym razem na powierzchnię wynurzyła się cała głowa - Betty chwytała spazmatycz- nie powietrze i krztusiła się wodą. A potem rzeka wciągnęła ją po raz ostatni, unosząc w stronę śmier- cionośnych wodospadów. Uświadomił sobie nagle ze zgrozą, co zrobił, i krzyk- nął: - Betty! - Lecz wiedział, że już go nie usłyszy. Betty, jego żona od lat czterdziestu siedmiu, zniknęła na zawsze. Zbudził się zlany zimnym potem, z trudem łapiąc oddech, zupełnie jakby to on się topił. Po raz trzeci od śmierci Betty przed rokiem przyśnił mu się ten sam koszmarny sen. Marion powiedziała, że w okresie żałoby to rzecz całkiem normalna, a rwące wody symbolizują obmywanie z winy tego, kto pozostał przy życiu. Guzik prawda, pomyślał. Cholernie dobrze wiedział, co to znaczy. Czy jednak mógłby kiedykolwiek jej to wytłumaczyć? Czy mógłby opisać Marion straszne ostatnie chwile życia jej matki? Żałował, że w ogóle wspomniał córce o swoich kosz- marach. Nie znosił wyrazu jej twarzy, gdy patrzyła na niego badawczo poprzez okulary w drucianej oprawce i wygłaszała "profesjonalną opinię" tym łaskawym to- nem, jakim lekarze przemawiają do pacjentów. Może sobie być dyplomowanym psychologiem, ale nadal jest jego córką, a on nie zamierza pozwolić, żeby go pocie- szała tym psychobełkotem. Podczas ostatniej rozmowy urządziła mu cały wykład na temat niebezpieczeństw związanych z "próbą ucie- czki od smutku". Nie był głupcem, wiedział, co się za tym kryje - Marion próbowała tylko wywołać w nim wyrzuty sumienia, bo zmyto jej głowę z powodu tego, że ojciec sprzedaje dom. Właściwie to nie miał jej tego specjalnie za złe. Lubiła tu wracać, zwłaszcza teraz po rozwodzie. Dla niej ten przytulny, szalowany deseczkami wiktoriański dom, schowany za terenami defiladowymi na Flatbush, ozna- czał wspomnienia z czasów szczęśliwego dzieciństwa. Dla niego zaś była to po prostu przepastnie pusta przestrzeń bez Betty. Chciał się z tym domem pożegnać i zabrać ze sobą tylko dobre wspomnienia. Kłopot polegał jednak na tym, że na razie nie wymyślił jeszcze, dokąd się potem wyprowadzi. Agent od handlu nieruchomościami powiedział, że na dzisiejszym rynku nie ma co liczyć na szybką sprzedaż. Tymczasem dom sprzedano natychmiast i pozostał mu niecały miesiąc na spakowanie manatków i wyprowadzkę. O Boże, co pocznie z tyloma gratami? Rozejrzał się po pokoju, który Betty urządziła na nowo mniej więcej przed dziesięcioma laty. Był biało-różowy, z mnóstwem ozdóbek, kobiecy. Nigdy jej nie powie- dział, że nie cierpi wszystkich tych kwiatków i falbanek. Odda wszystko Armii Zbawienia, jeśli Marion nie zechce sobie zabrać tych zanadto wypchanych kanap, niewygodnych krzeseł o prostych oparciach i całej masy ozdóbek. Trzeba będzie chyba ciężarówki, aby odwieźć drobiazgi, które Betty nakupiła w ciągu ostatnich kilku lat przed swoją śmiercią. Nigdy nie odkrył, po co to robiła. Może miało to związek z jej chorobą, chorobą Alzheimera? W każdym razie po prostu musi się tego wszystkiego pozbyć. Do nowego mieszkania sprawi sobie coś nowego, coś własnego. Meble obite skórą. O właśnie, ładną, drogą skórą, taką, jaką wybrał do swojej siłowni w centrum. Trzeba koniecznie zabrać się już do szukania jakiegoś lokum. Nie będzie to teraz łatwe zadanie, bo niemal wszystkie japiszony wynoszą się z Manhattanu i ciągną do Brooklynu. Czy znajdzie dziś czas na to, żeby zapolować na mieszkanie? Spojrzał na zegarek - nie dzisiejszego ranka. Pierw- szy klient ma się zjawić o ósmej. To stary przyjaciel Milt, agent filmowy. Pozostało mu pół godziny na przygotowanie się do wyjścia. Szybko wziął prysznic, po czym, wciąż jeszcze w szlaf roku, poszedł do kuchni, żeby zrobić śniadanie, które zawsze składało się z omletu z czterech białek i jednego żółtka, jednej grzanki bez masła i szklanki odtłusz- czonego mleka. Jakie to życie jest zabawne - nawet w najcięższych chwilach nadal respektujesz błahe przy- zwyczajenia. Skończyłeś sześćdziesiąt dziewięć lat, jes- teś wdowcem, sprzedałeś swój dom, masz przed sobą niezbyt jasną przyszłość, a nadal przygotowujesz śnia- danie tak jak przez większą część swojego dorosłego życia, nadal bierzesz prysznic, czyścisz zęby, czeszesz się - jak gdyby nic się nie stało. Po śniadaniu opłukał naczynia (żeby uniknąć "krzep- nięcia", co go irytowało) i wstawił je do zmywarki, po czym wyjął ubranie na ten dzień: starannie wyprasowane spodnie khaki, uszyte tak, że uwydatniały jego wąskie biodra i płaski brzuch, koszulkę polo w niebiesko- -zielone paski opinającą muskularną pierś i ramiona oraz pasujące do całości zielone skarpetki. Elegancki strój. Ubierając się zerkał w lustro. Spoglądała na niego twarz osmagana wiatrami, o szarych oczach, ze stalowo- siwą czupryną, która dobrze harmonizowała ze staran- nie przyciętymi wąsami. Ta twarz należała do nie- młodego już mężczyzny (przystojnego, ale w zaawan- sowanym wieku, nie da się ukryć), za to ciało nie, absolutnie nie. W swojej siłowni miał kilkunastu klien- tów - maklerów giełdowych z Wall Street, tak mło- dych, że mogliby być jego synami - którzy patrzyli na niego z zazdrością. No cóż, twoje ciało samo tego nie osiągnie. Jeśli regularnie nie ćwiczysz, nie ograniczasz się w jedzeniu, odpowiednio dużo nie odpoczywasz i nie zredukujesz do minimum nałogów-papierosów, kawy, alkoholu - wszystko to wyciśnie na tobie swoje piętno, ledwie dobijesz do trzydziestu pięciu lat. Teraz już pospiesznie kończył się ubierać, włożył jeszcze granatową marynarkę i wybiegł z domu. W dro- dze do garażu zauważył, że na krzakach bzu rozwijają się już pączki. Uwielbiał bzy i konwalie - wszystkie te delikatne kwiaty, które zakwitają na tak krótko każdej wiosny i przekwitają wraz z końcem maja. Pamiętał, jak sadził te drzewka, wisienkę i jabłoń. W tym roku nie zbierze już z nich owoców. Nie chciał pozwalać sobie na sentymentalne uczucia, szybko zapalił silnik spor- towego camaro (jedyna słabostka, jaką miał) i ruszył, objeżdżając Prospect Park od zachodu, w stronę swojej siłowni na Park Slope, na rogu Union i Siódmej Alei. Jechało się tam dziesięć minut, a szło pół godziny - i jeśli mógł, zawsze wolał przespacerować się przez park - ale dzisiaj być może wybierze się na poszuki- wanie mieszkania, lepiej więc mieć auto pod ręką. Nad wejściem wisiała wywieszka: SIŁOWNIA BE- NA II PIĘTRO. Termin siłownia odnosił się do przyrządów, bo jedy- nym instruktorem był tu Ben. Wierzył w osobiste czuwanie nad treningiem. Nie zatrudniał pomocników. Od czasu gdy otworzył swój zakład, stale napływali do niego wierni klienci: kulturyści (co oczywiste), dżo- keje, aktorzy dbający o linię. Przez ostatnie dziesięć lat, kiedy to od dawna głoszona przez niego filozofia zyskała wreszcie uznanie pokolenia urodzonego po wojnie, w jego siłowni pojawił się nowy typ zwolennika ćwiczeń fizycznych - zestresowany japiszon. Musiał nawet teraz sporządzić listę oczekujących. Przyciągał ich jego program umiaru (nigdy nie byli to ludzie wyznający zasadę, że "bez bólu nie ma zysku", która, jak zawsze twierdził Ben, daje tylko chwilowy zysk i stały ból) i bardzo im odpowiadało to, że wymaga się od nich jedynie piętnastominutowej bytności w siłowni. Zado- woleni bulili pięćdziesiąt dolarów za sesję i uważali, że Ben jest i tak tani. wbiegł na górę po schodach pokonując po trzy stopnie naraz i otworzył kluczem drzwi do niewielkiej poczekalni, której celowo nie wyposażył w krzesła, za to w nadmiarze w materiały do czytania przypięte do wyłożonych korkiem ścian. Były tam wycięte z gazet i czasopism artykuły na temat diety, ćwiczeń gimnastycz- nych, chorób - wszystkie oczywiście popierające jego punkt widzenia w tych sprawach - i cały dział nazy- wany przez niego "duchową strawą dla umysłu". Ben był żarliwym wyznawcą wiary, że ciało i duch działają w porozumieniu. Uśmiechał się przypinając pinezkami napis: JEŚLI JEDNą NOGą STOISZ NA WCZO- RAJ, DRUGą ZAŚ NA JUTRZE, TO OBSIKASZ DZISIAJ. W końcu otworzył drzwi do siłowni - pomieszczenia o powierzchni dziewięć na dwanaście metrów, ze ścianą luster i podłogą wyłożoną wykładziną - wyposażonej w najrozmaitsze przyrządy do ćwiczeń, dreptak, stop- niowchod i kilka rodzajów stanowisk do podnoszenia ciężarów. Włączył stereo i wsunął kasetę. Miał ich całą kolekcję, żeby dogodzić klientom i ich gustom: muzykę big- -bandową, klasyczną, country and western, a także trochę rocka. Rytmiczne bębnienie wypełniło pomieszczenie. Bam, pa-pa, bam, pa-pa, bam, a następnie głos Phila Collinsa: "O, och, pomyśl razy trzy, dzisiaj w raju ja i ty..." - Jeśli to jest raj, to sprawdzę, jak jest w piekle - oznajmił zadyszany Milt wchodząc do sali. - Twoja winda znowu się zepsuła. - Nie włączyłem jej, bo powinieneś chodzić. - Chodzić to ja będę tutaj, a na zewnątrz to się wożę. - Milt zdjął marynarkę i zademonstrował swoją krępą, niską postać w całej okazałości. Benowi zawsze przypominał kosz z owocami - tułów jak gruszka, łysa głowa niczym różowe jabłuszko. Za- stanawiał się, po co Milt wydaje forsę na ćwiczenia w jego siłowni, bo przecież jest absolutnie beznadziej- nym przypadkiem. Cieszył się jednak, że tak się dzieje, ponieważ lubił rozpoczynać dzień od pogawędki z naj- lepszym przyjacielem. Braki cielesne Milt odrabiał z na- wiązką w sferze ducha - zawsze był w dobrym humo- rze, gotów opowiedzieć jakiś dowcip lub zabawną his- toryjkę. W piwnych oczach za wielkimi okularami w rogowej oprawce stale migotały wesołe iskierki, jakby ich właściciel ukrywał jakiś zabawny sekret. - Spójrz na siebie, Milt! - Ben chwycił fałdy tłuszczu na jego brzuchu. - Takie sadło jest dobre tylko jako koło ratunkowe. - Au, to boli. - Pucołowate oblicze Milta wy- krzywił udawany ból. - Podobno to ty masz mi zapewnić formę. - Codzienny kwadrans ćwiczeń zapewni ci formę tylko wtedy, jeśli przestaniesz jeść to hazzerei, którym karmi cię Sara. - Tak? Ale widzę, że ty się nim opychasz za każdym razem, gdy przyjdziesz do nas na kolację. - Miltie - Ben się uśmiechnął - tylko dlatego, żeby nie wpędzić Sary w kompleks co do jej umiejętności kulinarnych. Obaj się roześmiali. Wątpliwe talenty kulinarne Sary stanowiły ulubiony obiekt ich dowcipów dla wtajem- niczonych. Dzięki temu właśnie doszło do odnowienia chłopięcej przyjaźni, gdy Milt, przeżywszy trzydzieści pięć lat w Hollywood jako cieszący się powodzeniem agent filmowy, wrócił do Brooklynu. Sara, zachęcając go do odszukania starych znajomych, nalegała, żeby zaprosił Bena i Betty na jej sławną (lub "niesławną", zdaniem Milta) duszoną wołowinę, a po niej na brydża. Sara pochodziła z Bronxu i pragnęła tam wrócić, gdy Milt zdecydował się przejść na emeryturę i wrócić do domu" - do Nowego Jorku. Jednakże nawet jej żydowska siła woli nie zdołałaby cofnąć zegara w Bron- xie, wobec czego musiała się pogodzić z Brooklynem - jeśli przeprowadzkę do rezydencji w Brooklyn Heights z ogrodem na promenadę i widokiem na Man- hattan można by uznać za akt pogodzenia. Milt zresztą wcale nie przestał pracować, ponieważ jego macierzysta agencja, Sławni Artyści, zaoferowała mu stanowisko konsultanta w nowojorskiej filii. Duszona wołowina i brydżyk stały się cotygodniową rutyną - całkiem przyjemnym wydarzeniem towarzys- kim dla obu par. Bawiło ich wspominanie dawnych dobrych czasów, kiedy to Ben i Milt byli dziećmi, jeździli diabelską kolejką na Coney Island albo zakradali się na Ebbets Field, żeby obejrzeć mecz Dodgerów. Czasami Bena napawała smutkiem myśl, jak łatwe były te chłopięce przyjaźnie, jakże nieskomplikowane - dzieliło się z najlepszym przyjacielem najtajniejsze sekrety. O ileż trudniej być otwartym, ufać ludziom, gdy człowiek jest starszy. Upłynął rok, zanim doszło do owej niezapomnianej chwili zadzierzgnięcia męskiej więzi, dzięki czemu Milt ponownie stał się j‚go najlep- szym przyjacielem. Doszło do tego pewnego wieczoru po kolacji, kiedy ich żony sprzątały ze stołu i przygotowywały stolik do gry w karty, a Milt i Ben wyszli na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza. Milt odwrócił się do Bena, z jego piwnych oczu wyzierał niepokój, i szepnął: - Myślę, że się porzygam. - Masował się po wydatnym brzuszku. - Co takiego? - spytał Ben, przerażony nie na żarty, że Milt mógłby puścić pawia, i to na promenadę. Ten jednak wciągnął powietrze i jakby odzyskał panowanie nad sobą. Po czym spojrzał za siebie, do saloniku, gdzie szczebiotały ich żony. - Powiem ci coś, czego nie mówiłem nikomu przez całe życie - oznajmił z powagą ściszonym głosem. - Co? - Teraz Ben nie był pewien, czy Milt mówi serio, czy też za chwilę strzeli jakimś dowcipem. - Nienawidzę duszonej wołowiny Sary. - Nienawidzisz? - Ben patrzył na przyjaciela ocza- mi szeroko otwartymi ze zdumienia. Przecież do- piero co widział, jak Milt pałaszował z apetytem drugą porcję. - Pewnego dnia ta duszona wołowina mnie zabije. - Opadł na leżankę. - Ale Sarze ani słówka na ten temat. Robi tę potrawę przynajmniej raz w tygodniu. Zdruzgotałoby ją odkrycie, że jej nienawidzę. Ben zmuszając się do uśmiechu przysiadł obok Milta i rzekł konspiracyjnym tonem: - Zdradzę ci coś, Milt. - Też jej nienawidzisz? - Gorzej. - Gorzej? Co może być gorszego? - Nienawidzę gry w karty. - Ale ty i Betty gracie kilka razy w tygodniu. - Owszem, to dla mnie prawdziwa tortura. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Im dłużej się śmiali, tym bardziej ten śmiech robił się histeryczny, aż w końcu łzy ciekły im po policzkach. Sara wysunęła głowę na balkon. - Milt pewno opowiedział jeden ze swoich pieprz- nych dowcipów - mruknęła do Betty, a Ben i Milt ryknęli jeszcze głośniejszym śmiechem. Od tej chwili ich przyjaźń stała się taka jak za dawnych dobrych czasów, gdy byli jeszcze chłopcami. - Co cię tak śmieszy? - spytał teraz Milt lekko poirytowanym głosem. Kropelki potu perliły mu się na czole, gdy ćwiczył na stopniowchodzie. - Och, przypominam sobie... - Tak, dawne dobre czasy, kiedy człowiek był młody i nie pocił się nawet podczas ciupciania. - Milt zwolnił i wytarł się ręcznikiem. - Założę się, że tęsknisz za Hollywoodem z tymi wszystkimi babkami i całą tą romantyką. - Ben zmienił kasetę na stereo. Teraz rozbrzmiewało tango. - Specjalnie dużo romantyki to tam znowu nie ma - zauważył szyderczo Milt, zabierając się do następ- nego etapu rutynowych ćwiczeń, do obrotów z dwoma pięciokilowymi hantlami. - Wszystkie te gwiazdy piep- rzą się w kółko, ale to tylko reklama. - I nie ma pieprzenia? - Och, jest mnóstwo, tylko że nie z gwiazdami. - No a z kim? Milt puścił do niego oko. - Z agentami. - co ty', z facetami takimi jak ty? - Tak! Gwiazdy rywalizują ze sobą o najlepszą partię tekstu, o zbliżenia, właściwe oświetlenie. Niena- widzą się nawzajem. - Naprawdę? - No pewnie. Te przepiękne kobiety wracają do domu po dniu pracy i ostatnią osobą, jaką mają ochotę widzieć na oczy, jest któryś z tych pięknisiów. Są zbyt rozstrojone. Biorą kąpiel, wkładają koszulę nocną, ale spać nie mogą. Telefonują po swoich agentów. - Nie zalewasz? - Nie zalewam. Agent przybiegnie. Potrzyma za rączkę, przytuli, uspokoi, popieprzy. I ona jest mu wdzięczna. Ben pokiwał głową, nastawiając trochę głośniej tango. - Wy, agenci, to dostajecie dziesięć procent od wszystkiego. - Wszystko, żeby pomóc klientowi. Ben się roześmiał. - Wiesz...- Milt upuścił hantle na podłogę i Ben się skrzywił. - Chciałbym, żeby istniał jakiś sposób odkładania do banku części tych pieprzeń i żeby teraz można je było podejmować... jako emeryturę. - Tobie, Milt, tylko sprawy łóżkowe w głowie. - Jak się tego nie może robić, to się lubi o tym mówić. Ben nic na to nie odpowiedział. - Hej, chlopczik, czy wszystkie twoje mięśnie nadal działają? Ben uśmiechnął się kwaśno. - Nie wynaleźli jeszcze dla tego właśnie mięśnia maszynki Nautilus. Jak tylko to zrobią, zamówię trzy, jedną dla siebie i dwie dla ciebie, Milt. - To chyba sprawiedliwe. - Milt skończył ćwiczyć, zrzucił trykot i sięgnął po ubranie. - Muszę pędzić, Michelson jest w Nowym Jorku. - Michelson? - Ten typ, co stoi na czele agencji. Milt wyciągnął świeżą koszulę, którą przyniósł w ak- tówce, i wkładał ją przed lustrem. Za sobą w lustrze zobaczył Bena - kołysał się w takt tanga, zasłuchany w muzykę. Okręcił wyimaginowaną partnerkę i skłonił do głębokiego odchylenia się w tył. - Pamiętam - westchnął Milt - jak ty i Betty zdobyliście pierwsze miejsce w konkursie tańca na Coney Island. Kiedy to było... w czterdziestym piątym? - Bardzo dawno, to na pewno. Jaka szkoda, że teraz już się tanga nie tańczy. - W głosie Bena brzmiał smutek. - Przypuszczam, że ostatnie tango tańczono w Pa- ryżu. - Co? - Czyżbyś nie widział tego filmu z Marlonem Bran- do? - Nie, Betty nigdy nie lubiła chodzić do kina. - To szkoda. Grają go w Plaza, tam gdzie wyświet- lają słynne stare filmy. - Wiem gdzie. - Powinieneś na to się wybrać. - Może to zrobię. Myślałem, że dzisiaj poszukam mieszkania, ale do diabła z tym. - Ostatnie tango w Paryżu bardzo ci się spodoba. Ben nie był taki pewny. Nie lubił Marlona Brando, ale czy film może być bardzo zły, jeśli jest w nim tango? 2 Ostre zęby elektrycznej piły obrzydliwie zgrzytnęły. W powietrzu rozszedł się gryzący swąd przypalanego ludzkiego ciała. Ellen zemdliło, ale zacisnęła zęby i zmu- siła się do patrzenia. Richard trzymał piłę pewną ręką w gumowej ręka- wiczce, przecinając białą kość pośrodku klatki pier- siowej. Drobne odłamki kości odpryskiwały na boki. Asystujący mu chirurg przesuwał w ślad za jego ręką elektryczny koagulator przyżegając naczynia krwionoś- ne i powstrzymując krwawienie. Brak krwi upodabniał tę klatkę piersiową do piersi świątecznego indyka, któ- rego miano właśnie nafaszerować nadzieniem. Ellen niemal zachichotała pod maską, ale w porę sobie przy- pomniała, że pod zieloną chirurgiczną płachtą leży żywy człowiek. To przypomnienie wywołało w niej nową falę mdłości. Teraz Richard zaczął kręcić korbką rozwieracza z nie- rdzewnej stali, który przywodził na myśl średniowieczne narzędzie tortur. Ellen odwróciła wzrok, udając zainte- resowanie cyferkami pojawiającymi się na monitorach nad stołem operacyjnym, nie mogła jednak nie słyszeć tego dźwięku - okropnego chrzęstu rozpieranych że- ber. Kolana ugięły się pod nią, chwyciła anestezjologa za ramię. - Dobrze się czujesz? - spytał ją szeptem spoza maski. - Kto? Ja? Nie widzisz, jak świetnie się bawię - szepnęła w odpowiedzi. Anestezjolog roześmiał się cicho i bez słowa podsunął jej stołek. - Dzięki. Usiadła, starając się oddychać głęboko, czuła, że maska oblepia jej twarz. - Gdzież to jest? - Pełen napięcia głos Richarda o charakterystycznej austriackiej modulacji odbił się echem w wykafelkowanej sali. - Helikopter właśnie wylądował na dachu, powinno tu być lada chwila - poinformowała jedna z sióstr. - W porządku, to jedźmy dalej - powiedział Ri- chard. Ellen zmusiła się do otwarcia oczu, gdy skalpel w ręce Richarda przecinał arterie prowadzące do serca. Kiedy jego ręka zagłębiła się w klatce piersiowej, skąd wyciąg- nęła sflaczałą teraz jak kawał wołowiny u rzeźnika kupę mięsa, bliska była zemdlenia. - Idź napić się wody - zaproponował anestezjo- log. Z wdzięcznością uchwyciła się pretekstu do opusz- czenia na chwilę sali. Byłoby okropne, gdyby zemdlała tu albo zwymiotowała śniadanie w sali operacyjnej. Właściwy moment na małą przerwę, bo Richard wydaje się zbyt zajęty, żeby zauważyć jej wyjście. W hallu na zewnątrz oparła się o wózek chirurgiczny i przytknęła czoło do chłodnych kafelków ściany. Żołą- dek już się uspokajał, gdy zobaczyła sanitariusza wy- biegającego z windy z czerwono-białą turystyczną lo- dówką Igloo w ręku. Przemknął koło niej i zapukał do drzwi sali operacyjnej. Drzwi się otworzyły, siostra pospiesznie zabrała od niego lodówkę. Była to zwyczajna plastykowa turystycz- na torba, w gruncie rzeczy niewielka, przeznaczona na kilka kanapek i parę butelek wody sodowej. To w niej właśnie podróżowało nowe serce - unieruchomione na kilka godzin przy użyciu lodu i roztworu soli. Ellen wiedziała wszystko, co trzeba wiedzieć o trans- plantacjach serca. Jako bibliotekarka medyczna znała najświeższe osiągnięcia kardiochirurgii, ale do tej pory nigdy nie oglądała operacji. Interesowała się medycyną od szkoły średniej, na pierwszym semestrze studium przygotowawczego przekonała się jednak, że nie znosi widoku krwi. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego jak tylko zostać bibliotekarką medyczną. W ten sposób miała możliwość pracy w ulubionej dziedzinie bez konieczności codziennego widoku krwi. Nigdy nie przy- szłaby oglądać ani tej, ani żadnej innej operacji, gdyby nie to, że chirurgiem był jej chłopak. Po kilku minutach opanowała się na tyle, by móc wrócić z mocnym postanowieniem wytrzymania do końca - choćby robiło jej się nie wiem jak mdło. Otworzyła drzwi, wzięła głęboki oddech - na wszelki wypadek - i podeszła do stołu operacyjnego. Klatka piersiowa pacjenta ziała teraz pustką. Leżał tu mężczyz- na bez serca, wszystkie arterie miał zaciśnięte i połą- czone z plastykowymi rurkami prowadzącymi w dół na podłogę, gdzie sterowana komputerem aparatura płu- co-serca utleniała jego krew i odprowadzała z powrotem do ciała. Ta masa wirujących cylindrów zastępowała mu teraz serce i płuca. - Co o tym myślisz? - Ellen przestraszyło pytanie, które Richard skierował do niej. - Fascynujące - wykrztusiła z trudem. Normalnie miała lekko zachrypnięty głos, w stylu Laureen Bacall, bardzo seksowny i uważany za jeden z jej walorów - który teraz na skutek napięcia wywołanego opano- wywaniem odruchu wymiotnego zamienił się w zduszo- ny charkot. - Nic ci nie jest? - Skądże. Gina, siostra chirurgiczna stojąca przy Richardzie, rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie. Ellen zauwa- żyła tę wymianę spojrzeń. Cóż to miało znaczyć? Czuła się jak outsider - obcy w dziwnym świecie - nie potrafiący zrozumieć tego niemego języka oczu, którym posługiwali się lekarze i siostry w sali operacyj- nej. Gina postawiła teraz lodówkę na stole koło Richarda i uniosła pokrywę. Asystujący chirurg zanurzył obie ręce w lodzie i wyciągnął dużą plastykową torbę ze szklanym słojem dodatkowo obłożonym lodem. Po czym odrzucił torbę z lodem i zdjął wieczko ze słoja. W środku coś pływało. Richard wyłowił to coś jedną ręką. O Boże! Ellen zaparło niemal dech. Wiedziała, co jest w słoju, a mimo wszystko zdumiał ją widok tego czegoś leżącego na dłoni Richarda. Ludzkie serce! Widziała przedtem serce wyjęte z piersi pacjenta, ale to serce było inne - było zdrowe i czekało na to, by znowu zacząć bić. Dla człowieka na stole operacyjnym to serce ozna- czało granicę między życiem a śmiercią, prawdziwą śmiercią, a tymczasem przybyło tu w sposób tak trywial- ny, w podniszczonej lodówce turystycznej. Richard wziął do ręki skalpel i zaczął zręcznie okrawać strzępki wiszące z boków serca. Ellen się zdziwiła. Wiele razy robiła to sama, odcinając nadmiar tłuszczu z mięsa, które zamierzała upiec na rożnie. Z punktu widzenia techniki nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Teraz Richard umieścił serce w klatce piersiowej i wziął długie imadło z igłą w kształcie sierpu księżyca i nicią. Przystąpił do zszywania, a asystujący chirurg zawiązywał węzeł po każdym szwie. Gina wygarniała rozpuszczający się lód i rzucała go na serce, szepcząc coś od czasu do czasu Richardowi. Ellen czuła się teraz niemal odprężona, chociaż bolały ją nogi od długiego stania. Ile czasu to trwało? Trzy godziny. Nie powinna czuć się tak zmęczona, to pewno kwestia napięcia. Richard szył nadal, łącząc arterie nowego serca z od- ciętymi w piersiach, a jej przemknęła znów przez głowę myśl, że ta czynność, podobnie jak okrawanie tłuszczu, wydaj‚ się taka zwyczajna, tak banalna. Często widy- wała, jak matka w podobny sposób obszywała sukienki. Takie zwykłe czynności dla tak niezwykłego celu - ra- towania życia, oszukania śmierci. Richard odłożył imadło i dał znak technikowi kont- rolującemu aparat płuco-serca. Anestezjolog też się poderwał. To decydujący moment. Czy serce zacznie pracować? Nowe serce pozbawione przez wiele godzin krwi drgnęło. Po czym podskoczyło słabym spastycznym ruchem, i jeszcze raz. Ellen przypominało małe głodne zwierzątko łaknące powietrza, z tym jednak, że ten twór łaknął krwi. Gina podawała elektrody do defibrylacji, ale Richard je odsunął. - To serce jest spragnione - powiedział, a oczy mu się śmiały. - Nie potrzebuje stymulacji. - Jego sta- ranna angielszczyzna nadawała mu specyficzną indy- widualność. Odwrócił się teraz do Ellen. Wiedziała, że pod maską uśmiecha się od ucha do ucha. - Gotowe. - Cudowne - szepnęła bez tchu. - Teraz kiedy to widziałaś, powinnaś umieć już to zrobić - zaśmiał się Richard. - A po trzech razach - wtrąciła Gina - można nauczyć tego innych. - W jej głosie pobrzmiewała chyba nuta sarkazmu. Ellen najchętniej zdarłaby Ginie maskę z twarzy, żeby ukazać afektowany uśmiech, który, czego była pewna, gościł na jej ustach. Zamiast tego spojrzała ze spokojem w wielkie, mocno podmalowane na czarno, piwne oczy Giny. Krowie oczy, pomyślała, czując się natychmiast winna z powodu swojej idiotycznej zaz- drości. Zazdrościła Ginie, bo mogła dzień po dniu stać obok człowieka, którego ona kochała, i pomagać mu przy dokonywaniu cudów. - Do licha! - To odezwał się Richard. Coś było nie tak jak powinno. Z górnej zastawki zaczynała się sączyć krew. - Trzeba to szybko zamknąć - rzekł asystujący chirurg podając mu szczypce. Ellen spojrzała pytająco na anestezjologa. - Nie martw się - uspokajał - to tylko luźny szew, często się to zdarza. Zatrzymają upływ krwi błyskawicz- nie. Uczucie mdłości znów jednak powracało. - Wygląda na to, że już prawie kończycie - po- wiedziała Ellen głośniej, niż zamierzała. - Muszę już iść. - Nie chcesz nam pomóc przy kończeniu? - za- szczebiotała Gina. - Nie, muszę wracać do pracy. - Ruszyła szybko w stronę drzwi, jakby obawiając się, że ktoś może ją zatrzymać. - Cieszę się, że przyszłaś - rzekł Richard zajęty otwartą klatką piersiową. - Zobaczymy się przy lun- chu. Myśl o jedzeniu przyprawiła ją o mdłości, nie od- zywając się więc do niego wypadła z sali. Pozbywszy się stroju chirurgicznego, znowu w swoim normalnym ubraniu i trochę bardziej opanowana, kro- czyła Ellen korytarzem Centrum Medycznego Świętego Józefa. Była dziewiąta rano, czas największej aktywności w tym najbardziej ruchliwym szpitalu na Coney Island (a w gruncie rzeczy i w Brooklynie), ona jednak nie zwracała uwagi na spieszące obok niej siostry, lekarzy i posługaczy. Jakiegoż to cudu była przed chwilą świad- kiem, i co więcej, to właśnie jej miły był tym czarodzie- jem - sławny doktor Richard Vandermann, czołowa osobistość światowej elity transplantologów, najbardziej ryzykownej i najtrudniejszej do opanowania dyscypliny medycznej. Dzisiaj imponował jej jeszcze bardziej niż zwykle. Za pięć dni upłynie dokładnie osiem miesięcy od dnia, gdy wszedł do biblioteki medycznej i zmienił jej życie. Owego wieczoru pracowała do późna, zbierając dla głównego onkologa szpitala materiały dotyczące rzadkiej formy nowotworu sutka. Jak zwykle dokuczał jej krzyż, musiała więc się naciągnąć i usiłowała właśnie dłońmi dotknąć palców stóp, gdy za sobą usłyszała męski głos z cudzoziemskim akcentem. - Szukam biblioteki, ale widzę, że trafiłem do sali gimnastycznej. Wyprostowała się gwałtownie i obróciła, żeby zloka- lizować ten głos. Należał do wysokiego, szczupłego mężczyzny, mniej więcej czterdziestoparoletniego, o os- tro cyzelowanych rysach twarzy, lekko orlim nosie, niebieskich oczach i krótkich, kręconych blond włosach. Nordyk. Bardzo sympatyczny. - Czym mogę służyć? - spytała, postanowiwszy nie reagować na jego wątpliwy dowcip. - Jestem doktor Vandermann. - Wymówił swoje nazwisko akcentując ostatnią sylabę. - Właśnie przy- jechałem ze Stanfordu, żeby stanąć na czele tutejszego oddziału kardiologii. A więc to on. W szpitalu od miesięcy aż huczało w oczekiwaniu na jego przybycie. Doktora Vanderman- na, niegdyś ucznia Christiana Barnarda, a ostatnio współpracownika Normana Shumwaya (niemal mitycz- nego twórcy wielu technik transplantacyjnych), uważa- no za wielką zdobycz dla Świętego Józefa. Jego umiejęt- ności umożliwią szpitalowi działanie w tej wysoce wy- specjalizowanej dziedzinie i przyniosą miliony dolarów z ubezpieczeń. Podobno kilka szpitali toczyło zażarty bój, pragnąc go dla siebie pozyskać. Chodziły słuchy, że Święty Józef, by zwyciężyć, musiał mu zaoferować sześciocyfrową płacę plus dodatkowe dochody i obiecać w praktyce awans na naczelnego dyrektora w ciągu kilku lat, ponadto zapewnić własne laboratorium do badań, żeby umożliwić eksperymenty na pawianach, obecnie tak istotne dla transplantologii. Najwyraźniej doktor Vandermann miał wielkie ambicje. A na dodatek był przystojny. Nic dziwnego, że wszystkie siostry na Oddziale In- tensywnej Opieki Kardiologicznej aż przebierają noga- mi, pomyślała Ellen. Doktor Thorne, poprzedni szef Oddziału Kardiologii, był niski i tęgi, miał rzadkie włosy i obwisły podbródek. - Musi to być wielka zmiana dla pana, brudny Brooklyn zamiast słonecznej Kalifornii. - Jeszcze nie jestem tu na tyle długo, żeby to zauważyć. - Ma pan szczęście. Niech pan posłucha mojej rady i wychodzi na ulicę tylko w nocy, wtedy brudu nie widać. Roześmiał się. Seksowny śmiech, szczery, białe zęby. - Czy potrzebuje pan czegoś z biblioteki? - spy- tała, czując, że doktor taksuje ją wzrokiem. Bezwiednie wyprostowała się na całą swą wysokość - metr sześć- dziesiąt pięć. Wiedziała, że mężczyźni uważają ją za atrakcyjną. Nie wyglądała na swoje trzydzieści cztery lata - z gładką okrągłą twarzą, wielkimi piwnymi oczami i długimi do ramion ciemnobrązowymi wło- sami sprawiała wrażenie dużo młodszej. Poza tym nie mógł jeszcze zobaczyć jej największego atutu - długich smukłych nóg ukrytych teraz w spodniach. - Czy mogłaby mi pani dać listę wszystkich dostęp- nych książek i artykułów o transplantacjach serca? - Zapomniało się instrukcji? - zażartowała. - Nie, mam je wytatuowane na dłoni. Roześmiała się. Miał poczucie humoru. - Robię transplantacje serca od wielu lat i piszę książkę o swoich eksperymentach. Potrzebna mi ta lista do bibliografii. Zaprosiła go do swojego komputera. - Zobaczmy, co tu mamy na MedLine. - Wpraw- nie wystukała kod banku danych. Ekran rozjaśniał się, gdy jej palce tańczyły szybko po klawiaturze. - Oto ona, lista książek i artykułów na ten temat. Dam panu wydruk. - Świetnie. I dziękuję. - Nie ma za co. - Szybko pani pracuje na komputerze. - No cóż, przegląd książek i czasopism nie wymaga zbyt długiego szkolenia komputerowego. Trzeba nato- miast wiedzieć, czego się szuka. - Gdzie się pani kształciła? - W Uniwersytecie Columbia na medycznym stu- dium przygotowawczym, a potem, jak je rzuciłam... zaliczyłam dwa lata studiów magisterskich na bibliote- koznawstwie. - Znakomicie by się pani nadawała. - Do czego? - Szukam kogoś, kto zna terminologię medyczną i jednocześnie umie pracować z edytorem tekstów. - Co? Proponuje mi pan pracę maszynistki?-Ellen zrobiła minę. - Co za obciach. - Proszę się nie obrażać, chodzi mi o znacznie więcej. - Odsłonił znów swoje mocne białe zęby w uśmiechu. - Potrzebuję kogoś, kto mi pomoże w badaniach i uporządkuje moje notatki. Oderwała z drukarki długą listę i podała mu ją. - Dlaczego pisze pan książkę o transplantacjach? Czy nie ma już wystarczająco dużo prac na ten temat? - Czy pani zadaje pytanie, czy też na nie odpowiada? - Uśmiech na jego twarzy wskazywał, że podoba mu się to przekomarzanie z Ellen. - Przepraszam. - Nic się nie stało. Odpowiedź brzmi następująco: chcę napisać książkę dla zwykłych ludzi... zachęcić ich do tego, żeby stali się dawcami. Teraz możemy pobierać serca tylko od osób w stanie śmierci klinicznej... - A co z pańskimi pawianami? - Hm... nowiny rozchodzą się szybko. Niestety, do tej pory żadna transplantacja serca pawiana się nie powiodła, mam jednak nadzieję, że moje eksperymenty z transgenezą... to znaczy... - Wiem, co to jest transgeneza - wtrąciła. - Mię- dzygatunkowy transfer genów. Najnowsza rzecz w me- dycynie. Jedyny sposób, aby uniknąć odrzucenia zwie- rzęcej tkanki przez ludzki organizm, w teorii oczywiście. Uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony jej wiedzą. - Może niedługo już nie tylko w teorii. Jednakże zanim nadejdą takie czasy, gdy pawiany będą mogły się stać odpowiednimi dawcami, o wiele bardziej perspek- tywiczni dawcy to pacjenci chorzy na nowotwory. Niestety, stanowczo zbyt wiele wciąż jest obaw, że organy mogą być pobierane od ludzi, zanim będą naprawdę martwi. - Nie można mieć o to pretensji. Tych ludzi trzeba zabrać na stół operacyjny, żeby tam umarli i żebyście wy mogli wziąć ich serca, jak tylko wyzioną ducha. To upiorne. - Wiem, że to brzmi upiornie, ale wcale nie jest upiorne. - Wzrok doktora wbity w nią lekko ją peszył. - Czy podarowałaby pani swoje serce, żeby = uratować życie innego człowieka, gdyby pani umierała i nie miała szans na wyzdrowienie? Mówił żarliwie. Ellen zagryzła wargę. - Przypuszczam, że tak, ale naprawdę to nie wiem, ~ jak bym postąpiła. - Dlatego właśnie piszę tę książkę. Chcę przekonać ludzi, żeby myśleli o dawaniu organów nie jak o rezyg- nacji z czegoś, tylko jak o darze. - To brzmi szlachetnie. Zesztywniał. Poprawiła się czym prędzej. - Nie, naprawdę tak myślę. I z przyjemnością panu pomogę, doktorze. - Dziękuję. Porozmawiamy jeszcze na ten temat, jak się urządzę. - Wsadził wydruk do kieszeni białego kitla i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach jeszcze się zatrzymał. - Czy chciałaby pani obejrzeć transplantację serca? - O Boże... nie lubię widoku krwi. - Kto wie, może będę mógł pomóc pani w pokona- niu tego lęku. Patrząc tego dnia, jak szedł przez hall, wiedziała, że praca z nim będzie ekscytująca. I pewno przesądzone jest to, że zostaną kochankami. Po wieczorze wypeł- nionym pracą i twórczym napięciem jakże wspaniale będzie wylądować z nim w łóżku. Zaimponował jej też naprawdę swoim poświęceniem. Bez wytchnienia i ak- tywnie poszukiwał potencjalnych dawców, usiłował przekonywać rodziny pacjentów w stanie śpiączki, że powinno się ich odłączyć od aparatury podtrzymującej życie i podarować organy, tak by żyć mogli inni. Na ścianie w swoim gabinecie miał wykres pokazujący, jak wielu pacjentów w Stanach Zjednoczonych oczekuje na serce - ich liczba zazwyczaj przekraczała dwa tysiące. Większość z nich się nie doczeka. Większość z nich umrze czekając na śmierć kogoś innego - młodszego, silniejszego, z sercem, które mogłoby znowu żyć. Przez cały ten czas zbierała się, żeby pójść i zobaczyć jedną z jego operacji. I to przeżycie, choć tak bardzo stresujące, okazało się wprost niewiarygodne - warte każdego stresu. A jednak... A jednak najlepiej zapamiętała, i od tego dramatycz- nego dnia wciąż miała przed oczami, tę scenę, gdy Gina i Richard wymieniali spojrzenie nad pulsującym sercem. Daj spokój, mówiła sobie. Ta dziewczyna wykony- wała tylko swoją pracę. Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie mogłaby robić tego co Gina. Nie jest na to wystarczająco twarda. Może i wygląda na twardą z powodu swojego rzeczowego, bezpośredniego sposobu bycia, ale w gruncie rzeczy mówi tylko to, co myśli, a ludzie mylnie biorą to za twardość. Życzyłaby sobie teraz takiej prawdziwej siły, zamiast zazdrościć Ginie, że dzieli z Richardem coś, czego ona nigdy z nim dzielić nie będzie. - Tu nie płacą za sny na jawie, dziewczyno. - Usły- szała z tyłu kpiący głos. Odwróciła się i ujrzała uśmiechniętą, pucołowatą twarz najlepszej swojej przyjaciółki, Goldie. Często żartowano, że siostra z sali operacyjnej, Goldie - która naprawdę miała na imię Beatrice - jest wybitnie podobna do Whoopi Goldberg (z łatwością można by uznać ją za siostrę tej aktorki). Przezwisko do niej przylgnęło. Teraz nikt - z wyjątkiem męża - nie ośmieliłby się nazwać jej Beatrice. - Tu za nic nie płacą, Goldie. Prosiłam o jedno z tych ergonomicznych krzeseł, żeby ulżyć swojemu krzyżowi, a oni mi powiedzieli, żebym kupiła je sobie sama. - A czego oczekujesz, przecież twój krzyż ich nie obchodzi. To szpital katolicki. My pracujemy za nędzne pieniądze, żeby utrzymywać papieża w jego cholernych złotych szatach. Ellen się zaśmiała. Lubiła specyficzne poczucie hu- moru Goldie. Tę cechę miały wspólną. - Jak wam idzie, tobie i twojemu ukochanemu? - Właśnie oglądałam, jak przeszczepiał serce. - Ty? Przecież nie możesz patrzeć na krew, nawet jak ktoś ukłuje się szpilką! - Mdliło mnie przez cały czas, ale wytrwałam. - Chodź, postawię ci kawę, żeby to uczcić. - Właśnie tego mi trzeba, tego kwasu z bufetu. Nie, dziękuję. - No to dotrzymaj mi towarzystwa, a ja się napiję. Też miałam ciężki ranek, potrójny bypass ze starym niezdarą Finebergiem. I niech wszyscy święci będą pochwaleni, pacjent przeżył. Ellen chichocząc podążyła za biodrzastą Goldie do bufetu, gdzie zdecydowała się na coca-colę w nadziei, że wpłynie uspokajająco na jej żołądek. - A więc, droga przyjaciółko, czy teraz, gdy już zdałaś egzamin, twój ukochany zamieszka z tobą? - Nie przypuszczam, Goldie. Jeszcze nie. - Śpicie ze sobą już wystarczająco długo, jak więc długo jeszcze będzie się zastanawiał, zanim się zdecyduje na przyklepanie tego na dłuższy czas? - Proszę cię, Goldie, nie zaczynaj podkpiwać sobie z mojego życia miłosnego. - Przepraszam, kochana. - Goldie wpakowała do ust wielki kawał lukrowanego ciastka i musiała zrobić przerwę, żeby go przełknąć. - Próbuję tylko skłonić cię, żebyś patrzyła na to realnie. Czasami zachowujesz się jak dziewczyna z małego miasta. - Jestem dziewczyną z małego miasta. - Dobrze, ale kimże jest on? Doktor Zjeździłem- -Cały-Świat-Więc-Moje-Gówno-Nie-Cuchnie Vander- mann? To było zabawne. Ellen nie mogła się na nią złościć. - Ellen, on nie jest wart ciebie.- Dziękuję, Goldie, ale już dosyć tego, dobrze? - Dobrze, dobrze. Tylko że ja nadal nie rozumiem, co go powstrzymuje. - Och, mnóstwo rzeczy. - No, to wszystko wyjaśnia. - Goldie popiła ciastko porządnym łykiem kawy. Czasami Ellen wolałaby, żeby w dowcipnych uwagach Goldie było mniej zjadliwości. - Nie młodniejesz, wiesz - kontynuowała Goldie. Kiedy dorwała się do któregoś ze swoich ulubionych tematów (a źle zorganizowane życie miłosne Ellen do nich się zaliczało), nie dawała się od niego odwieść. - Trzydzieści cztery lata to już blisko do ostatniego dzwonka, jeśli chcesz mieć dzieci. - Nie wiem, czy chcę mieć dzieci. Wiem, że po- winnam chcieć, i myślę, że dzieci są rozkoszne i tak dalej, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić siebie obarczonej rodziną: dzieci, domek na przedmieściach, ogródek otoczony płotem, kombi... jeszcze do tego nie dojrzałam. - Ty jeszcze nie dojrzałaś, on nie dojrzał... - Gol- die potrząsnęła głową. - Tymczasem lepiej znajdź sobie do swojego drogiego mieszkania jakąś współ- lokatorkę. - I to szybko. - Ellen westchnęła. - Sharon wyprowadziła się trzy miesiące temu. Ogarnia mnie rozpacz, kiedy muszę sama wyskrobać tych tysiąc dwie- ście dolarów. - Dwie sypialnie, dwie łazienki, na Park Slope... gdybym mogła zostawić swojego chłopa, wprowadziła- bym się do ciebie. Ellen przestała słuchać - wpatrywała się nad ramie- niem Goldie w Richarda, który wszedł do bufetu razem z Giną. Jej rude włosy, teraz uwolnione od chirurgicz- nego czepka, opadały kuszącą kaskadą na ramiona. Oboje śmiali się z jakiegoś dowcipu. Goldie obróciła się do tyłu. - O, doktor Właściwy i Silikonowa Sally. Nie cier- pię tej małpy. Ellen wybuchnęła gardłowym śmiechem. W takich chwilach jak ta wybaczała Goldie wszystko. Richard zauważył je i pomachał im ręką. Szepnął coś na ucho Ginie, po czym podszedł do ich stolika. Goldie wstała dopijając na stojąco kawę. - Cóż, zostałabym z przyjemnością, ale muszę iść. Nie, nie, proszę nie nalegać, doktorze Vander- mann-n-n-n. - I chichocząc skierowała się do wyjścia. - Co to miało być? - spytała Ellen, nie zrozumiaw- szy żartu Goldie. - Błędnie napisała moje nazwisko na karcie, z jed- nym n, a teraz to odrabia-odparł siadając naprzeciwko niej. - Ach - Ellen pokiwała głową. Kelnerka postawiła kawę przed Richardem i uśmiech- nęła się nieśmiało. - Czarną, bez cukru, prawda? - Słusznie. - Zrewanżował się uśmiechem, błys- kając olśniewającymi zębami. - Czy ty musisz uwodzić każdą? - zapytała Ellen. - Jesteś głuptas. - Richard sięgnął przez stół i po- łożył dłoń na jej rękach. - Czujesz się już dobrze? - Myślę, że tak, ale już nigdy więcej. Roześmiał się. - Przynajmniej teraz wiesz, jak spędzam dni. - Bardziej interesują mnie noce. - Rzuciła mu zabójcze spojrzenie. - Na przykład dzisiejsza. Westchnął. - Chciałbym móc. - Dlaczego nie możesz? Co się stało? - Muszę dzisiaj lecieć do Miami. - Do Miami? - Umierające dziecko. Wygląda na to, że rodzice oddadzą serce, ale stawiają mnóstwo pytań. Wiem, że potrafię ich przekonać. - Czy Gina też leci? - wyrwało się Ellen pytanie. - Za to jej płacą. Ellen zmusiła się do uśmiechu. - Naturalnie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Wróciła do biblioteki z mieszanymi uczuciami. Tak, to cudowny mężczyzna i robi tyle wspaniałych rze- czy, żeby ratować ludzkie życie. Ale do licha, dlaczego z tą małpą? Zrobiła głęboki wdech, nakazując sobie otrząśnięcie się z takich myśli. To egoistyczne i mało- stkowe - ubolewać tylko nad tym, że on nie spędzi z nią nocy. Czuła się rozczarowana, ale to nie powód, żeby iść do domu i dąsać się w samotności. Nie pozwoli sobie po prostu na zastanawianie się nad tą sprawą. Jest przecież nowoczesną kobietą - może pójść sama do kina i dobrze się bawić. Może... W każdym razie spróbuje. W drodze do metra przechodziła obok Plaza. Co tu grają? Coś z Brando, aktorem, którego uwielbia. Ach tak, Ostatnie tango w Paryżu. Zawsze chciała zobaczyć ten film. Wieczór nie zostanie całkowicie stracony - spędzi go z Marlonem Brando. 3 Ben zaparkował samochód przy Siódmej Alei i skręcił za róg kierując się do zniszczonego budynku znanego jako Plaza, w którym codziennie wyświetlano stare i dobre filmy. Jak tylko moda na nostalgię przygasła, Plaza w ciągu kilku ostatnich lat przegrała z Tedem Turnerem i jego pudełkiem kredek. Trzyma się nadal, choć widać blizny wyniesione z boju, a najbardziej widoczną z nich jest zniszczony daszek nad wejściem z napisem jakby z niekompletnej układanki: Marlon Brando w OSTaTNIM TANGU W PaRYŻU Kiedy jeszcze żyła Betty, rzadko wybierali się do kina. Betty wolała rozrywki na wyższym poziomie - teatr czy operę. W ramach kompromisu nie chodzili nigdzie. Jaką idiotyczną rzeczą może być małżeństwo, pomyś- lał Ben, ten nadmiar wspólności. Musisz mieć tych samych przyjaciół, robić te same rzeczy, a w efekcie niekiedy kończy się tak, że robicie to, czego oboje nienawidzicie, i to tylko dlatego, że tego się oczekuje od małżonków. Za to jakże wspaniale jest pasjonować się czymś wspólnie. Oni oboje uwielbiali tańce towarzyskie, brali udział jako para w konkursach jeszcze w szkole średniej, potem kontynuowali swoją dobrą passę po jego powrocie z wojny. Często żartował, że ożenił się z Betty, żeby nadal zwyciężać w konkursach tanecznych. Z całą pewnością byli dobrymi tancerzami. Przyszło mu do głowy, że chyba tańczyli ze sobą więcej razy, niż się kochali. Do ich ulubionych rozrywek należało pójście do restauracji z dobrą orkiestrą i przetańczenie całej nocy. Kiedy zapanowała moda na dyskoteki, zrobiło się bardzo mało lokali do tańca w ich guście - nawet Lawrence Welk zniknął z eteru - i trzeba było jeździć do południowego Jersey albo do jednego ze starych kurortów w górach Catskill. Potem Betty zachorowała. Oczywiście początkowo nie wiedzieli, że to choroba, zaczęła po prostu robić się nieznośna i często wywoływała publiczne sceny. Czas jakby się zatrzymał przez te osiem lat, gdy walczyła z demonami zbyt strasznymi, by je sobie wyobrazić, a on mógł tylko przyglądać się temu bezradnie. Teraz wszystko to już się skończyło. Już się skończyło. Powtórzył te słowa, by nie pozwolić sobie na powracanie znowu do tamtych chwil. Betty umarła, a on żyje nadal. Pogódź się z tym, rozkazał sam sobie. - Czy nie zechciałby pan kupić szansy na szczęście? Głos dochodzący z dołu zaskoczył Bena. Na chodniku pod murem kina siedział brodaty mężczyzna w średnim wieku ubrany w wystrzępioną kurtkę, spodnie od dre- sów, miał trampki bliżej nieokreślonej marki bez sznu- rowadeł. Wyciągał w stronę Bena brudną prawą rękę ze świstkiem papieru, a lewą jednocześnie głaskał małą myszkę wyglądającą mu spod klapy. - Czy nie zechciałby pan kupić szansy na szczęście? - powtórzył. Na twarzy miał uśmiech, wyraz... jakby to nazwać? Życzliwości? Ben uśmiechnął się do niego - nie mógł się pohamować. - Za ile? - Ile panu serce dyktuje-odparł z powagą brodacz, potem dodał: - Ale nie mniej niż dwadzieścia pięć centów. Ben dał mu banknot dolarowy. Brodacz zaczął coś mówić, lecz nie dokończył, bo okropnie się rozkaszlał. Wręczył Benowi kawałek pa- pieru, na którym nagryzmolone było kredką: Niech Cię Bóg pobłogosławi. - Mówiłam ci, żebyś coś zrobił z tym kaszlem! - Rozległ się z tyłu surowy kobiecy głos. Ben odwrócił się i zobaczył zbliżającą się młodą kobietę, której wesoła twarz i roześmiane piwne oczy zadawały kłam surowości tonu. - Co słychać, panno Ellen? - Włóczęga najwyraź- niej ją znał. - Bierzesz te proszki, które ci dałam? - Pewnie. - Nie chcesz chyba dostać zapalenia płuc? - Pewno że nie. - Dobrze, Jello. Do zobaczenia w niedzielę. - Po- machała mu ręką. Jello też jej pomachał. - Może pani na mnie liczyć. Cóż to takiego u licha? Ben czuł się zaintrygo- wany, kiedy podchodził za nią do kasy biletowej. Cierpliwie obserwował, jak dziewczyna przekopuje torebkę. Po chwili zaczęła się denerwować. - O, Boże - westchnęła - brakuje mi dolara. Kto by to powiedział! I czego to ja potrzebuję dzisiaj! - Blokuje pani kolejkę - upomniał ją płaczliwym tonem krostowaty kasjer. - Kupuje pani bilet, czy nie? - Nie, przepraszam - powiedziała zdeprymowana, odchodząc na bok. Ben prędko wsunął banknot dwudziestodolarowy przez otwór okienka kasy. - Proszę mi pozwolić... właśnie znalazłem szansę na szczęście. - Och nie, nie mogę. - Dziewczyna sprawiała wrażenie zakłopotanej. - Proszę. Nie zamierzam pozwolić, żeby pani wy- lądowała tak jak pani przyjaciel żebrząc na ulicy. - Ski- nął na kasjera. - Proszę dwa bilety. - Legitymacja emerycka? - spytał młodzieniec. Ben zacisnął szczęki. - Dwa normalne. - Oczywiście, proszę pana. Ja tylko próbowałem panu pomóc. - No to nie próbuj pan - warknął Ben. Od pięciu lat nie potrafił uznać, że ma prawo do zniżki dla seniorów, i czuł się urażony, kiedy ktoś dawał mu do zrozumienia, że powinien z niej skorzystać. Wręczył jeden z biletów dziewczynie. - Dziękuję panu - powiedziała uśmiechając się i wyciągnęła do niego rękę. - Nazywam się Ellen Riccio. - Ben Jacobs - odparł, zdumiony mocnym uścis- kiem jej dłoni. Kiedy wchodzili do kina, Ben nie mógł powstrzymać się od zaspokojenia ciekawości. - Jak go pani poznała? - Kogo? - Sprzedawcę szansy na szczęście. - Skinął głową w kierunku brodacza, który właśnie się podniósł i od- chodził. - Och, Jello to mój podopieczny. Podopieczny? Musi więc być jedną z tych pracownic socjalnych, które jeżdżą furgonetkami rozdzielając wśród bezdomnych lekarstwa i jedzenie. Jednakże jej zachowanie i sposób bycia nie świadczyły o sentymen- talnym podejściu do spraw socjalnych. No cóż, wygląd potrafi wprowadzić w błąd. Kurtyna już się podnosiła, gdy weszli do sali. Ellen wybrała jeden ze środkowych rzędów. Ben wahał się przez sekundę, po czym zdecydował się na ten sam rząd, ale usiadł tak, że pomiędzy nimi zostało parę pustych krzeseł. W sali było niewiele osób. Bezpośrednio za nimi siedziała para - japiszon i japiszonka - i chrupała prażoną kukurydzę, a po lewej stronie grupka odzianych w skórę punków ochryple o czymś debatowała, ale ucichła, gdy zaczął się film. Ben z miejsca poczuł się rozczarowany. - Myślałem, że to będzie musical - mruknął na tyle głośno, że Ellen usłyszała. Rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Para japiszonów parsknęła śmiechem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść, ale potem film zaczął go wciągać. Początek był całkiem seksowny, to na pewno. Jego uwagę przykuła piękna dziewczyna spacerująca po pustym mieszkaniu i potem bums, na- stępna rzecz, jaką widzisz, to to, jak wciąż ubrana robi te rzeczy na podłodze z zupełnie nie znanym facetem. Zerknął na Ellen - wyglądała jak wcielenie inten- sywnej koncentracji: wielkie oczy wbite w ekran, za- gryziona dolna warga. Punki zaczęli głośno gwizdać na widok obnażonej do pasa Marii Schneider, która mówiła coś do Marlona Brando z wyraźnie francuskim akcentem. Ben usiłował uchwycić słowa, które brzmiały tak: "Ja jestem czher- wony kaptuhrek, a ty wilk. Jakie ty masz mocne rha- miona". - Co ona powiedziała? - mruknął Ben w stronę Ellen. - Jakie ty masz mocne ramiona - odpowiedziała Ellen głośnym szeptem. Spojrzał znowu na ekran, a tam Brando mówił: "Żeby cię lepiej przytulić i wybzykać". - Co on powiedział? - Żeby cię lepiej przytulić i... ach..: zająknęła się. - Żeby cię lepiej przytulić. Japiszon parsknął śmiechem i kukurydza wyprysnęła mu z ust lądując na ramieniu Bena. Ben przesiadł się o jedno miejsce bliżej Ellen, a ta uśmiechnąwszy się do niego, odwróciła się znowu w stronę ekranu. Jedna sprośna scena za drugą, ale nie można było uznać ich za pornografię. Ben nie znał się na artystycz- nym kinie europejskim, orientował się jednak, że nie chodzi o jakieś pobłażliwe uznanie dla zboczonego seksu. Ten film był głęboki, pod pewnymi względami nie całkiem go rozumiał. Wsłuchiwał się uważnie, gdy Brando próbował przekonać dziewczynę, że nigdy nie znajdzie mężczyzny, którego by kochała: "Ty pragniesz mężczyzny, żeby zbudował ci twierdzę, żeby cię bronił... żebyś nie musiała czuć się sama... Jesteś jednak sama, zupełnie sama i nie uwolnisz się od tego uczucia aż do chwili, gdy śmierć zajrzy ci w oczy... I wtedy może, może wtedy będziesz potrafiła go znaleźć". Maria Schneider powiedziała płaczliwym tonem: "A- le ja znalazłam tego mężczyznę, to ty, ty nim jesteś". Kątem oka Ben dostrzegł, że wielkie, promienne oczy Ellen pełne są łez. Jak to u kobiety. Chciał przechylić się w jej stronę i przypomnieć: - Hej, to tylko film - ale zdecydował tego nie robić. Kilka chwil później miał ochotę przepraszać za swoje myśli. Marlon Brando zwracał się do swojej zmarłej żony, którą ubierano do trumny przed pogrzebem. Zalała go fala wspomnień o śmierci Betty tak silna, że przez sekundę nie potrafił odróżnić tego, co się dzieje w jego umyśle, od tego, co widzi na ekranie. Zamknął oczy, ściskając mocno oparcie fotela. Potem to minęło. I wreszcie tango. Tytuł wcale nie kłamał. Ben oparł się plecami o fotel i wpatrywał się w konkurs tanga na ekranie. To zupełnie nie był ten taniec, który znał on. Filmowe tango było przesadne, sztywne, ze śmiesznymi postaciami przypominającymi manekiny. Kiedy światło się zapaliło, wstał, żeby dołączyć do niezbyt licznych widzów zmierzających przez salę do wyjścia. Wtedy zauważył, że Ellen pociąga nosem. - Co się dzieje? - Dlaczego ona go zabiła? Przecież go kochała. On też ją kochał. Dlaczego go zabiła? - Proszę się nie przejmować. Ona go nie zabiła. - Co? Ale on w ostatniej scenie umarł. - Nie, Brando nakręcił jeszcze potem kupę filmów. Ellen uśmiechnęła się lekko. - Ma pan rację, muszę pamiętać, że to tylko film. - I kupa niedorzeczności. - Miał skłaniać do myślenia. - Nie przyszedłem rozmyślać, tylko obejrzeć musi- cal. Ellen wybuchnęła gardłowym śmiechem. Kiedy wyszli na dwór, zobaczyli trójkę punków - grali na ulicy w jakąś prostacką grę, plując na siebie ziarnkami prażonej kukurydzy. Wydawało się, że zwy- cięża jeden z nich, w czerwonej bandanie zawiązanej na głowie. Ben wziął Ellen pod rękę, żeby ją poprowadzić z dala od tych chłystków, gdy nagle zablokowano im drogę. Młodzieniec z czerwoną bandaną rzucił pudełko od kukurydzy prosto na pierś Ellen. - Chcesz trochę? - Nie, dziękuję - odparła Ellen przestraszona. - A twój mężulo? - Spadajcie. - Ben przemknął koło nich na jezdnię, osłaniając Ellen ramieniem. - Chwileczkę, dziadku - zarechotał kumpel tego w bandanie, niski, baryłkowaty. - Gnojki - warknął Ben, dodając szybko: - Prze- praszam panią za tę łacinę. - Nie ma za co. Obejrzał się w stronę trójki punków, którzy coś tam do siebie mówili. Ten w czerwonej bandanie patrzył wprost na niego. - Lepiej odwiozę panią do domu. - Och nie, to zupełnie zbyteczne, mieszkam kilka przecznic stąd. - Wobec tego odprowadzę panią, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. - Och, naprawdę to zbyteczne, proszę mi wierzyć, oni są nieszkodliwi. - Niech mi pani pozwoli. - A więc, dobrze. - Uśmiechnęła się, w gruncie rzeczy zadowolona z jego towarzystwa. Przeszli na drugą stronę ulicy, wybierając malowni- czą trasę wzdłuż Prospect Park pachnącego wiosen- nymi kwiatami i wonią świeżo ściętej trawy. Jest coś odurzającego w zapachach tej pory roku, pomyślał Ben. Kiedy zbliżali się do tunelu prowadzącego na Long Meadow, wyrwał się z zadumy. - Czy umie pani tańczyć tango? - O Boże, nie. - To szkoda. Zdobyłem kilka nagród tańcząc tango. - Naprawdę? - Zanim pani przyszła na świat. W dawnych czasach taniec był sztuką, dzisiaj już się nie tańczy tak jak kie- dyś. - Zanucił kilka taktów tanga, gdy wchodzili do tunelu. Sklepione ściany zwielokrotniły jego głos. - Od czasów dzieciństwa uwielbiam to miejsce. Proszę zoba- czyć, jak wyłożono je drewnem, jak połączone są te deszczułki. Nazywa się to na pióro i wpust. Widzi pani tę robotę? - Aha, nie robią już tuneli tak jak dawniej. Ben spojrzał na nią badawczo. Czy ona kpi sobie z niego? Uśmieszek na jej ustach na to wskazywał. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Okej, przestanę twierdzić, że dawniej wszystko było lepsze. - Zatrzymał się. - Proszę popatrzyć na te inicjały, które tu wycięto. - Pokazał jeden napis, który głosił: JT kocha SL 25. 8. 1951. JT? Ciekawe, kto to był? Jack? Chyba on to wyciął. - Czy nadal kocha Sue? - Ellen spodobała się ta zabawa. - Wątpię, czy on jeszcze żyje... może umarł, oboje mogli umrzeć... - Czy jest trudne? - spytała nagle. Popatrzył na nią. - Co ma być trudne? - Tango. - Och, nie. W gruncie rzeczy bardzo proste. Opie- ra się tylko na pięciu krokach. Proszę patrzeć... - Wyprostował się, delikatnie objął wyimaginowaną partnerkę i lekko przekroczył ośmiokątne płytki. - Wolno... wolno... szybko, szybko... wolno... W tunelu rozległy się głośne oklaski. - Nieźle jak na staruszka - orzekł chłopak w czer- wonej bandanie. Za nim pojawili się jego kumple, wciąż chrupiąc prażoną kukurydzę. - Mówiłem wam - powiedział surowo Ben - chcę, żebyście spadali. - Nie obchodzi nas, czego pan chce - odszczeknął chłopak w czerwonej bandanie. - Czego chce o n a? - Chwycił Ellen i pociągnął ją do przodu. - Chcesz, żeby Brando zerżnął ci dupkę, lasko? Z błyskawiczną szybkością Ben rąbnął go w usta, tak że punk poleciał na drewniane deszczułki. Pudełko kukurydzy wypadło mu z rąk, ziarenka rozsypały się na bruku. Z tyłu wyskoczył niski chłopak z długimi wło- sami i kolczykiem w uchu, zarzucił Benowi rękę na kark i zacisnął w morderczym chwycie. Ben bez najmniej- szego wysiłku złapał go obiema rękami za włosy, zgiął się i przerzucił przez głowę na bruk. Kiedy do akcji wkroczył trzeci punk, noga Bena wystrzeliła jak z procy i trafiła w jego pachwinę. Ellen patrzyła oniemiała. - Chodźmy. - Ben wziął ją pod rękę, przekroczył punka w czerwonej bandanie, któremu z rozciętych warg lała się krew, i nawet się nie obejrzał. Jęki odbijały się echem w tunelu za nimi. - Czy nie powinniśmy wezwać policji? - Po co? Teraz przez jakiś czas nikogo nie napadną. Wzdrygnęła się. - Tyle krwi. Nie znoszę jej widoku. - Coś mi mówi, że nie jest pani pielęgniarką. Uśmiechnęła się słabo. - Nie, jestem bibliotekarką medyczną. I wolę książki bez obrazków. Zachichotał. Spojrzała na niego - nie widać było na nim najmniejszego wysiłku, a przecież przed chwilą w pojedynkę rozprawił się z trójką napastników. Uśmiechnął się widząc wyraz jej twarzy. Wiedział, że zaimponował dziewczynie, i sprawiało mu to przyjem- ność. - Moim zdaniem, powinniśmy to uczcić - rzekł. - Lubi pani czekoladę? - Uwielbiam. - Ja też, to moja sekretna słabość. Raz na miesiąc jej ulegam... ach... nie licząc specjalnych okazji, takich jak ta. - Zasłużył pan sobie na czekoladę. To ja powinnam ją zafundować, ale nadal nie mam przy sobie pieniędzy. - Proszę się tym nie martwić. W lokalu, który mam na myśli, w Caf‚ La Fontana, grają muzykę operową. Będzie pani mogła zaśpiewać w zamian za kolację. - To niezły pomysł. Biorąc pod uwagę to, jak śpiewam, mogą mi zapłacić, żebym tego nie robiła. - Chciałbym to usłyszeć. - Nie powinno się namawiać Włocha, żeby śpiewał arie operowe, bo dojdzie do czegoś brzydkiego. - Och, przypominam sobie, pani ma włoskie na- zwisko, prawda? Riccio, o ile pamiętam. - Pamięć jak u słonia. Zanim dotarli do kawiarni, śmiali się i przekomarzali niczym dwoje starych przyjaciół. - Dwa razy cappucino bez kofeiny i dwa duże kawały waszego tortu Grzeszna Pokusa - zamówił Ben, gdy ulokowali się w boksie w kącie. Ellen siadła naprzeciwko i przyglądała mu się po raz pierwszy w jasnym świetle. - O co chodzi? - spytał, wyczuwając, że lustruje go wzrokiem. - Gdzie się pan nauczył tak walczyć? - Na wojnie. Byłem w piechocie morskiej. - W Wietnamie? - Nie, na prawdziwej wojnie, na drugiej wojnie światowej. Zaczęła szybko obliczać. Tysiąc dziewięćset dziewięć- dziesiąt trzy minus tysiąc dziewięćset czterdzieści trzy to pięćdziesiąt lat temu. Mój Boże, ileż on ma lat? Nie wygląda na więcej niż pięćdziesiąt kilka, ale już wtedy był dorosły. Musi więc dobijać do siedemdziesiątki. Zaczęła się śmiać. - Przypuszczam, że wygrał pan również tamtą wal- kę. - Aha. - Zawsze pan wygrywa, prawda? - Zazwyczaj - odparł niezbyt skromnie, gdy kelner stawiał na stole dwie pełne filiżanki kawy i dwie porcje gładkiego jak aksamit czekoladowego tortu. - Był pan kiedy ranny? - Raz. - Podciągnął rękaw swojej świetnie skrojo- nej marynarki. Na muskularnym przedramieniu wid- niała długa brzydka blizna. - Wyciągnąłem z tego nauczkę. Nigdy więcej już nie przegrałem. Ale wtedy było bardzo nieprzyjemnie. Krew... Skrzywiła się. - Niech pan więcej nie mówi. - Przepraszam, zapomniałem. - Ugryzł kawałek tortu i delektował się, pozwalając rozpuścić mu się na języku. Ten wieczór zrobił się całkiem przyjemny. Muzyka operowa, którą ledwie tolerował, gdy przy- chodził tu z żoną, brzmiała dzisiaj przyjemnie. Ellen nuciła wtórując Placido Domingo, i to bez nadmier- nego zażenowania. Podobała mu się ta dziewczyna - pełna życia, z poczuciem humoru i naprawdę ładna. - W jakim szpitalu pani pracuje? - U Świętego Józefa, na Coney Island. - To kawał drogi ze Slope Park. - Mnie to nie przeszkadza, tylko dwadzieścia minut jazdy metrem. - Nie jest pani z Brooklynu. - Skąd pan wie? - To metro. - Nie rozumiem. - My, tubylcy, nazywamy je koleją. - Ach, proszę mi wybaczyć. Niech będzie kolej. - Skąd więc pani jest? - Z Amsterdamu. - W Holandii? - Chciałabym, lecz niestety, z małego fabrycznego miasta niedaleko Albany. - Nigdy o nim nie słyszałem. Nabrała w płuca powietrza i wyrecytowała: - Ams- terdam połączony z Nowym Jorkiem dwiema liniami kolejowymi i barkami pływającymi po kanale słynie między innymi z wytwórni chodników, dywanów, gu- zików i mioteł. - Mówi pani jak przedstawiciel izby handlowej. - Mówię jak wuj Pete. Był burmistrzem Amster- damu. Wygrał wybory grając na akordeonie. - Zapewne muzykę operową. - A co innego mógłby grać Włoch? Skończyli tort i dopili kawę. - Dziękuję panu - powiedziała Ellen, gdy Ben płacił rachunek. - Za tort, kino i diabelnie dramatyczny wieczór. - Nie ma za co. - Ukłonił się szarmancko, otwie- rając przed nią drzwi. Wyszli na ulicę. - Przykro mi tylko, że nie doczekał się pan swego musicalu.