Gabriel Zych Raszyn 1809 Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1969r. - Wydanie I Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski W każdym człowieku - w mniejszym lub w większym stopniu - tkwi kult dla przeszłości. Dlatego szukamy okazji, by móc obcować z przedmiotami, które wywołują zadumę nad czasem minionym, dlatego z pietyzmem odnosimy się do zachowanych zabytków architektonicznych, do starych zamków, pałaców, kościołów czy nawet zwykłych miejskich kamieniczek i dlatego wzrusza nas widok przypadkowo nieraz odkrytego skrawka ziemi, który w nie zmienionym ukształtowaniu zachował się dłużej niż wiek. A szczególnie już fascynują nas takie zabytki czy ruiny i te przetrwałe w takim samym stanie zakątki kraju, z którymi związane są jakieś ważniejsze wydarzenia z burzliwych, lecz jakże pięknych i bogatych dziejów naszego narodu. Zdawać by się mogło, że tak jak sporo jest zabytkowych budowli i upamiętnionych Wielkimi zdarzeniami miejsc w miastach, tak trudno chyba znaleźć wśród wsi czy na nie zabudowanych przestrzeniach takie miejsca, które nie zmieniły wyglądu od czasu, kiedy rozgrywały się na nich historyczne wypadki. I gdyby tak było naprawdę, nic by w tym nie było dziwnego. Lata upływały, człowiek dostosowywał ziemię, na której żył, do swoich potrzeb trzebił lasy, zmieniał koryta rzek, budował kanały, osuszał bagna, wytyczał nowe drogi... A jednak można jeszcze znaleźć w naszym kraju miejsca, które niewiele się zmieniły w ciągu kilkunastu dziesiątków lat. I aż dziw, że zachowały się one nawet w takich okolicach, w których najmniej można by się tego spodziewać. Wystarczy - na przykład - wyruszyć z Warszawy na odległość kilku kilometrów od centrum miasta, wyjechać czy nawet wyjść pieszo wzdłuż szosy Krakowskiej, by ledwie minąwszy ostatnie, niedawno wzniesione wieżowce, natknąć się na przydrożną tablicę z napisem: Raszyn. Któż w Polsce nie zna nazwy tej wioszczyny? Opisana w setkach książek, uwieczniona na dziesiątkach obrazów, od przeszło półtora wieku znajduje się w rejestrze miejscowości utrwalonych w naszej narodowej pamięci. To przecież tu - w okolicy Raszyna - rozegrała się 19 kwietnia 1809 roku bitwa pomiędzy armią polską a wojskiem austriackim. I choć nie była to bitwa z tych największych, jakie w ciągu tysiąclecia wojska polskie stoczyły, i choć nie miała ona jakiegoś zasadniczego znaczenia dla dalszych losów narodu, to jednak stała się dziwnie bliska sercu każdego Polaka. Być może jest tak dlatego, iż była to pierwsza od upadku państwa, od trzeciego rozbioru, bitwa stoczona samodzielnie przez polskiego żołnierza; może wpływa na taki stosunek do bitwy raszyńskiej uznanie dla waleczności Polaków, którzy w tamtym dniu przeciwstawili się prawie trzykrotnie liczebniejszemu przeciwnikowi, a może wreszcie decyduje o tym fakt, iż wielu z tych, którzy brali w niej udział, od naczelnego wodza księcia Józefa Poniatowskiego począwszy, weszło później na stałe w poczet narodowych bohaterów. Zresztą, jakie by nie były tego pobudki, utrwaliła się bitwa raszyńska w pamięci Polaków jako jedna z jaśniejszych kart porozbiorowych dziejów narodu. Dlatego dobrze się stało, że właśnie to pobojowisko przetrwało do naszych czasów w stanie bardzo mało zmienionym. Wprawdzie teren, na którym się rozegrała bitwa, przecina nowa szosa prowadząca z Warszawy do Krakowa, a nad okolicą góruje maszt największej polskiej radiostacji, ale to wszystko. Dzisiejszy Raszyn - to kilkadziesiąt domów, skupionych wokół siedemnastowiecznego kościoła. Pewnie, że są to przeważnie domy później wzniesione, murowane, ale charakter wsi, a nawet ilość jej mieszkańców nie uległy zbyt wielkiej zmianie. Podobnie jest z sąsiednimi, odległymi o dwa kilometry na prawo i na lewo od Raszyna wsiami; Michałowice i Jaworów, bardziej może jeszcze niż Raszyn oparły się działaniu czasu. Wprawdzie na zapleczu Michałowic wyrosło nowe podmiejskie osiedle, przez które przebiega kolejka elektryczna, ale stara wieś zachowała dawny wygląd. Kilkadziesiąt metrów od raszyńskiego kościoła zaczyna się długa grobla, dzieląca dwa wielkie stawy. I grobla, i stawy nie zmieniły swych kształtów od tamtego dnia. Świadczą o tym zachowane dawne plany okolic Raszyna, a jeszcze bardziej przekonywająco - rosnące na brzegach stawów stare, więcej niż stuletnie drzewa. Nie zmieniła też swego koryta mała rzeczka Mrowa, wzdłuż której tak jak kiedyś rozciąga się szeroki na pół kilometra pas bagien. Słowem, wszystko jest jak wtedy; gdzie były bagna - są bagna, gdzie były stawy - są stawy, gdzie grobla - jest grobla, tylko wioski po obu stronach Mrowy: Dawidy, Dąbrówka, Falenty Duże, Falenty Małe i Janki, trochę się rozrosły, ale nie na tyle, by zmieniało to obraz pobojowiska. Zachowały się na ziemi raszyńskiej jeszcze inne, tylko dzień bitwy przypominające relikty. U przeciwległego od strony Raszyna wylotu grobli, między Falentami Dużymi a Falentami Małymi utrzymał się do dziś wyraźny zarys rowu, który miejscowa ludność nazywa szańcem Poniatowskiego. Podobny, choć mniejszy nieco szaniec znajduje się na skraju Michałowic. Dzień bitwy upamiętnia wybudowana przez miejscową ludność kapliczka na grobli i umieszczona na murze kościelnym tablica z nazwiskami poległych, na której jako pierwszy wymieniony jest pułkownik Cyprian Godebski. Na przeciwległych brzegach Pilicy 1809 roku wiosna przyszła późno. Jeszcze w pierwszych dniach kwietnia trzymały mrozy. Dopiero na początku drugiej dekady śnieg zaczął gwałtownie topnieć, ruszyły rzeki, a słońce przygrzewało jak w maju. Ulice Warszawy, które zrazu przypominały potoki, zmieniły się po kilku dniach w błotne grzęzawiska. Mimo to mieszkańcy miasta spędzali dni na ulicach. 10 kwietnia obiegła miasto wiadomość, że rankiem tego dnia wymaszerowało z miasta przez rogatkę Jerozolimską dużo wojska z armatami. Kobiety i dzieci stały wzdłuż jezdni, oczekując czegoś, co musi się zdarzyć. Mężczyźni w sile wieku, poprzebierani w mundury Gwardii Narodowej, już od jakiegoś czasu codziennie skoro świt pędzili na miejsca zbiórek. Ci z dorosłych, którzy do Gwardii Narodowej nie należeli, z łopatami i oskardami gromadzili się na miejscach wskazanych zarządzeniem władz, skąd pod przewodem setników szli umacniać wały obronne wokół miasta, te same, w których broniło się wojsko polskie w pamiętnych dniach oblężenia stolicy, w czasie Powstania Kościuszkowskiego. Najstarsi, ci co to niejedno już w Warszawie przeżyli, zbierali się po kilku, rozprawiali o wydarzeniach z ostatnich dni i - jak to zwykle w podobnych okolicznościach bywa - snuli przypuszczenia, co z tego wszystkiego wyniknie. Nastrój panował poważny, choć daleki od trwogi czy rozpaczy, mimo iż wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarówno nad miastem, jak i nad krajem zawisło niebezpieczeństwo. To, co się działo w ostatnich dniach, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Od wielu już miesięcy krążyły wśród ludzi wieści, że w Galicji, to znaczy na zabranych przez Austrię Polsce ziemiach, czynione są przygotowania do zbrojnego najazdu na zaledwie półtora roku egzystujące Księstwo Warszawskie, utworzone traktatem tylżyckim państewko, które dla Napoleona miało być bazą wypadową na wschód i dostarczać mu świerzego żołnierza, a dla Polaków - w ich rachubach - zaczątkiem odradzającej się ojczyzny. Dochodziły z Galicji, przekazywane przez rodaków wiadomości, że w styczniu i lutym zebrano w okolicy Krakowa ponad 30 000 wojska, że pobierano nowych rekrutów i że w marcu cały ten korpus, dowodzony przez arcyksięcia Ferdynanda d'Este, przesunął się najpierw w rejon miasteczka Końskie, a następnie do Odrzywołu i Nowego Miasta nad Pilicą, która była w tym czasie rzeką graniczną, oddzielającą zabór austriacki od Księstwa Warszawskiego. Nie wzbudzałyby te wieści niepokoju ani w rządzie Księstwa, ani w społeczeństwie gdyby cała jego siła zbrojna, jaką w istocie posiadało, znajdowała się w kraju. Cóż, kiedy z owych 30 000 wojska, wystawionego z takim trudem i kosztem ogromnych wyrzeczeń społeczeństwa, w kraju znajdowało się niewiele ponad 15 000, i to licząc razem z chorymi, z całą wojskową służbą zdrowia, z wszelkiego rodzaju urzędnikami zatrudnionymi w biurach wojskowych. Do walki mogło być z tego użyte nie więcej niż 12 000. Z reszty wojska Księstwa 8000 żołnierzy wysłał Napoleon do Hiszpanii, gdzie brali udział w wojnie z broniącym zażarcie swej wolności ludem hiszpańskim, około 5000 napoleoński marszałek Louis Davout przeznaczył na garnizony twierdz należących wtedy do Prus - Głogowa, Kostrzynia i twierdzy podberlińskiej Spandau. Tenże marszałek Davout, który przebywał w Księstwie przeszło rok i rządził się w nim jak przysłowiowa "szara gęś", osobiście doglądał, ażeby wysyłano pułki najlepiej uzbrojone i składające się z doborowych, szarych żołnierzy. Później, po wyjeździe z Księstwa, będąc dowódcą wojsk okupujących Niemcy, Davout korespondencyjnie dopilnowywał, żeby straty, jakie pułki polskie ponosiły w Hiszpanii, były natychmiast uzupełniane. Wiedzieli o tym osłabieniu siły obronnej Księstwa Warszawskiego sztabowcy w Wiedniu. I dlatego przygotowując się do wojny przeciw napoleońskiej Francji, do wojny, która miała być odwetem za klęskę, jaką Austria poniosła w 1805 roku, odwetem za upokorzenie i wypłacaną Napoleonowi kontrybucję, obliczyli, że wystarczy 30000 żołnierzy, żeby tę garstkę wojska, jaka na ziemiach Księstwa pozostała, rozbić w jednej bitwie. Na tym kończyły się kalkulacje sztabowców, a zaczynały plany wiedeńskich polityków. Księstwo Warszawskie miało być po prostu zlikwidowane, ziemie oddane Prusom i w ten sposób wszystko wróciłoby do stanu sprzed traktatu tylżyckiego. W rachubach wiedeńskich polityków widać było tę samą solidarność i zgodność interesów, z jaką państwa zaborcze nie tak dawno dzieliły między siebie ziemie polskie. Dla nich Księstwo Warszawskie było Polską, choć małą jeszcze i nie bardzo zdolną do samodzielnego bytu, jednak będącą już groźnym zalążkiem odrodzenia państwa. Tak traktowane było Księstwo i przez przygotowującą się do wojny Austrię, i przez pokonane i okupowane Prusy, i przez - niby to - sprzymierzoną z Francją od traktatu tylżyckiego Rosję. Tak było, mimo iż państewko to nie miało nazwy Polska, mimo że zostało oddane pod panowanie króla saskiego i że skrzętnie unikano jakichkolwiek wzmianek o związku tego z grą polityczną, powołanego do życia dworu z dawnym Królestwem Polskim. I dlatego w wiedeńskich zamierzeniach kwestia likwidacji Księstwa Warszawskiego była jednym z najważniejszych celów planowanej wojny. Trzeba przyznać, że kalkulacja austriackich sztabowców i polityków nie była pozbawiona sensu i że opierała się ona na dość realnych przesłankach. Jak wszyscy wrogowie Napoleona, od roku prawie śledzili oni to, co się działo za Pirenejami, chwytali skwapliwie wieści o kłopotach, jakie armii francuskiej sprawiało hiszpańskie chłopstwo, i powoli przestawali wierzyć w mit o niezwyciężonym Napoleonie. Obliczyli, że uwikłany w hiszpańską awanturę cesarz Francuzów nie będzie mógł tak łatwo przerzucić chociażby części wojsk z Półwyspu Pirenejskiego do Europy środkowej. Skoncentrowali więc nad Dunajem 200 000 wojska, które miało uderzyć w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki Men, i po sforsowaniu Renu wkroczyć do Francji; około 100 000 miało być rzucone do północnych Włoch, które Francja odebrała Austrii przed kilkunastu laty, a 30 000 stało nad Pilicą, gotowe do wejścia na teren Księstwa Warszawskiego. I tak, jak nie wierzyli Austriacy, żeby Napoleon mógł przerzucić część wojsk francuskich z Hiszpanii nad Dunaj, tak jeszcze bardziej wydawało im się nieprawdopodobne, żeby mógł, a nawet żeby chciał wysłać z Niemiec albo z Francji jakąś cząstkę swych sił na pomoc Księstwu Warszawskiemu. Ale rachuby austriackich polityków i sztabowców w części tylko okazały się trafne. Napoleon, który miał w całej Europie świetnie zorganizowaną służbę wywiadowczą, wiedział o czynionych przez Austrię przygotowaniach do wojny i przejrzał ich zamysły. W połowie stycznia przebywający w panii Napoleon tak pisał do swego pasierba, wice króla włoskiego Eugeniusza: "Oni myślą, że jestem związany daleko od nich; będą mocno zaskoczeni dowiedzą się za kilka dni, że jestem w Paryżu i że moje wojska wracają". I rzeczywiście cesarz za kilka dni był w Paryżu, ale z wojsk zaangażowanych w wojnę hiszpańską wróciła tylko Gwardia Cesarska. Zaczął więc pośpiesznie ściągać rozrzucone po całej niemal Europie zachodniej swoje wojska do południowych Niemiec, nad granicę Austrii, w okolice Norymbergi i Ratyzbony. Pomimo iż z Warszawy przesyłano mu alarmujące wieści o koncentracji silnego korpusu austriackiego nad granicą Księstwa, Napoleon nie skierował na wzmocnienie jego osłabionej armii ani jednego żołnierza, nie przysłał ani jednego karabinu. Pod tym względem austriaccy politycy i sztabowcy nie pomylili się. Polacy na ogół wierzyli w "gwiazdę Napoleona", zdawali sobie sprawę, że z tą ilością wojska, jaką udało mu się zebrać w południowych Niemczech, potrafi przeciwstawić się silniejszej armii austriackiej, ale cesarz był daleko, a tu, nad Pilicą, stał korpus austriacki grożąc bezbronnemu niemal Księstwu. Książę Józef Poniatowski, minister wojny i naczelny wódz wojska Księstwa Warszawskiego, od kilku już miesięcy żył w rozterce. Z uzyskiwanych przez własną, polską służbę wywiadowczą danych o ruchach wojsk austriackich w Galicji i o powolnym przesuwaniu ich nad granicę Księstwa Warszawskiego sporządzał obszerne raporty i wysyłał je do Paryża, a kopie ich do Hamburga lub Lubeki, domagając się od Napoleona lub chociaż od jego marszałka Davouta wytycznych w sprawie postępowania w wypadku, gdyby Austriacy wkroczyli do Księstwa. Przesyłając te raporty i memoriały Poniatowski przypominał o mizernym stanie uzbrojenia wojska i o jego małej liczebności. Znając apodyktyczny charakter cesarza, a także nie znoszący sprzeciwu sposób bycia marszałka Davouta, książę nie dopominał się oczywiście o skierowanie do Księstwa Warszawskiego polskich pułków z Hiszpanii, przypuszczał jednak, że któremuś z nich przyjdzie na myśl, żeby odesłać na miejsce chociaż jednostki z terenu Prus albo z Gdańska, co z uwagi na odległość leżało w granicach możliwości. W odpowiedzi otrzymywał jednak zapewnienia, że Księstwu nic nie grozi. Każdy z nich uzasadniał jednak takie przeświadczenie inaczej, tak jak każdy zalecał inne kroki w wypadku, gdyby mimo wszystko Austriacy ważyli się na podjęcie kroków wojennych przeciwko Księstwu. Rada, jaką dawał Davout, była prosta. Jego zdaniem, gdy Austriacy wejdą na teren Księstwa, Poniatowski powinien wszystkie wojska pozamykać w twierdzach - Częstochowie, Pradze, Serocku, Modlinie i Toruniu, bronić się i czekać na pomoc z Francji. Napoleon natomiast był przekonany, że w ostatnim momencie Austriacy wycofają wojska znad granicy Księstwa po to, by je użyć tam, gdzie będą bardziej potrzebne, to jest w działaniach nad Dunajem, przeciw jego armii. Poza tym Napoleon miał umowę z carem Aleksandrem, swoim sprzymierzeńcem od dwu lat, że w wypadku gdyby Austria uderzyła na Księstwo Warszawskie, Rosja wyśle kilkudziesięciotysięczny korpus, nie tyle na pomoc Polakom, ale po to, by swą obecnością nad granicą Księstwa Warszawskiego paraliżować zamiary Austriaków. Wiara Napoleona w sojusz rosyjski i w pomoc na rzecz Księstwa Warszawskiego świadczyła chyba o jego łatwowierności politycznej i o niewiedzy, że problem Polski, a w tamtym czasie problem Księstwa jest tym, co cementuje przyjaźń wszystkich trzech państw zaborczych, bez względu na to, jakby się chwilowo układały ich stosunki polityczne w innych sprawach. Napoleon nie znał dokładnie zawiłości politycznych tego rejonu Europy. Dlatego nie bardzo mu się chciało wierzyć, aby Austria kładąc wszystko na wojenną rozprawę z nim, na równi stawiała kwestię małego Księstwa. Toteż zalecał księciu Józefowi, żeby gromadzeniem szczupłych sił Księstwa nad granicą Galicji nie prowokował Austriaków. Gdyby jednak wszystko ułożyło się inaczej, to znaczy, gdyby wbrew jego przypuszczeniom Austria popełniła niedorzeczność i przedsięwzięła kroki wojenne przeciwko Księstwu i gdyby na dodatek zawiodła sojusznicza, przyobiecana pomoc Rosji, w takim przypadku Napoleon zalecał księciu Józefowi zebranie całego wojska polskiego i wyjście z nim do Saksonii. Takie to rady dawali księciu Poniatowskiemu Napoleon i jego marszałek Davout. Świadczyły one o tym, że sprawa, która dla Polaków była najważniejszą, dla Napoleona, w rzędzie jego interesów zajmowała bardzo dalekie miejsce. Dowodziły one ponadto małej znajomości charakteru Polaków. Nie można inaczej przypuszczać, skoro cesarz Francuzów myślał, że wojsku polskiemu łatwo będzie opuścić kraj w tym ciężkim zamencie, pozostawiając ludność na łaskę i niełaskę okupanta. Nie orientował się też dostatecznie dobrze w sytuacji samego księcia Józefa, dla którego takie wyjście było nie do przyjęcia. Książę Józef Poniatowski był ministrem wojny i naczelnym wodzem, ale nie osiągnął tego stanowiska ani dzięki jakimś nadzwyczajnym zasługom dla kraju, ani z uwagi na nieprzeciętne zdolności, a w dodatku nie posiadł zaufania tak w kołach wojskowych, jak i w szerokich kręgach społeczeństwa. Nosił przecież nazwisko, które w tamtych latach, prawie bezpośrednio po trzecim rozbiorze, było dla Polaków synonimem zdrady narodowej. Jeden jego stryj, ostatni król Stanisław August, był przez Polaków uważany za sprawcę wszystkich nieszczęść kraju, drugi, prymas, popełnił w 1794 roku samobójstwo na skutek wykrycia jego zdradzieckich kontaktów z oblegającymi Warszawę Prusakami. Cóż więcej trzeba było, by haniebne miano zdrajców przylgnęło do całej rodziny? Oparta na protekcji kariera samego księcia Józefa też nie podobała się rodakom. Urodzony w Wiedniu, bo ojciec jego, Andrzej, był generałem austriackim, tam się wychował i w austriackim wojsku rozpoczął służbę. Gdy doszedł do stopnia pułkownika, stryj Stanisław sprowadził go do Polski i mianował generałem oraz naczelnym wodzem wojska polskiego, choć ani wiek księcia, ani jego doświadczenie wojskowe temu stanowisku nie odpowiadały. Wprawdzie w czasie wojny w 1792 roku w obronie Konstytucji 3 maja książę Józef dał dowody osobistego męstwa, a nawet próbkę zdolności dowódczych, ale nigdy jeszcze żadna przegrana wojna nie przyniosła sławy generałowi głównodowodzącemu. Po przystąpieniu króla do konfederacji targowickiej książę Józef postąpił tak, jak to uczyniła większość wyższych oficerów - podał się do dymisji i odesłał Stanisławowi Augustowi Krzyż Virtuti Militari. Ale to honorowe wyjście z sytuacji wszyscy uznali za demonstrację, gdyż aczkolwiek odżegnał się książę od króla, ale nie zerwał stosunków ze stryjem. Wszyscy o tym wiedzieli i głośno pokpiwali z taktyki Poniatowskich. Jeszcze raz dał książę Józef dowód patriotyzmu i bezinteresowności, kiedy po wybuchu Powstania Kościuszkowskiego zgłosił się u Najwyższego Naczelnika, a swego podkomendnegosprzed dwu lat, wyrażając gotowość służenia na stanowisku, jakie mu zostanie powierzone. Na ówczesne czasy był to wielki krok. Dla sprawy kraju książę Józef poświęcił swoją osobistą ambicję i podporządkował się dowódcy wybranemu przez naród. Cóż, kiedy poza Kościuszką chyba nikt nie potraktował w taki sposób postępku księcia. Dopatrywano się w tym raczej pozy, a nawet jeszcze gorzej - dążenia do wejścia jednego z rodziny Poniatowskich do grupy wyższych oficerów powstania. Na dodatek księciu Józefowi w tamtym okresie nie dopisywało szczęście. Gdy w czasie oblężenia Warszawy powierzył mu Kościuszko dowództwo nad odcinkiem Powązek, tam właśnie Prusacy przełamali obronę polską i Naczelnik musiał zastąpić księcia Józefa generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim. Ale najgorszy, najbardziej szkodzący opinii księcia Józefa był okres po trzecim rozbiorze, po ostatecznym upadku państwa polskiego. Gdy z ziemi włoskiej rozległ się głos Dąbrowskiego nawołujący Polaków pod broń, książę pozostał nań głuchy. Gdy setki byłych żołnierzy i oficerów przedzierało się przez kilka granicznych kordonów, by wstępować do Legionów, książę pozostał w Warszawie. Kiedy legioniści na swych sztandarach wypisywali hasła przejęte wprawdzie od francuskich towarzyszy broni ale jakżeż bliskie Polakom: "Wolność - Równość - Braterstwo", książę otaczał się zbiegłymi z Francji kontrrewolucjonistami. Gdy jego dawni koledzy i podkomendni szli z bitwy w bitwę, gdy krwią, ranami i tysiącami poległych płacili za przyjaźń Francji, licząc, że w dogodnych warunkach wesprze ona ich walkę o niepodległość Polski, on stał na czele garstki lekkoduchów warszawskich, wodząc ich z balu w pałacu Pod Blachą na bal do Jabłonny. Mówili niektórzy, że książę w ten sposób chce zabić pustkę życia i żal do losu, który go postawił na uboczu spraw i wydarzeń, jakimi żyli jego rówieśnicy. Może było w tym trochę prawdy, ale sposób uciekania od rzeczywistości nie przynosił księciu chluby. Tak zastały go wypadki listopadowe 1806 roku. Na ziemie polskie weszły wojska francuskie. Prawie jednocześnie przybyli Dąbrowski i Wybicki, by w Poznaniu wydać odezwę do narodu, nawołując do powstania. Organizowano siłę zbrojną we wszystkich wyzwolonych województwach, wracali z różnych stron Europy byli wojskowi, wstępowali do armii przebywający na terenie kraju starzy kościuszkowscy żołnierze i legionowi weterani. Gdy po Wielkopolsce ruch ogarnął i Mazowsze, gdy zawrzało w Warszawie, książę Józef jak inni wydobył stary mundur generalski i choć go nikt do tego nie upoważnił, powitał wkraczającego do miasta francuskiego marszałka Murata. Był to jakby symboliczny akces do powstającego wojska, tylko że spośród Polskiej generalicji niktna ten akces nie czekał i nikomu książę Józef nie był potrzebny. Tym bardziej zdziwieni byli wszyscy, gdy już w czasie pierwszych rozmów z Muratem, a następnie z samym Napoleonem, książę Poniatowski zażądał dla siebie naczelnego stanowiska w armii. Wygórowane to było żądanie i na pewno książę Józef sam zdawał sobie z tego sprawę. Gdzież mu się było równać z osiwiałym w bojach i okrytym sławą narodową Dąbrowskim, którego imię rozbrzmiewało w przyniesionej z Włoch przez żołnierzy pieśni, a której już wtedy wiadomo było, iż związana będzie na wszystkie następne wieki z losami narodu. Gdzież mu się było równać i z innymi bohaterami bitew nad Trebbią i pod Hohenlinden. Ale zażądał książę Józef najwyższego stanowiska, ponieważ wiedział, iż na żadnym innym nie będzie miał możliwości zrehabilitować się w oczach narodu, że żadna inna funkcja nie stworzy okazji do oczyszczenia nazwiska Poniatowskich od przypisywanej im zdrady. Książę