- - Och, film i tak mi się podobał, choć niektóre jego partie były lipne. - Lipne? - Ellen spr"wiała wrażenie zaskoczonej. - Na przykład które? - Choćby to, że piękna młoda dziewczyna spotyka ' mężczyznę w pustym mieszkaniu, ledwie na niego spojrzy i natychmiast robią te rzeczy. To się w życiu nie zdarza. - No nie wiem. Brando pewno mógłby wejść do każdego pokoju i kochać się z każdą dziewczyną, jaką by tam znalazł. - Nie, nie wierzę w to, jest zbyt tłusty. - Nie w tym filmie. - Chyba pani żartuje. Nie zauważyła pani, jakie ma szerokie biodra i jaki ma zad? - Wydawał mi się seksowny. - Powinien bardziej dbać o swoje ciało. Gdyby przy- chodził do mojej siłowni, za pół roku miałby dobrą figurę. Nic na to nie powiedziała. Nie chciał robić z siebie nudziarza, upierając się zbytnio przy swoim, zmienił więc temat. - Wie pani, jaki jest morał tego filmu? - spytał. - Ludzie będący w tarapatach mogą zająć się po- szukiwaniem mieszkania. Muszę to sobie zapamiętać. Ja właśnie szukam dla siebie lokum. - Co za zbieg okoliczności.- Przystanęli przed jej domem, dobrze utrzymanym budynkiem o fasadzie z brązowawego piaskowca, zbudowanym na przełomie stulecia. - Jaki zbieg okoliczności? - A ja właśnie szukam tymczasowego współlokatora. - Naprawdę? - Na parę miesięcy, zanim mój chłopak zdobędzie się na to, żeby ze mną zamieszkać. - Może ubijemy interes. - Wspaniale - powiedziała Ellen i spojrzała na niego. - Nie, nie, ja tylko żartowałem. - Za to ja nie. Sześćset dolców za osobny pokój i własną łazienkę. Chciałby pan zobaczyć? Popatrzył na nią figlarnie. - Mówi pani serio? - Pewnie że tak, z tym że tylko na parę miesięcy. - Wie pani, mam córkę mniej więcej w pani wieku i gdybym się dowiedział - pogroził jej żartobliwie palcem - że znając zaledwie od kilku godzin jakiegoś mężczyznę zaproponowała mu wprowadzenie się do niej, spuściłbym jej lanie. - Doszłam do wniosku, że należy pan do osób staromodnych, i dlatego to zaproponowałam. Nie jest pan groźny. - To zniewaga. Roześmiała się. - Proszę się zastanowić. Jeśli przekona się pan do tego pomysłu, niech pan wpadnie i obejrzy mieszkanie. Będę w domu przez cały weekend. Wahał się, lecz tylko przez moment. - Dobrze, pomyślę o tym - powiedział. Ben budził się wolno, czuł się rozleniwiony i odprężony. Dobrze wyspał się tej nocy - chwała Bogu, nie dręczyły go sny o Betty. Otworzył na pół oczy. Wokół smolista ciemność. Jak to powiedział poeta: Palce brzasku nie uchyliły jeszcze wieka ciemności. Lubił dzwonek budzika, takie stopniowe budzenie się i delektowanie tym uczuciem. Odgadywał, że jak zwykle jest siedemnaście minut po szóstej. Po czym otworzył oczy, żeby spojrzeć na duży oświetlony zegar na stoliku nocnym. Dwadzieścia dwie po szóstej. Pomylił się o pięć minut, całkiem nieźle. Nieustannie się dziwił, że tak udaje mu się określić czas, niekiedy trafiał co do minuty. Przeciągnął się z lubością. Była niedziela, siłownia nieczynna, nie musi wstawać. Mógł sobie pomarzyć i porozmyślać w łóżku. Ta ładna młoda aktorka w filmie Marlona Brando ma śliczne cycuszki, ale powinna rozwinąć mięśnie klatki piersiowej, bo inaczej wkrótce zaczną obwisać. A to byłby wstyd..., Może powinien posłać jej przepis na odpowiednie ćwiczenia. Milt mógł- by go przekazać. Potem przypomniał sobie, że to stary film. Pewno jest już za późno. Uśmiechnął się do siebie. To był wieczór... Pamiętał tak wyraźnie profil Ellen w przyciemnionej sali kina. Ten film tak ją poruszył. Co za dziwna z niej dziew- czyna, przyjaźni się z nierobami... a jednocześnie pełna życia, dowcipna, wesoła. Marion powinna bardziej ją przypominać, zamiast być zawsze śmiertelnie poważna, sztywna i przemawiać jak chodzący podręcznik psycho- logii. Może właśnie dlatego rzucił ją mąż? Z pewnością nie należało do przyjemności znoszenie jej kwaśnych min. Ellen wydawała mu się przeciwieństwem Marion: pogodna, pełna animuszu, nawet nieco figlarna. Oczywiście żartowała tylko, mówiąc o tym miesz- kaniu. A jednak zapraszała, żeby je obejrzał. Może... nie, to śmieszne. Kilka godzin później jechał cichymi ulicami Park Slope. Długie cienie, rzucane przez słońce znajdujące się teraz już dość wysoko na niebie, ścieliły się przed sklepami, których metalowe żaluzje o tej porze były jeszcze zaciągnięte. Na siedzeniu obok niego leżała brooklyńska gazeta "Daily Bulletin" z licznymi zakreś- leniami w dziale ogłoszeń mieszkaniowych. Termin wyprowadzki się zbliżał, należałoby zdecydować się na coś podczas tego weekendu, choćby na jakieś tym- czasowe lokum. Tymczasowe... Ellen mówiła, że poszukuje tymcza- sowego współlokatora... osobny pokój i łazienka... to w gruncie rzeczy tak, jakby się miało własną kawalerkę. Dlaczego nie pojechać i nie zobaczyć? Co to szkodzi? Znalazł miejsce na parkowanie w odległości jednej przecznicy od domu Ellen i udał się tam na piechotę. Przycisnął guzik koło tabliczki z jej nazwiskiem. Niemal natychmiast usłyszał przez domofon ciepły głos: - Kto tam~ - Pani straż przyboczna - odparł. - Przyszedłem sprawdzić system obronny. Rozległ się gardłowy śmiech. - Drugie piętro - powiedziała. Brzęczyk poinformował go, że zatrzask u drzwi został zwolniony. Idąc po schodach poczuł, że jest lekko zdenerwowany. Drzwi były otwarte na oścież. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Wszedł za próg. - Wiem, że powinienem był najpierw za- dzwonić... ale pani mówiła, żebym wpadł... - Och, ja zawsze myślę to, co mówię. - Ellen pakowała coś w kuchni. Rozejrzał się wokół. Stał w dużym saloniku z wido- kiem na ulicę i wierzchołki drzew. Meble były eklek- tyczną zbieraniną, dość podniszczone, chyba jednak wygodne. Na środku pokoju królował orientalny dywan. Trudno byłoby natomiast nie zauważyć jednego - ksią- żek - stały na regałach wzdłuż wszystkich ścian, leżały też na rozmaitych stolikach i półkach. - Może filiżankę kawy? - zawołała. - Ma pani kawę bez kofeiny? - Przykro mi, nie, ja potrzebuję kawy, żeby się obudzić. - Okej, ale z mnóstwem mleka i bez cukru. - Już się robi, zgodnie z zamówieniem - zaszcze- biotała. Chyba się ucieszyła, że go widzi, a może tylko tak mu się wydawało. Nalała kawę do filiżanki. - Chce pan bajgla? - Bajgla? Jest pani Żydówką? Znów się zaśmiała tym swoim głębokim śmie- chem. - Czy goj nie może lubić bajgli? Kuchnia była niewielka, za to czysta i schludna, pomalowana na wesoły żółty kolor. Na okrągłym dębo- wym stole stojącym na środku piętrzyły się jabłka, banany, drożdżówki i góra przekrojonych obarzanków posmarowanych śmietankowym serem. - Och, mój Boże, nie sądzę, żebym zdołał zjeść więcej niż dziesięć lub dwadzieścia. - Dostanie pan tylko jednego, reszta przeznaczona jest dla moich podopiecznych. - Podopiecznych? - Dla Jello i chłopaków. - Jello... och tak, sprzedawca szansy na szczęście. Pani przyjaciel ze szczurem. - To nie szczur, tylko mysz. Zajadał obarzanka (smacznego, chrupiącego i świe- żego) i popijał kawą (nie najlepszą, ale dającą się wy- pić), a Ellen tymczasem kontynuowała swoje pako- wanie. Przygotowywała paczki z jedzeniem: do każdej wkładała dwa obarzanki, jabłko lub banana i droż- dżówkę. - Gdzie jest mój pokój? - spytał zuchwale. Nawet nie mrugnęła okiem. - Och... pokażę panu. - Mówi pani serio? - Oczywiście. Proszę jednak pamiętać, że to tym- czasowa umowa, na parę miesięcy. - Poprowadziła go krótkim korytarzem. - To tu. - Otworzyła drzwi. Ten pokój również wychodził na ulicę i miał okno wykuszowe z wbudowanym siedzeniem. Był całkiem spory. Ben czuł się zaskoczony. - Te drzwi prowadzą do pańskiej garderoby - po- wiedziała - a tamte do łazienki. Garderoba była większa, niż potrzebował. Łazienka mała, lecz czysta. - Nie ma wanny, tylko prysznic. Czy to panu przeszkadza? - To mi odpowiada. - Kiedyś to były dwie kawalerki, ale poprzedni lokatorzy zakochali się w sobie i przerobili je na jedno mieszkanie. Rzadko zdarzają się dwie sypialnie i dwie łazienki. - Nie wiedziałem, tyle czasu minęło od chwili, gdy załatwiałem mieszkanie. Od kiedy się ożeniłem... - Jest pan rozwiedziony? - Nie, moja żona umarła. - O, bardzo mi przykro. - W jej głosie brzmiało prawdziwe współczucie. - To bardzo miłe mieszkanie - powiedział Ben. Łatwo mógł sobie wyobrazić siebie, jak siedzi przed telewizorem na wygodnym fotelu w saloniku lub przy- gotowuje śniadanie w tej słonecznej kuchni. - Sześćset dolarów miesięcznie. Musiałabym jednak dostać z góry za dwa miesiące. Spojrzał na nią. - Czy n a p r a w d ę mówi pani poważnie? - Tak. Ile razy muszę panu powtarzać, że myślę to, co mówię. - No... Nie jestem pewien. Westchnęła z irytacją. - Okej, ale niech pan posłucha... - Spojrzała na zegarek. - Muszę wyjść. Pan się przez noc zastanowi i jutro da mi znać. - Pospiesznie zaczęła wkładać paczki z jedzeniem do dużego tekturowego pudła. - Dokąd musi pani z tym iść? - Na Coney Island. - Jak się pani tam dostanie? - Metrem... o rety... - Posłała mu uśmiech. - To znaczy koleją. - Podwiozę panią. - Naprawdę? - Sprawiała wrażenie zdziwionej i za- chwyconej tą propozycją. - Nie potrafię sobie wyobrazić lepszego spędzenia niedzielnego poranka. Jadąc Coney Island Avenue Ben zerkał na siedzącą obok niego Ellen niemal przesłoniętą tekturowym pud- łem, które trzymała na kolanach. - Ładny ciężar do dźwigania, szkoda gadać. Czy nie mogła pani skłonić swojego chłopaka, żeby pani pomógł? - Och, pomagał mi raz czy dwa. - Ellen wes- tchnęła: Ale nie ma do tego serca. Jego zdaniem to wszystko nie ma sensu. Mówi, że dawanie bezdomnym tego, na co powinni sami zapracować, zachęca ich jedynie do nieróbstwa. Przestałam już go przekonywać. - Dlaczego pani to robi, Ellen? - Współpracowałam z pewną organizacją, która roz- wozi furgonetką jedzenie dla bezdomnych. Potem za- częłam pracować nad książką z tym doktorem... - To pani chłopak? - Tak. W każdym razie nie mam już teraz na to czasu. Czuję się jednak taka winna. Zwłaszcza wobec tej jednej grupy. Oni są inni. Mają własne osobliwe metody, jak dawać sobie radę z życiem. - Dawać sobie radę? Przecież są bezdomni. - To ich sposób na przetrwanie. - Popatrzyła na niego z powagą: Mogłoby się to przytrafić każdemu z nas, nie sądzi pan? - Ja... nie jestem pewien. Przez chwilę milczała, potem powiedziała cicho: - Mój ojciec umarł na ulicy. Ben odwrócił się w jej stronę. Patrzyła w zadumie przez szybę. Coś mu mówiło, żeby nie zadawać pytań; sam cenił ludzi, którzy nie grzeszyli wścibstwem. Zmie- nił wobec tego temat. - Zna pani Brooklyn? - No cóż, niewiele można zobaczyć z okien kolei. - W takim razie urządźmy sobie przejażdżkę. Będę pani cicerone. - Zna pan włoski? - Byłem z piechotą morską w Salerno. - Cieszę się z tego. - Uśmiechnęła się z przymusem. Sprawiło mu przyjemność, że Ellen znowu jest w dob- rym humorze. - Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie jak Brooklyn. Mamy tu co tylko możliwe, rosyjską mafię... chasydów... - Aha, to te osobliwe typy w czarnych kapeluszach i długich chałatach. - Najosobliwszy z nich jest dziewięćdziesięcioletni rabin o nazwisku Schneerson. Miał wylew i nie może mówić, a oni uważają go za Mesjasza. Proszę sobie to wyobrazić. - Czy jakiś czas temu nie doszło do wielkich protes- tów przeciwko nim, wtedy gdy jego limuzyna potrąciła małą Murzynkę? - Zgadza się. A to jest ich dzielnica. Widzi pani? Dom Pogrzebowy Garlicka... Sala Pogrzebowa Yaba- koffa. Po szyldach najłatwiej się zorientować, jaka to część Brooklynu. - Wobec tego musimy być teraz w Meksyku. - El- len wskazała na wywieszkę, która głosiła: OLE MO- SHEGO - KIEDY DO NAS PRZYJDZIESZ, WIESZ, ŻE CI PIEPRZNO. - Albo - zachichotała - może francuska dzielnica Hongkongu. - Potem pokazała palcem inny szyld: KOSZERNA CHIŃSKA .. KUCHNIA WOKA. Ben się roześmiał. - Teraz, żeby uczcić pani rodzime tradycje, poje- dziemy do Bensonhurst, a potem możemy zjechać Stillwell Avenue prosto na plażę. - Nie mam ochoty przyznawać się do tego, ale wiem, jak żyją Włosi. - Ale nie jak żyją na Brooklynie. - Okej. - Podobała jej się ta przejażdżka krajo- znawcza. - Proszę zgadnąć, gdzie teraz jesteśmy - po- wiedział, gdy przejeżdżali koło napisu: WOK NAJ- LEPSZY W KUCHNI WŁOSKO-CHIŃSKIEJ. Wok to najwyraźniej bardzo przedsiębiorczy gość. - W Chinatown? Roześmiał się, wjeżdżając w dzielnicę wąskich dom- ków szeregowych z miniaturowymi trawniczkami, za to ozdobionych co najmniej jedną gipsową figurą znacz- nych rozmiarów. Popularnością wśród nich cieszyły się łabędzie, następnie lwy i różowe flamingi, choć niebies- kie Matki Boskie zdecydowanie wygrywały tę konkuren- cję. - W Amsterdamie też mamy wiele posągów Matki Boskiej, choć nie tyle co tu. - Mówiłem, że Brooklyn to coś szczególnego. Na przykład Coney Island, nie byłem tam od wielu lat, ale jako dziecko uważałem, że stanowi czarodziejski świat, zwłaszcza Grom. - Właśnie tam jedziemy! - wtrąciła. - Naprawdę? Czy jest tam jeszcze diabelska ko- lejka? - To, co z niej zostało. - A więc stary potwór wciąż istnieje. Muszę to powiedzieć Miltowi. - Kto to jest Milt? - Mój najlepszy przyjaciel. Jako dzieciak był dość strachliwy i okropnie się bał Gromu. Chłopiec jednak nie mógł stać się mężczyzną, jeśli się nie przejechał diabelską kolejką. Pamiętam ten dzień, kiedy Milt się na to zdecydował pod warunkiem, że ja będę siedzieć obok. Ellen zerknęła na Bena znad swojego pudła. Uśmiech opromieniał mu twarz, wyglądał jak chłopiec, wspomi- nając te dawne czasy. - Pojechaliśmy więc razem. Po przejażdżce spyta- łem: "Jak ci się podobało?" Nie mógł wykrztusić ani słowa, a na spodniach miał wielką ciemną plamę. Inne dzieci były bezlitosne. Podczas jazdy koleją musiał przez cały czas trzymać na spodniach skrzyżowane ręce. - Och, biedny Milt. - Głos Ellen mówił, że domyś- la się, jak poniżony musiał się czuć tamten mały chło- piec. Jej zaniepokojenie rozśmieszyło Bena. - Proszę się nie martwić, on to przeżył. Kiedy dojechali do plaży, okazało się, że teren jest opustoszały, nie mieli więc kłopotów ze znalezieniem miejsca na zaparkowanie samochodu u zbiegu Piętnastej Ulicy i SurfiAvenue, w pobliżu pomostu z desek. Bena zaskoczył wygląd tego miejsca, jego zaniedbanie i rujnacja. Nie zmienił się jedynie ocean. Spienione grzebieniaste fale nadal pędziły ku szerokiej piaszczystej plaży, na której tu i ówdzie widać było ludzi na porannej przebieżce albo z psami na spacerze. Morska bryza i zapach rozkładającej się oceanicznej flory i fauny mieszały się z przenikliwą wonią hot-dogów. - Ale hot-dogi Nathana są tu nadal! - wykrzyknął Ben. - Nie ma pani pojęcia, w jaki dobry nastrój mnie to wprawia. - Zjedzmy po jednym. - Czy pani oszalała? - Ben się skrzywił. - Dlaczego? - Widziała pani kiedy, jak oni je robią? - Nie mogę tego powiedzieć. - Poszarzałe okrawki mięsa miele się razem z wielką ilością czerwonego barwnika. To wstrętne i bardzo szkodliwe. - Och nie, obrzydza mi pan coś, co bardzo lubię. Dziękuję. - Jej ton wskazywał, że trochę sobie z niego podkpiwa, ale Ben nie zwrócił na to uwagi. Bez słowa szedł wolno wzdłuż płotu z drutem kol- czastym na szczycie, którym ogrodzono niebezpieczną diabelską kolejkę z czasów jego młodości. Wygięta w łuk na tle błękitnego nieba wyglądała jak szkielet jakiegoś prehistorycznego monstrum. - Nie mogę wprost w to uwierzyć - mruknął pod nosem. Ellen domyślała się, że najrozmaitsze wspomnienia przemykają mu przez głowę. W milczeniu poprowadziła go przez dziurę w płocie i pokazała wąską ścieżkę wśród zeszłorocznych chwastów. Obróciła się w jego stronę, ale Ben tymczasem zboczył z drogi: - Nie, nie; tędy! - krzyknęła. Chyba jej nie słyszał i szedł po rozpadających się deskach w kierunku naruszonego zębem czasu i zaroś- niętego bluszczem kołowrotu u wejścia. Po chwili pchnął go, a zardzewiałe złącza zgrzytnęły, zarzęziły i ustąpiły z długim bolesnym piskiem. Przed nim, na zardzewiałych torach, stał butwiejący rydwan. Ben usiadł na zniszczonym siedzeniu. - Ellen - rzekł cichym głosem, gdy do niego podeszła. - Kiedyś to błyszczało. Kolory były takie jaskrawe... czerwony, żółty, niebieski. Słuchając go niemal to widziała: miejsce pulsujące życiem, kipiący kocioł ludzki, rozbawione dzieci w we- sołym miasteczku krzyczące z radości i strachu. Ben wciągnął w płuca powietrze i potrząsnął głową. - Kto by przypuszczał, że Grom kiedyś zginie... - Hej, macie bilety? - rozległ się głos z nieba. Unieśli głowy i zobaczyli, że ze szczytu tego wy- giętego grzbietu zwisa czyjaś stopa. Następnie zza krawędzi pojawił się wielki nos i para ciemnych oku- larów. - Nie ma darmowych przejażdżek! - Sunny! - Ellen najwidoczniej go znała. - Co ty robisz tam w górze? - Zaopatruję się w witaminę D. - Zbyt mocno się zaprawił - mruknęła Ellen, po czym zawołała: - Jello w domu? - Ostatni raz sprawdzałem - usłyszeli w odpowie- dzi i Sunny zniknął im z oczu. Ben pokiwał głową i podążył za Ellen. Wybrała drogę przez składowisko śmieci, które otaczał niczym klatka szkielet diabelskiej kolejki. Zastanawiał się, do jakiego świata go prowadzi. Kiedy przekroczyli górę śmieci, Ellen krzyknęła: - Obudźcie się wszyscy! Śniadanie na stole! Ben spojrzał na nią zaintrygowany - nikogo przecież nie było. I wtedy kawał brudnej wykładziny prze- rzucony przez wielkie tekturowe pudło poruszył się, wiszący tam plastykowy worek odsunięto i ze środka wyjrzała para oczu. Dookoła ruszały się teraz stosy śmieci, spod których wyłaniali się ludzie. Te jakby przypadkowe góry wyrzuconych przedmiotów były za- mieszkane! To miejskie siedlisko zbudowano z rzeczy odrzuconych przez lekkomyślną cywilizację. Wychynęli na światło dzienne - gromada obszarpań- ców cuchnących tak jak odpadki, spod których właśnie wypełzli - a Ellen rozdawała im paczki z pudła trzy- manego przez Bena. Przedstawiała każdego z niezwykłą uprzejmością. Nosili osobliwe przydomki: Choo-choo, Mądrala, Caruso, Latawiec, Gumowa Wycieraczka. - Jeśli nie ma pan, Ben, nic przeciwko temu, proszę rozdać resztę jedzenia - poprosiła podchodząc do szafy chłodniczej przykrytej plastykiem - ale zostawić trochę dla Sunny'ego. - Nigdy nie ściągnie się go na dół - powiedział ten, którego nazywano Mądralą i który nosił grube okulary z porysowanymi szkłami. - A przynajmniej dopóki świeci słońce. Jemu się wydaje, że jest Ikarem. - Zwró- cił się do Bena i mówił dalej tonem profesora wy- głaszającego wykład. - Ikar był Grekiem, latał zbyt blisko słońca, i stopił mu się wosk na skrzydłach. - Skąd wiesz o Ikarze? - spytał Ben. Choo-choo zaśmiał się z pełnymi ustami. - To dlatego nazywamy go Mądralą, on studiował na uniwersytecie. - A dlaczego ciebie nazywają Choo-choo? - zagad- nął go Ben. - Moją specjalnością są pociągi. Tymczasem Ellen zbudziła już lokatora szafy chłod- niczej, który wychylił się z niej przecierając oczy. Ben rozpoznał w nim sprzedawcę szansy na szczęście spod kina. - Wstałeś w samą porę, Jello - zakpiła sobie dobrodusznie Ellen. Jello wymamrotał coś w rodzaju powitania, po czym wziął obarzanek i przełamał go na dwie części. Jedna zniknęła w jego ustach, drugą kruszył i drobinki kładł sobie na ramieniu. Natychmiast spod jego szalika wyj- rzała mysz i chwyciła okruszek. Jeden z mężczyzn zagrzał na maszynce kawę w bla- szanej puszce, a Ellen rozlała ją do przyniesionych przez nią plastykowych kubeczków. Nalała też sobie i Beno- wi, który obserwował zafascynowany, jak mysz wielo- krotnie powraca po okruszki leżące na ramieniu Jello. - Ma niezły apetyt - zauważył. - Junior nigdy nie ma dość. - Choo-choo zarecho- tał. - Junior? - Pełne nazwisko i imię brzmi: Jello Junior - wtrą- ciła Ellen. Benowi wydało się to bardzo zabawne. - Proszę się nie śmiać - upomniał go Jello z nutą oburzenia w głosie. - Ja nie mam innych dzieci. Junior będzie moim dziedzicem - rękami machnął dokoła - tego wszystkiego. Teraz roześmiała się również reszta zgromadzonych. - Nie bądźcie wszyscy ignorantami - zbeształ ich Jello. - Kiedy człowiek ciężko pracuje przez całe życie gromadząc spuściznę, to chce, żeby jego dziedzic cieszył się owocami tej pracy. - A co to mogły być za prace? - spytał Ben pobłażliwym tonem. Teraz Jello wstał. Wyraźnie potraktował to jako wyzwanie. - Wszyscy tutaj pełnimy istotne funkcje w tym mieście. - Wypiął zapadniętą pierś. - Caruso i Choo- -choo, żeby zacytować jeden przykład, śpiewają w kolei, uprzyjemniając w godzinach szczytu pasażerom po- dróżowanie w tak nieznośnych warunkach... - Prze- rwał, żeby odchrząknąć, ale zamiast tego się rozkaszlał. Ellen popatrzyła na niego oczami pełnymi troski, nie powiedziała jednak nic. Reszta osób czekała z szacun- kiem, aż będzie mógł znowu mówić. Był najwyraźniej przywódcą tej grupy. Bena zdziwiło to, że potrafi być tak wymowny. Kaszel zmęczył Jello, usiadł więc na ziemi i skinął na Bena, żeby się do niego przysiadł. Jednym palcem głaskał delikatnie myszkę, jakby pragnąc ją uspokoić. Ben, nie chcąc zabrudzić porządnego ubrania, chwy- cił pudło i zamierzał je użyć jako stołka. - Hej, nie siadaj pan na tym pudle! - Gniewny głos należał do osobnika nazywanego Latawcem. - Co? A dlaczego? - Dlatego że to pudło wypadło z furgonetki Federal Express - odparł Latawiec. - W środku jest nowiutkie radio. - Naprawdę? - Nie, pudło jest puste. - Latawiec mrugnął do niego porozumiewawczo. - Ale trzeba się zachowywać tak, jakby się w to wierzyło, bo inaczej nie uda się sprawić, by uwierzyli inni. A wtedy nie da rady opylić tego radia. Ben przyjrzał się pudłu - miało odpowiednią nalep- kę, cenę i zapakowane było w ochronny plastik z bąbel- kami. - Sprzedajesz puste pudła? W jaki sposób? - Czy domy towarowe firmy Macy mówią takie rzeczy konkurencji, firmie Gimbel? - Och, wygłoś mu swoją gadkę, pokaż temu czło- wiekowi, jak ciężko pracujesz - ponaglał Jello. - No dobrze - zgodził się Latawiec, zwilżając wargi, zadowolony z ogólnej uwagi. Wziął pudło pod pachę i zaczął odgrywać swoją rolę. Rozejrzał się ukrad- kiem po wyimaginowanej ulicy. - Wybieram zatłoczo- ne miejsce na Manhattanie, Czterdziestą Czwartą albo Dwudziestą Piątą Ulicę, a kiedy upatrzę sobie ofia... - Ofia? - przerwał mu Ben. - Ofiarę - wyjaśnił Mądrala. - Pędzę prosto do tego gościa. - Trącił łokciem Bena. - Nowiuteńkie radio, ile mi pan za nie dasz? - Ściszył głos i szepnął do ucha Benowi: - Przed godziną dostałem je z Federal Express. - I to działa? - spytał Ben. Latawiec przytaknął. - Wiesz, że trafiłeś na właściwą ofiarę, jeśli powie: "Dam dwadzieścia". Nikt nie kupi trefnego towaru, jeśli nie ma w sercu złodziejstwa. Teraz w grę wchodzi sztuka sprzedawania, mówisz: "Coś pan, zwariował?" - Latawiec wypowiada to pytanie głosem pełnym tłumionego oburzenia. - "Spójrz pan na cenę. Sześćset dolców! Muszę dostać osiemdziesiąt". Kiedy podciągnę faceta do pięćdziesięciu dolców, rozglądam się wokół szczerze zmartwiony, po czym się poddaję: "No dobra, ograbiasz mnie pan, ale potrzebuję tej forsy". Z szero- kim uśmiechem dodaje: - A kiedy ją dostanę, więcej mnie nie zobaczy. Wszyscy się śmiali rozbawieni historyjką Latawca, choć słyszeli ją nie po raz pierwszy. Ben był pod wrażeniem. - Zasługujesz na nominację do Oskara. - I to jak! - powiedział Jello. - Ale najlepszego i tak nigdy nie zobaczymy. ' - To znaczy? - Tego faceta, gdy wróci do domu i otworzy puste pudło. Nigdy nie zobaczymy, jak to zmieni jego życie. - Czyżby? - A tak. Następnym razem nie będzie taki chciwy. Przyzwoity człowiek nie złapie się na oszukańcze gierki. Przyzwoity człowiek odejdzie. Ben skinął twierdząco głową pod wrażeniem logiki tych słów. Podobała mu się ta dziwna banda. - A co ty, Jello? Masz jeszcze jakieś gierki oprócz sprzedaży szansy na szczęście? - Gierki? - Jello prychnął, wyraźnie urażony. - Ja nie bawię się w gierki, ja pracuję. - To prawda - wtrącił się Choo-choo. - On wykonuje najważniejszą robotę ze wszystkich, bo jest szefem Bobów. - Bobów? - Tak Jello nazwał swoją kampanię: "Brooklyńskie obiboki na bloki". Kapujesz pan? - Latawiec sztur- chnął Bena łokciem. - W skrócie Boby. - I wciąż szukam nowych nabytków. - W jakim celu? Jello odstawił swój kubek, przysunął się do Bena i z przesadną cierpliwością wyjaśniał: - Żeby roz- weselić to miasto. Kiedy ludzie nas widzą, zapominają o swoich troskach, czują się lepiej, myśląc, że nie są na naszym miejscu. Bardzo doniosły cel. Ben roześmiał się urzeczony. - Śmiejesz się, Ben, ale Nowy Jork potrzebuje więcej takich jak my. Chciałbyś zostać Bobem, Ben? - Ja? - Wszystko to było zwariowane, ale nie pozbawione sensu. - Instynkt mi mówi, że mogłoby cię to interesować. - I co bym robił? - Ben uśmiechnął się od ucha do ucha, włączając się w zabawę. - Ach - powiedział Jello - mam dla ciebie od- powiednie miejsce, Wall Street, pod Centrum Handlu Światowego. - Przyjrzał się z uwagą eleganckiemu strojowi Bena. - Wyglądałbyś jak jeden z braci Salo- mon. Dałbym ci ciemne okulary, białą laskę, blaszany kubek. Stałbyś wyprostowany jak drut. - Jello prze- rwał, zaczął kasłać, po czym mówił dalej: - A wszyscy ci chciwi maklerzy i bankierzy, którym lodowate serca biją w takt słów "więcej pieniędzy... więcej pieniędzy... jeszcze więcej pieniędzy", mijaliby cię, zapominając o tym na krótką chwilę. Założę się, że sporo też byś uzbierał. Ben się śmiał. Ellen, która przysłuchiwała się w milczeniu, zadowo- lona z tego, że Benowi podoba się ożywiona rozmowa z jej ulubieńcami, posłała mu uśmiech. - Myślę, Ben, że Jello oferuje ci szansę wyświad- czenia społeczeństwu jedynej w swoim rodzaju przy- sługi. - Zapewnia się pracę oraz zakwaterowanie i wyży- wienie. - Jello wskazał ręką w kierunku góry wy- kładzin. - I mamy wolne miejsca. - Ciężko się oprzeć. - Ben mrugnął do Ellen. - Dzisiaj to już druga propozycja mieszkaniowa, jaką dostałem, i nie wiem, którą przyjąć. - Posłuchaj mojej rady - powiedział Jello: Ta jest lepsza. - W tym przypadku możesz się mylić. - Ben uśmiechnął się szeroko. Nagle uświadomił sobie, że nie musi się zastanawiać do jutra - wprowadzi się do Ellen. 5 - Oszalałeś? - Sara, podparta pod boki, przywitała Bena w drzwiach, a na jej pulchnej, zazwyczaj pogodnej twarzy malowało się oburzenie. - Pozwól gościowi wejść, Saro. - Milt stojący za nią miał w oczach błysk rozbawienia. Nauczył się już dawno, że jeśli ma się odmienne poglądy od Sary, to najlepiej przyznać się prędko do porażki. Teraz z roz- bawieniem obserwował, jak ktoś inny dla odmiany skręca się w ogniu jej natarcia. - Co w tym szalonego? - bronił się Ben wchodząc za próg i zdejmując bluzę. - Wprowadzić się do młodej dziewczyny, której nawet nie znasz, to nie jest szaleństwo? - Wytarła ręce w fartuch na znak pogardy. - Proszę cię, Saro. - Czasami jej zachowanie, jakże typowe dla żydowskiej matki, działało Benowi na nerwy, ale nie chciał, żeby ich cotygodniowa miła kolacja zamieniła się w potyczkę. - Wiesz, że jestem zobowią- zany do opróżnienia domu, a muszę gdzieś mieszkać, zanim znajdę odpowiednie lokum. To kwestia paru miesięcy. I to wszystko. - No cóż, ja uważam, że to nie moja sprawa (w rzeczywistości uważała coś wręcz przeciwnego), ale to ty powinieneś dbać o własne bezpieczeństwo. - Moje własne bezpieczeństwo? - Nie czytujesz gazet, ona może mieć AIDS! Milt chrząknął tłumiąc śmiech. - Sara ma rację.- Dał znak Benowi, żeby usiadł. - Dajcie spokój. To nie jest moja przyjaciółka, tylko współlokatorka. - Współlokatorka, czyżby? - prychnęła Sara. - Gdyby Betty wiedziała o tym, to przewróciłaby się w grobie.- Obróciła się na pięcie i pomaszerowała do kuchni. W samą porę, bo Milt prawie już pękał od po- wstrzymywanego śmiechu. Teraz wybuchł histerycz- nym chichotem i usiłował go stłumić zasłaniając usta dłońmi. Ledwo zdołał się uspokoić, kiedy Sara wyleciała z kuchni z taką miną, jakby kontynuowała kłótnię ze swoją duszoną wołowiną. - Obiecaj mi jedno, Ben.- To było żądanie, nie prośba. - Dobrze, Saro, co? - Ben westchnął. - Ani słowa o tym Brendzie. Ben miał niepewną minę. - Brendzie? - To twoja dzisiejsza partnerka do brydża. Od śmierci Betty zaoferowano mu długą procesję partnerek do brydża, głównie wdów z sąsiedztwa, które Sara usiłowała mu naraić. Były to osoby różnych kształtów i rozmiarów, z wysokimi i niskimi kontami w banku, za to z jednym celem - złowieniem męża. Nowe plany mieszkaniowe najwyraźniej zmniejszą jego kwalifikacje jako kandydata na męża i przeszkodzą Sarze w kampanii na rzecz ożenienia go ponownie. - Nie powiem nic - zgodził się - jeśli ty obiecasz dać spokój. - Dlaczego miałabym się przejmować tym, że zbzikowałeś? - Nadal rozdrażniona wróciła do kuchni. Milt znowu wybuchnął perlistym śmiechem. Ben potrząsnął głową. - Ona myśli, że to szaleństwo, a ty, że to zabawne. - Ja myślę, że to wspaniałe. - Milt otarł łzy z oczu. - I założę się, że ona jest seksbombą, co, chlopczik? Ładne ma cycuszki? - Przyłożył do piersi dłonie złożone na kształt miseczek. - Zamknij się, Milt... To miła dziewczyna, pracuje w szpitalu Świętego Józefa. - Och, to zakonnica? - To wcale nie jest zabawne. - Dobrze, już dobrze, Ben. - Milt położył przyja- cielowi rękę na ramieniu. - A poważnie, jeśli chcesz, żebym się o nią przepytał, to znam każdego u Świętego Józefa, bo to mój szpital. - Twój szpital? - Tam właśnie posyłam wszystkich "niedyspono- wanych" klientów naszej agencji, jeśli domyślasz się, co mam na myśli. Można liczyć na zakonnice, że będą trzymać język za zębami. Regularne hojne dary też nie zawadzą. - Musi cię to sporo kosztować. - Owszem, ale warte jest tych pieniędzy. Wyrato- wali mnie nie raz z tarapatów. - Nigdy mi o tym nie wspominałeś. - No wiesz, to sekretne sprawki... Gdyby "National Enquirer" dowiedział się o którejś z nich... oj! - Milt obrócił oczy w słup. = Nie zależy im na takich rzeczach, i tak wymyślają wszystkie swoje historyiki. - Masz rację. - Jakie więc sekrety zabierzesz ze sobą do grobu? - Dobra, zdradzę ci jeden. - Figlarna mina Milta świadczyła, że historyjka będzie dobra. - Dotyczy jednej z naszych najważniejszych klientek, jakkolwiek wtedy była to tylko gwiazdka, i gdyby nie te zakonnice, nigdy nie zostałaby gwiazdą. - Któż to taki? - Przysiągłem dochować sekretu, ale jej inicjały to KB, domyśl się sam. - KB? Nie masz na myśli... - Aha, właśnie ona. Pieprzyła się z jednym z kierow- ników studia i w samym środku zabawy biedak padł trupem. - To samo przydarzyło się Nelsonowi Rockefel- lerowi. - Podobno, w tej historii był jednak mały kłopot. - Co? - Wyobraź sobie, ona zrzuca go z siebie, on jest martwy jak głaz - Milt przerwał dla większego efektu - a pała mu sterczy prosto w sufit! - Cooo? - Nadymany penis. - A co to takiego? - Chlopczik, w twoim wieku wypadałoby znać takie rzeczy. Facet był impotentem i wszczepiono mu jeden z tych implantów, które da się nadmuchać powietrzem. A ona nie mogła wykombinować, jak to powietrze wypuścić. - I co się stało? - Miała na tyle przytomności umysłu, że zadzwoniła do mnie. Kiedy tam przyjechałem, udało nam się go ubrać, tyle że fiut przez rozporek wciąż wskazywał na sufit. - I nie opadł? - Nie. Ja też nie wiedziałem, jak ta rzecz działa. - O rany! - Żarty na bok. Kiedy go zawiozłem do Świętego Józefa, uporała się z tym siostra Clara. - Zakonnica? - Tak. Dokonała cudu. Teraz zaśmiał się również Ben. Mimo fatalnego początku wieczór zapowiadał się całkiem miło. W garderobie na Madison Square Garden Don Ar- nold dopinał gorset na baniastym, wyhodowanym na piwie brzuchu. Nie byłoby dobrze, ze względu na reakcję południowców na Elvisa, u szczytu kariery zacząć wyglądać jak Król tuż przed jego marnym końcem. I dwadzieścia tysięcy gorących miłośników zauważy w tym obcisłym stroju najmniejszą fałdkę tłuszczu. - Słusznie, Don, wciągamy la brzucho - zawołał Joe, komik występujący na początku. Charakteryzator i garderobiany odczekali, aż Don się roześmieje, i dopiero wtedy do niego dołączyli. - Co cię tak rozśmieszyło, kochanie? - Dawn, żona Dona Arnolda, wśliznęła się do garderoby i musnęła wargami policzek męża. On położył jej mięsistą rękę na siedzeniu. - No, no, kochanie - strofowała go, dodając teatralnym szeptem: - Nie w obecności wszy- stkich. Była to dziwna para: on, ubogi, pochodzący z białej biedoty z linii Masona-Dixona, teraz źle się czuł jako supergwiazdor, ona, z rodziny Rockefellerów-Asto- rów, przebijająca się do świata filmu przy użyciu obu łokci i mężowskiej sławy. - Cześć, Sam - rzuciła z królewskim uśmiechem agentowi Dona, ignorując wyraźnie komika, który skie- rował się do wyjścia. - Rozgrzej ich porządnie - zawołał Don. - Kiedy z nimi skończę, będą rozpaleni do czer- woności - obiecał Joe. Wychodząc zamachał w stronę Dawn. - Miłego wieczoru, pani Arnold. Nie słyszała go chyba, zajęta studiowaniem własnych ust w lustrze. - Nie możesz mu nawet powiedzieć "cześć"? - Don odwrócił się w jej stronę i na skutek tego ruchu rozmazał się tusz, który charakteryzator właśnie usiło- wał mu nałożyć. - A nie zrobiłam tego? - Ty go po prostu nie lubisz, co? - Nie. - Za to ja go lubię, bo świetnie pracuje. - I tylko to się liczy - powiedziała lodowatym tonem Dawn. Skierowała się w stronę łazienki. - Słu- chaj, kochany, cała się lepię, wezmę szybko prysznic. - Ciężko dzisiaj pracowałaś? - Odwrócił się znowu w jej stronę, a sfrustrowany charakteryzator bliski był rozpaczy. - Musieliśmy dokończyć scenę na Grand Central Station... Nie pozwolą nam już tam kręcić. - A więc film idzie dobrze? - Mówią, że pierwsze kopie są bajeczne. - Czy występowałaś w jakimś filmie, gdzie pierwsze kopie są złe? - Sam zachichotał. Dawn nie zareagowała na tę uwagę znikając w łazien- ce, skąd wkrótce dobiegł szum prysznica. Sam nastawił na głośniejszy odbiór interkom łączący scenę z garderobą, i dowcipy Joe rozbrzmiały przez głośnik: - Papież przybywa do Nowego Jorku i czeka na niego ta wielka biała limuzyna... Don obrócił oczy w słup. - On wciąż opowiada ten sam dowcip. - I wciąż się podoba - rzekł Sam. - a propos, chcę zaprosić na wieczorne przedstawienie w piątek Milta Schultza z żoną. - Kto to taki? - Nasz człowiek na wschodnim wybrzeżu, ważna osobistość w agencji. Garderobiany podał Donowi marynarkę. - Kochanie! - zawołał Don w kierunku drzwi, zza których już nie słychać było szumu wody: Zobaczymy się po przedstawieniu! - Zaczekaj chwilkę. - Dawn wyszła z łazienki, cienki szlafrok oblepiał jej mokre ciało. Objęła męża za szyję i zasapanym głosem poprosiła: - Kiedy będziesz śpiewać "Taki jestem podniecony", myśl o mnie. Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz. - Nie zepsuj sobie makijażu. - Przycisnęła się do niego prowokacyjnie. - Więcej będzie potem. - Oszczędzaj to, dziecino, oszczędzaj. - Łypnął na nią pożądliwym okiem. Odsunęła się. - Don, powiedz swoim chłopakom, żeby się stąd wynieśli. Chcę sobie pół godzinki odpocząć. - Słyszeliście, co powiedziała ta dama - oznajmił Don i charakteryzator, garderobiany i agent wyszli za nim z garderoby. Kiedy drzwi za nimi się zamknęły, Dawn zgasiła światło i wciąż w szlafroku wyciągnęła się na kana- pie. Przez głośnik komik Joe zapowiedział: - A teraz, panie i panowie, oto on, ten; na którego czekacie, jeden jedyny... - Jego głos przedarł się przez ryk widzów - Don Arnold! Dawn westchnęła. Do ciemnej garderoby przez uchy- lone drzwi od łazienki wpadał promień światła. Rozpięła szlafrok, odsłaniając nagie ciało, gdy inauguracyjny numer Dona nabierał tempa. Dzisiaj w nocy to się stanie Dziś wszystko inne idzie w kąt Daj mi chwilę i uczucie Zaznamy rozkoszy w tę noc Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu słysząc, że gałka u drzwi cicho się obraca. W drzwiach pojawiła się ciemna sylwetka komika. Zamknął drzwi na klucz. W milczeniu zaczęła pieścić lewą ręką brodawkę swojej piersi, a prawą skierowała w stronę krocza. Joe obserwując ją oddychał szybko. Powoli rozpiął spodnie. Głos Dona wypełniał teraz garderobę. Taki jestem podniecony Ukryć tego wprost się nie da Zaraz tu stracę zimną krew Nawet mi się to podoba Wziął ją brutalnie. - Ty suko, lubisz słuchać jego głosu, jak się pieprzysz. - Tak, tak. Chcę przytulić cię dogodzić , I wciąż tego nie mam dość Jeśli ruszasz się tak wolno Niechaj trwa to już bez końca - Kochaj mnie, kochaj... - szeptała. Widownia szalała, gwiżdżąc, klaszcząc, domagając się bisów. Orkiestra zagrała wiązankę najpopularniejszych pieśni Dona, dając mu szansę na złapanie oddechu między dwoma numerami i poprawienie makijażu. Gar- derobiany zaoferował szklankę wody ( a właściwie wódki z lodem). - Dziękuję - mruknął Don. Zjawiła się fryzjerka, ale odesłał ją ruchem ręki. Ona jednak nie dawała za wygraną, chwyciła go za rękaw i szeptała coś na ucho. Don zbladł. Szklanka wypadła mu z ręki, lądując na podłodze, a on popędził do garderoby. - Hej, Don, słuchaj, Don... - krzyknął agent. - Co do diaska? Dona jednak już nie było. Kilka sekund później za kulisami odbił się echem odgłos kopania w drzwi. Zastał Dawn nagą na kanapie, z szeroko rozwartymi nogami, i Joe'ego wciągającego spodnie. - Ty gnoju! - Zamachnął się na komika, który zręcznie zrobił unik i wypadł z pokoju jak pingwin ze spodniami pętającymi mu nogi w kostkach. - Don, wszystko ci wytłumaczę. - Dawn zerwała się, otulając szlafrokiem. - Wytłumacz sobie to! - Zaciśnięta pięść Dona wylądowała na twarzy Dawn. Z rozbitego nosa puściła jej się krew. Usiłowała uciec od niego, ale chwycił ją za włosy. - To miała być półgodzinka odpoczynku, co? - I walnął ją znowu. - Przestań! - Sam wbiegł w momencie, gdy pięść Dona dosięgła Dawn po raz trzeci. Chwycił go wpół, na chwilę pozbawiając równowagi, co dało Dawn trochę czasu na ucieczkę do łazienki. - Jezu, Don! Koncert! Sara rozdała świeżą talię kart. - Wiesz, Ben, mąż Brendy był wspaniałym męż- czyzną. O rany, pomyślał Ben, Sara rai mu z kolei tę babkę, wychwalając zalety jej męża nieboszczyka. Uśmiechnął się jednak uprzejmie do pani w średnim wieku, która siedziała po drugiej stronie stolika i patrzyła na niego spoza trzymanych w ręce kart. - Zostawił znaczny majątek, prawda, Brendo? - O tak. - Brenda była małomówna. - Brenda ma śliczne mieszkanie w... - Przerwał jej dzwonek telefonu. - Zostaw to automatycznej sekretar- ce - poleciła, ale Milt podniósł już słuchawkę. - Ben - zagadnęła Sara - czy zechciałbyś odwieźć Brendę do domu po brydżu? - Oczywiście. - Musisz zobaczyć jej mieszkanie. - Co? - Milt krzyknął do telefonu. Wszyscy obrócili się w jego stronę. - Musisz to utrzymać w tajemnicy, Sammy - mó- wił Milt. - Żadnych karetek! Sam musisz ją zawieźć do Świętego Józefa. Ten ktoś po drugiej stronie najwyraźniej oponował, bo Milt tracił już cierpliwość. - Rozbity nos to nie jest uszkodzenie mózgu... okej, okej... nie, nie na izbę przyjęć. Bocznym wejściem od Seabreeze... Tam się spotkamy. - Co znowu? - westchnęła Sara, gdy odłożył słu- chawkę. - Ten zwariowany śpiewak Don Arnold. - Ludzie ze świata rozrywki są niemożliwi - poin- formowała Brendę Sara. - Co się stało? - Chciał się dowiedzieć Ben. - Kiedy on był na scenie - odparł Milt wkładając marynarkę-i śpiewał "Mój sposób", ona w garderobie robiła to na swój sposób z komikiem. - Obrzydliwe! - mruknęła Sara. - Złapał ją na gorącym uczynku i sprał po gębie. - Proszę cię, nie wyrażaj się w taki sposób w towa- rzystwie - skarciła go Sara i nachyliwszy się do Brendy skomentowała: - Hollywoodzki język. Milt ruszył w stronę drzwi. - Ona właśnie kręci film. Muszę to jakoś po cichu załatwić. - Pójdę z tobą. - Ben podniósł się z krzesła. - Nie, nie - powstrzymywała go Sara, kładąc mu rękę na ramieniu. - Obiecałeś odwieźć Brendę do domu. Benowi wydawało się, że usłyszał chichot rozbawio- nego Milta, kiedy drzwi się za nim zatrzaskiwały. 6 Ellen zwykle wcześnie przychodziła do pracy - nie lubiła pośpiechu, spóźniania się, zdenerwowania, które temu towarzyszyło - ale dzisiaj przyszła o całą go- dzinę wcześniej, chcąc schwytać Richarda między ope- racjami. Tęskniła do niego po tygodniowym rozstaniu. Miała nadzieję, że udało się zdobyć to serce, na któ- rym tak mu zależało. Tego rodzaju sukcesy wprawiały go w świetny humor, a ona życzyła sobie, żeby był w świetnym humorze, gdy mu powie o swoim no- wym współlokatorze. Naturalnie trudno być zazdros- nym o Bena, to przecież nie jest ktoś w jej wieku, ale Richard widział pewne rzeczy na sposób poniekąd europejski. Wysiadła z windy na piętrze oddziału chirurgii i ujrzała znajomą postać idącą w jej stronę długim korytarzem - czarny habit zwieńczony białym kor- netem, twarz blada i okrągła jak księżyc, obramowana białym czepcem. Była to siostra Clarita, jedyna pozostałość z dawnych czasów wśród sióstr miłosierdzia, wciąż chodząca w peł- nym stroju zakonnym i wciąż przestrzegająca starych cnót: służby, bojaźni bożej, ubóstwa, czystości i po- słuszeństwa, tego wszystkiego, co nowoczesne zakon- nice niemal już porzuciły. Siostra Clarita przerwała swoją wędrówkę. Posługacz pchający za nią z tyłu wózek też się zatrzymał. - Dzień dobry, moja droga. Ellen podejrzewała, że siostra Clarita uważa ją za zbłąkaną owieczkę - katoliczkę, która zeszła na ma- nowce - i specjalnie stara się z nią porozmawiać przy każdym spotkaniu. - Czym siostra jest teraz zajęta? Zakonnica ruchem głowy wskazała leżącą na wózku osobę z całkowicie zabandażowaną twarzą. - Nieszczęśliwy wypadek podczas konnej jazdy. Biedaczka ma fatalnie pokiereszowaną twarz, ale doktor Smothers to cudotwórca. - To siostra jest cudotwórczynią i najlepszą pielęg- niarką w całym szpitalu. - Ja mogę tylko się modlić, bo to Pan Bóg decyduje o biegu wszystkich spraw - odparła skromnie zakon- nica. Ellen popatrzyła na nieruchomą postać na wózku. - Jest wciąż pod działaniem narkozy - wyjaśniła siostra Clarita. - Ale za chwilę powinno to minąć. Zabieram ją do izolatki, gdzie będzie powracać do zdrowia. Ellen uniosła brwi. - Tak. - Siostra Clarita pokiwała konspiracyjnie głową. - Następna Jane Dolphin. - Och. Tak określano w szpitalnym żargonie pacjentów spec- jalnych, których nazwisk nigdy nie ujawniano. Do opieki nad nimi zazwyczaj przydzielano siostrę Claritę - można było liczyć na to, że wszystkie ich sekrety zabierze ze sobą do grobu. Pacjentka cicho jęknęła. - O, muszę się spieszyć, bo wraca do przytomności. - To na razie, siostro. Zakonnica odeszła szybkim krokiem, tak że posługacz musiał puścić się za nią kłusem. Ellen była ciekawa, kim może być owa "Jane Dol- phin". Ktoś sławny? A może córka albo żona jakiejś sławy? Kiedy weszła do gabinetu Richarda, zastała Ginę siedzącą przy biurku i piłującą sobie paznokcie. Jak pielęgniarka może mieć tak długie paznokcie? Szpital powinien wydać przepisy regulujące tego rodzaju rze- czy. Gina spojrzała na nią i zmusiła się do uśmiechu. - Cześć. - Chciałabym zobaczyć się z doktorem Vanderman- nem. - Ja też, ale on jeszcze nie przyszedł. - Nie wrócił z Florydy? - O tak, wróciliśmy wczoraj w nocy. - Czy Gina podkreśliła to słowo, czy też tylko jej się tak wydawało? - Po prostu jeszcze nie przyszedł, ma konsultacje na Manhattanie. - Powiesz mu,' że go szukam? Gina kiwnęła głową i w dalszym ciągu piłowała paznokcie. Ten dźwięk denerwował Ellen. - Jeśli zjawi się w ciągu najbliższej pół godziny, to ja będę w bufecie. - Gotowa jesteś na następną operację? - zapytała ją Gina z fałszywym uśmiechem. Tak, na lobotomię czołową, i to u ciebie, chciała odpowiedzieć Ellen, ale doszła do wniosku, że mądrzej będzie zignorować to pytanie i po prostu odejść. - Zwariowałaś? - Goldie nieomal wywróciła fili- żankę z kawą. - Uspokój się - powiedziała cicho Ellen - cały bufet na nas się gapi. Goldie zaczęła się śmiać. - Droga przyjaciółko, masz źle w głowie! Najpierw karmisz włóczęgów w parku, a teraz urządzasz salę geriatryczną w swoim mieszkaniu. Może uda ci się ściągnąć do pomocy siostrę Claritę... - Żałuję, że ci o tym powiedziałam. - On skończy jako pacjent i... - Proszę cię, Goldie, on może być stary, ale to nie inwalida. Jest w dobrej kondycji, i to prawdziwy dżen- telmen. - Oczywiście, taki staromodny facet. Otwiera przed tobą drzwi i myśli, że wszystkie kobiety rodzą się tylko po to, żeby być jego służkami. - Wcale taki nie jest. - Nie? Skąd wiesz? Mówiłaś, że był żonaty przez ponad czterdzieści lat. Założę się, że jego żona była małą kobietką, gotowała, sprzątała, zbierała jego skar- petki, a on siadywał na tyłku, pijąc piwo i gapiąc się na futbol. - To scenka z twojego domu, Goldie. - I to mnie wkurza jak cholera. Ja jednak poślu- biłam tego faceta i nawet by mi się nie śniło wziąć go sobie na współlokatora. - A jak inaczej mam zapłacić ten czynsz? Zwłaszcza teraz, gdy tyle forsy wydaję na terapeutę. - O, Boże, ja ciebie nie rozumiem, dlaczego wywa- lasz pieniądze na psychiatrę? - Bo on mi pomaga. - jak? - No, pomaga, uświadamia mi, że bóle kręgosłupa mają charakter psychosomatyczny. - Psychosomatyczny? Jakże to? - Jestem bez kręgosłupa. - Jezuu! - Tak, to prawda. On ma rację. Jestem człowie- kiem bez kręgosłupa, bo mam syndrom brzydkiego kaczątka. - Teraz wreszcie usłyszałam wszystko... płacisz mu dwieście dolców za godzinę, a on ci mówi, że jesteś brzydkim kaczątkiem? - Nie, nie, Goldie, nie znasz tej historii. - Oczywiście, że znam. Brzydkie kaczątko zamienia się w łabędzia. - Nie, wcale nie. Nie zamienia się w łabę- dzia, ono zawsze było łabędziem, nigdy nie było kaczątkiem. - Aha, rozumiem, nie jesteś kaczką, tylko łabę- dziem. Ale klituś-bajduś. - Na kim teraz wieszasz psy, Goldie? - zapytał Richard. - Proszę na mnie nie patrzeć, doktorze, ja nawet nie wiem, co to znaczy wieszać psy: Widać było, że Goldie złości się wciąż na przyjaciółkę. Richard usiadł na wolnym krześle i uścisnął pod stolikiem rękę Ellen. Goldie to zauważyła i rzuciła jej spojrzenie, które mówiło: "Ale napalony, co?" Mina Ellen ostrzegała ją jednak, żeby nie robiła na ten temat dowcipów. Uśmie- chnęła się więc słodko do Richarda i jak zwykle w sposób dość nonszalancki zażartowała: - Czy nie potykaliśmy się już ze sobą przed paroma dniami, doktorze, czy też to powracający koszmar senny? Richard roześmiał się w odpowiedzi. - Myślałem, że ten zaszczyt przysługuje doktorowi Finebergowi - odparował. - Dziś rano ów zaszczyt przypadł doktorowi Smo- thersowi. Trzykrotnie zgubił igłę, gdy zszywał tę gwiazdę filmową. - Jaką gwiazdę filmową? - Ellen przypomniała sobie postać na wózku. - Dawn... jakże ona się nazywa... żona tego śpiewa- ka. To mi przypomina, że obiecałam siostrze Claricie pomóc w pooperacyjnym. Muszę pędzić. - Podniosła się z miejsca. - Z jakiego powodu ona się tu znalazła? - Ellen była ciekawa. - Biedaczka jeździła konno w Central Parku i koń ją kopnął w twarz. - Goldie obróciła oczy w słup sygnalizując, jak dalece wierzy w tę wersję. - Ślady jego lakierków są nadal widoczne. No, to tymczasem. - Ach ta Goldie... - Richard potrząsnął głową. - To moja najlepsza przyjaciółka. - Ja też ją lubię, jakkolwiek muszę przyznać, że czasami jej... ech... etniczne poczucie humoru nie trafia mi do przekonania. - Jak ci się powiodło na Florydzie? - Ellen zmieniła temat: - Och, Ellen. - Zmarszczył brwi, a ona czekała, aż będzie mówić dalej. - To było tragiczne. Młodzi rodzice i dziecko bezmózgowiec. - Bez mózgu? - Tylko z pniem mózgowym... ale rodzice, co należy do rzadkości, gotowi~byli ofiarować organy tego dziecka, które i tak nie przeżyłoby tygodnia, innemu potrzebu- jącemu dziecku. Widzisz więc, dlaczego musiałem tam lecieć. - Rozumiem, Richard. Jestem z ciebie dumna. - Nie ma powodu do dumy, przykro mi to powie- dzieć. Powstrzymały mnie sądy. - Co to znaczy? Jak? - Wasi amerykańscy sędziowie orzekli, że lekarz nie może pobrać żywotnych organów, póki funkcjonuje oddychanie i serce. - Ale przecież to dziecko i tak musiało umrzeć. - Na tym polega tragedia. - Głos Richarda pełen był oburzenia. - Ta dziewczynka nie miała czaszki, ; mózgu, nie mogła widzieć, słyszeć ani czuć. Umarła, gdy my próbowaliśmy odwołać się od tej decyzji. - Jakie to okropne. - A co gorsza, niemowlę, które na górze czekało na serce, również umarło. - Wpatrywał się przygnębiony w swoją kawę. Ellen ogarnęło współczucie. - Kiedy zostaniesz dyrektorem szpitala, być może uda ci się doprowadzić do zmiany tej sytuacji. Uniósł szybko głowę. - W Ameryce całą władzę mają sędziowie bez wy- szkolenia medycznego. - Przerwał. - Niemniej sta- nowisko dyrektora będzie dla mnie ważne jako od- skocznia... Czekała na jego dalsze słowa. - Pewnego dnia, jak już zgromadzę pieniądze, za- funduję sobie własny szpital w innym kraju, w Europie albo Afryce. Jestem znużony i wprost chory z powodu tych bezsensownych dyskusji, tego dzielenia włosa na czworo w kwestii praw człowieka, praw płodu, praw pawianów i wszystkich tych nonsensów, które muszę tu znosić. Ja chcę ratować życie ludzkie!. Kiedy tak żarliwie perorował, Ellen czuła mrówki w całym ciele. - Wiesz, wszystko, co mówisz, powinno znaleźć się w twojej książce - powiedziała niezobowiązująco. - I znajdzie się tam - odparł z determinacją. Już odprężony oparł się na krześle i uśmiechnął do niej. - Dość już moich tyrad. Teraz ty mi opowiedz, co robiłaś podczas mojej nieobecności. - Och, właściwie niewiele, ale... udało mi się znaleźć kogoś na wspólne zamieszkanie. - Świetnie. Co to za jedna? - To nie współlokatorka, tylko współlokator. - Och. - Richard wypił łyk kawy. - Żartujesz oczywiście - rzekł ze spokojem. Uf, pomyślała Ellen. Podejrzewała, że może mu się to nie spodobać. - Nazywa się Ben Jacobs. To bardzo miły starszy pan, wdowiec. Pomoże mi płacić komorne, a tymczasem będzie się rozglądać za jakimś stałym lokum dla siebie. Myślę, że to wprost idealne zastępstwo, dopóki nie znajdę sobie kogoś na dłuższy okres. Richard zmrużył oczy. - Obcy mężczyzna, niezależnie od swojego wieku i stanu cywilnego, raczej nie może być idealnym współ- lokatorem dla młodej kobiety. - Sarkazm w jego głosie był niemal namacalny. Ellen poczuła, że traci cierpliwość. A kimże on jest, żeby ganić jej postępowanie. To ona musi się borykać z płaceniem komornego, to ona nie ma pieniędzy. - Masz rację! - Odstawiła z trzaskiem filiżankę. - Ty się do mnie wprowadzisz, a ja mu powiem, że umowa jest nieważna. Richard sięgnął przez stolik po jej rękę. - Wiesz, dlaczego nie mogę tego zrobić. - Nie, nie wiem. - Ellen, nie pracuję tu nawet roku. To szpital katolicki... - Ale ty nie jesteś księdzem, a ja zakonnicą. - Rada zarządzająca jest staroświecka. A to ona decyduje o głównych stanowiskach. Ellen milczała. - Nie sądzę, żebyśmy mogli zamieszkać wspólnie, zanim... - przerwał na sekundę - się pobierzemy. Wstrzymała oddech. Uniosła głowę i popatrzyła na niego pytająco. Otworzyła usta, nie zdołała jednak powiedzieć ani słowa. Pierwszy raz wspomniał o mał- żeństwie. 7 Zegar w poczekalni wskazywał za pięć dziewiątą, gdy Milt, wściekły i zasapany jak zwykle, przeklinając Bena za to, że nie uruchomił windy, ścisnął gruszkę starej trąbki samochodowej, żeby zaanonsować swoje przyby- cie. Punkt dziewiąta klient, który teraz w sali gimnas- tycznej pobrzękiwał sztangami, powinien wyjść. Ben przyjmował naraz tylko jedną osobę na piętnastominu- towy trening, który, jak twierdził, naprawdę zupełnie wystarcza, żeby zapewnić człowiekowi dobrą kondycję. Milt wielokrotnie próbował go przekonać, żeby zor- ganizował półgodzinne kursy dla pięciu do dziesięciu osób i w ten sposób zarabiał więcej, ale Ben nie chciał o tym słyszeć. Miał swoje własne metody i basta. I nigdy nie bawił się w dyplomację. Szturchał swoich klientów, pokazując, i to niezbyt delikatnie, gdzie gromadzą się warstwy tłuszczu. Milt stanowczo zbyt często był ofiarą tego rodzaju traktowania. Tysiąc razy słyszał: - Jeśli nie spalisz tego, co konsumujesz, Miltie, zamieni się to w tłuszcz, tak jak tu (szturchnięcie) i tu (szturchnięcie), i tam (szturchnięcie, szturchnięcie, szturchnięcie). - Przestań, Ben. Nie ubiegam się o to, żeby przyjęli mnie do Narodowej Ligi Futbolowej - bronił się Milt. - O to mi właśnie chodzi. Widziałeś w telewizji Johna Maddena? Grywał w zespole Eagles, zanim stał się trenerem Raiderów, pamiętasz? Facet przypomina teraz bekę, ponieważ wciąż zjada na śniadanie befsztyk, jak wtedy gdy grał, a tymczasem robi teraz tylko reklamy i siedzi na tyłku! Niedługo będziesz wyglądać jak Madden! - A co ja mam robić, zabić Sarę odmawiając jedze- nia? Tego rodzaju argumentacja zazwyczaj skłaniała Bena do wyrzucenia w górę rąk i rezygnacji z dalszych uwag - aż do następnego razu. Milt był pewien, że usłyszy je dzisiaj znowu. Westchnął i podszedł do tablicy z biuletynem. Lubił popatrzeć, jaką to nową strawę dla umysłu przygotował tam Ben. Nagłówek głosił: CHODŹ, NIE BIEGAJ. Milt włożył okulary, żeby przeczytać artykuł, który, sądząc z morału, mógłby napisać sam Ben. "Eksperci rewidują opinie co do tego, ile ćwiczeń fizycznych uznać za wystarczające, i do- chodzą do wniosku, że mniej to więcej..." W artykule omawiano badania medyczne, na podstawie których ustalono, że długie męczące ćwiczenia - takie jakie stosuje się na większości kursów aerobiku prowadzo- nych przez niedoświadczonych instruktorów - są szko- dliwe dla zdrowia. Stwierdzono, że krótsze treningi przynoszą więcej korzyści nie grożąc przy tym obra- żeniami. Nie skończył jeszcze czytać, gdy drzwi od siłowni otworzyły się i wyszedł klient Bena. Milt ze zdumieniem ujrzał nie kogoś w typie bubków z Wall Street, lecz tęgą kobietę - i to nie grubą, tylko wręcz otyłą. - Jak to dobrze widzieć nowego klienta, który wy- gląda gorzej niż ja - zażartował sobie, gdy otyła jejmość zniknęła na schodach. - O nie, ona nie jest wcale nowa, przychodzi do mnie już od pięciu lat. Milt uniósł brwi. - Właśnie czytałem artykuł na tablicy i pomyślałem, że wreszcie udowodniono twoje racje, ale ta klientka z pewnością podważa wszystkie twoje teorie. - Wcale nie. Zrzuciła czterdzieści kilogramów. - Tak, a gdzie? - Posłuchaj, jej problem ma charakter nie fizyczny, tylko emocjonalny. Pracuję nad tym. - Okej, doktorze Freudzie. - Milt wziął do każdej ręki pięciokilowe hantle i zaczął ćwiczyć. - Kroczysz śladami Marion, jak widzę. - Nie bądź taki mądry. Wiesz, że strona emocjonal- na człowieka ma ścisły związek z tężyzną fizyczną. - Aha, przypuszczam, że masz rację. - Milt skoń- czył ćwiczenie z hantlami i przeniósł się na stopnio- wchod. - Kiedy wróciłem z Hollywood, musiałem pozbywać się wielu napięć. - Nadal jesteś bardziej napięty niż bęben. - Cholera, chlopczik, patrz tylko, z jakim gównem mam do czynienia. Jak choćby ten cały klops z Donem i Dawn. - A co się dzieje? - Powinieneś zobaczyć tytuły w bulwarowej prasie: DON NOKAUTUJE DAWN, i to wielkimi literami. Przerwano produkcję jej filmu, a to oznacza milionowe straty! - To tak fatalnie ją zmłócił? - Mogło być gorzej. Złamał jej nos, ale zanim siniaki znikną, musi upłynąć jakiś czas. A tymczasem ekipa siedzi i czeka. - Hej, Milt! - przerwał mu Ben. Zorientował się, że on gada, żeby zwolnić tempo ćwiczenia. - Podnoś wyżej nogi.. Milt zignorował polecenie. - Kiedy wyprowadzasz się z domu? - Jutro, jestem już prawie całkiem zapakowany. - Sara nigdy ci tego nie daruje. Pokrzyżowałeś jej plany wprowadzenia cię do Brendy. - Brenda ma rzeczywiście śliczne mieszkanie. - A więc rozważasz tę możliwość? - Gdybym mógł się pozbyć Brendy. Milt zaśmiał się, zeskoczył ze stopniowchodu, robiąc przerwę na otarcie potu z twarzy. - No to zabieraj się do przysiadów. Milt nie palił się do tego. - A co na to Marion? - Jeszcze jej nie mówiłem. - Tchórz! - Czekam po prostu na odpowiedni moment. - A kiedy to będzie, gdy piekło ściśnie mróz? - Mówiłem, żebyś zaczął robić przysiady i przestał się wymądrzać - warknął poirytowany Ben. Kpinki Milta trafiały w sedno. Nie pragnął kłótni z Marion. - Powiem jej dziś wieczór, kiedy przyjdzie mi pomóc skończyć pakowanie. Ben bawił się nerwowo kluczem, zanim obrócił go w zamku. To po raz ostatni wraca z pracy do domu, otwiera drzwi i wchodzi do środka. Jutro zjawią się spedytorzy i odwiozą wszystko do przechowalni, bo on zabierze do Ellen tylko biurko, łóżko, nocny stolik i lampę. Kiedy przekroczył próg, powitał go cichy dźwięk skrzypiec ze stereo. Marion już tu była, choć nie zauważył przed domem jej samochodu. Stała przy stole w jadalni zajęta zawijaniem w papier drogocennej porcelany Betty. Odwrócona do niego plecami, wysoka, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, blond włosy obcięte krótko, po chłopięcemu. Z pewnej odległości można ją było wziąć za młodego mężczyznę - może koszykarza. Szkoda, że nie była mężczyzną. Ben często się zastanawiał, jakby to było, gdyby miał syna. Ta myśl zawsze sprawiała, że czuł wyrzuty su- mienia. Jakie narcystyczne skłonności mogą objawić się u mężczyzny pragnącego ujrzeć zwierciadlane odbicie samego siebie. Mimo wszystko mogłoby być przyjem- nie, a z pewnością zupełnie inaczej. Marion obejrzała się, lekko przestraszona. - Nie słyszałam, jak wszedłeś, ojcze. - Kiedyś nazywałaś mnie tatą. Co to za pomysł z tym "ojcem"? - To są synonimy. - Jej ton był chłodny, profesor- ski. - Ojciec to tata, tyle że starszy i zasługujący na większy szacunek. - Dziękuję za wyjaśnienie. - Skrzywił się, ale podszedł do córki i pocałował ją w policzek. - Czy znalazłaś coś, co ci się przyda? - Porcelanę mamy. Twojej gospodyni z pewnością nie przypadłaby do gustu. Ona jest całkiem młoda, prawda? A więc ona wie, oczywiście, Sara ją poinformowała. Nie odpowiedział i ruszył do kuchni. - Dlaczego to jest taka tajemnica? - Marion szła za nim. Bena zaniepokoiło to, że tak łatwo zepchnęła go do defensywy. - To żadna tajemnica. Nie ma tylko o czym mówić. Tymczasowa umowa załatwia mi sprawę na parę mie- sięcy, póki nie znajdę sobie własnego mieszkania. - Ale ona jest młodsza od ciebie, ojcze, o trzydzieści lat. - Ty też, Marion, i całe mnóstwo innych osób. Patrzyła na niego badawczo przez okulary w drucianej oprawce. Nie cierpiał tego spojrzenia. Czuł się wtedy jak uczniak, który ma na sumieniu rzucenie oślinioną piłką w baseballu. - Skończ z tym, dobrze? Ona jest moją współ- lokatorką, nie kochanką. - Dlaczego więc nic mi o tym nie mówiłeś? - Nowiny szerzą się szybciej dzięki Sarze. Westchnęła głośno i wycofała się do drugiego po- koju. Nalał sobie szklankę żurawinowego soku i usiadł. Co się stało z Marion z biegiem lat? Była takim szczęśliwym, nieskomplikowanym dzieckiem, wkradała się do ich łóżka i spała zaciskając małą rączkę wokół jego palca. Czasami drażniąc się z nią wyciągał palec, a ona roze- spana szukała po omacku swej ostoi. Kiedy dorosła, zrobiła się nieznośna, zawsze taka serio - jakże inna od niego i Betty. "Jesteś pewna, że dali nam w szpitalu właściwego noworodka?" - pytał często Ben, ale Betty twierdziła, że Marion jest bardzo do niego podobna, choć on tego nie dostrzega. Może Betty miała rację, może Marion odziedziczyła wszystkie jego najgorsze cechy-potrojone. Był uparty, a ona butna, był nieugięty, ona nietolerancyjna, łatwo wybuchał gniewem, a ona reagowała szturchańcami, nie tyle wymierzanymi przy użyciu pięści, ile za pośrednic- twem błyskotliwej inteligencji, którą posługiwała się niekiedy w sposób bezlitosny, małoduszny. Cieszył się, gdy znalazła sobie męża i wyprowadziła się do New Jersey, bo wówczas nie musieli się tak często widywać, a Simon rozładowywał napięcie między ojcem a córką. Niestety, to małżeństwo trwało tylko siedem lat. Dzieci nie mieli, choć jak mu mówiła Betty, Marion bardzo pragnęła zajść w ciążę. W czym tkwił błąd? Marion rozwiodła się z Simonem zaraz po śmierci Betty. Ben zastanawiał się, czy to wydarzenie, tak obciążające emocjonalnie, przypadkiem nie przyczyniło się do ich rozstania. A może to była po prostu cena, jaką Marion zapłaciła za lata powolnego umierania Betty? Musiały się na niej odbić. Ogarnęła go nagle fala współczucia dla córki. To jego dziecko - kochał ją przecież. Gdybyż tylko nie wierciła mu tak bardzo dziury w brzuchu, nie wydzwaniała codziennie z kazaniami. No cóż, pewnie w ten sposób usiłuje mu pomóc pokonać smutek. Może tak właśnie postępuje sama ze swoim smutkiem. O ileż gorzej by się czuła, gdyby wiedziała, jak naprawdę umarła Betty. Alkowa w sypialni Richarda - nazywana przez niego żartobliwie biurem - stała się teraz, gdy kończyli ostateczną wersję jego książki, drugim domem dla Ellen. Z dużego okna z widokiem przez rzekę na Manhattan roztaczała się fascynująca panorama miasta. Słońce, zachodząc za niską warstwę chmur, podświetlało wie- żowce upodabniając je do kolosalnych grobowców - cmentarzyska olbrzymów. - Ten widok nigdy nie przestanie mnie zachwycać - powiedziała Ellen. - Aha. - Richard przerzucał odręczne notatki. - Sporo kosztuje. Z pewnością tak było, tylko że to nie on musiał zań płacić. To mieszkanie, w pensjonacie w Brooklyn Heights, było jednym z dodatków (podobnie jak oddany do dyspozycji mercedes-benz) zaoferowanych przez szpital Świętego Józefa, żeby osłodzić mu przeniesienie się do Nowego Jorku. Rzecz zrozumiała, że inni lekarze z tego szpitala bardzo zazdrościli doktorowi Vander- mannowi. Ted Grabowski, administrator Świętego Jó- zefa, nie należał jednak do głupców - przeciętna transplantacja serca przynosiła ćwierć miliona w opła- tach ubezpieczeniowych, a skomplikowana dwa razy tyle. - O, znalazłem to. - Richard uniósł głowę znad swoich notatek. - Jesteś gotowa? - Muszę ustalić,.. Już! - odpowiedziała, a jej palce zawisły nad przenośnym komputerem, który miała na kolanach. To był jedyny sposób, żeby nie odczuwać bólu krzyża przy pracy. ' Richard oparł się plecami, położył swoje długie nogi na blacie biurka, przymknął oczy i zaczął dyktować: - W tym właśnie momencie pięćdziesięcioletni uczony, jeden z kilkunastu na świecie genialnych ekspertów w sekwencjonowaniu genomu... - Otworzył oczy. - Zanotuj, żeby znaleźć szczegółowe dane o jego osiągnięciach. - Zanotuję. Przymknął znów oczy. - ...ojciec trzech kilkunastoletnich córek, z trudem oddycha, nie może podnieść się z łóżka, ponieważ jego osłabione i powiększone serce przestaje niemal bić. Amerykańska Sieć Dystrybucji Organów przyznaje mu absolutne pierwszeństwo - otrzyma następne serce, które odpowiadać będzie jego grupie krwi i rozmiarom ciała. Czeka już od miesiąca. W ciągu kilku tygodni okres, w którym ludzkie serce można zmusić do pracy za pomocą leków, dobiegnie kresu. On umrze. - Richard, to jest takie... dramatyczne. - Dziękuję - mruknął i nie dekoncentrując się mówił dalej: - Ten geniusz, którego umiejętności tak ważne są dla społeczeństwa, umrze, za to inni, z których nie ma żadnego pożytku i którzy są tylko ciężarem, będą żyć. Weźmy pod uwagę, że w amerykańskich więzie- niach przebywa wielu więźniów, którzy odebrali życie jednemu człowiekowi albo wielu ludziom i którzy ni- czego nie dadzą społeczeństwu, gdy w końcu zostaną straceni. Jeden z nich mógłby teraz ofiarować swoje serce, jeden z nich mógłby uratować życie tego czło- wieka. Ellen wciągnęła gwałtownie powietrze i Richard otworzył znowu oczy. - To cię gorszy, Ellen? - Czy to nie jest Kevorkiański pogląd? - I co z tego? - Możliwości nadużyć byłyby jednak ogromne. - Nie możemy zostawić tego wszystkiego w rękach Pana Boga. - Zerwał się nagle z krzesła i zaczął chodzić po pokoju. - Czy ty nie rozumiesz? Muszę to powie- dzieć. - Kiedy był poirytowany, jego austriacki akcent stawał się wyraźniejszy. - Rozumiem, Richard, naprawdę rozumiem. -Nie mogła znieść, gdy z jej powodu tracił cierpliwość. - Nikt nie chce stawić czoła takim sprawom. Ja muszę ich do tego skłonić. - Z pewnością dzięki temu książka stanie się kon- trowersyjna. Zyska ci to rozgłos... i zwiększy sprzedaż. Gniew opuścił go równie szybko, jak przedtem ogar- nął. - Mam nadzieję, że wydawca będzie tego samego zdania co ty, gdy w przyszłym miesiącu dostarczymy mu rękopis. Chcę, żeby książka wyszła przed dorocznym posiedzeniem rady. - To wtedy wybierają nowego dyrektora? - Tak. - Ale... ale... rada jest taka konserwatywna. Czy aby ta kontrowersyjność ci nie zaszkodzi? - Wprost przeciwnie. Więcej szpitali usłyszy o mnie i będzie się ubiegać o moją osobę. Rada będzie musiała zaoferować mi awans, jeśli chce, żebym został. - Uwielbiam twoją arogancję. - Ellen się zaśmiała. Uniósł brwi. - Stwierdzam tylko fakt. W ciągu tych dziesięciu miesięcy mojej pracy u Świętego Józefa dokonane przeze mnie transplantacje serca przyniosły im ponad dwanaście milionów dolarów. Żaden inny doktor nie może się wykazać takimi przychodami. - Masz rację. Nie mogą sobie pozwolić na to, żeby cię utracić. Uśmiechnął się szeroko, uwodzicielsko, po czym obszedł krzesło i zaczął głaskać ją po karku. Jego ręce poruszały się wolno, niespiesznie. - Ellen, ta książka będzie bardzo ważna, i to pod wieloma względami. - Przycisnął mocniej palce. - Rób tak dłużej, Richard, a twoja asystentka pożeg- na się i pójdzie spać. - Dobra, wobec tego dokończymy to jutro. Puścił w ruch obrotowe krzesło w taki sposób, że Ellen obróciła się w jego stronę, po czym ukląkł przed nią i położył jej ręce na udach. - Ellen, w jaki sposób mógłbym ci podziękować za twoją pomoc? - Mogłabym wymyślić taki sposób. - Zachichotała. - Hm... - Zajrzał jej w oczy. - Ja też. - Pociągnął ~ą ku sobie, wziął na ręce i zaniósł do sypialni. 8 Ben czuł, że budzi się z wolna, a ospałość rozprasza się jak poranna mgła ogrzana promieniami wschodzącego słońca. Która to może być godzina? Piąta czterdzieści siedem? Otworzył oczy i przez chwilę był zaskoczony. Żaluzje przepuszczały do pokoju poranne światło. Och tak, to mieszkanie Ellen. Jak dziwnie po tylu latach obudzić się w jakimś nowym miejscu. Cały dotych- czasowy ład uległ zakłóceniu. Obrócił się do nocnego stolika-teraz stojącego po prawej stronie, nie po lewej. Na znajomym cyferblacie zegara odczytał godzinę - szósta dwadzieścia sześć. W nowym otoczeniu nie- zbyt udawało mu się precyzyjnie określić czas. Dla Ellen to chyba jeszcze za wcześnie. Pewno pracuje od dziewiątej do piątej, plus pół godziny na jazdę, a to oznacza, że nie musi wstawać wcześniej niż o pół do ósmej albo nawet o ósmej. Gdyby wziął teraz prysznic, czy zbudziłby ją odgłos lecącej wody? Wstał z łóżka i podniósł żaluzje. Okno wychodziło na południe, poranne światło wpadało więc do pokoju trochę z ukosa. Odwrócił się, żeby dokonać przeglądu swojego nowego "domu". Kto by pomyślał, że tym skończy się pójście do kina? Urządził pokój najlepiej, jak mógł, choć doprawdy niewiele miał rzeczy: biurko w jednym rogu, łóżko pod ścianą, ubrania w garderobie. Nie zabrało mu to wiele czasu wczoraj po południu, gdy się tu zjawił, toteż potem usiadł i czekał na powrót Ellen z pracy. Tymczasem ona nie wróciła do domu. Włączył telewi- zję i w końcu usnął. Przyszła zapewne bardzo późno, wcale jej nie słyszał. Teraz zdecydował, że nie będzie robić śniadania, zje coś po drodze do siłowni. Może Milt spotkałby się z nim w restauracji Szczęśliwe Dni na Montague. Czuł się trochę zawiedziony, bo cieszył się, że za- prezentuje Ellen swój omlet. Wielka szkoda. Milt czknął. Zjadł zbyt dużo i zbyt szybko. Ben miał rację - trzy jajka to o dwa za dużo. Spóźnienie w dniu Wielkiego Zebrania - Ron Michaelson, zadowolony z siebie japiszon stojący na czele agencji Sławnych Artystów, przyleciał na nie z Hollywood - też nie wpłynęło dobrze na jego żołądek. Winda w Chrysler Building za szybko wzniosła się na czterdzieste piętro. Milt znowu czknął. Kiedy wśliznął się do sali konferencyjnej, Michaelson - w modnym garniturze od Armaniego i koszuli w prążki od Turnbulla & Assera - już przemawiał. Wszyscy agenci, karnie siedzący w dwuszeregu wokół sześciometrowego mahoniowego stołu, bacznie wsłuchi- wali się w każde jego słowo. - Nie możemy sobie pozwolić na takie gafy. - Na sali wyczuwało się lodowate potępienie, gdy Michaelson skierował wzrok na Sama. - To ty masz pilnować, żeby nie dochodziło do takich historŹŹ. Biedny Sam, pomyślał Milt, Michaelson na pewno mówi o Donie Arnoldzie. - Pilnowałem go niczym jastrząb, Ron. Wydarzyło się to tak błyskawicznie... ja go odciągnąłem... chciał ją zabić... ja... - Sam się zająknął. - Zmusiłem go do wyjścia z powrotem na scenę... - Przede wszystkim to w ogóle nie powinno się było zdarzyć. - Kiedy Ron się podniecał, stawał na czubkach drogich włoskich butów. - Dobrze jeszcze, że wyka- załeś przytomność umysłu i zadzwoniłeś do Milta, nie na policję. A Milt... O cholera, co mnie czeka? - zastanawiał się Milt. - Ty nie zapobiegłeś pojawieniu się tej historŹŹ w bulwarowej prasie, choć nie jestem pewien, czy to było takie złe. Może dobrze wpłynąć na jego wizerunek: zraniony byk uderza na oślep... Zraniony byk? Co, u licha, ma to znaczyć? Milt nie zamierzał jednak zadawać głupich pytań. - Mieliśmy szczęście, że ta historia nie trafiła do gazet o orientacji konserwatywnej - kontynuował Ron. - Don jest u szczytu kariery i musimy go tam utrzymać tak długo, jak tylko się da. Oznacza dla nas miliony. - A co z Dawn? - zapytał Frank, który miał pecha być jej agentem. Pewno pożałował, jak tylko zadał to pytanie, bo oczy Michaelsona zwróciły się teraz na niego niczym stalowe świdry. - Gówno mnie obchodzi Dawn. Ta dziwka z to- warzystwa, i to bez talentu, byłaby niczym, gdyby nie małżeństwo z Donem Arnoldem. - W jego głosie wyczuwało się niechęć. - Reprezentujemy ją nadal jedynie dlatego, że nie chcemy, by zaszkodziła wy- twórni. Oto nowatorskie podejście, pomyślał Milt, agencja aktorska, która bardziej troszczy się o wytwórnię niż o swego klienta. - Milt... O, cholera! - Słucham, Ron. - Chcę, byś osobiście dopilnował Dawn. Ma wrócić do pracy najszybciej jak się da. - Ale, Ron, nie jestem Chrystusem i nie mogę uzdrowić jej skinieniem ręki. - Ha, ha, ha. - Michaelsonowi spodobał się ten dowcip. - Szkoda, że nie reprezentujemy Benny Hin- na. Agenci uprzejmie zachichotali. - Jeśli ktoś zdoła to zrobić, to tylko ty, Milt. Nie chcemy, żeby wytwórnia World Pictures straciła choćby dziesięć centów więcej niż to konieczne. Nie może się to odbić na naszej umowie z Japończykami. - Co to za umowa, Ron? Michaelson nie od razu odpowiedział. Omiótł spoj- rzeniem stół, upewniając się, czy wszyscy poświęcają mu całą swoją uwagę. Kiedy poziom oczekiwania w sali ocenił jako odpowiedni, oblicze stopniowo mu się roz- jaśniło. Dla podkreślenia dramatyzmu bawił się trzy- manym w lewej ręce sznurkiem paciorków, z którym nigdy się nie rozstawał. Milt pamiętał, jak przed kilkoma laty Michaelson zabrał żonę na wycieczkę do Grecji i tam nabrał prze- konania, że zabawa sznurkiem paciorków uwalnia od wewnętrznego napięcia i zapobiega atakom wściekłości. W jego przypadku jednakże - z tego, co wiedział Milt - jakoś niezbyt to pomagało. - Za parę tygodni przybędzie do Nowego Jorku pan Hashikawa Osamu z firmy Hashikawa Electronics, żeby sfinalizować umowę, którą przygotowałem... - Prze- rwał, słychać było stukot paciorków. - ...i kupić World Pictures za pięć miliardów dolarów. Wszyscy obecni wciągnęli z wrażenia powietrze i w efekcie w sali rozległo się coś w rodzaju zgodnego sapnięcia. Nawet na Milcie zrobiło to wrażenie - nic dziwnego, że Michaelson troszczy się bardziej o dobro wytwórni niż o Dawn. - Prowizja dla agencji - Ron jaśniał teraz jak gimnazjalistka podczas swego pierwszego tańca - wy- niesie nie mniej niż dziesięć milionów. - Ron! Wszyscy odwrócili teraz głowy w stronę młodego Billa, jednego z najnowszych agentów. Miltowi z wy- glądu przypominał bardzo Rona, niedługo po tym jak przyszedł do Sławnych Artystów i kiedy biegał po kawę dla poprzedniego szefa agencji. - Słucham, Bill. - Paciorki wciąż były w ruchu. - A więc... ach... - Młody agent się zacinał. - To wspaniale, Ron, ale to będzie już trzecie studio filmowe wykupione przez Japończyków... - To prawda. Ovitz będzie wściekły, że z tym go ubiegłem. Wszyscy głośno się roześmiali. Ogólnie zazdrosz- czono sukcesu agencji Twórczy Artyści, a najbardziej Mike'owi Ovitzowi, jej szefowi i rywalowi Michael- sona. Bill brnął jednak dalej. - Istnieje niebezpieczeństwo... - Jakie niebezpieczeństwo? - Że Japończycy uzyskają wpływ na to, jakie filmy będzie się produkować w Ameryce. - Jak mogliby wpływać na filmy? - Ron miał wciąż uśmiech na twarzy, ale jego paciorki poruszały się teraz dwa razy prędzej. - Zminiaturyzować je? Znowu ogólny śmiech. Nie śmiał się tylko Bill. - My będziemy robić filmy, a oni będą wykładać pieniądze i mówić: "Ach tak". - Ron ukłonił się po japońsku. Obecni znów się roześmieli. Milt rozejrzał się po sali - wszyscy ci tak z siebie zadowoleni młodzi ludzie zarabiali więcej pieniędzy, niż mogli to sobie kiedykolwiek wymarzyć. A teraz mieli dostać jeszcze więcej, dużo więcej. Jak się to wszystko zmieniło od czasów, gdy on zaczynał pracę w tej agen‡ji. Nie znosił sobie przypominać, że było to przed czter- dziestu laty. - Ale jeśli ta umowa zostanie przyjęta... - zaczął znowu Bill. Szkoda, że nie siedzę obok tego młodziaka, pomyślał Milt, i nie mogę skłonić go, żeby się zamknął. Jak tak dalej pójdzie, to chłopak straci pracę jeszcze przed końcem zebrania. Bill ciągnął dalej, nieświadomy możliwych konsek- wencji. - Czy nie zarzucą nam sprzeczności interesów? - Ovitzowi zarzucono to samo i nic mu to nie zaszkodziło. - Tak, ale... - Bill najwyraźniej miał skłonności samobójcze. - Dostaniemy prowizję od nowego właś- ciciela studia, a w tym samym czasie będziemy otrzy- mywać prowizje od naszych klientów pracujących dla tego studia. To był celny strzał. Paciorki Rona spadły na podłogę. Wszyscy siedzieli w milczeniu, gdy się po nie schylił. Kiedy uniósł głowę, twarz miał czerwoną jak burak, a żyły na szyi nabrzmiałe jak liny. - Oni będą właścicielami studia, ale filmów robić nie będą. - Nagle stracił opanowanie. - Nie ma tu sprzeczności interesów - wykrzyk- nął. - Ty cholerny głupcze! - Rzucił swoje paciorki na stół i wybiegł z sali. Agenci rozchodzili się wolno, niewiele mówiąc. Milt wziął paciorki i podszedł do Billa bardzo spe- szonego bojkotem zebranych. - Powodzenia, chłopcze - powiedział Milt wcis- kając mu w rękę paciorki. - Będą ci potrzebne. Z wielką torbą wiktuałów w rękach wszedł po stop- niach prowadzących do budynku i już miał nacisnąć dzwonek, gdy przypomniał sobie, że ma przecież własny klucz. Zirytował się, bo tak trudno znaleźć tu miejsce na zaparkowanie samochodu. Będzie to pierwsze zażalenie, jakie złoży swojej gospodyni. - Ellen! - zawołał wchodząc do mieszkania. Cisza. Kartka, którą przypiął pinezką na drzwiach jej sypia- lni, wciąż tam wisiała. Zapukał (na wszelki wypadek), po czym otworzył drzwi na oścież i zajrzał do środka. Żadnego znaku życia. Najwyraźniej nie wróciła tej nocy do domu. Rano starał się zachowywać tak cicho, chodził na palcach, a jej tymczasem wcale tu nie było. Wyjął z torby marchew, fasolkę szparagową, seler i sałatę na kolację, położył to wszystko na ladzie w ku- chni, potem wyciągnął resztę prowiantów. Jajka, od- tłuszczone mleko i jogurt umieścił w lodówce po lewej stronie, którą Ellen opróżniła i przeznaczyła dla niego. Prawa strona, jej, była niemal pusta - tylko dwa batoniki snickersów, puszka cebulowego majonezu, słoik masła orzechowego i piętka chleba. Uśmiechnął się do siebie - będzie musiał ją nauczyć, jak powinna się odżywiać. Odkręcił kran i włożył główkę sałaty pod bieżącą wodę. Zrobi wspaniałą sałatkę dla dwóch osób. A jeśli ona wróci późno albo wcale nie wróci do domu? Po co się trudzić? Do diabła z tym - pójdzie raczej do Milta. Wykręcił jego numer, licząc, że to nie Sara podnie- sie słuchawkę i nie będzie go znowu zadręczać o Brendę. - Jak się masz, kochanie - rozległ się w telefonie wesoły głos Milta. Ben nie mógł się przyzwyczaić do manieryzmów słownych, którymi Milt zaraził się w Hollywood - do tego, że mężczyźni zwracają się jeden do drugiego jak para gruchających gołąbków. - Pozwólcie, że dziś to ja zaproszę ciebie i Sarę na kolację - rzekł Ben, co zazwyczaj kończyło się tym, że oni zapraszali go do siebie. - Chlopczik, bardzo chcielibyśmy, żebyś przyszedł do nas, ale właśnie wychodzimy. - Dokąd? - Do Madison Square Garden, pilnować Sama. - Sama? - To ten biedak, który miał pilnować Dona Arnolda. Ben zachichotał. Milt obraca się naprawdę w zwario- wanym świecie. W tle słyszał Sarę krzyczącą na męża, żeby skończył rozmawiać, bo się spóźnią. - Muszę już iść, bo chcę zobaczyć tę nową dziew- czynę, tę komiczkę, którą zastąpiono Joe'ego. Zobaczy- my się jutro w siłowni. Ben trochę rozczarowany wrócił do swojej sałaty. Na dworze zapadał zmierzch. Liście wysokiego klonu szu- rały po szybie okna. Zakonotował sobie w pamięci, żeby przyciąć gałęzie - może w czasie tego weekendu, kiedy będzie miał czas - po czym przypomniał sobie, że nożyce zostały zapakowane. Ostatecznie to nie jego drzewo. Pozapalał światła i włożył opłukaną i mokrą sałatę do wirówki, żeby ją osuszyć. To był długi, męczący dzień i bolący krzyż wiedział to lepiej niż inne części jej ciała. Ellen nie wyspała się zbyt dobrze ostatniej nocy u Richarda, a potem praco- wała prawie jedenaście godzin - jeśli nie liczyć krótkiej przerwy na kawę z Goldie - co też nie polepszyło jej samopoczucia. Nie ma co się nad tym zastanawiać, już wkrótce będzie w domu. Wyszła na korytarz. Było już po ósmej, ale szpital wyglądał tak samo jak dziś rano, gdy przyszła do pracy. Zawsze ją zdumiewało to, jak niewiele różni się atmosferą jedna zmiana od drugiej: Teraz kręciło się tu mniej osób z zewnątrz, gabinety były pozamykane, a korytarze jasno oświetlone jak zawsze. Panował tu wieczny dzień. Zupełnie jakby szpital negował istnienie nocy, jakby negował istnienie śmierci. Żył przez okrągłą dobę, zabiegając o życie, o jego zachowanie za każdą cenę. Śmierć oznaczała, że misja ta zakończyła się niepowodzeniem. A nad niepowodzeniem tutaj się nie rozwodzono. Ta myśl ją przygnębiła i cieszyła się, że stąd wycho- dzi. Był chłodny letni wieczór, rześki wietrzyk wiał od morza. Zaciągnęła zamek bluzy, skręcając na Ocean Parkway i kierując się do stacji metra. Usłyszała, że nadjeżdża pociąg, pobiegła więc po schodach przeskakując po dwa stopnie. Wskoczyła do wagonu, gdy drzwi już się zamykały. Pasażerów było niewielu, mogła wybrać sobie miejsce do siedzenia. Wyciągnęła przed siebie nogi i odpo- czywała. Większość ludzi nie cierpi publicznej komu- nikacji, ale ona ją uwielbia. Nigdy nie znudziło jej się obserwowanie tej przedziwnej zbieraniny ludzkiej - dobrze ubranych mężczyzn z aktówkami obok laty- noskich kobiet w tanich fatałaszkach. Nowojorskie me- tro to wielki wyrównywacz - tu wszyscy są po prostu pasażerami. Pociąg zgrzytał na szynach, pędząc nad ulicami aż do Prospect Park, gdzie zjeżdżał pod ziemię. Za stacją Brooklyn College ujrzała dwóch mężczyzn - jednego niskiego i chudego, drugiego wysokiego i chudego - którzy chodzili po wagonach i śpiewali a capella. Choo-choo i Caruso. Ellen uśmiechnęła się szeroko. Miała szczęście. Śpiewali dobrze, potrząsając kubkiem pełnym monet jak tamburynem. "Hej, Panie Tamburynie, piosnkę dla mnie zagraj, nie chce mi się spać, a iść nie mam dokąd..." Wyciągnęła szybko z torebki dwie ćwierćdolarówki i włożyła im do kubka. Ukłonili się poznając ją, ale nie przestali śpiewać. Wiedziała, że nie powinna dawać im pieniędzy - mocna woń alkoholu bijąca z ich oddechu powiedziała jej, dokąd powędrują monety - nie mogła jednak się powstrzymać. W tej pieśni brzmiała dziwna, chwytająca za serce mieszanina smutku i radości. "Pod brylantowym niebem tańczyć z jedną ręką powiewającą swobodnie, rzucając cień na morza dnie..." Z bólem serca wysiadła na skrzyżowaniu Siódmej i Flatbush. Łoskot odjeżdżającego metra zagłuszył se- renadę, jednak mogła jeszcze dostrzec przez okno, jak śpiewają rzewnie, wjeżdżając w ciemną otchłań tunelu. Wyszła na ulicę i rzuciła okiem na Plaza. Marlona Brando już nie było. Teraz nad kinem widniał napis: Gloria Swanson w SUNSET BOULEV RD Czy oni nigdy nie mają pod dostatkiem liter na pełny tytuł? szła Siódmą Aleją nucąc pod nosem resztę wiersza: "Pozwól mi zapomnieć do jutra o dzisiejszym dniu..." Pieśń jakoś dodała jej animuszu. Czuła się lekka, szczęś- liwa. Z Richardem wszystko układało się jak najlepiej. Teraz naprawdę była pewna, że zamieszkają razem jeszcze przed ślubem. Ślub! Ach, co za uczucie! Ta myśl jakby napełniała helem każdy por jej ciała - miała uczu- cie, że mogłaby wznieść się w powietrze i dosięgnąć nieba. Teraz żałowała, że zawarła umowę z Benem. Zrobiła głupstwo. Dlaczego zawsze zachowuje się tak impulsyw- nie? Co jej to da - czynsz przez parę miesięcy? Lepiej było pożyczyć pieniądze niż pakować się w ten sposób w kłopoty z Richardem. Może Bena nie będzie, gdy ona wróci do domu. Mógł się nie wprowadzić. Na początku wydawał się bardzo niepewny, może więc się rozmyślił. Chyba jednak nie, bo dał jej czynsz za dodatkowy miesiąc, gdy wręczyła mu klucze. Skrzyżowawszy palce, żeby spełniło jej się życzenie i Ben odstąpił od umowy, wbiegła po schodach i otwo- rzyła drzwi. Nic z tego - w mieszkaniu rozbrzmiewało tango. Jakie sentymentalne! Ben stał przy kuchennym stole i obracał korbkę plastykowego urządzenia. - Cześć! - powiedział wesoło. - Co robisz? Lody? - To jest wirówka. Osuszam sałatę. - Osuszasz sałatę za pomocą maszynki? - Aha, nie lubię mokrej sałaty. Obserwowała, jak Ben przekłada sałatę do dużej drewnia- nej misy pełnej przeróżnych jarzyn i zaczyna je mieszać. - Chcesz trochę? - Nie jadam pożywienia dla królików. - Tak, jesz hot-dogi i byle co, widziałem. - Skinął głową w stronę lodówki. - Proszę, używaj swojej połowy lodówki. - Dzięki za to, że jestem tak mile widziany. -Usiadł przy stole, gotów do jedzenia: Weź sobie krzesło, sałatki wystarczy dla trzech osób. - Ja lubię masło orzechowe i galaretkę. - Sięgnęła do lodówki po resztkę chleba i zabrała się do smarowania go masłem orzechowym. - Ale to jest tylko masło orzechowe. - Galaretka mi się skończyła. - Powinienem zabrać cię na zakupy. - Nie potrzebuję ciebie, żeby kupić galaretkę. - Potrzebujesz mnie, żeby kupić coś porządnego do jedzenia. Nie zareagowała. - Głowę dam, że również nie uprawiasz gimna- styki. - Nie. - O rany, byle jakie jedzenie i żadnej gimnastyki, to beznadzieja. - Jestem zajęta. Chcę po prostu żyć, a nie tylko chuchać i dmuchać na swoje życie. Za dużo mam roboty. - Roboty przez całą noc, co? - Owszem... Pracowałam z doktorem Van- dermannem nad jego książką. - Z tym twoim chłopcem? - Tak, tatusiu - odparła kpiąco, wyskrobując ze słoika resztkę masła orzechowego. - To romantyczna powieść? - Nie, książka o transplantacjach serca. Ben przestał żuć. - Richard zamierza między innymi znaleźć nowe sposoby pozyskiwania niezbędnych organów, żeby móc ratować ludziom życie. - Co za nowe sposoby? - Dawcami serca powinni stać się więźniowie ska- zani na karę śmierci, powinno wystawiać się na licytację ludzkie organy. - Na licytację? - Tak, żeby bogaci mogli je kupić i zaofiarować biednym. - To idiotyczne. Rzuciła lodowate spojrzenie w jego stronę i powąchała swoją kanapkę. Chleb był stary i miał okropny smak. - Przepraszam, nie chciałem obrażać twojego miłe- go. Jestem pewien, że jest oddany tej sprawie. - Tak, rzeczywiście jest. - Ty też, skoro pracujesz całą noc. - Znowu do tego wracasz? - Kiedy ty sypiasz? - To nie twoja sprawa. - Podniosła głos. - Masz włoski temperament. Zamierzała wyjść z kuchni, żeby położyć kres tej rozmowie. - Przepraszam, ale muszę jutro wcześnie wstać. - Dobranoc - rzekł. - Słodkich snów. Nie odpowiedziała. Zamknęła drzwi do swojej sypia- lni. O, Jezu, jak mogła popełnić taki błąd, pomyślała zrzucając buty. Wyglądał z początku na miłego starszego pana, zainteresował się Jello i Bobami, był opiekuńczy, sypał śmiesznymi historyjkami ze swojej przeszłości. A dzisiaj okazał się taki wścibski. I na dodatek suszy sałatę. Co za pedanteria! Kiedy szli ciemną aleją, mógł być całkiem dobrym kompanem, ale w świetle dnia... Richard miał rację, Goldie też. Popełniła wielki błąd. No dobrze, tylko co można teraz zrobić? Co najmniej przez najbliższe dwa miesiące jest zaklop- sowana. Potem jednak on musi się wynieść. W kuchni Ben zmył miskę po sałacie i przybory, po czym odłożył je na miejsce. Co za dziewczyna, myślał. W gorącej wodzie kąpana. Od nikogo nie przyjmie żadnej uwagi. Będzie musiał nad nią popracować, oczy- wiście dyplomatycznie, i skłonić do zmiany sposobu odżywiania. Zabierze to trochę czasu. Pogasił lampy w kuchni, poruszając się w takt tanga. Potem wyłączył stereo. Podobało mu się w tym miesz- kaniu. Czuł, że będzie w nim szczęśliwy. 9 Ellen kończyła z pracą na dzisiaj - znowu ślęczała do późna - gdy Goldie przeszła obok drzwi biblioteki. Ellen gwizdnęła przeciągle na jej widok, bo Goldie wyglądała wspaniale. Uczesana na etiopską księżniczkę, z przyczepionymi warkoczykami, ubrana w czarno-złotą cygańską sukienkę z mnóstwem złotych łańcuszków i bransolet. - Hej, Goldie, to nowy strój pielęgniarski? - Słuchaj, droga przyjaciółko, właśnie skończyłam dwunastogodzinny dyżur. I nie zamierzam przeżyć całego swojego życia w tym cholernym szpitalu. Dziś wieczorem wybieram się do miasta na kolację. - Zabiera cię tam Abdul? - Ten głupol? Skądże, to doroczna kolacja Związku Czarnych Pielęgniarek. I wierz mi, nikt nie ubiera się na biało. - Zadowolona z własnego dowcipu wybuch- nęła typowym dla niej ochrypłym śmiechem. - Wobec tego baw się dobrze. Ja też powinnam się stąd wynieść. - Nawiasem mówiąc, jak tam twój współlokator? - Raz zacząwszy mówić, Goldie często nie umiała przestać. - Upłynął już chyba z miesiąc, co? - Tak, miesiąc. Ale ja go nie nazywam swoim współlokatorem, tylko kumplem z mamra. - A to dlaczego? - Prawie się nie widujemy, porozumiewamy się używając słowa pisanego. - Wyciągnęła z kieszeni zmiętą kartkę i podała Goldie. Widniało na niej, co następuje: Droga Ellen, nie chcę cię znowu zanudzać, ale muszę zwrócić twoją uwagę na to, że klozet cieknie. (Tu był zwariowany rysunek klozetu roniącego krokodyle łzy). Czy zechciałabyś zawiadomić administrację? Dziękuję z góry za zwrócenie uwagi na ten problem. Twój wdzięczny sublokator, Ben. Poniżej była odpowiedź Ellen: Załatwię. A potem podziękowanie Bena: Klozet i ja jesteśmy wdzięczni. (Tu rysunek ręki z bukietem kwiatów wysu- wającej się z misy klozetowej.) Goldie wybuchnęła znowu swoim ochrypłym śmie- chem. - Widzisz, on nie jest wcale taki zły. Z początku uprzykrzał mi życie, ale teraz się poprawił. Płaci komor- ne i schodzi mi z drogi. Oczywiście, nie przebywałam w domu zbyt często, bo kończyliśmy z Richardem jego książkę. - Jak to idzie? - Oddaliśmy ją wydawcy i teraz czekamy na wia- domość, czy zaakceptował ostateczną wersję. - Kiedy będziecie to wiedzieć? - Mam nadzieję, że lada dzień. - No, to życzę pomyślności. - Dzięki. Hej, musisz iść, jeśli nie chcesz się spóźnić na tę swoją kolację. - Tak, lepiej już pójdę, może będę musiała prze- dzierać się na siłę przez drzwi, bo miłośnicy pawianów znowu demonstrują. - O, Boże, biedny Richard, oni mu nie dadzą spokoju. To mi przypomina... - Ellen spojrzała zna- cząco na zegarek. - Muszę spróbować go złapać, zanim wyjdzie, bo ma wykład na ColumbŹŹ. Może pójdziemy potem na kolację. Kiedy wreszcie udało jej się pozbyć Goldie, pobiegła do gabinetu Richarda. Było pół do siódmej i na oddziale chirurgicznym panowała cisza. Siostry miały przerwę na kolację, personel pracujący od dziewiątej do piątej dawno już poszedł do domu. Sekretarka Richarda właśnie wychodziła, gdy Ellen dotarła do jego gabinetu. - Och, Ellen, tak się cieszę, że przyszłaś. Muszę już wyjść, a popatrz... - Wręczyła jej faks. - Książkę przyjęto! Serce Ellen zabiło szybciej. - Cudownie! Gdzie jest Richard? - Na Oddziale Intensywnej Opieki Kardiologicznej, ale nie chciałabym, żeby dłużej czekał na wiadomość. Mogłabyś mu to zanieść? - Oczywiście. Ellen przeczytała faks trzykrotnie, uśmiechając się za każdym razem coraz szerzej. Drogi Doktorze Vander- mann - pisano w nim. - Z wielką przyjemnością~ rvydamy pańską książkę "Bicie serca". Jesteśmy tak nią podekscytowani, że zamierzamy zmienić nasz harmono- gram i ustalić termin publikacji na wczesną wiosnę, tak jak pan prosił. Gratulujemy dobrze wykonanej pracy. Nie mogła się doczekać momentu, gdy zobaczy ra- dość Richarda czytającego ten faks. Wyobrażała już sobie okładkę: na błyszczącym białym tle czerwone serce i dużymi czarnymi literami nazwisko autora, no i oczywiście na tylnej okładce fotografia jego przystoj- nej twarzy. Oczami duszy widziała książkę leżącą na stoliku do kawy u niej w mieszkaniu - w ich miesz- kaniu. Szybko chwyciła słuchawkę i wykręciła numer OI- OK-u, ale powiedziano jej, że doktor Vandermann skończył pracę przed pół godziną i już wyszedł. Może wykład na ColumbŹŹ miał odbyć się dziś wcześniej, a może chciał po prostu uniknąć obrońców praw zwie- rząt. Mogła naturalnie zadzwonić do pensjonatu, zo- stawić wiadomość sekretarce automatycznej, ale tak szczególna okazja wymagała czegoś więcej. Z błyskiem w oku zabrała się do przygotowania niespodzianki. Sprawdziła w kalendarzu sekretarki, co Richard ma zaplanowane na jutro. Tak, jutro ma operacje w sali numer trzy. Zostawi mu wiadomość na wózku chirurgicznym, gdzie czekają sterylnie zapako- wane instrumenty przygotowane do użycia następnego dnia. W ten sposób Richard dostanie tę wiadomość jutro rano jako pierwszą. Napisała: Dobre nowiny - książkę przyjęto. Uczcijmy to! Z trudem przyjdzie jej się po- wstrzymać od zatelefonowania do niego późnym wie- czorem, ale niespodzianka warta jest takiego poświęce- nia. W bloku operacyjnym panowała cisza i spokój, sły- chać było tylko przytłumione dudnienie jednoszynówki, która kursowała niewidoczna w murach szpitala, roz- wożąc artykuły medyczne na wszystkie bloki. Jak ocze- kiwała, komplet instrumentów na następny dzień był już przygotowany na wózku pod salą operacyjną, w któ- rej niedawno obserwowała, jak Richard niczym Bóg przywracał jakiegoś człowieka do życia. W ostatniej chwili doszła do wniosku, że lepiej przyczepić kartkę do kardiomonitora. Nie ma mowy, żeby tam jej nie zauważył. Tłumiąc chichot weszła do słabo oświetlonej sali operacyjnej i stanęła jak wryta. Z trudem przełknęła ślinę, mrugając szybko powie- kami, bo nie dowierzała własnym oczom. Jakby w ten sposób mogła widzieć ostrzej i to, co miała przed oczami, mogło się zmienić. Lecz tak się nie stało. Richard przysiadł na końcu stołu operacyjnego, nogi miał rozstawione, opierał się na łokciach, a ruda czup- ryna Giny poruszała się w górę i w dół w okolicy jego krocza. Ellen w stanie szoku wycofała się z sali, po czym słaniając się szła korytarzem i połykała łzy. Zaczęła biec. Biegła bez celu, po prostu musiała biec, by pozbyć się tego widoku. Skręciła za jakiś róg, nie mając pewności, gdzie się znajduje. Oparła się o ścianę i wybuchnęła płaczem. Nagle poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu. - Zostawcie mnie w spokoju, proszę - powiedziała przez łzy. Nie mogła teraz ścierpieć żadnej współ- czującej duszy. - Nic mi nie jest, naprawdę. - Pozwól, moja droga, że ci pomogę. - Usłyszała uspokajający głos siostry Clarity. Próbowała nad sobą zapanować na tyle, żeby zakon- nica sobie poszła, ale nie mogła przestać szlochać. Siostra Clarita czekała cierpliwie, obejmując ją delikat- nie, nienatrętnie i uspokajająco ramieniem. Kiedy Ellen wreszcie się uciszyła, zakonnica podała jej chusteczkę. Wzięła ją z wdzięcznością i wytarła nos. - Myślę, moja droga, że pora napić się rumianku. Co ty na to? Nie czekając na odpowiedź wzięła Ellen pod rękę. Ta, czując się całkiem bezradna, pozwoliła poprowadzić się korytarzem, potem po jakichś schodach na dół. Dokąd idą? To bez znaczenia. - Wierz mi - powiedziała siostra Clarita - ze wszystkich leków, jakie podajemy w szpitalu, najbar- dziej skuteczny jest kubek gorącego rumianku. Ellen nie odezwała się, ale siostra Clarita mówiła dalej wesoło: - Nie widziałaś jeszcze mojego małego miesz- kanka, co? Naprawdę jest całkiem miłe. Luksusowe w porównaniu z tym, co miałam w klasztorze. Widząc grube rury biegnące pod sufitem Ellen zo- rientowała się, że znajduje się prawdopodobnie w su- terenie szpitala. Tu pacjenci najwyraźniej nigdy nie przychodzili. Ellen myślała, że wszystkie zakonnice pracujące w szpitalu mieszkają w domu kawałek dalej na tej samej ulicy, ale siostra Clarita była pod każdym względem inna. Jakby czytając w jej myślach powiedziała: - Zakon- nice kiedyś tu mieszkały, teraz wolą jednak wychodzić poza szpital. A ja nadal lubię być blisko miejsca mojej służby. Otworzyła wąskie drzwi, nie posługując się kluczem, i skierowała delikatnie Ellen do środka. - Odpocznij tu sobie, a doktor Clarita da ci lekars- two, którego potrzebujesz. Ellen rozejrzała się po skromnie urządzonym pokoiku bez okna. Na długiej drewnianej skrzyni leżała cienka czarna poduszka, pod krzyżem wiszącym na ścianie stał klęcznik, a obok mała biblioteczka z lampką niewiele większą od stojącej tu też świeczki. W pokoju był mały zlew, a pod nim szafka. Z tej szafki siostra Clarita wyjęła wyszczerbiony kubek i włożyła do niego grzałkę elektryczną, żeby zagotować wodę. Ellen czekała w milczeniu - baranek gotowy na rzeź, nie dbający już o to, jak i kiedy się dokona. Po kilku minutach siostra Clarita z kubkiem naparu rumiankowego w ręce zbliżyła się do niej, jakby sunąc na wrotkach, bo długi habit przysłaniał jej nogi. Ellen pociągnęła duży łyk gorącego płynu. Miał lekko gorzkawy smak. Wypiła jeszcze trochę. Fala dziwnego gorąca rozlała się po jej ciele. Magiczny napój leczniczy siostry Clarity. - Siostra ma rację, to dobry lek. - Odezwała się po raz pierwszy od chwili, gdy zakonnica znalazła ją na korytarzu. - Dziękuję. Siostra Clarita promieniała. - Nie trzeba dziękować. A teraz czy nie chciałabyś mi opowiedzieć o swoich kłopotach, może i na nie udałoby mi się znaleźć radę. Ellen o mało nie wybuchła histerycznym śmiechem. Jak miałaby jej o tym opowiedzieć? Niech siostra posłucha, on tam siedział z członkiem na wierzchu, a pielęgniarka mu go obciągała. Jak by to zabrzmiało w tym miejscu? Potrząsnęła przecząco głową. - Dobrze, moja droga, nic nie mów. Pan Bóg to wszystko wie. W nim znajdziesz pociechę. Ellen była wdzięczna, że więcej pytań nie będzie. A siostra Clarita, mimo że nie znała faktów, w jakiś niewytłumaczalny sposób pojęła jej udrękę. Cóż to za miła osoba. Będąc zakonnicą nie zaznała nigdy kontak- tów z mężczyzną, a jednak chyba nie czuła, że po- zbawiono ją czegoś w życiu. Znalazła prawdziwe szczęś- cie w służeniu bliźnim. Kiedyś mówiła Ellen, że ślubo- wała milczenie i dwanaście lat spędziła w klasztorze kontemplacyjnym. Pewno dlatego tak dobrze umiała słuchać. Pewno dlatego potrafiła zrozumieć bez słów cudzy ból. Ellen wypiła resztkę rumianku czując ogarniający ją dziwny spokój. Kiedy przyszła do domu, Ben oglądał wiadomości. - Cześć, nieznajomo! - zawołał. Zawsze gdy się spotykali, robił wrażenie zadowolonego, że ją widzi. - Popatrz tylko na to! - Na ekranie płonął samo- chód na szosie. - Kiedy, do diabła, oni podają jakieś dobre wiadomości? - Potrząsnął głową. - Przy- puszczam, że to dobra wiadomość dla szpitali. Kolejny delikwent na stół operacyjny. Te dwa słowa - stół i operacyjny - uderzyły Ellen niczym obuchem w głowę. Przez sekundę stała jak wryta, broda jej się trzęsła, po czym wybuchnęła pła- czem. Kompletnie zaskoczony Ben podszedł do niej. - Co się stało? - Wskazał na telewizor. - Chyba nie o to chodzi? - Wziął ją w ramiona i mocno przytulił, jakby chcąc stłumić jej ból. - No, no, no - powtarzał uspokajająco. Był zupełnie inny niż siostra Clarita, ale i on sprawił, że odczuła taki sam osobliwy spokój. Szloch ustał. - Już lepiej. - Posadził ją na kanapie. - Poczekaj chwilkę, dobrze? Nie odchodź. Skinęła słabo głową. Poszedł do kuchni, skąd wrócił ze szklaneczką w ręce. Dał ją Ellen, a ona wypiła zawartość jednym haustem. Natychmiast zaczęła się krztusić i próbowała wypluć napój, ale było za późno. Większość już połknęła. To była najwstrętniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miała w ustach. - Co do licha... - Zakasłała. - Co to takiego? - Sok z cebuli. - Sok z cebuli? Sok z cebuli? - Zaczęła się śmiać. - Widzisz, działa jak czary... Śmiejesz się. Przed minutą jeszcze płakałaś. - Ty draniu. - Wciąż się śmiała. - Robisz mi kawały? - Daję słowo, to wcale nie kawał, tylko stare rosyjs- kie lekarstwo. I powinnaś być mi wdzięczna, że nie dodałem innych ingrediencji. Ellen kręciła głową. - Stare rosyjskie lekarstwo, ale na co? - Na gryPę - Na grypę? Dlaczego dajesz mi lekarstwo na gryPę? - Bo tylko to przyszło mi do głowy. - On też teraz się śmiał. - Nigdy nie wiem, co robić, gdy kobiety płaczą. Czuję się kompletnie bezradny. - No dobrze, przebaczam ci. A czy znasz jakieś stare rosyjskie lekarstwo, które usunie mi smak cebuli z ust? - Owszem. - Chichocząc poszedł do kuchni i wró- cił z plasterkiem cytryny. - Klin klinem, co? - Ellen z wdzięcznością ssała cytrynę. - Teraz... - Głos Bena zabrzmiał stanowczo. - Wyśpiewajmy wszystko. Co się wydarzyło aż tak tragicznego? Szpital się spalił? Potrząsnęła przecząco głową. - Wyrzucili twojego miłego? Zamknęła oczy, ale nie odpowiedziała. Broda zaczęła jej się trząść i czuła, że za chwilę znowu utraci kontrolę nad sobą. - Jestem na właściwym tropie... Coś się przydarzyło twojemu ukochanemu? - Nie, ale się przydarzy. - Złość przywróciła jej spokój. - Co takiego? Zerwała się na nogi. - Nigdy więcej się z nim nie zobaczę ani się do niego nie odezwę. - Och, więc to tak! Myślałem, że to coś poważnego. - Ujął ją za rękę i przyciągnął do siebie, na kanapę. - No, Ellen, co za straszną rzecz mógł ci zrobić? Nie odpowiedziała. - Moja córka która jest psychologiem, twierdzi, że , rozmowa o zmartwieniu dobrze robi. Ellen patrząc przed siebie nabrała powietrza. - Dostałam faks z wiadomością, że wydadzą jego książkę. Nie mogłam się powstrzymać od sprawienia mu niespodzianki tą dobrą nowiną... - Przerwała. - No i? - zachęcał ją Ben. - No i poszłam go szukać, i to był wielki błąd. - Znalazłaś go? - Tak, na stole operacyjnym... z pielęgniarką, która miała twarz w jego kroczu. Ben gwizdnął cicho. - To okropne zobaczyć coś takiego. - Nigdy więcej nie odezwę się do tego sukinsyna. - Nic dziwnego, że tak to teraz odczuwasz. Rozu- miem. Jesteś wściekła i masz do tego prawo. Posłuchaj jednak może rady. i nie postępuj zbyt pochopnie. - Pochopnie? Po tym co zrobił. - Znowu bliska była łez. - Mówił, że chce się ze mną ożenić... Ja mu wierzyłam... a tymczasem on... - Ja wiem, wiem - przerwał jej, obawiając się, że jeśli pozwoli Ellen mówić, ona znów wybuchnie pła- czem. - On cię rozczarował. Ale każdy, kogo znasz, rozczaruje cię prędzej czy później. Nawet ci, których kochasz. Możesz tylko liczyć na to, że ci, których kochasz, rozczarują cię w mniejszym stopniu. Niemniej jednak rozczarują. - On mnie oszukał! - Hej, jeden szybki numer w sali operacyjnej to nie powód do zerwania. - Ja bym mu nigdy czegoś takiego nie zrobiła. - Ellen, mężczyźni są inni... - Och, nie wciskaj mi kitu o podwójnych normach moralnych. - Nie złość się, tylko posłuchaj mnie, dobra? Zagryzła wargę i nic nie powiedziała. - Nie uważam, żeby mężczyznom wolno było uży- wać sobie na lewo i na prawo. Uważam natomiast, że oni to robią, bo są głupi. A wiem to, bo i ze mną tak było. - Z tobą? - Aha... zdarzyło się to chyba w roku pięćdziesiątym ósmym czy pięćdziesiątym dziewiątym. - W tym roku kiedy się urodziłam. Uśmiechnął się. - Tak, wiele lat temu. Milt był wtedy w Hollywood i miał klientkę, pewną aktorkę, która występowała w Nowym Jorku. Przysłał ją do mnie na gimnastykę kondycyjną. Och, mówię ci, Ellen, była młoda, piękna... samotna. Leciała na mnie. Ellen słuchała. - Kochałem swoją żonę. Byliśmy od lat trzynastu czy czternastu szczęśliwym małżeństwem. Nie mogłem jednak oprzeć się gwieździe filmowej. Przysłała swoją limuzynę, żeby zabrała mnie do jej mieszkania na Manhattanie. Był to tylko ten jeden raz. - I co się stało? Westchnął. - I o mało nie doszło do rozbicia mojego małżeńs- twa. - I słusznie. - Mylisz się. I to bardzo. - Podniósł głos. - Prze- żyliśmy potem razem jeszcze dwadzieścia wspaniałych lat. Przezwyciężenie tego kryzysu umocniło nasze mał- żeństwo. - Dla mnie brzmi to jak bujda na resorach. - Nasze małżeństwo nie było bujdą! - Nie to miałam na myśli. Richard i ja nie jesteśmy małżeństwem. Nawet nie mieszkamy razem. Prosiłam go, żeby się tu wprowadził, a teraz wiem, dlaczego tego nie zrobił. - Hej, Ellen, ja mówię tylko tyle, że przed kilkoma godzinami byłaś zakochana w tym facecie, nie wyrzucaj więc tak szybko wszystkiego za okno. Za tym, co się stało, mogły stać inne względy. Mógł być w paskudnym nastroju i pewno traktował to jak masturbację... Ellen obróciła oczy w słup - typowo męskie gadki, mówiła jej mina. - Posłuchaj, zdradzę ci sekret, do którego przy- znałoby się niewielu mężczyzn... Kiedy mężczyzna ma orgazm i kończy się erekcja, czuje się przerażony. - Dlaczego? - Zastanawia się, czy kiedykolwiek jeszcze mu sta- nie. Widzisz, mężczyźni traktują seks inaczej. Dla kobiet, jak sądzę, to zawsze kwestia uczuciowego zaan- gażowania. Dla mężczyzn natomiast ich ego. - Ja też mam ego. I nie zamierzam pozwolić, żeby ktoś robił ze mnie po raz drugi głupią. Znasz to powiedzenie, wystrychniesz mnie na dudka raz... Zadzwonił telefon. Ellen nie poruszyła się, żeby go odebrać. Telefon zadzwonił po raz drugi, po raz trzeci. - Nie zamierzasz odebrać? - zapytał Ben. - Nie, nie chcę z nikim rozmawiać. - Ale to może być do mnie. - No to go odbierz. Podniósł słuchawkę. - Halo. - Słuchał przez chwilę. - Kto mówi? - Zakrył ręką mikrofon. - To twój najdroższy. - Do cholery z nim! - Ellen, proszę cię, pamiętaj, co mówiłem. Poroz- mawiaj z nim. Spojrzała na niego przeciągle, z wahaniem. - Proszę... Wstała i wzięła do ręki słuchawkę. - Cześć, Ellen. - Głos Richarda był wesoły. No pewnie, pomyślała, skurczybykowi dobrze ob- ciągnięto pałę, nic więc dziwnego, że taki wesoły, ale zamiast tego powiedziała: - O, cześć, Richard. - Jakby nic się nie stało. Ben odetchnął z ulgą - skłonił ją, żeby mimo wszystko popatrzyła na to z męskiej strony. - Cieszę się, że zadzwoniłeś, Richard, bo mam dla ciebie dobrą wiadomość. Wydawca zaakceptował twój rękopis. - To wspaniała nowina. I musimy ją uczcić. Może kolacją? - Kolacją? Och to cudowny pomysł. - Co powiesz na to, żebyśmy się spotkali w Grillu za godzinę? - Doskonale. - Odłożyła słuchawkę. Ben promieniał. - Widzisz? Założę się, że czujesz się teraz lepiej. Przyznaj to. Czyż nie? - Tak, przyznaję. - Uśmiechała się kwaśno. - Dumny jestem z ciebie, że usłuchałaś mojej rady. Nic na to nie odpowiedziała, tylko poszła do kuchni, wyjęła z lodówki masło orzechowe i zaczęła rozsmaro- wywać je na kawałku chleba. - Co ty robisz? Za godzinę jesz przecież kolację z Richardem. - Ani mi się śni! Skurczybyk posiedzi tam sobie i poczeka. Przyjemnie mi się robi na myśl o jego minie, gdy się przekona, że go wystawiłam do wiatru. Ben się roześmiał. - Jesteś twarda. - Właściwie nie - odparła apatycznie. - Ja... - Głos jej się załamał, przymknęła oczy. - Ja tylko próbuję wyciągnąć nauczkę z własnych błędów. Stała tam schylona nad kanapką, nóż z masłem trząsł jej się w ręce, bez powodzenia usiłowała się opanować. Zdaniem Bena przedstawiała obraz całkowitej bez- bronności. Spod zaciśniętych powiek wypływały łzy, to- czyły się po policzkach i kapały na masło orzechowe. Wyjął jej nóż z ręki. - Dzisiaj potrzebujesz czegoś więcej niż masła orze- chowego. - Czego? - Ja zabieram cię na kolację. Potrząsnęła odmownie głową, ale Ben delikatnie po- pchnął ją w stronę jej pokoju. - Idź się przebrać, pójdziemy do Gage'a i Tollnera. - Czy tam nie jest zbyt drogo? - Owszem, włóż coś ładnego. Tak też zrobiła - letnia sukienka z niebieskiego jedwabiu z koronkowym białym kołnierzykiem podkreś- lała jej śródziemnomorską urodę i prezentowała się bardzo dobrze. - Nie gryzie się z moimi czerwonymi oczami? - spytała. Słowa były żartobliwe, ale ton wciąż napięty, nerwowy. - W zeszłym tygodniu było Święto Czwartego Lip- ca, a zatem kolory czerwony, biały i niebieski są jak najbardziej odpowiednie. Roześmiała się. Doceniała jego wysiłki, żeby ją roz- weselić. Przyglądała mu się, siedząc obok niego na przednim siedzeniu, jak koncentruje się na prowadzeniu samo- chodu. Włożył twarzowy oliwkowy letni garnitur, białą koszulę i beżowy krawat. Ma dobry gust. Jego starannie przycięte wąsiki podkreślają ładny wykrój ust, a skórę ma napiętą na wystających kościach policzkowych. Pro- fil Bena przywodził jej na myśl dziób statku wikingów. - Jesteś miły - powiedziała. - Proszę, nie mów tak. - Dlaczego? - Psujesz mi reputację twardziela. - Nie jesteś znowu takim twardzielem. - I cicho dodała: - Tak samo jak ja nie jestem twarda. Oparła się plecami, dokuczał jej ból krzyża. Objechał ratusz brooklyński, szukając miejsca na zaparkowanie samochodu w bocznej uliczce prowadzą- cej do Fulton Mall i zamkniętej dla ruchu. Wreszcie znalazł wolny kawałek, i to na dodatek widoczny z re- stauracji. - No, patrz! Minął już to miejsce, zaczął się cofać, i gwałtownie nacisnął hamulec. Ellen niemal stuknęła głową w przed- nią szybę. Obdrapany buick zajechał im drogę z tyłu. - Ty dupku żołędny! - wrzasnął Ben tak głośno, że słychać go było na całej ulicy. Buick nie mógł całkiem wjechać na wolne miejsce, bo wjazd blokowało auto Bena, i bagażnik wystawał mu na jezdnię. Kierowca, smagły typ o ciemnych włosach związanych w kitkę, wysiadł. - Jak mnie nazywasz? Ellen złapała Bena za rękę. - Znajdźmy inne miejsce, proszę cię. Ben obrzucił wściekłym spojrzeniem zbliżającego się przeciwnika. - Ben... Ben... nie pakujmy się w kłopoty. Nie zważając na nią wysiadł z auta. Kierowca buicka stał teraz naprzeciwko niego. - Zamierzasz przeprosić? - Za to, że mi sprzątnąłeś sprzed nosa moje miejsce? Chyba śnisz, koleś. - To moje miejsce, wynocha stąd. Ben dokonał szybko przeglądu ewentualności: kop- nięcie w pachwinę, karatekowy cios w grdykę, palce prosto w oczy. - Proszę cię, Ben, daj spokój, zrób to dla mnie. - Usłyszał błaganie w głosie Ellen. Nie chciał po tym wszystkim, co przeżyła tego dnia, zepsuć jej wieczoru. - Okej - powiedział ustępliwie. - Co okej? - spytał szyderczo awanturnik. Przez chwilę Ben delektował się w myślach widokiem swojej ręki lądującej na jego nosie, ale odparł: - To twoje miejsce. - No to już, dobry z ciebie chłop - rzucił pogard- liwie kierowca buicka i odszedł wolnym krokiem do swojego samochodu. - Dumna jestem z ciebie - oznajmiła Ellen, gdy Ben wsiadł do auta. - Dlaczego? Dlatego że stchórzyłem? - Dlatego że mi ustąpiłeś. - Musnęła mu wargami policzek. Warto było się upokorzyć, jeśli to ją ucieszyło. Za rogiem znalazł inne miejsce do parkowania. - Ma pan szczęście - powiedział szef sali przy wejściu. - Widziałem, co się działo, mógł panu zrobić krzywdę. - Aha - mruknął Ben wchodząc do restauracji - myślę, że to mój szczęśliwy dzień. Gage i Tollner to zabytkowa restauracja, która spec= jalizuje się w rybach i skorupiakach morskich i szczyci się oryginalnym wystrojem z końca dziewiętnastego wieku. W wąskiej długiej sali stoją tu szeregiem jak żołnierze stoły pokryte śnieżnobiałymi obrusami, a w zmatowiałych lustrach na ścianach odbijają się światła migocących lamp gazowych. - Jakież to cudowne miejsce. Nigdy tu nie byłam - powiedziała Ellen. - Mam nadzieję, że będzie tu pani przychodzić często - rzekł uprzejmy kelner w białych rękawiczkach, podając im kartę. - Czy mogę przynieść państwu coś do picia? - Ja się napiję wódki z tonikiem. I proszę nie żało- wać wódki, potrzebuję jej dzisiaj. - Ellen miała nadal pogodną minę. - Dla mnie woda - rzekł Ben. - Ty nie pijesz? - Czasami. - Wziął kartę do ręki. - Zacznijmy od mięczaków. - Już przynoszę - oznajmił kelner i odszedł. Ellen zajęta podziwianiem wystroju wnętrza ujrzała w jednym z luster odbicie ich obojga. Ben miął serwetkę. Zachichotała. - Wciąż nie daje ci spokoju ta idiotyczna scysja o miejsce na parkingu? - Upiekło mu się. - No to co? Dlaczego zawsze musisz zwyciężać? Spojrzał na nią. - Bo to jedyny sposób, żeby przeżyć w Brooklynie. - Zawsze byłeś taki? Potarł wąsiki. - Kiedy byłem dzieckiem, Brooklyn dzielił się na trzy strefy wojenne: żydowską, irlandzką i włoską. Mój dziadek miał fermę mleczną w Canarsie. Jeśli chciałem go odwiedzić, miałem do wyboru albo przejść przez teren irlandzki, albo porządnie nadłożyć drogi. - I oczywiście wybierałeś przejście przez teren ir- landzki. - To prawda. - I co? - Oni zmuszali cię do zapłacenia "myta" albo da- wali ci manto. - A ty płaciłeś? Potrząsnął przecząco głową. - Dostawałeś manto? Uniósł szklaneczkę z wodą i uśmiechnął się zawa- diacko znad krawędzi. - Czy ta twarz wygląda na taką, która dostała wiele ciosów? Ellen śmiejąc się przytknęła do jego szklanki swo- ją. - Za twoją skromność! Rozśmieszał ją przez cały wieczór. I dopiero po powrocie do domu, gdy już leżała w łóżku - i powró- ciło wspomnienie o wydarzeniach tego dnia - wcale nie było jej do śmiechu. Czuła jednak wdzięczność do Bena za wszystko, co uczynił, by odwrócić jej uwagę od dokuczliwego wewnętrznego bólu. Odstąpił nawet od swojej diety, zamawiając rozmaite potrawy, które, jak sądził, przypadną jej do gustu. Kiedy zamówił zupę z krabich samiczek, zrobiła zdziwioną minę. - Z samiczek? A co się stało z samcami? - Gotujemy tylko dziewczyny. - No tak, takie jest życie. - Zanurzyła łyżkę w mi- seczce. - Mężczyźni fundują sobie rozrywki, a kobiety muszą płacić. Ben wybuchnął śmiechem. Podobał jej się ten chłopięcy śmiech. Łatwo mogła sobie wyobrazić Bena jako młodego chłopaka, który pięściami toruje sobie drogę przez Brooklyn i wdrapuje się wraz z Miltem do diabelskiej kolejki. Teraz słuchała szumu wody, gdy brał prysznic, i to uwolniło powstrzymywane przez cały wieczór łzy. Och, Richard, Richard, jak mogłeś? Szlochała w poduszkę, tłumiąc łkanie, żeby Ben nie usłyszał. W końcu była już tak wyczerpana, że nie miała sił, by płakać, by myśleć czy robić cokolwiek innego prócz spania. Po drugiej stronie muru Ben leżąc w łóżku "prze- grywał" raz jeszcze w myślach miniony wieczór. Bawił się cudownie, jak nigdy od wielu lat. Widział wciąż Ellen, jak siedzi naprzeciwko niego przy stole, a oczy jej błyszczą w świetle gazowych lamp. Wspaniała dziew- czyna, troszczy się o innych, o bezdomnych - nie zasłużyła sobie na to, żeby tak ją zranić. W pewnym momencie, gdy opowiadał jedną po drugiej głupawe historyjki, przerwała mu: - Wiesz, Ben, tak się czuję zraniona... i nie chodzi mi o to, że on mnie nie kocha czy że mnie oszukał, najgorsze jest to, że on... on... mnie odrzucił, porzucił. - Nie porzucił cię, Ellen, trochę cię oszukał i nic więcej. - I nic więcej? - Zaśmiała się głucho i zapatrzyła w dal. - Myślę, że po prostu mam pecha. Wszystkie te lata terapŹŹ niczego nie zmieniły. - Nie rozumiem. - Wywodzi się to, jak wszystko, z mojego dzieciń- stwa. Wkrótce po moim urodzeniu ojciec porzucił matkę. Był alkoholikiem i nie mógł sobie dać rady z utrzymaniem rodziny. A moja matka... dla niej to był cios. Urodziła mnie tylko po to, żeby zmusić go do ślubu, i teraz została na lodzie. Myślę, że chyba życzyła sobie, żebym zniknęła czy coś w tym sensie. Nigdy mnie nie uderzyła ani nic w tym rodzaju, być może jednak postępowała jeszcze bardziej okrutnie. Karciła mnie na przykład w taki sposób: "Jeśli znów mnie nie posłuchasz - mówiła - umrę, a wtedy będziesz mieć złą macochę, która codziennie będzie cię biła". Samo słuchanie tej historŹŹ było przykre, a opowia- danie jej musiało być jeszcze gorsze. Ben słuchał w mil- czeniu. - Tak strasznie się bałam. Wieczorem nie mogłam zasnąć. Zakradałam się do sypialni matki, żeby się upewnić, czy jeszcze oddycha. - Podniosła szklaneczkę i wypiła wódkę. - Zawsze się boję porzucenia. Miał ochotę wtedy ją przytulić, ale przełamała ten nastrój mówiąc: - Opowiedz mi jakąś inną historyjkę o tobie i Milcie. A on spełnił tę prośbę i znowu ją rozśmieszył. Po powrocie do domu pocałowała go delikatnie w po- liczek, zanim poszła do swojego pokoju. Czuł jeszcze dotyk jej warg. Przewrócił się na łóżku i patrzył na ścianę oddzielającą ich pokoje. Ellen nie może być dalej niż w odległości trzech metrów. - Dobranoc - szepnął. - Słodkich snów. 10 Richard się nie uśmiechał. Kątem oka Ellen widziała, że spaceruje wzdłuż działu informacji ogólnych, gdy ona drukowała przegląd prac badawczych dla szefa on- kologŹŹ. Wpadł do biblioteki, najwyraźniej nastawiony na konfrontację, ale niezależnie od tego, co chciał powie- dzieć, musiał zaczekać, aż wyjdzie stamtąd drugi lekarz. - Za chwileczkę służę panu, doktorze Vandermann - oznajmiła, udając, że nie dostrzega jego wściekłości. - Doktorze Reuben, czy to wszystko? Onkolog skinął twierdząco głową i zamierzał wyjść. - Och, proszę zaczekać, jeszcze jest jeden artykuł, który powinnam przejrzeć... Jest w... niech sprawdzę... tak, tu jest... w numerze JAMA z ostatniego miesiąca. Sprawiał jej perwersyjną przyjemność fakt, że Ri- chard musi czekać. Drobny rewanż, ale tylko to miała teraz do dyspozycji. Kiedy onkolog wreszcie sobie poszedł, posłała pro- mienny uśmiech w stronę Richarda. - Jak się masz? - Wystawiłaś mnie do wiatru - wyrzucił z siebie z wściekłością. - Tak? - Udawała całkowite zaskoczenie. - Kie- dy? - Wczoraj wieczorem. - Och, musiało mi się chyba coś poplątać. Myś- lałam, że mówiłeś o dzisiejszym wieczorze. - Jak mogłaś tak się pomylić, przecież zgodziłaś się ze mną spotkać za godzinę! - Skądże, nie mogłabym. Wczoraj wieczorem mia- łam randkę ze swoim współlokatorem. - Z twoim współlokatorem? - W głosie Richarda pobrzmiewało niedowierzanie. - Tak, to taki miły człowiek. Zabrał mnie do Gage'a i Tollnera. - A ja czekałem na ciebie w Grillu. - Och, tak mi przykro, Richard. Nie miałam o tym pojęcia. - Czułem się jak głupiec jedząc samotnie. - Samotnie? To fatalnie. - Nutka złośliwości po- jawiła się w jej tonie. - Powinieneś był zabrać Ginę. - Przestań! - Zabierasz ją wszędzie. - Ellen, słuchasz... - CŹŹi, mów ciszej, Richard. To jest biblioteka. Młody lekarz, który wszedł w czasie ich rozmowy i spokojnie czytał w kącie, teraz przyglądał im się otwarcie. Richard zasyczał przez zaciśnięte zęby: - Poroz- mawiamy później. Muszę teraz iść do sali operacyj- nej. - Pewno, że musisz. Zastopował go wyraźny sarkazm w jej głosie. - Próbowałam cię znaleźć wczoraj wieczorem, żeby przekazać ci dobrą nowinę o książce - powiedziała cedząc słowa wolno i z namaszczeniem. - I znalazłam. - Zmierzyła go zimnym wzrokiem. - Was oboje. - Masz na myśli... - zająknął się, zrozumiawszy. - Tak, dokładnie to mam na myśli. - Siadła do swojego komputera i wpatrzyła się w ekran, odprawiając go ostatecznie. Przez chwilę stał zastanawiając się nad czymś, po czym przysunął się do niej. - Posłuchaj mnie, Ellen... Nawet na niego nie spojrzała. - Ellen, proszę... Przykro mi. - Przykro ci?