Józef żądał najwyższego stanowiska w wojsku polskim i po wielu targach otrzymał je od Napoleona. Cesarz przez tę nominację chciał przeciągnąć na swą stronę część polskiej arystokracji i w rezultacie to osiągnął, choć wzbudził niechęć wojska do nowego ministra. Generałowie jawnie okazywali Poniatowskiemu niemal lekceważenie, szemrali młodsi, a nawet prości żołnierze pokpiwali sobie z wodza, który ostatnie dziesięć burzliwych lat przeżył wśród krynolin. Toteż kiedy wiosną 1809 roku zaczął się chmurzyć horyzont polityczny, kiedy nad Pilicą zbierały się wojska austriackie, książę wiedział, że dla niego zbliża się czas decydującej próby. Dlatego chcąc być lojalny wobec cesarza i jego marszałka, zastanawiał się jednocześnie nad takim rozwiązaniem, które by nie mogło postawić go w dwuznacznej sytuacji. Zasięgał rady ludzi ze swego otoczenia, ale nastawiał ucha szczególnie w stronę tych, którzy radzili mu przeciwstawić się Austriakom w otwartym boju. A miał książę Józef w tamtym czasie dobrych doradców. Szef sztabu Generalnego, Stanisław Fiszer, oficer kościuszkowski, a później dzielny żołnierz Legionów we Włoszech, miał umysł ścisły, systematyczny i potrafił skrupulatnie kalkulować siły i możliwości wojska. Zastępujący księcia Józefa, jako minister wojny, generał Józef Wielhorski był może spośród generałów najprzyjaźniej usposobiony do naczelnego wodza. Był wreszcie w otoczeniu Poniatowskiego młody Francuz, generał Jan Pelletier, przysłany przez Napoleona na dowódcę polskiej artylerii, który łączył w sobie wiedzę wojskową z brawurą. On to właśnie, rzuciwszy tylko okiem na mapę okolic Warszawy - powiedział, że jeżeli arcyksiążę Ferdynand myśli sobie z Nowego Miasta nad Pilicą urządzić spacerek w stronę Warszawy najkrótszą drogą, to nie pozostaje nic innego, jak mu w tym spacerze przeszkodzić, a najlepiej do tego nadają się bagniste okolice Raszyna, na wiosnę na skutek roztopów i deszczu jeszcze bardziej niż zwykle niedostępne. Spodobała się Poniatowskiemu ta myśl, toteż wsiadł na koń,poprosił z sobą Fiszera, Pelletiera, a także szefa wojsk inżynieryjnych, powszechnie nazywanych saperami, Jana Malleta i popędzili obejrzeć z bliska wskazaną przez Pelletiera pozycję. Gdy po kilku godzinach wrócili, plan bitwy obozowej w ogólnych zarysach był już właściwie gotów. Nie mogło być oczywiście mowy, żeby z tymi siłami, jakie były na miejscu, przedsiębrać walkę manewrową, to znaczy, żeby starać się częścią wojska związać Austriaków od czoła, a częścią obejść i zaatakować z boku, co by mogło dać bardziej efektywne rozstrzygnięcie. Na taką walkę wojsko Księstwa było za słabe. Ale zatrzymać Austriaków nad pasem bagien, zmusić ich do pokonywania niedogodnego terenu i wykrwawić, ile się tylko da, a przy okazji dowiedzieć się, ile ich jest i jakie pułki na Księstwo rzucili - to wszystko zdawało się leżeć w granicach możliwości. Natychmiast więc wysłał książę Józef rozkaz do generała Aleksandra Rożnieckiego, który z dwoma pułkami polskiej kawalerii znajdował się już nad Pilicą, by bacznie śledził wszelkie ruchy nieprzyjaciela, a gdyby ten przekroczył granicę, to żeby nie tracąc z nim bojowej styczności wycofywał się na Raszyn. Niewiele miał Rożniecki tej kawalerii, trochę tylko więcej niż półtora tysiąca, ale na dobrych koniach i dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Przesunięcie ich nad Pilicę odbyło się bez większych trudności i dokonane zostało tak, jak sobie tego Napoleon życzył, to znaczy bez prowokowania Austriaków. Pułki jazdy nie oddaliły się zbyt daleko od swoich miejsc stałego zakwaterowania. 1 pułk strzelców konnych stacjonował stale w okolicach Góry i Czerska, natomiast 3 pułk strzelców konnych - w Piasecznie, w związku z czym nie potrzebował się nawet - jako pierwszy - przeprawiać przez Wisłę. Obydwa te pułki miały świetnych dowódców. 1 pułkiem strzelców konnych dowodził Pułkownik Konstanty Przebendowski, dawny oficer kawalerii, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej w 1792 roku, a później w powstańczej armii Kościuszki. Dowódcą 3 pułku strzelców konnych był Benon Łączyński, młodszy od Przebendowskiego, ale z nie mniej piękną przeszłością wojenną. Łączyński był uczestnikiem wszystkich walk Legionów Polskich we Włoszech i chociaż służył tam w piechocie, gdyż początkowo Legiony nie posiadały wcale jazdy, a później bardzo nieliczną, to jednak po powrocie do kraju i odrodzeniu się wojska polskiego zwyciężyło w nim zamiłowanie do służby w kawalerii i szybko, jako niezwykle zdolny, dosłużył się stopnia pułkownika. Poniatowski znał tych dowódców i wiedział, że potrafią wykonać powierzone im zadanie. Z myślą, aby jazda ta, zmuszana przez Austriaków do wycofywania się, mogła znaleźć oparcie już na raszyńskiej pozycji, skierował książę Józef w tamten rejon dwa bataliony stacjonującego w Warszawie 3 pułku piechoty, liczącego 1700 żołnierzy, pod dowództwem pułkownika Edwarda Żółtowskiego, podobnie jak wymienieni już dowódcy doświadczonego oficera, który w czasie Powstania Kościuszkowskiego brał udział w obronie Warszawy, a w późniejszych latach walczył w Legionach Polskich we Włoszech. Żółtowski otrzymał także cztery działa polowe. Razem z Żółtowskim udał się pod Raszyn wyznaczony przez księcia Poniatowskiego generał Łukasz Biegański, pracownik Sztabu Generalnego. Miał on nadzorować czynności wojska znajdującego się już na przedpolu Warszawy i przez niego dowódcy mieli przesyłać meldunki dla sztabu, a ten - rozkazy do dowódców pułków. Wszystko to miało oczywiście charakter tymczasowy, ponieważ sztab wydawał właśnie rozkazy dla pozostałych jednostek wojska, by stopniowo przesuwały się ze swych miejsc zakwaterowania pod Raszyn. W czasie kiedy nad graniczną rzeką Pilicą, po stronie Księstwa Warszawskiego, zaczęły się pojawiać pierwsze oddziały wojska polskiego, oddziały drobne, których łączna siła nie dochodziła nawet do 4000, po południowej stronie linii granicznej stały już o wiele, wiele liczniejsze wojska austriackie. Wszystkie wsie w okolicy Nowego Miasta, Odrzywoły, a nawet dalej na południe, koło Końskich i Radomia, zajęte były przez wojsko. Cierpiała na tym ludność wiejska, ponieważ musiała oddawać swoje domy na kwatery dla żołnierzy, cierpiały dwory, gdzie na siłę wciskali się oficerowie, znosiły udrękę miasteczka, w których rozkładały się sztaby i w których urządzano szpitale polowe. Więcej jednak niż zagęszczenie w domach mieszkalnych dawały się ludności we znaki przeprowadzane przez wojsko austriackie rekwizycje. Ponieważ wiedeńscy sztabowcy uważali, że wojska powinno się żywić zasobami z tych terenów, na których się znajduje, zabierano miejscowym zboże, siano i owies, wywlekano z obór na ubój ostatnie krowy. Trwało to przez kilka tygodni, gdyż wojsko austriackie ściągało nad granicę Księstwa Warszawskiego powoli. Najpierw przymaszerowała piechota, później przybyła artyleria i tabory, a dopiero na samym końcu - jazda. Ze strachem, ale i z podziwem spoglądali miejscowi ludzie na pyszne, świetnie uzbrojone i pięknie umundurowane wojsko cesarskie, dziwili się słysząc najróżniejsze języki, jakimi mówili żołnierze. Obok austriackich Niemców, Węgrzy i Czesi, Włosi i Chorwaci, a nawet Polacy z Galicji, przedstawiciele wszystkich podbitych przez Austrię narodów szli obok siebie walczyć za obcą im sprawę. Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia. Tego też dnia rozpoczęły się działania na zachodzie. Zgodnie z poleceniem naczelnego wodza armii austriackiej, arcyksięcia Karola, Ferdynand d'Este miał z VII korpusem - bo taką nazwę nosiły wojska zgromadzone nad Pilicą - wkroczyć do Księstwa 15 kwietnia. Otrzymał też Ferdynand rozkaz z Wiednia, aby na dwanaście godzin przed rozpoczęciem działań wojennych zawiadomił oficjalnie księcia Józefa o tym, co miało zastąpić oficjalne wypowiedzenie wojny rządowi Księstwa Warszawskiego. W związku z tym arcyksiążę Ferdynand przybył 14 kwietnia do obozu austriackiego nad Pilicą i dokonał przeglądu wojsk wchodzących w skład VII korpusu. Przegląd i zapoznanie się ze stanem uzbrojenia korpusu utwierdziło go w przekonaniu, że posiada dostateczną siłę, aby jego marsz na Warszawę był bardziej podobny do powrotu z manewrów niż do działań wojennych. Tak przynajmniej pisał do swego przełożonego w Wiedniu. Korpus austriacki, którym dowodził arcyksiążę Ferdynand, stanowiły dwie dywizje - jedna piechoty i jedna kawalerii - oddział straży przedniej, dwa pułki artylerii, no i oczywiście najróżniejsze oddziały pomocnicze, jakie w tamtym okresie a przy istnieniu ówczesnych rodzajów broni były organizowane. Były to więc kompanie saperów, służby sanitarnej, szwadrony lekkiej jazdy, których żołnierze byli używani jako gońcy i kurierzy do utrzymywania łączności, a także najważniejsze w czasie wojny oddziały służby zajmującej się zaopatrywaniem walczącego wojska w żywność, w furaż dla koni, dostarczaniem wyczerpującej się amunicji. Obiema dywizjami dowodzili feldmarszałkowie; dywizją piechoty Mondet, a dywizją kawalerii Schauroth. Zarówno dywizje piechoty, jak i jazdy składały się z trzech brygad, z których każda posiadała w swym składzie po dwa pułki. Na czele brygad stali generałowie w dywizji feldmarszałka Mondeta: Pfleicher, Trautenberg i Civalart, a w dywizji Schaurotha: Speth, Geringer i Branovacsky. Oddział straży przedniej, którym dowodził generał Mohr, składał się z trzech pułków piechoty oraz jednego pułku huzarów. Spośród pułków piechoty, jakie pozostawały pod rozkazami Mohra, wymienić należy najsławniejszą jednostkę piechoty austriackiej, pułk noszący nazwę swego dawnego organizatora i dowódcy - Vukassovicha. Ogółem VII korpus austriacki liczył 31587 żołnierzy, 7366 koni i 94 działa artyleryjskie. Po odliczeniu służb pomocniczych i chwilowo chorych ponad 29 000 mogło być użyte bezpośrednio w walce. Licząc według podstawowych w tamtych czasach oddziałów taktycznych, VII korpus austriacki posiadał 23 bataliony piechoty, 34 szwadrony kawalerii i 94 armaty. Poza ilością wojska i jakością sprzętu oraz uzbrojenia o losach wojny decydują w znacznym stopniu dowódcy. Wprawdzie sam arcyksiążę Ferdynand d'Este był człowiekiem jeszcze młodym i w 1809 roku liczył dopiero 28 lat, ale za to jego feldmarszałkowie i generałowie należeli do najbardziej doświadczonych dowódców austriackich. Wszyscy oni brali już udział w wojnie austriacko-tureckiej w 1788 roku, a później uczestniczyli w ciągłych kampaniach przeciwko Francji, od 1791 do 1805 roku. Co prawda w wojnach tych generałowie austriaccy częściej brali lanie, niż odnosili zwycięstwa, ale i w przegranych wojnach wzbogaca się doświadczenie. Cieszyli się zapewne austriaccy generałowie perspektywą łatwego zwycięstwa nad armią Księstwa, które mogło podreperować ich reputację w oczach dworu cesarskiego, gdyż rwali się do tej wojny, z niecierpliwością czekali na rozkaz przekroczenia granicy. Wierzyli w to łatwe zwycięstwo, zresztą trudno, by nie wierzyli, skoro wiedzieli, jak przedstawia się siła Księstwa. Wiedzieli doskonale, że Polacy nie są w stanie wystawić więcej niż 10 batalionów piechoty, 15 szwadronów jazdy i 27 dział. Razem stanowiło to około 15 000 żołnierzy. Ale przecież niecała ta ilość mogła być użyta do walki, gdyż jakąś część musiano pozostawić w twierdzach i w garnizonach; część była czasowo niezdolna do służby, co jest zjawiskiem normalnym. W rezultacie Polacy mogli przeciwstawić ich 29 000 co najwyżej 12 000 wojska. Austriacy mieli więc ponad dwukrotną przewagę. Wiedzieli też, że na terenie Księstwa znajduje się około 2500 wojska saskiego z 12 działami, które bawiło w Warszawie w związku z niedawnym pobytem w księstwie króla saskiego, a jednocześnie Wielkiego Księcia Warszawskiego Fryderyka Augusta, nie byli jednak pewni, czy wojsko to zostanie użyte do walki. Mieli więc Austriacy doskonałe rozeznanie o stanie siły zbrojnej Księstwa. Jednym z ciekawszych szczegółów historii wojny polsko-austriackiej w 1809 roku jest zagadnienie posiadania przez nich tak dokładnych informacji. Na długo przed przymaszerowaniem nad Pilicę pierwszego oddziału VII korpusu, gdyż już w styczniu zjawił się tam i objeżdżał wszystkie austriackie posterunki graniczne pułkownik hr. Adam Neipperg. Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ był on dowódcą wojsk strzegących granicy, tylko że wcześniej przyjeżdżał tylko niestety, zawsze na krótko i nigdy nie przyszło mu nawet na myśl, by dokonać takiej lustracji. Oficerowie austriackiej straży granicznej w Galicji wiedzieli, że pułkownik Neipperg był ich przełożonym, ale wiedzieli też, że przebywał on stale w Wiedniu, gdzie obracał się w najwyższych sferach, a nawet bywał na dworze cesarskim. Hrabia Adam Neipperg służył w wojsku od 16 roku życia. Jako młody oficer brał udział w wojnie austriacko-francuskiej i w 1794 roku, w czasie jednej utarczki stracił prawe oko. Od tego czasu nosił czarną opaskę, przez co twarz jego nabrała charakterystycznego wyrazu. Za udział w kampanii włoskiej otrzymał najwyższe odznaczenie austriackie - krzyż Marii Teresy, i - trochę chyba zbyt młodo - stopień pułkownika. Był dowódcą 1 pułku huzarów cesarskich, a po 1807 roku podlegał mu też kordon graniczny w Galicji, ale przy swych oddziałach bywał bardzo rzadko. Najwyższe władze w Wiedniu używały go często do wszelkiego rodzaju misji wojskowo-dyplomatycznych. Tylko niektórzy wtajemniczeni wiedzieli, że zasadniczą sprawą, jaką Neipperg się zajmuje, jest wywiad wojskowy, inaczej mówiąc szpiegostwo. Po dokonaniu lustracji ważniejszych posterunków granicznych pułkownik Neipperg zatrzymał się w miejscowości Nowa Góra nad Pilicą, gdzie zamieszkał w kwaterze komendanta posterunku, i to na parę dni znikał, to znów się niespodziewanie pojawiał. Musiał być Neipperg w swoim zawodzie szpiega graczem nie lada, a także cechowała go chyba wyjątkowa odwaga, skoro - jak się później okazało - w gorączkowym czasie, kiedy wojna wisiała na włosku, miał odwagę wyprawiać się z Nowej Gary aż cztery razy do Warszawy. Podobno w czasie swych nieoficjalnych bytności w stolicy Księstwa Warszawskiego dotarł nawet do bardzo bliskiego otoczenia księcia Józefa, a mianowicie do mieszkającej w jego pałacu Pod Blachą pani Vauban, emigrantki francuskiej, która zanim przyjechała do Warszawy spędziła jakiś czas w Wiedniu i tam miała się zetknąć z Neippergiem. Czy naprawdę bywał Neipperg w pałacu pod Blachą, nie wiadomo. Różnie ludzie o tym mówili i wtedy, i potem. Wiadomo jednak na pewno, że właściwym celem wizyt Neiperga w Warszawie były spotkania z byłym konsulem austriackim, du Cache Benoit, od dawna będącym już na emeryturze i liczącym w 1809 roku 70 lat, który pozostawał w naszym kraju rzekomo na skutek przyzwyczajenia i niemożności życia poza Warszawą. Ten to staruch, dysponując nadsyłanymi mu z Wiednia pieniędzmi, werbował agentów, najczęściej spośród wrogich Napoleonowi, a więc i wrogich jego sprzymierzeńcom emigrantów francuskich, zbierał przy ich pomocy wszelkie wiadomości o wojsku, sporządzał obszerne raporty i wysyłał do sztabu austriackiego. Wszystko to wyszło na jaw po aresztowaniu Benoit przez władze Księstwa 14 kwietnia 1809 roku. "Przywiązany do Warszawy" stary konsul austriacki zdemaskowany został przy wykonywaniu zadania, jakim go obarczył pułkownik Neipperg w czasie ostatniej wizyty. Nie było to już zadanie dotyczące spraw czysto wojskowych, a raczej dywersja polityczna, jaką rząd austriacki obmyślił w zamiarze rozbrojenia Polaków pod względem moralnym, chcąc osłabić ich wolę walki o niezawisłość Księstwa. Zaczął mianowicie du Cache Benoit rozpowszechniać między ludnością Księstwa odezwę dowódcy VII korpusu austriackiego arcyksięcia Ferdynanda, członka rodziny cesarskiej i upoważnionego do występowania w imieniu cesarza. Robił to jednak du Cache Benoit chyba trochę nieudolnie, gdyż zanim pierwsze sto egzemplarzy wydrukowanej odezwy rozdano mieszkańcom Warszawy, aresztowany został i on sam, i kilku jego agentów. Tylko jeden z nich, o włoskim nazwisku Tryncani, zdołał dojechać z odezwami do Poznania, ale i jego tamtejsza policja natychmiast aresztowała. Czy Neipperg wiedział o tym, że akcja się nie udała - nie wiadomo. Znajdował się on w tym czasie przy sztabie arcyksięcia Ferdynanda, pomagając w ostatnich przygotowaniach wojska do przekroczenia granicy. Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia, zgodnie z poleceniem naczelnego wodza austriackiego, arcyksięcia Karola, Ferdynand miał wkroczyć do Księstwa Warszawskiego 15 kwietnia. Był piątek 14 kwietnia. O godzinie siódmej wieczorem austriacki porucznik Paczany wręczył dowódcy polskiego posterunku granicznego w Nowym Mieście, porucznikowi Kraśnickiemu, bilet wizytowy arcyksięcia Ferdynanda, na którego odwrocie dowódca austriacki zawiadamiał księcia Józefa, iż za 12 godzin przekroczy Pilicę. Jednocześnie austriacki oficer wręczył Kraśnickiemu jeden egzemplarz odezwy do Polaków, taki sam, jakie stary konsul du Caohe Benoit próbował szeroko rozpowszechnić wśród mieszkańców Księstwa. Kraśnicki natychmiast przesłał zawiadomienie Ferdynanda generałowi Rożnieckiemu, a ten wysłał oficera łącznikowego do Warszawy. Wreszcie sytuacja się wyjaśniła. W sobotę 15 kwietnia na ulicach Warszawy było jeszcze rojniej niż w dniach poprzednich, mimo iż od rana siąpił drobny, wiosenny deszcz. Nie wiadomo, jak to się stało, ale treść wydanej przez arcyksięcia Ferdynanda odezwy do Polaków była prawie wszystkim znana. Mylił się jednak austriacki arcyksiążę myśląc, iż jego apel do mieszkańców Księstwa wywrze dobre wrażenie i wpłynie na wytworzenie się przychylniejszych dla Austrii nastrojów. Ludność przyjęła odezwę z oburzeniem, chociaż była ona napisana sprytnie, podchwytliwie i poruszała najżywotniejsze sprawy Polaków. Arcyksiążę Ferdynand zapewniał mieszkańców Księstwa Warszawskiego, iż nie przychodzi w celu walki z Polakami, gdyż wrogiem Austrii jest tylko Napoleon. Następnie wyliczając wszystkie ciężary, jakie spadły na Księstwo z powodu jego zależności od Francji, zachęcał do zrzucenia jarzma francuskiego. Podkreślał, iż wojska austriackie przynoszą Polakom wolność. Na końcu zapowiadał jednak niedwuznacznie zamiar oddania ziem Księstwa Prusom, stwierdzając: "Austria nie prowadzi wojny w celu zdobyczy, lecz w zamiarze wypędzenia zewsząd Francuzów i zwrócenia każdemu monarsze praw właściwych, przez zdobywcę wydartych". Około południa ukazała się powszechnie czytana w tamtym czasie przez mieszkańców Warszawy "Gazeta korespondenta krajowego i zagranicznego", w której na pierwszej stronie zamieszczona została odezwa wydana do Polaków przez Radę Stanu, będąca odpowiedzią na bezczelne wywody arcyksięcia Ferdynanda. "Wkracza do nas i mówi jak do hordy niemającej rządu, a głoszącysię tylko nieprzyjacielem Cesarza Napoleona, mniema, że sprawę naszą odłączy od sprawy dobroczyńcy naszego..." - głosiła odezwa. A w końcowej części zapewniała: - "Rząd więc i naród chcą się bronić i odeprzeć niesprawiedliwą napaść..." Odezwę podpisał prezes Rady Stanu Stanisław Kostka Potocki. Być może, że on sam kładąc podpis pod tym dokumentem był w zgodzie ze swym sumieniem; wiele razy - tak wcześniej, jak i później - dawał dowody wielkiego patriotyzmu i politycznej mądrości. Inni jednak członkowie rządu nie byli tego samego zdania. Opór polskiego wojska wydawał im się niemożliwy, skłonni byli prowadzić pertraktacje a w końcu i skapitulować, gdyż pertraktacje z silniejszym zawsze prowadzą do kapitulacji. Kroki, jakie przedsiębrał Poniatowski, wydawały im się nierozsądne. Żeby z tym mieć jak najmniej wspólnego, podjęli uchwałę o ewakuacji Rady Ministrów i Rady Stanu do Tykocina, niby to ze względu na bezpieczeństwo, ale tak naprawdę to chodziło im, żeby z daleka patrzeć na rozwój wypadków. Odezwa została wydana tylko ze względu na postawę ludności i wojska. Wydane także pod naciskiem Poniatowskiego zarządzenie Rady Stanu o poborze rekruta i o zaciągu ochotniczym do wojska było przez ludność, a zwłaszcza przez młodzież, przyjęte z entuzjazmem. We wszystkich miastach, gdzie przeprowadzano pobór, zgłaszały się setki ochotników. Od drugiej po południu przez Warszawę maszerowało wojsko, kierując się znów w stronę rogatki Jerozolimskiej. Ludność z żalem żegnała wyruszające na wojnę oddziały, ze wzruszeniem patrzyła na znane sobie z różnych rewii pułki, na ich dowódców, na bajecznie kolorowo ubranych żołnierzy. Kolumnę otwierał 1 pułk piechoty, stojący stale na Pradze. Maszerujący szóstkami żołnierze mieli na sobie granatowe mundury z żółtymi kołnierzami i takimi samymi lampasami na spodniach, spiętych u dołu białymi kamaszami, zapinanymi na dwanaście guzików. Na piersiach krzyżowały im się parciane pasy sakw. Zrolowane płaszcze przewieszone mieli przez ramię, a na głowach wysokie czaka z orłem polskim. Żołnierze kompanii grenadierskich, które maszerowały na czołach batalionów, zamiast czak mieli wysokie czapy z niedźwiedziego futra, nazywane "bermycami". Karabiny z długimi bagnetami nieśli na lewym ramieniu. Oficerowie szli z obnażonymi szablami. Na czele jechał pułkownik Kazimierz Małachowski, suchy, kościsty, o surowym wyrazie twarzy, który mimo iż nie był jeszcze stary, zdążył jednak stać się dla mieszkańców miasta postacią niemal legendarną. Pokazywano go sobie na wszelkich rewiach, przeglądach i defiladach jako tego, który przeszedł przez piekło San Domingo, przeżył wszystkie niedole i rozczarowania polskich żołnierzy-tułaczy. Szedł następnie 2 pułk piechoty, umundurowany tak samo jak poprzedni, ale widać było, że w nowsze mundury. Od początku tak było, gdyż dowódca 2 pułku, Staś Potocki, był przyjacielem księcia Józefa i wszystko potrafił od niego wytargować. Krzywili się oficerowie, szemrali nawet szeregowi żołnierze, ale nikt nie mógł temu zaradzić. Ze względu na piękną prezencję żołnierze tego pułku byli pupilkami Warszawy. Lubiany był zresztą i ich dowódca, piękny pułkownik, choć nietęgi żołnierz. Nikomu z patrzących tamtego dnia na wspaniałą postać tego oficera nie przyszłoby do głowy, że w dwadzieścia jeden lat później, kiedy Warszawa znów będzie przeżywać kolejny wielki zryw, kiedy garstka podchorążych i studentów w noc listopadową chwyciwszy za broń rzuci się do walki o wolność, Staś Potocki - wtedy już generał - zagrodzi im drogę i zginie od armatniej kuli w imię zasady "kto nie z nami, ten przeciw nam". Ale wtedy, w 1809 roku Staś Potocki i jego pułk byli szczególnie serdecznie żegnani przez ludność. Przemaszerował później przed warszawską ludnością 6 pułk piechoty. Żołnierze tego pułku mieli także granatowe mundury, ale kołnierze i lampasy koloru karmazynowego, takie jakie nosiła cała dywizja kaliska. Na czele jechał na koniu siwy, o