-zakpiła. - Postąpiłem głupio, przyznaję. Ale przecież wiesz, że to nie ma znaczenia. To ciebie kocham. - Och, kapuję, z nią się pieprzysz, ale kochasz się ze mną, tak? Richard nie odpowiedział. Młody lekarz gapił się na nich i wcale nie ukrywał, że słucha. Pochyliła się znowu nad klawiaturą, udając zaabsor- bowanie pracą, udając, że zupełnie nie obchodzi ją to, że Richard jeszcze tu stoi. Słyszała jego ciężki oddech, a po chwili oddalające się kroki. Nagle odczuła ostry ból - odchodził z jej życia. Czy powinna go zatrzymać? Nie zrobiła najmniejszego ruchu. Na szklanym ekranie komputera odbijała się jej twarz: szeroko otwarte niewymownie smutne oczy, z których kapały łzy. Z całą pewnością nie jest twarda, mimo że stara się o to ze wszystkich sił. Pod maską twardości, ostrych słów kryje się miękkie serce, tak bezradne, tak łatwo dające się zranić. Nie może jednak pozwolić sobie na to, żeby się rozkleić. Ze zniecierpliwieniem otarła łzy. Kiedy tego wieczoru wróciła do domu, Bena nie było. Na szczycie wielkiej góry sałatki, którą przygotował dla niej na kolację, tkwiła kartka w kształcie asa pikowego z wiadomością, że jest w mieście i gra w karty. Nie miała apetytu na nic, dziobnęła trochę sałatki próbując się zmusić do przełknięcia kilku kęsów, żeby nie myślał, że jego wysiłki poszły na marne. Potem przyszło jej do głowy, że może sałatkę wyrzucić do klozetu. Zrobiła tak i zostawiła mu kartkę z podzięko- waniem i informacją, że była to najlepsza sałatka, jaką kiedykolwiek jadła. I zapewne tak było. Położyła się do łóżka, ale zasnąć nie mogła. Zrobiło jej się przyjemnie, gdy usłyszała, że wrócił - jego mocne kroki, szum puszczonego prysznica. Już sama świadomość, że Ben jest w domu, sprawiała, że czuła się bezpieczna. Zresztą nie tylko to. Pod maską burkliwości wy- czuwała u niego pokrewną duszę. Miał w sobie coś, co pozwalało mu jak nikomu innemu wyczuć i pojąć jej udrękę. Wiedziała, że drugiego takiego przyjaciela jak on nie ma. Nawet Goldie dowiedziawszy się o Ri- chardzie i Ginie kpiła sobie z jej wielkiej naiwności. Czy nie mogła przewidzieć, że tak się stanie? Czy nie zdawała sobie sprawy z tego, że na zbyt dużo mu pozwala? Czyż nie wie, że nie wolno ufać tym prawią- cym słodkie słówka cudzoziemcom? I dalej w tym sa- mym stylu. Ben traktował poważnie jej uczucia. Rozu- miał, jak druzgocący wpływ na ego Ellen miała zdrada Richarda, i zadał sobie wiele trudu, aby poczuła się osobą wyjątkową i by choć w ten sposób jej to zrekom- pensować. Wysoko sobie to ceniła, bardziej niż wszystko inne. To przeżycie wytworzyło między nimi mocną więź, miłą i niekłopotliwą. Od tej pory wydawało się rzeczą naturalną, że Ben będzie czekał na nią z gotową kolacją, gdy wróci z pra- cy, albo że pójdą coś przekąsić na mieście. Naturalnie czasem jadła kolację z Goldie, a on z Miltem i Sarą, ale coraz więcej wolnego czasu spędzali razem. Sprawiało im to przyjemność. Chodzili często do kina. Ben przeglądał programy kin, w których wyświetlano stare filmy, i polował na te, gdzie pokazywano tango. Ellen podśmiewała się z jego wysiłków, aby skłonić ją do polubienia tego tańca, i twierdziła, że nigdy tak się nie stanie. Niemniej jednak zawsze chodziła z nim do kina. Pewnego razu, gdy stali w ogonku przed Plaza, żeby obejrzeć Czterech Jeźdźców Apokalipsy z Rudolfem Valentino, i przekomarzali się jak zwykle, jakaś starsza pani za nimi powiedziała, że serce jej rośnie na widok ojca i córki tak dobrze czujących się w swoim towarzystwie. Żadne z nich nie wyprowadziło jej z błędu. Ellen widziała, że Benowi ta uwaga pochlebiła. Ją natomiast zasmuciła. Czy mogłaby przyjaźnić się ze swoim ojcem, gdyby nie odszedł? Na pewno starałaby się być taka, jaką chciałby ją widzieć... Ale co za sens fantazjować na temat tego, co mogłoby być? Była szczęśliwa, że ma tak dobrego towarzysza jak Ben, mimo że jest dwa razy od niej starszy. Do normalnej kolei rzeczy należało też teraz wspólne zanoszenie w niedziele jedzenia dla Jello i Bobów. Ben podzielał jej fascynację ich osobowością i sposobem bycia. Pewnego razu, gdy jak zwykle po wizycie w Gromie szli razem po plaży, powiedział: - Wiesz, Ellen, gar- dziłem przedtem bezdomnymi. Dla mnie to byli zbzi- kowańcy, narkomani, szumowiny, ale teraz patrzę na nich tak jak ty. - Jello to coś innego, prawda? - Tak. Zdumiewa mnie, że potrafi tak mądrze komentować kwestie społeczne. - Wiem. Jest bezdomny, ale nie bezradny. - Wciąż nie mogę wykombinować... jak oni załat- wiają potrzeby fizjologiczne? - Wodę dostarcza im Johnny Pompa, czyli hydrant pożarowy. A na grubo załatwiają się do toreb. Ellen zrzuciła z nóg sandałki, strasząc mewę. - Uważaj na stopy, jest tu mnóstwo różnego świń- stwa. Możesz złapać jakąś infekcję. - Och, uwielbiam dotyk piasku. - Miesiła go palcami. - No, przejdź się też na bosaka. - Ja nie, o nie! - Miał na nogach grube bawełniane skarpety i solidne sportowe buty. Rzuciła mu kpiące spojrzenie i krzyknęła: - Kto dobiegnie ostatni, będzie Czarnym Ludem! - I pobieg- ła plażą. Dogonił ją z łatwością. Ciężko dyszała, trzy- mając się za bok. On zaś lekko się tylko zadyszał. - Brak ci kondycji. - Dostałam po prostu kolki w boku. Inaczej nigdy byś mnie nie złapał. - Naprawdę, Ellen, powinnaś parę razy na tydzień przychodzić do mojej siłowni. Nic ci za to nie policzę. - Och, fe! Nie próbuj mnie natychmiast przerobić na swoją modłę. Czyż nie jem twojego króliczego jadła? - Dobrze, dobrze - ustąpił. - Ale to mi przypo- mina, że na Brighton Beach jest sympatyczny super- market. Możemy tam zrobić zakupy. - O, nie. Nienawidzę robienia zakupów! - Posłuchaj, potrzebne ci małe szkolenie na temat właściwego odżywiania. - Widzę, że dostanę coś, o co nie prosiłam. - Być może. - Roześmiał się. Uwielbiał robienie zakupów. Przez większą część jego małżeństwa zajmowała się tym Betty i noga Bena nie stanęła w supermarkecie, dopóki choroba i postępująca bezradność nie uniemożliwiły jej wypełnianie tego za- dania. Zdumiał się, gdy wszedł tam po raz pierwszy: delikatny rozpylacz roszący szeregi egzotycznych wa- rzyw (co to takiego, do diabła, te kumkwaty?), stoiska z pieczywem i z delikatesami jako odrębne sklepy na terenie supermarketu (można zabrać ze sobą do domu cały gotowy obiad), przeszklone szafy chłodnicze z piętrzącymi się stosami jogurtów, mleka, mleka od- tłuszczonego, wzbogaconego, mleka bez laktozy, maślanki. Oczywiście, ceny go przeraziły. On pamiętał czasy, gdy za litr mleka płaciło się pięć centów. Teraz popychając wózek za Ellen udzielał instrukcji, a ona stawała na czubkach palców, żeby dostać się do tego, co wskazał. To był jedyny sposób na zmuszenie jej do ćwiczenia mięśni grzbietu. Wygięła się w łuk i wy- ciągnęła, żeby dosięgnąć pudełka z pełnoziarnistymi pszenicznymi płatkami śniadaniowymi. - Jesteś pewien, że chcemy to kupić? - Wy- krzywiła twarz. - Tak. - Dobra, ale jedno dla ciebie, a drugie dla mnie. - Wrzuciła do wózka wielką torbę chipsów z kartofli. - Jesteś pewna, że chcemy to kupić? - spytał przedrzeźniając ją. - Tak, ja chcę, to podstawa mojej diety, a ty przyrzekłeś, że nie będziesz krytykować moich zaku- pów. - Wiem, wiem, jestem tylko jucznym zwierzęciem. Dźwigaj torby i mów: "Tak, proszę pani..." - Wziął w rękę torbę chipsów, spojrzał na spis składników i cicho gwizdnął. - Ograniczaj sól! Nie dbasz o swoje ciśnienie? - Och, proszę cię, Ben. - Westchnęła. Nie dał się ubłagać. - Ciało ludzkie potrzebuje tylko dwieście dwadzieś- cia miligramów sodu dziennie, a zobacz, co jest w tej torbie. Zbyt wiele tego dobrego może również skończyć się wylewem, rakiem żołądka. Może dlatego masz stale te bóle brzucha, że sól wyżera ci śluzówkę w przewodzie pokarmowym! - O, Jezu! - Wyrwała mu torbę z ręki i odłożyła z powrotem na półkę: Kupuj, co chcesz! - Poszła do stoiska z czasopismami. Ben potrząsnął głową. Znał już Ellen na tyle dobrze, żeby nie obrażać się z powodu jej nagłych wybuchów; poza tym to dawało mu wolną rękę, mógł kupować to, co dla niej odpowiednie. Zanim dotarł do kasy, wózek był niewąsko załadowa- ny. Niestety, kolejka do kasy też była niewąska. Przy- puszczalnie w niedzielę brakowało kasjerek. Stał cierpliwie z wózkiem zajmując miejsce w kolejce, a Ellen przerzucała czasopisma. Na pierwszej stronie "Globe" widniała fotografia strapionego Dona Arnolda, który błagalnie patrzył na swoją triumfującą żonę pod olbrzymim tytułem: DAWN NOKAUTUJE DONA! Ben wziął "Sports Illustrated" dla zabicia czasu i nie zauważył obok siebie wysokiego, krzepkiego mężczyzny w podartej trykotowej koszulce, trzymającego kanon z sześcioma puszkami piwa. Nagle zorientował się, że facet wpycha się przed niego do kolejki. - Hej - odezwał się Ben - poczekaj pan na swoją kolej jak my wszyscy. - Byłem przed panem - oznajmił nabywca piwa z kpiącym uśmiechem na ustach. - Nic podobnego! Głowa osiłka osadzona na potężnym karku obróciła się w stronę Bena. - Próbujesz wywołać drakę, stary? - Stań pan za mną - odparł stanowczym tonem Ben - i nie będzie żadnej draki. - Może tak, dziadziu? - Osiłek wsunął się za niego, ale tak blisko, że Ben poczuł na szyi jego gorący piwny oddech. - W porządku. - Ben zacisnął zęby. W szklanych drzwiach automatu do lodów przed supermarketem mógł widzieć, co się dzieje za jego plecami. Facet podniósł zaciśniętą pięść. Zanim jednak dosięgnął go kułak, Ben przerzucił ciężar ciała na lewą stronę i prawym łokciem wyrżnął osiłka w brzuch. Ten zatoczył się do tyłu, stracił równowagę i runął prosto na piramidę puszek z odżywkami Gerbera dla dzieci. Karton puszek z piwem wyleciał mu z ręki. - Co ty wyprawiasz? - Ellen wróciła pędem do Bena: Czy musisz się wdawać w bójkę wszędzie, gdziekolwiek pójdziemy? Ben popatrzył na nią i potrząsnął ze smutkiem głową. - Jakiś niezdara się potknie, a ja jestem temu winny. Czy to w porządku, Ellen? Osiłek, obsypany potłuczonym szkłem i oblany od- żywkami dla dzieci, usiłował podnieść się z podłogi, wrzeszcząc, że złamał sobie kark. Nadbiegł kierownik, żeby zobaczyć, co się stało. W zamieszaniu Ben szybko zapłacił i czym prędzej stamtąd umknęli. Ellen została na zewnątrz pilnując zakupionych wik- tuałów, Ben tymczasem poszedł po samochód i wrócił, aby ją zabrać. Tylko w Nowym Jorku supermarkety mają barierki, tak że nie możesz podjechać z wózkiem do swojego samochodu. Kiedy wrócił, Ellen wciąż czytała Globe". - Po co czytasz te bzdury? - Lubię plotki, ty nie? - To same kłamstwa: Marsjanie lądują w Seattle, pchły większe od psów, dzieci z dwiema głowami... - Och, ja nie zwracam uwagi na takie informa- cje. Ale co powiesz na to? - Pokazała mu na pierwszej stronie fotografię Dawn i Dona. Miała rację. To była pewno prawda. - To takie żałosne. Oni żerują na ludzkim smutku. Jak by ci się podobał tytuł: "Richard pieprzy Ginę, a Ellen obserwuje!" Popatrzyła na niego zamyślona. - Masz rację. - Wyrzuciła "Globe" do pojemnika na śmieci i wsiadła do samochodu. 11 Okładka była niemal taka, jaką Ellen sobie wyobraziła - duże czerwone serce pośrodku, nad nim tytuł Bicie serca; Granice transplantologŹŹ i poniżej trochę mniej- szymi literami "Richard Vandermann, Dr Nauk Med.". Szpitalny sklepik z upominkami zamówił z góry kilka- dziesiąt egzemplarzy, spodziewając się, że książkę kupią wszyscy lekarze i wielu pacjentów. Ellen sięgnęła na półkę po jeden egzemplarz. Na okładce z tyłu widniała fotografia autora. Przybrawszy dystyngowaną pozę spoglądał prosto na czytelnika, miał na sobie świeży biały kitel lekarski, a na szyi stetoskop. Nie wyglądałby tak dobrze w obszernym i pomiętym stroju chirurga z maską aż po brodę i w śmiesznym czepku, przy- słaniającym w znacznym stopniu urodę. - Wygląda na zadowolonego z siebie, co? - Goldie zajrzała jej przez ramię. - Owszem - zgodziła się Ellen. - Nie zamierzasz chyba kupować tej książki? - Chciałam tylko zobaczyć, jak ją wydano. - Powinien ci podarować całą paczkę. Tak się dla niego napracowałaś. - Nie chcę od niego niczego. - Brawo! - Goldie poklepała ją po plecach. - Rada jestem, że się zmieniasz. - Wierz mi, Goldie. Upłynęło prawie pięć miesięcy od chwili, gdy z nim rozmawiałam. - Wiem, ale podejrzewam, że wciąż chcesz, by przypełzł do ciebie z powrotem. - Nic podobnego. To się skończyło, na dobre. - Głos Ellen był stanowczy. - Miałaś rację, za- chowywałam się jak niepewna siebie dziewczyna z ma- łego miasta. Nie mogłam wręcz uwierzyć w to, że taki sławny doktor mógłby się mną zainteresować. Teraz zajmę się własnym życiem. Zmęczyło mnie bycie istotą bez kręgosłupa. - I stan twego kręgosłupa poprawił się w cudowny sposób? - Nie. - Ellen uśmiechnęła się krzywo. - Ale przestałam odwiedzać psychoterapeutę. Miałaś co do niego również rację. - A widzisz! - Goldie lubiła słyszeć, że ma rację. Wyraz jej twarzy wyraźnie na to wskazywał. - Pozwól, że ci dam jeszcze jedną dobrą radę. Powinnaś znowu zacząć z kimś chodzić. - Jestem gotowa, jak tylko spotkam kogoś, kto mi się spodoba. - Śmieszne, że musiałaś mi to powiedzieć. Co robisz wieczorem w sobotę? - Nie wiem jeszcze na pewno. Ben jedzie na week- end do Jersey w odwiedziny do córki, ja mogę więc wybrać się do Amsterdamu i zobaczyć, co słychać u wuja Pete'a. - Jezu, jak ci mam wierzyć. Jeden stary pryk wyjeż- dża z miasta, a ty jedziesz odwiedzić drugiego? W sobotę wieczorem ty i ja wybierzemy się na podwójną randkę. - Co? - Wyciągam Abdula sprzed telewizora, a dla ciebie mam jego brata Ahmeda. - Ale... - Wiem, wiem, widziałaś Abdula. Wierz mi, mnie się dostał konus, za to jego brat to prawdziwy przystoj- niak. - Goldie, ja... - Ma sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Mógłby grać w koszykówkę w drużynie Nicków, a za- miast tego zrobił doktorat. Wykłada literaturę angielską na Uniwersytecie Nowojorskim. Właśnie zaczął pisać książkę... Nigdy nie wiadomo, może potrzebuje pomoc- nicy... - Przecież w taki sposób wpakowałam się w tamtą kabałę. - Przynajmniej masz doświadczenie. - Tak przypuszczam. - Co więc na to powiesz? - No, nie wiem... - Potraktuję to jako zgodę. Będziemy się dobrze bawić. Niebo przypominało szarą stalową płytę powstrzy- mującą listopadowy deszcz. Zrywał się wiatr i Ben wyczuwał lekkie kołysanie się Verrazano Narrows Bridge. Czuł się trochę winny, że go nie będzie i w niedzielę nie pomoże Ellen przy paczkach, ale wiedział, że czułby się też winny, gdyby znowu odłożył wizytę u Marion. Typowy wybór, przed jakim stoi Żyd: czuć się winnym, czy czuć się bardziej winnym. Zdecydował, że niepoje- chanie do Marion byłoby gorsze. Ponadto nie widział jej od paru miesięcy. W sobotę rano ruch na New Jersey Turnpike nie był duży, dojechał więc do Princeton w niecałą godzinę. Dom, który Marion uparła się zatrzymać po rozwodzie, ~budowano z kamienia w stylu kolonialnym i ozdobiono angielskimi" antykami. Wydaje się, że wszystko co angielskie cieszyło się wielką popularnością wśród mie- Szkańców Princeton. Ben mógłby przysiąc, że niektórzy przyjaciele Marion wysilali się na mówienie z angielskim akcentem. Nie cieszył się wcal‚ na proszoną kolację, którą córka urządzała dzisiaj wieczorem. Przyjdą nudne inte- lektualne mole książkowe. Dlaczego ci ludzie nie mogą być tacy jak Ellen? Ona też cały czas czyta książki, ale nie stroi z tego powodu ważnych min. Zaparkował samochód przy krawężniku i wkroczył na długi ceglany chodnik obramowany z obu stron sta- rannie przystrzyżonym bukszpanowym żywopłotem. Nie znosił tego żywopłotu - taki sztywny, taki surowy, taki regularny, zupełnie nie przypominający żywych krzewów. Wyjął klucz spod wycieraczki - Marion mówiła, żeby sam sobie otworzył drzwi, bo ona pewno wyjdzie robić zakupy na kolację. Wszedł do środka i zdziwił się, że zastał ją w domu. Uważnie przesłuchiwała taśmę jed- nego ze swoich pacjentów. Na jego widok dyskretnie wyłączyła magnetofon. - Och, ojciec! - Zdjąwszy okulary podeszła z uśmiechem. Pocałowała go w policzek, jak na córkę przystało, i zabrała od niego torbę podróżną. - Twój pokój czeka na ciebie. - Poszedł za nią na górę. - Kiedy tu jesteś, to może zechciałbyś mi pomóc i zgrabić liście w ogródku? Wiatr postrącał ich mnóstwo z drzew. - Nie ma sprawy - powiedział Ben. - Zaraz się do tego zabiorę. - Lubił mieć coś do roboty, a teraz był właściwy moment, żeby to zrobić, zanim się rozpada. - Jak już będę w ogródku, pozwól mi trochę przyciąć ten żywopłot. - Och, nie, proszę cię, nie rób tego znowu. - Mam takie uczucie, jakbym szedł do twego domu między dwoma rzędami chłoszczących rózg. - Co powinno tam rosnąć, żebyś czuł się bardziej mile widziany? - Może białe albo różowe niecierpki posadzone rządkiem na brzegu trawnika.~ Marion włożyła na nos okulary i przyglądała mu się przez chwilę. - Brakuje ci ogródka koło domu, prawda, tato? - Aha, brakuje - mruknął Ben, zauważając, że nagle znowu nazywa go tatą. - Wobec tego może byś przyjechał na przyszły weekend? Wykopałoby się cały żywopłot. Wynajmę ci jakiegoś studenta do pomocy. - Hm, dobrze... - Wahał się, nie był na to przy- gotowany. Na pewno nie miał ochoty przyjeżdżać tu ponownie w przyszłym tygodniu. - Ale zobaczymy, jaka będzie pogoda. Wiesz, że jak w listopadzie zaczną się deszcze, to mogą padać przez kilka tygodni. Jak na zawołanie kilka kropli uderzyło o szyby, a potem następne i następne. Marion podeszła do okna. - O, Boże, będzie padać, a ja zaprosiłam kil- kanaście osób na kolację. - Chyba nie zamierzasz o tej porze roku podawać kolacji na dworze, w czym więc problem? - Nie znoszę mokrych płaszczy nieprzemakalnych i parasoli. Tę wilgoć czuje się w domu. - Nie przyjdą przecież pokryci pleśnią, Marion. - Pragnął, żeby czasami trochę się wyluzowała. Tyle ma osobliwych awersji i dziwactw. - Ponadto deszcz jest taki... angielski. Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Zanurkował w kapuśniaczek, żeby przystąpić do gra- bienia liści w ogródku. Perspektywa przemoknięcia wydawała mu się zdecydowanie lepsza od długiej roz- mowy z córką. Nie uniknął jej jednak. Po powrocie z ogródka oznajmił, że chciałby się zdrzemnąć przed kolacją. I ledwie wyciągnął się na łóżku, Marion wsadziła głowę do pokoju. - Wygodnie ci? - Świetnie - mruknął, nie otwierając oczu. Nie odeszła. - Tato... O co jej chodzi? - pomyślał. - Pracowałeś tak ciężko przez całe życie, a teraz gdy mama umarła i już nie masz takich wydatków, powi- nieneś trochę odpocząć. - Aha - powiedział sennym głosem. - Wiem, że nigdy nie przestaniesz pracować, ale może twoja siłownia mogłaby być otwarta trzy razy w tygodniu? - I co miałbym robić w pozostałe dni? - Wierz mi, że jak zabierzesz się do ogródka, to nie starczy ci dni w tygodniu. . Otworzył oczy. - Co to znaczy? - Tej rozmowy nie da się uniknąć. Marion usiadła w nogach łóżka. - Mój dom jest taki duży... ty lubisz ten pokój... Przejazd przez most trzy razy na tydzień to nie problem. - I mieszkać tu? - Nie mógł uwierzyć, że Marion zaprasza go na stałe. Nigdy się nie rozumieli. Czyżby czuła się taka samotna? - Dlaczego masz być lokatorem u kogoś obcego? - Dlatego że tam mi się podoba. - Bardziej niż w domu własnej córki? Ach, więc o to chodzi, to zazdrość. - Proszę cię, nie zaczynaj znowu o tym, jak sobie układam życie. - Mówiłeś, że to tymczasowy układ. - I tak jest. - Ale trwa już sześć miesięcy! - Obliczasz? - Tak, tato. - O co ci chodzi? - Chcę cię uchronić przed robieniem z siebie głupca. Ben zerwał się gwałtownie. - Kiedy dorosłaś, pozwoliłem ci żyć po swojemu. Nawet dawałem ci pieniądze na komorne, żebyś mogła mieć własne mieszkanie... - Ale co... - Nie przerywaj mi, Marion. Wtedy pokazałaś mi podręcznik psychologŹŹ, w którym pisano, że każdy dorosły człowiek potrzebuje niezależności, tak czy nie? - Tak, ale... - Uznaj, że jestem dorosły, i pozwól mi żyć po swojemu. - Przepraszam, tato. Nie chciałam cię urazić. - Po- chyliła się do przodu i położyła mu dłoń na ramieniu. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo się zmieniłeś od śmierci mamy? Bliskość córki i to pytanie sprawiły, że poczuł się niepewnie. Wstał, podszedł do okna. Deszcz padał teraz mocniej, bębniąc w szyby. Benowi zdało się, że wy- stukuje alfabetem Morse'a: "Uciekaj stąd!" - Przez całe życie dbałeś o swoje ciało - mówiła dalej Marion. - Jesteś silny, w dobrej formie. Lecz nikt jak dotąd nie odkrył źródła młodości. - Nie potrzebuję wykładu, Marion - oznajmił znużony. - Ależ uparciuch z ciebie! - Marion traciła cierp- liwość. - Gdyby mama żyła... - Tylko że twoja matka umarła, a ja nie. Czy mam przestać żyć? - Oczywiście że nie. Żyj jednak sensownie. Robisz się coraz starszy, tato. Pogódź się z tym. - Dość już tego. - Słuchaj, jestem psychologiem... wiem sporo o lu- dzkich konfliktach. Staram się po prostu oszczędzić tobie... dać ci pewną radę... Odwrócił się od okna. - Schowaj ją dla swoich klientów! - powiedział zdecydowanie za głośno. - Oni za to płacą! Marion się wyprostowała. Zauważył, że wargi jej drżą. Poprawiła okulary. - Dobrze, ojcze. - Sztywno wyszła z pokoju. Ben opadł na parapet. Za oknem w padającym deszczu drwił sobie z niego żywopłot ze swoją sztuczną dosko- nałością. Westchnął. Po raz pierwszy od wielu lat skrzyczał własną córkę. Nagle poczuł się bardzo samotny i już nie tak pewny siebie. Może Marion ma rację? Może i jest palantem, ale wiedział z całą pewnością jedno - gdyby wprowadził się do niej, okazałby się jeszcze większym palantem. Do wieczora zawarli rozejm. Ben, usilnie starając się zmniejszyć swoją winę, pomagał Marion w kuchni. Dzięki temu unikał kontaktów z jej gośćmi. Było to grono jeszcze nudniejsze niż ostatnim razem. Podając przekąski słyszał, jak perorowali. Jeden typek w tweedowym ubraniu tłumaczył, jak według niego należy rozwiązać kwestię deficytu w bilansie hand- lowym z Japonią. Inny rozprawiał o efekcie cieplar- nianym. Niska, krępa pani profesor o białych włosach, obciętych równo wokół głowy jak u chińskiej lalki, żarliwie przekonywała palacza fajki (fuj!): - Ależ, Charles, twoje hipotezy opierają się na statystycznie nie udokumentowanych danych. Ben wsunął tacę z wegetariańskimi przysmakami pod kościstą rękę chudzielca, który żywo gestykulując de- klamował poirytowanym tonem: - Izraelczycy powinni przyspieszyć autonomię palestyńską. Zbyt wolne dzia- łanie służy po prostu podkopywaniu procesu pokojo- wego. Ben był dumny z siebie, ponieważ ugryzł się w język i nic nie powiedział. To snobistyczne grono potrafiłoby rozwiązać wszystkie problemy świata. Łatwo przebywać w dobrze ogrzanym pokoju, napychać sobie brzuch i krytykować innych. Chciałby zobaczyć ich wszystkich spędzających choćby jedną deszczową noc pod Gromem - dla samego wstrząsu. - Tato... tato... - Marion złapała go, gdy wracał do kuchni po następną porcję przekąsek. - Odłóż na chwilę tę tacę... Priscilla chce z tobą porozmawiać o podnoszeniu ciężarów. Priscilla stała za nią. Była to przysadzista kobieta o męskim wyglądzie, przypominająca buldoga. Słyszał, jak wcześniej potępiała zjawisko napastowania seksual- nego. Powinna być szczęśliwa, bo jej to nie groziło. - Czy teraz pani ćwiczy? - spytał uprzejmie. Sprawiała wrażenie silnej jak wół. - O tak, przed śniadaniem przebiegam cztery kilo- metry, jeżdżę na rowerze do pracy, a potem przepływam przynajmniej dwadzieścia razy basen. - Trenuje pani trójbój? - Och, nie. - Uśmiechnęła się, co trochę poprawiło jej wygląd. - Znajduję po prostu przyjemność w tym, że jestem w formie. - A zatem proszę posłuchać mojej rady. Niech pani nie znajduje przyjemności w tym, że jest tak bardzo w formie. Ćwiczenia, i to tylko kwadrans dziennie, mają nie tylko utrzymywać człowieka w dobrej formie, lecz także pomagać mu wydobyć jak najwięcej z życia. Priscilli zrzedła mina, zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, wtrąciła się Marion zapraszając wszystkich do stołu na główne danie. Zostawszy z tyłu Ben uświadomił sobie, że zacytował Priscilli słowa Ellen. Och, nie, niedługo zacznie jeść masło orzechowe, zaśmiał się w duchu. Nie był głodny, podszedł więc do okna. W świetle latarni ulicznych żywopłot prowokacyjnie lśnił kropel- kami. Nadal padał deszcz - teraz nieco wolniej - i rów- nomiernie zraszał ziemię. Ciekawe, jak radzą sobie Boby, żeby nie zmoknąć. Smutny to będzie jutro widok. Ellen przyniesie im pewno coś ciepłego, żeby jakoś ochronić ich przed wilgocią. Pudło będzie cięższe. Znowu nadweręży sobie kręgosłup. Wiedział, że nie wytrzyma tu do końca weekendu zamknięty z Marion. Postanowił wyjechać jutro wczes- nym rankiem. Ellen szła opustoszałą ulicą, jedną ręką przyciskając do piersi pudło z kanapkami, a w drugiej dzierżąc parasolkę, która nie bardzo mogła ją osłonić przed ulewą. Nie cierpiała się spóźniać, wiedziała, że na nią czekają, zwłaszcza w taką pogodę jak dziś. Niestety, przygotowanie zapiekanych kanapek z serem zabrało dużo czasu - Boże, nienawidziła gotowania. No ale wysiłek się opłaci, jeśli uda się donieść je ciepłe na Coney Island. Zawinęła wszystko w podwójną folię aluminiową i zapakowała w styropian - to powinno utrzymać ciepło. Kiedy skręcała za róg, ciężarówka pędząca Flatbush Avenue obryzgała ją wodą i błockiem. - Skurczybyk! - krzyknęła za szoferem. Ten dzień nie był dla niej dobry. Wczorajszy też nie - podwójna randka z Goldie i Abdulem wypadła nienaturalnie i niezręcznie. Ahmed to przystojny, inteligentny i bar- dzo miły facet, ale przyszedł na spotkanie tylko dlatego, że zmusiła go do tego Goldie. Ellen odetchnęła, mając tę randkę już za sobą. Miała nadzieję, że Ben lepiej się bawi w Princeton. Schodząc w dół do studni metra, usłyszała zgrzyt nadjeżdżającego pociągu. Czym prędzej zaczęła zamy- kać parasolkę i jednocześnie wyciągała z torebki żeton do metra. Żeton oczywiście wypadł jej z ręki, a drzwi wagonów zamknęły się w momencie, gdy przeszła przez turnikiet. Ogarnęła ją wściekłość. Teraz będzie musiała czekać kwadrans albo dłużej. Okazało się, że dłużej. Kiedy wreszcie dotarła na koniec linŹŹ D na Coney Island, z zadowoleniem stwierdziła, że przynajmniej przestało padać. Zbiegając na dół po schodach z peronu nie zauważyła stojącego na jej drodze mężczyzny i wpad- ła prosto na niego. - Niech pani uważa! - Och, przepra... Ben! - Twarz jej się rozjaśniła. - Taka jestem rada, że tu jesteś. - Brakowało ci mnie? - Niee, raczej twojego auta. - No, przestało padać, przypuszczam więc, że mogę wracać. - Ani mi się waż! - Rzuciła mu pudło z kanapkami. - Bardzo dziękuję. - Udawał zmartwionego. Spod kół jego camaro tryskały na obie strony stru- mienie wody z zalanych ulic, gdy przemierzali odległość dwu przecznic dzielących ich od Gromu. U kołowrotu natknęli się na Mądralę - zarzucił sobie plastykowy worek na ramiona niczym pelerynę i nonszalancko opierał się na niszczejącym rydwanie. - Dzień dobry, panno Ellen. - Przykro mi, że się spóźniłam. - Stół już czeka. - Skłonił się przesadnie, zamia- tając nisko ręką. - Tędy, proszę. Brnęli za nim przez chwasty, mocząc dół dżinsów. - Co to? - Ellen pokazała kopczyk świeżej ziemi z małym drewnianym krzyżykiem na wierzchu. - Wy- gląda jak mogiła. - Bo to jest mogiła - potwierdził Mądrala. Ellen zatrzymała się zaszokowana. - Czyja? Mądrala wskazał palcem szczyt diabelskiej kolejki. - Nie masz chyba na myśli Sunny'ego? - przeraziła się Ellen. Mądrala pokiwał głową. - Co się stało? - wtrącił się Ben. - Jak u Ikara, skrzydła stopiły mu się od słońca. Nie pomogło też oczywiście ciut za dużo koki. - Masz na myśli to, że spadł? - Ellen nie mogła w to po prostu uwierzyć. - Skręcił sobie kark i zaraz umarł. - O, mój Boże! Zawieźliście go do szpitala? - Po co? Był martwy. - Zawiadomiliście policję? - Żeby nas przepędzili z tego wspaniałego miejsca? - Wyglądał na zdziwionego, że można w ogóle zadać takie pytanie. - Wyprawiliśmy mu prawdziwy pogrzeb. Odejdź, kiedy musisz odejść. Zrób to, co musisz zro- bić... - Machnął na nich. - Chodźcie, wszyscy jesteś- my głodni. Ben spojrzał w górę na szkielet diabelskiej kolejki i przypomniały mu się wesoło dyndające nogi Sun- ny'ego. Popatrzył na strapioną twarz Ellen. - Mądrala ma rację, ludzie umierają, ale życie toczy się~ dalej. Nic nie powiedziała. Kiedy zbliżyli się do góry odpadków zamieszkiwanej przez jej podopiecznych, miejsce to wydało im się bardziej opustoszałe niż zwykle. Ben nigdy nie wiedział, skąd oni wypełzną, lecz Ellen zaraz zorientowała się, że coś jest jest nie tak. - Gdzie się wszyscy podziali? - Choo-choo i Latawiec na zimę przenieśli się na południe. - Mądrala dorzucił parę gałązek do prze- rdzewiałego metalowego kociołka, gdzie tlił się ogień pod rondelkiem z kawą. - Gdzie to jest? - spytał Ben. - Trzy przecznice dalej, pod Belt Parkway. - Mąd- rala żarłocznie wgryzł się w kanapkę z serem. - Hm... dobre i gorące. - To chyba rozsądny pomysł - rzekł Ben. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak można przetrwać deszcz w tekturowym pudle. - Dlaczego ty tam się nie przeniesiesz? - Nie wytrzymuję tych pociągów jeżdżących nad głową tam i z powrotem. - Gdzie jest Jello? - Ellen rozglądała się dokoła. Mądrala, z pełnymi ustami, wskazał głową w tył, za diabelską kolejkę. Szafa chłodnicza rozpadła się, a Jello siedział skulony na mokrej ziemi, patrząc w dal szkla- nymi oczami. Podbiegła do niego. - Jello, jesteś przemoczony do nitki. Jak się czu- jesz? - Dobrze - mruknął. - Potrzebowałbym tylko syropu na kaszel. - Trząsł się jak w febrze. Mądrala kiwał głową. - Od środy jest w takim stanie. - O, mój Boże, cztery dni? - Ellen dotknęła jego czoła. - Ben, on ma wysoką gorączkę. Lepiej zawieźmy go do szpitala. - Nie pójdę do szpitala-protestował Jello, otulając szyję szalikiem i przykrywając nim swoją małą myszkę. - Lepiej jej posłuchaj -radził Ben. Wyciągnął rękę, chcąc pomóc mu wstać. Jello odprawił go lekkim machnięciem dłoni. - Nie mogę zostawić Juniora. - Gwałtowny atak kaszlu wstrząsnął jego ciałem. - Bądź rozsądny. Potrzebna ci pomoc. Ja się zaopie- kuję Juniorem - zapewniała go Ellen. Podniósł na nią nabiegłe krwią oczy. Zdawał się rozważać tę propozycję. Ben widząc jego wahanie przekonywał: - Wiesz, że możesz jej zaufać. - Wiem. - Jello przenosił wzrok z niego na Ellen. Znowu dostał ataku kaszlu. - Dobra - wychrypiał. Ben podał mu rękę i podniósł na nogi, ale chudeusz nie mógł ustać o własnych siłach. Osunął się znowu na ziemię. Ben zebrał siły, wziął go na ręce, żeby zanieść do samochodu. Nie wymagało to wielkiego wysiłku - Jello prawie nic nie ważył. 12 Było już ciemno, gdy wrócili do domu, i oboje czuli się wyczerpani. - Wiesz, Ben, przeżyłam szok, kiedy wypełniałam papiery na izbie przyjęć, bo nawet nie znam jego nazwiska. - No to co napisałaś? - Jello Bob. - Równie dobrze może to być nazwisko. - Głos Bena brzmiał smutno, głucho. Ellen popatrzyła na niego. Wydał jej się zaabsor- bowany własnymi myślami. Wróciła do swojego zajęcia - przetrząsała szafę w poszukiwaniu czegoś, co mogło- by służyć jako domek dla Juniora. Pudełko od butów. Doskonale. Zrobiła w nim dziurki, wysłała papierowym ręcznikiem i włożyła do niego myszkę. - Nie martw się, Junior, Jello wyzdrowieje. Po- stawią go tam na nogi. - Położyła pudełko na stole w kuchni i podniosła wzrok. Ben wyciągnął z kredensu butelkę i nalał sobie wódki do kieliszka. Ellen była zdumiona. Nigdy nie wi- działa, żeby pił. Już zamierzała spytać, co go do tego skłoniło, ale coś w nim - może wyraz twarzy przypominającej maskę - ostrzegło ją, żeby milczała. Rozkruszyła krakersa i ukroiła kilka kawałeczków sera. Myszka chrupała je z zadowoleniem. Ellen nakryła pudełko pokrywką z dziurkami. Ben nalał sobie następny kieliszek. Teraz już Ellen nie mogła się pohamować. - Nigdy przedtem nie widziałam, żebyś pił. - Nienawidzę szpitali. - Domyśliłam się. - Od śmierci mojej żony, prawie dwa lata temu, po raz pierwszy byłem w szpitalu. Szkoda, że nie trzymała języka za zębami. Nie wie- działa, co teraz zrobić. Nalała sobie też wódki - stra- piony lubi towarzystwo. Ben poszedł do saloniku, siadł na kanapie. Udała się w jego ślady i ulokowała się naprzeciwko, na fotelu. Wychylił trunek. Czekała cierpliwie. Jeśli ma ochotę ~: na rozmowę, to jest tu, a jeśli nie, to też dobrze. Dotrzyma mu po prostu towarzystwa. Czasami lepiej siedzieć z kimś w milczeniu. Okazało się, że ma jednak ochotę na rozmowę. - Betty miała Alzheimera.- Spojrzał na nią oczami tak pełnymi bólu, że serce jej się ścisnęło.- Czy wiesz, co to za choroba? - Wiem, bardzo smutna - rzekła cicho.- W bib- liotece mamy wiele artykułów na ten temat, choć w is- tocie rzeczy mało o niej wiadomo, naprawdę... Kiwnął głową. - Na początku nikt się nie orientował, co się dzieje. Była tylko ta... ta zmiana osobowości. Betty jednak wiedziała, wcześniej niż lekarze. Prosiła, bym obiecał, że nigdy nie oddam jej do zakładu. - I obiecałeś? - Oczywiście, i obietnicy musiałem dotrzymać. - To chyba było trudne. - Bez żartów. - Na jego twarzy malowało się cierpienie. - Sam się nią opiekowałeś? Pokiwał głową. - Betty była zawsze taka wesoła, pełna optymizmu, skłonna do żartów... i patrzeć, jak strasznie podupada, ma zamącony umysł, robi się agresywna... - Agresywna? - Aha, wpadała we wściekłość z powodu zupełnych drobiazgów. Biła mnie pięściami po twarzy. - Wes- tchnął w udręce. - To już nie była moja żona. Czułem, że moja żona umarła. Przerwał. Zapadła ciężka cisza. Ellen czekała. - Siadywałem koło jej łóżka. Nie poznawała mnie. Patrzyła nie widząc... popijała wodę sodową... wyjadała galaretki z talerza z łakociami... Dostawała szału, jeśli nic na nim nie znajdowała. Początkowo myślałem, że uwielbia słodycze, potem odkryłem, że nie o to chodzi. Chciała tylko, żeby talerz był pełen... orzechów, rodzy- nek, dmuchanej kukurydzy, wszystko jedno czego... - Wzrok miał wbity w podłogę. - I co się potem stało? Jego odpowiedź zabrzmiała ostro. - Umarła na dobre. Ellen nie wiedziała, co powiedzieć. Z trudem po- wstrzymywała łzy. Spojrzał na nią, domyślił się w niej pokrewnej du- szy, zobaczył milczącą pociechę w oczach pełnych łez. Zapytał cicho: - Chcesz wiedzieć, co naprawdę się stało? - Tak - szepnęła. - Nikomu nigdy tego nie mówiłem. Znowu zapadło ciężkie milczenie. Po chwili, jakby po- godzony z koniecznością tej spowiedzi, zaczął mono- tonnym głosem: - Myślałem o tym długo. I zro- zumiałem, że muszę to zrobić. Nie miałem innego wyjścia. Ktoś musiał zdobyć się na to, żeby tę nieszczęs- ną istotę wyzwolić z udręki. - Umilkł. - Och, Ben, nie musiałeś... - Chciałem. - Zwiesił głowę i ledwo słyszalnym głosem ciągnął: - Wziąłem buteleczkę pigułek nasen- nych... wysypałem je na talerz z łakociami. Ellen bała się oddychać. - Patrzyłem, jak popijała wodę sodową i pogryzała łakocie... aż talerz był pusty. Siedziałem tam, póki nie usnęła: Znowu przerwał. Cisza wydawała się Ellen niemal nie do zniesienia. - Czy źle postąpiłem? - pytał jakby sam siebie. - Dręczą mnie koszmarne sny. Myślę jednak, że zrobiłbym to po raz drugi. Nie mogłem znieść widoku Betty w tym stanie, a nie mogłem złamać obietnicy i oddać jej do zakładu. - Bardzo ją chyba kochałeś? - Tak. Bardzo. Wolno wstał i podszedł do okna. Pod wpływem nocnego chłodu deszcz zamienił się w śnieg. Ben roz- sunął zasłony i patrzył na wielkie białe płatki iskrzące się w świetle latarni. Leniwie opadały na ulicę, gdzie już zaczynał się tworzyć ledwie dostrzegalny biały tren. Czuł się lekki jak te płatki śniegu. Uwolniony od ciężkiego brzemienia. Czysty. W oddali rytmiczny szum ruchu ulicznego przerywało bicie zegara z gmachu banku. Obejrzał się i popatrzył na Ellen, która wciąż siedziała w nie zmienionej pozycji. - Nie zamierzałem cię przygnębiać. - Nie szkodzi - powiedziała cicho. - Winna ci jestem rewanż. Zaniósł kieliszki do kuchni i wstawił do zlewu. - Z kim będzie spać, z tobą, czy ze mną? - Pokazał palcem pudełko od butów. Zanim zdążyła odpowiedzieć, już zdecydował. - Zabiorę ją do siebie... No to dobrej nocy. - Dobrej - mruknęła. Patrzyła, jak idzie do swego pokoju niosąc ostrożnie pudełko od butów. Nie obejrzał się za siebie. Siostra Clarita powiedziała, że bardzo jej przykro, ale nic nie może zrobić. Wyglądała na szczerze zmartwioną, gdy informowała Ellen, że chętnie porozmawia z matką przełożoną w sprawie Jello, lecz i ona na pewno nie będzie mogła nic zrobić. Wszystkie decyzje dotyczące pieniędzy leżały wyłącznie w gestŹŹ administratora szpi- tala, pana Teda Grabowskiego. Owszem, szpital należy do zakonnic, sprawy finansowe jednak są tak skom- plikowane... i tak dalej, i tak dalej. Ellen wiedziała, co to oznacza. Pan Grabowski widział życie w kategoriach "winien" i "ma". Człowiek bez- domny, taki jak Jello, to podwójny debet. Oczywiście, Jello będzie leczony bezpłatnie, póki uważany jest za nagły wypadek. A potem, gdyby niezbędna była dalsza opieka medyczna, trzeba będzie przenieść go do okrę- gowego zakładu. Jello zdumiewająco szybko leczył się z zapalenia płuc, które tu go sprowadziło. Ellen codziennie widziała wyraźne polepszenie. Trudno byłoby jednak mówić już o trwałej poprawie, nadal zatem należało rygorystycznie kurować pacjenta antybiotykami. Dobre odżywianie, dużo snu, a przede wszystkim żadnego alkoholu, powin- ny dokonać reszty. Gdyby Jello przekazano do okręgowego zakładu, prawdopodobnie by uciekł. Z wielkim trudem udało się przecież przywieźć go tutaj. W ciągu tygodnia będzie znowu w takim stanie, w jakim był przed szpitalem. I co wtedy? Pan Grabowski raczej nie zechce wziąć pod uwagę upodobań Jello. Co ma powiedzieć, żeby go przekonać? Argumenty logiczne nie zdadzą się tu na wiele. Może gdyby wybuchnęła płaczem i zalała się łzami. - Przykro mi, że pozwoliłem na siebie czekać. - Pan Grabowski wbiegł do swego gabinetu. Wiecznie się śpieszył i mówił dwa razy szybciej, niż chodził. Był to niski, tęgi mężczyzna, nosił obcisłe garnitury, z których niemal się wylewał. Jadł chyba zbyt dużo polskich kiełbasek. Nie widziała go od jakiegoś czasu, bo nie miała powodu, i teraz wydał jej się jeszcze tęższy. Sztywny kołnierzyk koszuli wpijał mu się w gruby kark, a zwisający fałd tłuszczu domagał się uwolnienia. Pan Ted Grabowski klapnął ciężko na krzesło za biurkiem. - Miło mi cię, Ellen, widzieć, jak zawsze zresztą. Wysłuchuję każdego dnia tyle skarg, że chodząc po szpitalu z przyjemnością słyszę z ust lekarzy pochwały na twój temat. - Pokręcił szyją uciskaną przez koł- nierzyk. - Co mogę dla ciebie zrobić? Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: - Chodzi o tego bezdomnego pacjenta, którego przyjęto przed kilkoma dniami. - Miał zwyczaj odpowiadać na wszystkie swoje pytania. - Tak, to jest... - Jesteś dobrą osobą, Ellen. I słyszałem o twojej wspaniałej działalności wśród bezdomnych. - Staram się... - Musisz jednak zrozumieć, że do moich obowiąz- ków należy prowadzenie tego szpitala w taki sposób, w jaki prowadzi się przedsiębiorstwo. Bezpłatna opieka, jaką możemy zaoferować, ma swoje granice. - Ale czy nie możemy... - Jestem pewien, że twój przyjaciel... jak się na- zywa?... Yello, tak? Gdzieś to zapisałem... O, tutaj. - Wziął do ręki jakąś teczkę. - Pan Jello Bob będzie mieć właściwą opiekę w zakładzie okręgowym. - Czy nie ma jakiejś możliwości... - Wiem, że chciałabyś go tu zatrzymać, ale nie mam ku temu podstaw, o ile któryś z lekarzy nie zechce leczyć go za darmo. - Och, to byłoby... - Masz wielu przyjaciół, spróbuj, może uda ci się to załatwić. A wówczas - pochylił się nad biurkiem, na szyi wystąpiły mu żyły, uśmiechnął się - będziemy musieli tylko wypisać pokój. Dał jej dość czasu na podziękowanie. Którego z lekarzy mogłaby przekonać? Jadąc windą na piętro, gdzie leżał Jello, dokonywała w głowie prze- glądu lekarzy. Kilku doktorom wyświadczyła ostatnio specjalne przysługi. Zdecydowała się na doktora Fineberga. To najlepszy wybór. - Gdzie Junior? - powitał ją pytaniem Jello, gdy weszła do jego pokoju. - Bądź rozsądny, Jello. Nie mogę codziennie prze- mycać tu twojego ulubieńca. W tym tygodniu widziałeś go parę razy. Jest pod dobrą opieką. - Och, przepraszam, panno Ellen - powiedział Jello niespecjalnie skruszony. - Teraz skoncentruj się na swoim zdrowiu. - Wiem, wiem... jak się stąd wydostanę, to się poprawię. - Musisz przestać pić, tylko tyle. - Och, wątpię, żebym poprawił się tak bardzo. - Przez świeżo przyciętą brodę przemknął radosny uśmiech. - Niewłaściwe podejście. -Ellen potrząsnęła głową z dezaprobatą. Do pokoju weszła wysoka muskularna siostra. - Pan Jello Bob? - zapytała. Ellen się roześmiała. - Jeden i ten sam - oświadczył Jello. - Oto pańskie lekarstwo. - Nie chcę brać żadnego lekarstwa. - Musi pan, słyszał pan, co mówił doktor Vander- mann dziś rano. - Tak, tak, tak - potwierdził Jello i połknął proszki. - Doktor Vandermann? - zdziwiła się Ellen. - To mój nowy doktor. - Od kiedy? - Od dzisiejszego rana. Uznali, że mój stan jest na tyle dobry, że można mnie przenieść do zakładu okręgowego, ale on oznajmił, że będzie mnie leczył za darmo. - Za darmo? Richard? - To prima gość i niech mu pani powie, że ja chcę jak najprędzej wrócić do domu. - Zaraz pójdę z nim się rozmówić. Nowa siostra, w typie matrony w średnim wieku, siedziała za biurkiem Giny. - Czym mogę pani służyć? - spytała grzecznie. - Nazywam się Ellen Riccio, chciałabym zobaczyć się z doktorem Vandermannem. Siostra nacisnęła guzik i zaanonsowała Ellen. - A co się stało z Giną? - Ellen zbyt była ciekawa, żeby o nią nie zagadnąć. - Och, odeszła miesiąc temu i wyjechała do Chi- cago. - Ellen! - Richard uśmiechając się od ucha do ucha otworzył drzwi. - Wejdź. - Przejąłeś leczenie Jello? - Tak. - Czy mogę zapytać dlaczego? - Wiem, jak wiele on dla ciebie znaczy. -Na twarzy Ellen musiało zapewne malować się zaskoczenie, bo dodał: - I ja... - Przerwał szukając odpowiednich słów. - Chciałem w jakiś sposób wynagrodzić przy- krość, którą ci sprawiłem. Patrzyła na niego przez chwilę. Był szczery, chciał być sympatyczny. - Doceniam tę próbę, Richard, naprawdę doce- niam... - Chciała ująć to subtelnie. - Ale nic nie może zmienić przeszłości. - Wyszło to trochę bardziej chłod- no, niż zamierzała. - Rozumiem. - Zesztywniał. - Jestem ci bardzo wdzięczna za Jello - dodała czym prędzej. - Wiem, że może to być trudny przy- padek. - Zapalenie płuc już zaczęło ustępować. Nie byłby to skomplikowany przypadek, gdybym tylko mógł jakoś sobie poradzić z tą jego wątrobą. Serce ma mocne, ale cierpi na marskość wątroby. - Co można zrobić? - Nic... o ile nie przestanie pić. - Och - westchnęła. - Powtarzałam mu to tyle razy. - Po co zatem marnujesz czas? Mówił teraz znowu jak dawny Richard. Spojrzała mu w oczy. - Bo to mój przyjaciel. - Twój przyjaciel... Nie musi tak cynicznie podkreślać tego słowa, po- myślała. - ...popełnia powolne samobójstwo. Bardziej byś mu pomogła pozwalając na przyspieszenie tego pro- cesu. - Dziękuję ci za radę. - Była teraz zła. Ruszyła do drzwi. - Przepraszam cię, Ellen. - Chwycił ją za rękę. - Zostań, proszę. Czy nie moglibyśmy omówić innych spraw? Uwolniła rękę. - Nie sądzę, żebyśmy mieli inne sprawy do omó- wienia. - I wyszła, zanim mógł ją znowu zatrzy- mać. Milt uniósł wieko pudełka od butów i zajrzał do wnętrza. Ze środka spoglądały na niego oczka jak dwa czarne paciorki. - Jesteś myszygene, Ben? Wynająłeś się do opieki nad... szczurem? - To mysz - poprawił go Ben. - I oddaję ją dzisiaj. Jello wychodzi ze szpitala. - I jesteś na ty z tym włóczęgą. - Milt kiwał z niedowierzaniem głową. W odpowiedzi Ben wręczył mu sztangi. Milt wzruszył ramionami i zaczął ćwiczyć licząc na głos: - Raz, dwa, trzy... A co z tobą i tą dziewczy- ną? - Mniejsza o mnie, nie wypadaj z rytmu - dopin- gował go Ben. - Osiem, dziewięć... - Dymasz ją? Ben poczuł, że się czerwieni. - Daj spokój, Milt. Ona mogłaby być moją córką. - To powstrzymałoby mniej więcej pół procenta mężczyzn na świecie. - Wobec tego ja zaliczam się do tego pół pro- centa. Milt upuścił sztangi na podłogę, na co zawsze Ben się krzywił, i przeniósł się na stopniowchod. Na jego obliczu malował się szeroki uśmiech. - Jeśli jej nie dymasz, to ja nie wiem, co to jest. Ale służy ci to. Od lat tak doskonale nie wyglądałeś. Ben nie chciał roztrząsać z Miltem tej sprawy, udawał więc, że jest zajęty wkładaniem ziarenek kukurydzy do pudełka Juniora. - Jeśli możesz się oderwać od swojego ulubieńca, to mam dla ciebie kolejnego szczura, którym trzeba się zająć. - Hę? - Potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o Dona Arnol- da. - Tego wyjca? - Proszę cię, Ben, już się nie używa tego słowa. Ben wzniósł oczy do góry. - Przepraszam, pieśniarza. - Jeszcze gorzej, ale mniejsza o to. Posłuchaj, wresz- cie go znaleźli. - Nie wiedziałem, że zginął. - No, staraliśmy się tę historię uładzić, ale kiedy Dawn go wywaliła, on zniknął. Poszedł w pijackie tango. Musieliśmy odłożyć jego wielkie tourn‚e po JaponŹŹ, a to kupa jenów. Michaelson szaleje. - Tu przystopuj, Milt. Ja nie będę śpiewać w Ja- ponŹŹ. - O, tego właśnie mi potrzeba, drugiego komika. Od niego się zaczął cały ten bajzel. - Dobra, czego chcesz ode mnie? - Powinieneś się nim zająć, odchudzić go, dopro- wadzić do dobrej formy. - Czy on będzie mnie słuchał? - Dopilnuję tego. - Okej. - Ben się zgodził, choć niezbyt chętnie. - Przyprowadź go. - Nie mogę go przyprowadzić. Nie może się pokazywać w tym stanie. Ty musisz do niego pojechać. - A gdzie on jest? - Trzymamy go na Fire Island. - Na Fire Island? W środku zimy? - Doskonałe miejsce. Nikt go tam nie zobaczy. Bary i sklepy alkoholowe są pozamykane. A do tego promy nie pływają. Nie ucieknie. - A jak ja się tam dostanę? - Poślemy cię helikopterem z Bennett Field. To zabierze mniej niż pół godziny. Helikopter poczeka i zabierze cię z powrotem. Ben szybko policzył: - Droga tam i z powrotem godzinę, powiedzmy, jakąś godzinę tam... Okej, zrobię to, ale będzie cię to kosztować. - Agencja za wszystko zapłaci. Ile? - Tysiąc dolców za razik. Nawet na Ellen zrobiło to wrażenie, gdy opowiedział jej o tym wieczorem. - To jesteś taki dobry? - Tak, jestem. - No, z pewnością wybierasz sobie ważnych klien- tów. - Za to tego jedynego klienta, na którym mi zależy, nie mogę zdobyć. - Kogo? - Ciebie. - Och, przestań, wiesz, że nie mam czasu. Poza tym przez cały dzień biegam po szpitalu i dość się nagimnas- tykuję. - A stale narzekasz, że boli cię krzyż. Wiesz, skąd się bierze ten ból? - Przypuszczam, że ty mi to powiesz. - Owszem, za długo siedzisz zgarbiona przy kom- puterze. - Zademonstrował jej to pochylając się nad stołem kuchennym. - Och, mam nadzieję, że tak nie wyglądam. - Powinnaś wzmocnić sobie mięśnie brzucha. - Boli mnie krzyż, nie brzuch. - Tajemnica wzmacniania słabego miejsca polega na tym, że pracuje przeciwległa grupa mięśni. Widziałaś kiedy tych atletów o wypukłych klatkach piersiowych, co to chodzą pochyleni jak goryle? Zaśmiała się widząc, jak ich naśladuje. - Właśnie tak. Oni zaniedbują przeciwległe mięśnie. - Nie rozumiem jak... - Chodź tu i siądź. Posłuchała. Wziął jej rękę i położył na brzuchu. - Czujesz? - Tak. - Dobrze, a teraz wciągnij brzuch. Wciągnęła brzuch i automatycznie się wyprostowała. - Widzisz, co się dzieje? - Tak, ale wciąż mnie tu boli... - Podciągnęła sweter i wskazała miejsce w pasie. Dotknął ręką nagiej skóry - była gładka i ciepła. - Ten ból powinien zniknąć, jeśli wzmocnisz sobie to. - Druga ręka znalazła się na jej brzuchu. - Gdybyś mógł mnie trzymać w ten sposób przez cały dzień, nie miałabym żadnych kłopotów. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, przez jego rękę nagle przeszedł jakby prąd elektryczny. Czym prędzej ją puścił. Przywykł do dotykania swoich klientek. To jednak było co innego. Zupełnie co innego. 13 Ben odsunął z drogi stolik do kawy, przeniósł fotele pod ścianę, zwinął dywan. - Zamieniasz pokój w studio taneczne? - pod- kpiwała sobie Ellen, niemniej czuła się podekscytowana. Wrócili właśnie z filmu Zapach kobiety i wreszcie się zgodziła, żeby uczył ją tańczyć tango. Ten film ukazał jej tango w nowym świetle - nie jako coś sztywnego i staromodnego, lecz egzotycznego i podniecającego. Przez chwilę chciała włożyć czarną wężową sukienkę, taką jaką miała dziewczyna w kinie, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Chociaż z drugiej strony dżinsy i gruby sweter to strój niezbyt odpowiedni. Kiedy Ben zajęty był szukaniem muzyki, ona zniknęła w garderobie. Wychynęła stamtąd w sukience z kwie- cistej cienkiej dzianiny rozszerzającej się ładnie od bioder w dół i w płaskich pasujących do niej pantofel- kach. Ben klęczący przy stereo zlustrował ją od stóp do głów z uznaniem. - Widzę, że mam pilną uczennicę. Uśmiechnęła się wyczekująco. - Pierwsza rzecz, jaką musisz wiedzieć o tangu - oznajmił wstając - to to, że partnerzy nigdy nie dotykają się ciałami powyżej pasa. - Taki seksowny taniec i bez dotykania się ciałami? - Nie powiedziałem bez dotykania się, powie- działem bez dotykania powyżej pasa. - Ach, wielka różnica. - Tango narodziło się w Argentynie, kraju katolic- kim, gdzie kobiety bardzo były pilnowane. Tylko tak mogły się zbliżyć do swoich partnerów. - I dlatego udawano, że przestrzega się tego w spo- sób rygorystyczny? - Zgadłaś. - Podszedł do niej z wyciągniętymi rękami. - Dość już historŹŹ. Gotowa jesteś? Skinęła głową, a on objął ją ramieniem, lekko, jakby po ojcowsku. - Zaczniemy od kroku spacerowego. - Okej. - Robimy dwa wolne kroki do przodu, nie patrząc na partnera lub partnerkę tylko prosto przed siebie... Kiwnęła głową, pamiętając, jak to robił Al Pacino. - ...po czym ty się obrócisz, żeby na mnie spojrzeć, i zrobimy dwa szybkie kroki w bok. - I to wszystko? - Nie, jest jeszcze jeden krok... wolny, przy nim możesz się przechylić, jeśli zechcesz. Ellen zachichotała. - Nie śmiej się. To bardzo poważny taniec. Spróbowała zrobić poważną minę. - To zaczynamy. - Dotknął stopą guzika włączając stereo i pokój przepełniła melancholijna melodia. - Te- raz - ułożył jej ciało - twoje biodro powinno przycis- kać się do mojego, gdy kierujesz mnie naprzód. - Kieruję? - Tak, w tej części kobieta prowadzi. - Kobieta prowadzi? - dziwiła się. - Owszem. - To mi się podoba. - Ale nie kołysz się, nie trzęś i nie stawaj na czubkach palców. - Okej. Ben dyktował tempo: - Wolno, wolno. - Zrobili dwa kroki do przodu. Jak tylko powiedział: - Szybko, szybko - Ellen straciła głowę i potknęła się w środku obrotu. Zawstydziła się, że nie potrafi zrobić trzech kroków bez pomyłki. - Przepraszam. Taka niezdara ze mnie. - Wcale nie, to przecież twoja pierwsza próba. - Jesteś pewien, że chcesz dalej próbować? Zignorował to pytanie. - Zwróć przez chwilę uwagę na mnie. - Odszedł od niej i objął wyimaginowaną partnerkę. Obserwowała, jak płynnie, elegancko krąży po pokoju w rytmie muzyki. Tango w jego wykonaniu było inne od tego, które widziała na filmie, bardziej spokojne, niemal subtelne, a przy tym pełne tłumionego wigoru. Przypominał jej pełne wdzięku zwierzę - skradającego się jaguara. Ujrzała siebie w jego ramionach i natychmiast opuś- ciło ją zażenowanie i lęk. Wiedziała, że potrafi zatańczyć. - Spróbujmy raz jeszcze. - Objął ją w pasie. - Stąpaj po podłodze... jakbyś brodziła w wodzie. - Dobrze, gotowa jestem się zamoczyć. Skwitował to śmiechem. - Żadnych śmichów-chichów - upomniała go. - To bardzo poważny taniec. - Nie ma to jak przemądrzała uczennica. Tym razem wykonali tę fazę tańca bezbłędnie. - Powtórzmy to raz jeszcze. - Wolno, wolno - szeptała - szybko, szybko, wolno. - Świetnie - pogratulował. - I tylko tyle? - Niezupełnie, ale wszystko inne przebiega w tym samym rytmie. Jak już to opanujesz, reszta będzie łatwa. Miał rację, tak było. Poprowadził ją wokół pokoju, pokazując coraz bar- dziej skomplikowane figury - pochylali się, rozłączali, wirowali i znowu się schodzili. Dla Ellen było w tym coś fascynującego i oznaczało całkowicie nowe doświadczenie. Melancholijna muzyka urzekała ją, wprawiała w trans, a jednocześnie w roz- koszne podniecenie. Nigdy przedtem nie czuła się tak podczas tańca. Ben też nie. Tańczył tango wiele razy, po mistrzow- sku, z wdziękiem. Wiedział, że jest dobrym tancerzem. Ellen przy całej swojej niepewności i chęci do nauki nadała jednak tańcowi zupełnie nowy wymiar. Kiedy wykonali bez potknięć sekwencję figur, odczuwał taką radość, jakiej nie zaznał nigdy, nawet wtedy gdy wygrał pierwszą nagrodę w konkursie, zwyciężając setki innych tancerzy. Nie miał pojęcia, jak długo tańczą - nastawił ste- reo na stałą grę, a nie wiedział, ile razy taśma się przewinęła. Wiedział jedynie to, że nie chce, by muzyka umilkła. Dobrze im się teraz tańczyło. Zajrzał Ellen w oczy. Były promienne - jej też przypadło to do gustu. Odsunęli się od siebie w kroku spacerowym, potem zeszli przy trzecim kroku. Ellen wygięła się przesadnie do tyłu, przyciskając biodra do jego bioder. Nagle zdał sobie sprawę z ciepła jej ciała i odczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Zaczynała się erekcja. Nie mógł jej powstrzymać, nie chciał. Ellen musiała ją wyczuwać, nie odsunęła się jednak i jej twarz niczego nie zdra- dzała. - Wolno, wolno - szeptała. Te słowa miały teraz dodatkowy sens. Obróciła się i ich wzrok się spotkał. To była kwestia ułamka sekundy - pocałować ją albo przystopować. Przystopował i schylił się, żeby wyłączyć muzykę. W głowie mu się kręciło. Chwała Bogu, w porę się opamiętał. Co on wyprawia, podnieca się tą młodą dziewczyną? Seks został wyeliminowany z jego życia. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni kochał się z Betty. A po jej śmierci nie odczuwał nawet sporadycznej potrzeby, żeby się onanizować. Nie przeszkadzało mu to - przecież impotencja to rzecz normalna, kiedy się człowiek starzeje. Skąd się więc wzięła ta erekcja? Zdawał sobie sprawę, że wywołało ją ciepło jej ciała. Czy ona też czuje się podniecona? E, to tylko ten ta- niec, choć ciałem musiała wyczuć erekcję... i nie od- sunęła się od niego. Daj spokój, przykazał sobie kate- gorycznie. - Późno już - burknął. - Tak, czas iść do łóżka. Te słowa przyprawiły go o następny dreszcz. Podniósł się nie patrząc w jej stronę. Opuścił rękę zakrywając wybrzuszenie spodni i powędrował do ła- zienki. Usłyszał za sobą cichy głos. - Dziękuję za lekcję. Zdobył się tylko na to, żeby powiedzieć: - Dobra- noc. Pod miłosiernie zimną wodą prysznica erekcja ustą- piła. Osuszał się trąc ciało tak mocno, jakby chciał zlikwidować w ten sposób zamęt w swoich myślach. 'Wytarł ręcznikiem czuprynę, po czym rzucił go i poszedł do łóżka. Wyciągnął się na chłodnej pościeli. I wtedy... erekcja powróciła. To śmiechu warte. Potem usłyszał, że drzwi wolno się otwierają. Z korytarza wpadał do pokoju promień światła wy- dobywając z ciemności zarys jej nagiego ciała. Stała tam w milczeniu, czekając, aż on się odezwie. Ben nie mógł wykrztusić słowa. Czuł się tak jak na pierwszej randce - kłębiły się w nim lęk i oczekiwanie. Odrzucił kołdrę, zapraszając ją do siebie. Szła cicho ku niemu, po czym położyła się, ledwie dotykając go ciałem. Serce mu waliło. Obrócił się w stronę Ellen i natknął się na jej otwarte usta poszukujące jego warg. Był to namiętny pocałunek angażujący wargi i język. W ciemnościach drżące z podniecenia ręce Bena wolno sunęły po jej gładkiej skórze, wymacując krągłości ciała. Czy doprawdy ofiarowywała mu siebie? Jakby w odpowiedzi na to pytanie przetoczyła się na niego i oparłszy się na łokciach przesuwała w górę i w dół muskając piersiami jego tors. Czuł, jak twardnieją jej sutki. Ujął w dłoń jedną pierś, przysunął ją do ust. Czuł, jak pod wpływem jego warg brodawka robi się coraz większa. Teraz Ellen uklękła nad nim i ogarnęło go uczucie upojenia. Jak cudownie być biernym. On, który przez całe życie wydawał polecenia, posłuszny był teraz jej rozkazom. Sięgnęła ręką do jego członka, twardego i naprężo- nego, i wprowadziła go w siebie. Była tam gorąca i wilgotna, gotowa na przyjęcie. Jego! Kiedy skończyli, pocałowała go delikatnie w usta, powieki, czoło, policzki - pocałunki były lekkie jak piórko - i cicho wyszła z pokoju. Nie padło ani jedno słowo. Raz tylko wydało mu się, że słyszy szept: - Wolno, wolno... Nazajutrz rano Ellen jeszcze spała, gdy Ben wyszedł z domu specjalnie wcześnie, unikając spotkania. Wie- dział, że obydwoje czuliby się niezręcznie. Co mógłby jej powiedzieć? Podziękować? "Ellen, przywróciłaś do życia zdech- łego ptaszka. Jestem ci wdzięczny". O, Boże, pomyśli, że teraz będzie wciąż tego chciał. Usprawiedliwiać się? "Ellen, bardzo mi przykro. To już się nigdy nie powtórzy. Nie mam pojęcia, co mnie opętało ostatniej nocy". Ale przecież ona też tego chciała. Sama przyszła do niego do pokoju. Jedno jest pewne - nie można zachowywać się jak dawniej, udawać, że do tego nie doszło. I tak nadszedł czas, żeby się wyprowadzić. Pierwotnie mowa była o dwu miesiącach, przedłużył ten okres nadmiernie. Tego wieczoru, wróciwszy do domu, zastał ją w ku- chni. Mieszała rozpuszczalną kawę w kubku. - Cześć, Ben - powitała go wesoło. - Jaki miałaś dzień? - spytał niezobowiązująco, czekając, aż Ellen powie coś na temat ostatniej nocy. Nie zrobiła tego jednak. Opowiadała o szpitalu, o kło- potach Goldie z mężem, o śnie, jaki niedawno miała siostra Clarita, w którym anioły jeździły na delfi- nach. - Ta zakonnica ma bzika - mruknął Ben, ale czuł się zakłopotany. Ellen robiła wrażenie szczęśliwej, całkiem spokojnej i paplała wesoło. Usiłował dopatrzeć się w jej oczach jakiegoś błysku świadomości, lecz niczego nie zauważył. Zupełnie jakby minionej nocy nic się zdarzyło. A może mu się śniło? - Hm, Ellen... - Postanowił chwycić byka za rogi i mieć to z głowy. - Słucham cię. - Nie wiem, co mnie opętało ostatniej nocy. - Zde- cydował, że najlepsza będzie potulność. Przynajmniej Ellen nie będzie się mogła na niego wściekać, jeśli weźmie na siebie całą winę. - Przykro mi. - Przykro? A z jakiego powodu? - No... nie miałem prawa... - Nie miałeś prawa? - Uważam... że to była moja wina. - O czym ty mówisz? Przyszłam do twojego pokoju, nie ty do mojego. Trudno byłoby temu zaprzeczyć. - Wiem, ale... - Ale co? - Rozumiem, że to, co się wydarzyło... - Ben się za- jąknął. Nie oczekiwał takiej reakcji z jej strony. - Myś- lałaś, że lecę na ciebie. Zrobiło ci się mnie żal... i... Ellen patrzyła na niego. - Myślisz, że przespałam się z tobą z litości - Nie, nie... ja tylko... - Zaczął się jąkać. - Dziękuję pięknie! - wybuchnęła. - Ja tu jak ta głupia wyobrażam sobie przez cały dzień, że coś pięk- nego wydarzyło się ostatniej nocy, a ty mi teraz mówisz, że to bez znaczenia. Ben zaniemówił. Patrzył, jak Ellen wybiega z kuchni. Zatrzasnęła za sobą drzwi do sypialni. Nie wiedział, co robić. Poszedł za nią korytarzem i zatrzymał się koło jej pokoju. Przez drzwi słyszał przytłumione dźwięki - coś upadło, odkręciła kurek w łazience. Dupek z niego pierwszej klasy. Dlaczego musiał to zepsuć? Dlaczego nie mógł przyznać, że miniona noc była jedną z najwspanialszych nocy w jego życiu? Określiła to jako "coś pięknego". Nie brała pod uwagę złych uwikłań, jakie mogły się za tym kryć. Poszedł do swojej łazienki, stanął przed umywalką i opłukał sobie twarz zimną wodą. Oglądał się w lustrze, pozwalając, by krople wody ściekały do umywalki. Twarz, którą widział, nie wyglądała wcale źle - trochę więcej zmarszczek, niż by sobie życzył, ale twarz pełna wigoru, ciekawości i życia. Wczorajszej nocy przekonał się, że jest żywy pod k a ż d y m względem. To było coś, co należało uczcić. Nabrał powietrza w płuca i wyszedł z pokoju. Znalazł Ellen w kuchni, gdzie pałaszowała kanapkę z masłem orzechowym i galaretką - w ten sposób grała mu na nosie. Usiadł naprzeciwko i zaczął smarować masłem orze- chowym kawałek chleba. Wydało mu się, że widzi w kącikach jej ust jakby cień uśmiechu. Nie odezwała się jednak. Ugryzł kęs chleba. - Wiesz, to nie jest złe. Może myliłem się w wielu sprawach. - Uważaj. Możesz w tym zasmakować. - Dojadła swoją kanapkę i teraz dopijała resztę kawy. - Z a s m a k o w a ł e m w czymś minionej nocy. To... to była jedna z najlepszych nocy w moim życiu. Przyglądała mu się przez chwilę, jakby chcąc się upewnić, że mówi serio. Potem kiwnęła głową. - Okej. - Sygnalizowało to zarówno rozejm jak i przebaczenie. Odetchnął z ulgą. Wzięła ze stołu kubek po kawie i odwrócona plecami myła go w zlewie. - Masz piękną pupcię - powiedział cicho. Kubek szczęknął o zlew. Obróciła się. - Jesteś pijany? - Czuję się tak, jakbym był. Czuję się tak - spojrzał na nią - jak wtedy kiedy po raz pierwszy robiłem te rzeczy... ze starszą ode mnie dziewczyną. Mieszkała nad moim kuzynem. Kierowała mną podczas tego... To było podniecające, ale też dziwne, tak wiele nowych wrażeń. Wróciła do stołu, usiadła i słuchała. - Dałaś mi, Ellen, coś, czego nie spodziewałem się znowu zaznać. Nie mogłem uwierzyć, że miniona noc miała również dla ciebie znaczenie. - Och, Ben... - Wyciągnęła rękę przez stół, do- tknęła jego dłoni. - I... przypuszczam, że kiedy przed chwilą palnąłem gafę, to właściwie próbowałem pytać: Co my teraz zrobimy? - No cóż, ja powiedziałabym mniej więcej to samo. Spojrzał na nią zdziwiony. Uśmiechała się od ucha do ucha. - Skoro to osiągnąłeś, to popisuj się tym, używaj tego, delektuj się, dobrze? - Dobrze. - Pokiwał głową i również się uśmiech- nął szeroko. Chwycił ją za rękę, wstał i pociągnął do siebie. - Teraz ja będę prowadził. 14 Ponadmetrowa góra brudnego śniegu, koło której stał Ron Michaelson, w niewielkim stopniu mogła go osłonić przed ostrym wiatrem smagającym tarmakową płytę prywatnego sektora lotniska Newark. Milt był wściekły, że tu jest, ale nawet on musiał się zdobyć na odrobinę współczucia dla nieszczęsnego, drżącego z zimna Rona. Czy nikt mu nie powiedział, że jego kosztowny pro- chowiec burberry nadaje się tylko do wsiadania i wy- siadania z limuzyny? Milta natomiast ubrała Sara i przynajmniej raz był jej wdzięczny za przesadną opiekuńczość. Wełniane rękawiczki, do tego czapka w rosyjskim stylu, dwie pary wełnianych skarpet, zimowe wysokie buty, nie mówiąc o zamszowej kurtce na kożuszku - to umożliwiało oczekiwanie pod gołym niebem przy temperaturze po- niżej zera. - Cholera, ale zimno - powtórzył Ron po raz dwunasty, szczękając zębami i przestępując z nogi na nogę w mokasynach od Gucciego. - To kwestia twojej rzadkiej kalifornijskiej krwi - zażartował Milt. - Racja, powinienem być teraz na kursie gry w golfa w Palm Springs. - Zamiast czekać na jakiegoś Japońca? Ron przestał się trząść i spojrzał na Milta z błyskiem w oku. - Dla tej prowizji warto odmrozić sobie klejnoty rodzinne. Zachichotali obaj. Już niedługo. Nagle zwrócił ich uwagę przeraźliwy dźwięk syreny - w ich stronę pędziła karetka błyskając wściekle światłami., - Co to, do diabła? - Ron spojrzał pytająco na Milta. Ten wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Ledwie karetka stanęła, ujrzeli podchodzącego do lądowania srebrzystego boeinga 707. Po chwili już samolot toczył się w ich kierunku. Kiedy tylko opuszczono trap, pognali tam sanitariu- sze z noszami. Milt i Ron poszli ich śladem. W drzwiach samolotu pojawił się nieskazitelnie ubra- ny Japończyk i przywołał sanitariuszy na pokład. - To Hashikawa Taro, syn szefa - poinformował Milta Ron.- Panie Hashikawa! - krzyknął, a z ust wyleciał mu obłoczek pary. - Jak to uprzejmie, panie Michaelson, że wyszedł nam pan na spotkanie - odparł Japończyk w niena- gannej angielszczyźnie, po czym zszedł po schod- kach i ukłonił im się sztywno. Chociaż miał na sobie tylko garnitur, nie wydawało się, żeby było mu zi- mno. . - Co się dzieje? - spytał Michaelson wskazując na karetkę. - Mój ojciec jest ...- Hashikawa przerwał, jakby szukając odpowiedniego angielskiego słowa - ...nie- dysponowany. - O Boże! - Michaelson, który w przeciwieństwie do Milta wiedział, że Japończycy mają zwyczaj używać niedomówień, przeraził się nie na żarty. Milt rzucił mu pytające spojrzenie, ale Ronowi jakby odjęło mowę. - Może moglibyśmy w czymś pomóc. - Milt czuł, że ktoś z nich powinien coś powiedzieć. - Możemy zapewnić najwybitniejszych specjalistów w Centrum Medycznym Świętego Józefa, najlepszym szpitalu w Nowym Jorku. - Doceniam pańską troskę, ale umówiliśmy się już z prywatną kliniką na Manhattanie. Niedomaganie mojego ojca musi być utrzymane w ścisłej tajemnicy. Jak możecie sobie panowie wyobrazić, tego rodzaju wiadomość odbiłaby się w sposób drastyczny na cenach akcji naszej firmy. W tym momencie z samolotu wychynęli sanitariusze niosąc ostrożnie nosze, a na nich zawiniętą w koce nieruchomą postać. - O, kurka wodna. - Ron odzyskał mowę. - Jeśli on nam umrze... Milt dał mu sójkę w bok, bo jego zdaniem młody Japończyk był na tyle blisko, że mógłby to usłyszeć. - Uspokój się, Ron - mruknął - on jeszcze od- dycha. Michaelsonowi trzęsły się ręce w giemzowych ręka- wiczkach, gdy wyciągał nowy sznurek paciorków. Może z zimna, a może z nerwów - tego Milt nie wiedział. Zaczął się nimi bawić, gdy szli za noszami w stronę karetki. - Liczę na was, panowie, że utrzymacie w sekrecie naszą tajemnicę. - Hashikawa znowu im się ukłonił. - Oczywiście, oczywiście - zapewniał Ron. Kiedy sanitariusze wsuwali nosze do karetki, Milt ujrzał przez sekundę twarz starszego z Hashikawów - porcelanowa maska jak u lalki z niewielkim wąsem opadającym po obu stronach ust. Syn zręcznie wskoczył do karetki i usiadł obok ojca. - Panie Hashikawa - w głosie Rona brzmiała niemal rozpacz -odłożymy jutrzejsze podpisanie umo- Młody Japończyk spojrzał na niego z pogardą. - Tak, to byłoby rozsądne, panie Michaelson. Karetka odjechała z rykiem syreny pozostawiając Rona, który patrzył za nią bezradnie i przebierał palcami swoje paciorki. - On mnie nienawidzi - oznajmił Miltowi. - Kto? - Ten syn, on mnie nienawidzi. - Daj spokój, przesadzasz, jak może nienawidzić... - Jest przeciwny tej umowie. Nie występował prze- ciw niej tylko ze względu na respekt wobec ojca. - Przypuszczam, że tacy są właśnie Japończycy. - Jezu, Milt, co my zrobimy? - Zaczekamy, jak sądzę. - Zaczekamy? - Póki czegoś nie wymyślimy. - A ja już kazałem przyciąć nogi stołu w sali konferencyjnej. - Po co? - Na ceremonię podpisywania umowy. Milt patrzył na niego z obojętną miną. - Żeby czuli się jak w domu. Ten wysoko opłacany konsultant mówił, że musimy uklęknąć i wypić herbatę. - Dojdzie do tego, Ron. - Kiedy? Milt nie odpowiedział. - Kiedy? - krzyknął Ron, ściskając w obu rękach paciorki. Milt wzruszył ramionami. Ten jego szef to większy świr, niż przypuszczał. - Cholera! Diabli wzięli dziesięć milionów dolców. Milt nie mógł się powstrzymać od złośliwości. - Diabli wzięli twoje paciorki. Michaelson spojrzał w dół. Sznurek się rozerwał i paciorki podskakiwały teraz po zlodowaciałym tar- maku, jakby rozpaczliwie próbując uciec. Ellen patrzyła, jak helikopter startuje z Bennett Field unosząc Bena w stronę Fire Island. Zazwyczaj w nie- dzielę podwoził go Milt, ale dziś był zajęty. Miał jechać na lotnisko Newark po kogoś, kto przylatywał japońskim samolotem. Do tej pory nie poznała Milta. Czy Ben miał jakiś powód, żeby nie przedstawić jej swojemu najbliższemu przyjacielowi? Co prawda ona też nie przedstawiła Bena Goldie. Wiedziała dlaczego. Zbyt trudno byłoby wy- tłumaczyć ich związek. Ludzie mogliby tego nie zro- zumieć, mogliby krytykować. Ta cudowna więź, która ich łączyła, wciąż jeszcze była tak krucha. Oboje pragnęli ją chronić. Spojrzała na zegarek - musi się pospieszyć, jeśli chce wrócić po niego na czas. Miała mniej niż dwie godziny, akurat tyle, żeby zająć się swoimi podopiecznymi i za- raz wracać. Ostrożnie jechała samochodem Bena po oblodzonych ulicach ze zwałami brudnego śniegu. Skręciła w Nep- tune Avenue. Obok na siedzeniu stało pudło z kanap- kami. Do odtwarzacza wsunęła taśmę z ulubionym tangiem Bena - muzyka napełniała ją takim rozkosz- nym uczuciem. To tango stało się dla niej symbolem wielu rzeczy - miłości i szczęścia, uczucia i seksu, bezpieczeństwa i pewności, a ponad wszystko mężczyz- ny, który wniósł to wszystko w jej życie. Nigdy nie znała nikogo takiego jak on i, jak teraz sobie zaczynała uświadamiać, nie znała też samej siebie. Dzięki niemu poznawała różne strony własnej osobowo- ści, zapomniane dotąd lub uśpione. Pewno nadal pozo- stałyby takie, gdyby nie spotkała Bena. Weźmy choćby sprawy seksu. Zawsze uważała się za normalną, przeciętną kobietę z dość dużym doświad- czeniem w tej dziedzinie. A teraz, gdy sypiała z Be- nem, wkroczyła na nowe nie znane tereny. Choć nie zawsze udawało mu się osiągnąć wystarczającą erekcję dla odbycia stosunku, pragnął Ellen równie gorąco jak zwykle. Wymyślali więc nowe sposoby dla wyrów- nania braków natury. Badał każdy centymetr jej ciała palcami i językiem, bez pośpiechu pozwalając Ellen rozsmakować się w nowych doznaniach, a ona od- powiadała mu tym samym. Pochłonięci byli oboje poznawaniem tajemnic swych ciał i zdarzały im się zdumiewające rzeczy. Nie dążąc zwykłymi metodami do orgazmu, osiągali go i tak raz za razem, a rozkosz Ellen przewyższała wszystko, czego kiedykolwiek przedtem doznała. A jednak czuła, że to, co robili - a nawet sposób, w jaki to robili - nie wystarczyłoby, aby sprawić cud. Bo cud narodził się z tego, co kryło się poza tym, pod tym, nad tym i dookoła. Z miłości. Dzisiaj cały świat wydawał jej się cudowny, brzydota zamieniła się w piękno. Jadąc wzdłuż zatoki rzuciła okiem na Sheepshead Bay. Jej wody upstrzone nie- wielkimi białymi grzywami wyglądały tak zachęca- jąco, choć temperaturę miały zapewne bliską zeru. Zatrzymała się przy czerwonym świetle i patrzyła na opatulonych chłopców i dziewczęta, którzy dokazywali, obrzucali się kulami śnieżnymi, pokrzykiwali z ra- dości. Czuła się tak szczęśliwa, że gdyby miała czas, dołączyłaby do nich, śmiałaby się, krzyczała i tarzała w śniegu. Kierowca samochodu stojącego za nią zatrąbił, bo czerwone światło zmieniło się na zielone. Machnęła ręką przepraszająco i wjechała w Surf Avenue. Zatrzymała się w pobliżu Gromu i właśnie wyciągnęła rękę po pudło z kanapkami, gdy usłyszała znajomy głos. - Spóźniłaś się. Richard, ubrany w gruby rybacki sweter, który po- darowała mu w zeszłym roku na urodziny, otworzył drzwiczki samochodu. Zdumiała się. - Co ty tu robisz? - W przeciwieństwie do większości lekarzy odwie- dzam chorych w domach. - Uśmiechnął się ujmująco. - Pomyślałem, że powinienem obejrzeć swojego pa- cjenta, Jello. - Wziął od niej pudło. - Bardzo ładnie z twojej strony, Richard. - Zro- biło to na niej wrażenie. Przeszedł wraz z nią przez zardzewiały kołowrót, teraz cały oblodzony. - Kupiłaś auto? - spytał. - Och nie, to auto mojego współlokatora. - To miłe. Wiesz, możesz korzystać z mojego wozu - pokazał mercedesa - kiedy tylko zechcesz. Po raz pierwszy wystąpił z tą propozycją, nigdy przedtem, nawet w czasach, gdy byli "u szczytu uczu- cia", nie przyszło mu to do głowy. - Dziękuję - powiedziała, nie wiedząc, jak ma to rozumieć. Może ostatnie sukcesy i bliski awans na dyrektora sprawiły, że zrobił się tak nadzwyczajnie wspaniałomyślny. Kiedy zajęta była rozdawaniem kanapek, Richard badał Jello, który protestował, że to zupełnie zbyteczne, bo jest zdrowy. - Nie jesteś zdrowy. Wątpię, czy zażywasz swoje lekarstwo - zbeształ go Richard. Ellen przykucnęła koło nich. - Chcesz wrócić do szpitala, Jello? Jello potrząsnął głową przecząco. - Wobec tego bierz antybiotyki. - Biorę, biorę, jeden proszek przy każdym jedzeniu, tak jak mi pan mówił, doktorze. - Ile zażyłeś wczoraj? - spytał z niedowierzaniem Richard. - Jeden. - Tylko jeden? - Jadłem tylko raz. Richard podniósł się z westchnieniem rezygnacji. - Jello - powiedziała błagalnym tonem Ellen - wiesz, że musisz brać trzy proszki. - Dobrze, zaraz wezmę jeden. - Wyciągnął z kie- szeni wymiętą bibułkę, a z niej proszek. Ellen spojrzała z ukosa na Richarda. - I naprawdę pan myśli, że mi pomoże? - Tak, na pewno. Wzruszając ramionami Jello wrzucił proszek do ust i zapił go łykiem whisky z półlitrowej butelki. Richard uniósł do góry ręce, ale nic nie powiedział. Ellen była bardzo przygnębiona, gdy wracali do samochodu. - Martwię się o Jello. Nie wiem, co z nim zrobić. - A ja nie wiem, co zrobić z tobą. Rzuciła mu pytające spojrzenie. Chyba nie zamierza zaczynać wszystkiego od nowa. Owszem, zamierzał. I zabrał się do tego od razu. - Nie przyszedłem tu, żeby zobaczyć Jello, tylko zobaczyć się z tobą, Ellen. Wypuściła powietrze i potrząsnęła głową. - Proszę cię... naprawdę doceniam pomoc, jaką mi wyświadczyłeś. Ale zostańmy przy tym. - Ja nie mogę, Ellen. - Schwycił ją za ramiona. - Zbyt wiele dla mnie znaczysz. W moim życiu nie ma nikogo prócz ciebie. - Przykro mi, w moim życiu jest ktoś inny. Kwaśny uśmiech pojawił mu się na twarzy, zajrzał jej w oczy. wolno pokręcił głową. - Nie, nie ma. Znam cię zbyt dobrze. - Myślę, że stąd się właśnie wzięła część naszych kłopotów. Myślałeś, że mnie znasz, a tymczasem nie znałeś. Mówię ci prawdę, jestem związana z kimś, kto wiele dla mnie znaczy. - Któż to taki? Pytanie było bezceremonialne, niemal agresywne, ale postanowiła na nie odpowiedzieć. - Mój współlokator. Zaśmiał się krótko, z pogardą. - Daj spokój, ten stary facet? - Ma na imię Ben. Oczy Richarda nabrały surowego wyrazu, zabrał ręce z jej ramion. - Nie mówisz chyba poważnie. - Owszem. Ja go kocham. Wypowiedziała tak łatwo te słowa. I uświadomiła sobie, że nigdy nie mówiła tego Benowi. Helikopter leciał nisko nad długą opustoszałą plażą, gdzie wszystkie domy oszalowane były drewnem dla osłony przed wiatrem i chłodem. Milt znalazł naprawdę odosobnione miejsce, żeby ukryć biednego Dona Ar- nolda. Wspominając, że "zostawił Dona na lodzie", wcale nie żartował. Ten, kto by się dziś wybrał na spacer po plaży, zamieniłby się w sopel lodu. Na piaskowym cyplu, w miejscu gdzie helikopter wylądował, stał samotny wóz przeznaczony do jazdy po wydmach, a po obu jego stronach dwie opatulone postacie zasłaniały rękawicami uszy, chroniąc je przed łoskotem wirników. Byli to strażnicy Dona. Zawieźli Bena do zamożnego wiktoriańskiego domu z luksusowo urządzoną salą ćwiczeń, domu, który stał się więzieniem dla śpiewaka. Początkowo Ben uważał, że to po prostu zepsuty smarkacz. Narzekał na wszystko - na jedzenie, ćwi- czenia, żonę, która nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Lżył swoich strażników, którzy niestety nie mogli mu się zrewanżować. Za to Ben mógł i nie omieszkał tego zrobić. - No, Panie Piosenkarzu, trzeba włożyć trochę wy- siłku w codzienne ćwiczenia, bo inaczej nie uporamy się z żadnym z tych wiszących flaków. Don, który ćwiczył na dreptaku w tempie zbliżonym do ślimaczego, nie odpowiedział mu, ale też ani trochę nie przyspieszył. - Nie będę ci tego drugi raz powtarzał. To ja tu jestem szefem. Jeśli chcesz, bratku, ze mną pracować, musisz słuchać moich rozkazów, bo jak nie, to się zaraz stąd wynoszę. - Dobra, wynoś się. I niech cię szlag trafi! - Don wyraźnie miał już dość wszystkiego. Zamiast tłumaczeń czy skarg Ben stanął za nim i kopnął go w tyłek. Don się potknął, a strażnicy parsknęli śmiechem. Ben skarcił ich wzrokiem. - Zostawcie nas na chwilę, chłopcy. Mamy do omówienia pewną osobistą sprawę. Kiedy wyszli, Ben usiadł obok dąsającego się Dona. - Kolego, jak to się stało, że zachowujesz się jak świr? Przez chwilę oczekiwał ponownego wybuchu z jego strony, tymczasem Donowi zaczęła trząść się broda. - Bo jestem świr. I opowiedział mu o swoim życiu. Był biednym chłopcem z Luizjany, zaniedbywanym przez wiecznie pijanego ojca. Szkoły nie skończył. W dzieciństwie idolem stał się dla niego Elvis Presley. Marzył, żeby stać się taki jak on, naśladował jego głos, jego gestykulację, w końcu dopracował się stylu wzo- rowanego na Królu, ale też i własnego. Potem Presley wyświadczył mu przysługę, bo umarł. I nagle Don - zapowiadany jako "Następny Król Rocka" - zrobił się popularny. Nie mógł uwierzyć, że osiągnął taką sławę i stał się gwiazdą. Ten facet, pomyślał Ben, który dla milionów jest supergwiazdą, uważa siebie samego za świra. Nie jest zły, tylko usiłuje zachowywać się tak, jak w jego prze- konaniu zachowują się gwiazdy. - Wie pan, panie Jacobs... - Mów do mnie Ben. Don spojrzał na niego z wdzięcznością. - Dawn to jedyna damulka pierwszej klasy, jaką znałem. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście, gdy zgodziła się mnie poślubić. Ben słuchał cierpliwie, a on mówił o swojej byłej żonie tak ciepło, jakby zupełnie zapomniał, że to ta sama dziwka, którą przyłapał na pieprzeniu się z komi- kiem. - Gdzie ona teraz jest? - spytał. - W Palm Beach. Jej rodzina ma tam posiadłość i ona bywa w niej tylko w zimie. - Popatrzył na Bena smutnymi oczami. - Chcę, żeby wróciła. - Po tym co ci zrobiła? - Tak, czy to nie idiotyczne? - No cóż, przypuszczam, że kiedy człowiek jest zakochany, to robi różne dziwne rzeczy. Albo się zgubi... albo znajdzie siebie. Trudno się w tym wyznać. - Tak, to okropne - zgodził się Don. - Ale ja chcę, żeby wróciła. - Okej, Don, jednak najlepszy sposób na to, żeby wróciła, to wziąć się w karby. - Aha. - No to chodź, bierz te dziesięciokilowe hantle. Zastosował się do poleceń Bena. Teraz wkładał znacz- nie więcej serca w ćwiczenia. Ben był zadowolony. Zrobili przerwę na odpoczynek i wtedy Don, obficie się pocąc, spytał Bena: - Byłeś kiedy zakochany? - Oczywiście że tak. Teraz też jestem zakochany. - Teraz też? - W głosie Dona zabrzmiało niedo- wierzanie. - Wyglądasz na zdziwionego - zauważył kwaśno Ben. - No... bo jesteś wdowcem... starszym panem... a... nie uważa się, że starsi panowie mogą być zakochani. Ben nic na to nie powiedział. Jak miałby wytłumaczyć Donowi albo komukolwiek innemu, że jest taki jeden starszy pan, który zakochał się po uszy. Jeden starszy pan, który zbliża się do siedemdziesiątki i czuje się znowu jak smarkacz. Jeden starszy pan, który był pewien, że w jego wieku uważałbyś się za impotenta, i który przekonał się raz jeszcze, jak przyjemnie czuć się znowu w siodle. Tak, panowie! Mędrzec, który rzekł: "Jesteś młody, jesteś młody, jesteś młody, a potem jesteś martwy", guzik wiedział. Między jednym a drugim stanem rozciąga się magiczna strefa, jeśli tylko nie brak ci odwagi, by w nią wkroczyć. W tej strefie miłość nie zna czasu, wieku, przeszkód, granic. I dzięki ci za to, Boże. 15 Ron Michaelson krążył po pokoju, co irytowało Milta. Przywodził mu na myśl lwa w klatce, nie, coś mniej szlachetnego, może hienę albo łasicę. Kiedy chodził wzdłuż poczekalni w tej eleganckiej klinice na Upper East Side (zakamuflowanej jako prywatna rezydencja dla ochrony bogatych pacjentów), bawił się paciorkami, które zawsze musiał mieć przy sobie. To był nowy sznurek paciorków. Milt zastanawiał się, czy bywają też w innym kolorze - Ron miał tylko brązowe. Pasowały do garniturów od Armaniego. W końcu pojawił się Hashikawa Taro. Ukłonił się w zwykły pełen szacunku sposób. - Dziękuję za tak wielką troskę okazaną mojemu ojcu, panie Michaelson i panie Schultz. - Ponownie się skłonił. Ron dość niezgrabnie oddał mu ukłon. - Bardzo się o niego niepokoimy. - Podobnie jak ja. Teraz jednak możemy tylko czekać na informację od lekarzy. Ron się uśmiechnął, trochę zbyt protekcjonalnie. - Miejmy nadzieję, że wieści będą dobre i będziemy mogli dokończyć nasze negocjacje. - Tak, zdaję sobie sprawę, że to dla pana najważ- niejsze, panie Michaelson. - Hashikawa zapalił papie- rosa. Był to papieros jakiejś japońskiej marki, bardzo moc- ny, i gryząca woń podrażniła Miltowi zatoki. Jak to jest z tymi Japończykami - palą jak smoki i mają najwyższe na świecie spożycie soli. Nic więc dziwnego, że jeśli chodzi o wysokie ciśnienie krwi, to mają prymat w tej dziedzinie. Dowiedział się o tym z jednego z artykułów biuletynu Bena. - Zachowałbym się niezbyt przyzwoicie wobec pana - kontynuował Hashikawa, wypuszczając nosem kłęby dymu - gdybym powiedział, że podzielam entuzjazm mojego ojca wobec przemysłu filmowego. - Ach... jestem tego świadom - mruknął Ron. - Mój ojciec zawsze uwielbiał te wasze amerykańs- kie filmy. Osiągnąwszy tak wielkie sukcesy w świecie elektroniki, marzył o tym, żeby wejść w posiadanie wytwórni filmowej w Hollywood, i to wtedy, gdy inni w naszym kraju jeszcze nie brali pod uwagę takich transakcji. A zatem, pomyślał Milt, Sony i Matsushita ubiegli Hashikawę. - Mój ojciec życzył sobie, żeby było to jego ostatnie osiągnięcie przed rezygnacją z... Drzwi się otworzyły. Wszyscy z nadzieją zwrócili się w tamtą stronę. Doktor, który wszedł do poczekalni, miał poważny wyraz twarzy. Hashikawa zgasił papie- rosa. - Jaki jest stan? - wyrwał się z pytaniem Ron. Doktor rzucił mu zdziwione spojrzenie, nie orientując się, jaką gra rolę w tym dramacie. Głos zabrał młody Japończyk: - Obawiam się, dok- torze Howard, że nie jest pan zwiastunem żadnych niespodzianek. Może pan mówić w obecności tych panów. Doktor kiwnął głową. - Z przykrością muszę panu zakomunikować, panie Hashikawa, że pański ojciec cierpi na zaawansowaną chorobę serca. Ron wciągnął głośno powietrze. Doktor obrzucił go znowu spojrzeniem, ale mówił dalej: - Widzę z karty informacyjnej, że poprzedni bypass nie poprawił jego stanu. - Tak - Hashikawa potwierdził - miał cztery zawały. Oczy Rona zrobiły się tak duże jak piłki golfowe. Milt byłby się roześmiał, gdyby rozmowa nie dotyczyła kwestŹŹ życia lub śmierci. - W tej chwili stwierdzam niedomykalność zastawki mitralnej i frakcję wyrzutową poniżej dopuszczalnego poziomu... - Niech pan mówi po angielsku, doktorze. - Ron prawie nic nie rozumiał. - Co to za dolny poziom? Na twarzy lekarza pojawił się wyraz pogardy, ale odpowiedział bez owijania w bawełnę: - Mięsień ser- cowy jest mocno powiększony. Natychmiast oczywiście rozpoczniemy doustne leczenie specyfikami rozszerza- jącymi naczynia, choć ja osobiście żywię niewielką nadzieję. Jedyną właściwą metodą postępowania byłby przeszczep serca. Hashikawa kiwnął tylko głową, jakby chodziło o znaną mu informację. - Wiedział pan o tym? - Nie wytrzymał Milt. - Tak, panie Schultz. Od jakiegoś czasu. - Wobec tego dlaczego nie zatroszczyliście się o to w JaponŹŹ? Hashikawa uśmiechnął się lekko. - W moim kraju prawo zabrania transplantacji or- ganów, co więcej, zabrania tego również sintoizm, a mój ojciec to człowiek bardzo religijny. - Ale... ale... ale - Ron się zająknął - to kwestia jego życia. - Oczywiście, panie Michaelson. I raz jeszcze spró- buję go przekonać. - Proszę mi wybaczyć - wtrącił doktor - lecz jakkolwiek jest to jedyna możliwość, to obawiam się, że pańskiemu ojcu nie można będzie przeszczepić serca. Po raz pierwszy na twarzy Hashikawy pojawiło się zdziwienie i cień niepokoju. -Nie rozumiem, doktorze. - W Ameryce wszystkie transplantowane organy przydziela się za pośrednictwem skomputeryzowanego systemu zwanego Amerykańską Siecią Dystrybucji Organów, a pański ojciec nie odpowiada kryteriom tej sieci. - Co takiego? - To spytał Ron. - Dawno przekroczył dopuszczalną granicę wieku, sześćdziesiąt pięć lat. A nawet gdyby był młodszy, to i tak stopień deterioracji płuc przekreśliłby jego szanse. - Twierdzi pan, doktorze - głos Hashikawy był lodowaty - że wasz amerykański system uznałby, że serce, którym dysponuje, zostałoby zmarnowane w przypadku człowieka w takim stanie jak mój ojciec, nawet gdyby przedłużyło mu życie? - Nie sformułowałbym tego w taki sposób. - Głos doktora był smutny. - Ale nie myli się pan. Bardzo mi przykro, że nic nie mogę zrobić. - Zaczekaj pan, do cholery! - Ron w końcu przestał nad sobą panować. - Czy pan wie, kim jest ten człowiek? Czy pan wie, co się stanie, jeśli on umrze? - Przykro mi, że nic nie mogę zrobić. Moż‚ w jakimś innym kraju miałby większe szanse... - A czy można go przewieźć? - przerwał mu Hashikawa. Doktor westchnął. - Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Byle wstrząs może spowodować następne zatrzymanie akcji serca. - Więc co? - Ron wychodził z siebie. - Jest jedna możliwość, jakkolwiek na razie w sferze eksperymentów. Wszyscy popatrzyli na lekarza z nadzieją. - Wszczepienie serca pawiana. Twarz Hashikawy świadczyła o tym, że to dla niego szok. - Pawiana? - Jak mówiłem, jest to możliwość nadal ekspery- mentalna i wysoce ryzykowna. Niestety, nic innego nie mogę zaproponować. - To wykluczone. - Głos Hashikawy znów brzmiał lodowato. - Ale słyszał pan, co powiedział doktor - wtrącił Milt. - Jeśli nic pan nie zrobi, pański ojciec umrze. - Do cholery, chłopie, spróbujmy tego! - Ron prawie krzyczał. - Co ma pan do stracenia? - Uratowałbym życie mojemu ojcu po to, żeby sam położył mu kres. - O czym pan mówi? - Uznałby, że jego ciało zostało sprofanowane. Doktor ruszył do drzwi. - Przykro mi, panie Hashikawa. Japończyk poszedł za nim. - Czy mogę teraz zobaczyć ojca? - Oczywiście, proszę iść ze mną. Ron i Milt patrzyli bezradnie, jak tamci odchodzą. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Ron syknął: - Jeśli on umrze, to z umowy nici. Milt wzruszył ramionami. Co on na to może poradzić? Nie będzie rozpaczał z powodu tego, że Ron straci prowizję. - Na miłość boską, Milt, wymyśl coś. - Myślisz, że kim jestem, Bogiem? - Jesteś ekspertem medycznym. - Słyszałeś przed chwilą eksperta. Nic się nie da zrobić! - Te Japońce mają taką forsę... Musi się znaleźć jakieś wyjście... gdzieś... - Może udałoby się wszczepić serce pawiana i nic mu o tym nie powiedzieć. Ronowi twarz pojaśniała. - Myślisz, że to by się udało? - Och, daj spokój, Ron, ja tylko żartowałem. - Nie, nie, mówię serio, znasz przecież tego speca od pawianów ze Świętego Józefa. Pogadajmy z nim. Kiedy się obudził, było jeszcze ciemno. Leżał bez ruchu, rozkoszując się dotykiem ciepłego ciała Ellen, która przytulona do niego spała smacznie. Musi być chyba bardzo wcześnie, pewno po piątej... może piąta czternaście, pomyślał. Obrócił głowę, żeby sprawdzić czas na zegarze i uśmiechnął się z zadowoleniem. Zgadł co do minuty! Dzień też będzie taki - wszystko mu się uda. Kiedy człowiek jest zakochany, wszystkie trudności i kłopoty codziennego życia znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Miał uczucie, że dzisiaj wszys- tko jest możliwe. Wieczorem ma zabrać Ellen na kolację do Milta i Sary. Dłużej już tego nie mógł odkładać. Sara zanu- dzała go o to od miesięcy, a on zawsze znajdował jakąś wymówkę, pewien, że tego rodzaju wizyta skończy się katastrofą. Teraz jednak wszystkie obawy się rozwiały. Dzień dzisiejszy będzie szczęśliwy na sto procent. Leżał na wznak wpatrując się w ciemności i wstrzy- mywał oddech, żeby słyszeć równy oddech Ellen. To działało na niego tak uspokajająco. Naprawdę była tu, obok niego. Pogłaskał ją po włosach, ale bardzo delikat- nie, bo nie chciał jej obudzić. Ellen jednak nie spała. Nie miała odwagi się poruszyć, w obawie, że mógłby przestać ją głaskać. Pragnęła, żeby to błogie uczucie trwało wiecznie. Kiedy silna ręka Bena gładziła jej włosy delikatnie jak piórko, przypomniała sobie fragment wiersza. Była w nim mowa o tym, że miłość jest jak mały kruchy ptaszek "...i poznasz, że tu jest, tylko po lekkim skrzydełek furkocie..." Kto go napisał? Och tak, Carl Sandburg, mężczyzna twardy i czuły zarazem, jak Ben. Pochylił się nad nią i dotknął wargami jej czoła tak miękko i lekko, że Ellen pomyślała, że chyba zupełnie się roztopi. Nieopisana czułość tej pieszczoty przełamała wszelkie opory. Nie mogła się opanować i szepnęła: - Kocham cię, Ben. Nie spodziewał się, że ona już nie śpi, i gdy to usłyszał, zadrżał w ciemności. Potem odpowiedział szeptem: - Kocham cię, Ellen. Ukryła twarz na jego piersi, a on ją objął silnymi ramionami i trzymał mocno. ... i małego białego ptaszka cicha piosnka powie ci, że nic już cię skrzywdzić nie zdoła, dni, co teraz nadejdą, snuć mogą i prząść, i tkać swą materię i wzory dla ciebie, i nic cię skrzywdzić nie zdoła... Kiedy Sara otworzyła drzwi, wymuszony uśmiech zamarł jej na ustach. Ben nabrał powietrza w płuca. - Dobry wieczór, Saro. - Pocałował ją w policzek. - Chcę, żebyś poznała Ellen Riccio, panią mojego mieszkania. Ellen wyciągnęła do niej rękę. Sara ujęła ją bez entuzjazmu. - Nie wygląda pani na właścicielkę mieszkania. - Och, Saro. - Milt wyszedł do gości. - A ile ich znasz? - Mój ojciec był właścicielem kamienicy - wark- nęła. - Masz rację. - Milt uśmiechnął się szeroko. - I na pewno nie wyglądał jak ta pani. Sara skarciła go wzrokiem, ale on patrzył na Ellen i nie zwrócił na to uwagi. - A więc po tak długim czasie wreszcie poznaję właściciela rudery Bena. - Promieniał. - Ja też nie mogłam się doczekać, żeby pana poznać. - Milt od razu się Ellen spodobał. Tak jak Ben miał w sobie coś chłopięcego, a w oczach figlarne iskierki. - Mam nadzieję, że zdziera pani z niego wysokie komorne - kontynuował Milt. - Sądząc z tego, ile liczy sobie za wizyty w siłowni, powinien być jednym z najbogatszych ludzi w Brooklynie. - Coś podobnego. - Ellen się zaśmiała. - Chodzi pani do jego siłowni? - Nie, nie chodzę. - Oczywiście że nie, nie może pani sobie na to pozwolić. Kto może? Wróciłem z Hollywood, żeby przejść w stan spoczynku, po czym zostałem jego klientem... I teraz muszę nadal pracować tylko po to, żeby... Ben mu przerwał. - To ja powinienem ci płacić, żebyś nie przychodził do mojej siłowni. Nie jesteś dobrą reklamą moich technik. - Słyszy to pani, Ellen? - Milt udawał oburzenie. - Zdziera z człowieka skórę i jeszcze go obraża. - Przestańcie już. - Sara weszła znów w swoją rolę kwoki. - I zrób pannie... Rich... jak się pani właściwie nazywa? - Riccio. - Zrób pannie Richo drinka. - Błędnie wymówiła nazwisko Ellen, zupełnie jakby pozostał jej po nim w ustach jakiś niesmak. Po czym obróciła się na pięcie, burknąwszy coś o duszonej wołowinie i wycofała się do kuchni. Milt podszedł do barku. - Na co ma pani ochotę? - Napiję się wódki z tonikiem. - Mnie nic nie dawaj - powiedział Ben. Wykonując zamówienie, Milt nie spuszczał oka z El- len. - Ben mi mówił, że pracuje pani u Świętego Jó- zefa. - Tak. - Nie wygląda pani na zakonnicę. - Zostawiłam habit w domu. Milt zachichotał. - Wie pani, mam liczne kontakty z siostrzyczkami w waszym szpitalu. - Tak, słyszałam. Chyba mieliśmy kilka miesięcy temu jedną z pańskich klientek? - Na pewno.- Milt obrócił oczy w słup. - I co to była za draka. Och, nawiasem mówiąc - zwrócił się do Bena - Michaelson jest bardzo zadowolony z tego, co robisz dla Dona. Już wkrótce będziemy go mogli wysłać na tourn‚e. - Facet rzeczywiście robi duże postępy, teraz kiedy się zdecydował do tego zabrać na serio. - Chwała Bogu, że tak to wygląda, bo tego biednego palanta spotkało ostatnio wielkie niepowodzenie. - Co się stało? - Ben zawsze uważał, że szwindle w biurze Milta są bardzo interesujące. - Stary Hashikawa nadal zamelinowany jest w tej prywatnej klinice. Upłynął już miesiąc, a oni wciąż nie mogą zmusić jego serca do tykania. Muszę się wybrać do Świętego Józefa i pogadać z tym specem od pawia- nów. Ellen uniosła brwi, ale nic nie powiedziała. - Mówię ci, to zawody - ciągnął Milt. - Jego serce albo moje kolana. Ellen i Ben spojrzeli na niego pytająco. - Obcięli nogi stołu konferencyjnego, musisz więc klękać... - Po co? - Ben nadal niewiele z tego rozumiał. - No wiesz... to bardzo po japońsku... - Zaczął dość kiepsko naśladować japońszczyznę: - Aa, so, aa, so - i ukląkł na dywanie. - Na ceremonię pod- pisywania umowy. - Wszyscy tam macie bzika. - Ben kręcił głową. - To nie ja... - zaczął bronić się Milt, ale w tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. - Kto to może być? - Z trudem gramolił się z podłogi. - Pozwól odpocząć swoim zbolałym kolanom. - Ben się zaśmiał. - Ja otworzę. Lecz kiedy otworzył drzwi, zaraz tego pożałował. - Cześć, ojcze. - Marion! Co ty tu robisz? - To samo co ty, jak przypuszczam. Przyszłam na kolację. - Co za miła niespodzianka. - Och, zapomniałam ci powiedzieć. - Z kuchni wychynęła Sara, wycierając ręce w fartuch. - Nie przeszkadza ci to, Ben? - Przeszkadza? Jestem zachwycony. - Kłamstwo. Wcale nie czuł się zachwycony. Nie był przygotowany na stawienie czoła Sarze i Marion jednocześnie. Teraz jednak nic na to nie mógł poradzić. Marion lustrowała już od stóp do głów Ellen, która siedziała na kanapie obok Milta. - Och, Marion, to jest gospodyni mieszkania Bena, panna... - Sara spojrzała porozumiewawczo na Marion. - Proszę mi mówić Ellen. Marion uścisnęła wyciągniętą dłoń Ellen, zupełnie jakby to był sopel lodu. Wiadomo, mowa ciała. Ben spojrzał na Milta licząc na pomoc z jego strony. - Coś się przypala w kuchni! - krzyknął Milt. - O, mój Boże! - Sara zapomniała o dramacie, jaki rozgrywał się w saloniku, i pobiegła ratować swoją duszoną wołowinę. - Pomogę ci, Saro. - Marion też poszła do kuchni. - Całe szczęście. - Ben chwilowo odetchnął z ulgą. - Ale nie czuję, żeby coś się paliło. - Teraz coś się pali. - Milt zachichotał. - Tamte dwie. Wszyscy troje się roześmiali. Ellen wiedziała, że w tej pełnej napięcia sytuacji ma dwóch sojuszników. Po niedługim czasie z kuchni wyszła Sara, która najwidoczniej skorzystała z fałszywego alarmu, żeby uciąć sobie szczerą pogaduszkę z Marion. Niosła paru- jący półmisek. - Mam dla was duszoną wołowinę. Milt będący poza zasięgiem jej wzroku dał znak Benowi, że zwymiotuje. Ellen udała, że tego nie widzi. Siedli do stołu. Przez chwilę w milczeniu żuli każdy swoją porcję wołowiny. - Czy błonnik jest zdrowy, Ben? - spytał Milt. - O tak, i to bardzo - potwierdził Ben. Milt zakasłał. Ben nie był pewien, czy się zakrztusił, czy też usiłował pokryć śmiech. - Czy ma pani rodzinę? - Marion skierowała to pytanie do Ellen, zdecydowawszy się widocznie rozpo- cząć przesłuchanie. Ellen popatrzyła na nią zdziwiona. - Nie. To znaczy, moi rodzice umarli jakiś czas temu, ale utrzymuję kontakty z moim wujem, Pete'em. - Aha, byłam po prostu ciekawa. - Marion zrobiła pauzę. -Pani ojciec zmarł, gdy była pani bardzo młoda? - Nie, ojciec umarł, gdy byłam w college'u. Marion poprawiła okulary. Bawiła się resztkami je- dzenia na talerzu, jakby pewna doza nonszalancji miała sprawić, że zadawane przez nią pytania będą wyglądać na zdawkowe. - Ma pani więc wiele przyjemnych wspomnień o nim? - Nie mam żadnych. - Odpowiedź była krótka i ostra. Marion odchrząknęła, Ellen jednak oszczędziła jej kłopotu ze sformułowaniem kolejnego pytania. - Rzucił moją matkę wkrótce po moim urodzeniu. - A więc - głos Marion zrobił się jakby silniej- szy - nigdy nie miała pani naprawdę ojca? - Miałam wujka Pete'a... - Ellen odłożyła widelec i spokojnie patrzyła w oczy przesłuchującej ją Marion. - Ale rzeczywiście brakowało mi prawdziwego ojca. - Czy to pani nie dręczyło? - Owszem, nawet bardzo. Wszyscy nagle umilkli pochłonięci tym pojedynkiem słownym. Trzeba było być zupełnym osłem, żeby się nie domyślić, do czego zmierza Marion. Oto specjalistka psycholog wyraźnie oskarżała młodą kobietę o fiksację na punkcie starszego mężczyzny, a ta tymczasem nie traciła głowy, nie broniła się, tylko ze spokojem przyjęła wyzwanie. Było to fascynujące. - Jako psycholog wiem, że w takich przypadkach zazwyczaj poszukuje się mężczyzny w typie ojca. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Poddałam się terapŹŹ. - A więc był to dla pani życiowy problem? - Tak, ale potem znalazłam taką ojcowską postać, jakiej potrzebowałam, i dzięki niej zdołałam zrozumieć własnego ojca, a także... mu wybaczyć. Wyraźnie nie przygotowana na taką szczerą odpo- wiedź Marion zdobyła się jedynie na wykrzyknik: - Och! - Miałam szczęście, że udało mi się znaleźć tego człowieka. - Ellen uśmiechnęła się i spojrzała triumfal- nie na Bena. - To bezdomny, nazywa się Jello. Milt dostał nagłego ataku kaszlu i ukrył twarz za serwetką. Ben się uśmiechnął. Marion pokryła zaskoczenie nalewając sobie następną szklankę wody. Ellen popatrzyła na nią. - Widzi pani, mój ojciec był alkoholikiem, umarł na ulicy. Dzięki Jello zrozumiałam, jak można dojść do takiego stanu i nie być złym człowiekiem. Zrozumiałam, że niektórzy ludzie są po prostu słabi, a ponieważ nikt z nas nie jest wolny od słabości, musimy im wybaczać. Oczy Bena zwilgotniały. Ona jest wspaniała. Nawet na Marion zrobiła wrażenie. Za to na Sarze nie, bo Sara nie pojęła w czym rzecz. - Zawsze pani bierze mężczyzn na sublokatorów? - Przejęła przesłuchiwanie Ellen z subtelnością młota pneumatycznego. - Nie, Ben jest pierwszy. - Ellen odwróciła się w stronę Sary, odpowiadając jej z takim samym spoko- jem jak poprzednio Marion. - I to pani nie przeszkadza? - Przeszkadza? Czuję się szczęśliwa. - Saro! - wtrącił się Ben, zanim ta zdążyła zadać następne głupie pytanie. - Co trzeba zrobić, jeśli chce się tu dostać filiżankę kawy? - Miał już tego po uszy, czuł się zawstydzony, że nie zdecydował się wcześniej wystąpić w obronie Ellen. Jakkolwiek ona z pewnością nie potrzebowała obrony. - Och, tak... - Sara, której przypomniano, że zaniedbuje obowiązki gospodyni, zerwała się pośpiesz- nie od stołu. - Już przynoszę. - No to przejdźmy do saloniku, tam będzie nam wygodniej - powiedział Milt. - Nie cierpię wychodzić zaraz po wstaniu od stołu, ale obawiam się, że będę musiała państwa teraz pożegnać - oznajmiła Ellen. - Muszę jeszcze skończyć sprawo- zdanie dla szefa oddziału patologŹŹ. - Przyniosę nasze płaszcze - rzekł Ben, ale ona go powstrzymała. -Nie, ty zostań. -Dyskretnie do niego mrugnęła. - Jestem pewna, że twoja rodzina ma wiele spraw do omówienia z tobą. Tego właśnie się obawiał. - Może małego pokolacyjnego drinka na drogę? - zaproponował Milt. - Nie, dziękuję. -Ellen się uśmiechnęła. Naprawdę podobał jej się Milt, czego nie mogłaby powiedzieć o Sarze, która teraz przyszła z kuchni. Zwróciła się jednak do niej uprzejmie: - Nie wiem, jak mam pani dziękować za gościnność, pani Schultz, ale naprawdę muszę już iść. - Tak wcześnie! - powiedziała Sara zdecydowanie bez entuzjazmu. - A ja miałam nadzieję, że poznamy się lepiej - dodała Marion. - Żeby w dalszym ciągu analizować mój kompleks Edypa? - Ellen nie skrywała ironŹŹ. Marion nie przygotowana na taką bezpośrednią kon- frontację, znowu straciła kontenans. - Nie uważa pani, że teorie Freuda są niekiedy zbytnio naiwne? - dodała Ellen. - Nie rozumiem, co ma pani na myśli, panno Riccio. Ellen spojrzała na Bena. - Młodzi ludzie mogą czuć sympatię do osób star- szych nie tylko dlatego, że zastępują im rodziców. Może chcą się pogodzić z procesem starzenia, z faktem, że jesteśmy śmiertelni... a może nie da się tego wytłuma- czyć. - Panno Riccio... Ellen nie pozwoliła sobie przerwać. - Dla mnie, pani doktor, nie jest to takie skom- plikowane.- Spojrzała Marion w oczy.- Ja po prostu chcę mężczyzny o niespiesznej ręce. Było to śmiałe oświadczenie i miało taki efekt, jakby do pokoju wrzucono ręczny granat. Sara posłała Marion spojrzenie, które mówiło, że nic nie rozumie. Marion zaś tylko stała z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. Ben uśmiechał się, gdy Ellen obróciwszy się na pięcie ruszyła do drzwi. Milt poszedł za nią, po czym objął ją ramieniem i pocałował w policzek. - Jesteś nadzwyczajna, dziecino. Ben to szczęściarz. - Spotkamy się w domu, Ben - zawołała Ellen, gdy Milt zamykał za nią drzwi. Milt wrócił do saloniku. - Ale sposób, żeby powiedzieć: odpieprzcie się ode mnie. - Mówiłam ci już, Milt, żadnych ordynarnych wy- rażeń w tym domu! - Ty z pewnością masz ich dość, ojcze - odezwała się Marion, odzyskawszy w końcu mowę. - Zastopuj, póki czas, dobrze? - Ben miał tego wszystkiego po uszy. Milt próbował rozładować napięcie. - Wrzuć na luz, Marion, jesteś gorsza od Sary. No więc facet przez parę miesięcy ma trochę radości. - Ale to miało być tylko na parę miesięcy - od- szczeknęła się Marion. - A jest już o s i e m. - I co w tym złego? - Milt grał teraz rolę obrońcy Bena. - Och, nic, Miltie - wtrąciła się Sara. - Kiedy ja umrę, to pozwalam ci się bawić we współlokatora z każdą młodą dziewuchą, jaką przygadasz sobie na najbliższym rogu. Ben zerwał się gwałtownie. - Lepiej już sobie pójdę. - Och tak, ojcze, może jej pomożesz w tym sprawo- zdaniu na temat patologŹŹ. Ben zignorował Marion, podszedł do Sary i pocałował ją w policzek. - Choćbyś nie wiem co mówiła, nie przestanę myś- leć, że jesteś wspaniałą kobietą. - Po czym zwrócił się do Marion: - Swoją niechęć do Ellen zachowaj dla siebie, proszę. - Nie czuję niechęci. Wstrzymuję się od wyrażenia opinŹŹ. - Krew napłynęła jej do twarzy. - Chodzi mi tylko o to, żeby nikt cię nie wykorzystywał. - Rad jestem, że to ty się mną opiekujesz. Marion nic na to nie odpowiedziała. Nagle Benowi zrobiło jej się żal. Chciała zdemaskować Ellen, nie, gorzej, chciała ją upokorzyć, a tymczasem sama została pokonana - żałosna, osamotniona kobieta, zazdrosna o przyjaciółkę swojego ojca. Żegnając się z Miltem, dostrzegł jego współczującą minę. Milt go rozumiał. Było mu smutno, gdy wyszedł. Kolacja zamieniła się w katastrofę. Powinien był to przewidzieć. Oczywiście, czegoś takiego mógł oczekiwać od swojej córki. Ale od Sary? Jak nieładnie z jej strony, że zaprosiła Marion. Takie kobiety jak Sara czasami są bardzo dziwne-niby bardzo ci współczują po śmierci żony, kręcą jednak nosem, jak tylko ujrzą cię z inną kobietą. Wolą, żebyś czuł się nieszczęśliwy. Czy Sara nie potrafiła dostrzec, jak cudowną osobą jest Ellen? Z nią było mu wesoło. Lubił jeździć na Coney Island i rozdzielać kanapki jej podopiecznym. Lubił pomagać w rozwiązywaniu jej problemów. Lubił ją. Przez całe swoje życie nie czuł się tak szczęśliwy jak teraz. Prawdziwy przyjaciel powinien być szczęśliwy z powodu szczęścia przyjaciela. Dzięki ci, Boże, za Milta. Zszedł po schodach i przespacerował się po prome- nadzie. Jak na luty nie było bardzo zimno. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka, taka łagodna wilgoć, zapo- wiadająca ulewne deszcze wraz z nadejściem wiosny. Potem wsiadł do samochodu, włączył zapłon. Z kasety zabrzmiały dźwięki tanga. Patrzył przez East River; obok niego przepływał holownik i pojękiwał basem prując cienki welon wiszący nad rzeką. Nie był to jednak dźwięk smutny, raczej nostalgiczny. Potem zniknął w oddali jak mgła. Ben siedział w samochodzie, wystukując palcami takt na kierownicy i spoglądając na sylwetki wieżowców Manhattanu zasnute cienkim szarobiałym całunem. Nie mógł się nasycić tym cu- downym widokiem. Hen daleko mrugały światełka, napawając optymizmem. Odjeżdżał stamtąd z uczuciem podniecenia - w jego życiu dzieje się coś cudownego. Czuł się młodszy, bardziej świeży, oczyszczony przez mgłę. Im bliżej był domu, tym bardziej czuł się szczęśliwy. - Dlaczego nie wybierzesz się ze mną, to krótki lot. - Benowi tak dziwnie brakowało Ellen, że po raz pierwszy poprosił, by mu towarzyszyła na Fire Island. - Nie lubię patrzeć, jak się ludzie pocą. - Mrugnęła do niego. - Nie musisz przecież tego oglądać, przejdziesz się po plaży. - Jest za zimno. Wracaj szybko. Przyjadę po ciebie za dwie godziny. Czy będziesz mieć dość czasu? - Więcej niż dość. - Och, jak mogłam zapomnieć! Wyznajesz zasadę umiarkowania w ćwiczeniach. - Umiarkowania we wszystkim. - Nawet w łóżku? Pocałował ją w usta. - Od każdej reguły są wyjątki. Ellen obserwowała go, jak przemierzał dużymi kro- kami pas startowy w drodze do helikoptera. Wyglądał tak młodo, a idąc sprężystym krokiem wydawał się niemal tańczyć po tarmaku. Zanim wsiadł do helikoptera, odwrócił się jeszcze i pomachał w jej stronę.Ona odwzajemniła mu się tym samym. Łopatki wirnika obracały się teraz coraz szybciej i lodowaty wiatr uderzał ją w twarz, ale nie odchodziła. Zawsze czekała, aż helikopter zniknie jej z oczu. Kątem oka zobaczyła lądujący samolot. Helikopter czekał, aż przestrzeń powietrzna będzie wolna. Parę minut później zaczął wolno unosić się znad tarmaku. Inny samolot, mały Piper Cub, przygotowywał się do startu. Na Bennett Field był dzisiaj naprawdę spory ruch. , Piper Cub wzniósł się w powietrze i skierował w tę stronę, gdzie na brzegu pasa startowego stała Ellen. Instynktownie się cofnęła. Mały samolot przeleciał przed nią, na moment zasłaniając widok na wznoszący się w górę helikopter. Ułamek sekundy później helikopter zachybotał się na błękitnym niebie. Łopatki wirnika odpadły i maszyna runęła na ziemię z hukiem. Ellen patrzyła nie wierząc własnym oczom. Piper Cub, nadal wznoszący się w górę, nagle eksplodował i stanął w płomieniach. Nie wiedziała, co działo się potem. Nie zauważyła, że płonące szczątki spadają wokół niej na ziemię, bo biegła przez pas startowy do wciąż jeszcze dygocącej konstruk- cji z powyginanej stali. - Ben! Ben! - krzyczała, głośno czy też w myślach, nawet nie wiedziała. 16 W ciągu kilku sekund dobiegła do helikoptera. Przód kabiny był roztrzaskany, pilot leżał nieruchomo wśród szczątków plastyku i stali. Wyglądał jak rozbita lalka. Ledwie spojrzała na niego, myślała jedynie o Benie. Gdzie jest Ben? Nie mogła dojrzeć niczego w części przeznaczonej dla pasażera, za przednimi fotelami o wy- sokich oparciach. - Uciekaj, zaraz wybuchnie! -krzyczał do niej jakiś mężczyzna od pobliskiego hangaru, ale ona go nie słuchała. Ogarnął ją śmiertelny spokój. Odseparowała się uczu- ciowo od tego wszystkiego, jej ciało poruszało się świadomie, jakby w zwolnionym tempie, dążąc do osiągnięcia swego celu. Musi pomóc Benowi wydostać się ze szczątków helikoptera. Okrążyła maszynę i podeszła do boku, który był kiedyś jego górą, teraz pozbawioną łopatek. Pozostał tylko kikut. Z otworów wokół niego uchodziła para, a może to był dym, i wyciekał jakiś olej. Podeszła jeszcze bliżej. Dostać się do drzwi - teraz będących dachem - można było tylko wdrapując się na górę. - Uciekaj stamtąd! - Teraz inni mężczyźni biegli na ratunek, lecz Ellen nie zwracała na nic uwagi. Nie czuła gorąca silnika, gdy znalazła się na górze i sięgała do klamki, teraz obróconej do góry nogami. Pociągnęła za nią, ale klamka nie ustępowała. Szarpnęła mocniej, napinając mięśnie całego ciała, i wreszcie zamek puścił. Otworzyła drzwi, zajrzała do środka. Ben leżał tam zwinięty w pozycji płodowej. Nie ruszał się. - Ben! Ben, to ja. W odpowiedzi usłyszała gardłowy jęk. Żył. Zalała ją fala szczęścia. Wszystko będzie dobrze. On żyje! - Ben, Ben, to ja, Ellen. Odkręcił głowę, żeby na nią popatrzeć. Teraz mogła zobaczyć jego twarz. Jedno oko otwarte spoglądało nieprzytomnie, drugie zalane było krwią. Stracił jedno oko. To nic, to nic. Z jednym okiem można żyć. - Uciekaj, zaraz wybuchnie! - Czyjś głos dotarł w końcu do jej świadomości. Spojrzała pod nogi, gdzie wciąż warczał silnik wy- pluwając gorącą parę. Ogarnęła ją panika. Musi uciekać, musi się ratować. Przez ułamek sekundy była jak spara- liżowana. Potem przez kłęby pary ujrzała umorusanego mężczyznę w zabrudzonym białym podkoszulku. M‹ał gęste blond loczki, a w ręce niewielką zieloną gaśnicę. Archanioł Gabriel przyszedł ugasić ogień. Nie ma się czego bać. Odwróciła się znowu w stronę Bena. - Wszystko będzie w porządku. Kocham cię. Otworzył krwawe oko. Było na swoim miejscu. Ellen pochyliła się, próbując go dotknąć. - Daj mi rękę. - O, Boże, bolą mnie plecy - jęknął. Pewno ma połamane żebra. Nie ma się czym przej- mować. Teraz było już wokół wielu ludzi - strażacy, polic- janci, ratownicy. - Panienko... panienko... - Ktoś wziął ją pod ramię. - Teraz nasza kolej. Skinęła głową z wdzięcznością. Ben uniósł powieki i zapatrzył się w ciemność. To chyba środek nocy, pomyślał. Spróbował odgadnąć godzinę - trzecia czterdzieści. Odwrócił się w stronę zegara, ale tam też zobaczył tylko ciemność. Zabawne - przecież w zeszłym tygodniu włożył nowe baterie. Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Ktoś stał w rogu pokoju. Wytężył wzrok, lecz dostrzegł tylko ciemną kobiecą sylwetkę. - Kto to? - spytał chrapliwym głosem. - To ja, Ben. - Betty? Co ty tu robisz? - Nie chciałam cię obudzić. Przyszłam tylko wy- mienić baterie. - To miło z twojej strony. Dzięki. - Nie ma o czym mówić. Śpij spokojnie. - Dobrze-zgodził się i posłusznie przymknął oczy. Kiedy znowu je otworzył, uświadomił sobie, że to był sen. - Wyglądasz na całkiem żywego, Ben. - Uśmiech- nięta twarz Ellen pojawiła się w jego polu widzenia. - Co... - zamruczał. - Gdzie jestem? - O, nasz pacjent wreszcie się obudził! - Tubalny głos, który zagłuszył odpowiedź Ellen, dobiegał z innego kierunku. Ben odwrócił głowę w tamtą stronę i całe jego ciało przeszył ostry ból. Bolało go wszystko. Czuł się tak, jakby dopiero co wydostał się z kruszarki do kamieni, cały poobijany i zmaltretowany. Jęknął. - Och, ty biedaku! - Ellen wzięła go czule za rękę. - Gdzie tam biedak! - bIałaśliwa pielęgniarka po- jawiła się teraz w zasięgu jego wzroku. Była to potężna, silna kobieta o wymiarach odpowiadających decybelom jej głosu. - Niech pacjent będzie zadowolony, że czuje ból, bo inaczej znaczyłoby to, że jest sparaliżowany. - Zachichotała. Jest w tym jakaś przewrotna logika, musiał przy- znać. Teraz wszystko sobie przypomniał: Wypadek, prze- wiezienie do szpitala na pokładzie helikoptera straży przybrzeżnej (co za koszmar, z jednego helikoptera do drugiego), udrękę licznych badań za pomocą tomografu komputerowego i rentgena. Po tym wszystkim poinformowano go, że nic mu nie jest. Nie ma nawet żadnych złamań, tylko sporo stłu- czeń, nic, czego nie można by wyleczyć w szpitalu. - Co z pilotem? - spytał Ellen. - Jest na oddziale intensywnej terapŹŹ. Ale wyliże się. - A co z tym Piper Cubem? Potrząsnęła głową. - Leciał nim młody chłopak, ledwie dwudziestojednoletni. Zginął od razu, w czasie wybuchu. Ben zamruczał coś pod nosem. - Co powiedziałeś? - Taki młody, mógłby być moim wnukiem. - Przymknął oczy. - No to dobrze! - Pielęgniarka opuściła boczną osłonę przy łóżku. - Sprawdzimy podstawowe dane i upewnimy się, czy pacjent żyje. - Znowu zachicho- tała. - Uczęszczała siostra do szkoły pielęgniarskiej czy komediowej? To pytanie wywołało u niej jeszcze silniejszy atak śmiechu. Zmierzyła mu puls i ciśnienie, a on leżał oddychając ciężko. Każdy ruch powodował napięcie jakiegoś po- tłuczonego mięśnia. Najgorzej chyba bolały go mięśnie brzucha. Usiłował ignorować nagłą potrzebę oddania moczu. Siostra zebrała swój sprzęt. - Pora na śniadanie. Do wyboru: owsianka z grud- kami albo nie dopieczona grzanka. No, to co weźmiemy? - Nic - mruknął Ben. - Nic znaczy, że to ja muszę wybrać. - Jedzenie nie jest wcale takie złe - powiedziała Ellen, gdy siostra wyszła z pokoju. - I powinieneś coś zjeść. Ben się skrzywił. - Może później. Myślę, że mógłbym jeszcze trochę pospać. - Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było jedzenie. - Okej - rzekła całując go delikatnie w usta. - Od- poczywaj, a ja pójdę porozmawiać z lekarzem. Kiwnął głową. Był rad, że wyszła z pokoju. Nie mógł już dłużej wytrzymać, musiał opróżnić pęcherz. Rzucił okiem na żółty plastykowy basen na stoliku. Niech mnie szlag trafi, jeśli kiedykolwiek użyję tego urynału. Z wiel- kim wysiłkiem obrócił się na bok i nacisnął dźwigienkę do opuszczania bocznej osłony, po czym przełożył nogi przez skraj łóżka. Bolało go całe ciało. Zacisnął zęby, oparł się rękami o materac i uniósł górną część torsu. Ostry ból wystrzelił z okolicy żeber sięgając aż po głowę. Zlany potem musiał chwycić się stolika, gdy dotknął bosymi stopami podłogi. Potrzebował całej swej energŹŹ, żeby dotrzeć do łazienki, która nagle wydawała się oddalona o wiele mil. Zrobił krok, ale w tym momencie zakręciło mu się w głowie i osunął się na ziemię, pociągając za sobą stolik, który runął z wielkim hukiem. Leżał jak kłoda na podłodze z trudem chwytając powietrze, gdy siostra wpadła do pokoju. - Panie Jacobs, co pan robi poza łóżkiem? - Usiłuję się wysikać - burknął przez zaciśnięte zęby. - Po to mamy właśnie to! - Podniosła basen, który zrzucił na podłogę. - Nie chcę tego używać. - Ale musi pan. Mamy mierzyć ilość oddanego moczu. To polecenie doktora. Teraz proszę wracać do łóżka. Czuł się jak szmaciana lalka, gdy silna siostra wzięła go pod pachy i umieściła jego obolałe ciało na łóżku. Podniosła znowu osłonę. - To musi tak zostać, panie Jacobs, a pan musi leżeć w łóżku. - Wręczyła mu basen. - Jak pan skończy, proszę zadzwonić. Potulnie, niczym skarcony chłopczyk, wziął plasty- kowe naczynie. Nie miał wyjścia, pęcherz mu pękał. Potem posłusznie zadzwonił na siostrę. Zjawiła się natychmiast, widocznie nie licząc zbytnio na współpracę z jego strony. - No - powiedziała zerkając do basenu - kolor ma ładny, czysty, bursztynowy. I około dwustu centy- metrów sześciennych. Dobra robota, panie Jacobs! Ben zastanawiał się, co jest gorsze - ból, który odczuwa w całym ciele, czy też bolesne uczucie upoko- rzenia. Ellen zaglądała do pokoju przez cały dzień kontrolując jego samopoczucie. Potem w porze obiadu przyniosła mu tacę z posiłkiem i kanapkę dla siebie. Żadne z nich nie zjadło zbyt wiele. Siostra nocna, w przeciwieństwie do herod-baby z dziennej zmiany, była grzeczna i obojętna. Przyszła, dała Benowi zastrzyk demerolu i zostawiła ich samych. Zmożony bólem zapadł szybko w sen. Tym razem śniło mu się, że jest w swoim samo- chodzie. Jechał ciemną drogą. Minęła go duża czarna limuzyna - widział szofera w liberŹŹ, ale nie pasa- żera, którego przesłaniało przyciemnione szkło. Czuł się bardzo, bardzo zmęczony. Nagle usłyszał chrzęst żwiru pod kołami - z przerażeniem uświadomił sobie, że usnął za kierownicą i zjechał na pobocze. Musi stanąć i wyciągnąć się, zanim spowoduje wypadek. Z przodu zobaczył małą stację benzynową. Zatrzymał samochód i wysiadł. Chyba nikogo tam nie ma. Pewno jest nie- czynna. Nagle drzwi się otworzyły i wybiegł z nich koń. Kłusował w jego stronę. Był to wielki czarny lśniący cugant. Miał połyskliwą czarną uprząż ozdobioną czar- nymi pióropuszami. Koń biegł prosto na niego, co Bena przeraziło. W samą porę odskoczył w bok i zbudził się drżąc z wrażenia. - Co ci jest? - To był głos Ellen. Siedziała przy łóżku i przyglądała się, jak Ben śpi. - To tylko zły sen - mruknął. - Czy mam położyć się obok ciebie, żebyś poczuł się bezpieczniej? Spojrzał na nią. Jej twarz, pełna troski i życzliwości, wydała mu się nadzwyczaj piękna, wręcz anielska. - Ellen - powiedział cicho. - Boję się, że umrę. - Niepotrzebnie się martwisz. Nie umrzesz. Wy- zdrowiejesz. - Może nie zaraz, ale niedługo. - Nie tak znowu zaraz. - Czuję się bardzo stary. - Dlatego że cię boli. Kiedy zaczniesz wracać do zdrowia, będziesz się znowu czuć normalnie. - Ja jestem stary, Ellen. Mam prawie siedem- dziesiąt lat. - Mnie nie wydajesz się stary. - Wiesz, co powiedziała ta gruba siostra? - O, Boże, ta królowa taktu? Co? - Spytałem ją, czy mogę podpisać oświadczenie o ofiarowaniu swoich organów, a ona mi na to, że oni nie potrzebują niczego, co ma ponad czterdzieści pięć lat. - A zatem zachowasz swoje organy w komplecie. - Czy ty nie rozumiesz? Jestem od dłuższego czasu zupełnie bezużyteczny i nawet o tym nie wiedziałem. Poczułem się z tego powodu stary. - Nie mów takich rzeczy, Ben. Masz przed sobą jeszcze wiele życia. - Oboje wiemy, że umrę przed tobą. - Nie chcę o tym rozmawiać - przerwała mu i wstała. - A ja chcę. - Nie puszczał jej ręki. - Do tej pory o tym nie myślałem, ale to egoizm, że wszedłem w twoje życie. - Proszę cię, Ben... - Nie mogłem nic na to poradzić. Tak bardzo cię pragnąłem. Teraz wydaje mi się, że to sen, który wkrótce się skończy. Zajrzała mu w oczy. - Nigdy. - Zamknęła Benowi usta pocałunkiem. To był dobry sposób na zakończenie rozmowy o śmierci i przypomnienie, jak bardzo oboje są pełni życia. - Okej - zgodził się z uśmiechem. - Pogadamy o tym później. Teraz już lepiej idź i trochę sobie odpocznij. Nie słyszał, żeby wychodziła. Lekarstwo przytłumiło jego zmysły i zapadł w sen. Kiedy się obudził, zobaczył, że Ellen wcale nie odeszła. Spała na podłodze obok jego łóżka. 17 - Czy mogę pani w czymś pomóc? - spytała Ellen, podnosząc wzrok znad komputera. Kobieta stojąca obok jej biurka była wysoką blondynką i nosiła okulary w drucianej oprawce. Ellen widziała ją już kiedyś, lecz nie mogła sobie przypomnieć nazwiska. - Z pewnością może pani. Ten chłodny głos trudno byłoby pomylić. - Och, Marion. Jak się pani miewa? - Miewałam się lepiej. - Musi się pani bardzo martwić o ojca, ale lekarze zapewniają, że ma wszelkie szanse, by całkowicie wy- zdrowieć. - Widzę, że rozmawiała pani o nim z lekarzami. - Wrogość Marion była teraz nieomal namacalna. Ellen zawahała się, nim odpowiedziała: - Ja tu pracuję... i znam ich wszystkich. - Myślałam, że tego rodzaju rozmowy rezerwuje się dla najbliższego członka rodziny. - Nie było pani tutaj. - Dowiedziałam się o tym, co się stało, dopiero dzisiaj rano, i to od Sary. - Ojciec nie chciał pani martwić. - Doprawdy? Mój ojciec nie chciał mnie martwić? Czy też to pani nie chciała, żebym była w pobliżu? To idiotyczne, pomyślała Ellen, Marion najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, jak dziecinnie się zachowuje. Nie zamierzała jednak stać się kozłem ofiarnym w konflikcie ojca z córką. - On ma telefon w swoim pokoju - powiedziała spokojnie. - Może dzwonić, do kogo chce i kiedy zechce. Marion nie była na to przygotowana. Ujawnił to wyraz jej twarzy. - Niech pani posłucha, Marion, ja naprawdę nie mam z tym nic wspólnego. Proszę porozmawiać o tym z ojcem. - Nie ułatwia mi pani zadania. - A co chciałaby pani, żebym robiła? Twarz Marion nabrała łagodniejszego wyrazu. - Czy mogę usiąść? Instynkt ostrzegał Ellen, żeby z nią nie rozmawiała. To do niczego dobrego nie doprowadzi. Ale jak ma odmówić? Rozejrzała się po bibliotece - dział czaso- pism był pusty i cichy. - Chodźmy tam. Marion, siedząc naprzeciwko Ellen, wychylona do przodu, mogła sprawiać wrażenie, że przemawia do strapionego pacjenta, a nie do kogoś, kogo dopiero co zaatakowała. - Ma pani wielki wpływ na mojego ojca, Ellen, on pani ufa, tylko że... jest pani bardzo młoda, pewno o połowę od niego młodsza, to znaczy między wami jest całych trzydzieści pięć lat różnicy. Ellen słuchała, zastanawiając się, kiedy spadnie topór. Nie musiała zbyt długo czekać. - Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, że wasz związek może być niebezpieczny, i to dla was obojga? - Nie - odparła Ellen kategorycznie. Była pewna, że nic, co mogłaby powiedzieć, i tak nie zdoła zmienić opinŹŹ Marion. - Mam bogate doświadczenie jako psycholożka - mówiła dalej Marion - i muszę panią poinformo- wać, że napisano wiele prac o starzejących się mężczyz- nach, którzy z powodu młodszych od siebie kobiet usiłują negować to, co nieuchronne, robiąc z siebie głupków. - Istnieje też wiele prac o konfliktach między ojcem a córką. Marion lekko zesztywniała, ale nie straciła panowania nad sobą. - Wyczuwam z pani strony wrogość w stosunku do mnie... Niepokoję się jednak wyłącznie o swojego ojca. Czy nie widzi pani, jak egoistycznie postępuje? - Egoistycznie? - Teraz wszystko to może wydawać się pani bardzo romantyczne, a za parę lat, gdy zacznie mu dokuczać artretyzm, będzie miał trudności z chodzeniem albo będzie poruszał się na wózku inwalidzkim, pani znaj- dzie sobie młodszego mężczyznę i zostawi go na pastwę losu. Ellen wstała - najwyższy czas położyć kres tej rozmowie. - Powiedzmy sobie jedno szczerze: Czuję się zobo- wiązana wobec Bena, a to znaczy, że będę mu wierna, żeby nie wiem co. Czy to takie trudne, jak się kogoś kocha? Marion też się podniosła. Nie miała wyboru - roz- mowa została zakończona. - Pani stanowisko jest jasne - oznajmiła już przy drzwiach. - Nie pozostawia mi pani wyboru. Co to ma znaczyć? Ellen zadrżała patrząc, jak Ma- rion wychodzi z biblioteki. Ona wyraźnie zdecydowana jest doprowadzić do zerwania ich związku z Benem. Nie uda jej się to, ale z pewnością będzie obrzydzać im życie. Richard splótł swoje wypielęgnowane palce chirurga i odchylił się na oparcie fotela. Cień uśmiechu zaigrał mu na wargach, gdy grzecznie słuchał trzech panów siedzących naprzeciwko niego. Mówił teraz Hashikawa Taro. - Doktorze Vandermann, kiedy zgodziłem się na żądanie tych dżentelmenów - skinął głową w stronę Milta i Rona - spotkać się z panem jako najwybitniej- szym specjalistą w dziedzinie transplantacji serca, za- strzegłem wyraźnie, że przeszczepienie serca pawiana jest dla mojego ojca.nie do przyjęcia. - Rozumiem. - Ton Richarda był rzeczowy. - Je- dnakże muszę panu zakomunikować, że ma pan ogra- niczony wybór, ponieważ według kryteriów Amerykań- skiej Sieci Dystrybucji Organów pański ojciec nie kwa- lifikuje się do transplantacji. - Powtarzano mi to wielokrotnie. - W głosie Ha- shikawy pojawiła się nuta zniecierpliwienia. - Za- czynam się jednak przekonywać, że tego rodzaju kryteria można naciągnąć. Czyż gubernator Casey z PensylwanŹŹ nie otrzymał serca oraz wątroby bez zwykłego w ta- kich wypadkach oczekiwania? - Nie znam wszystkich danych dotyczących tego przypadku - odparł ze spokojem Richard. - Guber- nator Casey miał jednak duże szczęście niezależnie od tego, czy kryteria zostały naciągnięte, jeśli w ogóle może być o tym mowa, bo do dyspozycji były natychmiast odpowiednie organy. To zdarza się rzadko. - Niech pan posłucha, doktorze. - Ron, który przyrzekł Miltowi, że będzie panować nad sobą, i przy- rzeczenia dotrzymał, choć podczas całego spotkania bardzo się denerwował, nie mógł już się teraz pohamo- wać. - Ktoś tu powinien panu powiedzieć, że pieniądze nie grają żadnej roli. Richard lekko uniósł brwi. - Jeśli ma pan na myśli to, że dysponujecie panowie pieniędzmi na nabycie serca w jakimś kraju, gdzie takie transakcje są legalne, na przykład w Indiach lub Egipcie, to wciąż jeszcze pozostaje do rozwiązania jedna z dwu kwestŹŹ. - Uniósł swój długi palec. - Znaleźć sposób na dostarczenie serca do Stanów Zjednoczonych w mniej niż pięć godzin albo - podniósł drugi palec -przetransportować pacjenta do tego kraju, lecz on tej podróży zapewne nie przeżyje. - Potrząsnął głową. - Przeszczepienie serca pawiana jest najlepszą, a właś- ciwie jedyną ewentualnością. Hashikawa nie spuszczał oczu z Richarda. - Doktorze Vandermann - powiedział cicho - czy mógłbym z panem porozmawiać na osobności? - Naturalnie. - Richard kiwnął głową. Milt zerwał się i pociągnął Rona za rękaw. - Zaczekamy pod gabinetem, na wypadek gdyby nas pan potrzebował, panie Hashikawa. Japończyk nie zwracał na nich zupełnie uwagi. - O co mu do cholery chodzi? - Michaelsoń spojrzał na Milta, gdy drzwi się za nimi zamknęły. - Nie martw się. Wiesz przecież, jakie te Japońce są tajemnicze. Zostaw to Vandermannowi. On sprawę załatwi. A ty tylko siedź cicho. - Milt wziął papierową torbę i ruszył w kierunku drzwi. - Gdybyś mnie potrzebował, będę w pokoju trzysta siedem. - Dokąd idziesz? - Muszę dać to - uniósł torbę - przyjacielowi, który miał wypadek. - Ale potrzebny mi jesteś tutaj. - Michaelson sprawiał wrażenie przerażonego. - Ronnie, dziecino, wyluzuj się. Za pomocą pienię- dzy można wszystko osiągnąć. - Hę? Milt puścił imponujące perskie oko do swojego stra- pionego szefa. - Mam takie uczucie, że dobry doktor może znajdzie jakieś serduszko, które bije sobie gdzieś niedaleko. - Przyniosłam ci rosołek z kury, tato. Taki, jaki robiła zawsze mama - zaszczebiotała Marion na powi- tanie. - Dzięki - mruknął bez entuzjazmu. - Niezależnie od postępów, jakie uczyniła medycyna - mówiła dalej wesoło - nie ma wciąż takiego anty- biotyku, który byłby od tego lepszy. - Poklepała pojemnik. - Każę odgrzać rosół w kuchence pielęg- niarek i będziesz go sobie popijać przez słomkę. - Mogę posłużyć się łyżką. - Oczywiście że możesz. - I mam już dość rosołu z kury. - Co to ma znaczyć? - Był tu niedawno Milt i przyniósł mi od Sary chyba ze cztery litry rosołu. - Och! - Wyglądała na rozczarowaną, ale szybko się rozpogodziła. - Odbyłam długą rozmowę z twoim doktorem i on chce cię wkrótce wypisać. Mówi, że będziesz całkiem w porządku. - Czuję się fatalnie. - Oczywiście, przez jakiś czas po wewnętrznych obrażeniach, jakich doznałeś, bóle mogą być, ale potem ustąpią. Musimy być cierpliwi. Przygotowałam pokój za kuchnią, możesz więc... - Nie, wrócę do Ellen. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby rozważając, co teraz powiedzieć. Po czym przysunęła się bliżej łóżka. - Tato... dlaczego obca osoba ma brać na siebie odpowiedzialność za postawienie cię znowu na nogi? Uważasz, że godzi się obarczać ją takim brzemie- niem? - Marion - zaczął, ale znowu mu przerwała. - Proszę cię, tato, nie postępuj nieuczciwie z tą miłą młodą dziewczyną. To był b a r d z o poważny wypa- dek. I oznacza dla ciebie wiele zmian. Po pierwsze, musimy zamknąć siłownię... - Nie ma mowy! - Potrząsnął głową tak gwałtow- nie, że ostry ból strzelił mu aż do ramion i szyi. - Bądźże rozumny. Nie możesz wracać do pod- noszenia tych ciężarów. Miałeś szczęście, że wyszedłeś z tego wypadku żywy. I nie zapominaj, że masz prawie siedemdziesiąt lat. - Wiem, ile mam lat! - warknął. - Tato, gniewasz się na mnie, bo mówię ci rzeczy, których nie chcesz słyszeć. Ale kto ci to powie, jeśli nie ja? I w głębi duszy wiesz, że mam rację. - Daj mi spokój, Marion. - Nie miał siły na dyskusje z córką. Czuł się bardzo, bardzo zmęczony. - Będzie ci wygodniej w Princeton. Kupię nowy telewizor ze zdalnym sterowaniem. - Nie chcę. - Jak tylko wydostaniesz się z tego okropnego szpi- tala, od razu nabierzesz animuszu. Twoja ambicja cierpi, gdy doskwiera ci ból i wyglądasz tak jak teraz. - Przy- sunęła się bliżej i grzbietem dłoni przejechała po jego zarośniętej brodzie. - Pięknie cię ogolę. - Proszę cię! Nie pozwolę się ogolić nawet naszej herod-babie. Jak na zawołanie do pokoju wpadła wielka, muskular- na siostra. - Koniec odwiedzin. Czas na branie lekarstw. Marion skierowała się w stronę drzwi. - Pomyśl o tym, co mówiłam, tato. Nie odpowi‚dział. - Jestem twoją córką. Chcę się o ciebie troszczyć. - Troszcz się o siebie. - Dobrze, tato. Pamiętaj, że zawsze jestem do twojej dyspozycji. Ben zamknął oczy. - Widzę, że miał pan miłą rozmówkę z córką - za- uważyła siostra. - Co za urocza dziewczyna i wygląda zupełnie jak pan. - Aha - mruknął. - Otworzyć usta! - Siostra trzymała w ręce plas- tykowy kubek i mieszała w nim łyżką. - Co to jest? - Mówiłam, panie Jacobs, że demerol często powo- duje obstrukcję. Nie miał pan stolca od dwu dni. Nie możemy posłać pana do domu z zablokowanymi jelita- mi. Ale to sprawę załatwi. - I wręczyła mu mleczny płyn. Czekała, dopóki wszystkiego nie wypił, po czym triumfalnie wyniosła pusty kubek. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Ben opanował z wysiłkiem łzy cisnące mu się do oczu. Marion go zdenerwowała. Powiedziała wiele rzeczy, które sam rozważał. Nigdy w życiu nie czuł się tak stary. Goldie zajęta była czytaniem artykułu w jakimś czaso- piśmie, gdy Ellen pojawiła się przed szatnią pielęg- niarek. - Idziesz na kawę? Goldie kiwnęła głową, ale czytała dalej. - Co tam jest takiego pasjonującego? - To artykuł na temat bezpiecznego seksu. Czy wiedziałaś, że kobieta może założyć faciowi gumkę bez jego wiedzy? - Chyba żartujesz. - Nie. Popatrz, bierzesz gumkę... - Jaką gumkę? - Siostra Clarita przystanęła za nimi. - Gumowe rękawice - skłamała Goldie, nie zmru- żywszy nawet oka. - W dzisiejszych czasach zanim cokolwiek zrobię, wkładam gumowe rękawiczki. A sios- tra nie? - Zawsze. - Zakonnica rzuciła Goldie zdumione spojrzenie. - Zalecają to ogólne przepisy o stosowaniu środków ostrożności... lecz żebyś nie wiem jak dobrze się chroniła, i tak wszystko w ręku Boga. - Święta racja. Wyjęła mi to siostra z ust. - Goldie uśmiechała się słodko. - Może zechce siostra napić się z nami kawy? - spytała Ellen. - O, dziękuję, kochanie, ale właśnie dzwoniono po mnie z pogotowia. Muszę się zająć pewną sprawą w zakresie kontaktów zewnętrznych. Patrzyły, jak siostra Clarita oddala się korytarzem, długi habit zasłaniał jej stopy, tak że wydawała się sunąć jak rzeźba ManzŚ. - Ma chyba fioła, co? - Goldie obróciła oczy w słup. - Och nie - zaprzeczyła gwałtownie Ellen. - Może czasami sprawia wrażenie trochę dziwnej, niemniej zna się na rzeczy. I jest świetna w tym, co robi. Możesz być pewna, że jeśli ją wzywają do pogotowia, to muszą mieć jakieś nadzwyczajne kłopoty. I rzeczywiście tak było. Kiedy po wypiciu kawy wyszły z bufetu, zobaczyły ją znowu. Stała na korytarzu otoczona wianuszkiem chasydów w długich czarnych chałatach i czarnych kapeluszach, z pejsami wiszącymi z boku brodatych twarzy. Wszyscy gestykulowali za- wzięcie, wyraźnie bardzo podnieceni. Siostra Clarita, podobna do nich w swoim czarnym habicie, próbowała ich uspokoić. - Jak oni się tu dostali? - Ellen była zaskoczona. Katolicki szpital to ostatnie miejsce, w którym należało- by się spodziewać ultraortodoksyjnych żydów. Z pogotowia wyszedł doktor, wtedy chasydzi podbie- gli i otoczyli go ze wszystkich stron. - Hej, siostro. - Goldie skinęła na chwilowo opusz- czoną zakonnicę. - Co się stało? - Och, moja droga, kolejna wojna rasowa. Biedny Moishe. - A Moishe jest jej ofiarą, czy też ją wywołał? - Chciała dowiedzieć się Goldie. - To chasydzki student, którego postrzelono pod- czas wycieczki do Akwarium. A oni wszyscy są jego... - machnęła ręką, nie znajdując słów - ...ojcami. Goldie wydęła policzki i wypuściła strumień po- wietrza. - Nie powiecie mi chyba, że zrobił to jakiś czarny. Siostra Clarita zmarszczyła brwi. - Co to za różnica, jakiego koloru skórę miał napas- tnik? - Od chwili gdy auto tego cholernego rabina prze- jechało tę małą, Brooklyn stał się terenem wojny. - Goldie była zaniepokojona. - To już czwarta ofiara w ciągu sześciu miesięcy! Ellen wzięła ją pod pachę. - Chodźmy stąd. Lecz Goldie wciąż była wzburzona. - Biedny chłopak. Wiesz, żal mi dzisiejszej młodzie- ży... Wojny gangów, narkotyki, poszukiwanie pracy, której nie ma, AIDS. To świństwo, oni nie mają szansy na nic. - Bóg w swojej mądrości... - zaczęła mówić siostra Clarita, ale chasydzi znowu ją oblegli, a fałdy ich chałatów stłumiły jej słowa. - Brukselka, szpinak, kalafior, grzyby, marchewka - wyliczała Ellen na palcach - dwa rodzaje sałaty, kapusta, otręby, brązowy cukier, pszeniczny pełnoziar- nisty chleb... - Nabrała powietrza. Ben się uśmiechał. - I to wszystko dla mnie? - To było łatwe. Kupiłam po prostu wszystko to, czego nie znoszę. Zaśmiał się i natychmiast skrzywił z bólu. - Co ci jest? - Och, nic, nic, tylko lekki skurcz w brzuchu. Okazało się, że to więcej niż lekki skurcz. Mocne lekarstwo zaaplikowane przez herod-babę zadziałało wprost nadzwyczajnie i domagało się gwałtownie ujścia. Ben zadzwonił na siostrę. - Żeby uczcić twój powrót do domu - mówiła dalej Ellen, nieświadoma ogromu jego cierpień - udostęp- niam ci obie strony lodówki. Już jej nie słuchał. Skurcze stawały się coraz bardziej uporczywe. - Gdzie do diabła jest ta siostra? - Co się dzieje, Ben? Czy mogę ci pomóc? - Sprowadź tylko siostrę, i to szybko. Ellen dała nurka na korytarz, ale szybko wróciła. - Mają jakiś nagły wypadek na dole, za parę minut ktoś tu przyjdzie. Ben jednak wiedział, że nie może czekać paru minut. Odczuwał naglącą potrzebę załatwienia się, nie mógł już wytrzymać. Opuścił boczną osłonę, przerzucił nogi przez krawędź łóżka i nadludzkim wysiłkiem zmusił swoje obolałe ciało do zajęcia pozycji stojącej. - Co ty wyprawiasz? W milczeniu pokazał na łazienkę, obawiając się, że mówienie pozbawiłoby go resztek panowania nad sobą. - Oprzyj się o mnie - zaproponowała. Zrobił to i z jej pomocą udało mu się przeczłapać przez pokój. Wreszcie znaleźli się w łazience. Wyciągnął rękę, żeby chwycić się poręczy obok umywalki, i mimo nieprzyje- mnych dolegliwości zatrzymał się uderzony tym, co zobaczył w lustrze. Wstrząsnął nim ten widok: zgarbiony, biedny staru- szek uwieszony na pięknej młodej kobiecie, która po- maga mu dotrzeć do klozetu. 18 Powietrze wydawało się Ellen wprost naelektryzo- wane, słońce świeciło promiennie, na błękitnym, czys- tym jak kryształ niebie nie było ani obłoczka. Ode- tchnęła głęboko - pachną bzy! Skąd o tej porze roku wziął się ten oszałamiający zapach? Mniejsza o to. Cały świat jej się podobał, bo dzisiaj Ben miał wrócić do domu. Biegła po szpitalnych schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. W westybulu niecierpliwie nacisnęła guzik od windy, czym prędzej chciała znaleźć się na piętrze Bena. Nie mogła wprost się doczekać tej chwili, kiedy zawiezie go do domu. Ale się zdziwi! W saloniku wisi transparent z napisem: WITAJ W DOMU, w lo- dówce czeka wszystko to, co lubi, a na stereo nowa taśma z tangiem. Wybrała się nawet do Gage'a i Tol- lnera, żeby przynieść litr zupy z krabich samiczek, którą tak uwielbiał. I zmusiła Milta, żeby przydźwi- gał kilka przyrządów z siłowni - parę hantli i małą ławeczkę do przyciskania - by pomóc mu wrócić do zdrowia. Leciała jak na skrzydłach przez korytarz, o mały włos byłaby wpadła na siostrę roznoszącą ranne lekarstwa. Wpadła jak wicher do jego pokoju i... Stanęła stropiona. Pokój był pusty. Popatrzyła raz jeszcze na drzwi. Tak, pokój trzysta siedem. Ale gdzie jest Ben? Nagle ogarnął ją lęk. Stało się w nocy coś złego. Musieli go przenieść na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Bez tchu przybiegła do pokoju pielęgniarek. - Gdzie jest Ben? - Och, Ellen, jak się masz? - Wielka muskularna siostra ją poznała. - Co się stało z Benem? - Mniej więcej pół godziny temu go wypisano. - Wypisano? I nie czekał na mnie? - Zabrała go córka. - Córka? - Aha, Marion. Tak się nazywa, nie? - Dokąd się udali? - Niech zobaczę, zapisałam adres. - Siostra sięg- nęła po kartę. - Ona sobie życzy, żeby jej przesłać odpisy wszystkich wyników badań. Był to adres w Princeton: Queensbury Lane 447. Pędząc przez Verrazano Narrows Bridge samocho- dem wziętym z wypożyczalni aut, Ellen zagryzła wargę do krwi. Drań! Cholerny drań! Jak on mógł zdecydować, że pojedzie do córki, i nawet jej o tym nie powiedzieć? Oczywiście, wiedziała, jak uparta potrafi być Marion. Ale do cholery, dlaczego on jest taki słaby? Dlaczego pozwolił córce, żeby nim manipulowała? Czy nie wie- dział, jak bardzo ją zrani? Ścisnęła mocniej kierownicę próbując zapanować nad drżącymi rękami, nie mogła jednak opanować chorobli- wego uczucia pustki w żołądku - rodzącej się paniki, że stało się coś jeszcze gorszego... że Ben nie wybrał domu Marion tylko na okres rekonwalescencji... że Ben ją porzucił. Marion uśmiechała się słodko. - Może się położysz, tato, obejrzysz jakiś program w telewizji albo utniesz sobie drzemkę. Ja tymczasem zabiorę się do przygotowania lunchu. - Nie jestem głodny - odparł głuchym głosem, lokując swoje obolałe ciało na fotelu. Wszystko go bolało, a najbardziej głowa. Marion zniknęła w kuchni, Ben przymknął oczy. Nie miał pojęcia, jak długo siedział i cierpiał, gdy mimo okropnego bólu pulsującego w głowie usłyszał dźwięk dzwonka. Ten dźwięk rozbrzmiewał mu w czaszce, po czym umilkł. Ścisnął dłońmi skronie. Dzwonek rozległ się ponownie. Uświadomił sobie, że pochodzi z jakiegoś miejsca poza jego głową. To dzwonek u drzwi wejś- ciowych. - Kto to może być? - zaszczebiotała Marion pędząc w stronę drzwi. Na progu stała blada Ellen, oczy miała szeroko rozwarte i dyszała ciężko, jakby musiała przebiec od- ległość co najmniej kilku przecznic, żeby się tu do- stać. Mierzyły się przez chwilę wzrokiem. - Chciałabym porozmawiać z Benem - powie- działa cichym głosem Ellen, oddychając już teraz spo- kojniej. - Przykro mi, ale on nie może... - zaczęła Ma- rion. Ellen jednak już zajrzała do saloniku i patrzyła na siedzącego tam Bena. Robił wrażenie tak słabego i złamanego, że cała złość, którą nagromadziła w sobie podczas jazdy po New York Turnpike, rozpłynęła się bez śladu. - Musimy porozmawiać, Ben - rzekła cicho. - Wejdź. - Głos miał zmęczony, przegrany. Miała ochotę go objąć, przycisnąć mocno i powie- dzieć, że tak być nie musi, ale nie śmiała. - Będę w kuchni, ojcze, gdybyś mnie potrzebował - oznajmiła Marion i wyszła, a Ellen tymczasem wolno zbliżała się do niego. Nie mógł na nią spojrzeć. Głowa wydawała się zbyt ciężka, by ją unieść. Patrzył więc w dół na brązowe sztruksowe pantofle, które Marion włożyła mu przed chwilą na nogi. - Jak mogłeś? - spytała tylko Ellen. - Bo jestem tchórzem. - Ben, Ben. - Głos jej drżał. - To nie twoje miejsce. - Usiadła na podnóżku u jego stóp. Teraz musiał na nią patrzeć. - A gdzie jest moje miejsce, Ellen? - Jak możesz o to pytać? Przy mnie! Wiesz, że należymy do siebie. Potrząsnął głową. - To źle. - Kocham cię, jak więc może być źle? Nie potrafił znieść miłości i cierpienia malujących się w jej oczach, utkwił więc znów wzrok w panto- flach. - Nie wolno mi nadal postępować jak egoista. - Nie zaczynaj znów z tym nonsensem, proszę cię. - To wcale nie nonsens. Nie mogę nadal żyć pozo- rami. - Pozorami? Czyż to, co nas łączy, nie jest praw- dziwe? - Słuchaj, Ellen, wiesz, co mam na myśli. Jestem o trzydzieści pięć lat starszy od ciebie. - Dobre sobie - odparowała. - Polly chce cias- teczko. To stwierdzenie było tak dziwaczne, że popatrzył na nią zdumiony. - Zupełnie jak papuga powtarzasz wszystko, co mówi Marion. - To nie tylko Marion. Teraz wiem, że nie mamy przed sobą przyszłości. Ujrzałem to w lustrze. - Co takiego? - Ciebie prowadzącą starca do ubikacji. - Czy ty nie zrobiłbyś tego samego dla mnie? - Ale ja chcę, żebyś miała szczęśliwe życie, a nie została pielęgniarką starego człowieka. - Ja chcę być pielęgniarką starego człowieka. - Och, idź do psychiatry, bo jesteś szalona. - A ty jesteś draniem. Nie wyobrażaj sobie jednak, że odgonisz mnie od siebie będąc okrutnym. To nie pomoże. Zanadto cię kocham. Głowa opadła mu znowu na piersi. - Przykro mi, Ellen, podjąłem już decyzję. Nie mogę niszczyć ci w ten sposób życia. - Pozwól, że to ja będę się martwić o swoje znisz- czone życie, okej? Nic na to nie rzekł. Zapadła cisza i wydawało się, że trwać będzie wiecznie. W końcu Ellen powiedziała bardzo cicho: - Myślę, że zrozumiałam, Ben. Nie o mnie się martwisz, tylko o siebie. Nie możesz się pogodzić z tym, że po raz pierwszy w życiu jesteś od kogoś zależny. No cóż, wszystkim nam się zdarza chorować, miewać wypadki. - Lekko dotknęła jego ręki. - Pomagamy sobie wzajemnie. Pokiwał przecząco głową. - Przykro mi, Ellen, ale ja p o p r o s t u n i e m o g ę tego zrobić. Podniosła się, zraniona, odrzucona. - Nie możesz tego zrobić? Co to znaczy? - Głos jej się załamywał. - Przekreślasz cały nasz związek, to, czym jesteśmy dla siebie, jednym zdaniem: "Nie mogę tego zrobić"! - Teraz już krzyczała. - Panno Riccio! - Marion wkroczyła do pokoju niczym sierżant instruktor. - Nie pozwolę, żeby pani tak denerwowała mojego ojca. Proszę wyjść. - Ben! Odpowiedz mi! - Głos Ellen przypominał krzyk tonącego. Nie uniósł głowy, póki nie usłyszał odgłosu zamyka- nych drzwi. Potem wolno wstał, przytrzymując się fotela. Marion szybko chwyciła go za rękę. Wyrwał ją, choć ten ruch sprawił mu diabelny ból. - Nie jestem kaleką - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Oczywiście że nie. Ale musisz być cierpliwy - mówiła. - Musisz zachowywać się jak cierpliwy pacjent. Próbował zrobić krok, lecz osunął się z powrotem na fotel. Marion nic nie powiedziała, jej wzrok był jednak równie wymowny jak wielki neon i oznajmiał: " Widzisz, a mówiłam". Z wielkim wysiłkiem, zdecydowany nie pozwolić córce, by wzięła nad nim górę, podniósł się znowu na nogi. Przytrzymując się ściany, z bólem i wolno stawiał krok za krokiem, aż dotarł wreszcie do pokoju za kuchnią, który mu przydzieliła, żeby nie musiał wcho- dzić po schodach. Kiedy kładł się na łóżko, zlany był potem. Zamknął oczy. - Wypij łyczek. - Marion przytknęła mu do warg szklankę z wodą. Miał pragnienie, ale potrząsnął przecząco głową. Trochę wody wylało się na brodę. Marion westchnęła z irytacją. - Proszę cię, tato, nie bądź dzieckiem. Doktor mówił, że musisz dużo pić. Zacisnął zęby, żeby zatrzymać słowa, które miał na końcu języka. Gdzieś w głębi niego wołał jakiś głos: "Ellen, wróć!" - przytłumiony, głęboko pogrzebany, przywalony kołdrą depresji zbyt ciężką, by dała się odrzucić. Ellen nie potrafiła potem przypomnieć sobie, jak tego dnia dotarła do domu. Jadąc autem zalewała się łzami, tak że niekiedy nie widziała drogi przed sobą. Oddała jednak wypożyczony samochód i metrem udało jej się wrócić do swojego mieszkania. Tam padła na łóżko i długo szlochała, aż zupełnie wyczerpana zasnęła. Spała niespokojnie, budziła się, przypominała sobie wszystko i serce znowu jej pękało. Teraz dopiero zrozumiała, dlaczego ludzie po- pełniają samobójstwo - nie mogą po prostu znieść pustki wewnętrznej. Nie czuła jej wówczas, gdy przyłapała Richarda z Giną. Była dotknięta i zła, ale nie unicestwiona. Ben jest pierwszym mężczyzną, który ją unicestwił, bo sama mu na to pozwoliła. Kiedy kochasz kogoś tak jak ona Bena, rezygnu- jesz z wszelkich możliwości samoobrony, ufając, że partner nie zrani twoich najbardziej czułych miejsc. Jak on mógł tak strasznie zawieść jej zaufanie? Jak mógł? W głębi duszy słaby głosik mówił jej, że nie mógłby, że nie zawiódłby... że wróci. Słysząc kroki, za każdym razem myślała, że to może on, a rozczarowanie wy- zwalało kolejne strumienie łez. Rano bolały ją wszystkie mięśnie. Ledwie zdołała zwlec się z łóżka. Kiedy wstała, aż zwinęła się z bólu. Dotarła do łazienki i tam dostała torsji. Zadzwoniła do szpitala zawiadamiając, że nie przyjdzie i bierze zwol- nienie z powodu choroby. Następnego dnia czuła się jeszcze bardziej chora. Nie potrafiła określić, czy to grypa, czy odezwał się podej- rzewany przez nią wrzód, czy też wszystko to ma tło psychosomatyczne - niemniej w jakiś dziwny sposób była za to wdzięczna. Przyjmowała z wdzięcznością dolegliwości fizyczne, bo zagłuszały straszne cierpienie serca. Trzeciego dnia zadzwoniła do Bena. Marion, lodo- wato uprzejma, odebrała telefon. - Czy mogłabym mówić z Benem Jacobsem? - Kto mówi? - Głos Marion nabrał ostrości. - Ellen Riccio. - Tak, poznaję pani głos. Nastąpiła przerwa. - Czy mogłabym z nim mówić? - powtórzyła. - Mój ojciec teraz śpi, ale przekażę mu, że pani dzwoniła. Jeśli zechce z panią rozmawiać, jestem pewna, że zatelefonuje. Połączenie zostało przerwane. Ellen żałowała, że zadzwoniła - tak bardzo liczyła, że usłyszy jego głos. Przekonywała sama siebie, że Ben wkrótce do niej zatelefonuje, a gdy tak się nie stało, rozczarowanie wywołało znowu zalew uczuć. Postano- wiła, że więcej dzwonić do niego nie będzie. Tydzień później zmusiła się do powrotu do pracy. Poruszała się niczym żywy trup, czuła się jak śmierć na chorągwi i najwyraźniej tak też wyglądała, bo Goldie przeraziła się na jej widok. Ellen nie miała ochoty opowiadać przyjaciółce o tym, co się wydarzyło, obawiając się długiej i głośnej re- prymendy. Tymczasem Goldie nic nie powiedziała. Objęła ją tylko, przytuliła, ucałowała w oba policzki i wręczyła garść tabletek valium. Prawdziwa przyja- ciółka, która wie, kiedy trzeba się przymknąć. Kilka dni potem dokuczliwy ból zelżał, ale zastąpiło go coś jeszcze gorszego: przygnębiające uczucie, że nic z tego, co robi, nie ma znaczenia, że wszystko jest bezsensowne. Wykonywała swoją pracę tak jak przedtem, lecz bez cienia entuzjazmu. Poruszała się jak maszyna, auto- matycznie. Zadzwoniła do wuja Pete'a, który ucieszony tym, że się odezwała, natychmiast zaczął nalegać, żeby przyje- chała do niego w odwiedziny. Obiecała, że to zrobi. Zaczęła nawet zastanawiać się nad tym, czyby nie przenieść się tam na stałe. Dlaczegóż by nie? Co ją zatrzymywało w Brooklynie? I tak musi zrezygnować z mieszkania, bo ją na nie nie stać. Zabrała się do pakowania niektórych swoich rzeczy do pudeł. Czy ma opróżnić pokój Bena? Tak! Pozbędzie się wszystkich pozostałości po nim - raz na zawsze! Z determinacją otworzyła drzwi do jego pokoju. I na- tychmiast zmiękła. Wszystko było tu tak, jak to pozo- stawił. Och, Boże! Żeby utwierdzić się w postanowieniu, usiłowała przy- wołać gniew, przypomnieć sobie wszystkie przykre rzeczy, które jej powiedział. "Jestem za stary, ty jesteś za młoda, to źle..." W nic z tego nie wierzyła. Nie był taki szlachetny. Kochał ją, ale myślał o swoim choler- nym ego. Nie mógł po prostu znieść tego, że jest słaby i zależny od kobiety, swojej kochanki. Do diabła z nim! Zmusiła się do rozpamiętywania jego słabostek - tego narcystycznego oglądania się w lustrze, głaskania staran- nie przystrzyżonych wąsików, przygładzania stalowosi- wej czupryny. Co za próżność. Oczywiście za każdym razem, gdy go na tym przyłapywała, myślała przedtem, że to czarujące. Weszła do łazienki. Na umywalce zobaczyła nie zamkniętą i na pół wyciśniętą tubkę pasty do zębów. Leżała tam od rana w dniu wypadku. Pasta pewno zupełnie już zaschła. Nie wyrzuciła jej jednak. Pieczo- łowicie zamknęła nakrętką tubkę i położyła na półkę w szafce, obok szczoteczki i nitki do czyszczenia zę- bów. Przypomniała jej się ta noc, gdy wstała z jego łóżka, a on spał tak spokojnie. Cicho szła do łazienki nie zapalając światła, żeby go nie obudzić. Cholera! Usiadła nagim tyłkiem na zimnej porcelanie. Oczywiście, deska od sedesu była podniesiona. Nie mogła mieć pretensji - ostatecznie to jego łazienka i on płaci czynsz. Zagryzła wargę i opuściła deskę. Wyszła z pokoju, zamykając szczelnie drzwi. Pozostaną zamknięte - ja- ko symbol kawałka jej życia, od którego musi się od- ciąć. Miesiąc później oznajmiła Goldie, że przebolała już rozstanie z Benem, ale wciąż łapała się na tym, że o czymś myśląc machinalnie rysuje to, co rysował on: płaczący sedes, asa pikowego, bukiet kwiatów... Wiedziała, że okłamała Goldie - niczego nie przebo- lała. Codziennie szła do pracy i zrywała kartkę z kalendarza z myślą, że jakoś udało jej się przeżyć kolejne dwadzieś- cia cztery godziny. Kiedy zdzierała kartkę z dniem szóstego kwietnia, uświadomiła sobie, że za trzy dni Ben obchodzi urodzi- ny. Będzie to ciężki dzień dla niego - skończy siedem- dziesiąt lat! Może powinna mu posłać kartkę albo list, jakiś znak, że zaakceptowała jego decyzję, przebaczyła i życzy mu wszystkiego najlepszego. Kiedy tego wieczoru wróciła do domu, wiedziała, że tak właśnie należy postąpić. Wysłanie życzeń urodzino- wych umocni ją również w postanowieniu, żeby skoń- czyć z Benem i zacząć żyć własnym życiem. Ta decyzja poprawiła jej samopoczucie. Przemknęła jej przez głowę myśl, że ludzie rozważający samobójstwo też czują się lepiej, gdy wreszcie podejmą ostateczną decyzję. Zasiad- ła do pisania życzeń. 19 Ben przewracał się niespokojnie na łóżku, poprawił poduszkę, znów zamknął oczy. Nie próbował określać czasu. Nie obchodziło go teraz, która jest godzina. Nie obchodziło go nawet to, czy w ogóle wstanie z łóżka. Bez Ellen nic nie miało znaczenia. Wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z płuc. Ach, Ellen... Wiedział, że musi o Ellen zapomnieć. Nie potrafił jednak uwolnić się od rozmyślania o niej. Nie tyle myślał o seksie, ile o tym, jak ciepłe było jej ciało, jak spokojne i jak kojące. Kochał je, gdy w nocy przychodziła cicho do jego pokoju i w świetle sączącym się przez otwarte drzwi widział jej sylwetkę. Cicho kładła się obok niego i przytulała całym ciałem. Przypominali dwie postaci z obrazu Chagalla zawieszone w czasie i przestrzeni, obcujące ze sobą w milczeniu poprzez samo bycie, a nie działanie. Próbował bez powodzenia zapomnieć o tych spokoj- nych nocach, gdy leżeli blisko siebie jak dwie łyżki w szufladzie i kiedy czuł jej rękę kurczowo ściskającą jego piżamę, jak tylko się poruszył, żeby obrócić się na bok. Zawsze się bała, że on wstanie i już nie wróci. Och, Boże, i właśnie to jej zrobił. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, ojcze! - Wysoki głos Marion wyrwał go z zadumy. - Wszystkiego najlepszego, o kurde! - Odwrócił się do niej tyłem. - No, no, obudź się, śpiochu, przyniosłam ci śnia- danie. - Na miłość boską, Marion, mówiłem ci już milion razy. Nie jestem w szpitalu. Nie chcę podawania jedze- nia na tacy. - Ależ, tato. - Głos Marion brzmiał jak głos długo cierpiącego męczennika. - Zrobiłam ci je specjalnie na urodziny. - Nie chcę, żeby mi o nich przypominano. Nic na to nie powiedziała, postawiła tylko tacę na łóżku i wymaszerowała z pokoju, sztywna jakby kij połknęła. Zalała go fala wyrzutów sumienia. Dlaczego ciągle jest dla niej taki niemiły? Miała dobre intencje. Przy- niosła mu omlet z samych tylko białek, grzankę, galaret- kę, "New York Timesa", a nawet wazonik z czerwoną różyczką i kartką z napisem: "Szczęśliwej siedemdzie- siątki!" Wystarczy, żeby zepsuć mu apetyt, gdyby go miał. Usiadł na łóżku, otworzył gazetę i niemal instyn- ktownie odszukał dział C, gdzie drukowano nekrologi. Dzisiaj był zły dzień. Wczoraj przynajmniej znalazł jednego zmarłego w wieku lat osiemdziesięciu trzech, drugiego osiemdziesięciodziewięcioletniego, a jeden stary, chwała mu za to, zszedł z tego świata mając lat dziewięćdziesiąt pięć. A dziś wszyscy nie skończyli nawet siedemdziesiątki. Ubrał się i wyszedł z pokoju, dopiero gdy usłyszał, że Marion odjechała. Chciał ją przeprosić, zanim wy- jdzie z domu, ale bał się, że wyprowadzi go znowu z równowagi. Teraz wciąż następują sobie na nagniotki. Nie jej to wina, lecz jego, to on jest podły. Włożył sweter i wyszedł na dwór, żeby popracować trochę na świeżym powietrzu. Kiedy pozbył się wreszcie wszystkich dolegliwości i fizycznego bólu, postanowił zabrać się do porządków w ogródku Marion. W powiet- rzu czuło się wiosnę, była odpowiednia pora na sianie i sadzenie. Niestety, te zajęcia, które tak bardzo dawniej lubił, nie sprawiały mu teraz żadnej przyjemności. Wydawały się kłopotliwe i brudne - nie pojmował wręcz, czemu kiedyś je lubił. Zobowiązał się jednak pracę wykonać, zaciął więc zęby, musi doprowadzić ją do końca. Zgrabił kawałek ziemi, na którym rósł przedtem żywopłot i który zamierzał obsadzić petuniami i niecier- pkami. Marion przywiozła wczoraj od ogrodnika cztery kosze sadzonek, przyniósł je teraz z garażu wraz z nie- wielkim szpadlem. Przystąpił do kopania i wtedy dawna pasja powróciła. Ledwie zwracał uwagę na jeżdżące tam i z powrotem samochody, młode nianie spacerujące z wózkami, na biegających dla zdrowia. Posadził już połowę petunŹŹ i wyprostował się, żeby chwilę odpocząć. Wtedy w oko wpadła mu nowa para przechodniów: pielęgniarka ze starcem na wózku in- walidzkim. Widmo Przyszłości. Tak za parę lat będzie wyglądał i on. Rzucił szpadel i poszedł do domu. Włączył telewizor i pozwolił się hipnotyzować temu świecącemu pudłu. Popołudniowe programy były idio- tyczne. Pokazywano na przykład duet matki z córką, które dzieliły się swoimi doświadczeniami jako prosty- tutki. W innym grupa okropnych grubasów, nazywająca się "Chórem Cholesterolowym", broniła "piękna" przejadania się i, jak należało zakładać, odchodzenia z tego świata w młodym wieku. Zniecierpliwiony czym prędzej przerzucił się na inny program. Teraz na ekranie elegancko ubrany mężczyzna przyznawał się do ponad stu cudzołóstw, a jego żona, która przypominała straż- niczkę więzienną, mierzyła go groźnym wzrokiem. Ben potrząsał głową z niedowierzaniem. Jego zdaniem, facet chyba nie dość się pieprzył. Przełączył na inną stację, a tam młoda para skarżyła się na brak seksualnego pożądania w swoim małżeńskim pożyciu nie trwającym nawet roku. Co to za ludzie? Kto im każe wywnętrzać się w ogól- nokrajowej telewizji? Kto ogląda takie głupoty? No cóż, on też je ogląda. W grę wchodzi ta sama dziwna fascynacja, jaka zmusza cię do gapienia się na masakry na szosie. Z zamyślenia wyrwał go odgłos listów wpadających przez szparę w drzwiach. Pocztę dostarczano o późnej porze - musiało zatem być już po czwartej. Wkrótce wróci Marion. Wyłączył telewizor, wstał i zebrał z podłogi stertę kopert i czasopism. Marion dostawała naprawdę mnós- two idiotycznych przesyłek. Kilka listów zaadresowa- nych było do niego - naturalnie życzenia urodzinowe - ale co do charakteru pisma na niebieskiej kopercie nie mógł się mylić. Serce zaczęło mu bić szybciej. Wsunął list do kieszeni. Jak dziecko z sekretnym łupem wspiął się po schodach do swojego pokoju (w zeszłym tygodniu pozwolono mu wrócić do sypialni na piętrze), wyciągnął się na łóżku i sięgnął po list. Tak dobrze pamiętał to okrągłe zamaszyste pismo z kartek, które mu zostawiała. Obracał list w ręce. Na odwrotnej stronie koperty widniał nieporadny rysunek królika. Uśmiechnął się, ale ręce mu się trzęsły, gdy rozrywał kopertę. W środku była nie kartka z powin- szowaniem, lecz list, i to chyba kilkustronicowy. Zanim zdążył go wyjąć z koperty, usłyszał z dołu głos Marion. - Tato! Tato! Nie śpisz? - Cholera! - zaklął cicho i zawołał: - Co ta- kiego? - Zejdź na dół, proszę. Chcę ci coś pokazać. - Och, nie - mruknął. - Co znowu, do diabła? - Otworzył drzwi i wyszedł na podest. - Najlepsze życzenia w dniu urodzin... najlepsze życzenia w dniu urodzin... - śpiewał głośno chór głosów. Ben nie wierzył własnym oczom. U stóp schodów stała Marion i trzymała w rękach tort z jedną dużą palącą się świecą pośrodku. Po obu jej stronach ujrzał Milta, Sarę i osobę, która wydała mu się znajoma. Schodząc na dół schował list do kieszeni i próbował zrobić zachwyconą minę. - Chlopczik, nie wyglądasz na więcej niż sto lat. - Milt mrugnął do niego. - Zdmuchnij tę świecę, tato! - Marion podsunęła mu tort, a nieznajoma pani uradowana klasnęła w dło- nie. - Nie, nie - wtrąciła się Sara. - Najpierw.musi czegoś sobie zażyczyć. Ben życzył sobie, by wszyscy oni zniknęli, nic dziw- nego jednak, że życzenie to się nie urzeczywistniło. Klaskali, gdy posłusznie zdmuchnął płomień świecy, i zaprowadzili go do stołu w jadalni uginającego się od tych wszystkich rzeczy, przeciwko którym występował: była tam siekana drobiowa wątróbka, sałatka ziemnia- czana, śledzie w śmietanie. - Chciałam przygotować duszoną wołowinę- oznajmiła Sara - ale coś się zepsuło w moim piecyku. Milt nachylił się do Bena. - To prezent urodzinowy ode mnie - szepnął. Ben musiał się roześmiać, choć nie był w nastroju. Wszyscy zasiedli przy stole, a Sara nakładała im góry jadła na talerze. - Brenda usmażyła placki kartoflane. - Włożyła Benowi na talerz więcej, niż zdołałaby skonsumować w ciągu tygodnia jakakolwiek ludzka istota. - Aaa, Brenda. - Teraz sobie przypominał, to ta z dużym mieszkaniem i niedawno zmarłym mężem. - Oczywiście pamiętasz Brendę, Ben... Graliśmy razem w karty. - Sara zajmowała się teraz talerzem Milta. - Jakżebym mógł zapomnieć. - Po jedzeniu zagramy sobie -powiedziała Marion. - Pragniemy, żeby dzisiejszy dzień obfitował w to wszystko, co lubisz. Milt dusił się od śmiechu jedząc swoją faszerowaną rybę i Ben posłał mu ponure spojrzenie. To już nie było wcale zabawne. - Powinnam była pójść z tą wołowiną do ciebie, Brendo - Sara wciąż myślała o jedzeniu - i wsadzić ją do twojego piecyka. Och, jaka szkoda, że nie przyszło mi to do głowy. Jesteś jedyną osobą, której mogłabym ją powierzyć. - Możemy to zrobić w przyszłym tygodniu - za- proponował złośliwie Milt. - Co ty na to, Brendo? - Och tak - zgodziła się ochoczo Brenda. - Ona ma śliczne mieszkanie - rozpływała się Sara - i jest wspaniałą kucharką. - Gotuję według zasad Pritikina - oświadczyła skromnie Brenda. - A co to takiego? - spytał Milt z pełnymi ustami. - Nauczyłam się gotować bez sodu i choleste- rolu podczas rekonwalescencji mojego męża po angio- plastyce. Na nieszczęście - zwiesiła głowę - już za późno. - Byłaś dla niego cudowną pielęgniarką, Brendo - pocieszała ją Sara, po czym zwróciwszy się do reszty towarzystwa dodała: - Ta kobieta to święta. - Jestem tego pewien - mruknął Ben i półuśmiech zamarł mu na ustach. To były najgorsze urodziny w jego życiu. Ellen nie słyszała nic z tego, co mówił wykładowca podczas godzinnego odczytu. Temat był bardzo poważ- ny - bioetyka - ale ona nie mogła się zmusić do uwagi. Siedziała obok Goldie jak oszołomiona. Czy Ben dostał jej list z życzeniami urodzinowymi? Miała nadzieję, że tak. Marion jednak mogła list przechwycić i wyrzucić. Nie, to zła osoba, lecz nie do tego stopnia. Nie wolno zwalać wszystkiego na Marion, która po prostu robiła to, co według niej było najlepsze dla jej ojca. Ben nie jest więźniem swojej córki, ma własny rozum. Mógł podnieść słuchawkę i zadzwonić, mógł napisać, mógł nawet ją odwiedzić. Jednakże podjął decyzję. To on zatrzasnął wszystkie drzwi. Oklaski uświadomiły jej, że wykład się skończył. Wszyscy wstawali z miejsc. Ellen też się podniosła i rozejrzała dokoła. Zauważyła patrzącego na nią Richar- da. Uśmiechnął się i ukłonił. Goldie trąciła ją mocno łokciem. - Ruszajmy, droga przyjaciółko. Muszę wracać na salę operacyjną. - A kawa? Później? - Pewno. - I już jej nie było. Kiedy Ellen wychodziła z audytorium, usłyszała za sobą znajomy głos z charakterystycznym akcentem. - Idziesz do biblioteki? - Tak, Richard. - Masz coś przeciwko temu, żebym poszedł z to- bą? Mruknęła coś, co brzmiało jak: - Bynajmniej - ma- jąc nadzieję, że ton jej głosu go odstraszy, ale on jakby nie zwrócił na to uwagi. - Mam dla ciebie dobre nowiny - kontynuował radośnie. - Dostałem właśnie od swojego wydawcy wyliczenie honorarium za sprzedane egzemplarze. Moja książka - zrobił pauzę - powinienem raczej powie- dzieć n a s z a książka, dobrze się rozchodzi. - Cieszę się - rzekła obojętnie. - Za miesiąc wyjdzie w miękkiej okładce. - O, to świetnie. - Oto egzemplarz sygnalny. - Wyciągnął go z kie- szeni. Książka miała taką samą okładkę, tylko z tyłu zamiast fotografii Richarda umieszczono wyjątki z entuzjastycz- nych recenzji, z jakimi spotkała się po pierwszym wydaniu, w twardej okładce. - Bardzo ładna. - Ellen wiedziała, że brzmi to głupawo, ale nie mogła się zdobyć na nic więcej. - Zadowolony jestem, że będzie nowe wydanie - kontynuował Richard - bo daje mi to szanse skorygowania poważnego przeoczenia, którego się do- puściłem w poprzednim. Dotarli już do biblioteki. - Jakiego przeoczenia? - Spójrz na stronę trzecią. - Uśmiechnął się sze- roko i poszedł sobie. Obserwowała, jak się oddalał, taki pewny siebie, po czym otworzyła książkę. Strona trzecia była pusta i wid- niała na niej jedynie niewielka dedykacja: Ellen Riccio - z wdzięcznością i oddaniem. Nawet na Goldie zrobiło to wrażenie - gwizdnęła przeciągle, gdy zobaczyła dedykację. - Temu faciowi wciąż staje na twój widok. - Och, Goldie, proszę cię... - Nie mów "Goldie, proszę cię", bo sama wiesz, że to prawda. Ellen nic na to nie powiedziała. Richard niewątpliwie chciał, żeby znowu się zeszli. Dawał to jasno do zro- zumienia przy wielu okazjach. - A czy byłoby to coś bardzo złego? - upierała się Goldie. - Po tym, co wydarzyło się z Giną, nigdy nie mogłabym... - Posłuchaj, droga przyjaciółko, facio raz zbłądził. Jak dawno to było? Prawie rok temu? Odprawił pokutę, prawda? - No, kilka razy przepraszał. - Nikt nie jest doskonały. On uznał błędność swo- jego postępowania. I jak to powtarza stale siostra Cla- rita: "Przebaczenie to rzecz boska", czy coś w tym sensie. - Nie dojrzałam po prostu jeszcze do spotykania się z kimkolwiek. - Dojrzałaś, czy też nie, kogo to obchodzi? Kiedy facio tak się stara, żeby znowu cię uwieść, to powinnaś mu na to pozwolić. - Szczerze mówiąc, to jesteś ostatnią osobą, Goldie, od której spodziewałabym się t a k i e g o argumentu. - Ja widzę sprawy realnie. Każdy chłop może cza- sem wyciąć głupotę. Niektórzy faceci cały czas rżną głupoli. Ale ten nie jest takim wielkim głupolem jak wielu innych. Ta forsa, jaką robi na transplantacjach serca... - Wzniosła oczy ku sufitowi. - I pozwól, że ci powiem jeszcze jedno: wszystkie pielęgniarki zga- dzają się co do tego, że to najlepszy lekarz w całym tym pieprzonym szpitalu. Ellen kiwnęła głową. Wiedziała, że to prawda. - A według mnie... - Goldie nic nie mogło po- wstrzymać. - On jest j e d y n y m kompetentnym lekarzem w tym szpitalu. Chcesz usłyszeć, co zrobił Fineberg? - Wyraz jej twarzy wskazywał, że było to coś strasznego. - Co? - Pamiętasz tego żydowskiego chłopca, którego po- strzelono? - Tego chasyda? - Tak, tego. Wiesz, że biedny smarkacz umarł, prawda? - Aha, to było okropne. - Najokropniejsze jest to, że mógł był żyć. Wygląda na to, że ten niezguła tak był zajęty usuwaniem kuli z przodu, że zapomniał obejrzeć chłopaka z tyłu. - Coo? - No, dzieciaka pchnięto też nożem w plecy. Był podziurawiony jak rzeszoto, ale ten stary krótkowzrocz- ny głupiec tego nie dostrzegł. - Och nie. - Och tak. Nie chciałabym widzieć tego, co zrobią chasydzi, jeśli to odkryją. - Zaskarżą nas. - Wolne żarty. Nikt ich nie przekona, że katolicki szpital nie uśmiercił celowo jakiegoś Żyda. - Przecież Fineberg to Żyd. - To drobny szczegół, który łatwo przegapić w pod- nieceniu. Ellen potrząsnęła głową. Wiedziała, że Goldie ma rację. To naprawdę byłaby katastrofa dla Świętego Józefa. Ben odetchnął z ulgą, gdy wreszcie wszyscy sobie poszli. Marion, najwyraźniej bardzo zadowolona z uda- nego przyjęcia, coś tam paplała, ale on nie słuchał. Przy najbliższej okazji ziewnął oznajmiając, że jest śmiertel- nie zmęczony, po czym zamknął się w swoim pokoju. Wyjął list, był jednak zbyt podniecony, żeby zaraz zabrać się do czytania. Z rozmysłem odłożył go na nocny stolik, rozebrał się, wyczyścił zęby, obciął kilka ster- czących włosków w wąsikach. Następnie wziął prysznic, osuszył się starannie i wreszcie położył do łóżka. Wystarczająco długo cieszył się myślą o tej chwili. Wyjął list z koperty i zaczął go czytać. Drogi Benie, Pewnego razu na Uniwersytecie Ohio żyło sobie wiele królików. Były to specjalne laboratoryjne króliki, którym poda- wano toksyczne dawki cholesterolu, żeby się przekonać, jak szybko ich arterie się zablokują. I rzeczywiście, jak tego oczekiwali naukowcy, u wszys- tkich królików doszło do zablokowania arterŹŹ w przewi- dywanym terminie... z wyjątkiem jednej gromadki. Stanowiło to wielką zagadkę. Jak to możliwe? Dlaczego ta jedna gromadka była nadal zdrowa, podczas gdy inne króliki zachorowały i zdechły? Karmiono je identycznie jak resztę. Co zatem zdecydowało o życiu czy śmierci? Profesorowie nie mogli wyjaśnić tego faktu, dopóki nie odkryli, że zdrowa gromadka królików była bardzo ko- chana przez asystentkę, która się nimi opiekowała. Za każdym razem, gdy przychodziła podawać im zgubne dawki cholesterolu, wyjmovała każdego królika z jego klatki, brała go na ręce i głaskała po łebku. Profesorowie byli zaskoczeni, ale nie dali się łatwo przekonać. Powtórzyli więc eksperyment, tym razem polecając asystentce pieścić tylko pewne króliki. I przeko- nali się, że to prawda. Te króliki, które kochano, żyły długo i szczęśliwie. Powiedz mi więc, drogi Benie, czy ktoś wyjmie Cię z Twojej klatki i pogłaszcze po głowie w dniu urodzin? Odłożył list. Łzy płynęły mu po policzkach. 20 Z okna wagonu Amtraku pędzącego do Amsterdamu Ellen obserwowała holownik płynący w górę rzeki Hudson, póki nie zniknął jej z oczu zdystansowany przez pociąg. Potem oparła się wygodnie na siedzeniu i wsłu- chiwała w rytmiczny stukot kół na torach. Znała dobrze te tory, dwie linie niebieskawej stali biegnące przed siebie i schodzące się w oddali. Jako dziecko bawiła się na nich udając, że ćwiczy na równoważni, i nigdy nie mogła pojąć istoty tego złudzenia optycznego. Świetnie pamiętała swoje podniecenie i strach, gdy w oddali dostrzegała pędzący ku niej bezgłośnie pociąg. W ostatniej chwili z krzykiem odskakiwała na bok i patrzyła, jak przelatywał z łoskotem tuż obok niej, podobny do smugi. Pociągi pospieszne nigdy nie zatrzymywały się w Am- sterdamie. Za ich oknami widywała mężczyzn i kobiety przy stolikach nakrytych białymi obrusami i zastana- wiała się, dokąd jadą. Zazdrościła im - ona też chcia- łaby znaleźć się w pociągu i dokądś sobie jechać. W końcu wsiadła do pociągu, który zawiózł ją dwieście siedemdziesiąt kilometrów na południe do największego miasta świata - do Nowego Jorku. Wydawało jej się tego dnia - gdy jako siedemnastolatka pierwszy raz jechała pociągiem na wstępny egzamin na Uniwersytet Kolumbijski - że o wiele bardziej romantyczne było obserwowanie pociągu z zewnątrz niż siedzenie we- wnątrz na poplamionym siedzeniu. Od tego czasu często jeździła tym pociągiem. Po śmierci matki obowiązkowo przyjeżdżała do Amster- damu na każde Boże Narodzenie, żeby spędzić je z wujem Pete'em i ciotką Marią. Chodziło jej nie tyle o ciotkę - była to bardzo miła kobieta i Ellen nic przeciwko niej nie miała - ile o wuja, starszego brata matki, który zawsze się o nią troszczył, który kochał ją jak rodzoną córkę, który sprawił, że nie czuła się sama na świecie. Miała wobec niego dług wdzięczności. Od śmierci ciotki MarŹŹ przed dwoma laty starała się od- wiedzać go jeszcze częściej. Tym razem przyjazd do rodzinnego miasta będzie inny. Nie jest to tylko kolejna wizyta - przyjeżdża, żeby zdecydować, czy wróci tam na dobre. Wuj Pete dzwonił do niej niezwykle podniecony, ponieważ bib- liotekarz w tamtejszym szpitalu odchodził na emeryturę. On ma koneksje polityczne jako były burmistrz i wcześ- niej członek rady szpitala, a ona odpowiednie kwalifika- cje, jeśli więc tylko zechce, dostanie tę posadę. Czy powrót jest możliwy? Nie wiedziała. Inny wybór życiowy, jaki stał przed nią, też oznaczał powrót - powrót do Richarda. Goldie przekonywała ją, że potraktowała go zbyt surowo. Ostatecznie na co ona czeka? Czego więcej może oczekiwać od mężczyzny? Czyż nie wystarczy, że jest genialny, bogaty i szaleje za nią? Zgodziła się w końcu pójść z nim na kolację i było całkiem miło. Richard usilnie starał się zachowywać jak dżentelmen, pozwalając na stopniowe ocieplanie się ich wzajemnych stosunków, i nawet nie wspominał o moż- liwości spędzenia wspólnie nocy. Życzyła sobie, żeby kolacja trwała jak najkrócej, i skarżyła się na ból krzyża, który uniemożliwia jej długie siedzenie bez ruchu, co było prawdą. Nie chciała go też bałamucić. Wyraźnie było widać, jak bardzo zależy Richardowi na tym, żeby zyskać ponownie jej względy - tym razem na dobre. Zaofiarował się nawet, że w niedzielę zawiezie ją z kanapkami do Gromu, a gdy dowiedział się o pla- nowanym wyjeździe do Amsterdamu, prosił, by po- zwoliła mu siebie zastąpić. Zgodziła się, zdziwiona i uradowana tym, że Richard chyba rzeczywiście chce zmienić swój stosunek do bezdomnych. Załóżmy więc, że da mu jeszcze jedną szansę. Jak będzie wyglądać przyszłość z Richardem? Czy się po- biorą, będą mieć dom w zamożnej podmiejskiej dziel- nicy, może kilkoro dzieci? Potem, kiedy Richard będzie miał na swoim koncie jeszcze większe osiągnięcia, może przeniosą się do jakiegoś ciekawego albo egzotycznego miasta - Zurychu, Wiednia albo Paryża. Richard będzie sławny, a ona jako sumienna żona u jego boku pomagać mu będzie w badaniach i wychowywać jedno- cześnie dzieci. Którą z dwu ewentualności wybrać: mogła wrócić do rodzinnego miasta, gdzie miałaby spokój, bezpieczeń- stwo wśród znajomych rzeczy; mogła zanurzyć się wraz z Richardem w życie, które kusiło wspaniałymi obiet- nicami, ale najprawdopodobniej przynieść może rów- nież niepewność i troski. Szkoda, że nie zna jakichś zasad, którymi mogłaby się w tej sytuacji kierować. I znowu Goldie, zapewne nawet o tym nie wiedząc, podsunęła jej myśl. Podczas jednego ze swoich monologów na temat zejścia się znowu z Richardem nagle umilkła. Po długiej przerwie, tak dla niej nietypowej, rzekła: - Przyszło mi właśnie coś do głowy. - Co takiego? - Jest takie stare afrykańskie przysłowie, które po- wtarza się od pokoleń w mojej rodzinie. - Jakie? - Brzmi tak: "Możesz uciec przed tym, co cię goni, ale nie uciekniesz przed tym, co goni cię w duszy". Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałam. W twojej sytuacji nie ma to sensu. Dla Ellen miało to jak najbardziej sens - wiedziała, co ją goni w sercu. Wiedziała, że powrót do Amsterdamu czy też powrót do Richarda to tylko formy ucieczki od miłości do Bena. Co jej jednak pozostało, jeśli on jej nie chce? Richard się uparł, że odwiezie ją na Manhattan na pociąg. Kiedy podjechali pod Grand Central, okazało się, że w pobliżu nie ma absolutnie gdzie zaparkować. Musieli więc pożegnać się przy wejściu na stację. - Baw się dobrze i o nic się nie martw. - Dotknął jej ramienia. - Będę bardzo dobry dla twoich bezdom- nych. Zamówiłem już kanapki w delikatesach. - Och, jak to ładnie z twojej strony. - Oczywiście nie umywają się nawet do twoich domowych różności. - Zmiana diety im się spodoba. Będą bardzo zado- woleni. - Dla mnie ważniejsze jest, żebyś t y, Ellen, była zadowolona.- Ściszył głos sugerując coś bardziej in- tymnego. Poczuła się bardzo niezręcznie. Nie życzyła sobie, żeby ją całował na pożegnanie. - Lepiej już pójdę, bo ucieknie mi pociąg. - Szybko się oddaliła. - Szczęśliwej podróży! - zawołał machając ręką. Nie pomachała mu w odpowiedzi. Biegła, najszybciej jak potrafiła. Była jedynym pasażerem, który wysiadł w Amster- damie. Wuj Pete, wyraźnie podekscytowany z powodu przyjazdu siostrzenicy, zabrał ją z małej stacyjki - mie- szczącej się w obdrapanym ceglanym budynku, smut- nym i przygnębiającym. Kiedy jechali przez miasto, wydało jej się, że od ostatniego pobytu wszystko tu jakby się jeszcze zmniej- szyło. Miasto się kurczyło, były to resztki tego, co znała jako dziecko. Pomyślała o Gromie - on i Amsterdam to skamienieliny z przeszłości. Przejechali przez rzeczkę Chuctanunda - o tej porze roku wezbranej po wiosennych deszczach i wartko spieszącej na spotkanie z rzeką Mohawk - po czym skręcili na rogu ulicy Church i Grove. Tutaj stała miejska biblioteka, kiedyś jej drugi dom. Ileż to godzin spędziła w niej na fantazjowaniu i uciekaniu od rzeczy- wistości. Budynek przypominał miniaturową kopię gre- ckiej świątyni z czterema sfatygowanymi doryckimi kolumnami, które usiłowały podtrzymać występ muru. Biblioteka już nie fascynowała Ellen jako miejsce schro- nienia, wyglądała po prostu jak stara, nieco zaniedbana budowla. Może jednak w jej kącie kuli się właśnie w tej chwili jakaś dziewczynka, dla której to jest pałac nie mający sobie równych. - Nawet nie muszę cię pytać, czy jesteś głodna. - Wuj Pete roześmiał się, przystając pod restauracją DiCaprio. Wilczy apetyt Ellen był obiektem ich stałych żartów, a DiCaprio ulubionym lokalem. Pałaszując spaghetti - cóż by innego? - słuchała nowinek o dalekich krewnych, których niemal nie pa- miętała. Brat ciotki MarŹŹ leżał w szpitalu chory na raka, kuzyn Henry stracił stanowisko kierownika w "Gazet- te", kuzynce Angeli urodziła się czwarta córka, ku zmartwieniu jej męża, który liczył na syna. Wszyscy oni bardzo by się ucieszyli, gdyby Ellen wróciła do Ams- terdamu. Wuj Pete mówił, a Ellen na pół tylko słuchając studiowała jego poczciwe oblicze. Nadal miał rumiane policzki i ciemne błyszczące oczy, które zawsze wyda- wały się smutne, ale włosy czarne jak smoła, które pamiętała z najwcześniejszych wspomnień, były teraz oczywiście całkiem białe. - Wujku, chciałabym cię o coś zapytać. Nawijał po mistrzowsku spaghetti na widelec bez pomocy łyżki, której to umiejętności Ellen (co za klęska dla Włoszki) nigdy nie opanowała. Podniósł wzrok znad talerza. - O co? Pytaj, nie krępuj się. - Czy nigdy nie chciałeś wyjechać z Amsterdamu? Przez chwilę żuł zastanawiając się, pop czym z lekko błędnym wzrokiem powiedział: - Myślę, że tak, ale nie mogłem, bo nie zdałem nigdy egzaminu adwokackiego. Był to temat rzadko poruszany, niemniej Ellen od dawna intrygowało, jak to się stało, że ktoś tak inteligen- tny jak wuj Pete, który z wyróżnieniem ukończył studia prawnicze, przepadał kilkakrotnie na egzaminie adwo- kackim. - Dręczyłem się tym przez wiele lat - dodał - do- póki nie zrozumiałem, że nie chcę być adwokatem. Chciałem tu zostać. - Ale przecież mogłeś. - Nie jako adwokat. Adwokat to ktoś, kto zarabia na braku zaufania jednego człowieka do drugiego. Ja chciałem próbować uczyć ludzi żyć w zgodzie. - I robiłeś to przez całe życie. Jesteś najpopularniej- szym człowiekiem w Amsterdamie. - No, nie wiem, jak dalece popularnym. - Uśmie- chnął się. - Ale wiesz, Ellen, że ty jesteś do mnie podobna. - Cieszę się, że tak myślisz. - Tylko że ty szybciej się połapałaś. Wiedziałaś od razu, że nie możesz być lekarzem, zostałaś więc biblio- tekarką medyczną. - Tak, wiedziałam. - Pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia, czy Amster- dam to dla ciebie właściwe miejsce? - Nie jestem pewna... - Wiesz, liczę na to, że zdecydujesz się na powrót tutaj, bo strasznie lubię cię widywać. Najważniejsza jednak rzecz to stwierdzić, co jest dla ciebie odpowied- nie. Tak długo jak będziesz w zgodzie z tą częścią siebie - wskazał na środek klatki piersiowej - o tu, w głębi, wszystko będzie dobrze. Wychodząc z restauracji Ellen czuła się o wiele spokojniejsza, lekko jej było na duszy, co się nie zdarzyło już od dłuższego czasu. Zadowolona była, że w ten weekend wybrała się w odwiedziny do wuja Pete'a. Nie musi już więcej się zastanawiać. Wreszcie wie, co robić. 21 Zanim otworzył oczy, pozwolił sobie na ulubioną zaba- wę - odgadywanie czasu. Teraz jest... szósta czterdzie- ści cztery. Zerknął na zegar - szósta czterdzieści pięć. Nieźle, całkiem nieźle, prawie zgadł. To dobry omen w ten niedzielny ranek. W nagłym przypływie energŹŹ wyskoczył z łóżka ignorując niewielkie bóle odzywające się jeszcze tu i ówdzie. Podszedł do okna, rozsunął story. Niebo było szare, ale na horyzoncie wyjrzało już słońce. Gdzieś w ogrodzie śpiewał ptak, jego tryle brzmiały jak: wila- -wio, czak-czak wio. Przepatrzył gałęzie pobliskiego dębu. Oczywiście, na jednej z nich siedział duży jask- rawożółty ptak. Czyżby to już wilga? Lato nadejdzie wcześnie. Wila-wio - zaśpiewał znowu ptak i Ben zagwizdał w odpowiedzi. Ptak przekrzywił łebek i słu- chał. Ben się uśmiechnął. Wszystko wskazywało na to, że dzień będzie dobry. Zamierzał wybrać się do Brooklynu. O pół do dziewiątej Richard był już umyty i ubrany. Nie miał czasu do stracenia. Dzisiaj rano Ellen wraca do domu. Włączył sekretarkę automatyczną i prze- słuchał raz jeszcze wiadomość, jaką mu zostawiła wczo- raj późnym wieczorem. "Cześć, Richard, mówi Ellen. Postanowiłam wyjechać w niedzielę wczesnym rannym pociągiem, żeby zdążyć w porze lunchu do Gromu. Wdzięczna ci jestem, że tak ochoczo mnie zastąpiłeś, ale teraz nie musisz już się tym kłopotać. Raz jeszcze dziękuję". Uśmiechając się lekko wyłączył automat. Musi już iść. Będąc jednak człowiekiem przezornym uważnie, jak zwykle, omiótł jeszcze wzrokiem pokój upewniając się, czy o czymś przypadkiem nie zapomniał. O tak. Pod- szedł do biurka i wziął leżący tam faks. Było to zawia- domienie ze Szwajcarskiego Banku Kredytowego: Zgod- nie z dyrektywami pana Hashikawa Taro mamy przyjem- ność potwierdzić przelanie przez Bank Tokijski na nasz rachunek numer # 764135 pierwszej raty z sumy trzech milionów dolarów amerykańskich. Podarł faks na drobne kawałki, wyrzucił je do klozetu i spuścił wodę. Milt wstał jak najciszej z łóżka, żeby nie obudzić Sary. Lubiła sobie dłużej pospać w sobotę i niedzielę i mog- łaby zrzędzić, gdyby pozbawiono ją tej przyjemności. Zarzucił na siebie płaszcz kąpielowy, powędrował do kuchni i zrobił sobie kawę. To najprzyjemniejsza pora w tym dniu - spokój i cisza, bez przeszkód można by przeczytać od deski do deski "New York Timesa". Tego ranka jednak nie będzie mu to dane. Najpierw musi się spotkać z Michaelsonem na śnia- danio-lunchu, co nie należało do przyjemności nawet w najlepszych okolicznościach, a teraz okoliczności nie można by absolutnie nazwać pomyślnymi. Michaelson był kłębkiem nerwów i zamartwiał się o swoją umowę z Japończykami. Milt proponował mu, żeby wrócił do domu na Za- chodnie Wybrzeże i przyleciał tutaj, gdy coś się wy- klaruje, ale dla Michaelsona wyjazd oznaczał poddanie się. Sterczał więc nadal w Nowym Jorku przypierając każdego - a głównie Milta, któremu powierzono za- danie asystowania szefowi - do muru. Na szczęście spotkanie z Vandermannem okazało się owocne. To, co doktor powiedział młodemu Hashikawie za zamkniętymi drzwiami, cokolwiek to było, zadziałało. Ostatecznie po długich deliberacjach Japończycy zgo- dzili się na transplantację serca pawiana, choć postawili wiele warunków. Pierwszy i najważniejszy z nich prze- widywał zachowanie wszystkiego w jak najściślejszej tajemnicy. Milt mógł sobie tylko wyobrażać, jaką forsę zrobi na tym dobry doktorek. Człowiek by oczekiwał, że Michaelson teraz się od- pręży, skoro stary Hashikawa ma szanse przeżycia, ale gdzie tam, opętała go nowa mania, szalał z powodu najróżniejszych rzeczy, które mogły się wydarzyć. A wydarzyć się mogło wiele. I jeśli coś miało się nie udać, to najprawdopodobniej podczas operacji, którą wyznaczono na dzisiejsze popołudnie. Miano jej doko- nać w prywatnej klinice, żeby uniknąć przenoszenia pacjenta i utrzymać wszystko w głębokiej tajemnicy. Najwidoczniej nie jest potrzebna jakaś specjalna apara- tura (wystarczy zestaw, jakiego używa się przy bypas- sach), o ile ma się dwa elementy zasadnicze: świeże serce i lekarza, który wie, co z nim zrobić. Milt westchnął, złożył gazetę i zmusił się do działania. Sara wciąż słodko spała-och, jak jej zazdrościł spokoju ducha. Kiedy wyszedł z domu, ulice były jeszcze puste. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że widzi samochód Bena za rogiem. Ale co Ben robiłby w Brooklynie w niedzielę rano i na dodatek tak wcześnie. Skądże, to śmieszne. Ben miał na nogach tretry, toteż prawie bezszelestnie pokonał trzy kondygnacje wydeptanych stopni prowa- dzących do siłowni. Wszedł do ciemnej poczekalni i zapalił światło. Tablica przeznaczona na jego biuletyny wyglądała tak, jak ją zostawił, była pełna artykułów i inspirujących danych dla klientów. Jeden z dobrze wi- docznych napisów głosił: JEŚLI ŻYCIE OBDARZA CIę LIPą ZRÓB SOBIE NAPAR LIPOWY. Taką przyjemność sprawiało mu wyszukiwanie odpowiednich wycinków i karykatur. A oto jego ulubione hasło: JEŚLI JEDNą NOGą STOISZ NA WCZORAJ, DRUGą ZAŚ NA JUTRZE, TO OBSIKASZ DZISIAJ. Mniej więcej tak właśnie postępował przez ostatnie parę mie- sięcy. No, najwyższy czas zacząć praktykować to, co sam głosił. Zacząć robić sobie napar lipowy, przestać obsikiwać dzień dzisiejszy... a dzień dzisiejszy to dobry dzień na początek. Otworzył kluczem drzwi i wszedł do sali ćwiczeń. Panowała tam cisza. Przez okno wpadał snop słonecz- nego światła, oświetlając brylantowe drobinki kurzu i powodując, że odbijały się od chromowanego stojaka na sztangi. Wszystko jakby oskarżało go o zaniedbanie. Przyniósł ręcznik z łazienki, wyczyścił przyrządy do ćwiczeń, po czym zdjął koszulę. Stanął w pozycji wyprostowanej, napinając bicepsy. Dobrze mu to robiło. Nie odejdzie, póki się nie spoci i nie pobudzi krwi do szybszego krążenia. Kiedy sięgał po sztangi, ujrzał w lustrze swoją muskularną pierś. Zgarbiony, obrzydliwie zarośnięty stary facet, którego prowadzono do ubikacji, zniknął bez śladu. Wyglądał dobrze, diabelnie dobrze. Ellen skuliła się w kącie przejmująco wilgotnego pustego wagonu w pociągu jadącym do Nowego Jorku. Ten wyjazd do Amsterdamu był dobry. Podjęła decyzję i wiedziała, że słuszną. Nie wróci do Amsterdamu, nie wróci też do Richarda. Będzie żyć tak jak przedtem, wykonywać swoją pracę, a potem... nie wiedziała co potem. Kiedy próbowała wyobrazić sobie przyszłość, nie widziała nic. Nie szko- dzi. To jej nie przygnębiało. Wręcz przeciwnie - czuła się spokojna i lekka. Wuj Pete rozumiał, że dla niej powrót do Amster- damu nie wchodzi w grę. Nie mógł jednak ukryć rozczarowania, gdy się dowiedział, że Ellen nie wybierze się z nim w niedzielę na mszę, tak jak to zwykle robiła, ani nie zostanie po kościele na obiedzie w gronie rodzinnym. Trudno było mu wytłumaczyć, co ją pcha tego ranka do tak wczesnego powrotu. Coś z tego, co powiedział na pożegnanie Richard, utkwiło jej w pamięci i nie dawało spokoju. Był zanadto troskliwy, zanadto... jak się to mówi?... obłudny. Myśl o tym przyprawiała ją o dreszcz. Pociąg wjechał do tunelu i w szybie ujrzała odbicie swojej twarzy, a na niej cyniczny uśmieszek. Przed rokiem zachwyciłaby ją opiekuńczość Richarda. Teraz wydawała się czcza, wyrachowana, skuteczna i obli- czona na odzyskanie znowu jej łask. Nie życzyła sobie, żeby próbował zbliżyć się do niej zyskując punkty na biednym Jello. Richard zostawił swojego mercedesa na parkingu dla lekarzy na tyłach szpitala. Pokazał legitymację przy drzwiach, ale strażnik zatopiony w lekturze niedzielnej gazety nawet na nią nie spojrzał. Wjechał windą do laboratorium, nie natykając się na żywą duszę w tej części szpitala, i wszedł do pomiesz- czenia z pawianami. Studentka medycyny, do której obowiąZków należało czyszczenie klatek i karmienie zwierząt, właśnie wychodziła. Zdziwiła się na jego widok. DZień dobry, panie doktorze. Nie spodziewałam się, że p dzisiaj przyjdzie. Mam trochę zaległości w papierkowej robocie, a to, jak się 'wydaje, odpowiednia pora, żebym mógł się skoncentrować w ciszy i spokoju. - CZy będzie mnie pan potrzebował? Absolutnie nie, proszę iść na słońce, korzystać z niedzieli. - Obdarzył ją najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów. O mały włos uśmiech okazałby się nadmiernie cza- rujący, bo dziewczyna się zawahała. - Ale żal mi zostawiać pana trudzącego się tu samotnie. - Niech pani raczej dzisiaj porządnie wypocznie, bo być może będę pani potrzebować jutro wieczorem. ale w takim razie... - skierowała się w stronę wyjścia, lecz nie spuszczała z niego wzroku - ...zobaczę pana jutro, doktorze Vandermann. Kiedy tylko zniknęła, otworzył drzwi do pokoju, w którym przechowywano medykamenty i sprzęt chi- rurgiczny używany przy jego eksperymentach. Wyjął z szafki aptecznej ampułkę z chlorkiem potasu, zręcznie napełnił nim strzykawkę, pieczołowicie zawinął ją w ste- rylną ligninę i schował do swojej lekarskiej torby. Z lodówki wyciągnął kroplówkę z płynem Roe'ego, dodał do niego 250 000 jednostek streptokinazy i 10 mililitrów dekstrozy. Zrobił to wszystko szybko, z wpra- wą, nicZym barman przygotowujący koktajl. Następnie wziął Małą przenośną lodówkę Igloo, napełnił ją lodem i do środka włożył kroplówkę. Gotowe. Chwycił lodówkę i w drodze do drzwi sięgnął na półkę po zapieczętowany kardiopakiet. Był ciężki, zawierał wszystkie instrumenty potrzebne do pełnej transplan- tacji serca, wysterylizowane i zapakowane w podwójny plastyk. Zjechał do hallu, gdzie czekały puste wózki jednoszynówki. Włożył do jednego z nich lodówkę i kardiopakiet, po czym zajrzał do spisu oznaczeń kodowych. Autoklaw B03, Brudownik B26, Konserwa- cja B42..., tak, tu jest: Kostnica B53. Nacisnął odpowiednie guziki i wózek natychmiast ruszył znikając w trzewiach szpitala, popychany niewi- docznym mechanizmem ku określonemu z góry celowi. Po drodze z Grand Central do Brooklynu Ellen wstąpiła do delikatesów, żeby kupić świeży chleb, be- kon, sałatę i pomidory, to wszystko, czego potrzebowała do kanapek dla Jello i Bobów. Teraz stała w kuchni podsmażając bekon i opiekając po dwie kromki chleba naraz. Ben by się denerwował, gdyby tu był. Wyliczałby, jaką kaloryczną wartość ma bekon, trułby na temat tłuszczu. A ona oczywiście by oponowała, że ludzie, którzy nie jadają regularnie, chyba mogą sobie na tłuszcz pozwolić. Ben zastanowiłby się chwilę, po czym przy- znałby jej rację. Tak wyraźnie słyszała jego głos. Ileż to razy prowadziła z nim wyimaginowane roz- mowy, od czasu gdy odszedł? Nie potrafiłaby zliczyć. Ile razy wyglądała przez okno, licząc na to, że jeśli tylko będzie gorąco tego pragnąć, to on się zjawi i spiesząc do domu wbiegnie na górę po dwa stopnie naraz, i otworzy drzwi. Mimowolnie zbliżyła się do okna, wyjrzała na ulicę. Zamrugała powiekami, nie wierząc własnym oczom. Pod dom zajechał samochód Bena - albo samochód wyglądający jak samochód Bena - i wysiadł z niego mężczyzna. To był Ben. Wszedł na stopnie przed wejściem do budynku. Odskoczyła od okna i popędziła na dół po schodach. Nogi nie niosły jej wystarczająco szybko, musiała się trzymać poręczy, żeby się nie potknąć i nie upaść. Liczyła na to, że ujrzy Bena na ostatniej kondygnacji schodów, ale tam go nie było. Pewno nie miał klucza. Zadyszana otworzyła szeroko drzwi. Nikogo. Wyjrzała na ulicę. Miejsce, na którym zaparkował auto, było puste. Wyimaginowała sobie to wszystko. Tak bardzo prag- nęła, by przyszedł do domu, że w końcu widziała to, czego nie było. Nie mogła już dłużej znieść tego, że ją porzucono. Ściskało ją w gardle, ledwie mogła od- dychać. Z trudem przełknęła ślinę. Gdyby nie trzymała na wodzy swoich emocji, wybuchnęłaby płaczem. Na to jednak pozwolić sobie nie mogła. Już nie. Wolno zaczęła wchodzić po schodach na górę. Na podeście pierwszego piętra poczuła zapach spalonego bekonu. Och, do diabła, ależ z niej idiotka! Ben nacisnął pedał gazu. Camaro zareagowało szarp- nięciem. Zdecydowanie wymaga wyregulowania. Zbyt długo próżnowało. Jego umysł również zbyt długo próżnował. Niewiele brakowało, a przed chwilą byłby zrobił z siebie największego głupca. Co zamierzał zrobić? Zadzwonić do drzwi i powie- dzieć: - Cześć, kochanie, wróciłem. - Tak? Musi chyba mieć źle w głowie, jeśli sobie wyobrażał, że ot, tak po prostu może wskoczyć znowu w jej życie. Ach, to słowo "wskoczyć" - myśli już jak królik. Stan jego umysłu wyraźnie się pogorszył. List wcale nie sugerował, że Ellen życzy sobie jego powrotu. To był tylko taki sympatyczny sposób złożenia życzeń urodzinowych. Zapewne w ten sposób żegnała się z nim, a on wziął to za zaproszenie do powrotu. Jechał wzdłuż Prospect Park. Tędy szli pierwszego wieczoru po kinie. Wiedział, że to, jak sobie poradził z punkami, zrobiło na niej wrażenie. A potem długo siedzieli i gawędzili w Caf‚ La Fontana. Zatrzymał się pod światłem. Jeśli ma się dostać z powrotem na szosę, musi teraz skręcić w prawo. Zamiast tego objeżdżał nadal park. Do diabła, wcale mu nieśpieszno do powrotu do Jersey. Można oczywiście spojrzeć na list Ellen zupełnie inaczej. Po pierwsze, poświęciła sporo czasu, żeby napisać list, zamiast wysłać po prostu kartkę. Ponadto, nie był to list krótki. W istocie dla kogoś, kto przywykł do lakonicznych notatek, to nawet bardzo długi. Wło- żyła w niego sporo wysiłku. Do diaska - poprzednio miał rację - Ellen u s i ł o w a ł a mu coś przekazać. Przeraził się, doszedłszy do wniosku, że nie na to liczył. Objechał park po raz drugi. Dokąd teraz? Michaelson nie tknął grzanki z szynką, jajkami sa- dzonymi i majonezem, za to wypił dwie szklaneczki chardonnay. Milt go nie powstrzymywał. Dobre było wszystko, co mogło uspokoić Rona. Natomiast na jego apetyt nie miało wpływu nic. Zjadł omlet z szynką, ostrą papryką i cebulą i właśnie rozważał, czyby nie wziąć sobie kawałka sernika, gdy Michaelson zerwał się i zażądał rachunku. - Co się tak spieszysz, Ronnie? Mamy mnóstwo czasu. - Nie mogę tego znieść. Chodźmy. - Kiedy szef mówi "chodźmy". . - Milt wstał niechętnie od stolika. Wychodząc rzucił ostatnie smutne spojrzenie na tacę z wyrobami cukierniczymi. Przyjechali do szpitala oczywiście o wiele za wcześnie. Kiedy zapytali o pana Hashikawę, powiedziano im, że jest u ojca. Doktor Howard myje się przed operacją. - Mówiłem ci, że powinniśmy przyjść wcześniej - powiedział natychmiast Michaelson. - Wtedy by- libyśmy tutaj, kiedy oni... - Ron, to nie my przeprowadzamy tę operację. Nie wiem nawet, po co w ogóle tu jesteśmy. - Nie bądź bezczelny. Musimy dopilnować, żeby wszystko szło jak trzeba. - Vandermann nie potrzebuje nas, żebyśmy mu powiedzieli, kiedy ma przynieść serce. Wzrok Michaelsona mówił, że ma ochotę kogoś zamordować. Milt się zorientował, że jedynym obiektem jego morderczych zapędów mógł być on. Lepiej więc będzie natychmiast zmienić taktykę i udobruchać szefa. - Wyluzuj się, Ronnie. Słyszałem, że jak tylko włożą mu nowe serce, facet będzie zdrów jak ryba. Wyjdzie stąd za kilka dni. - Naprawdę? To tak szybko dochodzi się do zdro- wia? - No pewnie. Zanim upłynie tydzień, będziemy klęczeć wokół tego stołu z obciętymi nogami, pić herbatę i liczyć forsę. Michaelson od razu się rozpogodził. Ciekawe, pomyślał Milt, co by powiedział Ron, gdy- by wiedział, że na ostatnie zebrania agenci przynosili fotele i opierali nogi na stole konferencyjnym jak na olbrzymim podnóżku. Samochód Bena zachowywał się tak, jakby miał własny rozum. Niczym człowiek mający swoje przy- zwyczajenia podążał jak zwykle w niedzielne poranki dawną trasą na Coney Island. Ben siedział niemo za kierownicą. W miarę jak zbliżał się do oceanu, poprawiał mu się humor. Wyobraził sobie zdumioną, ale i uszczęśliwioną minę, jaką zrobi Ellen, gdy zejdzie po schodach na stacji metra i wpadnie na niego, tak jak wtedy podczas ulewy. - O, Jezu, to nie moja wina - powie on. - Jechałem na Verazzano w drodze powrotnej do Jersey, ale to cholerne, dawno nie używane auto, zanim się zorien- towałem, zawiozło mnie na Coney Island. Muszę je oddać do wyregulowania. Ona się roześmieje, pozwoli mu wziąć pudło z kanap- kami, i będzie znów tak, jakby nigdy się nie rozstawali. Znajdował się w odległości jednej przecznicy od hot-dogów Nathana. Wyczuwał je z oddali. Spojrzał na zegarek. Jeszcze nie ma pół do dziesiątej. Za wcześnie. Zazwyczaj Ellen pojawiała się dopiero koło jedenastej. Ale co u licha, może sobie chwilę porozmawiać z Jello, a potem powitać Ellen przy kołowrocie. W duchu widział bardzo wyraźnie tę scenę. Przybierze pozę Królika Bugsa i powie: - Co tam, doktorku? Ona oczywiście bardzo się zdziwi. A on zapyta: - Nigdy przedtem nie widziałaś kró- lika? Zatrzymał się pod czerwonym światłem na Surf Avenue - już prawie był na miejscu. Wyobrażał sobie szeroki uśmiech na jej twarzy. Upu- ści pudło z kanapkami i otworzy ramiona. Ona... Nagle zamarł. Przez ulicę tuż przed nim przechodził wysoki, przy- stojny mężczyzna, którego już przedtem widział - dok- tor Richard Vandermann. Niósł lekarską torbę i zmie- rzał do Gromu. Ben oklapł na siedzeniu niczym przedziurawiony balon. Nie zauważył zmiany świateł. Nie słyszał klaksonu furgonetki z tyłu. Tkwił tam bez ruchu, aż szofer, wyraźnie straciwszy cierpliwość, objechał go z boku i wrzasnął: - Ty głuchy pierdoło! 