sumiastym wąsie pułkownik Julian Sierawski. O ile wystrojonych żołnierzy drugiego pułku żegnali warszawiacy z serdecznością, tak na tych patrzyli z szacunkiem, wiedząc, iż to, przecież ci, którzy dwa lata temu oblegali Gdańsk, a po kapitulacji jego załogi brali udział w bitwie pod Frydlandem - najstarsi żołnierze w odrodzonym na ojczystej ziemi wojsku polskim. Potem przejechała artyleria w zielonych mundurach z czarnymi wyłogami. Prowadził ją podpułkownik Jakub Redl. Nie było tej artylerii zbyt dużo: 25 dział polowych. Reszta musiała pozostać w twierdzach, na Pradze, w Modlinie i Serocku. Za nimi kompania artylerii konnej pod dowództwem młodziutkiego kapitana Włodzimierza Potockiego. Przemaszerowali następnie przez Warszawę Sasi. Trzy bataliony piechoty, około 500 kawalerii i 12 armat. Prowadził ich saski generał Polen'tz. Przeszli wśród zebranego tłumu nie jak sprzymierzeńcy, ale jak wojsko obce, nie wzbudzając niczyjego entuzjazmu, przez nikogo nie żegnani. Ledwie ostatnie saskie armaty zniknęły za zakrętem ulicy Nowoświeckiej, gdy od strony Krakowskiego Przedmieścia wyjechała niezbyt liczna grupa wyższych oficerów w przepięknych mundurach. Książę Józef Poniatowski miał po prawej swej ręce generała Ludwika Kamienieckiego, po lewej generała Stanisława Fiszera. Za nimi, obok generała Ignacego Kamieńskiego, jechał gadatliwy Pelletier, potem pułkownik Józef Rautenstrauch, a dalej kilkunastu adiutantów, przeważnie młodych, spadkobierców historycznych imion, wystrojonych i uśmiechniętych, gdyż żaden jeszcze nie miał okazji powąchać prochu. W milczeniu spoglądała Warszawa na ten sztab naczelnego wodza. W tym czasie Poniatowskiego oddzielał jeszcze od narodu mur nieufności. Nieufność ta przenikała i do szeregów wojska, i do korpusu oficerskiego, ale przede wszystkim powszechną była wśród cywilnej ludności. Nie miał jeszcze książę Józef okazji poprawić reputacji nadszarpniętej w latach pruskiej okupacji Warszawy, pokutowało rozciągane na wszystkich Poniatowskich piętno zdrady, a w okolicznościach kiedy rozpoczynała się wojna z Austriakami, dla niego, który przecież tam w Austrii służbę swoją zaczynał, trudno było ludziom mieć zaufanie. Miano mu poza tym za złe, że odsunął od wpływu na sprawy armii ludzi bardziej od siebie zasłużonych - Dąbrowskiego i Zajączka. Nikt nie wiedział jeszcze, że właśnie tego dnia wysłał Poniatowski kuriera do mieszkającego w Wielkopolsce Dąbrowskiego z prośbą, by ten przybył do Warszawy jak najśpieszniej "celem wspólnego nad sprawą publiczną naradzenia się". Jadącego w stronę Raszyna księcia Józefa żegnała Warszawa milczeniem, a gdyby nie to, że byli obok niego Fiszer i stary Kamieński, kto wie, czy nie pożegnałaby go gwizdami i wyzwiskami. Kiedy ludzie zaczęli się już powoli rozchodzić do domów, od strony Starego Miasta ukazała się znowu kolumna piechoty. Żołnierze mieli karmazynowe kołnierze i lampasy. Był to jeszcze jeden pułk dywizji kaliskiej. Na czele jechał konno młody, smagły pułkownik. Ponieważ na czapkach, poniżej orła mieli żołnierze wyciśnięty numer pułku 8, poznali niektórzy, kim jest dowódca. Wśród tłumu na ulicach przechodził szept: - Godebski... Znane było wszystkim nazwisko legionowego poety, jego wiersze, w których raz brzmiały słowa wzywające do czynu, innym razem biło z nich zwątpienie, ale zawsze przepojone były szczerym patriotyzmem i zawierały pochwałę bohaterskich czynów legionowych. Ulica Warszawska z podziwen patrzyła na pułkownika, którego losy były nierozerwalnie związane z dziejami jego pokolenia, najbardziej może tragicznego pokolenia polskiego. 8 pułk piechoty stacjonował w Modlinie, toteż żołnierze byli zmęczeni, zabłoceni i być może dlatego widok tego właśnie pułku wzbudził entuzjazm wyległej na ulice ludności Warszawy. Ktoś wzniósł okrzyk: - Niech żyją kaliszanie! Tłum podchwycił. Aż mury domów przy wąskich uliczkach zatrzęsły się od krzyku. Pułkownik Godebski zatrzymał konia i dał ręką znak, że chce coś powiedzieć. Kiedy się uciszyło, zawołał: - Kaliszanie idą ginąć, żeby Polska żyła! A więc wojna Nastawał wczesny wiosenny zmierzch gdy czoło maszerującej kolumny wojska stanęło w Raszynie. Pułki zatrzymywały się wzdłuż drogi w takiej kolejności, w jakiej maszerowały. Zmęczeni żołnierze kładli się natychmiast w przydrożnych rowach, oficerowie zbierali się grupami, a starszyzna - dowódcy pułków i ich zastępcy zwani majorami, gromadzili się na placyku przy raszyńskim kościółku, wokół przybyłego wcześniej i samotnie generała Michała Sokolnickiego. Nastawiali pułkownicy uszu, co też powie generał o wybranej do obrony pozycji. Ciekawi byli jego zdania, gdyż z wszystkich, którzy byli tego dnia z wojskiem, on cieszył się największym szacunkiem. Znali go jako oficera posiadającego mądrość dowódcy i osobistą odwagę żołnierza nieustraszonego. A że miał przy tym rogatą duszę i nie był zdolny do pochlebstw, wiedzieli, że zdanie jego o wyborze miejsca, gdzie się mają spotkać z wrogiem, oparte będzie na głębokim przekonaniu. Sokolnicki pochwalił wybór raszyńskich błot do stawienia oporu najeźdźcy, ale powodzenie uzależniał od tego, czy przeciwnik pójdzie prosto na te mokradła, czy też przypadkiem w ostatniej chwili nie poweźmie decyzji, żeby tę trudną do przebycia strefę ominąć. Nadjechał naczelny wódz ze sztabem. Książę Józef wojskowym ukłonem pozdrowił zebranych oficerów, a generała Sokolnickiego poprosił, by dołączył do grupy sztabowców. Nim Sokolnicki ociężale wsiadł na konia, książę Poniatowski prowadząc rozmowę z Fiszerem, skierował się na wzgórek po przeciwległej stronie drogi. Ze wzniesienia roztaczał się piękny widok. Jak na dłoni widać było zbiegające się w Raszynie drogi z Nadarzyna, Piaseczna i Tarczyna. Ta ostatnia tuż przed Raszynem prowadziła przez groblę, oddzielającą dwa stawy. Brzegi stawów były porośnięte i częściowo zadrzewione, ale przez nie oliścione korony drzew widoczność była dobra. U wylotu grobli bielił się dwór w Falentach Małych, za nim wieś, a trochę w prawo, przysłonięte częściowo olchowym laskiem - Falenty Duże. Rzeczki Mrowy widać właściwie nie było, ginęła ona w szerokich rozlewiskach, ciągnących się daleko - od oddalonej o blisko sześć kilometrów na wschód od Raszyna wioszczyny Dąbrówka aż poza Michałowice i Sokołów od zachodu. Deszcz przestał padać już dawno, a przed samym zachodem na chwilę wyjrzało spoza chmur słońce, pozostawiając na nieboskłonie wieczorną zorzę, która odbijała się w wodzie raszyńskich stawów i w szerokich rozlewiskach Mrawy. Tak opisywał wieczór tego dnia, w którym wojska polskie przybyły pod Raszyn, jeden z uczestników bitwy. Trudno jednak przypuścić, żeby roztaczający się z pagórka w Raszynie widok urzekł wtedy i dowódców. Oni spoglądali na ten kawał ziemi w zadumie, zastanawiając się, jak rozstawić szczupłe wojska, gdzie wyznaczyć miejsca dla baterii artyleryjskich, jak przygotować się najlepiej, żeby nadchodzącego z przeciwnej strony wroga zatrzymać, zamknąć mu drogi, którymi się będzie posuwał, zmusić do szukania przejść przez mokradła, a wpędziwszy tam zasypać ogniem dział. Na te pytania szukali odpowiedzi generałowie patrząc na piękny krajobraz. Dla nich był to tylko teren bitwy. A teren jest jak otwarta księga - wszystko powie temu, kto umie w niej czytać. Dlatego w milczeniu stała grupa wyższych oficerów na raszyńskim wzniesieniu i każdy na pewno znajdował własne rozwiązanie tych wszystkich spraw, choć głośno żaden się nie odzywał, bo tak już jest w wojsku, że pierwszy głos należy do wodza. Ale książę Józef nie powiedział ani słowa, a po pewnym czasie ruszył z miejsca, kierując się na groblę. Wszyscy jechali za nim, zajmując należne im z racji stopni wojskowych i pełnionych funkcji miejsca. Wieczorem w falenckim dworze, gdzie książę Poniatowski miał kwaterę, zebrała się generalicja w ściślejszym gronie: Fiszer, Kamieński, Sokolnicki, Pelletier, Kamieniecki, Polentz i przybyły z Michałowic Biegański. Nawet pułkownik Rautenstrauch, który formalnie zastępował szefa Sztabu Generalnego Fiszera, nie został przez Poniatowskiego wezwany. Na wstępie książę Józef poprosił o relację generała Biegańskiego, który przecież z 3 pułkiem piechoty od kilku już dni bawił w okolicy Raszyna, a nawet dalej na południe, w Tarczynie, komunikował się z generałem Rożnieckim i mniej więcej wiedział, co zaszło nad granicą od rana i jakie postępy poczynili Austriacy. Wiadomości nie były pocieszające. Według tego, co opowiedział Biegański, ofensywa austriacka była w pełnym toku. Straż przednia korpusu austriackiego pod dowództwem generała Mohra doszła tego dnia bez jakiejkolwiek przeszkody przez miejscowość Biała do wioski Narty. Pod Inowłodziem silny oddział kawalerii dowodzony przez majora Gatterburga przeszedł Pilicę wpław, zabrał tam do niewoli strażników granicznych, a następnie przesunął się do Rawy. Tam znajdował się pluton kawalerii polskiej z 1 pułku strzelców konnych w sile 1 oficer i 25 strzelców. Oddziałek ten został przez Austriaków zaskoczony. Tylko trzem strzelcom udało się zbiec i Biegański osobiście z nimi rozmawiał. Podobno jakaś jazda austriacka przekroczyła też Pilicę pod Domaniewicami i następnie połączyła się w Rawie z oddziałem majora Gatterburga. Na prawym skrzydle kawaleria austriackiej straży przedniej przeszła Mogielnicę i posuwała się przez Błędów w kierunku Osuchowa. Jakiś nie rozpoznany dokładnie oddział jazdy nieprzyjaciela wszedł podobno do Grójca, a inny do Warki. Podległe generałowi Rożnieckiemu pułki kawalerii polskiej staczając drobne utarczki cofały się w kierunku Tarczyna. Biegański twierdził, że według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to główny kierunek marszu wojsk austriackich. Ponadto Biegański opowiadał, że Austriacy wkraczając do miast, miasteczek i wsi rozrzucają odezwę arcyksięcia Ferdynanda do mieszkańców Księstwa. Przez cały czas relacjonowania przez Biegańskiego sytuacji na przedpolu książę Józef milczał, nie wyjmując z ust krótkiej fajeczki. Natomiast generałowie Fiszer i Pelletier patrzyli na mapę i robili na niej jakieś znaki. Gdy Biegański skończył, przez chwilę panowało milczenie, po czym Poniatowski dał znak Fiszerowi. Wypowiedź szefa Sztabu Generalnego była rozkazem bojowym. Widać to, co powiedział generał Biegański, nie wpłynęło na jego brzmienie; nic nie zostało zmienione. Na wzniesieniach poza Raszynem, okrakiem na drodze wiodącej do Warszawy, miał zająć pozycję generał Polentz z Sasami i 2 pułk piechoty dowodzony przez Stanisława Potockiego. Odwód tej głównej siły miał stanowić 1 pułk strzelców konnych pułkownika Przebendowskiego i bateria artylerii konnej Włodzimierza Potockiego. Na razie pułk strzelców konnych znajdował się jeszcze gdzieś między Pilicą a Mrową, a na miejsce miał przybyć dopiero po wycofaniu się z przedpola. Razem stanowiło to pięć batalionów piechoty, cztery szwadrony kawalerii i 17 armat. Rejon Falent Dużych i Falent Małych, na przeciwległym wylocie grobli raszyńskiej, miały zająć 1 batalion 1 pułku piechoty i 1 batalion 8 pułku piechoty, wzmocnione czterema działami. Oddziały te miały stanowić straż przednią wojska polskiego, a dowództwo nad nią powierzono generałowi Sokolnickiemu. W prawo od tej pozycji, na drodze do Nadarzyna, przed wsią Janki, miał zająć stanowisko obronne 1 batalion 6 pułku piechoty z dwiema armatami. Batalion ten miał podlegać także Sokolnickiemu. 2 batalion tego pułku miał się przesunąć daleko na zachód, na Wolę, by zamknąć wejście do Warszawy od tamtej strony. W rejonie miejscowości Błonie znajdowały się dwa szwadrony 6 pułku ułanów pod dowództwem pułkownika Dominika Dziewanowskiego; miały one pozostać na miejscu. Generał Biegański z dwoma batalionami 3 pułku piechoty i czterema działami miał pozostać w Michałowicach. Jako straż lewoboczna wyznaczone zostały drugie bataliony 1 i 8 pułków piechoty. Przydzielono im sześć armat a dowództwo powierzono generałowi Kamienieckiemu. Oddziały te miały zająć pozycję dwa kilometry na wschód od Raszyna, w miejscowości Jaworów. Generał Kamieniecki miał dostać jeszcze szwadron lub dwa dla osłony swego lewego skrzydła, ale dopiero po wycofaniu się oddziałów kawalerii z przedpola. Ponieważ najmniej jasna sytuacja była właśnie w tym rejonie, na prawym skrzydle Austriaków, a przed lewym skrzydłem polskiej obrony, miał tam natychmiast udać się generał Kamieński z małym oddziałem jazdy saskiej. Kiedy generał Fiszer odczytał rozkaz, książę Poniatowski odezwał się po raz pierwszy. Zapytał mianowicie "panów generałów", czy rozmieszczenie oddziałów oceniają jako trafne i czy może który chciałby wnieść do planu obrony jakieś poprawki. Taki już był ten książę, że koniecznie chciał udawać, iż nikomu nie rozkazuje i że każdy ma takie jak i on prawo wypowiedzieć swoje zdanie. I wtedy generał Kamieniecki, przyjaciel i powiernik księcia Józefa, zwrócił uwagę, czy nie za mała siła została wyznaczona w rejon Falent Dużych i Falent Małych, gdyż według przewidywań tam skieruje się główne uderzenie sił austriackich, a wycofanie się tych batalionów groblą będzie bardzo trudne. Na to podobno książę Józef odpowiedział, że wszystko to prawda, ale że przecież tam będzie generał Sokolnicki. Takim komplementem pod adresem niesfornego generała, a swego jawnego antagonisty, zakończył odprawę przed bitwą raszyńską. Oficerowie się rozeszli, a sztab przystąpił do sformowania rozkazów na piśmie. U księcia Poniatowskiego pozostał tylko dowódca Sasów, generał Polentz. Książę wiedział z góry, czego będzie dotyczyć rozmowa. Już od trzech tygodni trwały targi między nim a saskim generałem o te trzy słabe bataliony piechoty, dwa szwadrony kawalerii i 12 armat saskich, które przebywały w Księstwie chyba tylko dlatego, iż Fryderyk August chciał obecnością swego wojska podkreślać i przypominać Polakom, że przecież on jest głową ich państwa. Kiedy jednak horyzont polityczny zaczął się zaciemniać i wybuch wojny stawał się z każdym dniem bardziej możliwy, w Dreźnie przypomnieli sobie o tej garstce żołnierzy i poczęli się gwałtownie dopominać o ich odesłanie do Saksonii. Ale była to jedna z tych wyjątkowych spraw, w których książe Poniatowski wykazał upór. Najpierw tłumaczył, iż w ogołoconym z wojska Księstwie Warszawskim te 2000 żołnierzy mają większe znaczenie niż w Saksonii, a gdy to nie pomagało, uciekł się do pozbawienia sprawy formalnie, twierdząc, iż wszystkimi wojskami krajów sprzymierzonych z Francją, a znajdującymi się bądź na terenie Prus, bądź na ziemiach Księstwa Warszawskiego, dysponuje osobiście marszałek Davout i on tylko może wydać rozkaz do wymarszu Sasów z Księstwa. Ostatnia wymiana korespondencji z Dreznem na ten temat miała miejsce mniej więcej na trzy tygodnie przed wkroczeniem Austriaków w granice Księstwa. Ponieważ nie było na ten temat więcej pisaniny, Sztab Generalny wojska polskiego opracowując plan obrony w rejonie Raszyna przewidział użycie w walce także oddziałów saskich. I tego właśnie dnia, niemal przed samym wymarszem wojska z Warszawy i jej okolic pod Raszyn, kurier przywiózł pismo od Davouta, w którym napoleoński marszałek wyrażał zgodę na wymarsz wojska saskiego. Wiedział książę Józef, że generał Polentz otrzymał także w tej sprawie pismo z Drezna. Biorąc jednak pod uwagę następstwa, jakie pociągnęłoby za sobą wykonanie tego rozkazu, postanowił działać na własną odpowiedzialność i przed bitwą, do której musiało już dojść w najbliższych dniach, wojska saskiego nie odsyłać. Kiedy więc już po wydaniu rozkazu bojowego, gdy oddziały miały zająć wyznaczone im pozycje obronne, generał Polentz przyszedł zawiadomić naczelnego wodza wojsk polskich o otrzymaniu z Drezna wszystko wyjaśniającego zarządzenia, Poniatowski odparł, iż sprzeciwia się temu kategorycznie przed bitwą, a co będzie później uzależnił od sytuacji, jaka powstanie. Zostali więc Sasi na pozycji raszyńskiej wbrew swej woli. Dowództwo polskie niewiele się mogło po nich w takich okolicznościach spodziewać. Nie mógł jednak książę Józef postąpić inaczej w obliczu zbliżającego się przeciwnika, a przede wszystkim nie mógł dopuścić do tego, by widokiem odchodzących tuż przed bitwą sprzymierzeńców obniżyć morale własnego żołnierza. Pomylił się austriacki arcyksiążę Ferdynand, twierdząc wcześniej, iż marsz jego wojsk w kierunku Warszawy będzie bardziej przypominał powrót z manewrów niż działania wojenne. Zawiódł się ogromnie, skoro na dojście znad Pilicy pod Raszyn, to znaczy na przebycie tylko około 70 kilometrów, trzeba mu było blisko pięć dni. Nawet na tamte czasy było to żółwie tempo, tym bardziej że stawiały mu po drodze opór tylko słabiutkie oddziały jazdy polskiej, rozczłonkowane na kompanie i plutony 1 i 3 pułki strzelców konnych. Ale te drobne oddziałki kawalerii polskiej już po jednym dniu wojny i po chwilowych powodzeniach Austriaków zaczęły im się dawać porządnie we znaki. Kawalerzyści polscy, lekko uzbrojeni, na dobrych koniach, a poza tym znający przeważnie okolicę, działając po kilkunastu czy nawet po kilku, urządzali zasadzki, chowali się w lasach lub w zabudowaniach i znienacka napadali na nadchodzących Austriaków, zadawali im straty i przepędzali ze zdawałoby się już zajętego przez nich terenu. 16 kwietnia na przedpolu Raszyna przez cały dzień trwały utarczki z nieprzyjacielem. Wcześnie rano generał Kamieński, który mając pod swoją komendą oddział kawalerii saskiej miał przeprowadzić rozpoznanie w rejonie Piaseczna, Góry i Warki, natknął się na Austriaków i stoczywszy krótką walkę zmusił ich do odwrotu. Koło południa, bardziej na zachód, w miejscowości Konie, postępujący od Dankowa huzarzy austriaccy znowu natknęli się na cały szwadron kawalerii polskiej. W pierwszym momencie Austriacy uzyskali przewagę nad oddziałem polskim. Polacy zaczęli się cofać. Huzarzy należeli do austriackiej straży przedniej, a ich dowódca, generał Mohr, widząc, że może mu się uda zniszczyć cały oddział polski, rzucił do walki jeszcze jeden szwadron huzarów. Kiedy jednak cofający się Polacy znaleźli się na skraju miejscowości Załęże, na ścigających ich Austriaków uderzyły znajdujące się tam z generałem Rożnieckim dwa szwadrony jazdy polskiej. Utarczka nie trwała długo - jak to zazwyczaj bywało w walkach kawalerii - ale straty obydwóch stron okazały się dosyć znaczne. Polacy stracili dwu oficerów i 28 szeregowych, Austriacy podobno tylko 18 żołnierzy, w tym jednego oficera, którym - dziwnym zbiegiem okoliczności - był porucznik Paczany, ten, który dwa dni wcześniej w Nowym Mieście wręczył oficerowi polskiemu bilet wizytowy arcyksięcia Ferdynanda z zawiadomieniem o wkroczeniu Austriaków do Księstwa. O tej samej porze, kiedy w Załężu kawaleria polska biła się z huzarami austriackiej straży przedniej, pułkownik Dziewanowski, który ze swym 6 pułkiem ułanów stał w Błoniu, wziąwszy jeden szwadron wysunął się aż pod Mszczonów, gdzie napotkawszy jakiś niewielki patrol kawalerii austriackiej zabrał go do niewoli. Chociaż nie były to ani wielkie zwycięstwa, ani znaczne sukcesy, to jednak wieści o nich wywierały wśród wojska bardzo dobre wrażenie. Generał Rożniecki donosząc księciu Poniatowskiemu o jakiejś utarczce z przeciwnikiem, pisał: "Jazda nasza z Węgrami na pałasze się bije. Nic się wielkiego nie dzieje, kilku zabitych, kilku rannych, ale że się i przeciwnikowi dostało, niezmierna z tego radość po szwadronach". Przez takie drobne utarczki żołnierze w wojsku polskim, przeważnie młodzi, utwierdzali się w przekonaniu, że ten przeciwnik nie jest znów taki straszny, że mimo przewagi liczebnej, jaką posiada, można się z nim bić i można odnosić nad nim zwycięstwa. Do żołnierzy znajdujących się na pozycjach w Raszynie i okolicznych miejscowościach dochodziły przez Warszawę wieści z innych odcinków, na których też toczyły się walki. Taboryci, którzy dowozili do Raszyna żywność, rozpowiadali, jak to w nocy prawym brzegiem Wisły podchodził pod obwarowanie Pragi spory podjazd austriacki, a wysłany przeciw niemu znacznie mniejszy oddział polski nie dość, że go odparł, ale zabrał kilkunastu jeńców. Wszystkich śmieszyło opowiadanie o jak najbardziej prawdziwym zdarzeniu, że tam właśnie, po praskiej stronie, jakiś rekrut, dopiero przed czterema dniami do wojska przyprowadzony, gdy zobaczył, że starsi jego koledzy wychodzą z twierdzy przeciw nieprzyjacielowi, wymknął się za nimi i trzymając się początkowo z dala od walki, w pewnym momencie doskoczył, ściągnął z konia i rozbroił oficera austriackiego, a po krótkotrwałej utarczce zakończonej ucieczką Austriaków przyprowadził go do swojego dowódcy. Zdarzenie to nabrało rozgłosu w całym wojsku, gdyż traf chciał, że oficerem tym był kapitan hrabia Gurtzhof, w sprawie którego Austriacy zaraz następnego dnia przysłali na Pragę parlamentarza, proponując wymianę jeńca, do czego jednak nie doszło, gdyż nie było go za kogo wymienić, ponieważ z polskich wyższych oficerów żaden się jeszcze do niewoli nie dostał. Na takich drobnych utarczkach na przedpolu Raszyna oraz na prawym brzegu Wisły zeszły i dwa następne dni. Kawaleria polska wycofywała się zgodnie z rozkazem, ściągając przeciwnika w kierunku pozycji zajmowanej przez główne siły polskie. Wycofał się też z Tarczyna generał Biegański z 3 pułkiem piechoty i zajął wyznaczoną mu pozycję w rejonie Michałowic. Wszystkie pozostałe oddziały były już na swych miejscach. Z oddziałów piechoty najbardziej teraz wysunięte w kierunku, z którego oczekiwano przeciwnika, były bataliony wchodzące w skład straży przedniej. Sokolnicki musiał zamknąć oddanymi mu do dyspozycji siłami odcinek szeroki na 1200 metrów, a rozporządzał zaledwie 2000 żołnierzy i czterema armatami. Wysunął więc 1 batalion 1 pułku piechoty, przy którym znajdował się dowódca pułku Małachowski, przed dwór w Falentach Małych, a 1 batalion 8 pułku piechoty, przy którym też był dowódca pułku pułkownik Godebski, rozmieścił w prawo, na skraju Falent Dużych, z zadaniem bronienia dojścia do grobli i utrzymania znajdującego się między Falentami Dużymi a groblą lasku olchowego. Ponieważ zajmujący pozycję o przeszło kilometr w prawo, na drodze z Nadarzyna do Raszyna, batalion 6 pułku piechoty z dwoma działami był też podporządkowany Sokolnickiemu, ściągnął on te dwie armaty ze wszystkich sześciu ustawił baterię artyleryjską trochę w lewo, od dworu w Falentach Małych. Z tego miejsca mogła ona prowadzić ogień na całe przedpole straży przedniej. Wszystkie armaty, jakie wojsko polskie posiadało pod Raszynem, były działami polowymi, lekkimi, używano do nich pocisków o wadze sześciu funtów, na dalszą odległość strzelano szrapnelami, a do kolumn przeciwnika "na wprost" - kartaczami, to znaczy pociskami sporządzonymi z siekanego metalu, umieszczonego w cienkiej blaszanej