22 Richard pchnął kołowrót, przeszedł przezeń i ze zniecierpliwieniem otrzepał rdzę, która zabrudziła mu wiatrówkę. Niesamowita cisza panowała w za- chwaszczonym królestwie bezdomnych. Wyglądało na to, że wszyscy jeszcze śpią, poza Choo-choo, który siedział nad blaszanką, gotując kawę w gar- nuszku. - Gdzie Jello? - spytał Richard. Choo-choo bez słowa wskazał ruchem brody na niewielki tobołek ludzki. Jello leżał zwinięty w pozycji płodowej i głośno chrapał. Richard przykucnął i poklepał go po ramieniu. - Zbudź się. - Jello się poruszył, a z kieszeni jego kurtki wyjrzały małe okrągłe oczka Juniora. Richard poklepał go raz jeszcze. -Posyła mnie twój Anioł Stróż, żebym się tobą zajął. - Kto taki? - Panna Ellen. - Och, to miło z jej strony. - Jak się czujesz? - Za chwilę będę się czuł dobrze - wymamrotał Jello i sięgnął po leżącą obok prawie pustą butelkę z tanią whisky. Potem podparł się na łokciu i pociągnął porząd- ny łyk. Niemal natychmiast zaczął kasłać. - Dlaczego nie mogę się tego kaszlu pozbyć, tyle przecież wypiłem w życiu syropów? Richard dotknął wypielęgnowaną dłonią jego brud- nego czoła. - Niech no pan go nie rozpieszcza, doktorze - wtrą- cił się Choo-choo podchodząc bliżej. -On ma po prostu kaca. - Wątpię. - Richard zrobił poważną minę. - Ma podwyższoną temperaturę. Myślę, że może być ciężko chory. Choo-choo był sceptyczny. - Według mnie nie wygląda inaczej niż zwykle. Richard wyjął stetoskop i osłuchał serce Jello. - Nie podoba mi się to - oznajmił głośniej, niż należało. - Musimy natychmiast rozpocząć podawanie antybiotyków. - Sięgnął po telefon komórkowy, zaczął wybierać numer. - Ten człowiek powinien znaleźć się w szpitalu. - Nie, wcale nie - protestował słabym głosem Jello. - Co mu jest, doktorze? - Chciał się dowiedzieć Choo-choo, ale Richard już mówił do telefonu: - Po- trzebna karetka. Zator płuc. Pod Gromem... tak jest. Trzy minuty? Będę czekać na sanitariuszy przy wejściu. Słowo "sanitariusze" zaniepokoiło Jello. - Wolnego, doktorze. Nic mi nie jest. Potrzebuję tylko trochę kawy. - Przyniosę ją - krzyknął Choo-choo wracając do swojego garnka. - Sam sobie wezmę. - Jello zaczął wstawać. Richard go powstrzymał. - Jesteś bardzo chory. - Nie pójdę znowu do tego szpitala. - Pozwól, że najpierw zrobię ci zastrzyk, a potem zobaczymy. - Richard szybko wyciągnął napełnioną wcześniej strzykawkę. - W żadnym wypadku. - Jeśli po zastrzyku poczujesz się lepiej, nie będziesz musiał iść do szpitala. Jello popatrzył na niego załzawionymi oczami. - Obiecujesz, doktorku? - Tak. - Okej, jeden zastrzyk tego świństwa. Nie więcej. Richard odsunął mu rękaw i zręcznie wbił igłę w samą żyłę. - Po tym poczujesz się znacznie lepiej. Jello nie odpowiedział. Kiedy wrócił Choo-choo z kubkiem parującej ka- wy, Jello siedział na ziemi, głowę miał zwieszoną na ramię. - O kurde, doktorze, on nie wygląda zbyt dobrze. - Mówiłem ci, że jest ciężko chory. - Jezu, on się nie rusza! - Pomóż mi! - rozkazał Richard, chwytając Jello pod pachę. - Zaprowadźmy go do wyjścia. Z oddali słychać było syrenę nadjeżdżającej karetki. Porywisty wiatr uderzył w samochód, gdy Ben wje- chał na górny poziom Verrazano Narrows Bridge za- wieszonego wysoko nad Zatoką Nowojorską. Przejeż- dżając po nim czuł, jak most kołysze się na wietrze. Co z niego za dupek! Oto układał sobie wszystkie te słodkie gadki, które powie swojej dziewczynie, zapew- niając ją, że pod wpływem chwili zdecydował się do niej wrócić. W swojej arogancji oczekiwał, że ona zapomni, jak ohydnie ją potraktował, i przyjmie go z otwartymi ramionami i uśmiechem. Tylko p r a w d z i w y dupek mógł marzyć o czymś takim. Oczywiście że się zeszła znowu ze swoim dawnym chłopakiem. A dlaczegóż by nie? Czyż sam jej do tego nie namawiał? Musiał chyba być w malignie, jeśli sobie wyobrażał, że Ellen będzie siedzieć w domu dochowując wierności staremu człowiekowi, który powiedział, że jej nie chce. Nie dupek z niego, tylko prawdziwa dupa wołowa. Sanitariusze biegli z noszami do miejsca, gdzie stali Richard i Choo-choo obok nieruchomego Jello, który leżał na rozpadającym się rydwanie przy wejściu do Gromu. - Ładujcie go - rozkazał Richard. - Ale, doktorze, czy nie powinniśmy najpierw... - Róbcie, co mówię. Pojadę z wami. Posłuchali go, a gdy w pośpiechu wsuwali nosze z Jello do karetki, z jego kurtki wyskoczyła mysz. Sanitariusze wymienili zdziwione spojrzenia. - Czego ja już nie widziałem - mruknął kierowca. Richard wsiadł do karetki, za nim sanitariusz. - Czy ja też mógłbym pojechać? - spytał Choo- -choo. Kierowca kiwnął głową. - Możesz siąść na przodzie, koło mnie. - Nie! - z ust Richarda wyrwał się niemal krzyk. Ciszej dodał: - Wkrótce przyjdzie Ellen. Musisz tu zostać i wytłumaczyć, co się stało. Powiedz jej, że zrobię wszystko, co się da. - Okej, doktorku - zgodził się Choo-choo. Drzwiczki zatrzaśnięto i karetka odjechała na sygnale. Oszołomiony Junior pobiegł rynsztokiem. Wsiadła już z pudłem kanapek do metra, ale wciąż nie mogła sobie darować, że spaliła bekon. Zmarnowała całe pół kilograma, zeskwarzyła na węgiel. Mieszkanie pełne było dymu i śmierdziało w nim jak w kremato- rium. Dzięki Bogu, że kuchnia się nie zajęła. Wywietrzyła mieszkanie i wyszorowała przypaloną patelnię. Myślała, że położy na grzanki po prostu po parę płatków sera obok sałaty i pomidorów. Tylko że oni tak rzadko mają okazję zjeść coś pożywnego. Na- prawdę potrzebne im białko. Powędrowała więc do najbliższych delikatesów o trzy przecznice dalej, jeszcze raz kupiła bekon i znowu go usmażyła. Jello zasługiwał na to, żeby poświęcić mu dodatkowy czas i wysiłek. Ledwie karetka podjechała pod wejście na pogotowie szpitala Świętego Józefa, Richard już z niej wyskoczył, a za nim sanitariusze. - Zrobiliście, co się dało - zapewnił ich. Pokiwali głowami. - Fajny z pana chłop, doktorze Vandermann - rzekł kierowca. - No pewnie! - zgodził się z nim jego partner. - Niewielu doktorów tak by się starało ratować życie jakiemuś włóczędze. - Każdy, kto składał przysięgę Hipokratesa, musiał- by zrobić to samo. - W niedzielę rano? Jest pan jednym na milion, doktorze. - Doceniam ten komplement, koledzy. Dziękuję: Kręcili nadal głowami z podziwem, gdy wszedł do środka. W izbie przyjęć podszedł do rejestratorki. - Co pan tam ma? - spytała znudzonym głosem. - Zmarłego w drodze do szpitala. Niech ciało za- biorą do kostnicy. Ja wypiszę świadectwo zgonu. Nie podnosząc oczu podała mu druczek do wypeł- nienia. Nie zdążył włożyć klucza do zamka, a drzwi już się otworzyły. - Gdzie ty się podziewałeś? - Marion była wyraź- nie wściekła. - Zrobiłem sobie przejażdżkę. - Przejażdżkę? - Aha, pojechałem do siłowni. - Do Brooklynu? - Marion poszła za nim do jego pokoju. - Masz manię samobójczą? Rzucił jej spojrzenie, które mówiło: "daj mi spokój", ale ona tego nie zauważyła. - Mogłeś się zabić. - Uspokój się, Marion. - Czuł się zbyt przygnę- biony, żeby wytrzymać kolejną porcję pretensji. - Twój stan nie pozwala na takie wyprawy. - Ależ, Marion, nie jestem inwalidą. Doktor mówił, że muszę być bardziej aktywny. - Bardziej aktywny owszem, ale tu, na miejscu. Skończ sadzić te niecierpki. - Zrobię to jutro. Marion przyjrzała mu się baczniej. - Ojcze, nie wyglądasz dobrze. Przygotuję ci gorącą kąpiel. A potem... - Sam mogę przygotować sobie kąpiel. - Jego głos był chłodny i kategoryczny. Mierzyła go wzrokiem przez chwilę, po czym uśmie- chnęła się z pobłażaniem. - Zbyt dużo dzisiaj robiłeś i jesteś zmęczony. Zo- stawię cię samego, to sobie odpoczniesz. - Skiero- wała się do drzwi. - Przyniosę ci za chwilę trochę zupy. Do cholery z zupą, pomyślał. Nie znosił, gdy mu matkowano, a to było jeszcze bardziej przygnębiające - czuł się całkowicie stłamszony. A najgorsze ze wszys- tkiego wydawało się to, że nie widział wyjścia. Gomez, technik sekcyjny, oparł nogi na biurku. Miał teraz przerwę i nic nie mogło mu przeszkodzić w zje- dzeniu kanapki z konserwową wołowiną. Ledwie się odwrócił, żeby zobaczyć, o co chodzi, gdy w drzwi wjechał wózek ze zwłokami Jello. Posługacz pchnął go na środek kostnicy i szybko wyszedł. Żywi zawsze chcieli się stąd wydostać. Umarli muszą zaczekać. W królestwie Gomeza nie ma pośpiechu - ostatecznie, jego klienci i tak nie mogliby się poskarżyć. - Dzień dobry, Gomez. - Do kostnicy wszedł uśmiechnięty Richard. Gomez uniósł brwi - doktor w niedzielę rano to nieczęsty przypadek, ale to jeszcze nie znaczy, że musi przerwać swój posiłek. - Co dobrego, doktorze Vandermann? - mruknął z pełnymi ustami. - Proszę mi tego przygotować. Gomez się zdziwił. - Będzie pan robił sekcję? - Nie, potrzebuję tylko parę próbek tkanki do ana- lizy. - W niedzielę rano? Do jakiegoż to związku pan należy? - Nie każdego dnia dostaje się ciepłego osobnika nie znanego z nazwiska i bez rodziny, która by protestowała. Gomez się roześmiał. - Kapuję, co pan ma na myśli, doktorze. - Zjadł resztę kanapki, otarł rękawem usta i popatrzył tęsknie na kawał placka z wiśniami, który miał na deser. - Przygotuj te zwłoki -powiedział Richard. - Jeśli nie wyjmę serca w ciągu dwudziestu minut, to nie będzie miało dla mnie wartości. - Okej, doktorze. - Gomez nie był zachwycony tym, że się go popędza w niedzielę - w dniu, kiedy, jak oczekiwał, nie będzie się spieszył - ale co miał robić. Psiamać, to jednak praca stała i solidnie płacona. Richard opuścił kostnicę i udał się do hallu, gdzie stał wózek kolejki jednoszynowej. Minął się po drodze z siostrą Claritą, która wyszła ze swego pokoju. Po- zdrowił ją skinieniem głowy i przyspieszył kroku, nie dając jej szansy na wciągnięcie go w dłuższą wymianę uprzejmości. Kiedy wrócił chwilę później w stroju chirurga z lodówką Igloo i kardiopakietem, zastał Go- meza na korytarzu przed kostnicą. - Mówiłem przecież, żebyś zaczynał. - Richard nie ukrywał zdenerwowania. - Nie mogłem. Siostra modli się nad ciałem. Przez uchylone drzwi mógł zobaczyć, że siostra Cla- rita poruszając bezgłośnie wargami namaszcza zwłoki. Spojrzał na zegarek. Zostało mu jeszcze jedenaście minut. Nabrał powietrza i pchnął drzwi. - Siostro! Będzie na to wystarczająco dużo czasu na pogrzebie. - Och, drogi doktor Vandermann. Obawiam się, że nie. Sakrament ostatniego namaszczenia ten nieszczęś- liwy człowiek powinien otrzymać przed śmiercią. A śmiem twierdzić, że jego dusza może potrzebować wszelkiej dostępnej pomocy. Richarda na chwilę zamurowało. Położył kardiopakiet i odwróciwszy się od zakonnicy zabrał się do roz- pakowywania instrumentów. - A teraz pójdę na swój poranny obchód i zostawię pana, doktorze, żeby mógł się pan zająć swoją pracą. - Dobrego dnia życzę siostrze. Oddychając z ulgą zerknął na zegarek. Miał jeszcze dziewięć minut. - Gomez! Technik przystąpił do akcji, zaczął ściągać z Jello podarte ubranie. - Co pan zamierza zrobić z jego smokingiem? - To prezent dla ciebie - zaśmiał się Richard. - Och, serdeczne dzięki. - Gomez wrzucił kupę łachów do pojemnika na odpadki. - Proszę mi dać więcej lodu, sterylnego - rozkazał Richard podchodząc do zwłok. - Sterylnego? Musiałbym pójść po niego do hallu. Tu sterylny nie jest specjalnie potrzebny. Richard nie słuchał paplaniny technika. Ujął skalpel w dłoń osłoniętą rękawiczką, odciągnął skórę na kościstej piersi Jello i zrobił głębokie nacięcie pośrodku klatki piersiowej. - Taxi! Taxi! - wołała gorączkowo Ellen. Młoda para idąca w stronę plaży obrzuciła ją zdziwionym spojrze- niem, ona jednak nie zwracała uwagi na nic i na ńikogo. Zauważyła taksówkę skręcającą w Surf Avenue i puś- ciła się biegiem przez jezdnię, żeby ją dogonić. O mały włos nie przejechała ją furgonetka. - Uważaj! -krzyknął kierowca, ale ona nie słyszała. Bez tchu wskoczyła do taksówki. - Szpital Świętego Józefa - wykrztusiła. Co mogło się stać Jello? Dlaczego nagle tak ciężko się rozchorował? W zeszłym tygodniu, gdy go widziała, kaszlał, ale. on zawsze kaszlał. Chwała Bogu! Richard nie dostał od niej wiadomości i mimo wszystko tu przyszedł. Liczyła na to, że zdąży uratować Jello. Obraz, jaki przedstawił Choo-choo, śmiertelnie ją przeraził. Richard to jednak najlepszy lekarz, jakiego zna. Jello ma szczęście - Richard zrobi wszystko, co w jego mocy. Ta myśl trochę ją uspokoiła. Tak, Richard zrobi wszystko, co w jego mocy. Richard rzucił rękawiczki do pojemnika na odpadki, zdjął fartuch i włożył go do kosza na brudy, zakrwawione instrumenty umieścił w puszce sterylizacyjnej. Choć się spieszył, dbał zawsze o to, żeby przestrzegać proce- dury. Gomez zajął się zszyciem zwłok. - Dziękuję. - Richard traktował uprzejmie per- sonel pomocniczy. - I życzę ci miłej reszty dnia. - Dzięki, doktorze. - Gomez myślał już o placku, którego dotąd nie miał okazji zjeść. Z lodówką Igloo w ręce Richard wjechał windą na parter i przez drzwi ewakuacyjne wydostał się na parking. Nikt nie widział, jak wychodził. Zanim uruchomił mercedesa, wyjął z kieszeni telefon komórkowy i szybko wybrał numer. - Mówi doktor Vandermann. Możecie już zaczynać. Jestem w drodze. Przejechał przez pusty parking do bramy, wjechał w nią i tu się zatrzymał. Dalej jazda była niemożliwa. Ulicę kompletnie zablokował tłum chasydów w czar- nych chałatach i czarnych kapeluszach. Niektórzy trzy- mali transparenty z napisem: W TYM SZPITALU ZABIJA SIĘ ŻYDÓW. Najwyraźniej przyszli tu pro- testować z powodu partackiego leczenia Moishego. Maszerowali wkoło, tupali nogami, wygrażali pięś- ciami, krzyczeli. Zapory policyjne zapewniały dostęp do pogotowia, ale to Richardowi nie mogło pomóc. Wściekły wychylił się z okna samochodu. - Panie sierżancie! - Policjant pilnujący tłumu spojrzał w jego stronę, ale nie ruszył się z miejsca. - Panie sierżancie! Policjant podszedł wolnym krokiem. - O co chodzi? - Próbuję się stąd wydostać! - Co pan chce, żebym z tym zrobił? Oni mają zezwolenie. - Jestem lekarzem i muszę jechać na ważne spotkanie. - Szpital poinformował, że w niedzielę ten parking nie jest używany. - Szpital się pomylił. - Nic na to nie mogę teraz poradzić. - To sprawa życia i śmierci. - Aha, wy, doktorzy, zawsze tak mówicie. - Polic- jant zaczął odchodzić. - Ale ja muszę dostać się na Manhattan! - Niech pan pojedzie, jak my wszyscy, metrem. Nie zamierzał marnować więcej czasu na wykłócanie się z tym zarozumiałym cudzoziemcem, odwrócił się na pięcie i wrócił na swoje miejsce. - Ci cholerni Żydzi znowu podskakują! - burknął taksówkarz. - Co? - Ellen była zajęta własnymi myślami. Ro- zejrzała się wokół. Tłum ubranych na czarno mężczyzn wypełniał całą ulicę. Taksówka zawróciła łukiem. - Muszę skręcić gdzie indziej. Ta droga jest za- blokowana. - Podjechali pod wejście na pogotowie. Ellen dała taksówkarzowi banknot pięciodolarowy zamiast dwu dolarów, które należały mu się za kurs, ale nie zaczekała na resztę. Pobiegła do środka. - Gdzie jest doktor Vandermann? Rejestratorka, której nie znała, przestała stukać w kla- wiaturę komputera i podała jej druczek. - Proszę to wypełnić i poczekać na swoją kolej. - Nie, nie, nie - powiedziała zniecierpliwiona El- len. - Ja nie jestem chora. Przyszłam w sprawie pacjenta. - A co mu się stało? - Nie wiem, dlatego właśnie chcę zobaczyć się z doktorem Vandermannem. - A gdzie on jest? - O to właśnie panią pytałam! - Proszę się uspokoić, niech mi pani powie, gdzie jest ten pacjent. Ellen nabrała powietrza. Uświadomiła sobie, że w tym stanie zdenerwowania nie wyraża się zbyt jasno. - Został przyjęty do szpitala dziś rano. Przywiózł go doktor Vandermann. To dlatego muszę się z nim widzieć. - Okej, teraz już jesteśmy na dobrej drodze. Na- zwisko pacjenta? - Jello Bob. Rejestratorka wystukała coś na klawiaturze. Zmarsz- czyła brwi. - Nie mam tu nikogo o tym nazwisku. - Ale ja wiem, że karetka przywiozła go tutaj mniej więcej przed godziną. - Karetka? Godzinę temu? Proszę chwilę zaczekać. - Przerzuciła jakieś papiery na kontuarze. - Och, tu jest. - Spojrzała na Ellen i bez słowa podała jej dru- czek. Na górze widniało na nim: Stan Nowy Jork, Świadec- two zgonu. Ellen oparła się o kontuar. Dziwne uczucie, jakby mrowienie, ogarniało całe jej ciało, krew odpłynęła z twarzy. - Dobrze się pani czuje? Ellen nie odpowiedziała. - To pani krewny? - W głosie dziewczyny brzmiało prawdziwe współczucie. Łzy napłynęły Ellen do oczu, zagryzła wargę. Po- trząsnęła przecząco głową. - Przyjaciel, tak? Ellen pokiwała głową. Ledwie słyszalnym głosem spytała: - Gdzie teraz jest?... - Otwierała wargi, ale nie była w stanie wypowiedzieć słowa. - W kostnicy. Słaniając się odeszła od kontuaru. Ostry dźwięk telefonu poza salą operacyjną prze- straszył ich obu. Ron spojrzał na Milta. Telefon za- dzwonił raz jeszcze, w pobliżu jednak nie było nikogo z personelu. - Odbierz, Milt - szepnął nerwowo Ron. Milt wzruszył ramionami. - Halo? Przez chwilę słuchał w milczeniu. - Tu Milt Schultz, doktorze Vandermann... Wszys- cy są w środku. - Gdzie on jest? - dopytywał się Ron. Milt odpędził go machnięciem ręki. - Metrem? - powiedział. - Może pan wsiąść tuż koło szpitala, linia D... na Broadway i Lafayette, potem musi pan udać się na Lex... tak, Lexington, numer sześć... Ale, doktorze, metro niezbyt często kursuje w niedziele. Kiedy Milt odłożył słuchawkę, Ron syknął przez zęby: - Co on do cholery wyprawia? - Nie wiem, co się stało. W każdym razie przyjedzie metrem. Poruszając się jak na zwolnionym filmie szła przez labirynt podziemnych korytarzy szpitalnych. Wszystkie wydawały jej się dziwnie znajome. Odnosiła wrażenie, że już tu była, nie mogła tylko sobie przypomnieć kiedy. Wszystko było jakieś mgliste, jakby rozmazane. Skręciła za róg i poraził ją napis KOSTNICA. Drzwi do niej były otwarte. W pobliżu wejścia siedział pracujący tu technik sekcyjny i pałaszował placek z wiś- niami. Popatrzył z pełnymi ustami na Ellen. - Przyszłam tu z powodu Jello - powiedziała niemal niesłyszalnie. - Z powodu czego? - Jello. - Nie znoszę Jell-O*. Uwielbiam -podniósł w górę wideleczyk z kawałkiem placka - placek z wiśniami. Ellen bliska była wybuchnięcia histerycznym śmie- chem. Wszystkie rozmowy, od chwili gdy weszła do szpitala, wyglądały tak, jakby grano z nią w zgaduj- -zgadulę. - Mówię o mężczyźnie, którego przywieziono dzi- siejszego ranka... - Aha. - Czy mogę go zobaczyć? Gomez spojrzał na nią znowu, nie przestając jeść. - Chce pani zobaczyć tego osobnika o nieznanym nazwisku? - On jest... był... - głos jej się załamał - kimś bardzo mi bliskim. Muszę się upewnić. Wzruszył ramionami, odłożył widelczyk - niedziela z całą pewnością wyglądała inaczej, niż to sobie za- planował - ociężale ruszył w stronę stalowej ściany jakby olbrzymiej szafy kartotekowej. Zaczął wyciągać szufladę. Łoskot towarzyszący jej wysuwaniu odbił się echem w całym pomieszczeniu i zimne powietrze wio- nęło w twarz Ellen. Zobaczyła ciało przykryte nie- świeżym białym prześcieradłem. - Ma go pani. - Gomez wrócił do swojego pla- cka. * Jell-O, Jello - nazwa firmowa żelatyny o smaku owocowym używanej do ciast (przyp. tłum.) Wolno podeszła do wysuniętej szuflady. Ze środka wionął chłód. Delikatnie odsunęła górny róg przeście- radła. Szarawa bladość jego twarzy harmonizowała z szaro- ścią szczeciniastej brody. Oczy miał zamknięte, ale usta lekko uchylone, jakby próbował coś powiedzieć. - Och, Jello - szepnęła. - Tak mi przykro. Teraz już łzy ciekły jej po policzkach i kapały na powieki i czoło Jello. Otarła je delikatnie skrajem prześcieradła. Michaelson siedział z twarzą pogrążoną w dłoniach, wyglądał jak obraz rozpaczy. Milt potrząsał głową z dezaprobatą. - Na miłość boską, Ron, jego rodzony syn zacho- wuje się lepiej niż ty. - Pewnie! On odziedziczył fortunę, a ja straciłem dziesięć milionów dolców. - Wiedzieliśmy, że to niepewna sprawa. - Ale byliśmy już tak blisko. - W głosie Rona pobrzmiewał ton biadania nad własnym losem. - Wszystko było załatwione. Ten twój facet od pawia- nów, serce... - I nie wyszło. A kto mógł przewidzieć, że ten stary Japoniec dostanie następnego zawału akurat na stole operacyjnym, gdy Vandermann będzie szukał Upper East Side w Harlemie? - To ty podałeś mu kierunek. - Słuchaj, to nie moja wina, że on kazał im otwierać tego Japońca, a potem zgubił się w metrze. Powiedzia- łem mu, żeby przesiadł się z linŹŹ D na Lex. Co mogłem poradzić na to, że przegapił stację? - Powinieneś był załatwić transport. - Och, odpieprz się! - Histeria Michaelsona do- prowadzała już Milta do granic wytrzymałości. - Co chciałbyś, żebym zrobił, przyniósł go na plecach? - Wszystko jedno! - Ron podniósł głos. - To twoja sprawa! - Nie, Ron, to wcale nie moja sprawa. Do moich obowiązków należy reprezentowanie aktorów. Tak przynajmniej było. - Pieprzę aktorów, oni są tylko przynętą. - No tak, pewno, żebyś mógł kupować studia i han- dlować wodą sodową. - Milt zdawał sobie sprawę, że mówi jak nieszczęsny młody Bill, którego wywalono przed rokiem, ale już się na nic nie oglądał. - Ach, ty cholerny kretynie! - wykrzyknął Ron. - Ilu aktorów musisz trzymać za ręce, żeby zarobić taką forsę? - To sprzeczność interesów, Ron. - Sprzeczność interesów? - Aha, to znaczy, że to zła rzecz. - Zła! - krzyknął Ron. - Zarabiałeś kupę forsy przez wiele lat, a teraz zaczynasz mi mówić, że to zła rzecz? Coś jakby trzasnęło Miltowi w środku. - Tak, teraz zmądrzałem. - Dupa z ciebie. - A z ciebie dupek. - Nie wolno ci tak mówić do mnie. Zwalniam cię! - Nie możesz mnie zwolnić. - Gówno prawda. - Nie możesz, bo ja sam odchodzę! 24 Marion poszła otworzyć drzwi po pierwszym dzwon- ku. - Och, Milt, co za niespodzianka! Wchodź. - Co gotujesz? - Wyśmienity rosół z kury. Przyszedłeś w samą porę, żeby zjeść lunch. - Och, nie, nie mogę zostać tak długo. Jadę na południe do Atlantic City. - Ty, Milt, i hazard? - Ratuję tylko dawnego klienta. - Ulżyło mi, że to słyszę. - Jak się ma chlopczik? - Cóż, on myśli, że wrócił do normy. - Po- trząsnęła głową z irytacją. - Mam pełne ręce roboty, bo muszę pilnować, żeby się nie przemęczył dźwiganiem worków z torfem. - To wspaniała wiadomość. Może wobec tego wkrótce wróci do Brooklynu. - O nie, nie. Przeżył wielki szok. Powrót do zdrowia po czymś takim wymaga bardzo wiele czasu. I trzeba brać pod uwagę względy psychologiczne. To moja specjalność, wiesz. - Myślałem, że twoją specjalnością jest psychologia dziecięca. - Do dzieci i do starców stosują się te same zasady. - Roześmiała się z własnego żartu. Milt się nie śmiał. - Gdzie jest ten nasz brzdąc? - W swoim pokoju - odparła Marion, jakby nie dostrzegając jego sarkazmu. - Znajdę go. -Milt skierował się w stronę schodów. - Rosołu mam pod dostatkiem, na wypadek gdybyś zmienił zdanie - zawołała za nim. Ben leżał na łóżku całkowicie ubrany i czytał gazetę, gdy Milt wszedł do jego pokoju. - Słuchaj, Ben, wstawaj i do roboty. Bo się roztyjesz. Pamiętaj, że fałdy tłuszczu na brzuchu są dobre tylko jako pas ratunkowy. - Wracają moje słowa, żeby napędzić mi stracha. - Ja nie lubię, jeśli mi się to wypomina. - Milt klapnął na krzesło. - Widzę, że twojemu japońskiemu przyjacielowi zafundowano nekrolog na pierwszej stronie. - Ben wskazał palcem gazetę. - Całkiem pochwalny. - Aha, i spowodował też szybki spadek akcji Ha- shikawów. - Bardzo to kłopotliwe dla ciebie? - Nawet nie pytaj. To jedna wielka katastrofa. - Ten Michaelson zalazł ci za skórę? - On gówno mnie obchodzi. Powiedziałem mu, żeby mnie pocałował w dupę, i rzuciłem pracę. - Rzuciłeś pracę? - Tak, i w tym cały kłopot. Teraz mam na głowie Sarę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ben pokiwał głową ze zrozumieniem. - Potrafię sobie wyobrazić, jak to musi wyglądać. - Nie, nie potrafisz. Sara to jedyna osoba, która może sprawić, że zatęsknię do Michaelsona. Specyficzny humor przyjaciela i pokerowa twarz, z jaką o tym wszystkim mówił, powinny były roz- śmieszyć Bena, tymczasem on tylko pokiwał smutno głową. Nie uszło to uwagi Milta. - Chlopczik, jak to się dzieje, że wyglądasz na tak szczęśliwego? - Och, jestem takim idiotą... - Czy to ma jakiś związek z Ellen? Ben potwierdził. - Ja ciebie nie rozumiem. Dlaczego, do diabła, ją rzuciłeś? Ben nie odpowiedział. Siedział na łóżku ze zwieszo- nymi ramionami i zajmował się skręcaniem gazety w ciasny rulon. - Byłeś z nią szczęśliwy, Ben. - Milt spojrzał w stronę drzwi i ściszył głos. - Wracaj do niej... zanim Marion wsadzi cię do dziecinnego wózeczka i zacznie obwozić dokoła. Ben westchnął. - Teraz już za późno. - Wcale nie, bo ta dziewczyna cię kocha. - Nie, Milt. W niedzielę rano pojechałem do Gro- mu. Myślałem, że sprawię jej niespodziankę, pomogę karmić tych jej podopiecznych. - No i co? Co powiedziała? - Z nią się nie widziałem, za to widziałem tego jej faceta. - Kogo? - Wiesz przecież, tego kardiologa, Vandermanna. Znowu się zeszli. - Chwileczkę, Ben, widziałeś Vandermanna? - Widziałem. - W zeszłą niedzielę rano przy Gromie? - Tak. - To niemożliwe. On miał robić transplantację serca. - Jestem pewien, że go tam widziałem. - Ben, spójrzmy w oczy prawdzie, nie masz już takiego wzroku jak dawniej. - Przeszedł tuż przed moim nosem. - Nie mógł. W niedzielę rano widziałem go na Manhattanie we własnej osobie. - Widziałeś? - Ben popatrzył na niego. - Tak, to wielki sekret, ale to on właśnie miał przeszczepić serce temu zmarłemu Japońcowi. - Czyżbym się mylił? - Z pewnością, i to więcej niż raz. - Milt zerknął znowu na drzwi. - Moja rada jest następująca: uciekaj stąd, do diabła, wracaj do Ellen. Ben uśmiechnął się po raz pierwszy od początku rozmowy. - Dobry z ciebie przyjaciel, Milt. - A ty masz dług wdzięczności wobec mnie. Za- praszam cię w ten weekend na karty i duszoną wołowinę. - Na dwie ulubione przez nas rzeczy. - Nie zamierzam cierpieć samotnie. - Okej, to jesteśmy umówieni. - Wspaniale. - Milt zerknął na zegarek. - Muszę pędzić. Don Arnold czeka na mnie w Atlantic City. Ma dzisiaj wieczorem występować i okropnie się denerwuje. - Myślałem, że rzuciłeś pracę. - Tak, to tylko przysługa wobec Dona. - Pozdrów go ode mnie. - Pozdrowię, on wciąż dopytuje się o ciebie. Jak tylko drzwi zamknęły się za Miltem, z dołu dobiegł przenikliwy głos Marion. - Gotowy jesteś siadać do lunchu? - Za parę minut! - odkrzyknął. - Chciałbym przeczytać do końca gazetę! - Wszystko było dobre, żeby tylko odwlec ten codzienny rytuał, kiedy to Marion zajmowała się nim tak, jakby chodziło o niedorozwinięte dziecko. Wrócił do nekrologów. Dzisiaj był lepszy dzień niż zazwyczaj. Trzy osoby z czterech wybitnych osobistości zmarły przekroczywszy wiek osiemdziesięciu pięciu lat. Wpadły mu w oczy wydrukowane drobnym drukiem zawiadomienia o śmierci. Zawsze zdumiewało go, jak wiele osób umiera w jednym dniu. Co? Przysunął gazetę bliżej i poprawił sobie okulary. W małej notatce umieszczonej pod literą J oznajmiano: "JELLO BOB - będzie bardzo brakowało Go wszystkim, którzy się z nim w życiu zetknęli. Przy- jaciele proszeni są o przybycie do Zakładu Pogrze- bowego Carlucciego,1722 Bensonhurst Avenue, dzi- siaj o pół do szóstej wieczorem". - Zupa wystygnie! - To znowu wołała Marion. - Do diabła z zupą - mruknął spoglądając na zegarek. Pomacał zarośniętą brodę. Zrzucił ranne pantofle i pognał do łazienki. Dla Ellen było całkiem jasne, że pana Carla Carluc- ciego bynajmniej nie pasjonowało "kierowanie" - jak to określał - przygotowaniami do pogrzebu Jello. Najwyraźniej nie chodziło bowiem o kosztowną im- prezę. Ellen wybrała "wariant oszczędniejszy", nie decydując się na proponowaną przez niego trumnę - "solidną wiśniową z mosiężnymi ozdobami, wyło- żoną prawdziwą satyną i z Korekcyjnym Foczym Materacem" - lecz na zwykłą, z klonowego drewna. Ponadto w grę nie wchodziło "złożenie do grobu", ponieważ nie stać jej było na zakupienie miejsca na cmentarzu i na tablicę nagrobną. Po uroczystości żałob- nej Jello miał zostać spopielony. - My, panno Riccio, kremacją oczywiście się nie zajmujemy - poinformował ją raczej chłodno - gdyż jesteśmy katolickim zakładem pogrzebowym. - Och, powinnam była to wiedzieć. - Ellen pamię- tała z lekcji katechizmu w szkole podstawowej, że Kościół katolicki ekskomunikował tych, którzy polecali spalić siebie czy innych po śmierci, i dopiero niedawno nieco złagodził ten zakaz. - Czy mam więc poszukać innego zakładu pogrzebowego? - To nie będzie konieczne - dodał szybko pan Carlucci. - Mamy umowę z Towarzystwem Neptuna dla tych z naszych klientów, którzy życzą sobie tej usługi. - Och, dziękuję. - Ellen ulżyło, nie miała już energŹŹ na to, by zajmować się tymi sprawami w jeszcze innym miejscu. Ważne dla niej było to, żeby śmierć Jello została upamiętniona pełną powagi ceremonią. Nie chodziło przecież o bezimienne ciało, które miano pogrzebać na biblijnej roli garncarza. Jello zasługiwał na przyzwoite pożegnanie. Nie znała niemal ceremonŹŹ związanych ze śmiercią prócz tych, w których sama uczestniczyła: pogrzebu matki i ciotki MarŹŹ. Wybrała zakład Carlucciego na Bensonhurst Avenue, bo przypominał jej Zakład Po- grzebowy Rizzo w Amsterdamie. Przynajmniej wiedzia- ła, czego może oczekiwać. Nie miała pojęcia, czego życzyłby sobie sam Jello, jakiego był wyznania, jeśli w ogóle w coś wierzył, ani jak naprawdę się nazywał. Zapewni mu wobec tego najlepsze katolickie pożegnanie w stylu włoskim, które, jak realistycznie liczyła, zdoła spłacić w ciągu roku. Tylko na tyle było ją stać. Zjawiła się o pół godziny wcześniej, by zapobiec ewentualnym pomyłkom ze strony pomocników pana Carlucciego, którzy mogliby nie wpuścić na uroczysto- ści żałobne bezdomnych. Zawiadomienie na tablicy przy wejściu informowało wchodzących, że "Uroczyste pożegnanie Jello" odbę- dzie się w kaplicy D. Ellen poszła wąskim korytarzem pachnącym mocno kadzidłem i trafiła do właściwego pomieszczenia. Kaplica D ozdobiona była, podobnie jak wszystkie tego rodzaju kaplice pogrzebowe, dużymi wizerunkami świętych w glorŹŹ męczeństwa i w stylu El Greca. Od patrzącego zależało, czy odbierało je się jako makabryczne, czy też inspirujące. W kaplicy i tak panował półmrok, trzeba by więc perwersyjnego zain- teresowania, żeby dostrzec poszczególne detale. Z przodu pod ogromnym krzyżem stała otwarta trumna otoczona białymi liliami i gladiolami. Ellen zdumiała się, że jej pieniędzy wystarczyło na takie mnóstwo kwiatów. Jak miło. Zbliżała się wolno do trumny i teraz mogła już zobaczyć Jello. Zastrzegła sobie, żeby go nie golono i zbyt mocno nie szminkowano (ciotka Maria wyglądała na własnym pogrzebie jak kokota), i z satysfakcją stwierdziła, że spełniono tę prośbę. Jedyną niestosownością wydał jej się strój: biała wykrochmalona koszula, czarny garnitur i czarne lakierki. Nigdy nie widziała Jello tak elegancko ubra- nego. Kiedy leżał w trumnie, sprawiał wrażenie całkiem spokojnego i zadowolonego. Jej będzie go okropnie brakować, ale on sam być może jest rad, że rozstał się już z życiem. Jak inaczej można sobie wytłumaczyć to nadmierne picie po tych wszystkich ostrzeżeniach, jakie mu dawano? Przed paroma miesiącami Richard powie- dział całkiem wyraźnie, że Jello sam się zabija. Jak to dobrze, że przynajmniej Richard znajdował się wtedy przy nim. Zrobił wszystko, co mógł, żeby ura- tować mu życie, ale było za późno. Kiedy mówił, że poniósł klęskę usiłując ratować życie człowieka tak jej bliskiego, wydawał się bardzo przygnębiony. Zawsty- dziła się przypominając sobie to, co myślała o nim w pociągu. - Przepraszam, panno Riccio. Odwróciła się. - O, pani Carlucci. - Czy mogę zaczynać? - Siwowłosa i rumianolica matrona - której figura wskazywała niezbicie, że przez wiele lat pochłaniała makaron w ilościach przekracza- jących dziesięciokrotnie dopuszczalne normy - zrobiła gest w kierunku organów. - Większość żałobników uważa muzykę za kojącą. - Ależ tak, bardzo proszę. Pani Carlucci siadła i zaczęła naciskać pedały. Organy były staromodne i grający musiał pompować do pisz- czałek powietrze, w przeciwnym wypadku nie wydawały żadnego dźwięku. Wkrótce ciche tony Ave Maria napeł- niły kaplicę. Ellen miała nadzieję, że pani Carlucci nie będzie śpiewać - zapomniała omówić to z panem Carluccim - ale najwyraźniej "oszczędny wariant" nie obejmował śpiewu, bo ograniczyła się do pedałowania w milczeniu. Ellen westchnęła. To taka smutna pieśń. Lepiej sta- nie przy wejściu i będzie witać przychodzących. Za- prosiła wszystkich przyjaciół ze szpitala, no i natural- nie swoich podopiecznych. Liczyła na to, że zbierze się całkiem sporo osób - Jello zawsze lubił mieć widownię. Siostra Clarita, chwała jej, zjawiła się jako pierwsza. - Nie smuć się, moja droga. On jest szczęśliwy, przebywa z Bogiem. - Dziękuję, siostro - rzekła Ellen trochę chłodno. Nie znosiła takich banałów nawet z ust zakonnicy. - Czy kwiaty dotarły? - Co? - Posłałam trochę dodatkowych kwiatów z kaplicy szpitalnej. Mamy ich zawsze o wiele za dużo, nie uważasz? Nic dziwnego, że posądziła pana Carlucciego o nad- zwyczajną hojność, jeśli chodzi o lilie. - Och, siostra jest taka miła. - Ellen poczuła wyrzuty sumienia, że przed chwilą potraktowała ją tak chłodno. - Byłabym też załatwiła trumnę, gdybym wiedziała, że wybrałaś ten zakład pogrzebowy. - Nie mogłabym siostry tak wykorzystywać. - To żadne wykorzystywanie. Jestem po prostu taka wdzięczna, że miałam możliwość udzielić mu ostatniego namaszczenia, zanim jeszcze doktor Vandermann przy- stąpił do robienia sekcji. - Och, nie, doktor Vandermann nie robił żadnej sekcji. - Ale ja widziałam, jak wyjmował instrumenty w ko- stnicy. - Nie, to niemożliwe. Jestem pewna, że on... Przerwała, bo zjawili się Choo-choo i Mądrala. Obaj ogolili się i wypucowali na tę okazję, jakkolwiek ubrania mieli brudne i złachmanione jak zwykle. Źle się czuli w tym otoczeniu. - Dziękuję, że przyszliście - powiedziała Ellen, ściskając obu. Ben wsunął głowę przez drzwi do kaplicy w momen- cie, gdy młody pryszczaty ksiądz wstał, żeby przemówić do niewielkiej grupy kilkunastu osób zebranych w przedniej części. Rozpoznał kilkoro z nich: Goldie siedzącą obok dwu innych kobiet w strojach pielęgniarek, siostrę Claritę, Choo-choo i Mądralę, no i oczywiście Richarda. Ten siedział obok Ellen, której twarz kolorem niemal nie odbiegała od jej białej bluzki. Wyglądała krucho jak lalka z porcelany. Zalała go tak wielka fala czułości, gdy ujrzał ją po dłu- gim niewidzeniu, że na chwilę aż go zatkało. Potem nabrał powietrza, wszedł do kaplicy i usiadł w tylnym rzędzie ławek. Próbował skoncentrować się na słowach księdza. - Zmarły stanowił dla nas wszystkich tu zebranych zagadkę. Czy pozostawił żonę, syna lub córkę? Nie wiemy. Zdecydował nie dzielić się z nami tymi sprawa- mi, być może ukrywając wielkie cierpienie. Co jednak wiemy o tym człowieku, który sam siebie nazywał Jello Bob, to to, że w pewien skromny sposób pragnął wryć się w ludzką pamięć. Może nie pozostawił po sobie dóbr materialnych, ale zostawił po sobie pamięć, którą zachowamy na zawsze. Teraz otwórzcie, proszę, modlitewniki i wraz ze mną czytajcie ustęp z EwangelŹŹ według świgtego Łukasza, rozdział szósty, wiersz dwudziesty... Ksiądz zrobił przerwę, żeby wszyscy mogli odszukać właściwą stronę, i Ben stwierdził, że on też przerzuca kartki modlitewnika oprawionego w imitację skóry. - Błogosławieni ubodzy, albowiem wasze jest Kró- lestwo Boże - zaintonował ksiądz, a zgromadzeni wtórowali mu półgłosem. Ben znalazł odpowiedni ustęp i dołączył do chóru, a jego silny głos wybijał się nad inne. - Błogosławieni, którzy teraz łakniecie, albowiem będziecie nasyceni... Ellen odwróciła się i ich oczy się spotkały. Uśmiech- nęła się lekko. Ben odwzajemnił uśmiech. Zobaczył, że ona cieszy się, że go widzi, co podniosło go na duchu. Jego głos w niewielkiej kaplicy rozbrzmiewał donośnie, gdy recytował: - Błogosławieni, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie... Po odmówieniu dalszych modlitw i odegraniu na organach kilku religijnych pieśni ksiądz zachęcił ze- branych, żeby przeszli koło trumny i pożegnali się ze zmarłym. Kiedy żałobnicy wstawali z ławek, żeby utworzyć procesję, nagle poprzez dźwięk organów przedarł się ostry brzęczyk lekarskiego przywoływacza. Richard po- chylił się do Ellen i szepnął jej coś na ucho. Kiwnęła głową. Ben wzdrygnął się, gdy Richard pocałował ją w policzek, ale był zadowolony, że sobie pójdzie. Wkrótce wszyscy zaczęli opuszczać kaplicę, większość osób zatrzymywała się na chwilę, żeby zamienić parę słów z Ellen. Nikt nie chciał pozostać dłużej, niż było to konieczne. I trudno mieć o to pretensję. Ben postarał się zostać na końcu procesji żałobników. W duchu przepowiadał sobie to, co powie: Bardzo mi przykro, Ellen. Wiem, jaka to wielka strata dla ciebie. - E tam, to zbyt pompatyczne. - Bardzo mi przykro, Ellen. Wiem, jak wiele Jello dla ciebie znaczył. - Le- piej, ale jeszcze niezupełnie dobrze. - Bardzo mi przykro, Ellen... I już stał przed nią. - Bardzo mi przykro... - zaczął i nie zdążył powie- dzieć nic więcej. Ellen zrobiła krok w jego stronę i zarzuciła mu ręce na szyję. Stali tak przez dłuższy czas, tuląc się jedno do drugiego, jakby od tego zależało życie. W końcu odsunęli się od siebie, bo musieli złapać oddech. - Cieszę się, że przyszedłeś - szepnęła. - Aż mnie zatkało, jak przeczytałem ten nekrolog. Kiedy to się stało? - W niedzielę rano. - Mam nadzieję, że nie cierpiał. - Nie, umarł spokojnie. Tak mi mówił Richard... On był z Jello, gdy... - Och, to jednak tam był. Milt się mylił. - Usiłował go ratować, ale było za późno. - To bardzo przyzwoicie ze strony Richarda, że pojechał na Coney Island tuż przed poważną operacją. - Jaką operacją? - Tego japońskiego potentata. - Nie, nie, to niemożliwe. - Ależ tak, wiem to od Milta. Powiedział mi, że Richard miał dokonać transplantacji serca u tego fa- ceta. - Transplantacji serca? - Wydawało się, że Ellen potrzebuje dużo czasu, żeby zrozumieć jego słowa. - Tak, jestem tego pewien. Milt tam był. Patrzyła na niego tępym wzrokiem. - Ellen, co się stało? Nie odpowiedziała. Nie mogła uwierzyć w to, co jej mówił. To nie mogła być prawda. Odwróciła się od niego i wolnym krokiem podeszła do trumny. Drżącymi rękami odsunęła na bok krawat i rozpięła koszulę Jello. Pochyliła się nad ciałem i nagle ból w krzyżu stał się wprost nie do wytrzymania. Sięgał od żołądka przez klatkę piersiową aż po gardło. - O, mój Boże - wyszeptała ochryple, patrząc na długą, szaroniebieską szramę biegnącą przez środek klatki piersiowej Jello. - Zobacz, co on zrobił. - Co ci jest, Ellen? - Ben był wstrząśnięty bólem i przerażeniem, jakie malowały się na jej twarzy. - On... on... - zaczęła, ale nie mogła dokończyć. Wyciągnęła rękę do Bena, lecz ten zniknął jej z oczu. Przed sobą miała tylko ciemności. Chwycił ją, gdy osuwała się na ziemię. 25 Ben siedział na brzegu plastikowego krzesła w poczeka- lni pogotowia w szpitalu Świętego Józefa, obok dzie- ciaka z rozkwaszonym nosem, naprzeciwko matki z go- rączkującym niemowlęciem i mężczyzny z opuchniętą ręką na temblaku. Niemal ich nie zauważał. Myślał tylko o jednym: czy Ellen nic nie grozi? Kiedy ją tu przywieziono, odzyskała przytomność i chwyciła go za rękę, ale sanitariusze prosili, żeby zaczekał w poczekalni. Od tego czasu siedział tu i bardzo się denerwował. Jak długo już to trwa? Spojrzał na zegar ścienny - trzydzieści osiem minut. Parokrotnie dla uspoko- jenia się nabrał powietrza w płuca, po czym je wy- puścił. Przed dwoma miesiącami wyszedł z tego szpitala po kraksie helikoptera przysięgając sobie, że nigdy więcej jego noga w nim nie postanie. I znowu tu się znalazł. Jeżeli na ziemi jest piekło, to wiedział gdzie - w szpi- talu. Wreszcie z sali wyszła młoda lekarka w białym kitlu z obligatoryjnym stetoskopem na szyi. - Czy oczekuje tu ktoś na Ellen Riccio? - Tak, ja-wykrzyknął zrywając się z krzesła. - Jak ona się czuje? - Czuje się dobrze, ale postanowiłam do jutra za- trzymać ją w szpitalu na obserwacji i porobić badania krwi. - Zamierzała odejść. Ben pobiegł za nią. - Co jest nie w porządku? Westchnęła, lekko poirytowana, wyraźnie nie miała ochoty dać się wciągnąć w dłuższą dyskusję. - Przy badaniu zauważyłam, że ma żółtawe białka i powiększoną wątrobę. Będę z panem szczera, podej- rzewam zapalenie wątroby. - Czy to poważne? - Pewno nie. Na szczęście może się okazać, że chodzi o żółtaczkę zakaźną i że rozpoznaliśmy ją wcześnie. Będziemy jednak wiedzieć więcej jutro, gdy dostaniemy wyniki z laboratorium. Wtedy zastosujemy odpowied- nie lekarstwa i wyślemy ją do domu. - Kiedy mogę zobaczyć Ellen? - Może pan teraz z nią porozmawiać, ale króciutko. Dałam jej środki uspokajające, a na noc zabieramy ją na górę. Posługacz wiózł już Ellen na wózku w stronę windy, gdy Ben do niej dotarł. - Jak się czujesz? - Dobrze, Ben, czuję się dobrze - powiedziała, ale głos miała bardzo słaby. - Lekarka poinformowała mnie, że zostaniesz tu na noc, a jutro będziesz mogła pójść do domu. - Okej. Przytknął jej wargi do ucha i szepnął: - Będę ogrzewać ci łóżko. Oczy Ellen zrobiły się duże ze zdumienia. - Naprawdę? - Zachowałem swój klucz. - Podniósł rękę i zade- monstrował klucz, gdy posługacz wjeżdżał z wózkiem do windy. Posłała mu uśmiech, zanim drzwi się zamknęły. Jadąc windą poczuła, że demerol zaczyna działać i pogrąża się we śnie. Niejasno tylko pamiętała wczoraj- szy straszny sen o tym, że Jello umarł, a Richard ukradł mu serce. Ben czuł się dziwnie, gdy włożywszy klucz do zamka otworzył drzwi mieszkania i zapalił światło. Przed sobą miał tak dobrze mu znany salonik, ale zauważył, że miejsce przeznaczone do tańca zastawione jest tekturowymi pudłami. Z półek na ścianach zniknęły książki, z szafek porcelana. Czyżby Ellen się wyprowa- dzała? Poszedł do kuchni. Na blacie kuchennym stał na pół pusty słoik z masłem orzechowym. Uśmiechnął się. Do licha, pomyślał, kiedy kota w domu nie ma, myszy tańcują. Musi z tym zrobić porządek. Lista klientów, którą się posługiwał przy potwier- dzaniu terminu ćwiczeń na następny dzień, wisiała nadal przy kuchennym telefonie. Ellen nie zdjęła jej dotąd. Może wiedziała, że on wróci. Usiadł i zabrał się do telefonowania, zupełnie jakby nie upłynęły dwa miesiące i wszystko było jak dawniej, tak samo jak w szczęśliwym spokojnym okresie przed wypadkiem helikoptera, który to zburzył. Wszyscy cieszyli się z jego powrotu. Tak łatwo było powrócić do normalnego życia. Kiedy jednak skończył telefonowanie i odłożył słuchawkę, przypomniał sobie, że pozostała mu jeszcze jedna rozmowa, i to niezbyt łatwa, którą musi odbyć. Wykręcił numer. - Halo - odezwała się prawie natychmiast. - Marion... - Mój Boże, ojcze, przeraziłeś mnie na śmierć. Nigdy tego więcej nie rób. Kiedy wrócisz do domu? - Jestem w domu, Marion. - ? - Jestem w Brooklynie. Zapadła cisza. - Z tą kobietą? - Tak, Marion, z tą kobietą. Nabrała powietrza, po czym powiedziała bardzo opa- nowanym głosem: - Ależ, ojcze, już z tym skończyliś- my... - Owszem, Marion, i nie chcę znowu przez to przechodzić. - Musisz mnie posłuchać - nie rezygnowała - masz za sobą traumatyczne przeżycia... - Marion... - Wymagasz opieki... - Marion, proszę... - Nikt nie będzie tak się tobą opiekować jak ja. - Marion! - krzyknął. - Jeśli chcesz mieć dziecko, to zajdź w ciążę! Jak tylko odłożył słuchawkę, ogarnął go wstyd. Chciał znowu zadzwonić. To, co powiedział córce, było okrutne, choć prawdziwe. Ona ma swoje kłopoty, jest samotna, nieszczęśliwa, a przy tym otacza go czułością i troską. Przesadną, oczywiście. Trzymał już w ręce słuchawkę - nie, do diabła z tym. Zatelefonuje do niej jutro. Zaświtał mu nowy dzień. Czuł się jak młody mężczyz- na, którego oczekują nowe przygody w życiu. Nic nie zdoła go powstrzymać. Jeśli Ellen ma zapalenie wątroby, to pomoże jej się z tego wyleczyć i basta. Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i pomaszerował do swojej sypialni. Nic się tam nie zmieniło. W łazience też nie. Na półce w apteczce obok szczoteczki i nitki dentystycznej do czyszczenia zębów znalazł zgniecioną tubkę pasty - tak jak ją zostawił, z tym tylko że Ellen zamknęła ją zakrętką. Poczuł, że jest w domu. Ellen otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Leżała w pokoju szpitalnym. Spojrzała na bieliznę pościelową - widniała na niej pieczątka: CENTRUM MEDYCZ- NE ŚWIęTEGO JÓZEFA. A zatem znalazła się tu jako pacjentka. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się lekkiego oszołomienia po środkach uspokajających. Po- woli wszystko do niej powracało. Słodki sen o tym, że zobaczyła znowu Bena... Trzymał ją za rękę... jego uśmiech... klucz do mieszkania... Zerwała się gwałtownie. Wszystko to nagle przesłonił widok Jello w trumnie z głęboką szarą szramą na piersiach. Sięgnęła po aparat telefoniczny stojący obok łóżka. Pan Carlucci odebrał osobiście telefon. - Mówi Ellen Riccio. - Aha, mam nadzieję, że jest pani zadowolona z wczorajszego pogrzebu pana Jello. - Tak, tak. To b a r d z o ważne, panie Carlucci, proszę nie przeprowadzać kremacji zwłok. - Ależ proszę pani, już za późno. - Za późno? - Odesłaliśmy zwłoki do krematorium zaraz po wczorajszej ceremonŹŹ. - Och, rozumiem. Dziękuję panu, panie Carlucci. - Może pani odebrać prochy, kiedy pani będzie wygodnie. Teraz jedna myśl ścigała drugą. Ellen odrzuciła kołdrę, opuściła barierkę ochronną, stanęła bosymi stopami na linoleum. Do licha, ależ zimno. Miała na sobie tylko cienki szpitalny szlafrok. Otworzyła niewiel- ką szafkę przy łóżku. Pusta. Gdzie, u licha, wpakowali jej ubranie? Wysadziła głowę na korytarz. Niedaleko od drzwi stał wózek załadowany świeżą bielizną, którą posługaczka roznosiła po całym oddziale. Ellen ściągnęła z wózka paczkę z fartuchami chirurgicznymi i wycofała się do pokoju. Włożyła na siebie kompletny strój chirurgiczny: spo- dnie, bluzę i fartuch, a gołe stopy obwiązała ochrania- czami na buty. Nie mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu. Musiała wiedzieć, i to wiedzieć teraz. Dotarła do windy w chwili, gdy drzwi się zamykały. Włożyła rękę i otworzyła je na siłę. Wskoczyła do windy, nacisnęła ostatni guzik - S, suterena. Z bukietem kwiatów w ręce szedł tak szybko koryta- rzem w stronę pokoju Ellen, że niemal przewrócił siostrę. - Bardzo przepraszam. - My się znamy! Och nie, to ta herod-baba, która opiekowała się nim, gdy tu leżał. - Tak polubił pan nasz szpital, że znowu pan tu wraca? - Zachichotała. - Nie, przyszedłem odwiedzić Ellen Riccio. - Ach oczywiście, pamiętam, jest pan przyjacielem Ellen. - Powiedzieli mi na dole, że znajdę ją w pokoju trzysta dwanaście. - Taak, właśnie wyszłam stamtąd, ale ona wyfrunęła z klatki.- - Tak sobie tylko żartuję. Musieli ją chyba już zabrać na dół na MRI. - MRI? Czy to badanie na zapalenie wątroby? - Och nie, ona nie ma zapalenia wątroby. I chłopie, bardzo jesteśmy z tego powodu zadowoleni. Jest po prostu anemiczna. Ben potrząsnął głową. - Mógłbym to wam z góry powiedzieć. Ellen nie odżywia się jak trzeba. Nie dba o siebie. - Ledwie wypowiedział te słowa, a już poczuł wyrzuty sumienia. To przecież w dużym stopniu jego wina. Ellen przeżyła szok z powodu jego wypadku, a potem na skutek tego, że ją opuścił. Teraz śmierć Jello, która dotknęła ją szczególnie. A on tymczasem nie zatroszczył się o nią, nie było go przy niej. Siostra chciała już sobie pójść, ale zatrzymał ją i zapytał: - Jeśli to anemia, to dlaczego robi się MRI? - Wie pan, jacy są lekarze. Po prostu wszystko chcą zbadać. Odetchnął z ulgą. - Ile czasu to potrwa? - Niedługo, najwyżej z godzinę. - Okej, chyba pójdę do bufetu i tam sobie trochę posiedzę. Parę dni temu Ellen szła tym samym korytarzem. Tym razem znalazła właściwe drzwi o wiele szybciej. Gomez zmywał wodą z węża jakieś okropne czerwone świństwo i żółtą ciecz z perforowanego stołu, na którym przeprowadzano sekcje. Strasznie tam cuchnęło. Trzeba oddychać ustami, powiedziała sobie i weszła do kost- nicy. - Witam. - Gomez podniósł na nią wzrok. - Pa- miętam panią. Szuka pani następnych zwłok? - Nie, chciałam się tylko o coś spytać. - To proszę pytać, Gomez zawsze do usług. - W ostatnią niedzielę... czy robiono sekcję tych zwłok? - Nie. - Jesteś pewien? - Pewno, że jestem pewien. Sekcję to bym pamiętał, o tak. To kupa roboty. - Ale on był rozcięty, miał szramę. - To nie była sekcja, tylko analiza medyczna. - Za- mknął wodę. - Analiza medyczna? - Tak, wie pani, oni pobierają próbki. - Próbki organów? - Aha. - Jaki organ pobrano? - Tylko serce. - Ty to robiłeś? - Nie, doktor Vandermann robił to sam. - Gomez skończył swoją robotę i schował szlauch. - Czy Jello był martwy, gdy go tutaj przywieziono? - Chyba pani żartuje, przecież to kostnica. - Chodzi mi o to, że mogła to być tylko śmierć kliniczna, ale wciąż... - Niech pani słucha; jak oni tu się dostają, to są śmiertelnie martwi. Ben siedział przy stoliku w bufecie pijąc drugą już filiżankę kawy bez kofeiny, a bukiet leżał obok niego, więdnąc z wolna. Biedna Ellen. Ma anemię! No cóż, przynajmniej to nie zapalenie wątroby, choć wciąż... Przysięgał sobie w duchu, że wynagrodzi jej to wszystko. W pierwszym rzędzie musi ją zabrać na długie wakacje do jakiejś naprawdę pięknej miejscowości. Czy jest takie miejsce, dokąd zawsze chciała pojechać? Może do KalifornŹŹ? W KalifornŹŹ jest świeże powietrze, słońce, przysłowiowo dobre jedzenie. San Francisco. Byłoby też romantycznie. A potem skłoni ją do regular- nych ćwiczeń. - No, no, co za kocur tu ściągnął. - Usłyszał kpiący głos Goldie. Klapnęła koło niego. - Widziałam cię wczoraj wieczorem w zakładzie pogrzebowym. - Aha - mruknął zażenowany. - A więc wróciłeś na dobre? Czy też tylko znowu zabierasz jej czas? Zacisnął zęby. - Zasłużyłem na to, Goldie, ale przysięgam, że jej to wynagrodzę. - Lepiej, żebyś naprawdę wynagrodził. - Wynagrodzę, naprawdę. - Okej. - Uśmiechnęła się do niego. - Przyszedłeś zjeść z Ellen śniadanie? - Nie, czekam, aż skończą robić jej badania. - Jakie badania? - To ty nie wiesz? Podejrzewałem, że może nie wiesz, bo to stało się już po twoim wyjściu... Ellen zemdlała. - Nic dziwnego, była tak zestresowana. - Przyjęli ją do szpitala wczoraj wieczorem. Mówią, że to anemia. - Chwała Bogu, że nic gorszego. - Aha. - A gdzie ona jest? - Mówiłem ci, posłali ją na badanie, na MRI. - MRI? - Goldie zerwała się na równe nogi z wy- razem przerażenia na twarzy. - Co jest? Co się stało? - Och, nic, nic. - Starała się ukryć przerażenie, ale Bena nie można było oszukać. - Musisz mi powiedzieć, Goldie. Dlaczego, do diab- ła, zerwałaś się na nogi? - Po prostu zdziwiłam się i tyle. To bardzo kosztow- ne badanie i nie robi się go ot, tak sobie. Pewno oni jednak chcą je zrobić w przypadku Ellen, bo to jedna z naszych pracownic. Bena trochę to uspokoiło. - Posiedź tu, Ben, a ja pobiegnę do pracowni MRI i zaraz wrócę, żeby ci powiedzieć, o co chodzi. - Okej - zgodził się potulnie. Niemniej zawisła nad nim ciemna chmura. 26 W drodze powrotnej z kostnicy Ellen usłyszała, że ją wzywają. Pewno zauważyli, że opuściła swój pokój. Będą musieli jednak poczekać - teraz nie da się zawrócić z drogi. Winda poruszała się w ślimaczym tempie. Ellen niecierpliwie zagryzała wargę. Wreszcie wysiadła z win- dy i pobiegła do biblioteki. - Dzień dobry! - pozdrowiła ją wesoło Penny, nowa wolontariuszka, która parę razy w tygodniu przy- chodziła wkładać książki na półki. - Cześć, Penny. - Wzywali cię przez megafon - powiedziała Penny, patrząc ze zdumieniem na chirurgiczny strój Ellen. Nigdy jeszcze nie widziała jej tak ubranej. - Słyszałam, za chwilkę się tym zajmę. - Ellen podeszła prosto do regału, ale tego, czego szukała, tam nie było. - Penny, czy ktoś brał książkę Bicie serca? - Ja... O tu jest, właśnie ją zwrócono. Ellen prawie wyrwała jej książkę z ręki. Szybko przerzuciła kartki i zajrzała do indeksu. O tu: "Reani- macja", str. 274. Słyszała niemal głos Richarda, gdy dyktował jej tę partię swojej książki, ale musiała to ujrzeć - czarno na białym - upewnić się, że tak właśnie to zrobił. Prze- czytała: Jeśli eksperymenty przeprowadzane w Centrum Medy- cznym Uniwersytetu Loma Linda w KalifornŹŹ okażą się równie udane w przypadku istot ludzkich jak u owiec, mogą się otworzyć nowe możliwości w zakresie dawców serca. Tamtejsi chirurdzy pokazali, że przy zastoso- waniu odpowiednich mieszanek specyfików możliwa jest reanimacja serca owcy martwej od pół godziny... W przypisie podano źródło: "Rocznik Torakochirur- giczny", maj 1992. Siadła do swojego komputera i wypisała polecenie poszukiwania danych. Otrzymała je po sekundzie. Prze- glądała raport pełen skomplikowanych medycznych terminów. Wreszcie znalazła listę specyfików użytych przy reanimacji serca: 250 ml płynu Roe'ego 200 000 jednostek streptokinazy 10 ml 50% dekstrozy Znowu rozległo się przez megafon: - Ellen Riccio proszona jest o zatelefonowanie pod numer 125. Penny popatrzyła na nią dziwnie. - Czy mogłabym w czymś pomóc? - Nie, nie. - Ellen podniosła słuchawkę i wykręciła numer 974. - Apteka - powiedział męski głos. - Mówi Ellen Riccio z biblioteki. Zbieram dane o eksperymentach z pawianami doktora Vandermanna i nie mogę odczytać pisanej przez niego ręcznie listy specyfików. - Może ja mógłbym w tym pomóc. - Właśnie na to liczę. - Zaraz znajdę jego kartotekę... Ellen słyszała, że wystukuje coś na klawiaturze swo- jego komputera. - Okej, już to mam. O co ci chodzi? - Czy możesz mi przeczytać ostatnie zamówienie, jeśli nie jest tego za dużo? - Nie ma sprawy. Słuchała trzymając pióro w powietrzu. - Zobaczmy... chlorek potasu... Cholera. To nie to. - Co jeszcze? - Płyn Roe'ego... Mamy to! - ...dekstroza i streptokinaza... pisze się to STREPTOKINAZA. - To jest to. Serdeczne dzięki. - Nie ma za co. - Hej, słuchaj... - Zatrzymała go jeszcze, zanim odłożył słuchawkę. - Jeszcze jedna rzecz, czy możesz mi powiedzieć, do czego używa się chlorku potasu? - Normalnie używa się go do wyrównywania pozio- mu potasu, ale myślę, że on używa go przy tych swoich transplantacjach serc pawianów. Dwadzieścia milirów- noważników wystarczy, żeby zatrzymać akcję serca. - Dzięki. Nie masz pojęcia, jak bardzo mi pomogłeś. Twarz jej płonęła, gdy odkładała słuchawkę. Teraz miała tego drania w ręku. Goldie ją przestraszyła. - Co się, u licha, dzieje? - Och, Goldie... nie wiem, od czego zacząć... - Ja ci powiem od czego: zasuwaj na dół, na MRI. Paleta, na której leżała, wsunęła się niemal bezszeles- tnie w cylinder MRI. Był ściśle dopasowany, górę kapsuły miała w odległości zaledwie jakichś dwudziestu centymetrów od twarzy. Ellen czuła się tak, jakby wepchnięto ją do puszki po zupie. Ten obraz wydał jej się zabawny. Musiała chyba być na granicy histerŹŹ, jeśli cokolwiek z tego mogło ją rozbawić, ale im dłużej o tym myślała, tym śmieszniejsze się to wydawało. Zachicho- tała. - Dobrze się pani czuje? - spytał technik ob- sługujący aparaturę. Pacjenci na ogół nie uważali tego badania za zabawne. - Niech pan nie zważa na mnie. Jeśli nie będę się śmiać, to się popłaczę. - Jeśli odczuwa pani lęk przed zamkniętą prze- strzenią - robił wrażenie zmartwionego - to proszę patrzeć na lustro nad sobą. Niektórym to pomaga. Spojrzała w górę, lecz lustro ustawione było tak ukośnie, że widziała w nim tylko swój pomięty szpitalny szlafrok. Wyglądała tam tak, jakby była sztuką bielizny w suszarce, którą właśnie miano uruchomić. Znowu zachichotała. - Teraz proszę się nie poruszać - zapowiedział technik. - Badanie wątroby nie trwa długo, ale musi pani być nieruchoma. Rozległo się bębnienie jakby indiańskich bębenków, choć nie tak puste, bardziej może przypominające bulgot kawy w maszynce, stopniowo coraz szybsze. - Okej, jeszcze raz. Znowu bębnienie i bulgot. Znajdowała się w rakiecie lecącej na Księżyc i olbrzymi zegar odliczał sekundy do startu. Wiedziała, że teraz nie może się śmiać. Napięła wszystkie mięśnie, starając się trwać w bezruchu, a z jej oczu wolno, bardzo wolno popłynęły łzy. Jak tylko przywieziono ją z powrotem do pokoju (mimo jej protestów, że może tam wrócić na własnych nogach, ale takie były reguły szpitalne), zażądała swo- jego ubrania. - Niech się pani nie martwi, jest pewno jeszcze na dole w izbie przyjęć - uspokajał ją młody pielęgniarz, którego nigdy przedtem nie widziała. - Poślemy po nie kogoś. - Czy można by to zrobić teraz? - Po co się pani spieszy? I tak nigdzie pani nie idzie. - Owszem, idę. Mam już tego dosyć. - Proszę być rozsądną. - Głos mu złagodniał, zrobił się przymilny. - Jeśli pani chce opuścić szpital wbrew opinŹŹ lekarzy, to nikt pani nie będzie zatrzy- mywać, ale co szkodzi być trochę bardziej cierpli- wym, prawda? Doktor O'Brien uważa, że powinna pani pozostać tu do czasu, gdy dostarczą mu wyniki MRI. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. - Dobrze - po- wiedziała. Położyła się potulnie do łóżka. Może wyko- rzystać ten czas na ułożenie sobie wszystkiego w głowie, zastanowienie się nad różnymi rzeczami, staranne ob- myślenie następnych kroków. Pielęgniarz zabierał się do odejścia. - Proszę zaczekać. Czy mogę prosić o przysługę? - A jaką? - W bufecie jest pan Ben Jacobs. Proszę go zawia- domić, żeby tu przyszedł. Parę minut później zapukano do drzwi. Ellen szybko siadła na łóżku. - Wejdź, wejdź, Ben! Drzwi się otworzyły i wszedł Richard, jeszcze w stroju chirurgicznym. - Właśnie się dowiedziałem, że tu jesteś, Ellen... - W jego głosie brzmiała troska. - Co się stało? Kłębiło się w niej tak wiele gniewnych uczuć, że dostała szczękościsku i chwilowo nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Odwróciła tylko głowę. Nie chciała na niego patrzeć. Zaniepokojony podszedł bliżej. - Za dużo ostatnio przeżyłaś. Martwię się o ciebie od jakiegoś czasu... Ellen poczuła, że krew uderza jej do głowy. Oddychała szybko. - Wiem, jak wiele dla ciebie znaczył Jello - mówił dalej Richard. - Próbowałem wszystkiego, ale było zbyt późno. Czy wiesz, jak fatalnie się czuję, że nie udało mi się go uratować? - Ty draniu! - warknęła przez zaciśnięte zęby. Furia Ellen zmusiła go do cofnięcia się o krok. - Zabiłeś go! - Ty chyba bredzisz w malignie. - Wyciągnął rękę chcąc dotknąć jej czoła, ale wzrok Ellen go powstrzymał. - Wiem, że go zabiłeś. - A teraz mnie posłuchaj. - Głos miał spokojny i opanowany. - Emocje uniemożliwiają ci rozumne myślenie. Mówiłem ci przed kilkoma miesiącami, że on musi przestać pić, bo inaczej umrze. Jello zabił się sam. Oparła się na łokciu, przeszyła go wzrokiem. - Widziałam tę szramę. Rozmawiałam z siostrą Claritą i z Gomezem. Zabrałeś mu serce. Usta lekko mu drgnęły, ale ton jego głosu się nie zmienił. - Tak, zabrałem, do badań lekarskich. Nie nadawało się do niczego innego. - Przestań! Zbierałam dane do twojej cholernej książki, nie pamiętasz? Mogę dokładnie ci powiedzieć, jak to zrobiłeś: chlorek potasu, streptokinaza, dekst- roza... Richard zbladł, potem wymuszony uśmiech pojawił się na jego twarzy. - Masz świetną pamięć. Ale dlaczego miałbym coś takiego robić? - Dla swojego pacjenta na Manhattanie. To tam pojechałeś, jak tylko ukradłeś serce Jello. Richard zmrużył oczy, obrócił się na pięcie i pod- szedł do okna. Odwrócony do niej plecami zaczął mówić bezbarwnym głosem: - Dyskutowaliśmy o tym tak często, ty i ja. Jak wielu osobom niezbędne są nowe serca... a jak niewiele serc jest dostępnych. Wiesz, że ludzie nie chcą być dawcami. - Obrócił się i oskarżycielsko wskazał na nią palcem. Teraz mówił szybciej. - Wy, Amerykanie, chcecie wielu rzeczy, ale nikt nie ma ochoty za nie płacić. Robię eksperymenty z pawianami, żeby ratować żywoty ludzkie. I co się dzieje? Lamentujący obrońcy zwie- rząt blokują wejście do szpitala krzycząc: - Okru- cieństwo! - Jego podniesiony głos pełen był oburzenia. - W tym kraju głoszone są obłąkańcze wartości. Po- wiedz mi, dlaczego pijany włóczęga ma żyć, a gigant przemysłowy umierać? - A więc przyznajesz się! - Do niczego się nie przyznaję! Owszem, wziąłem serce Jello do badań medycznych. Jest na górze w moim laboratorium. Tak, miałem zaplanowaną operację na Manhattanie, podczas której zamierzałem przeszczepić serce pawiana, ale pacjent zmarł. Tak się złożyło, że Jello umarł tego samego dnia. - Nie wierzę ci. - Och, bądźże dorosła! Choć go tak kochałaś, to przecież nie mógł ujść twojej uwagi fakt, że się zabijał alkoholem. Niezależnie od tego, co zrobiłem jego życie niewarte było ratowania. - Jak śmiesz decydować, czyje życie warto ratować! Nie jesteś Bogiem. - Głos jej drżał. - Tylko naziści tak myśleli. A ty jesteś... - Nie zniosę takiej obelgi od bredzącej w malignie. - Zapanował już nad swoim głosem, który był znowu spokojny. - I zanim zaczniesz paplać takie nonsensy po całym szpitalu, radzę ci, dobrze się zastanów. Nie pozwolę, żebyś psuła mi reputację. Wszystko, co po- wiedziałem, można sprawdzić. Twoje wątpliwe podej- rzenia oparte są wyłącznie na zbiegu okoliczności. - Być może. Porównajmy jednak grupy krwi two- jego japońskiego potentata i Jello. Czy i wówczas będziemy mieli do czynienia ze zbiegiem okoliczności, jeśli okażą się całkowicie zgodne? Richard patrzył na nią bez słowa. - To, drogi doktorze, nazywane jest dowodem pośrednim i posłało wielu zabójców do więzienia. Wyraz jego twarzy był straszny. Obrócił się na pięcie i wymaszerował z pokoju. 27 Ben znalazł Ellen spacerującą po pokoju na bosaka i trzęsącą się z zimna w cienkim szpitalnym szla- froku. - Czy nie powinnaś leżeć w łóżku? Podbiegła, zarzuciła mu ręce na szyję. - Tak się cieszę, że jesteś. - Czy dobrze wyszło to MRI? - Och, czuję się dobrze, całkiem dobrze. Jestem tylko anemiczna. Westchnął z ulgą. Reakcja Goldie zmartwiła go bar- dziej, niż chciał przyznać. Tak się nią przejął, że zostawił w bufecie kwiaty. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać - zapowie- działa Ellen, a głos jej brzmiał nagląco, gorączkowo. - No to mów. Przedtem jednak wracaj do łóżka, bo nabawisz się zapalenia płuc. Zrobiła to, o co prosił, a on tymczasem przysunął sobie krzesło. Nabrała powietrza i zaczęła swoją opo- wieść. Kiedy skończyła mówić, Ben długo milczał. - Czy ty zdajesz sobie sprawę, Ellen, że oskarżasz go o morderstwo? - Bo popełnił morderstwo. - Wolnego. A jeśli on naprawdę ma serce Jello na górze w swoim laboratorium? Ostatecznie nie operował tego klienta Milta. Ten biedny facet umarł, zanim on tam dotarł. - Ale ja wiem, że on... - Posłuchaj mnie, Ellen. To bardzo sprytny czło- wiek. Na pewno przewidział wszystkie ewentualności. Założę się, że ma notatkę o usunięciu pawianowi serca. - Nie ma znaczenia, jeśli... - Przykro mi, Ellen, lecz on ma rację. Ty dys- ponujesz jedynie kilkoma zbiegami okoliczności. - Jeśli dysponuje się wystarczająco dużą liczbą zbie- gów okoliczności, to sądy traktują to jako dowód po- średni. - Być może, wątpię jednak, żebyś miała ich wystar- czająco dużo. - Potrzebuję jeszcze tylko jednej rzeczy, zanim pójdę do prokuratora okręgowego. I musisz mi pomóc ją zdobyć. - Co takiego? - Muszę mieć odpisy dokumentacji medycznej do- tyczące tego japońskiego potentata. - I po co ci to? On przecież nie żyje. - Jestem przekonana, że grupy krwi jego i Jello są całkowicie ze sobą zgodne. - Nie podoba mi się to, Ellen. - On zabił Jello! Nie mogę pozwolić, żeby uszło mu to na sucho. Potrząsnął głową. - Nie wiem... - Proszę cię, Ben... Cóż ja mogę zrobić? Nie jestem detektywem. - Poproś Milta, żeby je zdobył. - Nie mogę... - Proszę, Ben... On to zrobi dla ciebie. - Spojrzenie miała błagalne. Instynkt mu mówił, że trzeba ją zmusić do porzucenia tych planów - nic dobrego z nich nie wyjdzie. Nie potrafił jednak jej odmówić. - Okej, Ellen, pogadam z nim, ale musisz obiecać, że ty będziesz milczeć. Nie pobiegnij z tym do Goldie. - Mówisz teraz jak Richard. - Zastanów się, bo to przecież bardzo ważna osoba w tym szpitalu. Ma po swojej stronie ciężką artylerię. I na razie przeciwko jego słowom jest tylko twoje słowo. Ellen zaczęła się denerwować. - Jeśli mi pomożesz, to nie będzie to tylko moje słowo. Będę mieć w ręce prawdziwy dowód. Widział, jak bardzo jest podekscytowana. Ujął ją za rękę. - Dobrze, zrobię, co będę mógł. - Dzięki. - Uśmiechnęła się do niego słabo. - Pój- dziesz teraz zobaczyć się z Miltem? - Później. W tej chwili chciałbym spędzić trochę czasu z tobą. - Teraz, gdy wróciłeś, będziemy mieć mnóstwo, mnóstwo czasu i spędzimy go razem. - Pocałowała Bena w usta. - Jak tylko przyniosą mi moje ubranie, pójdę do domu. - Czy doktor powiedział, że możesz iść do domu? - Och, doktorzy! Każą robić jedno badanie za dru- gim, póki nie znajdą u ciebie czegoś złego albo cię nie zabiją, jedno albo drugie. Ja tylko zemdlałam i nic więcej. Wyglądała o wiele lepiej i twarz miała już nie taką bladą. - Jesteś pewna? - Całkowicie, czuję się dobrze. Jedyna zła rzecz, jaką mam, to to. - Rozpostarła ręce demonstrując zbyt luźny wymięty szpitalny szlafrok. Ben się uśmiechnął. - Dla mnie we wszystkim wyglądasz wspaniale. - Daj spokój tym fałszywym komplementom i wy- ciągnij co się da od Milta. Nie zastał Milta w domu, za to Sara ucieszyła się, że będzie miała komu zrobić wykład. - Wejdź, Ben, i siadaj. - Wciągnęła go niemal do mieszkania. - Nie mogę zostać, Saro, szukam tylko Miltie. - Słyszałam, że wróciłeś do Brooklynu. - Nowiny rozchodziły się szybko. - Tak, wróciłem. Kiedy przyjdzie Milt? - Kto to może wiedzieć. Kiedy pochłonięty jest swoją pracą, traci zupełnie poczucie czasu. - Pracą? Myślałem, że on ją rzucił. - Bóg wie, który raz ją rzucił, i Bóg wie, który raz znowu do niej wrócił. Ty znasz Milta, on nigdy nie pójdzie na emeryturę. Ben pokiwał głową. Taki jest Milt, w porządku. - Mogę więc złapać go w biurze. - Może, ale co się tak spieszysz, napij się ze mną kawy. - Żebyś mogła jeszcze trochę mi podokuczać, Saro? Nie, dziękuję. - To bardzo niesprawiedliwe, Ben. - Zrobiła ura- żoną minę. - Ja mam tylko twoje dobro na względzie. - Tak mi zawsze mówisz. - Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami. Myś- licie, że młodsza lepsza. Ale ja ci coś powiem, Benie Jacobsie. Dojrzała kobieta ma bardzo wiele do zaofero- wania. - Nie wątpię w to, Saro, ale... - Brenda byłaby dla ciebie doskonałą żoną. Dbałaby o ciebie... - Nie potrzebuję, żeby ktoś o mnie dbał. Sara go nie słuchała, trajkotała jak najęta. - Szkoda, że teraz jest już za późno, bo wstąpiła do Anonimowych Alkoholików. - To ona jest alkoholiczką? - Nigdy by tego nie podejrzewał. - Nie bądź śmieszny. - Zirytowany wzrok Sary mówił: "Jak możesz być taki głupi?" - Nie rozumiem. - Zgłosiła się do nich, żeby sobie kogoś znaleźć, i po pierwszym zebraniu umówiła się na randkę. - Co? - A tak. Ktoś inny natychmiast się na niej poznał. - Ale dlaczego chce się spotykać z jakimś pija- kiem? Sara posłała mu spojrzenie pełne pogardy. - Nie z pijakiem, Ben, tylko z alkoholikiem, który rzuca picie. Każdy mężczyzna ma jakieś problemy i odkrycie ich może kobiecie zająć trzy lata małżeństwa. Brenda jednak od razu wiedziała, o co idzie, od pierw- szego spotkania. Była w tym jakaś perwersyjna logika, musiał przyznać. - I co więcej, o n coś z tym robi. A Brenda mu pomoże. - Być może powinienem wstąpić do Anonimowych Alkoholików, Saro. Nie doceniła jego żartu. - Nie kpij sobie ze mnie. Ale skoro o tym wspo- mniałeś, to może to wcale nie taka zła myśl. Brenda chodzi na wieczorne spotkania do Pierwszego Prez- biteriańskiego na Henry Street. Kiwnął głową. Sara jest niepoprawna. Nic dziwnego, że Milt tak szybko powrócił do pracy. Drzwi uchyliły się lekko i w szparę wsunęła się ręka z wieszakiem, a na nim pięknie wyprasowana biała bluzka i granatowy kostiumik, który Ellen miała na sobie wczoraj wieczorem, a potem uśmiechnięta twarz siostry Clarity. - Och, siostro. Bardzo dziękuję! - Znalazłam to na stercie ubrań w pogotowiu i po- myślałam sobie, że może byś chciała... - Siostra jest zbyt dobra. - Ellen podeszła i objęła zakonnicę. - Jak się czujesz? - Och, wspaniale! Siostra Clarita spojrzała na nią z niedowierzaniem, lecz Ellen nie zwróciła na to uwagi. Natychmiast zaczęła się ubierać. - Martwiłam się o ciebie, moja droga. - Nie ma powodu do zmartwienia. - Wiem, że ten bezdomny dżentelmen, Jello, tak wiele dla ciebie znaczył. Wiem też, że nie czujesz się najlepiej od jakiegoś czasu. Często kombinacja szoku i smutku przy już osłabionym organizmie... - Siostro, proszę. Jeszcze muszę z czymś stoczyć walkę. - Wiem, że musisz. To właśnie mnie niepokoi. Ellen już była ubrana, ale brakowało jej jednej nie- zbędnej rzeczy. - Co się stało z moimi pantoflami? - Och, są na dole w moim pokoju. Zapomniałam o nich. Zaraz wrócę. - Pójdę z siostrą. - Jesteś bosa! - To nic. Personel szpitalny, przyzwyczajony do różnych dziw- nych widoków, nie zwrócił specjalnie uwagi na osobliwą parę - starą zakonnicę i bosą bibliotekarkę - idącą do sutereny. - Czy mam ci zrobić rumianku? - spytała siostra Clarita, gdy już tam dotarły i pantofle zostały znalezio- ne. - Nie, nie... - zaczęła Ellen, potem jednak zdała sobie sprawę, że byłoby niegrzecznie odmówić, skoro siostra okazała jej tyle uprzejmości. Ponadto zakonnica mogła jeszcze coś dostrzec w kostnicy. - Czemu nie. Siostra wskazała jej wielką skrzynię pod ścianą, pro- sząc, aby siadła, a sama zajęła się wyszczerbionym kubkiem i grzałką elektryczną. - Nie mogę uwolnić się od myśli o tym, jak umarł Jello... - zaryzykowała Ellen, próbując wciągnąć za- konnicę w rozmowę na interesujący ją temat. Siostra Clarita pokiwała głową. - To całkiem naturalna reakcja, że pytamy siebie, co powinniśmy byli zrobić, by zapobiec śmierci kocha- nej osoby. - Och, ja nie mam pretensji do siebie, ciekawa tylko jestem, czy doktor Vandermann zrobił wszystko, co mógł. - Zdawała sobie sprawę z tego, że ryzykuje, nie wiedziała jednak, jak inaczej mogłaby się czegoś dowie- dzieć. Zmęczona siostra usiadła obok niej. Ellen czekała, ale zakonnica milczała. Wydawało się, że wpatruje się w krzyż na ścianie. Po czym westchnęła. - Jezus powiedział: "Nie sądź", i do naszych obo- wiązków nie należy wymierzanie kary za złe uczynki bliźnich. - Siostro... - Ellen nie wierzyła własnym uszom. Czyżby siostra Clarita potwierdzała jej podejrzenia? Zakonnica położyła palec na usta. - W pogoni za zemstą bardzo łatwo jest wyrządzić krzywdę. Jeśli uczucie nienawiści zastępuje w twoim sercu uczucie miłości, to zło dalej wygrywa. - Ale, siostro, co... Zakonnica nagle wstała. - Herbatka gotowa! - oznajmiła wesołym głosem, zupełnie jakby rozmawiały właśnie o pogodzie. Naj- wyraźniej nie zamierzała odpowiadać na dalsze pyta- nia. Po chwili wróciła z kubkiem naparu rumiankowego. - Wypij, to pomoże ci się uspokoić. - Tak - mruknęła Ellen zatopiona w myślach, przypominając sobie dość mgliście, jak uspokajająco podziałał na nią rumianek ostatnim razem. - Jest mi bardzo przykro... - zakonnica siadła znowu koło Ellen - że nie zdołałam zrobić więcej dla uczczenia Jello. Niestety, pomyślałam o tym zbyt późno. - Och, siostro, przecież ofiarowała siostra tyle pięk- nych kwiatów. - To był twój przyjaciel, powinnam więc była ofiarować coś bardziej osobistego. - Poklepała skrzy- nię, na której siedziały. - Tę trumnę. - Co? - Ellen spojrzała z przerażeniem w dół. Drewniana skrzynia przypominała skrzynię na wypra- wę, tyle że była nieco szersza i znacznie dłuższa. Wystarczająco wielka na... - Chryste! - wykrzyknęła. - Tak, to jest trumna. Prosta, ale nadaje się do użytku. Zrobiłam ją sama. Wierz mi, nie było to wcale łatwe zadanie. Pomacaj, wygładzanie jej trwało wiele tygodni. - Pogłaskała czule trumnę. Ellen, wbrew sobie, zrobiła to samo - drewno przypominało w dotyku atłas, było tak gładkie, że wydawało się jakby wilgotne. - Używam jej jako łóżka, to wieko z poduszką na wierzchu jest całkiem wygodne. Podoba ci się? Ellen nie wiedziała, co powiedzieć. Jakimi słowami chwali się czyjąś trumnę? - Ładna - wyjąkała. - Wygląda jak skrzynia na wyprawę. - Bo to jest skrzynia na wyprawę i przygotowuje mnie na dzień spotkania z Bogiem. - Och, siostro, to takie deprymujące. - Wcale nie, moja droga. - Oczy jej promieniały. - Nie obawiać się śmierci to radosne uczucie. Nie powinien to być czas smutku, lecz czas świętowania. Idziemy do domu, gdzie jest nasze miejsce. To - po- klepała znowu trumnę - przypomina mi o tym dniu. Ellen wypiła resztę rumianku. Nie mogła się wprost doczekać, gdy wreszcie stąd wyjdzie. Za dużo tego wszystkiego - śmierć Jello, perfidia Richarda, siedze- nie na trumnie i wykład o tym, jak dobra jest śmierć. To czyste wariactwo, a ona w ciągu ostatnich dwu- dziestu czterech godzin miała dość wariactw. Na moście Brooklyńskim panował południowy ruch i taksówka jechała bardzo wolno. Ben był zadowolony, że zdecydował się nie brać samochodu - gdyby siedział za kierownicą, takie korki doprowadziłyby go teraz do szaleństwa. Dokąd, u licha, wszyscy ci ludzie jadą? Dlaczego nie są o tej porze w pracy albo na lunchu? Popatrzył przez okno na bliźniacze wieżowce Cent- rum Handlu Światowego, dwa olbrzymy, które o mały włos byłyby runęły i zamieniły się w górę gruzów. Ich imponujące rozmiary wcale by ich nie uchroniły, gdyby terroryści okazali się chytrzejsi i umieścili dynamit w bardziej czułym miejscu. Nigdy nie lubił tej budowli. Jego zdaniem, psuła piękną panoramę, którą tak często oglądał z balkonu u Milta. To zabawne, że wszystkie najładniejsze po- cztówki z widokiem Nowego Jorku -te z Manhattanem na tle zachodzącego słońca albo iskrzącym się nocą niby naszyjnik wysadzany drogimi kamieniami - zawsze robiono z Brooklynu. Ludzie płacący ogromne pienią- dze, żeby mieszkać na Manhattanie, mają widok tylko na to, co widok zasłania. Zerknął na zegarek - dochodzi południe. Miał na- dzieję, że Milt będzie już miał tę dokumentację, kiedy do niego dotrze. Obiecał mu przez telefon, że się o to postara, poruszy wszelkie sprężyny. Ben wiedział, że jeśli ktokolwiek może tego dokonać, to tylko Milt. Jednocześnie wolałby z tym nie mieć nic wspólnego - nie chciał, żeby Ellen latała po prokuratorach okrę- gowych, czekała na oskarżenie, liczyła na to, że ujrzy zabójcę Jello za kratkami. Nie obchodziło go, czy Richard to zrobił. Pragnął tylko, żeby życie wróciło na dawne tory i toczyło się tak błogo jak przed katastrofą helikop- tera. Pragnął nadrobić stracony czas - siedzieć w domu i kochać Ellen. Może już tam wróciła, a on tymczasem tkwi w korku w drodze na Manhattan... Cholera! - Jaki jest ten adres? - spytał taksówkarz. - Róg Czterdziestej Trzeciej i Lex. Mieli jeszcze przed sobą odległość dziesięciu prze- cznic i jechali coraz wolniej. - Proszę się zatrzymać. Przejdę na piechotę resztę drogi. - Jak pan uważa. - Taksówkarz nie wyglądał na zachwyconego. Ben dał mu o dolara więcej i wyskoczył z auta. Boże, jakże nienawidzi Manhattanu. Piesi pędzą tam i z powrotem z desperacją szczurów w labiryncie, przepychają się obok ulicznych sprzedawców oferują- cych torebki i zegarki z tekturowych pudeł. Każdy stara się po swojemu zarobić na życie. Wreszcie budynek Milta. Kiedy drzwi windy otwo- rzyły się na trzydziestym dziewiątym piętrze, Ben ujrzał futurystycznie urządzony westybul recepcyjny - gdyby kiedyś Marsjanie wylądowali na Ziemi, tu czuliby się jak w domu. Podszedł do przystojnej kobiety, która siedziała pod dużym znakiem firmowym agencji Sławni Artyści: SA. W Los Angeles, jak powiedział mu kiedyś żartobliwie Milt, agencja znana jest pod nazwą SA-LA-LA. - Chciałbym się widzieć z panem Miltem Schul- tzem. - Pańskie nazwisko? - spytała z wyuczonym uśmie- chem. - Ben Jacobs! - Rozległ się z tyłu czyjś głos. Ben odwrócił się i ujrzał szeroko otwarte ramiona Dona Arnolda. Przybrał trochę na wadze. - Wiem, co sobie myślisz, Ben. Nie ćwiczyłem, lecz zabiorę się do tego teraz, kiedy ty już wydobrzałeś. - Słusznie, zaczniesz jeszcze w tym tygodniu. - Ben pogroził mu palcem. - Och, ale ty nie znasz mojej żony. - Don odwrócił się, żeby przedstawić mu urodziwą blondynkę, która stała za nim. Ben rozpoznał ją natychmiast z fotosów. To więc była ta osławiona Dawn. - Chciałabym panu podziękować, panie Jacobs, za to, że tak bardzo pomógł pan Donowi. - Wyciągnęła w jego stronę wypielęgnowaną dłoń z wielkim brylantem na palcu. - Widzisz ten pierścionek, Ben? - Don mrugnął okiem. - Kupiłem go na nasze zaręczyny. Oboje się zaśmiali. Ben nie zrozumiał żartu - ostatnio słyszał, że się rozwodzą. - Wiem, co sobie myślisz, Ben. - Don czytał jakby w jego myślach. -Ale mam dla ciebie nowinę. Wczoraj wreszcie podpisane zostały nasze papiery rozwodowe. Wybraliśmy się więc, żeby to uczcić. Ben kiwnął głową, w dalszym ciągu nic nie rozumie- jąc. - I zgadnij, co się stało? - kontynuował opowieść Don. - Wypiliśmy kilka drinków, właściwie tylko dwa, bo ja wciąż nie piję. - Parsknął śmiechem. - Tak czy inaczej, wyjaśniliśmy sobie nasze nieporozumienia i je- dziemy do Elkton w stanie Maryland, żeby znowu się pobrać. - Czy to nie romantyczne? - zaszczebiotała Dawn, patrząc z uwielbieniem na Dona, który przyciskał ją mocno. - Prasa będzie miała używanie, jak się o tym dowie. Jeden ze strażników, który podczas tej rozmowy przytrzymywał drzwi windy, zawołał: - Panie Arnold, pani Arnold, spóźnicie się państwo! - Chodź z nami, Ben - namawiał Don. - Dołącz do mnie i mojej drużyny i wybierz się z nami na lunch. - Dziękuję, nie mogę. - To szkoda. Zobaczymy się niedługo, prawda? Powiem swojemu menedżerowi, żeby zadzwonił do ciebie i umówił mnie na treningi. - Dobra - zgodził się Ben. - I Don... - Co? - Drzwi windy o mały włos nie przycięły nosa śpiewakowi. - Kiedy będziesz zamawiać lunch, pomyśl o karze, jaką ci wymierzę za każdą nadprogramową kalorię. - Słyszę cię! - Don krzyknął za zamkniętymi już drzwiami. W tym samym momencie pojawił się Milt. - Biedny naiwniak. - Milt kiwał głową. - Ta lalunia już po raz drugi wodzi go za nos. Ben się z nim zgodził. - Mnie go też żal, ale musi zmądrzeć. - Tylko że on należy do takich, co się uczą dostając cięgi. - Ha, to tak jak ja. Ja właśnie mądrzeję. Milt się zaśmiał prowadząc go do swojego gabi- netu. - Mam dla ciebie złe wieści, chlopczik. Twoja dziewczyna może mieć rację. Ja sam miałem takie uczucie, gdy Vandermann... - Nie udało ci się zdobyć tej dokumentacji? -prze- rwał mu niecierpliwie Ben. - Wszystkie papierki zabrali z powrotem do Ja- ponŹŹ. - Nie wierzę. - Mają do tego prawo. - Czy w szpitalu nie ma odpisów? - Synalek uparł się, żeby zabrać wszystko. - Wobec tego może mógłbyś zadzwonić do JaponŹŹ? - I co mu powiem? Że potrzebuję dokumentacji medycznej jego ojca, żeby udowodnić zmowę w celu dokonania morderstwa? - Nie, oczywiście że nie, znasz jednak tego faceta, to coś wymyśl. - Słuchaj, ten młody Hashikawa nienawidzi Ame- rykanów, a ja jestem na drugim miejscu jego listy osób najbardziej znienawidzonych. - Dobrze, że nie na pierwszym. - Och nie, pierwszy jest Michaelson. I nie mogę powiedzieć, żebym Hashikawę za to winił. Ben się uśmiechnął. Słyszał tak wiele od Milta o jego szefie. - Dlaczego więc wróciłeś do niego? - A co miałem robić? - Milt wyszczerzył zęby lekko zakłopotany. - Potrzebował mnie, bo ubija z Credit Lyonnais nowy interes. - Czy o n i zamierzają kupić wytwórnię World Pictures? - Ronnie jest tego pewien. Powinieneś zobaczyć ten francuski kolonialny stół, który właśnie wstawiliśmy do sali konferencyjnej. Ben się roześmiał, bo co innego mógł zrobić. Ellen będzie nieszczęśliwa z powodu dokumentacji, ale może to położy kres całej tej fatalnej historŹŹ. 28 Ellen wyciągnęła rękę, żeby dotknąć Bena, ale wyczuła tylko chłodną pościel. Obudziła się nagle z uczuciem przerażenia. Czy Ben naprawdę tu był ostatniej nocy? Potem wszystko sobie przypomniała. Wrócił z biura Milta z niczym i koniecznie chciał ją przekonać, że powinna zaprzestać tropienia Richarda. Nie mogła tego zrobić - była nieugięta. - Ale przynajmniej nie mówmy już o tym dzisiej- szego wieczoru - poprosił. - Okej! - Zgodziła się w końcu. Nie miała sił na dyskusje. Czuła się kompletnie wyczerpana. - Zabieram cię na kolację, pójdziemy do jakiejś miłej restauracji. - Jestem zbyt zmęczona - powiedziała, po czym widząc rozczarowanie malujące się na jego twarzy do- dała: - Wolę zostać tu, z tobą. - Dobrze. - Rozpogodził się. - Ja ugotuję kolację. Zrobię twoje ulubione danie: masło orzechowe i galaret- kę. - Figlarne iskierki migotały w jego oczach. Uśmiechnęła się, podeszła i przytuliła się do niego. - Ty jesteś najlepszy - szepnęła. Zrobił kilka kanapek i Ellen zmusiła się do zjedzenia trochę, żeby sprawić mu przyjemność - zupełnie nie miała apetytu. - Jutro będziemy mieć wielki dzień-obiecał. -Na rano zamówiłem do siłowni wielu klientów, ale wrócę wcześnie do domu i zafundujemy sobie jakąś przyjem- ność, może przejażdżkę w góry Catskill, co ty na to? - Och nie, nie mogę. Muszę iść na następne badania. - Co? - Na twarzy Bena pojawiła się trwoga. - Nie martw się, chodzi tylko o to, że wyniki tego idiotycznego MRI okazały się nieprzekonywające. - Nieprzekonywające? Co to znaczy? - Nie wiem. Płacą kolosalne pieniądze za tę super- nowoczesną aparaturę, a potem nie potrafią zinter- pretować wyników. - Musisz więc powtórzyć MRI? - Nie, doktor O'Brien chce tym razem zrobić inne badania. - A jakie? - Och, Ben, tłumaczył mi to długo i zawile, ale ja nie zwracałam na to uwagi. Miałam co innego w głowie. - Chodzi przecież o twoje zdrowie, Ellen. Musisz uważać. Nie możesz pozwolić, żeby ta obsesja związana ze śmiercią Jello... - Okej, okej, jutro zwrócę uwagę. Nie dobijaj mnie. Jestem zbyt zmęczona, żeby walczyć. Wziął ją w ramiona i kołysał jak małe dziecko, póki nie zasnęła. To była ostatnia rzecz, jaką pamiętała. Gdzież on jest? O, Boże, musi być późno - pewno już pojechał do siłowni. Wstała z łóżka i poszła do kuchni - musi napić się kawy, żeby móc zacząć działać. Pomyślał o niej. Dzbanek z kawą stał na kuchence, a na stole przygotowane było śniadanie. Zadał sobie sporo trudu - na białym lnianym obrusie (zupełnie nowym, musiał więc go kupić) czekały truskawki, mleko, płatki owsiane. Obok jej miseczki leżała kartka: Droga Ellen. Potrzebujesz odpoczynku, więc Cię nie budziłem. Skończę swoje zajęcia do 11-ej i wrócę, żeby odwieźć Cię do szpitala na te badania. Podpisał kartkę dużym B i w górnym brzuszku B narysował zadowoloną buźkę, w dolnym smutną. Zadowolona buźka miała napis "ja", smutna "ty". Wzruszyło ją to - taki jest troskliwy i dbały, zupełnie inny niż ten gburowaty starszy pan, jakim kiedyś się wydawał. Spojrzała na śniadanie, ale sama myśl o jedzeniu przyprawiała ją o mdłości. Może później. Teraz musi pojechać do szpitala i zrealizować następną fazę swojego planu. Niezależnie od tego, co mówił Ben, ona nie spocznie, póki nie doprowadzi do ukarania Richarda za to, co zrobił. Na szczęście pan Grabowski, administrator szpitala, zgodził się zaraz ją przyjąć. Kiedy weszła do jego gabinetu, znalazła tego normalnie wesołego mężczyznę w stanie wielkiego wzburzenia. - Wejdź, Ellen, wejdź. Dobrze, że przyszłaś. Mia- łem zamiar wybrać się do ciebie. - Naprawdę? - Zdumiała się, ale może słyszał, że była chora. - Chciałbym z tobą porozmawiać o doktorze Van- dermannie. - Kręcił się niespokojnie na wielkim fotelu, który wypełniał sobą aż po brzegi. - Bardzo jestem zdenerwowany tym, co się wydarzyło. Ellen była oszołomiona. - To pan wie? - Doktor Vandermann zostawił długi list wszystko wyjaśniając. - Przyznał się? - Coo? - Poinformował pana o wszystkim? - Oczywiście. Jakież to tragiczne, że młody człowiek u szczytu kariery zmuszony jest do podjęcia takiej decyzji. Podziwiam go za to, że dokonał takiego wyboru, to muszę przyznać. - Podziwia pan? - Wyboru między stanowiskiem dyrektora gene- ralnego tego szpitala, co miał zagwarantowane, a opieką nad matką. To przecież szlachetny gest. Ellen siedziała osłupiała. - I czy to nie ironia losu, że matka kardiologa zachoruje na serce? Ellen miała galimatias w głowie - jedna myśl ścigała drugą. Oniemiała. Administrator nie zwrócił na to uwagi - jak zwykle mówił bez przerwy, nie dając jej możliwo- ści wtrącenia choćby zdania. - Na szczęście, wcześnie przyszedłem do biura, przeczytałem ten list i zdołałem jeszcze złapać go telefonicznie tuż przed wejściem do samolotu odlatują- cego do Wiednia. Zaproponowałem, żeby matkę przy- wiózł tutaj. Zapewnilibyśmy jej najlepszą opiekę. Nie- stety, podróż w jej stanie nie jest możliwa. Jego rezyg- nacja nie ma jeszcze naturalnie ostatecznego charakteru, dopóki nie przyjmie jej rada... - On zrezygnował!? - Złożył rezygnację, ale ja wciąż mam nadzieję, że zmieni zdanie i zamiast tego weźmie urlop. Rada nie zbierze się wcześniej niż w przyszłym tygodniu. - Proszę pana... - I dlatego właśnie chciałem porozmawiać z tobą, moja droga. Musisz nam pomóc. - Pomóc? - Wszyscy wiedzą, że ty i doktor Vandermann się przyjaźnicie, jeśli nie masz nic przeciwko temu okreś- leniu. Użyj swojego wpływu i przekonaj go, żeby nie podejmował jeszcze ostatecznej decyzji. Dla dobra Świętego Józefa. - Zrobił przerwę, dając jej szansę na wyrażenie zgody. - Ja tego nie mogę zrobić - powiedziała cicho. - Nie możesz? - Jakby nie pojmował. - Doktor Vandermann i ja już się nie przyjaźnimy. - Och, och... rozumiem. - Najwyraźniej to trafiało mu bardziej do przekonania. Wstał od biurka, nie zamierzając tracić więcej czasu na beznadziejną sprawę. - Będę więc musiał wybrać się osobiście do Wiednia. Nie możemy sobie pozwolić na utratę tak doskonałego lekarza. - Otworzył przed Ellen drzwi, nie dając jej szansy na nic innego prócz wyjścia. - Panie Grabowski... - zaczęła, on jednak już się odwrócił. No cóż, nie ma sensu teraz coś mówić, skoro Richardowi udało się stąd uciec. - Życzę szczęśliwej podróży. - Zamknęła za sobą drzwi. Mogła była mu powiedzieć, że jego wyprawa do Wiednia to czysta strata czasu - mało prawdopodobne, żeby Richard uciekając w popłochu zostawiał informację dotyczącą miejsca swego pobytu. Nie obchodziło jej jednak, co zrobi pan Grabowski. Niech sobie jeździ po Europie w poszukiwaniu matki Richarda. I tak jej nie znajdzie, bo zmarła przed czterema laty. - Ellen! - zawołał wchodząc do mieszkania. Od- powiedzi nie było. Stał nasłuchując, czy do wanny nie leci woda. Cisza. Wszedł do kuchni. Nie tknięte śniadanie stało na stole, ale na miseczce z płatkami znalazł kartkę. Nie musisz odwozić mnie do szpitala, jadę tam wcześ- niej, żeby zająć się pewną niezmiernie ważną sprawą. Bądź w domu po południu na lekcję tanga. Kocham Cię bardziej niż kiedykolwiek. Naśladując go podpisała się dużym E i narysowała dwie zadowolone buźki, na górze i na dole. Uśmiechnął się i przeczytał kartkę raz jeszcze. Co za "ważna sprawa"? Miał nadzieję, że nie wymyśliła no- wego sposobu, jak udowodnić morderstwo popełnione na Jello. Dla niego najważniejszą sprawą było to, że są razem. Przekonał się dziś rano, jak trudno mu wytrzymać bez Ellen choćby parę godzin. Badanie miała wyznaczone w południe. Pamiętał, że lekarz nazywa się O'Brien i ma gabinet w oficynie szpitala. Zdecydował, że odszuka ją tam. - Czym mogę służyć? - spytała chuda sekretarka zerkając na Bena znad okularów w rogowej oprawce. - Przyszedłem tu po pannę Ellen Riccio. Czy już jest u pana doktora? Sekretarka zawahała się lekko. - Chwileczkę. - Nacisnęła guzik. - Tak? - rozległ się męski głos przez megafon. - Panie doktorze, przyszedł pan po Ellen. - Zaraz przyjdę. Ben usłyszał, że słuchawkę odłożono, i chwilę później zjawił się doktor O'Brien. Był to dobrodusz- nie wyglądający mężczyzna o miłej, pomarszczonej twarzy w typie Marcusa Welby'ego. Wyciągnął rękę do Bena. - Jest pan pewno ojcem Ellen. - Nie, ale może mnie pan uważać za jej najbliższego krewnego. Jestem Ben Jacobs. Doktor przyglądał mu się przez chwilę, jakby za- stanawiając się, co na to powiedzieć. - Czy badanie Ellen właśnie trwa? - zapytał Ben. - Nie, zostawiła wiadomość, że odwołuje swoją wizytę. Nie zdołaliśmy jej złapać i przełożyć wizyty na inny termin. - Nie rozumiem. - Na czole Bena pojawiła się głęboka zmarszczka. - Wiem, że zamierzała tu przyjść. - Wolałbym, żeby stawiła się u mnie, bo bardzo jestem nią zaniepokojony: Ton doktora podkreślał wagę jego słów. - A o co chodzi? - Nie mówiła panu? - Mówiła, że musi zrobić następne badanie, ale traktowała to dość lekko. - Hm. - Doktor potarł brodę wierzchem dłoni. - Czy zechciałby pan wejść do mnie na chwilkę? - Oczywiście. - Ben udał się za nim do gabinetu. - Chciałbym, żeby wytłumaczył mi pan, co się dzieje. Doktor usiadł ciężko za biurkiem i wskazał Benowi krzesło naprzeciwko. - Panie Jacobs, znam Ellen od wielu lat. To znako- mita bibliotekarka i naprawdę miła osoba. - Zgadzam się, doktorze, że jest wspaniała, ale nie dba o siebie. - No cóż, każdy pacjent inaczej podchodzi do włas- nego ciała. Ellen to jedna z takich osób, które nie chcą, by zawracano im głowę. - Wiem, co pan ma na myśli. Jak dalece poważna jest ta jej anemia? - Anemia to nie choroba, panie Jacobs, to symptom kilku chorób. Dlatego właśnie posłałem Ellen na MRI, na rezonans magnetyczny. Kiedy jednak omawiałem z nią wyniki badania, odniosłem wrażenie, że mnie nie słucha. - Co wykazało MRI? - spytał Ben, a lęk zaczął znowu wkradać się do jego żołądka. - Nie mam stuprocentowej pewności. Dlatego właś- nie tak istotne jest zrobienie biopsji. - Biopsji? - Tak. - Ma pan na myśli... - To słowo nie chciało mu przejść przez usta. - Jak w przypadku nowotworu? Doktor potwierdził. Na jego dobrodusznej twarzy malowało się współczucie. - Wiem, że ma bóle krzyża, może wrzody, anemię, ale... - Ben nie mógł mówić dalej. - Niestety, te objawy często maskują nowotwór trzustki. MRI wykazało powiększenie tego organu i na- ciek okołowątrobowy. Nie mogę jednak określić z całą pewnością, co to jest, dopóki nie zrobię biopsji. - To znaczy, dopóki nie rozetnie pan jej brzucha? - Nie, dzisiaj to już nie jest konieczne. Wbijemy tylko długą igłę w brzuch, pobierzemy maleńki kawałek tkanki trzustki i wyślemy go do laboratorium. - I tam będą mogli panu powiedzieć, czy ona ma raka? - Tak, komórki nowotworowe widać bardzo wyraź- nie pod mikroskopem. - A g d y b y go miała - zaakcentował to g d y- b y, nie chcąc przyznać, że mogłoby tak być - wtedy musiałby pan ją operować? - Nie, w tych warunkach operacja jest bezcelowa. - Bezcelowa? - Ben dostał wypieków. - Ten typ nowotworu ujawnia się w momencie, gdy niemal zawsze bywa za późno. Benowi zaczęły trząść się ręce. Świdrował wzrokiem lekarza. - Nie chcę pana, panie Jacobs, niepokoić zbytecz- nie. Jeszcze biopsji n i e r o b i ł e m. Mam do dys- pozycji jedynie wyniki MRI, a one nie zawsze są wia- rygodne. - Jak często się to zdarza? - No cóż, wiarygodność... - Zrobił długą przerwę, a potem powiedział cicho: - Niezbyt często. MRI, jak się uważa, daje przeszło dziewięćdziesięcioprocentową wiarygodność. - Dziewięćdziesięcioprocentową - powtórzył Ben. - A zatem jest pan całkiem pewien, że ona ma raka. - Raz jeszcze chciałbym podkreślić, że muszę naj- pierw zrobić biopsję. - Ale pan już wie. Tak naprawdę właśnie to pan mówi. Pan już w i e. Pan tylko nie chce oznajmić tego pacjentowi bez dodatkowego potwierdzenia. Doktor ważył słowa. - Dobrze, może pan tak to sformułować. Z mojej strony jednak byłoby nieodpowiedzialnością, gdybym bez biopsji postawił diagnozę, że to nowotwór złośliwy. Naprawdę mam nadzieję, że wyniki MRI są mylne. Ben zacisnął zęby. - Załóżmy jednak, że nie są mylne. - Panie Jacobs, proszę nie... - Muszę wiedzieć to, co pan wie! Niech mi pan powie. - Panie Jacobs... - Niech mi pan powie, do cholery! Głos lekarza był bardzo cichy. - Jeśli biopsja potwierdzi to, co podejrzewam na podstawie wyników MRI... to Ellen może mieć przed sobą tylko sześć miesięcy życia. - Sześć miesięcy! - Nic się nie da zrobić, gdy nowotwór przerzuci się z trzustki na wątrobę. - Dlaczego? - Dlatego że gdy zaatakowana zostanie wątroba, organizm nie ma jak usuwać własnych toksyn. Ben ukrył twarz w dłoniach. Doktor wychylił się znad biurka. - Czy pan dobrze się czuje? Ben opanował się i podniósł na niego wzrok. - Czy to są wielkie cierpienia? - No... w okolicach wątroby jest wiele zakończeń nerwowych. Możemy podawać oczywiście środki anty- bólowe, ale to nie powstrzyma rozwoju choroby. Napięcie, nad którym Ben usiłował panować podczas rozmowy, teraz wywoływało drżenie w jego naprężo- nych mięśniach. Tylko głos nadal miał pewny, jak gdyby odizolowany od reszty. - A napromieniowanie, chemoterapia... - Tak, można tego próbować, lecz jeśli wątroba została już zaatakowana, to tego typu leczenie mogłoby jej przedłużyć życie w najlepszym wypadku o dwa albo trzy miesiące. - Nie może pan c z e g o ś zrobić? - Przykro mi, panie Jacobs, bardzo przykro, nie- stety nie da się nic zrobić. - A więc będzie pan tylko czekać, aż ona umrze. - Gdybyśmy wcześniej odkryli zmiany w trzustce, moglibyśmy ją uratować, skoro jednak... - Dlaczego ich nie odkryliście? - Ben zerwał się na równe nogi. - Ona pracuje w tym zakichanym szpitalu. Lekarze widują ją sto razy na dzień i nikt niczego nie zauważył?! Doktor nie odpowiedział. Patrzył tylko z wielkim współczuciem, gdy Ben padł na krzesło i zaszlochał. 29 Ben szedł w odrętwieniu z oficyny do głównego skrzydła szpitala. Doktor pozwolił mu bez przeszkód oddać się rozpaczy. Teraz czuł się tak wyczerpany, że pokonanie tej odległości wydawało mu się niemal niemożliwością. Oddychał ciężko jak człowiek, który wziął udział w ma- ratonie i przegrał. Normalnie poszedłby po schodach na półpiętro, a te- raz zdecydował się wsiąść do windy. Kiedy dotarł do biblioteki, zatrzymał się w drzwiach obejmując wzro- kiem scenę przed sobą. Ellen siedziała przy swoim biurku, pod plecy podłożyła sobie poduszkę i pogrążona była w lekturze jakichś papierów. Wyglądała jak uczen- nica wkuwająca przed egzaminem. Nabrał powietrza i skierował się do niej. Podniosła głowę i na jej twarzy natychmiast pojawił się uśmiech. - Och, Ben, zobacz, co o tym myślisz... - Poma- chała mu plikiem papierów. - Opracowuję raport o tej całej sprawie, dostałam z apteki wszystkie zlecenia Richarda i ja... - Nagle przerwała. - A co ty tu robisz? - Przyszedłem cię odwiedzić. - Och, jesteś taki romantyczny, ale... - Obróciła się w stronę lekarza, który właśnie podszedł. - Czego pan potrzebuje, doktorze Stevenson? - Czy przyszedł już nowy numer "Nowoczesnej PatologŹŹ"? - Penny to sprawdzi... - Przywołała wolontariusz- kę, która układała czasopisma. Po czym odwróciła się znowu do Bena. - Och, nie mówiłam ci jeszcze, Richard wyjechał. - Wyjechał? - Tak, złożył rezygnację i wyjechał, podobno do Wiednia. - To wspaniale, wykurzyłaś go stąd. Osiągnęłaś swój cel. - Jeszcze nie. Jeśli nie mogę posłać go do więzienia, to przynajmniej muszę być pewna, że już nigdy nie będzie praktykować jako lekarz. - Mówiła żarliwie, gorączkowo. - Ależ, Ellen... - Wcześniej czy później on znowu zechce podjąć pracę w szpitalu, gdzieś na świecie. I wówczas będą mu potrzebne referencje od pana Grabowskiego, a ja wtedy dowiem się, gdzie on jest. I wierz mi, tamten szpital otrzyma ten raport. - Wskazała na swoje pa- piery. - Ellen, to szaleństwo. Proszę cię, daj temu spokój. Richard wyjechał. Jello nie żyje. M y natomiast jesteś- my tu... wciąż żywi. - Tak, ale... - Żadnych ale. - Czy ty nie rozumiesz, Ben? Ja nie mogę pozwolić, żeby to wszystko uszło mu na sucho. N i e m o g ę. Nie potrafię myśleć o niczym innym. - Wiem. Nawet odwołałaś wizytę u lekarza dziś rano. - Och, mam to gdzieś. Znam te szpitalne procedury. Badają cię na wszystkie ewentualności. Muszą wyklu- czyć najgorsze choróbska ze względu na ubezpieczenie. Mam anemię i tyle. Ben na nią popatrzył. Zauważyła jego minę. - Dobrze, dobrze, jutro z samego rana umówię się na badanie. - Nie. - Podniósł słuchawkę i włożył ją Ellen do ręki. - Teraz, proszę cię... Wzruszyła ramionami. Wykręcając numer posłała mu uśmiech. - Teraz, kiedy wróciłeś, będę zbyt szczęśliwa, żeby chorować. Doktor O'Brien pozmieniał kolejność wizyt w har- monogramie, żeby móc zająć się Ellen późnym popołu- dniem. Ben siedział w recepcji oczekując z obawą na wynik biopsji, tymczasem poinformowano go, że rezul- taty badania laboratoryjnego będą dopiero nazajutrz. Ellen nie wyglądała na zaniepokojoną tym wszystkim, o biopsji w ogóle nie rozmawiali, gdy przed powrotem do domu wybrali się na zakupy do Brighton Beach. ' Mówiła nadal gorączkowo, w sposób ostatnio tak dla niej charakterystyczny, o przygotowywanym przez sie- bie szczegółowym raporcie. Wpadła na pomysł, żeby serce Jello, jeśli nadal znajduje się w laboratorium Richarda, zbadać na obecność specyfików, które musiał, i jej zdaniem, użyć. Ben, już tym znużony, ostrzegał, że ich obecność nie dowodzi morderstwa, lecz jedynie tego, że Richard dokonywał na tym sercu eksperymentów. Ona jednak jakby w ogóle go nie słyszała i rozważała taką ewentualność, że być może prokurator okręgowy - zaznajomiwszy się z jej raportem - wystąpi o eks- tradycję Richarda, powołując się na jakieś międzynaro- dowe prawo, które z całą pewnością przewiduje takie możliwości. Tego wieczoru jedli sałatkę przyrządzoną przez Bena ze wszystkich możliwych warzyw. Jakby te warzywa mogły stać się jakimś cudownym lekiem. Ellen nie miała specjalnie apetytu, Ben jednak usilnie namawiał ją do jedzenia. Z westchnieniem ulgi posłał ją do łóżka, ż‚by móc przygotować się na to, co przyniesie dzień jutrzejszy. Leżąc obok słuchał jej równego oddechu. W końcu jego również zmorzył niespokojny sen i zapadł się w krainę koszmarów. Stał znowu na brzegu rzeki i widział, jak jego żona walczy bezskutecznie z burzliwymi wodami. Tym razem jednak, gdy jej głowa wynurzyła się z kipieli, ujrzał twarz Ellen. Po chwili zniknęła pod wodą. Z krzykiem wskoczył za nią do rzeki i rozpaczliwie usiłował jej dosięgnąć. Obudził się zlany zimnym potem. Było wciąż ciemno. Ellen smacznie spała. Zacisnął mocno powieki, pragnąc powrócić do snu. Chciał, żeby tym razem wszystko skończyło się inaczej, żeby Ellen znalazła się bezpiecznie na brzegu, wykasłała z siebie wodę i śmiała się z tej nieprzyjemnej przygody. Lecz niestety, mimo że usilnie się starał, taki obraz się nie pojawił. Przewrócił się na wznak, podłożył splecione dłonie pod głowę i patrzył w ciemność. W jaki sposób człowiek się modli? Nie wiedział - nie robił tego od czasów dzieciństwa. - Boże - zaczął, zwracając się w stronę sufitu - jeśli tam w niebie słuchasz, pomóż mi, proszę. Czekał, może nadejdzie jakaś odpowiedź, jakiś znak, że Bóg czuwa. - Nigdy przedtem o nic Cię nie prosiłem - spró- bował raz jeszcze - nawet wtedy gdy Betty zachoro- wała. Lecz to jest zbyt okrutne. Pozwoliłeś mi żyć tak długo, pozwoliłeś mi się łudzić, że o swoim życiu decyduję ja. Czy w taki sposób chcesz udowodnić, że nie miałem racji? Karzesz mnie za nadmierne zaślepienie własną osobą? To obrzydliwe... Może to brak szacunku. Wstał z łóżka i złożywszy ręce ukląkł na podłodze. - Proszę Cię, Boże, nie wiedziałem, co to znaczy być żywym, póki ta dziewczyna nie zjawiła się w moim życiu. Ona mnie kocha i bez jej miłości życie nie będzie mieć dla mnie sensu. Stanę się chodzącym trupem. Błagam Cię o tę jedną jedyną rzecz i gotów jestem za nią zapłacić. Oddam cały czas, jaki mi jeszcze pozostał, jakkolwiek byłby długi, dziesięć lat, piętnaście, daj go tylko jej, b ł a g a m. Ratuj ją. Dla siebie proszę jedynie o parę lat wspólnie z nią spędzonych. Nie jestem zachłanny, zgodzę się na jeden rok. Pozwól mi mieć ją trochę dłużej. Proszę Cię, Boże, i nigdy już więcej nie będę Ci się naprzykrzać. 30 Ellen opuściła gabinet doktora O'Briena patrząc prosto przed siebie. Wyszła z oficyny i skierowała się do głównego skrzydła szpitala. Chciała znaleźć się w jed- nym tylko miejscu, tylko z jedną osobą pragnęła zaraz się zobaczyć. Zeszła po schodach, tak dobrze już jej znanych, do sutereny. Przechodząc obok kostnicy ujrzała Gomeza pałaszującego kanapkę, i omal nie wybuchnęła histe- rycznym śmiechem, który w ostatnim okresie stale w niej jakby musował. Nie zdziwiła się, że siostra Clarita czekała. W tej zakonnicy było coś nadprzyrodzonego - wiedziała wszystko, co działo się w szpitalu, i była zawsze tam, gdzie jej potrzebowano. Mała grzałka tkwiła już w wyszczerbionym kubku podgrzewając wodę. - Herbatka będzie za chwilkę gotowa - oznajmiła wesoło siostra Clarita. - Dziękuję, siostro. Ellen usiadła na skrzyni; teraz nie przeszkadzało jej to, że była to trumna. Zakonnica wręczyła jej kubek z naparem rumian- kowym i siadła obok. - Co ci chodzi po głowie, moja droga? Ellen wypiła łyk rumianku. Nie wiedziała, jak zacząć. Potem wyrzuciła to z siebie: - Siostro, co się z nami dzieje po śmierci? - Idziemy do domu, gdzie spotykamy się znowu z Bogiem. - Skąd ma siostra tę pewność? - A, to jeden z paradoksów życia: nigdy nie możemy mieć pewności, możemy tylko wierzyć. I to właśnie jest tak przerażające dla większości ludzi. - Ale siostra się nie boi. - Nie. - Dlaczego siostra się nie boi, skoro wszyscy inni się boją? - Ja wierzę w dobroć Boga. - Ja też w nią wierzę, lecz... lecz... śmierć jest... - Ellen szukała właściwych słów. Zakonnica uśmiechnęła się ze słodyczą niemal aniel- ską. - Nie myśl o śmierci jako o końcu życia, bo tak nie jest. Wyobraź sobie, że po prostu zdejmujesz z siebie ciało jak zniszczony stary płaszcz... Już go nie po- trzebujesz. Niemniej t y sama istniejesz dalej, tak jak przedtem, tyle że jesteś lżejsza, szczęśliwsza, bo nic cię nie obciąża, bo nic nie zasłania ci innych płaszczyzn istnienia, które wszyscy wyczuwamy, lecz których nie możemy zobaczyć, dopóki posługujemy się oczami na- szego ciała. Melodyjny głos siostry Clarity wprawił Ellen w stan zbliżony do transu. A może to ten rumianek? Spojrzała w dół, kubek był pusty, potem znowu pełny. Dopiła napar i wstała. - Dziękuję, siostro. - Nie ma za co. Jeszcze sobie porozmawiamy, moja droga. Ellen weszła po schodach na górę, ale nie była jeszcze gotowa do powrotu do pracy. Nie mogła też poje- chać do domu i stanąć teraz twarzą w twarz z Benem. Wyszła ze szpitala i skierowała się w stronę pomostu z desek. Przyjemnie było na kwietniowym słońcu. Od oceanu wiała słona bryza lekko pachnąca rybami. Pieniste fale mozolnie pracowały nad oczyszczeniem plaży. Niedługo wszystko to zostanie wymazane z jej życia. Czy zostanie wymazane? Czy też będzie wciąż spacerować po tej plaży bez swego cielesnego "płaszcza", jak to określiła siostra Clarita, niewidzialna dla innych wokół? Kiedy tak szła przed siebie, coś uderzyło ją w nogę. Spojrzała w dół. U jej stóp leżała mocno zniszczona czerwona gumowa piłka. Podniosła ją. - Halo, proszę pani, tutaj! - Chłopcy, którzy praw- dopodobnie urwali się ze szkoły, wołali do niej z plaży. Odrzuciła im piłkę. Zsunęła z nóg pantofle i zeszła na piasek. Przy- pomniała sobie, jak Ben chodził z nią tu w niedzielne poranki. Wydawało jej się, że czuje drażniący, prze- nikliwy zapach hot-dogów, na które zawsze miała ocho- tę, a których on jej nigdy nie pozwolił jeść. To tutaj biegła, a on ją gonił. Przystanęła i potarła stopą piasek, jakby zacierając to wspomnienie. Dotarła już do Gromu. Spojrzała z ukosa na resztki szkieletu rysujące się na tle pełnego baranków nieba. Wymazanie tego wspomnienia będzie łatwe, teraz gdy nie ma już Jello. Doszła do miejsca, gdzie drewniany pomost się koń- czył, włożyła więc pantofle i zeszła na ulicę. Ludzie szli szybkim krokiem, żywo ze sobą rozmawiali. Jęk syreny przebił się przez zgiełk uliczny, nad głowami warczał samolot, słychać było pisk opon. Wszystkie możliwe odgłosy codziennego życia. Dotarła już do stacji metra, postanowiła więc jechać do domu. Kiedy wysiadła na rogu Siódmej i Flatbush, okazało się, że wciąż nie jest gotowa stanąć twarz w twarz z Benem. Wybrała więc okrężną drogę, skrajem Pro- spect Park, i znalazła się w pobliżu tunelu, w którym Ben zmłócił punków tego pierwszego wieczoru, gdy się poznali. Weszła do tunelu, przejechała palcami po polerowanym drewnie wygładzonym przez tysiące ta- kich dotknięć. W promieniach światła widoczne były inicjały, które wtedy odczytywali. Ich nie mogła wyma- zać - robiły wrażenie nader trwałych. Zapragnęła teraz, żeby Ben wyrył też ich inicjały w tym drewnie. Pozo- stałyby tu na zawsze. Ben leżał na łóżku, dopijając drugi kieliszek wódki. Nie mógł się opanować - napięcie było zbyt wielkie. Podskoczył usłyszawszy, że drzwi się otwierają, strach ścisnął mu gardło. Opanował się jednak. - Tu jestem - zawołał, jakby to był dzień jak każdy inny. Strach powrócił, gdy usłyszał jej kroki w korytarzu. Czym prędzej podszedł do sekretery, wziął nożyczki i udawał, że zajęty jest przycinaniem wąsów-po prostu obraz nonszalancji. Wyczuł obecność Ellen - stała teraz na progu - ale nie odważył się na nią spojrzeć. - Chcesz usłyszeć dowcip? - spytała. - Dowcip? - Aha, to słuchaj: Pacjent czeka w gabinecie le- karskim na wynik badań. Przychodzi doktor i mówi: "Co chcesz usłyszeć najpierw, dobrą czy złą nowi- nę?" Pacjent na to: "Zacznijmy, od złej nowiny, dokto- rze". "Dobrze, powiada doktor, masz przed sobą tylko sześć miesięcy życia". Pacjent pyta więc: "A jaka jest ta dobra nowina?" I wiesz, co mu odparł doktor: "Dobra nowina to to, że wreszcie przeleciałem moją pielęgniarkę!" Ben nie zdołał się zmusić nawet do słabego uśmiechu. - Ten dowcip nie wydawał mi się zabawny i wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałem go z ust Milta. Podeszła do niego z tyłu. Ben zerknął na jej odbicie w lustrze. Patrzyła na niego z zagadkowym wyrazem twarzy, który jemu powiedział wszystko. - Och, taka jestem zmęczona - rzekła. - No to się połóż na chwilę. - Odłożył nożyczki i ostrożnie odprowadził ją do łóżka. Miał takie wrażenie, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. Leżeli przez długi czas w milczeniu, ona wtulona w jego ramiona. Powinien był iść do klozetu, ale nie śmiał się poruszyć. Poruszyła się Ellen. - Przykro mi, Ben - szepnęła. - Nie chciałam ci tego zrobić. - Mnie? Mnie! - Przyciągnął ją do siebie. - Obiecałam, że cię nie opuszczę. Nabrał powietrza. - Jestem dupek, Ellen. Obróciła głowę na poduszce, minę miała zakłopotaną. - Tak się cholernie martwić, że się starzeję. Zawsze ja, ja i ja. Jak mogę teraz żyć bez ciebie? Nie mogę, wiesz sama. Nie mogę. To takie niesprawiedliwe. Masz połowę moich lat. To jest bez sensu. Kto rządzi tym cholernym światem? - Ależ, Ben.- Przytuliła twarz do jego ramienia. - Czyż nie byłoby straszne, gdybym dożyła starości i nigdy ciebie nie spotkała, gdybym nigdy się nie dowiedziała, jak to jest, kiedy się kocha, tak jak ja ciebie kocham, gdybym nigdy nie zaznała tej cudownej miło- ści, którą ty mi dałeś: besztania z powodu masła orze- chowego i galaretki, tak cierpliwego uczenia mnie tanga, zanoszenia kanapek na Coney Island w niedziele. Ben, nie zamieniłabym tego wszystkiego za trzydzieści, czter- dzieści, a nawet pięćdziesiąt lat życia. - Nie tak to sobie planowałem. - Wiem, Ben, wiem. Ja też nie. Studiowałam w bib- liotece książki o starzeniu się, zastanawiałam się, jak najlepiej dbać o ciebie, rozważałam, dokąd moglibyśmy się wyprowadzić, gdybyś musiał jeździć na wózku inwalidzkim. - Naprawdę? - Aha, wszystko sobie obmyśliłam. - Ale ja bym ci nie pozwolił na to, żebyś się mną zajmowała. - No cóż, ja jestem bardziej samolubna i chcę, żebyś się mną zajmował... Będziesz, Ben? Będziesz się mną zajmował? - Wiesz, że będę. - Głos mu się załamywał. - To dobrze. Leżeli dalej w milczeniu, wsłuchując się wzajemnie ' w swoje oddechy. Po jakimś czasie oboje usnęli, przy- tuleni do siebie jak dwie nierozdzielne łyżki w szuf ladzie. Kiedy Ben otworzył oczy, w pokoju panowały ciemności. Ellen chyba wciąż spała z lewą ręką prze- rzuconą przez niego. Obrócił wolno głowę, nie chcąc ' jej budzić. Ona jednak miała oczy szeroko otwarte. - Chodź, pójdziemy na kolację - powiedział cicho. - Nie za późno? - Nie. - Szturchnął ją łokciem w bok. - Włóż najlepszą sukienkę. Zabieram cię do bardzo specjalnego miejsca. Jadąc Flatbush Avenue Ben spojrzał na oświetlony zegar na wieży Banku Wiliamsburg. Było już po jede- nastej. Musi się pospieszyć, bo w restauracji przestaną obsługiwać gości. Szef sali niezbyt chętnie zgodził się dać im stolik, i to pod warunkiem, że przyjadą nie później niż o pół do dwunastej. Zdecydowany był zakończyć ten przygnębiający dzień przyjemnym akcentem. Miało to dla niego duże znaczenie - nada ton przyszłym miesiącom. Skręcił na rogu Water Street i z dziesięciominutowym zapasem wjechał na wybrukowany kocimi łbami dzie- dziniec River Caf‚. Pośrodku w świetle reflektorów auta widać było klomb jasnożółtych żonkili. Zaparkował przodem do filaru mostu Brooklyńskie- go, który wydawał się piąć w górę bez końca. Liny zawieszenia na tle granatowego nieba wyglądały jak szara pajęczyna. Wyłączył zapłon i przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając nieustannego brzęczenia mostu wibrującego nad nimi w powietrzu. - Gotowa? - spytał. Skinęła głową twierdząco. Przy wejściu minęli grupę hałaśliwych biesiadników ochryple śmiejących się z czegoś. Pomostem dotarli do barki, w której mieściła się restauracja. W środku kilku klientów piło przy barze pokolacyjnego drinka, a zmęczony pianista śpiewał piosenkę Cole'a Portera: Mam cię pod skórą swoją Mam ciebie w sobie głęboko tak Zastanawiał się, czy Ellen zwraca uwagę na te słowa. Głęboko tak, żeś cząstką mnie samego Mam cię pod skórą swoją... - Dobrze, że przychodzimy tak późno, bo inaczej nigdy nie dostalibyśmy stolika przy oknie. - Podsunął jej jedno z plecionych bambusowych krzesełek. - To miejsce zarezerwowane jest na całe miesiące naprzód. - Tak, mamy szczęście. - Ellen włożyła bardzo ładną różową sukienkę, która korzystnie uwydatniałaby jej śniadą karnację, gdyby nie to, że była taka blada. , - Czy to nie piękne, Ellen? - Wskazał na okno, przez które było widać cicho sunącą wielką barkę z ropą. Nie odpowiedziała. Być może dostrzegła górę śmieci unoszących się na wodzie pod oknem. Mówił bez przerwy, pragnąc poprawić nastrój - od- sunąć za wszelką cenę od siebie to, o czym oboje myśleli. ' Opowiadał jej o Brendzie, znajomej Sary, o najazdach, które urządzała na Anonimowych Alkoholików, żeby znaleźć sobie chłopa, o ponownym małżeństwie Dona i Dawn, które musiało się skończyć katastrofą, o nowym skomputeryzowanym sprzęcie, który zamierzał zakupić do swojej siłowni. Podano jedzenie. Było pięknie udekorowane: różycz-; kami z marchewek i pomidorów, i stokrotkami z ziem- niaków. - O Jezu! - wykrzyknęła Ellen. - To jest takie ładne, że aż nie chce mi się tego psuć. - I rzeczywiście nie jadła. Ben z apetytem zabrał się do kremu z tuńczyka i łososiowej pasty. Było to straszne - pełnotłusta bita śmietana i co najmniej o dziesięć przypraw za dużo. Do czasu, gdy zamówili deser, restauracja opustosza- ła. Zegar na przeciwległej ścianie wskazywał za kwad- rans drugą. Kelnerzy ziewali. Czekoladowy Markiz okazał się paskudztwem. Powi- nien był zabrać Ellen do Caf‚ La Fontana. Dlaczego nie przyszło mu to do głowy? Podobało jej się tam za pierwszym razem i muzyka operowa mogłaby być przyjemną odmianą. No i znowu pokpił sprawę. W tej chwili zrobiłby wszystko, żeby tylko z tych błyszczących brązowych oczu zniknął osobliwy wyraz, gdy w zadumie popychała widelczykiem okruszyny bułki pozostałe po kolacji. - Hej, Charlie... - Co? - Podniosła wzrok, wyrwana z zadumy. - Widziałaś Gorączkę złota? - Film Charlie'ego Chaplina? - Tak, przypominasz mi tego małego trampa jedzą- cego samotnie kolację. Wreszcie lekko się uśmiechnęła. - Przypuszczam, że jedzenie kolacji ze mną musi wyglądać podobnie, prawda? Przepraszam, że nie byłam zbyt rozmowna. - Och nie, nie o to chodzi. Miałem na myśli te sztuczki, które wyprawiał z chlebem. - Wbił widelczyki od deseru w dwie długie bułeczki i puścił je w tan po stole. - Zobacz, wolno, wolno, szybko, szybko, wolno. - Nauczyły się prędzej niż ja. - Uśmiechnęła się znowu, tym razem bardziej ciepło. - O, nie, ty jesteś moją popisową uczennicą. - Pewno, prawdopodobnie jedyną. - Masz rację, jedną jedyną. - Wziął ją za rękę i ponury nastrój pierzchł. Uścisnęła jego dłoń. Przez chwilę siedzieli w milczeniu trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy. Potem Benowi przyszła do głowy pewna myśl. - Wiem. - Co wiesz? - Chodźmy gdzieś i zatańczmy sobie tango. - Do domu? - Nie, nie, w bardziej romantyczne miejsce. - Dokąd? - Zaufaj mi. 31 Ściana gęstej mgły sunęła przez Atlantyk w stronę wybrzeża, ku jarzącym się światłom Brooklynu. Mus- kała powierzchnię wody wędrując na grzebieniach spie- nionych fal, które zalewały piaszczystą plażę w rytmie niemal zgodnym z tangiem płynącym ze stereo w samo- chodzie Bena. A na Coney Island Ben i Ellen poruszali się posu- wiście po wilgotnych deskach drewnianego pomostu - wolno, wolno, szybko, szybko, wolno. Kiedy tańczyli, tacy mali przy wielkim niszczejącym szkielecie Gromu, mgła z wolna ich okrążyła, wysyłając na zwiady macki o długich palcach, które owijały się wokół ich wirujących postaci. Przez mglistą powłokę, która otulała teraz wszystko, przeświecały rozproszonym światłem latarnie uliczne. Przytłumione przez mgłę odgłosy miasta - jękliwe syreny i beczące klaksony - oddalały się jeszcze bar- dziej, stając się coraz słabsze, aż wreszcie nie było już słychać nic, tylko tango. Ben okręcił Ellen dokoła, a gdy znów powróciła w jego ramiona, opuścił ją w dół w pełnym gracji skłonie. Posłała mu uśmiech, on odpowiedział jej tym samym. Wreszcie osiągnęli pełnię artyzmu. Mgła robiła się coraz gęstsza i zacierała wszystko na swojej drodze. Wkrótce stali się jedną niewyraźną po- stacią unoszącą się w przestrzeni i nie zakotwiczoną już na ziemi. Tańczyli nadal, nie zważając na mgłę zwilżającą im twarze, włosy, ubrania, nie zważając na syrenę, która pojękiwała w oddali ostrzegając przed mgłą, nie zważa- jąc na to, że taśma już się skończyła i muzyka umilkła.