powłoce, które się rozrywały na dziesiątki drobnych odłamków, rażąc w promieniu 30 metrów. Dowódcą sześciu dział przydzielonych Sokolnickiemu był młody kapitan artylerii, Roman Sołtyk, późniejszy generał, autor wielu książek, a między innymi także o wojnie polsko-austriackiej w 1809 roku. Od niego też wiemy najwięcej o walce polskiej straży przedniej pod Raszynem i przygotowaniach do niej. Kiedy już batalionom zostały wyznaczone pozycje, dowódcy przystąpili do kopania szańców dla plutonów piechoty, szańców płytkich, gdyż mimo iż w zasadzie żołnierze prowadzili ogień z broni ręcznej stojąc, to z uwagi na to, że stali w trzech szeregach, a pierwszy szereg klękał, szańczyk musiał być przystosowany dla żołnierza klęczącego. Okopywane były też armaty, by wielki odrzut, jaki powstawał przy oddawaniu strzału, nie zmniejszał jego celności. Mieli więc żołnierze wiele prac ziemnych, ale że przeciwnik posuwał się wolno, w ciągu trzech dni oczekiwania na niego wykonali wszystkie dokładnie. Kontrolowali te prace dowódcy, nadzorował Sokolnicki, a od czasu do czasu przyjeżdżał jeszcze ktoś ze sztabu, by stwierdzić ich zaawansowanie. Dowództwo polskie chciało wyrównać dysproporcję sił doskonałym przygotowaniem do walki. Podobnie działo się na pozostałych odcinkach: w Michałowicach, gdzie z 3 pułkiem piechoty był generał Biegański, i w centrum, w Raszynie, gdzie Sasi oraz 2 pułk piechoty zajmowali pozycję na lekkim wzniesieniu, po obydwu stronach drogi wiodącej do Warszawy, i wreszcie w miejscowości Jaworów, gdzie generał Kamieniecki miał drugie bataliony 1 i 8 pułku. Szef Sztabu Generalnego, a jednocześnie inspektor piechoty, generał Fiszer, objeżdżał pozycje i sprawdzał, jak dowódcy przygotowali stanowiska obronne batalionów. Inspektor artylerii, generał Pelletier, stawał przy każdym dziale, by stwierdzić, na jakie kierunki obsługa będzie mogła je wycelować. Sam książę Józef, który przeniósł swoją kwaterę z dworu w Falentach Dużych do Raszyna, dopilnowywał innych jeszcze spraw, koniecznych do dobrego rozegrania bitwy. To wzywał naczelnego chirurga wojska polskiego, generała Lafontaine'a, by się dowiedzieć, czy w Warszawie została przygotowana dostateczna ilość miejsc w prowizorycznych szpitalach, gdyż na miejscu w Raszynie był zorganizowany tylko punkt opatrunkowy, to pisał do prefekta departamentu - bo tak z francuska nazywał się wtedy urząd wojewody - żeby natychmiast wysłał kilkuset ludzi do naprawy drogi Raszyn - Warszawa, to znów wysyłał adiutanta do stolicy, aby wszystkie kursujące po Wiśle statki i barki zatrzymać poniżej Pragi, naprzeciw Marymontu, gdyż mogą być one potrzebne do ewakuacji sprzętu wojskowego i uzbrojenia. Przede wszystkim jednak interesowały go przybywające do Warszawy z innych miast transporty broni i amunicji. Szły tedy spod Raszyna do stolicy rozkazy, jaką ilość należy zatrzymać na miejscu, a ile odesłać jeszcze do oddziałów. Naczelny wódz, mimo iż posiada złożony z zastępu generałów sztab i odpowiedzialnych za wszystko pomocników, sam musi o najważniejszych sprawach decydować i kontrolować, czy rozkazy zostały wykonane. Ale od 16 do 19 kwietnia 1809 roku wszystko szło dobrze, można nawet powiedzieć bardzo dobrze. Zarówno wojsko, jak i ludność cywilna, dowódcy, jak i większość wyższych urzędników administracji państwowej wszyscy byli nastawieni na opór przeciwko najeźdźcy, na podjęcie walki, i - rzecz ciekawa - mimo nierówności sił wszyscy liczyli na zwycięstwo, choć zdawali sobie sprawę, iż będzie ono trudne i pociągnie wiele ofiar. 17 kwietnia, kiedy już wszystkie prace przygotowawcze były zakończone, książę Józef wydał rozkaz informujący o tym, jak powinien wyglądać porządek w oddziałach na pozycjach bojowych, gdyż zdawał sobie sprawę, iż bezczynność powodowana oczekiwaniem na przeciwnika może wpłynąć na rozluźnienie dyscypliny. Nakazywał więc, że codziennie rano namioty, w których żołnierze sypiali muszą być zwijane, że wszystkie oddziały mają stawać pod bronią a dowódcy - tak jak to bywa w koszarach obowiązani są dokonywać przeglądów. Wieczorem, przed udaniem się żołnierzy na spoczynek, orkiestry pułkowe miały grać capstrzyk. Nakazywał też Poniatowski dowódcom, by wolny czas był wykorzystywany dla ćwiczenia "obrotów" z tymi żołnierzami, którzy nie pełnią wart wewnątrz obozu ani nie są wyznaczeni na placówki zewnętrzne ubezpieczające pozycję. Rozkazy naczelnego wodza były ściśle wykonywane. Codziennie rano wojsko stawało w pełnej gotowości do walki. Po wymarszu wojska pod Raszyn Warszawa na jeden dzień jak gdyby zamarła w oczekiwaniu. Mimo upomnień władz miejskich sklepy były pozamykane, warsztaty rzemieślnicze nieczynne, ulice opustoszały. Tylko od czasu do czasu jakiś oddział Gwardii Narodowej przemaszerował na miejsce wyznaczone mu przez komendanta tej formacji, Józefa Krasińskiego. Teraz już gwardziści nie wracali na noce do domów, toteż wokół Miasta, wzdłuż poprawianych wałów obronnych powstawały małe obozy. Wszyscy wiedzieli że bitwa, jaka się rozegra na przedpoluWarszawy, nie przyniesie na pewno ostatecznego rozstrzygnięcia i że bardzo prawdopodobne jest, iż wojsko cofnie się na wały obronne i nastanie okres walk w oblężonej stolicy. Starsi pamiętali, jak to wyglądało przed piętnastu laty, w czasie Powstania Kościuszkowskiego, wiedzieli, że stan taki może trwać nawet kilka tygodni. Do Gwardii Narodowej należało niepełne 3000 obywateli Warszawy. Rzecz jasna, iż była to tylko znikoma część mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Zapał do obrony stał się wśród mieszkańców Warszawy powszechny. Pod Ratuszem, pod Komendą Miasta i pod Ministerium Wojny zbierały się tłumy, domagając się wydania broni. Ale nie było na miejscu nikogo, kto by taką decyzję mógł podjąć. W Ministerium Wojny Poniatowskiego zastępował generał Józef Wielhorski, lecz bez naczelnego wodza nie mógł on o niczym decydować. W Komendzie Miasta siedział pułkownik francuski Saumier, który nie wyruszył z wojskiem tylko dlatego, że był chory. Najwyższa władza państwowa - Rada Stanu - była już w tym czasie w Tykocinie a w jej siedzibie na Krakowskim Przedmieściu przebywał dniem i nocą - nie z racji pełnienia jakiejkolwiek funkcji państwowej, ale ze względu na posiadany wśród ludności autorytet - Julian Ursyn-Niemcewicz. Ci trzej pozostali w Warszawie przedstawiciele władz porozumiewali się ze sobą, ale nie mogli się na nic zdecydować. Wreszcie generał Wielhorski zwrócił się w tej sprawie pisemnie do księcia Poniatowskiego, na co otrzymał natychmiastową odpowiedź, że "o dozbrojeniu cywilów mowy być nie może". Okazało się iż tak, jak społeczeństwo nie dażyło pełnym zaufaniem naczelnego wodza armii, tak on nie ufał mieszkańcom stolicy. Bał się książę Józef, czy uzbrojona ludność nie będzie chciała w krytycznym momencie wpływać na decyzje władz. Często jednak się zdarza, że okoliczności same rozwiązują problemy. 18 kwietnia przybył do Warszawy barką transport broni z magazynów w Toruniu. Kiedy ludność się o tym dowiedziała, tłumnie ruszyła nad Wisłę i bez niczyjego pozwolenia zabrała ponad 1000 karabinów i kilkanaście tysięcy ładunków. Zawiadomiony o tym przez Wielhorskiego książę Józef kazał rozplakatować zarządzenie, iż wszystkie karabiny mają być do wieczora złożone przed arsenałem i że osoby, u których po upływie tego terminu zostanie znaleziona broń, będą pociągnięte do odpowiedzialności. Sporo ludzi do zarządzenia się zastosowało. Z zawiedzioną miną odnosili karabiny i amunicję przed arsenał. Ponad 300 karabinów jednak do magazynu nie wróciło. Ale mylił się książę myśląc, że ci, którzy karabiny zatrzymali, użyją je przeciw władzy. Za kilka dni ponad 300 młodych, uzbrojonych ludzi zgłosiło się ochotniczo do wojska. Utworzono z nich dwie kompanie piechoty. Pewnie, że żołnierzy tych trzeba było odesłać najpierw na przeszkolenie do koszar któregoś z pułków, ale ułatwiło to tworzenie nowych jednostek i uzupełnienie strat poniesionych w walce. Taki panował nastrój wśród mieszkańców Warszawy w pamiętnych dniach kwietnia 1809 roku. Tak jak wojsko czekało na przeciwnika nad raszyńskimi bagnami, tak ludność czekała za wałami obronnymi stolicy. Przed bitwą W dniu 19 kwietnia trębacze batalionowi wcześniej niż zwykle odtrąbili pobudkę. Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy żołnierze zwijali namioty i wkładali na siebie oporządzenie; w ciemności zabłysły setki ogni, na których przygotowywali sobie śniadanie. Nie było w tamtych czasach jeszcze kuchni polowych; żołnierz otrzymywał suchy prowiant i przyrządzał go sobie sam w kociołku, nazwanym w późniejszych czasach z niemiecka "menażką". Wieszał taki kociołek na metalowym trójnogu, zapalał pod nim ogień i tak gotował zalatującą dymem żołnierską strawę. Zapłonęły więc jednocześnie setki obozowych ognisk wokół stawów raszyńskich. Dym przenikał w unoszącą się nad mokradłami mgłę, tworząc nisko wiszącą chmurę. Furierzy, czyli podoficerowie zajmujący się sprawami gospodarczymi w kompaniach, zaczęli zaraz rano tego dnia wydawać wódkę. Starzy żołnierze wiedzieli, co to oznacza. Dawny to był zwyczaj i we wszystkich armiach stosowany, że w czasie wojny żołnierz otrzymywał codziennie wódkę, nie po to, by się alkoholem zamroczyć, ale żeby w zmęczeniu, w czasie bitwy, gdy go trawić będzie gorączka, mógł przepłukać usta. Poza tym w tamtym okresie wódka była najprostszym środkiem dezynfekcyjnym. Dla doświadczonych wiarusów był to znak, że posiłek powinien być obfitszy, bo nie wiadomo, czy prędko będzie okazja, by się znów pożywić. Kiedy po śniadaniu oddziały stanęły w szeregach, oficerowie dowodzący plutonami prowadzili swych żołnierzy do wozów amunicyjnych, gdzie uzupełniano ładunki tak, żeby każdy miał ich 50. Taką ilość naboi na karabin przewidywał regulamin. Ponieważ ładunki były wielkie, do ładownicy mógł ich żołnierz włożyć tylko 10 sztuk; resztę pakował do sakw. Świt zastał wojsko w szeregach, gotowe do przeglądu. Padły komendy dowódców kompanii: - Plutonami równaj się!... Prezentuj broń! A zaraz potem wydawane przez dowódców plutonów: - W prawo równaj się! - Na ramię... broń! - Prezentuj... broń! - Oczy w prawo! Odbierali raporty dowódcy batalionów, później oni składali je dowódcom pułków, aż wreszcie ci meldowali gotowość swych oddziałów do boju generałom dowodzącym na poszczególnych odcinkach. Błyskały przy oddawaniu honorów wojskowych oficerskie szable, rozlegały się gromkie, wykrzykiwane równo przez żołnierzy słowa odpowiedzi na powitania dowódców. Wszyscy oficerowie byli tego dnia w paradnych mundurach, jak na rewię, z orderami na piersiach. Tak nakazywał stary wojskowy obyczaj. O godzinie dziewiątej książę Józef Poniatowski rozpoczął przegląd wojsk. Z Raszyna przybył najpierw w towarzystwie całego sztabu do stojącego w Michałowicach 3 pułku piechoty. Książę Józef miał na głowie ulubione wysokie czako ułańskie, a na ramionach zarzuconą czarną, podbitą futrem burkę. Jak wszyscy oficerowie, ubrany był w mundur paradny; długie granatowe spodnie z amarantowymi lampasami i granatową kurtkę z amarantowym kołnierzem, ozdobionym podwójnym wężykiem generalskim. Na piersiach księcia widniało wiele orderów, a przez ramię miał przewieszoną Wielką Wstęgę polskiego krzyża wojskowego Virtuti Militari. Odebrawszy od generała Biegańskiego raport, książę przekłusował przed frontem batalionów 3 pułku, patrząc żołnierzom w oczy, zawrócił przed środek szeregów, po czym odezwał się: - Towarzysze broni! Tak najczęściej zwracał się książę Poniatowski do żołnierzy. Było w tych jego odezwaniach i jakieś wspomnienie czasów Powstania Kościuszkowskiego, kiedy to Najwyższy Naczelnik kładł nacisk na podkreślenie równości w szeregach wojska, i ukłon w stronę większości oficerów, którzy służyli w Legionach Polskich we Włoszech, gdzie panowały stosunki demokratyczne, wzorowane na zasadach rewolucyjnej armii francuskiej. - Ilekroć razy do Polaków mówić przychodzi w imieniu ojczyzny - mówił książę Józef Poniatowski - tyle pewnym być można wszelkich ofiar, jakich tylko ojczyzna wymaga. Wróg wszedł w granice Księstwa Warszawskiego, w granice skrawka ziemi naszej, na którym z woli cesarza wolność nam została przywrócona. Ten sąsiad, którego przodkowie nasi pod Wiedniem piersiami swymi zasłonili od ostatniej zguby, dziś czyha na naszą, wszystkich nas na dawne jarzmo skazuje. Rząd więc i naród chcą się bronić i odeprzeć niesprawiedliwą napaść: Ufni w Boga i w opiekę Wielkiego Napoleona stawcie odważnie piersi na zasłonę tego, co wolnemu człowiekowi jest najdroższym - swobód i niepodległości waszej. Powiedziawszy to książę Józef ukłonem wojskowym pożegnał żołnierzy i ruszył z miejsca galopem w kierunku Raszyna. Jego świta z generałem Fiszerem na czele pędziła w pewnej odległości za nim. Podobnie odbyło się wszystko przy przeglądzie oddziałów na wzniesieniach za Raszynem. Po przemówieniu do żołnierzy 2 pułku piechoty zwrócił się Poniatowski w języku niemieckim do Sasów, wyjaśniając im, że chociaż przypadnie im walczyć na obcej ziemi, to przecież zmierzą się także z wrogiem i ich ojczyzny. Następnie książę Poniatowski dokonał przeglądu batalionów w Jaworowie, po czym wraz z całym sztabem popędził do batalionów straży przedniej, wysuniętych najdalej w kierunku, skąd miał nadejść nieprzyjaciel. I znów padały komendy, znów oddziały prezentowały broń, i znów książę Józef kłusował przed frontem batalionów, patrząc w oczy tym żołnierzom, którzy pierwsi mieli zetrzeć się z przeciwnikiem. Tu jednak, u wylotu grobli, na polu pomiędzy Falentami Dużymi i Falentami Małymi, naczelny wódz zatrzymał się dłużej. Rozmawiał z generałem Sokolnickim, naradzał się z Fiszerem i Pelletierem, przemierzył kilka razy odległość między pozycjami bojowymi batalionów. Przypuszczalnie w wyniku wymiany uwag generałów o pozycji obronnej straży przedniej siła ognia artyleryjskiego, jaką dysponował Sokolnicki, uznana została za zbyt słabą, gdyż Pelletier wysłał jednego z adiutantów do podpułkownika Redla z rozkazem, ażeby ten przysłał do Falent Małych, do dyspozycji Sokolnickiego, trzy działa z baterii artylerii konnej stojącej w Raszynie. Tak więc siła baterii artyleryjskiej straży przedniej wzrosła do dziewięciu armat. W chwilę później dwóch innych adiutantów popędziło do Falent Małych, aby z rozkazu naczelnego wodza nakazać natychmiastową ewakuację mieszkańców tej wioski, wraz z dobytkiem, do Raszyna i do Michałowic. Wyjechał następnie książę Józef ze sztabem jeszcze około kilometra wzdłuż drogi wiodącej z Tarczyna, by stwierdzić, jakie dojście do pozycji straży przedniej będzie miał nieprzyjaciel. Wracając sztabowcy widzieli, jak w Falentach Dużych wieśniacy w pośpiechu zaprzęgali konie do wozów, ładowali na nie dobytek, wyprowadzali krowy z obór. Wszystko to działo się na tle ogólnego lamentu. Był to pierwszy w czasie tej kampanii widok nieszczęść ludzkich, jakie sprowadza wojna. Dojeżdżając do Raszyna, na grobli spotkali trzy zaprzęgi z działami, zmierzające do Falent Małych. Koła lawet grzęzły w błocie do tego stopnia, że kanonierzy musieli popychać działa. Prowadził te trzy armaty Włodzimierz Potocki, najmłodszy syn targowiczanina i arcyzdrajcy Szczęsnego. Jednak daleko padło jabłko od jabłoni: dziewiętnastoletnia, najmłodsza latorośl zdrajcy przekradła się potajemnie przez kordon graniczny między Księstwem a zaborem rosyjskim, za przyniesione z sobą pieniądze wystawiła kompanię artylerii konnej, a teraz oto podążała groblą na stanowiska straży przedniej, by w walce z najeźdźcą w części chociaż zmazać winy ojca. W tym czasie kiedy książę Poniatowski dokonywał przeglądu wojska polskiego w Raszynie i jego okolicy, z Tarczyna rozpoczynali marsz w kierunku polskiej pozycji Austriacy. Na czele VII korpusu austriackiego posuwała się - jak i w dniach poprzednich straż przednia pod dowództwem generała Mohra. Cała siła tej jednostki, składającej się z przeszło 1000 kawalerii, ponad 4500 piechoty i 12 armat, działała teraz w skupieniu. Tak nakazywało dowódcy austriackiemu doświadczenie, nabyte w pierwszych czterech dniach wojny. Wiedział on już, że wysyłając drobne oddziały huzarów naraża je na ataki takich samych podjazdów kawalerii polskiej, a ze spotkań tych jego żołnierze wychodzili przeważnie z większymi stratami. Trzymał więc Mohr swoje sześć szwadronów kawalerii razem, a wtedy tylko, gdy to było konieczne, wysyłał małe oddziały ubezpieczające i to wyłącznie na odległość wzrokową. Tuż za kawalerią posuwała się piechota; na przedzie słynny pułk Vukassovicha, a za nim dwa pułki Wołochów. W odstępach między pułkami szła artyleria. Mohr rozmieścił ją tak dlatego, żeby móc w każdej chwili otworzyć ogień nie tylko na wprost, ale i w prawo, i w lewo, i w ogóle w każdym kierunku, z jakiego by go Polacy zaatakowali. O godzinę marszu za strażą przednią szła cała dywizja piechoty feldmarszałka Mondeta oraz brygada kawalerii z dywizji feldmarszałka Schaurotha, którą dowodził generał Speth. Razem główne siły korpusu austriackiego liczyły 21000 żołnierzy. Tak więc drogą od Tarczyna w kierunku na Raszyn maszerowało około 26500 wojska, stanowiącego główną siłę uderzeniową VII korpusu austriackiego. Resztę, poza brygadą generała Branowacsky'ego, skierowaną z zadaniem zajęcia Częstochowy, zatrzymał arcyksiążę w odwodzie. W zasadzie odwód ten nie był zbyt liczny, gdyż stanowił tylko dwa pułki kawalerii, z których każdy liczył około 1000 jeźdźców. Miał też Ferdynand w odwodzie pewną ilość artylerii, ale niewielką, ponieważ większość armat była poprzydzielana do poszczególnych oddziałów. Posuwało się więc tej artylerii razem z głównymi siłami austriackimi sporo - 80 dział. Droga z Tarczyna do Raszyna wiodła wtedy przez lasy, toteż Ferdynand rozkazał, aby cała brygada kawalerii generała Spetha podzieliwszy się na pułki ubezpieczała marsz korpusu, tak z prawej, jak i z lewej strony. Ponieważ z meldunków dowódcy oddziału kawalerii działającego na prawym brzegu Wisły, Hoditza, Ferdynand wiedział, że tam, poza załogą twierdzy praskiej, nie ma większego zgrupowania wojska polskiego, a z doniesień majora Gatterburga, posuwającego się na Rawę, dowiadywał się, iż na tamtym kierunku też nie spotkał on silniejszych oddziałów polskich, doszedł więc do wniosku, że wiadomości o skoncentrowaniu wojska polskiego w okolicy Raszyna są prawdziwe. Nakazał więc generałowi Mohrowi marsz wprost na Raszyn, mając nadzieję, iż wstępnym bojem potrafi on rozbić zebrane tam siły polskie. Z oddziałów kawalerii polskiej na przedpolu znajdowały się w tym dniu jeszcze tylko dwa pułki: 1 i 3 strzelców konnych. 6 pułk ułanów Dziewanowskiego cofnął się z Błonia na Wolę, a jeden jego szwadron - zgodnie z rozkazem sztabu - przesunął się między Michałowice i Sokołów dla osłony prawego skrzydła oddziałów generała Biegańskiego. Generał Kamieński z dwoma szwadronami saskimi też wycofał się i zajął pozycję w miejscowości Dawidy, osłaniając lewe skrzydło pozycji obronnej generała Kamienieckiego w Jaworowie. Rożniecki obydwa pułki strzelców konnych miał przy sobie w całości i był zdecydowany wdać się w walkę z postępującymi od Tarczyna oddziałami jazdy straży przedniej Austriaków. Kiedy jednak zobaczył, iż za nieprzyjacielską kawalerią postępuje piechota i że piechoty tej idzie bardzo dużo, zrezygnował z zaatakowania jej, co było zresztą decyzją jak najbardziej słuszną. Obserwując ruchy przeciwnika, Rożniecki wycofywał się tak, jak miał nakazane, to znaczy na Nadarzyn, a później na Michałowice. Taki okrężny kierunek wycofywania się kawalerii nakazał Rożnieckiemu naczelny wódz dlatego, żeby w ostatnim momencie nie zasłaniała ona przedpola polskiej straży przedniej, gdy ta będzie chciała otworzyć ogień artyleryjski na maszerującą kolumnę wroga. O godzinie dwunastej kawaleria polska była już w Michałowicach. Rożniecki udał się natychmiast do Raszyna, gdzie złożył naczelnemu wodzowi dokładny meldunek o tym, jak wygląda sytuacja na przedpolu, po czym otrzymał rozkaz, aby zostawiwszy jeden szwadron z 1 pułku strzelców konnych w Michałowicach, z resztą przesunął się poza Raszyn, na drogę wiodącą do Warszawy. Wojska tego chciał Poniatowski użyć jako odwodu, to znaczy skierować go później na ten odcinek walki, gdzie tego najbardziej będzie wymagała zaistniała w czasie bitwy sytuacja. Od tego czasu trzy bataliony polskiej straży przedniej stały na wprost nieprzyjaciela. Wszystkie one były już w pełnej gotowości bojowej. Z każdego batalionu wydzielone zostały kompanie woltyżerów, których żołnierze rozsypani w tyralierę wysunęli się do przodu, na odległość od dwustu do trzystu metrów, w zależności od tego, jakie możliwości stwarzał teren, i ukrywszy się w zaroślach, w zabudowaniach, poza pagórkami, czekali pojawienia się przeciwnika, by pierwszymi doń strzałami zaalarmować oddziały własne, a następnie wycofywać się, ale nadal strzelać i przeszkadzać wojskom przeciwnika w posuwaniu się do przodu. Pozostałe kompanie, których każdy batalion miał jeszcze osiem, były ustawione na pozycjach w szyku bojowym. Tak w prawoskrzydłowym 2 batalionie 8 pułku, jak i w lewoskrzydłowym 1 batalionie 1 pułku rozstawienie kompanii było najzupełniej zgodne z przepisami regulaminu, to znaczy, że sześć kompanii uszeregowało się plutonami w jednej linii, a po jednej kompanii miały bataliony na skrzydłach, ustawione mniej więcej 50 metrów w tyle za środkową linią bojową. Takie ustawienie batalionu dawało możność - gdyby sytuacja w czasie bitwy tego wymagała - sformowanie czworoboku, który w walce z kawalerią był szykiem najodpowiedniejszym. Plutony stały w płytkich szańczykach, w trzech szeregach. Zestawione po dwa obok siebie, tworzyły tak zwane "dywizje" ogniowe, to znaczy, iż miały prowadzić ogień jednocześnie, na komendę jednego oficera. W takim ustawieniu strzelały tylko dwa szeregi plutonu: pierwszy z pozycji klęczącej, a drugi stając; trzeci szereg ładował karabiny i podawał je szeregowi drugiemu. Poza tym trzeci szereg stanowił jak gdyby odwód plutonu: stojący w nim żołnierze zajmowali miejsca po rannych i zabitych kolegach z dwu pierwszych szeregów. Trochę inne ugrupowanie przyjął 1 batalion 8 pułku piechoty. Ponieważ jego pozycję obronną stanowił skraj wsi Falenty Duże i lasek olchowy, pułkownik Godebski porozstawiał plutony tak, żeby zapewniając im możność współdziałania ogniem, móc nimi jednocześnie dowolnie manewrować w trudnym, zakrytym terenie. Żołnierze straży przedniej czekali na pojawienie się wojska austriackiego z nabitą, gotową do strzału bronią. Ale przeciwnika nie było widać. Mijały długie godziny. Poranna mgła opadła już dawno i przygrzewało wiosenne słońce. Sokolnicki w towarzystwie swego adiutanta raz po raz wyjeżdżał na koniu przed wieś Falenty Duże, podnosił do oka lunetę i obserwował przedpole, na którym nic się nie działo. Bój na przedpolu Falent Arcyksiążę Ferdynand dowiedziawszy się z meldunku generała Mohra, że napotkana kawaleria polska nie przyjęła walki, tylko pośpiesznie się wycofała w kierunku drogi wiodącej przez Nadarzyn do Raszyna, zrozumiał, iż wojska jego znajdują się już bardzo blisko pozycji obronnej Polaków. Przybył więc osobiście do Mohra i stąd wydał pierwsze dyspozycje do zaatakowania wojsk polskich. Według tego rozkazu wojska austriackie miały uderzyć na polską pozycję obronną szerokim frontem, w trzech miejscach jednocześnie. Miało to wyglądać w ten sposób, że gdy główna kolumna wojsk austriackich maszerując z Tarczyna na Raszyn dojdzie do rozwidlenia dróg, generał Civalart z dwoma pułkami piechoty z dywizji Mondeta, które w sumie liczyły 6500 ludzi, skieruje się w prawo, na wieś Jaworów, przeprawi się przez rzeczkę Mrowę, rozbije stojące tam wojsko polskie, a następnie będzie się posuwał wprost na Warszawę. Do tych dwu pułków piechoty Civalart dostał wzmocnienie w postaci czterech szwadronów kawalerii i sześciu dział. Straż przednia, dowodzona przez generała Mohra, miała maszerować wprost na Raszyn. Ponieważ Ferdynand przewidywał, że na tym właśnie kierunku może Mohr natrafić na główne siły polskie, nakazywał, ażeby przypuścił atak gwałtowny, zasypał pozycję polską ogniem artyleryjskim i uniemożliwił dowództwu wojska polskiego przerzucenie jakichkolwiek oddziałów dla wsparcia słabych przypuszczalnie sił pod Jaworowem. Natomiast feldmarszałkowi Schaurothowi Ferdynand polecił zabrać trzy pułki jazdy ze swej dywizji, przydzielił mu cztery kompanie piechoty i jedną baterię artylerii konnej, liczącą sześć armat, i z tym wszystkim kazał przesunąć się na drogę prowadzącą z Nadarzyna do Raszyna. Wzdłuż tej drogi miał się Schauroth posuwać do miejscowości Wypędy, a tam zejść na polną dróżkę prowadzącą w lewo, do Michałowic. Arcyksiążę Ferdynand miał mapę tych terenów i na niej się opierał wyznaczając poszczególnym grupom swych wojsk kierunki natarcia. Mapa była nawet dosyć dokładna, uwidocznione były na niej wszystkie miejscowości, rzeki i drogi, ale nie mógł się z niej austriacki dowódca zorientować, jak te drogi wyglądają, a co najważniejsze, nie wiedział, że nad Mrową ciągnie się szeroki pas bagien. Wydając swym podkomendnym rozkaz, by po przełamaniu obrony polskiej maszerowali wprost na Warszawę, austriacki dowódca okazał się niepoprawnym optymistą. Nie doceniał wojska polskiego. A dziwne to, bo widząc, jak niepełne trzy pułki jazdy polskiej, działając małymi grupami potrafiły znacznie zmniejszyć tempo marszu jego korpusu, powinien był już nabrać jakiego takiego respektu dla przeciwnika. Nabrał go arcyksiążę dopiero po bitwie raszyńskiej. Przegrupowanie oddziałów austriackich na określone rozkazem Ferdynanda kierunki odbywało się na kilka kilometrów przed polską pozycją obronną, pod osłoną lasów, i w zasadzie nie było przez wojsko polskie rozpoznane. Dochodziła godzina druga po południu, kiedy na przedpolu polskiej straży przedniej w kilku miejscach jednocześnie pojawiły się małe grupki kawalerii austriackiej. Rozrzucone w tyraliery kompanie woltyżerskie otworzyły do nich ogień. Austriaccy kawalerzyści cofnęli się natychmiast. Po chwili wyłoniła się z lasu większa ilość jazdy i nawet wydawało się, że zamierza zaatakować, gdyż rozsypana na szerokim odcinku podjechała kilkadziesiąt metrów do przodu, ale kiedy z linii tyraliery polskiej znów posypały się w jej kierunku pojedyncze strzały, wycofała się natychmiast, tak jak poprzednio. I znowu prawie przez pół godziny nic się nie działo. Dla dowódców polskich był to znak, iż przeciwnik poprzez ukazanie swej jazdy starał się ustalić, czy rzeczywiście wojsko polskie zajęło w tym miejscu pozycję obronną. Otwarcie ognia przez tyralierę upewniło go o tym. W pewnej chwili na ciemnym tle ściany lasu w trzech miejscach jednocześnie ukazały się kolumny piechoty. Piechota austriacka była umundurowana na biało, toteż mimo iż od pozycji zajmowanej przez 1 batalion 8 pułku piechoty w Falentach Dużych do skraju lasu było około 600 metrów, Polacy mogli policzyć, ilu żołnierzy idzie w każdym szeregu rozwiniętego plutonu austriackiego. Piechota ta maszerowała trzema kolumnami. Rozwinięte plutony postępowały za sobą w odległości dziesięciu kroków. Na prawym skrzydle każdego plutonu szedł oficer z dobytą szablą. Między kolumnami jechali na koniach oficerowie, dowódcy pułków, batalionów i ich adiutanci. W ciszy, jaka panowała po stronie polskiej, dał się słyszeć daleki odgłos werbli. Jedna z kolumn piechoty nieprzyjacielskiej szła drogą, dwie pozostałe o sto metrów w prawo i w lewo od niej. Po przejściu niewielkiego odcinka czoła wszystkich trzech kolumn nieprzyjacielskich raptownie skręciły, schodząc w lewo od drogi. Było widoczne, iż kierują się one prosto na Falenty Duże i lasek olchowy. Kiedy znów maszerowały prostopadle do pozycji 1 batalionu 8 pułku piechoty, z tyraliery polskiej posypały się w ich kierunku strzały. Chociaż pojedynczy ogień karabinowy nie był w tamtym czasie ani zbyt groźny, ani bardzo skuteczny, widać było, że strzały tyralierów wywoływały zamieszanie w szeregach austriackiej piechoty. Jedna z kolumn zaczęła się łamać, ozwały się jakieś krzyki, ale już po chwili marsz odbywał się dalej, pozornie w spokoju, jak na paradzie, chociaż tyralierzy polscy wciąż strzelali. Już w tych pierwszych minutach bitwy uzewnętrzniła się różnica, i to różnica bardzo zasadnicza, jaka istniała między wojskiem polskim a armią austriacką. Działanie pewnej ilości żołnierzy w szyku luźnym, czyli w tak zwanej tyralierze, było bardzo pożyteczne, jeżeli chodzi o stwarzanie osłony oddziałów zwartych, ale pojedynczo mógł być użyty tylko żołnierz wyrobiony obywatelsko, świadomy tego, o co się bije, zdolny do sumiennego wykonywania wszystkich czynności, nawet będąc pozbawionym bezpośredniego nadzoru oficera. Takim właśnie był żołnierz armii Księstwa Warszawskiego. Pomimo iż najczęściej niepiśmienny, wcielony do wojska z przymusowego poboru, źle ubrany i uzbrojony w nie najlepszą broń, a w dodatku nie otrzymujący miesiącami żołdu, to przecież żołnierz ten znał przyczyny takiego stanu rzeczy i wiedział, o co się bije. Dlatego polscy dowódcy mogli wysunąć przed swe pozycje obronne po jednej kompanii w szyku luźnym, a żołnierze tych kompanii z ukryć zasypywali ogniem zbliżające się kolumny austriackiej piechoty. Będąca zlepkiem narodowościowym armia austriacka nie mogła takiej taktyki stosować. Dowódca austriacki nigdy nie mógł być pewny, czy puszczony pojedynczo w stronę linii przeciwnika żołnierz nie zaryzykuje przejścia na stronę wojsk wrogich cesarstwu, ale jemu obojętnych, a w wielu wypadkach nawet bliskich. Tak działo się przecież we Włoszech, kiedy to z walczących przeciw armii francuskiej wojsk austriackich Polacy z zaboru austriackiego dezerterowali masowo, a później wstępowali do Legionów Polskich. Zbiegali przy okazji Czesi, Słowacy, Włosi i inni. Musieli więc austriaccy dowódcy trzymać żołnierzy w szeregach i ani im przychodziło do głowy, by stosować nowe, zrodzone w armiach narodowych zasady taktyki, które zdały egzamin w rewolucyjnych wojnach francuskich. Dlatego na posuwających się w zwartych kolumnach Austriaków sypał się z polskiej tyraliery pojedynczy ogień karabinowy. W pewnej chwili tempo posuwania się austriaków stało się wolniejsze, a kolumny jak gdyby zaczęły się poszerzać. Obserwując wroga ze swej pozycji obronnej polscy żołnierze wiedzieli, co to znaczy. Przeciwnik zastosował marsz skośny, polegający na tym, że maszerujący na czele kolumny pluton kierunkowy szedł w skos i wolniej, postępujący za nim przyśpieszał kroku i wychodził na równą z nim linię, ale także skośnie, robiąc miejsce następnemu. Posuwając się w ten sposób trzy kolumny utworzyły po kilku minutach trzy linie poprzeczne, najdogodniejszy szyk do walki ogniowej. Jednocześnie z lasu wyjechały oddziały kawalerii i posuwały się wolno do przodu po obydwu stronach piechoty, gotowe w każdej chwili odeprzeć atak na jej skrzydła. W tym samym czasie od wylotu drogi na skraju lasu zaczęły zjeżdżać w lewo zaprzęgi z działami nieprzyjacielskiej artylerii. Pułkownik Godebski, widząc po zmianie szyku w oddziałach przeciwnika, iż zamierza on rozpocząć walkę ogniową, kazał doboszom uderzyć w werble. Był to znak, że tyralierzy prowadząc dalej ogień karabinowy mają się wycofywać na linię swego batalionu. W chwilę później odgłos bębnów dał się słyszeć z prawej strony od miejscowości Janki, co znaczyło, że i pułkownik Sierawski wie, co się dzieje na przedpolu, a zaraz potem z lewej, od Falent Małych, gdzie stał 1 batalion 1 pułku piechoty i polska artyleria. O tym, że z pozycji w Falentach Małych ruchy przeciwnika są widoczne i że znajdujący się tam dowódca straży przedniej, generał Sokolnicki, jest w sytuacji doskonale zorientowany, Godebski otrzymał sygnał przekonywający jeszcze bardziej niż odgłos werbli. Nie ucichło jeszcze bicie w bębny, gdy rozległ się potężny huk, aż zatrzęsły się domki Falent Dużych. To odpaliła jednocześnie cała bateria armat polskich, ustawiona obok dworu w Falentach Małych. Przez chwilę słychać było gwizd lecących pocisków, po czym rozrywając się z suchym trzaskiem poczęły one padać między austriackimi oddziałami, tworząc kilka metrów nad ziemią niewielkie obłoki dymu. Dwa rozerwały się między drugą a trzecią linią piechoty, jeden padł na lewoboczny oddział kawalerii, a reszta wybuchała na skraju lasu, wśród zajmującej tam stanowiska artylerii wroga. Załamały się na chwilę linie austriackiej piechoty, rozległy się krzyki i nawoływania, a oficerowie na koniach pędzili we wszystkich kierunkach. Tylko pierwsza, czołowa linia piechoty austriackiej stała zwarcie, nieporuszona. Chociaż znajdowała się ona jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed linią polskiej tyraliery, a ponad trzysta metrów od pozycji 1 batalionu 8 pułku piechoty, widać było, że gotuje się do otwarcia ognia. I rzeczywiście, po chwili umundurowani na biało piechurzy austriaccy unieśli karabiny do strzału. Na błysk oficerskich szabel, którymi dowódcy podkreślali ustne komendy, w setkach luf karabinowych ukazały się najpierw płomyki, a zaraz potem rozległa się nierówna salwa. Był to ogień skierowany na polską tyralierę, ale pociski padały tuż przed pozycją batalionu w Falentach Dużych. Godebski kazał po raz drugi uderzyć w werble. Tyralierzy wycofywali się biegiem. Kilku z nich raniły austriackie pociski. Dowódca austriacki nie mógł jednak wiedzieć, czy wszyscy tyralierzy polscy cofnęli się na pozycję. Do stanowisk polskiego batalionu dochodziły dalekie odgłosy komend, świadczące, że pierwsza linia nieprzyjacielska gotuje się do oddania drugiej salwy. I w tym właśnie momencie od Falent Małych dał się znów słyszeć huk armat. Widocznie kapitan Sołtyk lepiej tym razem obliczył odległość, gdyż pociski artyleryjskie rozrywały się tuż przed pierwszą linią wroga. Poczęła się wyginać niewzruszona dotychczas linia austriackiej piechoty. Widać ostatnie słowa komend zamarły na ustach oficerów, ponieważ tylko niektóre plutony zdołały wystrzelić. Salwy były nierówne, jakby sypał grochem o ścianę. Po chwili jednak zamieszanie w szykach austriackiej piechoty zostało opanowane. Oficerowie na koniach pędząc wśród szeregów wykrzykiwali coś przeraźliwie. Linie zaczęły się równać, a po kilku minutach lewe ich skrzydła maszerując skośnie, ale w przeciwnym niż poprzednio kierunku, rozpoczęły znów formować z linii bojowej kolumny. Lecz teraz były to kolumny szersze a krótsze. Plutony postępowały po dwa obok siebie. Tak chodziło zazwyczaj wojsko w najbliższej odległości od przeciwnika. Kiedy czoła kolumn znalazły się na linii zajmowanej poprzednio przez polskich tyralierów, pułkownik Godebski wydał komendę: - Ognia dwoma szeregami!... Batalion!... Tuj!... Zaczynaj! Dowódcy kompanii powtórzyli rozkaz pułkownika, po czym oficerowie dowodzący plutonami wydawali komendy już bezpośrednio dla żołnierzy: - Cel!... Na tę zapowiedź pierwsze szeregi żołnierzy klękały, a drugie stojąc podnosiły broń do ramienia. - Pal!... Ponieważ plutony stały cały czas z bronią nabitą, to pierwsza salwa oddana została jednocześnie przez cały batalion. Sześćset pocisków skierowanych w czoła kolumn przeciwnika zachwiało nimi. Z polskich stanowisk widać było wyraźnie, jak tu i ówdzie osuwali się na ziemię żołnierze w białych mundurach. Jednak luki po nich zajmowali zaraz żołnierze z dalszych szeregów. Maszerujące na czołach kolumn plutony podniosły karabiny do ramienia. Postępujące w tyle śpieszyły w prawo i lewo od nich, na linię ogniową. Stojący na pozycji obronnej żołnierze polscy byli w korzystniejszej sytuacji. Po oddaniu pierwszej salwy trzecie szeregi oddawały natychmiast nabite karabiny żołnierzom w drugich szeregach i teraz dla nich rozległy się komendy. - Cel!... Pal! Z polskiej pozycji gruchnęła nowa salwa, wprawdzie o połowę słabsza, jednak kąśliwa, gdyż oddana bezpośrednio po pierwszej i w czasie, kiedy kolumny przeciwnika właśnie zmieniały szyk. Twardy był jednak żołnierz austriacki, mocno musiał być trzymany w ryzach oficerską szpicrutą, skoro mimo takiego ognia od czoła zdolny był do strzelania. Posypały się więc i na polską pozycję pociski. Już wśród pierwszych było kilka trafnych. Padło dwu zabitych, paru odniosło rany. Znów rozległy się komendy dowódców plutonów. - Pluton!... Nabij!... Tuj!... Cel!... Pal! W zasadzie komendy do nabijania i oddawania strzałów odnosiły się tylko do pierwszych dwu szeregów. Trzeci nabijał bez przerwy i podawał broń żołnierzom szeregu drugiego, odbierając od nich jednocześnie karabiny nie załadowane. Oficerowie podawali komendy coraz głośniej, chcąc, by dochodziły one do żołnierzy mimo nieustannego huku. Nad stanowiskami piechoty polskiej już po kilku minutach unosiła się chmura dymu, podobna rozpościerała się nad stojącymi naprzeciw oddziałami austriackimi. Pociski z tamtej strony padały gęsto, chociaż w przeważającej liczbie szły trochę za wysoko i grzęzły w słomianych dachach domów lub ścinały nagie konary olch. Wśród tego gradu kul od Falent Małych przygalopował na koniu generał Sokolnicki i odszukawszy Godebskiego rzekł mu tylko dwa słowa: - Prawa flanka. Pułkownik zrozumiał, co generał chce przez to powiedzieć. Sokolnicki i Godebski znali się doskonale. Niejeden już raz byli razem w ogniu bitewnym, a nawet przeciw temu samemu wrogowi. Dziewięć lat wcześniej mierzyli się już z Austriakami na obcej ziemi, w Niemczech, pod Hohenlinden, gdzie też przeciwnik miał przewagę, a przecież poniósł klęskę. Godebski wiedział, że Sokolnicki zwraca mu uwagę, iż przeciwnik zatrzymany od czoła będzie na pewno próbował zmienić front natarcia i zaatakuje jego pozycję od strony zachodniej, gdzie miał łatwiejszy dostęp gdyż z tamtej właśnie strony prawe skrzydło pozycji Godebskiego nie miało żadnej osłony. Batalion 6 pułku piechoty był zbyt oddalony i nie mógł odciąć drogi przeciwnikowi ogniem karabinowym, gdyby ten próbował rzeczywiście okrążyć pozycję Godebskiego, a armaty zostały mu w ostatniej chwili przed bitwą zabrane. Dowodzący tam pułkownik Sierawski był więc bezradny. Istniała wprawdzie jeszcze inna możliwość, a mianowicie, żeby Sierawski zaatakował kolumnę przeciwnika częścią swych sił w wypadku, gdyby ten zamierzał uderzyć na pozycję Godebskiego od strony lasku olchowego. Ale tego Sierawski zrobić nie mógł, gdyż zasadniczym jego zadaniem było zamykać drogę z Nadarzyna do Raszyna w okolicy miejscowości Janki, a któż mógł wiedzieć, jakie siły nieprzyjaciela mogą wzdłuż tej drogi uderzyć na polską pozycję obronną. Tak więc ze względu na szczupłość sił straży przedniej lasek olchowy na skraju wsi Falenty Duże stał się najsłabszym punktem obrony polskiej, a jednocześnie kluczową pozycją dla Austriaków. Bo tak już jest na wojnie, że co jest dla jednej strony złe, to dla drugiej musi być dobre, co jednej przeszkadza, drugiej pomaga, co jednej utrudnia, to drugiej ułatwia wykonanie zadania. Austriacy odkryli ten słaby punkt polskiej obrony i o lasek olchowy na skraju Falent Dużych toczyły się mordercze walki. Przechodził on kilka razy z rąk do rąk, a poszycie tego niewielkiego lasku zaległy setki trupów tak austriackich, jak i polskich. Walki te rozegrały się znacznie później, gdyż tymczasem pierwsza linia piechoty austriackiej stała około stu pięćdziesięciu metrów przed najbardziej do przodu wysuniętą pozycją Godebskiego, a z obu stron raz po raz rozlegały się salwy broni ręcznej. Nie było kwestią przypadku, że właśnie Godebski z jednym batalionem swego pułku zajmował tę z góry na zagładę skazaną pozycję. Gdy tylko wojska stanęły w Raszynie, zgłosił się on do szefa Sztabu Generalnego, Fiszera, meldując, iż pułk jego chce "mieć pierwsze miejsce w boju". Przed samą bitwą, kiedy Polacy czekali na ukazanie się przeciwnika, Godebski mówił do swych żołnierzy: - Jesteśmy pułkiem ósmym, ale po bitwie musimy być pułkiem pierwszym w wojsku naszym; nie według numeru, ale z uwagi na męstwo i ofiarność, jaką wykazać winniśmy. Głęboko musiało zapaść w żołnierskie serca napomnienie pułkownika, gdyż stali na pozycji obronnej jak mur, mimo iż raz po raz kule nieprzyjacielskie wyrzucały z szeregów po kilku. Gdy tylko Sokolnicki odjechał, od skraju lasu odezwały się armaty austriackie. Huk ustawionych tam 12 dział targnął powietrzem. Ale austriaccy bombardierzy kiepsko ocenili odległość; pierwsze pociski przeszły nie tylko nad Falentami Dużymi, ale także ponad pozycją w Falentach Małych i padały w stawy raszyńskie. Dowódcy austriaccy spostrzegli jednak błąd w swych obliczeniach, gdyż kilka minut później znów zagrały ich działa, a pociski poczęły padać na pola orne między Falentami Dużymi a Falentami Małymi. Artyleria polska w tym czasie milczała. Generał Pelletier był w Raszynie, gdy padły pierwsze strzały. Wsiadł natychmiast na konia i błotnistą groblą przyjechał na stanowisko polskiej baterii. Wiedział on, że przy olbrzymiej przewadze przeciwnika artylerzystom polskim nie wolno marnować pocisków. Zasięgnął od generała Sokolnickiego informacji, jak wygląda ugrupowanie wroga, jakąś chwilę obserwował pole walki przez lunetę, po czym zsiadł z konia i sam zaczął nacelowywać działa. Przechodził od jednego do drugiego, spełniał czynności za kanonierów, a gdy już wszystkie dziewięć nacelował, dał znak kapitanowi Sołtykowi. Pelletier nie mówił po polsku, nie mógł więc osobiście wydać komendy. Sołtyk wykrzyknął dla całej baterii: - Pal!... Kanonierzy przytknęli lonty do podsypek prochu u wlotu luf. Rozległ się huk straszliwy. Dziewięć armat zatrzęsło się i wstecznym ruchem zakryło głębiej w ziemię. Ze swojej wysuniętej pozycji żołnierze 1 batalionu 8 pułku piechoty lepiej niż artylerzyści wiedzieli, jakim specjalistą był generał Pelletier. Trzy pociski padły na drugą linię austriackiej piechoty, reszta chwilę później rozrywała się na skraju lasu, gdzie stała nieprzyjacielska artyleria. Widząc zamieszanie w szeregach austriackich Godebski dał rozkaz, by plutony wzmogły ogień. Rozlegały się więc jedna po drugiej salwy "dwuplutonów", to znów grzmiało ich po kilka jednocześnie, zlewając się w potężny, nieprzerwany huk. Ucho żołnierza z odgłosów bitwy poznaje intencje działających w oddaleniu lub na innych odcinkach dowódców oddziałów, zrozumiał więc i Pelletier, dlaczego 1 batalion 8 pułku piechoty wzmógł ogień. Wiedział, że Godebski chce nim przytłoczyć przeciwnika w momencie, gdy w szeregach jego zaczyna się łamać dyscyplina. Polecił więc Sołtykowi, ażeby prowadzić ogień z sześciu dział polowych na skraj lasu, na stanowiska austriackiej artylerii, a sam zajął się nacelowywaniem armat baterii artylerii konnej, skierowując ogień na linie piechoty, stojącej naprzeciw Falent Dużych. Sołtyk wydawał komendy swoim kanonierom: - Nabij!... Cel!... Pal! I znów rozległ się huk rozsadzający kanonierom bębenki w uszach. W chwilę później młodziutki kapitan Potocki wydał komendę dla obsług armat, które nacelowywał Pelletier: - Pal!... Niejeden raz w tej bitwie generałowie walczyli jak szeregowi żołnierze, ale początek dał temu mały, ruchliwy Francuz. Pelletier nie odchodził od dział; zabłocony, spocony biegał od jednego do drugiego, porozumiewał się z artylerzystami na migi, a po każdym odpaleniu przykładał na chwilę lunetę do oka, by sprawdzić czy pociski padają w cel. Już po kilkunastu minutach to przykładanie lunety do oka było bezcelowe. Bałwany dymu wciąż gęstniały nad stanowiskami polskiej artylerii, gryząc w oczy kanonierów. Zapach prochu drażnił drogi oddechowe. Mimo to bateria prowadziła ogień bez przerwy. Trudno było określić, czy pociski skierowywane na skraj lasu, na pozycję artylerii austriackiej, były celne, ale te z trzech dział, prowadzących ogień na linie piechoty, trafiały niemal idealnie. Gdy tylko austriackim oficerom udało się zewrzeć szeregi, wyrównać i oddać jedną lub co najwyżej dwie salwy, już poprzedzane złowrogim świstem padały w ich szeregi pociski dział polskich, rozrywały się, zabijając i raniąc dziesiątki żołnierzy w białych mundurach. Wzmógł się w tym czasie także ostrzał polskiej pozycji obronnej przez artylerię austriacką. I chociaż wciąż jeszcze większość pocisków padała na orne pola między Falentami Dużymi a Falentami Małymi, to jednak coraz częściej rozrywały się one nad zabudowaniami i w lasku olchowym, tuż na zapleczu żołnierzy 1 batalionu 8 pułku piechoty. Od któregoś pocisku zapalił się jeden dom. Godebski kazał natychmiast dowódcy kompanii woltyżerskiej, tej, która wcześniej w tyralierskim szyku osłaniała jego pozycję, ażeby z żołnierzami swymi ugasił pożar. Nim jednak woltyżerzy zdołali się z tym uporać, od następnej serii pocisków austriackich zapaliło się kilka innych domów. W tym samym czasie dziesiątki armatnich kul posypały się też na lasek olchowy. Już się polskim dowódcom wydawało, że przeciwnik odkrył słaby punkt ich obrony i że po huraganowym ogniu na pozycję 1 batalionu 8 pułku piechoty przypuści szturm na wieś i lasek, gdy nagle w liniach piechoty nieprzyjacielskiej zauważyli jakiś ruch. Po chwili z prawego skrzydła tych linii zaczęła się formować kolumna marszowa, która schodząc w prawo - przez co wydostała się z zasięgu ognia pozycji Godebskiego - posuwała się wprost na stanowiska 1 batalionu 1 pułku piechoty i artylerii polskiej na skraju wsi Falenty Małe. Równolegle z kolumną piechoty przesuwał się prawoskrzydłowy oddział jazdy austriackiej, która do tej pory nie była jeszcze przez generała Mohra użyta w walce. Gdy prawoskrzydłowy pułk austriackiej piechoty zbliżył się na odległość czterystu metrów od pozycji w Falentach Małych, znowu, jak poprzednio, otworzyli nań ogień woltyżerzy rozsypani w tyralierę. Dowódca austriacki rzucił przeciw tyralierze kawalerię. Dwa szwadrony huzarów, rozwinąwszy się ruszyły cwałem na tę wątłą linię pojedynczych żołnierzy. Jedni woltyżerzy nastawiali przeciw jeźdźcom bagnety, inni rzucili się do ucieczki. W tej właśnie chwili z baterii polskiej posypały się kartacze. Sokolnicki z Pelletierem dobrze to obliczyli. Szarżująca jazda nieprzyjacielska została zasypana kartaczowym żelastwem. Konie stawały dęba, jeźdźcy spadali, rozległy się krzyki ludzi i rżenie rannych zwierząt. Dostało się na pewno od tych kartaczy i własnym woltyżerom; kilkunastu ich zostało na grząskiej ziemi, a nikt przecież nie sprawdzał, czy dosięgły ich huzarskie szable, czy padli od własnych kartaczy. Ale atak nieprzyjacielskiej jazdy, który mógł mieć dla polskiej pozycji w Falentach Małych, być może, bardzo groźne następstwa, załamał się. Po komendzie swych oficerów jeźdźcy zawrócili i zatrzymali się dopiero pod samym lasem. Na maszerującą wciąż kolumnę piechoty generał Sokolnicki kazał otworzyć ogień karabinowy. I znów, jak wcześniej Godebski, tak teraz dowodzący 1 batalionem 1 pułku piechoty, podpułkownik Woliński, wydał rozkaz: - Ognia dwoma szeregami!... Batalion!... Tuj!... Zaczynaj! I znów powtórzyli to, jak nakazywał regulamin, dowódcy kompanii, po czym rozległy się komendy dowódców plutonów: - Pluton!... Tuj!... Cel!... Pal! Zagrzmiały jednocześnie salwy skierowane w przeciwnika, który nie zdążył jeszcze uformować linii ogniowej. Padały dalsze komendy: - Tuj!... Cel!... Pal! W tej samej prawie chwili, gdy rozległa się ta druga, cichsza, gdyż oddana tylko przez trzecią część żołnierzy salwa, ryknęły działa i na nieprzyjacielską piechotę posypały się kartacze. Dowódcy austriaccy, nie mogąc w tych warunkach sformować linii batalionowych, zaczęli prowadzić ogień plutonami, w bezładnym szyku, po to tylko, żeby utrudnić przeciwnikowi strzelanie. Żołnierze z polskiej pozycji widzieli, jak od skraju lasu, gdzie znajdowało się stanowisko obserwacyjne generała Mohra, przypędził do kolumny austriackiej oficer, zbliżył się do jadącego też konno dowódcy i za chwilę Austriacy zaczęli się pośpiesznie cofać. Równocześnie zaczęły się też cofać linie piechoty z przedpola pozycji Godebskiego. Wśród bagien Jaworowa Generał Mohr był zdziwiony przebiegiem pierwszej godziny walki. Zdziwiło go w pierwszym rzędzie to, że trzy jego pułki piechoty, i to pułki najlepsze z wchodzących w skład VII korpusu, zostały zatrzymane ogniem z pozycji polskiej w Falentach Dużych, gdzie - co łatwo było osądzić na pierwszy rzut oka nie mogło się znajdować więcej niż dwa bataliony wojska. Nie uwierzyłby Mohr na pewno, gdyby mu wtedy powiedziano, iż był tam tylko jeden batalion, i to nie najsilniejszy, gdyż liczący niepełne 800 ludzi. Wprawdzie przeciwko jednemu żołnierzowi w obronie trzeba wystawić trzech w ataku, ale i przy takiej zasadzie żołnierzy polskich na skraju Falent Dużych była garstka w porównaniu z liczącą 4500 ludzi piechotą Mohra. Austriacki generał zdawał sobie sprawę z tego, jak wielka w tym wszystkim była rola polskiej artylerii, która nie ilością oddawanych strzałów, ale celnością ognia trzymała w miejscu linie jego piechoty. Ponieważ stanowiska baterii polskiej łatwo było rozpoznać, poza ciągłym ostrzeliwaniem ich ze swoich armat Mohr postanowił skierować na nie jeden pułk piechoty i jeden huzarów. Spodziewał się, że nagła szarża kawalerii może utorować drogę piechocie, a gdyby tej udało się zmusić do milczenia polską baterię, uporanie się z piechotą zajmującą pozycję na skraju wsi Falenty Duże nie przedstawiałoby już żadnych trudności. Lecz kiedy padły pierwsze strzały z tyraliery polskiej, wiedział już Mohr zapewne, że manewr ten się nie powiedzie. Później kartacze na szarżujących huzarów i ogień broni ręcznej na postępującą piechotę austriacką musiały go już w przeświadczeniu tym upewnić, skoro natychmiast rozesłał adiutantów z rozkazami dla swych oddziałów, by się cofnęły. Generał Mohr był zbyt doświadczonym dowódcą, żeby ryzykować natarcie na pozycję przeciwnika, nie znając dokładnie jego sił. Rozkazał więc, żeby tylko artyleria prowadziła wzmożony ogień tak na Falenty Duże, jak i na Falenty Małe, natomiast kawalerię trzymał w pogotowiu, by ją rzucić do boju wówczas, gdyby Polacy postępowali za cofającą się austriacką piechotą. Natychmiast wysłał meldunek o sytuacji do arcyksięcia Ferdynanda, który znajdował się przy dywizji feldmarszałka Mondeta, gdzieś na drodze do Tarczyna. Kurier znalazł arcyksięcia kilka kilometrów w tyle, opodal rozwidlenia dróg, gdy udzielał ostatnich instrukcji generałowi Civalartowi, którego wojska w sile dwu pułków jazdy, dwu piechoty i baterii artylerii posuwały się już w kierunku Jaworowa. Przeczytawszy meldunek Mohra, Ferdynand odprawił kuriera, a po chwili w towarzystwie szefa swego sztabu, pułkownika Bruscha, i adiutanta korpusu, pułkownika Neipperga, przyjechał na miejsce z którego Mohr dowodził strażą przednią. Po przybyciu na skraj lasu naprzeciw Falent dowódca VII korpusu austriackiego musiał już zrozumieć, że jego pewność siebie i przekonanie, iż marsz na Warszawę przypominać będzie bardziej powrót z manewrów niż działania wojenne, były iluzją. To, co zobaczył na polu walki swej straży przedniej, było dlań na pewno zaskoczeniem. Dowódcom pułków trudno było doprowadzić do ładu wykrwawione w niespełna godzinnej walce oddziały. Na otwartej przestrzeni między lasem a stanowiskami batalionów polskich, w miejscach, gdzie stały poprzednio jego pułki prowadząc walkę ogniową, zalegały dziesiątki żołnierzy austriackich, których białe mundury odznaczały się wyraźnie na szarym tle błotnistych pól. W tym czasie sanitariusze chodzili z noszami po polu walki, zbierając ciężko rannych, w czym z pozycji polskich nikt im nie przeszkadzał. Kanonadzie artylerii Mohra odpowiadały armaty polskie, i to odpowiadały skutecznie. Mógł się o tym arcyksiążę przekonać spojrzawszy na stanowiska baterii. Tu rozbite działo, dalej trupy kilku kanonierów z jego obsługi, a prócz tego zniszczone jaszcze amunicyjne, zabite konie i wielu rannych żołnierzy. Zaskoczenie arcyksięcia Ferdynanda było tym większe, że wprawdzie spodziewał się on napotkać silniejszy opór Polaków na tym właśnie kierunku, ale w żadnym wypadku nie w tym miejscu, nie przed stawami raszyńskimi, nie na pozycji, z której jedyną drogą odwrotu dla polskich oddziałów była wąska grobla. Wydawało się to arcyksięciu dziwne, ale przecież skutki godzinnej walki były aż nadto widoczne. Polecił więc Mohrowi, żeby stopniowo przesuwał swą artylerię na inne stanowiska dla zmuszenia przeciwnika do nowego wstrzeliwania się; nakazał trzymać pułki w gotowości do podjęcia natarcia na nowo, zapowiedział natychmiastowe przysłanie jeszcze dwunastu dział z dywizji feldmarszałka Mondeta, które miały zasypywać polskie pozycje ogniem, ale jednocześnie nakazywał czekać, gdyż spodziewał się, iż o wszystkim zadecyduje natarcie Civalarta na Jaworów. Arcyksiążę Ferdynand był pewny, że jeżeli tam uda się przełamać obronę Polaków i przejść na ich tyły, to będą oni zmuszeni wycofać się bez walki w obawie przed okrążeniem i odcięciem im drogi odwrotu w kierunku na Warszawę. Tak sobie kalkulował austriacki arcyksiążę; zgodne z tą kalkulacją były jego rozkazy, w wyniku których na odcinku Falent zapanował na jakiś czas spokój. Wzmagał się tylko ostrzał artyleryjski, a po przybyciu owych dwunastu armat z dywizji Mondeta zdawało się, że przytłoczy on pozycje polskie. Jaworów dziś jeszcze jest małą wsią. Wtedy, w 1809 roku, liczył zaledwie trzydzieści "dymów", czyli obejść gospodarskich, skupionych wokół niewielkiego folwarku, należącego do tegoż właściciela co i dwór w Falentach. Zabudowania stały po obu stronach wiejskiej drogi, ciągnącej się od Raszyna na Dawidy i dalej przez Pyry do Opacza nad Wisłą. Generał Kamieniecki zajął pozycję obronną w taki sposób, że 2 batalion 1 pułku piechoty okopał się w płytkich szańczykach frontem do ciągnącego się wzdłuż Mrowy pasa bagien. 2 batalion 8 pułku piechoty rozstawił cztery kompanie, na przedłużeniu linii bojowej batalionu 1 pułku, a pozostałe pięć rozlokował bardziej w lewo na skraju wsi i nieco cofnięte do tyłu, by mogły łatwo zmienić front w wypadku natarcia nieprzyjacielskiego od strony miejscowości Dawidy. Bataliony te nie wysunęły przed siebie kompanii w luźnych szykach z tej przyczyny, że teren na to nie pozwalał. Naturalną osłoną ich stanowisk bojowych były bagna. W Dawidach znajdował się generał Kamieński z dwoma szwadronami kawalerii saskiej. Dla sześciu dział Kamieniecki kazał przygotować stanowiska na lewym, wschodnim skraju wsi, i to w taki sposób, by mogły one prowadzić ogień zarówno na wprost, to znaczy wzdłuż drogi prowadzącej na Tarczyn, jak i w lewo, w kierunku wsi Dawidy. Taką przezorność nakazywało dowódcy działanie na skrzydle ugrupowania obronnego. Zaraz po przybyciu na pozycję pod Jaworowem Kamieniecki kazał rozebrać mostek na Mrowie, będący jedynym przejściem przez rzekę na odcinku czterech kilometrów. Aczkolwiek Mrowa jest rzeczką wąską, mimo to wtedy, w okresie wiosennym, stanowiła trudną do przebycia przeszkodę, tym trudniejszą, że szeroki pas bagien czynił niedostępnymi jej brzegi. Kiedy po godzinie drugiej po południu od strony Falent dały się słyszeć pierwsze strzały artyleryjskie, na przedpolu pozycji polskiej pod Jaworowem panował idealny spokój. Spokojnie było i wtedy, gdy walka rozgorzała tam na dobre i gdy żołnierze Kamienieckiego na tle huku armat obydwu stron słyszeli rozlegające się raz po raz salwy broni ręcznej. Ze wsi Dawidy przypędził generał Kamieński, by się naradzić z Kamienieckim, co im wypadnie robić, gdyby przeciwnikowi udało się zepchnąć grupę Sokolnickiego z Falent i zaatakować główną linię obrony polskiej w Raszynie, a gdyby oni na swej pozycji pod Jaworowem nie byli atakowani. Generałowie ustalili, że w takiej sytuacji Kamieniecki z całym batalionem 1 pułku i połowa batalionu 8 pułku oraz czterema działami przesunąłby się w kierunku Raszyna, by zaatakować Austriaków z boku, a Kamieński cofnąłby swoje dwa szwadrony jazdy z Dawidów do Jaworowa i pozostałby na miejscu z połową batalionu 8 pułku i dwoma działami. Wszystkie te obliczenia okazały się jednak wkrótce całkowicie niepotrzebne, gdyż na drodze wiodącej od Tarczyna pojawiły się pierwsze drobne grupy jazdy austriackiej. Łatwo było domyślić się, iż są to patrole czołowe większej kolumny kawalerii. Posuwała się ta jazda w skupieniu wzdłuż drogi. Świadczyło to, że nie jest w stanie poruszać się na polach obok drogi ze względu na grząski teren. Przez lunety, przy użyciu których dowódcy polscy obserwowali przedpole, można już było rozpoznać, iż są to żołnierze jednego z pułków huzarów. Wskazywały na to przerzucone przez lewe ramię dołmany, czyli suto szamerowane kurtki, będące charakterystycznym szczegółem umundurowania pułków huzarskich. Generał Kamieniecki nakazał dowódcy swej artylerii, aby ogień czterech dział strzelających granatami skierował na drogę, na odległość ośmiuset metrów, natomiast pozostałe dwa kazał nabijać kartaczami; te ostatnie miały prowadzić ogień na wprost, kiedy czoło jazdy przeciwnika znajdzie się tuż nad rzeczką. Po chwili na horyzoncie ukazała się długa kolumna jazdy, postępująca zwarcie, podobnie jak patrole czołowe, ściśnięta na wąskiej drodze. Można było ocenić, iż posuwa się tej kawalerii pułk, a może trochę więcej. Czołowe patrole, liczące w sumie około trzydziestu żołnierzy, doszedłszy do rzeczki zatrzymały się, czekając widocznie na zbliżenie się całej kolumny. Dowodzący artylerią polską na pozycji pod Jaworowem kapitan Jaźwiński chciał otworzyć do nich ogień z dział strzelających kartaczami, ale generał Kamieniecki powstrzymał go. Chodziło mu o to, aby postępująca w tyle kolumna zbliżyła się na taką odległość, na jakiej ogień nacelowanych armat będzie skuteczniejszy. Takie czekanie na zbliżenie się przeciwnika i zwlekanie z otwarciem ognia jest zawsze sprawdzianem opanowania żołnierzy. Linia piechoty także gotowała się już do rozpoczęcia walki ogniowej, ale Kamieniecki i dowódcom batalionów nakazał czekać. Dopiero kiedy kolumna pułku huzarów zbliżyła się na odległość, na jaką były nastawione działa, generał dał rozkaz do otwarcia ognia. To, co zaczęło się dziać na przedpolu po oddaniu pierwszej salwy artyleryjskiej, wykazało, że austriackie dowództwo nie może absolutnie myśleć o powodzeniu ataku na tym odcinku. Kolumna pułku huzarów rozerwała się na kilka członów. Część puściła się galopem do przodu, a część gwałtownie zawracała na wąskiej drodze, w wyniku czego powstawał tumult i zamieszanie. Ci, których spłoszone konie zniosły w bok od drogi, poczęli grzęznąć w bagnie. Jeszcze tragiczniej wyglądała sytuacja tuż nad brzegiem Mrowy, dokąd dotarły czołowe patrole jazdy nieprzyjaciela. Pociski kartaczowe rozerwały się w samym centrum tej grupy. Kilku huzarów momentalnie osunęło się na ziemię. Konie rozpierzchły się na boki od drogi, zanurzając się natychmiast do kolan w bagnie. Co przytomniejsi jeźdźcy zeskakiwali z wierzchowców i zapadając się w błocie usiłowali wydostać się na twardszą powierzchnię drogi. W tym właśnie czasie gruchnęła pierwsza salwa karabinowa, siejąc spustoszenie wśród austriackich huzarów. Jeźdźcy, którym udało się cały czas utrzymać konie na drodze, rzucili się do ucieczki. Na placu pozostało ponad dwudziestu zabitych, kilkunastu ciężko rannych, a także kilka koni, które stały pośród bagien unieruchomione, zapadając się stopniowo coraz głębiej. Gdy ostatni kawalerzyści austriaccy zniknęli za horyzontem, generał Kamieniecki kazał jednemu z plutonów piechoty oddać kilka salw, by skrócić mękę nieszczęśliwych zwierząt. Po tych paru minutach walki na odcinku Jaworowa zapanował znów spokój. Dowódcy polscy myśleli, że przeciwnik zrezygnował z natarcia na tym kierunku, ponieważ wąska droga, którą jedynie mogły się wojska austriackie posuwać, nie rokowała im najmniejszych szans powodzenia. Widocznie jednak Civalart był innego zdania, gdyż po pewnym czasie, z daleka, od miejscowości Podolszynie, odezwała się jego artyleria. Nie był to na razie ogień zbyt skuteczny, pociski padały przeważnie z dala od pozycji batalionów polskich, ale dowodziły one, iż przeciwnik zamierza podjąć następną próbę uderzenia na linię obronną, a ogniem artyleryjskim chce utorować drogę grupie uderzeniowej. Po pewnym czasie na przedpolu oddziałów polskich ukazała się nieprzyjacielska piechota. Nie posuwała się ona jednak drogą, którą wcześniej postępowała kawaleria, lecz maszerowała równolegle do pasa bagien, w kierunku wschodnim, jak gdyby z zamiarem przejścia Mrowy z dala od lewego skrzydła pozycji polskiej i zaatakowania jej z tamtej strony. Generał Kamieniecki wydał artylerii rozkaz skierowania ognia na tę kolumnę. Ze względu na sporą odległość trudno było komukolwiek orzec, czy pociski dział polskich były celne. W każdym razie ostrzał artyleryjski nie przeszkodził kolumnie piechoty austriackiej w marszu. Wysłał więc Kamieniecki swego adiutanta do generała Kamieńskiego w Dawidach, aby ten starał się ustalić zamiary przeciwnika. Przeciwnik nadal jednak miał zamiar dokonać przełamania obrony polskiej właśnie na odcinku Jaworowa. Upewnił się o tym generał Kamieniecki w momencie, kiedy na drodze, którą niedawno uciekła w popłochu kawaleria, ukazała się inna kolumna piechoty. Wojsko to szło ściśnięte na wąskiej drodze, bez żadnego ubezpieczenia, zdane tylko na wsparcie własnej artylerii, która bez przerwy prowadziła zupełnie niecelny ogień. Widocznie Civalart nie miał pojęcia, jakie siły polskie znajdują się na trudno dostępnej pozycji pod Jaworowem albo wykonywał rozkaz arcyksięcia Ferdynanda na ślepo, nie licząc się ani z możliwościami, ani z ponoszonymi stratami. Ponieważ postępująca drogą kolumna piechoty nie mogła się rozwinąć w linię ogniową, Kamieniecki rozkazał przypuścić ją na najbliższą odległość i otworzyć ogień dopiero wtedy, kiedy jej czoło znajdzie się nad rzeczką. Nie wiadomo, co myślał austriacki dowódca pchając się na oślep na polską pozycję obronną, w każdym razie musiał być przygotowany na szybki odwrót, gdyż w chwili, kiedy ze stanowisk polskiej piechoty padły pierwsze salwy, kolumna austriacka zaczęła się pośpiesznie cofać. Utrudnioną sytuację miały tylko dwa czołowe plutony wroga, które zdążyły przejść przez rzeczkę. Kamieniecki rzucił przeciw nim kompanię woltyżerską z 2 batalionu 1 pułku piechoty. W tej chwili stała się rzecz zaskakująca. Kiedy kompania woltyżerów z najeżonymi bagnetami ruszała przeciw żołnierzom austriackim, ci zaczęli rzucać karabiny i podnosić ręce do góry. Tak więc, kiedy pierwszy raz w tej bitwie miało dojść do walki wręcz, Polacy wzięli kilkudziesięciu jeńców. Wyjaśniło się też zaraz, dlaczego ci żołnierze austriaccy tak łatwo, bez walki, oddali się do niewoli. Byli to Polacy z Galicji, wcieleni przymusowo do wojska austriackiego. Okazało się, iż cały pułk, który przed chwilą posuwał się wzdłuż drogi, w kierunku pozycji polskiej, a teraz wycofywał się pośpiesznie, pułk noszący imię poległego kilka lat wcześniej w wojnie z Francją generała De Ligine, w przeważającej części składał się z Polaków i stale stacjonował we Lwowie. Spotkali się więc nad Mrową Polacy w mundurach dwu walczących z sobą armii. Galicjanie mieli miny wystraszone, a może i trochę zawstydzone, chociaż nie ich winą był los Polaków żyjących w rozdartym przez wrogów kraju. Wśród wziętych do niewoli żołnierzy austriackich było dwu oficerów, jeden Austriak, a drugi Polak, pochodzący z arystokratycznej rodziny galicyjskiej, hrabia Łoś. Z tym ostatnim był największy kłopot - nie chciał oddać szpady, wykrzykiwał, iż jest cesarskim oficerem i że miejsce wszystkich Polaków powinno być przy boku Austrii, a nie w przymierzu z Francją. Na tle spokojnego zachowania się szeregowych żołnierzy, którzy na pewno już dawno postanowili oddać się do niewoli przy najbliższej okazji, zachowanie się oficera wzbudziło niesmak u wszystkich świadków zdarzenia. Wcieleni przymusowo do wojska austriackiego szeregowcy, jeżeli nawet nie przechodzili do bratnich wojsk z entuzjazmem, to w każdym razie z uczuciem ulgi, że nie będą już musieli bić się ze swymi, za sprawę austriackiego państwa. Natomiast służący zawodowo w zaborczej armii oficer nawet przed ludźmi w polskich mundurach manifestował swą lojalność wobec austriackiego cesarza. Na szczęście tacy Polacy z Galicji należeli do wyjątków. Generał Kamieniecki kazał odprowadzić jeńców do sztabu w Raszynie. Nie wiadomo, z kim Łoś rozmawiał w sztabie, jak się tam zachowywał i czy też zachęcał do opowiadania się po stronie monarchii Habsburgów. W każdym razie sprawa obecności żołnierzy polskiej narodowości w szeregach VII korpusu austriackiego znalazła jeszcze tego samego dnia odbicie w specjalnym zarządzeniu naczelnego wodza. Generałowie dowodzący poszczególnymi grupami wojska polskiego otrzymali pismo Poniatowskiego, w którym nakazywał on, żeby "nie traktować jak najeźdźców i nieprzyjaciół braci naszych Galicjanów, którzy w armii cesarskiej smutną dla nich wojskową powinność odbywają". Austriacy nie powtórzyli już próby natarcia na pozycję generała Kamienieckiego od czoła. Dwie rejterady, raz kawalerii, a następnie piechoty, przekonały widocznie Civalarta, że na tym odcinku nie można liczyć na rozstrzygnięcie. Około godziny czwartej generał Kamieniecki otrzymał od generała Kamieńskiego meldunek, że postępująca w kierunku wschodnim kolumna piechoty austriackiej przeszła Mrowę w miejscowości Dąbrówka i posuwa się na Dawidy, a na pewno pójdzie dalej i na Jaworów. Kamieński donosił, że jest tej piechoty dwa bataliony, które należą do pułku wołoskiego, ale nie posiadają ani wsparcia artylerii, ani osłony kawaleryjskiej. Kamieniecki rozkazał, aby jazda saska obserwowała ruchy przeciwnika, a gdy ten osiągnie Dawidy, żeby się wycofała na Jaworów możliwie bez walki. Później wszystko rozwijało się tak, jak przewidywał Kamieński. Piechota austriacka doszła do miejscowości Dawidy, stoczyła krótkotrwałą walkę ze znajdującą się tam jazdą saską, ale dalej nie była w stanie podejść. Ogień dział polskich trzymał te dwa bataliony przeciwnika w bezpiecznej odległości, aż do czasu, kiedy wieczorem walki ucichły. Jednak te dwa bataliony piechoty wołoskiej sprawiły tyle, że polska pozycja pod Jaworowem znajdowała się w stałym zagrożeniu, artyleria zmuszona była do prowadzenia ciągłego ostrzału Dawidów, a i bataliony piechoty musiały być bez przerwy w gotowości do odparcia ewentualnego ataku wroga. Ponieważ jednak bateria artylerii austriackiej ostrzeliwująca polską pozycję z rejonu miejscowości Podolszynie została po pewnym czasie skierowana na odcinek naprzeciw Falent, pod Jaworowem panował względny spokój. Arcyksiążę szuka rozstrzygnięcia Arcyksiążę Ferdynand d'Este przebywał cały czas przy straży przedniej, oczekując z niecierpliwością na wiadomości od Civalarta. Liczył on wciąż jeszcze, że pod Jaworowem, na bocznym kierunku działań, wojskom austriackim uda się złamać obronę Polaków. Niepokoiły go jednak dochodzące od Jaworowa odgłosy walki. Nie wiedział, co to ma oznaczać, że ile razy huk armat zaczynał wskazywać, iż bój się rozwijał i zdawałoby się przybierał na sile, to zaraz potem następowała stagnacja, działa cichły. Kiedy po raz drugi kanonada w tamtym kierunku gwałtownie umilkła, Ferdynand myślał, że jest tam już po wszystkim. Ale Civalart nie przysyłał meldunku o przejściu Mrowy. Wiadomości, jakie w końcu austriacki dowódca otrzymał o działaniu grupy Civalarta, nie wprowadziły go w zachwyt. Nieudana próba ataku kawaleryjskiego, załamanie się natarcia piechoty, strata stu kilkudziesięciu ludzi, a w dodatku oderwanie się dwu batalionów piechoty wołoskiej, z którymi łączność została całkowicie zerwana - wszystko to nie mogło napawać optymizmem, a wręcz przeciwnie, przekonało Ferdynanda, że plan przełamania obrony polskiej właśnie pod Jaworowem był nierealny i że na tamtym odcinku nie należy już więcej szukać rozstrzygnięcia bitwy. Jeszcze gorsze wiadomości nadchodziły od feldmarszałka Schaurotha. Ta lewoboczna grupa wojsk austriackich działała opieszale i wyszła na trakt Nadarzyn - Raszyn z wielkim opóźnieniem, mniej więcej w tym czasie, kiedy naprzeciw Falent dobiegła już końca pierwsza faza walki. Później posuwała się powoli, a dowódca stwierdziwszy obecność wojska polskiego koło miejscowości Janki nakazał zatrzymanie się, a tylko artyleria od czasu do czasu oddawała kilka strzałów armatnich na pozycję polską, nie mając zresztą najmniejszego pojęcia, ile wojska polskiego tam się znajduje. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji, po naradzie z Mondetem i Mohrem Ferdynand postanowił, iż będzie szukał rozstrzygnięcia bitwy na odcinku środkowym, na kierunku, gdzie działała jego straż przednia, to znaczy naprzeciw Falent. Była godzina pół do czwartej po południu, kiedy arcyksiążę wydał rozkazy. Przede wszystkim nakazał ściągnięcie na pozycję naprzeciw Falent armat, które przedtem znajdowały się przy grupie Civalarta, oraz 24 dział poprzydzielanych do jednostek dywizji piechoty feldmarszałka Mondeta. Bombardowanie pozycji polskich zaczęło nie 12, jak początkowo, i nie 24, jak później, lecz 51 armat austriackich. Biorąc pod uwagę szerokość odcinka, jakiego bronił generał Sokolnicki, na każde sto metrów przypadały trzy armaty austriackie. Pozycje obronne polskich batalionów w Falentach znalazły się pod huraganowym ogniem artylerii. Wszystkie prawie zabudowania w Falentach Dużych stały w płomieniach. Palił się także dwór w Falentach Małych. Granaty nieprzyjacielskie rozrywały się przed szańcami, poza nimi, a wiele padało wprost w szeregi batalionów. Na długo przed rozpoczęciem drugiego natarcia Austriaków 1 batalion 8 pułku piechoty miał już ponad stu zabitych i ciężko rannych. W 1 batalionie 1 pułku piechoty sytuacja była trochę lepsza, ale miał on również duże straty. Bateria artylerii polskiej, z której tylko sześć dział mogło prowadzić ogień na odległość 1500 metrów, początkowo nawiązała równorzędną walkę ogniową z artylerią austriacką, nadrabiając liczebną nierówność celnością strzałów, lecz teraz została przytłoczona nawałą ogniową przeciwnika. Odkrył już Ferdynand słaby punkt obrony polskiej, toteż wydając rozkazy do natarcia oddziałami piechoty, kazał skierować pułk Vukassovicha w lewo od Falent Dużych, ażeby uderzył na tę część 1 batalionu 8 pułku piechoty, która zajmowała pozycję obronną na skraju lasku olchowego. Jednocześnie od czoła, wprost na palącą się wieś miał postępować generał Pfleicher z pułkiem piechoty, który dotychczas nie brał udziału w walce. Tak więc po huraganowym przygotowaniu artyleryjskim na batalion Godebskiego miało uderzyć pięć batalionów austriackich. Z wydanych przez arcyksięcia Ferdynanda rozkazów wynikało, że po wyparciu wojska polskiego z pozycji najbardziej wysuniętej do przodu należy kolejno likwidować oddalone od siebie pozycje obronne oddziałów polskich. Rapsod o wodzu i żołnierzach Generał Sokolnicki odgadł zamiar przeciwnika, toteż po uzgodnieniu ze znajdującym się bez przerwy przy baterii generałem Pelletierem rozkazał, aby trzy działa zmieniły stanowiska ogniowe, przesuwając się kilkaset metrów w prawo, poza wylot grobli, skąd będą mogły prowadzić ogień na wprost do kolumn austriackich, gdy te zaczną się posuwać na prawy skraj pozycji Godebskiego. Zmiana stanowisk artyleryjskich odbywała się pod morderczym ogniem przeciwnika. Błotnista ziemia była już zryta nieprzyjacielskimi pociskami, a wciąż, raz za razem wstrząsały powietrzem nowe wybuchy. Konie nie mogły ruszyć zaprzęgów z miejsca, koła grzęzły w błotnistej ziemi. Kanonierzy, biegając nerwowo w chmurze dymu, wydzierali się jeden przez drugiego, zagłuszając rozkazy oficerów. Armata, która pierwsza zeszła z dotychczasowego stanowiska, po przebyciu paru zaledwie metrów została trafiona. Trzech kanonierów z jej obsługi padło. Działo w jednym momencie stało się kupą żelastwa. Dwie pozostałe armaty udało się jednak wspólnym wysiłkiem ludzi i koni przetoczyć na wskazane przez Sokolnickiego miejsce. W kilka minut były one znów gotowe do prowadzenia ognia. Zbliżała się godzina czwarta, gdy kanonada austriacka zaczęła stopniowo tracić na nasileniu. Dla dowódców polskich był to niezawodny znak, że nieprzyjaciel rzuci teraz do ataku piechotę. Sokolnicki, który ani na chwilę nie schodził z konia, popędził na pozycję Godebskiego, by sprawdzić, czy batalion w Falentach Dużych, stojąc cały czas pod morderczym ogniem przeciwnika, nie załamał się moralnie i czy będzie zdolny do odparcia ataku wroga. Ale żołnierze 8 pułku piechoty stali w gotowości; osmoleni dymem pocisków, duszący się od wyziewów palących się tuż na ich zapleczu domów, ale z nabitymi karabinami i bagnetami na broni. Popatrzył generał na tkwiących w raszyńskim błocie żołnierzy, do tego i owego zagadnął coś szorstko - jak to miał w zwyczaju - spotkawszy Godebskiego zażartował, iż jak chciał, tak ma "pierwsze miejsce w boju", po czym odjechał w kierunku Falent Małych. Była punktualnie godzina czwarta, kiedy na przedpolu pozycji Godebskiego ukazały się kolumny piechoty przeciwnika, posuwające się jednocześnie z dwu kierunków. Od czoła, tą drogą, którą dwie godziny wcześniej szła piechota austriackiej straży przedniej, postępował teraz pułk piechoty noszący imię dawniejszego swego dowódcy Davidovischa, a liczący 3000 żołnierzy. Wprost na lasek olchowy posuwała się 2-tysięczna kolumna złożona z dwu batalionów pułku Vukassovicha. Razem stanowiło to 5000 piechoty. Pułki austriackie maszerowały z rozwiniętymi sztandarami, przy biciu werbli, jak gdyby z przeświadczeniem, że po kanonadzie, jaka poprzedziła ich atak, wypadnie im tylko dokonać formalności i wyprzeć Polaków z zajmowanych pozycji. Austriacy posuwali się kolumnami poszerzonymi, po dwa plutony obok siebie, z czego można było wnioskować, iż nie zamierzają wcale formować linii ogniowej, a postanowili oczyścić wieś i lasek z wojska polskiego walką wręcz, bagnetami. Tak odczytał zamiar wroga na pewno i pułkownik Godebski, ale liczył, że uda mu się zmusić przeciwnika do walki ogniowej, toteż rozkazał, żeby kompanie zajmujące stanowiska na skraju lasku zmieniły front. Sytuacja była inna niż przed dwiema godzinami, toteż dowódca zastosował inną taktykę prowadzenia ognia. Ponieważ przeciwnik posuwał się zdecydowanie, trzeba go było zatrzymać ogniem zmasowanym, salwami oddawanymi co prawda w dłuższych odstępach czasu niż przy prowadzeniu ognia plutonami i na pewno mniej skutecznymi, ale bardziej demoralizującymi przeciwnika. Gdy kolumny austriackiej piechoty zbliżyły się już na odległość strzału, Godebski wydał komendę: - Batalion, nabij!... Ognia półbatalionami!... Prawe pół batalionu!... Tuj!... Cel!... Pal! Gruchnęła salwa trzystu pięćdziesięciu pocisków, a Godebski komenderował już identycznie dla drugiego półbatalionu. Po każdej salwie kolumny nieprzyjacielskiej piechoty zatrzymywały się wprawdzie na moment, ale zaraz ruszały znów do przodu. Z polskiej pozycji było widać, że każda salwa wyrywała z austriackich szeregów dziesiątki żołnierzy, lecz mimo to zbliżały się one coraz bardziej, jakby ogień ośmiuset polskich karabinów nie robił na nich żadnego wrażenia. Pułk Vukassovicha nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy z dwu polskich armat, które na krótko przedtem zmieniły stanowiska, posypały się nań kartacze. Kiedy kolumny austriackie zbliżyły się już na odległość około stu kroków od pozycji 1 batalionu 8 pułku, Godebski wydał rozkaz: - Nabijanie dowolne!... Nabij! A w chwilę później: - Ściśnij szeregi! Żołnierze wiedzieli, co to znaczy. Nabity dowolnie karabin miał być gotowy do oddania strzału w ostatnim momencie przed uderzeniem bagnetem. Natomiast komenda "ściśnij szeregi" była zapowiedzią, że już wkrótce, gdy tylko nieprzyjaciel zbliży się jeszcze bardziej, oni wyjdą ze swych płytkich szańców, by zewrzeć się z wrogiem w walce wręcz, by walczyć już tylko bagnetem, kolbą karabinu i czym się da. Kiedy Austriacy zbliżyli się na odległość już tylko trzydziestu kroków, po obu stronach panowała wrzawa, uniemożliwiająca komenderowanie batalionem przez jednego człowieka. Wyszkoleni oficerowie wiedzieli jednak, co mają robić. Rozległy się komendy: - Do boju broń!... Naprzód!... Podwójny krok!... Marsz! Na słowo "marsz" stojące wciąż w trzech szeregach plutony wyskakiwały przed szańce i starając się utrzymać równanie w szeregach, z pochylonymi bagnetami, podwójnym krokiem, to znaczy truchcikiem, wykonując sto stąpnięć na minutę wychodziły przeciwnikowi na spotkanie. Z obydwu stron padały ostatnie strzały, a zaraz po nich pierwsze szeregi natarły na siebie bagnetami. Po chwili już prysły wszelkie szyki, zaczęła się kotłowanina, rozległy się przeraźliwe krzyki i nawoływania, komendy oficerów odbiegały daleko od przewidzianych regulaminem, a stały się raczej okrzykami dodającymi animuszu żołnierzom, bijącym częściej kolbą niż bagnetem, tak na odlew, po chłopsku. Przedpole polskiej pozycji zasłało się trupami. Padali żołnierze w białych mundurach i piechurzy ubrani na granatowo, nieraz jeszcze na ziemi spleceni nienawistnym uściskiem walki. Po kilku minutach batalion polski zaczął jednak ustępować. W walce wręcz ilość żołnierzy decyduje o wszystkim. W otwartym polu nie pomoże męstwo ani siła. Fala postępującej do przodu piechoty austriackiej wgniatała się w szeregi broniących swej pozycji żołnierzy polskich. Mimo iż nikt nie wydał rozkazu do cofania się, polscy żołnierze znaleźli się z powrotem nad swymi szańcami. Musieli je przebywać skacząc, żeby przeciwnik nie dopadł ich w niekorzystnej sytuacji, górując z wysokości usypanego przez nich samych wału ziemi. Obie części batalionu cofały się jednocześnie: ta, która stała wcześniej na skraju wsi Falenty Duże, i ta osłaniająca lasek olchowy. W tej fazie walki nikt już nie dowodził. Żołnierze oderwawszy się od przeciwnika na kilka kroków nabijali broń i strzelali, biorąc za cel odznaczające się w ciżbie białe mundury piechurów austriackich. W lepszym położeniu byli ci, którzy znaleźli się wśród nie całkiem spalonych zabudowań. Kryjąc się za węgłami resztek domów, zasypywali podchodzących Austriaków pociskami. Niektórym oficerom udało się zebrać przy sobie po kilku żołnierzy i strzelać ogniem zbiorowym. Dlatego też na tym odcinku Austriacy postępowali powoli, płacąc wielkimi stratami za każdy krok do przodu. W lasku żołnierzom polskim nie udało się oderwać od wroga. Austriaccy piechurzy postępowali za nimi krok w krok torując sobie drogę bagnetami. Artyleria austriacka, nie bacząc, iż jej ogień razi także własnych żołnierzy, nie przestawała strzelać. Pociski armatnie ścinały konary, gałęzie, a nawet całe drzewa. W szeregach rozlegały się bez przerwy straszliwe jęki, przekleństwa i złorzeczenia. W gęstwinie drzew dym utrzymywał się dłużej, pełzał bliżej ziemi, a sceny rozgrywające się w jego kłębach potęgowały uczucie grozy. Dopiero na skraju lasku, tam gdzie gęstwina zaczęła się przerzedzać, kompaniom 8 pułku udało się odskoczyć od przeciwnika i w jednej chwili znaleźć się tuż nad stawem, niedaleko grobli. Austriaccy żołnierze doszedłszy do skraju lasku zatrzymali się. Widocznie dowódcy spostrzegli, iż zapędzili się trochę za daleko, że pod osłoną drzew muszą zaczekać do nadejścia posiłków. Do ostrożności skłoniły ich przede wszystkim dwie stojące na prawo od grobli raszyńskiej armaty polskie, które zaraz po wydostaniu się oddziałów polskich na wolną przestrzeń zaczęły ostrzeliwać skraj lasku kartaczami. Do stojącej przez chwilę w bezładzie grupy żołnierzy 8 pułku przypadł Sokolnicki i klnąc kazał Godebskiemu natychmiast uporządkować te kompanie i wykonać kontruderzenie na lasek. Wykrzykiwał stary generał, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jeżeli przeciwnik zdąży wzmocnić jeszcze jednym lub dwoma batalionami oddziały, które opanowały lasek, i jeżeli następnie dotrą one do grobli, to cała straż przednia znajdzie się w "worku", gdyż odcięta jej zostanie droga odwrotu. Zbroczeni krwią i obryzgani błotem żołnierze stawali w szeregach, ale widocznie z przerażonych ich twarzy pułkownik Godebski odczytał, że żadna siła nie zmusi ich do wejścia po raz drugi do tego zadrzewionego piekła, gdyż poprowadził zmniejszone ogromnie cztery kompanie wprost między zabudowania wsi, licząc że pod osłoną bijącej się tam wciąż jeszcze drugiej części batalionu będzie mógł zaatakować z boku Austriaków zajmujących lasek. Dobra to była myśl, tym bardziej że działa polskie strzelające na skraj lasku nie pozwalały piechocie austriackiej wyjść z zarośli, tylko że Godebski nie wiedział, jak wygląda sytuacja wśród dymiących wciąż jeszcze zabudowań wsi. A we wsi, niestety, nie było lepiej niż trochę wcześniej w olchowym lasku, tyle tylko, że Austriacy postępowali tam znacznie wolniej. Wchodzące między resztki zabudowań kompanie zmuszone były wdać się natychmiast w walkę z nacierającym przeciwnikiem. Pewnie, że poprawiło to trochę położenie, gdyż Austriacy widząc idące przeciw nim w zwartym szyku oddziały zaczęli się cofać. Ale nie zmieniało to położenia. Lasek znajdował się nadal w ręku Austriaków i stamtąd mogło nastąpić uderzenie wroga, odcinające polskim oddziałom wejście na groblę. Godebski zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka spoczywała na tym jednym i mocno już wykrwawionym batalionie. Toteż zarówno on, jak i właściwy dowódca batalionu, podpułkownik Łaszewski, zachęcali żołnierzy do wytrwałości i przez cały czas znajdowali się tam, gdzie wrzał najgorętszy bój. W samym środku wsi stał jeden jedyny budynek nie tknięty przez pożar. Był to spichlerz dworski. Usadowiła się w nim spora grupa piechoty austriackiej i strzelała do kontratakujących Polaków. Godebski wskazał ten ocalały budynek kilkunastu grenadierom i sam jadąc na koniu poprowadził ich w tamtą stronę. Z wietrzników w dachu spichlerza posypały się strzały. Od pierwszej serii padł pod Godebskim koń. Pułkownik, mimo iż wcześniej już raniony bagnetem w nogę, wydostał się spod konia i pieszo, razem z grenadierami rzucił się do drzwi spichlerza. Gdy padła druga seria pocisków, Godebski otrzymał postrzał w piersi. Nie była to rana śmiertelna, ale nie mógł już dalej dowodzić. Grenadier Arsianowski i sierżant grenadierów, Żurawski, obaj też ranni, podtrzymując pułkownika odprowadzali go do tyłu, w kierunku grobli, mając nadzieję, iż uda im się dojść do punktu opatrunkowego w Raszynie. Godebski zatrzymał się jednak pod gradem kul, kazał wezwać do siebie podpułkownika Łaszewskiego i formalnie przekazał mu dowództwo. O ciężkim ranieniu pułkownika dowiedział się natychmiast cały batalion, gdyż przecież kompanie były skupione w opłotkach kilku chałup. Wieści takie nie wpływają dobrze na żołnierzy. Czują się zaraz oni pozbawionymi opieki, a pociski przeciwnika wydają im się jeszcze bardziej niebezpieczne, skoro dosięgają nawet dowódców. Toteż, mimo że podpułkownik Łaszewski wrócił natychmiast do plutonów będących w bezpośredniej styczności z przeciwnikiem, impet, z jakim żołnierze 8 pułku stawiali nieprzyjacielowi opór, zmalał, znowu powstało wśród nich zamieszanie, podobne temu, jakie przeżyli zaraz na początku drugiego natarcia Austriaków. Zaczęli się cofać. W sztabie polskim, który miał stałą łączność z generałem Sokolnickim, wiedziano o ciężkiej sytuacji, jaka powstała na pozycji straży przedniej. Gdy tylko przyjechał jeden z adiutantów z meldunkiem, iż przeciwnik opanował lasek olchowy, a częściowo także wieś Falenty Duże, Poniatowski i Fiszer postanowili pojechać tam osobiście. Ponieważ jednak w tym właśnie czasie do Poniatowskiego przybyło z Warszawy kilku dopiero co mianowanych naczelników powstań, czyli wyższych urzędników państwowych, którzy mieli nadzorować pobór i ochotniczy zaciąg do wojska w poszczególnych województwach i powiatach, książę Józef poprosił Fiszera, aby na razie on udał się na pozycję straży przedniej, a sam obiecał przyjechać zaraz po załatwieniu sprawy. U wylotu grobli generał Fiszer natrafił właśnie na moment, gdy jakiś młody chirurg opatrywał pułkownika Godebskiego. Okazało się, że wprawdzie kula przeszła na wylot, uszkodziwszy dwa żebra, ale niemal pod samą pachą, wobec czego rana nie była groźna i należało przede wszystkim zatamować krew. Godebski był najzupełniej przytomny, informował szefa sztabu o wszystkim, co się działo na jego pozycji w czasie ostatniej godziny, a nawet zapowiadał, że po opatrzeniu przez lekarza wróci do batalionu. Fiszer przypomniał tylko Godebskiemu, iż jako ranny musi wykonywać rozkazy chirurga, i pogalopował dalej. Przybywszy na miejsce, szef sztabu przekonał się jednak, że sytuacja jest już trochę inna, niż ją określał ranny Godebski. Kompanie 1 batalionu 8 pułku piechoty nie wytrzymywały natarcia przeważających sił przeciwnika i znowu cofały się w kierunku wylotu grobli. Wśród zabudowań wsi były już tylko luźne grupki żołnierzy polskich, wobec czego Pelletier ostrzeliwał te zgliszcza dwiema ze swych armat. Generał Sokolnicki osobiście nadzorował porządkowanie będących w rozsypce kompanii, by je pchnąć do kolejnego kontruderzenia. Jednak tym razem nie była to już łatwa sprawa. Batalion był zdziesiątkowany. Poległo kilkunastu oficerów, wielu było rannych. Spośród szeregowych żołnierzy mało już było takich, których by nie drasnął pocisk lub nie dosięgło ostrze bagnetu wroga. Ogromna jednak musiała być karność tych żołnierzy, skoro w takim stanie, po przeszło godzinnej walce wręcz stawali znów w szeregach, ładowali karabiny, pochylali bagnety do ataku. Fiszer jednym rzutem oka ocenił sytuację. Kilkoma skokami konia znalazł się na czele batalionu i okrzykiem poderwał żołnierzy do przodu. Wydarli się piechurzy z gęstego błota z furią, podobną do tej, jaka ich ogarnęła na początku bitwy. Przeraźliwym okrzykiem dodawali sobie animuszu. Po chwili byli znów wśród zgliszcz wieśniaczych domów. Generał Pelletier, który z oddali widział wszystko, przeniósł głębiej ogień armat ostrzeliwujących wieś, by nie razić własnych oddziałów. Jakimś nadludzkim wysiłkiem oficerowie utrzymywali żołnierzy w zwartych szeregach, a nawyk chyba sprawił, że plutony współdziałały między sobą i gdy jeden zatrzymywał się na chwilę, by oddać salwę, sąsiedni posuwał się kilka kroków do przodu, torując sobie drogę bagnetami. Generał Fiszer znajdował się cały czas na czele. Kiedy batalion 8 pułku doszedł do środka wioski czy raczej do środka zgliszcz, które rano jeszcze były wioską, Fiszer podzielił los Godebskiego. Wszystko stało się niemal tak samo, najpierw padł pod nim koń, a ledwie się generał spod niego wygrzebał, ugodzony został pociskiem karabinowym. Żołnierze znieśli rannego szefa sztabu z placu boju. W chwili kiedy zdawało się, że batalion 8 pułku piechoty odzyska w końcu teren wioski Falenty Duże, a następnie będzie mógł zaatakować przeciwnika kryjącego się w zagajniku, Sokolnicki dojrzał, iż od skraju lasu, spoza stanowisk nieprzyjacielskiej artylerii, posuwają się niezliczone szeregi piechoty. Było jasne, iż dowódca strony przeciwnej chce wykorzystać powodzenie swych oddziałów i na teren przez nie zdobyty wprowadza świeże, nie zużyte jeszcze w walce wojska. Piechotę tę można było powstrzymać tylko z pozycji, jaką na początku bitwy zajmował 1 batalion 8 pułku piechoty. Ale pozycja ta była stracona. Między zabudowaniami wsi wciąż jeszcze znajdowali się Austriacy i nie było wielkich nadziei, żeby wykrwawione resztki batalionu polskiego zdołały ich stamtąd wyprzeć przed nadejściem dalszych oddziałów wroga, a cały lasek olchowy był w posiadaniu Austriaków. Stary generał zrozumiał, że teraz będzie już musiał wprowadzić do boju na tym odcinku 1 batalion 1 pułku piechoty, stojący dotychczas na pozycji w Falentach Małych. Nim jednak zdążył wydać rozkaz podpułkownikowi Wolińskiemu, u wylotu grobli ukazał się pędzący od strony Raszyna książę Józef Poniatowski w otoczeniu kilkunastu sztabowców i adiutantów. Sokolnicki w kilku słowach wprowadził księcia w sytuację. Poinformował go też o zamiarze uderzenia na lasek 1 batalionem 1 pułku. Poniatowski nie wyjmując z ust krótkiej fajki rozejrzał się po polu walki i widocznie zaakceptował myśl Sokolnickiego, gdyż ruszył galopem w kierunku batalionu Wolińskiego. Podobno wszyscy będący w pobliżu myśleli, że pewnie naczelny wódz zechce powiedzieć kilka słów do żołnierzy albo może udzielić jakichś wskazówek podpułkownikowi Wolińskiemu. Dlatego zapanowało zdziwienie, gdy książę dojechawszy do skraju pozycji batalionu zeskoczył z konia, rzucił wodze luzakowi, zdjął podbitą futrem burkę i umieścił ją na siodle, po czym bez słowa wziął z rąk pierwszego z brzegu żołnierza karabin i stanął na jego miejscu. Na chwilę tylko wyjął książę fajkę z ust, kiedy zwracając głowę, tak by głos jego w bitewnym zgiełku mogli usłyszeć przynajmniej żołnierze najbliższych plutonów, krzyknął: - Za mną, bracia! Nie była to przewidziana regulaminem komenda, ale żołnierze wiedzieli, o co chodzi. Pluton, w którego szeregu stanął książę Józef, ruszył jak na placu musztry, zataczając z miejsca pół obrotu w prawo. Poszły za jego przykładem drugi, trzeci i następne. Z linii bojowej uformowała się kolumna. Dobosze uderzyli w werble. Pluton czołowy uszedł kilkanaście kroków, nim pozostający wciąż w siodłach oficerowie zdali sobie sprawę z tego, co zaszło. Pierwszy zeskoczył z konia Sokolnicki, podbiegł do czoła kolumny i zajął miejsce w szeregu obok Poniatowskiego. Po chwili znalazł się obok nich Pelletier, który widząc nadjeżdżającego księcia odszedł po raz pierwszy tego dnia od swych armat. Zeskakiwali z wierzchowców po kolei starsi oficerowie sztabowi i ci najmłodsi, wymuskani spadkobiercy historycznych imion, którzy jeszcze prochu nie wąchali, ale którym los dał szczęście przejść chrzest bojowy w takiej kompanii. Wszyscy odbierali karabiny z rąk szeregowców i zajmowali ich miejsca. Kolumna przeszła równym krokiem przez zorane nieprzyjacielskimi pociskami pole i po kilku minutach czoło jej osiągnęło skraj lasku. Musieli się zdziwić austriaccy piechurzy widząc idących przeciw nim z pochylonymi bagnetami takich kapiących od srebra i złota żołnierzy. Ale bardziej jeszcze musiała ich zadziwić furia, z jaką nacierali. Z taką wściekłością przeciwnika nie zetknęli się na pewno jeszcze nigdy. Uderzenie polaków było tak gwałtowne, że nie dawało przeciwnikowi możliwości walki. Pierwsze szeregi piechoty austriackiej wgniatały się w następne i wdeptywały je w błoto. Ogień ucichł zupełnie. Obie strony walczyły tylko bagnetami. Oficerowie polscy wyprowadzali stopniowo plutony na równą wysokość z czołowym, żeby oczyścić z Austriaków cały zagajnik. Woliński, który musiał dowodzić batalionem, mimo iż w szeregach jego w tym czasie walczył sam naczelny wódz, skierował dwie kompanie w zabudowania wsi dla wsparcia bijących się tam jeszcze żołnierzy 1 batalionu 8 pułku. Rezultat natarcia polskiego był taki, że w kilka minut zarówno wieś, jak i lasek olchowy były wolne od nieprzyjaciela. Żołnierze austriaccy uciekali w popłochu. Kilkudziesięciu padło, wielu dostało się do polskiej niewoli. Paniczny odwrót oddziałów w lasku i ze spalonej wsi zatrzymał kolumny nieprzyjacielskie maszerujące im na pomoc. Pola między wsią i zagajnikiem z jednej a lasem z drugiej strony roiły się od austriackiej piechoty. Kapitan Sołtyk, który pod nieobecność generała Pelletiera sam dowodził baterią artylerii, skierował tam ogień wszystkich dział. Z odzyskanej dawnej pozycji 1 batalionu 8 pułku piechurzy prowadzili już ogień z broni ręcznej. Tak więc po trzech godzinach walki wszystko było tak jak na początku bitwy, tylko że z obydwu stron zasłały już pole bitwy setki trupów, setki żołnierzy odniosło rany, pociski armatnie zniszczyły ogromną ilość wszelakiego sprzętu, a wojska, które brały udział w walce przez cały czas, były już krańcowo wyczerpane. Po wyparciu Austriaków z lasku i wsi książę Józef wsiadł na podprowadzonego mu przez luzaka konia. Dosiadali też swych wierzchowców członkowie jego sztabu i powoli odjeżdżali w stronę Raszyna. Nie wiadomo, czy książę Józef już wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że w tym lasku olchowym, na który prowadził atak, walcząc z karabinem w ręku dokonał czegoś znacznie większego niż wyparcia Austriaków, że bijąc bagnetem w pierś wroga przełamywał jednocześnie barierę, jaka go dzieliła od żołnierzy, którymi dowodził, i od społeczeństwa, dla którego był dotychczas obcy. Prawdopodobnie nie przypuszczał, że po bitwie raszyńskiej przejdzie do legendy, ponieważ w czynie tym nie było nic z pozy, gdyż to, co zrobił, było naturalne, wynikło z zaistniałej sytuacji. Toteż odchodził do swych obowiązków naczelnego wodza jak gdyby nic szczególnego nie zaszło, a na odjezdnym przypomniał jeszcze tylko Sokolnickiemu, żeby powstrzymywał przeciwnika, jak długo to będzie możliwe, ale żeby z nastaniem zmroku wycofał oddziały na pozycję główną. Po odzyskaniu przez Polaków lasku olchowego i wsi Falenty Duże w sztabie austriackim zapanowała konsternacja. Arcyksiążę Ferdynand widząc ze swego punktu obserwacyjnego wycofywanie się jego oddziałów, nie wiedział w pierwszej chwili, co to ma znaczyć. Nie spodziewał się jakiegoś silniejszego kontruderzenia Polaków, chociażby z tego powodu, że słuchowo, to znaczy na podstawie wzmożonego ognia artyleryjskiego, jaki z reguły poprzedza każdy atak, nic podobnego nie można było przewidywać. Skoro jednak Polacy przeprowadzili atak bez przygotowania, i to przeprowadzili tak, że piechota austriacka uciekała ze wsi i z lasku jak rozpędzona zgraja dzieci, to iluż ich tam jest? Takie pytanie stawiał sobie austriacki wódz i austriaccy sztabowcy, ale ani rusz nie mogli na nie znaleźć odpowiedzi, gdyż zaistniała sytuacja nie dawała się w ich pojęciu w żaden sposób pogodzić z tym, co wiedzieli o skoncentrowanych w okolicy Raszyna wojskach polskich. Na ogół wszyscy dowódcy w swych kalkulacjach uwzględniają bitność żołnierza, ale uwzględniają ją w pewnych tylko, mieszczących się w ich pojęciach granicach. Austriaccy sztabowcy doszli do przekonania, że najwidoczniej Polacy wysunęli przed groblę raszyńską większość swych sił, a poza stawami i na skrzydłach zostawili tylko drobne oddziały. Po takim wniosku Ferdynand wysłał kuriera do stojącego bezczynnie przed miejscowością Janki feldmarszałka Schaurotha, żeby ten wzmocnił ostrzał artyleryjski na polską pozycję, zamykającą drogę z Nadarzyna do Raszyna, i żeby później, kiedy zobaczy nacierające na tę pozycję od strony wschodniej inne oddziały, zaatakował jednocześnie całą swą siłą. Tymi innymi oddziałami miały być dwa bataliony piechoty z pułku De Ligne, które kilka godzin wcześniej podejmowały nieudaną próbę przełamania obrony polskiej pod Jaworowem. Wysyłając do boju te dwa bataliony, arcyksiążę chciał wbić klin między pozycję polską w Falentach a stanowiska obronne w okolicy Janek. Tak pocięta linia obrony jest zawsze łatwiejsza do przełamania. Poza tym austriacki dowódca liczył, że po uporaniu się z wojskiem polskim znajdującym się w Jankach będzie mógł zaatakować oddziały broniące się w Falentach z boku, od strony zachodniej. Miało to nastąpić oczywiście tylko w takim przypadku, jeżeli strona polska sama wcześniej nie opuści pozycji w Falentach, gdyż musiałaby mieć bardzo wielkie siły, żeby jednocześnie odpierać ataki czołowe i natarcie na skrzydło. Wojskom swym, znajdującym się naprzeciw pozycji polskiej w Falentach, Ferdynand nakazał trzymać Polaków w ciągłym szachu, prowadzić ogień artyleryjski oraz ostrzał z broni ręcznej, ale na razie nie posuwać się do przodu, aż dopiero wyjaśni się sytuacja w Jankach. Ferdynand liczył teraz na to, co się stanie w Jankach i w Michałowicach, tak jak wcześniej na działanie Civalarta w Jaworowie. Odwrót - śmierć Godebskiego Była godzina piąta trzydzieści po południu, kiedy pułk piechoty austriackiej De Ligne wyruszył ze skraju lasu i obchodząc z daleka pozycję polską w Falentach Dużych kierował się na Janki. Ze stanowisk polskich widać było maszerującą kolumnę piechoty, ale posuwała się ona poza zasięgiem ognia karabinowego. Powiadomiony o tym Sokolnicki kazał ostrzeliwać ją z dwu dział artylerii konnej, które zajmowały stanowiska ogniowe na prawo od grobli. Kapitan Potocki oddał w tamtą stronę kilka strzałów, ale pociski z lekkich armat nie były w stanie przeszkodzić w marszu kolumnie, posuwającej się w odległości prawie tysiąca metrów. Tak więc mimo trudnego, błotnistego terenu i ostrzału artyleryjskiego pułk De Ligne zbliżał się do stanowisk 1 batalionu 6 pułku piechoty. Pułkownik Sierawski widział ze swego stanowiska manewr oskrzydlający grupę polską w Falentach i wiedział, że kolumna nieprzyjacielska kieruje się na jego pozycję, ale był bezradny. Sam nie rozporządzał ani jedną armatą, natomiast bateria artylerii polskiej, która znajdowała się w Michałowicach i miała ogniem osłaniać odwrót batalionu Sierawskiego, mogła zacząć strzelać dopiero wtedy, kiedy znajdzie się on przynajmniej w połowie drogi między Jankami a Raszynem. Poza tym była ona przygotowana raczej na czołowe uderzenie przeciwnika na Janki, wzdłuż drogi Nadarzyn - Raszyn. Na dodatek lewe skrzydło wojsk nieprzyjaciela, który przez cały czas boju na głównym kierunku oddał zaledwie kilkanaście niecelnych strzałów armatnich, w tym czasie wzmogło ogień, a od miejscowości Wypędy ukazała się jego kawaleria. Pułkownik Sierawski miał w batalionie, którym tego dnia jako dowódca pułku sam dowodził, żołnierzy doświadczonych, pamiętających kampanię pomorską 1807 roku. Część spośród nich brała udział w oblężeniu Gdańska, inni w bitwie pod Frydlandem, a sporo było takich, którzy byli i tu, i tam. Nie zdziałają jednak nic i najlepsi żołnierze, jeżeli ich jest za mało. W okolicznościach, jakie nagle powstały, nie miał Sierawski innej możliwości, jak zewrzeć batalion w czworobok, przyjąć walkę, gdyż hańbą byłoby się od niej uchylić, ale jednocześnie wycofywać się jak najspieszniej na pozycję główną. Tak pułkownik Sierawski postanowił i tak uczynił. Kiedy kolumna piechoty austriackiej zbliżyła się na odległość strzału karabinowego, powitał ją potężną salwą półbatalionu. Druga taka salwa skierowana została do nacierającej z przeciwnego kierunku kawalerii Schaurotha. Ale już po tych pierwszych salwach zaczął się batalion cofać. W porządku, zwarcie, ostrzeliwując się gęsto, ale ustępował przed przeciwnikiem po drodze do Raszyna. Zachęcany tym przeciwnik naciskał coraz mocniej. Schauroth rzucił do walki cztery kompanie piechoty, które posiadał przy swej grupie, przez co przewaga nacierających Austriaków nad batalionem Sierawskiego stała się jeszcze większa. Dowódca pułku De Ligne wysłał swego adiutanta do sztabu z meldunkiem o sukcesie, zawiadamiając, że postępuje za cofającym się batalionem polskim w odległości zaledwie kilkuset metrów od Raszyna. Także feldmarszałek Schauroth wysłał ze swej strony kuriera, że to niby jego w tym zasługa. Obaj prosili o natychmiastowe wysłanie im posiłków. Ale arcyksiążę Ferdynand i bez nawoływań ze strony podkomendnych wiedział, co należy zrobić, żeby wykorzystać ewentualny sukces na prawym skrzydle pozycji polskiej. Dowódca pułku piechoty Vukassovich już wcześniej otrzymał rozkaz, żeby w razie udanego ataku pułku De Ligne postępował za nim. W ten sposób klin wbity w pozycję polskiej straży przedniej stawał się z każdą chwilą głębszy, a nawet groziło, że oddziałom Sokolnickiego zostanie odcięta droga odwrotu nie przy wylocie grobli od strony Falent, ale od Raszyna. Generał Sokolnicki był całkowicie zorientowany w sytuacji, jaka się nagle wytworzyła, oceniał ją dostatecznie poważnie, toteż wydał dowódcom batalionów rozkaz do powolnego, uporządkowanego odwrotu. Powinno to wyglądać w ten sposób, że część batalionu odchodzi do tyłu, a część powstrzymuje przeciwnika, gdyby ten nacierał na osłabioną linię bojową. Tak nakazywały zasady walki. Ale odwrót na wojnie odbywa się zawsze tak, jak na to pozwoli przeciwnik. Dowództwo austriackie, uzyskawszy sukces na swym lewym skrzydle, musiało - rozumując prawidłowo - wznowić natarcie i na odcinku środkowym. Rozpoczęła się więc gwałtowna kanonada artyleryjska, a trochę później ruszyły do szturmu bataliony piechoty. I znów, po raz czwarty tego dnia teren wsi Falenty Duże i lasku olchowego stał się miejscem morderczej walki. Zwarte szeregi plutonów polskich uderzały gwałtownie na przeciwnika, a zaraz potem odskakiwały do tyłu. Pod osłoną tak walczącej piechoty artyleria schodziła powoli ze stanowisk. Przez jakiś czas trzy działa prowadziły jeszcze ogień, reszta zjeżdżała na groblę. Ponieważ wiele koni padło od nieprzyjacielskich pocisków, kanonierzy zaprzęgali się do lawet i popychali wozy z amunicją. Posuwanie się groblą było teraz jeszcze trudniejsze niż rano. Nie dość, że koła grzęzły w błocie, to jeszcze co kilka kroków wpadały w leje po pociskach armatnich. Kiedy już wszystkie polskie działa umilkły, przeciwnik zrozumiał, iż Polacy się cofają. Wtedy część artylerii austriackiej zmieniła stanowiska ogniowe, przesunęła się o kilkaset metrów do przodu i ostrzeliwała groblę na całej długości. Wśród rozrywających się gęsto pocisków kanonierzy polscy ciągnęli armaty. W pewnej chwili dwa zaprzęgi zostały trafione, jeden po drugim. Trupy ludzkie i końskie, części rozbitych wozów, koła lawet i szczątki skrzyń tarasowały wąską groblę. Oficerowie zeskakiwali z koni, by pomagać w przepychaniu artyleryjskiego sprzętu. Na grobli stawało się coraz ciaśniej, gdyż od strony Falent weszły już na nią grupy piechoty, wycofujące się coraz bardziej bezładnie. Połamały się już nie tylko szyki plutonów czy kompanii, ale zmieszali się w bezładną kupę żołnierze dwu batalionów. Nikt już nikim nie dowodził, każdy bił się na własną rękę. Generał Sokolnicki stał na koniu wśród ciżby polskiej piechoty u wylotu grobli. Wysłał adiutanta do Raszyna, żeby zażądał otwarcia ognia artyleryjskiego z pozycji głównej i skierowania go na wylot grobli oraz na dawne stanowiska polskiej straży przedniej. Sam chcąc poderwać piechurów do ostatniego jeszcze zrywu, do oswobodzenia się chociaż na jakiś czas z pierścienia nieprzyjacielskiego, jaki się zacieśniał wokół stłoczonych żołnierzy polskich, wspiął konia, roztrącił własnych żołnierzy i wdarł się w ciżbę szeregów przeciwnika, tnąc szablą na wszystkie strony. Widocznie żołnierze zrozumieli rozpaczliwy krok swego dowódcy, gdyż słaniając się na nogach ruszyli za nim. Jeszcze raz odepchnęli austriacką piechotę o kilkadziesiąt metrów. Austriaccy oficerowie nabrali już niejakiego doświadczenia i poznali skutki polskich kontrataków, toteż przezornie cofnęli swoje oddziały, uszykowali je w linie bojowe i rozpoczęli ogień karabinowy. Kilka salw austriackich znów wyrządziło Polakom ogromne straty. Całe szczęście, że właśnie ze wzniesień poza Raszynem odezwały się armaty. Rozrywające się przed linią austriacką pociski stworzyły barierę, pod osłoną której polska piechota zaczęła pośpiesznie cofać się na groblę. Ten ostatni kontratak okazał się zbawienny; bateria artylerii kapitana Sołtyka dobrnęła jakoś do końca grobli, robiąc miejsce piechocie. Podpułkownik Woliński zdołał zebrać wokół siebie około setki grenadierów, sformował z nich linię bojową na całą szerokość grobli i strzelał w kierunku posuwającej się za Polakami piechoty austriackiej. Ale ta postępowała w tym czasie ostrożnie, bo i czemu miała się narażać na jeszcze większe straty w sytuacji, kiedy przeciwnik i tak ustępował. Grenadierzy podpułkownika Wolińskiego prowadząc ogień wycofywali się więc we względnym porządku. Tak zakończyła się bohaterska walka polskiej straży przedniej na pozycji obronnej w Falentach. Generał Sokolnicki wykonał zadanie, jakie mu postawiło Naczelne Dowództwo. Przez przeszło cztery godziny straż przednia utrzymywała na swych barkach cały ciężar boju. Przeciwnik nie tylko zmuszany był użyć wszystkich sił swojej straży przedniej, ale stopniowo wprowadzał wzmocnienia z sił głównych, pod koniec nacierał na pozycję polską w Falentach całą swoją piechotą i strzelał ze wszystkich dział. Tak ludziom współczesnym, jak i później historykom oraz najróżniejszym teoretykom wojskowym wierzyć się nie chciało, że wszystko to było użyte dla złamania oporu dwu batalionów piechoty i jednej baterii artylerii strzelającej z dziewięciu armat. Tylko dwu batalionów, ponieważ trzeciego, który z pułkownikiem Sierawskim zajmował stanowiska w Jankach, nie można brać pod uwagę, gdyż - nie z własnej winy nie odegrał on jednak żadnej roli w bitwie. Te dwa bataliony wycofywały się raszyńską groblą zmniejszane o jedną trzecią część żołnierzy, która na zawsze została na polach między Falentami Dużymi a Falentami Małymi, wśród zgliszcz wieśniaczych domów i w lasku olchowym. Nie były to jednak wszystkie straty, jakie pierwsze bataliony pułków 1 i 8 poniosły tego dnia. Kiedy to wykrwawione wojsko zbliżyło się groblą do drogi wiodącej z Nadarzyna do Raszyna, która na tym odcinku biegła prawie równolegle do głównej pozycji obronnej, panował tam już zamęt bitewny. Wywoływały go nie tylko nieprzyjacielskie pociski artyleryjskie, ale i ogień broni ręcznej, prowadzony przez Austriaków ze skraju maleńkiej wioski Puchały, leżącej przy drodze nadarzyńskiej tuż obok Raszyna. Do tego miejsca doszło kilka kompanii austriackich postępując za cofającym się oddziałem pułkownika Sierawskiego. Wprawdzie artyleria polska z pozycji głównej przerwała kolumnę nieprzyjacielską, pułk De Ligne cofnął się, kawaleria Schaurotha poszła w rozsypkę, ale kilka kompanii pułku Vukassovicha, które postępowały na czele zaraz za czworobokiem Sierawskiego, doszło do Puchał. Dowódca tej grupy piechoty, widząc, że na grobli Polacy się cofają, a wojska austriackie postępują za nimi, kazał ostrzeliwać zwartą masę piechoty polskiej. Winę za powstanie takiej sytuacji ponosił pułkownik Sierawski, który znalazłszy się blisko pozycji głównej oderwał się od przeciwnika, nie troszcząc się, że pozostawia odkryte z tej strony oddziały wycofujące się po grobli. W tym tragicznym momencie jeszcze raz tego dnia dał znać o sobie pułkownik Godebski, który po opatrzeniu przez chirurga nie pozwolił się odwieść razem z rannym Fiszerem do Warszawy, pozostał na miejscu i właśnie znajdował się w okolicy raszyńskiego kościółka. Widząc co zaszło, Godebski, tak jak stał, w rozpiętym mundurze, gdyż po założeniu bandaży nie mógł się pozapinać, bez pasa, bez szabli, tylko z pistoletem w dłoni pobiegł w kierunku wylotu grobli i zaczął formować wychodzących z niej żołnierzy, by otworzyli ogień do nieprzyjaciela znajdującego się na skraju wsi Puchały. Wtedy ugodziła go jeszcze jedna kula austriacka. Dostał postrzał w piersi i osunął się na ziemię. Do sierżanta Żurawskiego, który od pierwszego ranienia Godebskiego nie odstępował go ani na chwilę, powiedział filozoficznie: - Dziwny mam dzisiaj dzień, i ta mnie nie ominęła. Żurawski przy pomocy drugiego żołnierza zniósł Godebskiego z placu boju, poza zabudowania Raszyna. Jakiś lekarz obejrzał ranę, założył nowe bandaże, ale stwierdził, iż kula najprawdopodobniej utkwiła w płucu. Konieczna była natychmiastowa operacja. Znalazła się bryczka któregoś ze starszych oficerów; umieszczono na niej rannego pułkownika; sierżant Żurawski też wsiadł i co koń wyskoczy ruszyli do Warszawy, by zdążyć do szpitala, gdyż krew z tej ostatniej rany broczyła obficie. Po chwili Godebski stracił przytomność. Sierżant Żurawski objął ramieniem bezwładne ciało pułkownika, żeby się nie osunęło z niewygodnego siedzenia bryczki. W połowie drogi między Raszynem i Warszawą okazało się, iż cały ten pośpiech był niepotrzebny. Godebski już nie żył. Tak w uścisku grenadiera zakończył życie płomienny poeta i nieustraszony żołnierz. Żurawski kazał woźnicy zwolnić, owinął ciało pułkownika w swój własny płaszcz, a sam dalszą drogę odbył stojąc na stopniu bryczki. Kiedy wjechali już w ulice miasta, koło rogatki Jerozolimskiej, gdzie mężczyźni i kobiety pracowali przy okopach, ktoś zapytał Żurawskiego, czyje zwłoki wiezie, a gdy ten odpowiedział, wieść o tym, że Godebski poległ, rozeszła się po Warszawie błyskawicznie, wyprzedzając powoli jadącą brykę. Ludzie stawali, odkrywali głowy i w milczeniu spoglądali na powrót pułkownika Godebskiego z pola raszyńskiej bitwy. Na głównej pozycji obronnej Życie ludności Warszawy nadal toczyło się na ulicach. Oddziały Gwardii Narodowej obozowały w rejonach wyznaczonych im przez komendanta miasta. Ponieważ przebywających w obozach ojców rodzin odwiedzały żony z dziećmi, a wszystkie one chcąc ulżyć żołnierskiej doli mężów i ojców przynosiły im nie tylko jedzenie, ale nawet poduszki i kołdry, obraz obozowisk gwardii sprawiał komiczne wrażenie. Oficerowie złościli się na to, ale nikt nie mógł przeszkodzić okazywaniu troskliwości rodzin. Kilka tysięcy ludzi pracowało przy okopach, a reszta snuła się ulicami nasłuchując dochodzących od Raszyna odgłosów bitwy. W mieście słychać było huk armat, a niekiedy i salwy broni ręcznej. Tłumy ciągnęły w kierunku ulicy Leszno, gdzie stał kościół ewangelicki, którego wieża była wtedy najwyższą budowlą Warszawy. Z wieży tej przez lunetę widać było dymy pożarów, błyski strzelających armat, a nawet ruchy wojsk. Stamtąd, z wieży kościoła na Lesznie, rozchodziły się wśród mieszkańców Warszawy komunikaty o przebiegu walki, wywołując na przemian to wybuchy radości, to znów smutek i trwogę. Podobną zmienność nastrojów wywoływały wszystkie inne wydarzenia, jakie rozgrywały się na ulicach miasta, a pozostające w ścisłym związku z toczącą się niemal pod murami stolicy bitwą. Ze smutkiem spoglądali ludzie na transportowanych chłopskimi podwodami rannych, ale wykrzykiwali radośnie na widok prowadzonych przez miasto jeńców austriackich białych piechurów i bogato uszamerowanych huzarów. Na widok jeńców, którzy pozdzierali wszystkie oznaki z mundurów na dowód iż biorą wieczny rozbrat z austriackim wojskiem, gdyż są Polakami, rozlegały się wiwaty, natomiast chmurzyły się oblicza, gdy stugębna plotka szerzyła wieści nieprawdziwe, a zapowiadające klęskę. Wśród warszawskiego społeczeństwa dominowała jednak postawa czynna; ludzie wyszukiwali sposobów niesienia pomocy wojsku, gremialnie brali udział w przygotowaniach miasta do obrony. Kobiety - zarówno z rodzin mieszczańskich, jak i z domów arystokratycznych - zgłaszały się do pracy w szpitalach, które mieściły się w budynkach publicznych i w pałacach. Starsze robiły we własnych mieszkaniach bandaże, nazywane w tamtych czasach "szarpiami". W prywatnych domach gotowano dla rannych żołnierzy jedzenie i roznoszono je po prowizorycznych szpitalach. Wszystko to odbywało się w sposób zorganizowany, pod nadzorem Prefektury. Niemcewicza, który cały dzień siedział w gmachu Rady Stanu, odwiedzali to generał Wielhorski, to pułkownik Saunier. Ale były to wizyty nieme, tyle że razem spoglądali na zegarki i liczyli, ile wystrzałów armatnich rozlega się na minutę. Ponieważ w tamtym czasie z armaty można było oddać najwyżej jeden strzał na minutę, doświadczonym wojskowym zdawało się, że potrafią obliczyć choć w przybliżeniu, jak liczną artylerię wprowadził do boju przeciwnik. Inni spośród wyższych urzędników państwowych, którzy byli w Warszawie, zebrali się w Komendzie Miasta, sądząc, iż wiadomości, jakie tam dochodzą, są najbardziej wiarygodne. Ale wiadomości, jakie co pewien czas nadchodziły spod Raszyna, były wciąż jednakowe: bój się toczy, nieprzyjaciel naciera całą swoją siłą, a Polacy trwają na zajmowanych pozycjach. W tym czasie, kiedy z Raszyna odjeżdżała bryka z rannym pułkownikiem Godebskim, polną drogą prowadzącą od Woli, poza Michałowicami, jechał w kierunku Raszyna też bryczką - generał Dąbrowski. Przez dwa dni podążał stary generał ze swej Winnogóry w Wielkopolsce bryczką, na którą wsiadł natychmiast po otrzymaniu od Poniatowskiego wezwania, i zmieniając co kilka mil konie pędził przez Kutno, Łowicz i Sochaczew do Warszawy. Między Łowiczem a Sochaczewem grasowała już austriacka kawaleria. Na Woli spotkał Dąbrowski pułkownika Dziewanowskiego, od którego dowiedział się, iż główna pozycja polskiej obrony znajduje się w Raszynie, i natychmiast skręcił na polny trakt, by jak najprędzej przybyć na miejsce. W Raszynie stanął w chwili, kiedy Poniatowski wysyłał pułkownika Potockiego z 1 batalionem 2 pułku piechoty, aby wypchnąć nieprzyjaciela ze wsi Puchały. Poniatowskiemu przydała się obecność Dąbrowskiego w czasie, kiedy nie było już przy nim Fiszera, gdy Pelletier uwijał się przy bateriach artylerii, a przeciwnik podchodził pod stanowiska rozmieszczonej po obydwóch stronach drogi piechoty saskiej i polskiej. Nie zużyty jeszcze w walce, wypoczęty 1 batalion 2 pułku piechoty uporał się z kilkoma kompaniami piechoty austriackiej w Puchałach w parę minut. Ulubieńcy Warszawy natarli na przeciwnika bagnetami, roznieśli pierwsze szeregi, a resztę zmusili do ucieczki. Staś Potocki nie mógł jednak ścigać uciekających, gdyż grenadierzy Wolińskiego dochodzili już do samego wylotu grobli, a za nimi postępowały niezliczone ilości piechoty przeciwnika. Sformował więc Potocki swój batalion w linię bojową frontem do grobli i półbatalionami prowadził jakiś czas ogień w stłoczone na wąskiej grobli wojsko nieprzyjacielskie. Teraz dopiero mógł Woliński ze swymi grenadierami wycofać się za pozycję główną. W tym okresie bitwy współdziałanie między poszczególnymi oddziałami układało się doskonale. Tak jak Potocki stworzył osłonę dla wycofania się grenadierów Wolińskiego i resztek żołnierzy z pierwszych batalionów 1 i 8 pułków piechoty, tak w jakiś czas później ogień strzelających kartaczami dział saskich pozwolił wycofać się jemu. Prowadziły już ogień wszystkie baterie artylerii polskiej. 16 dział ustawione po obydwu stronach drogi Raszyn - Warszawa strzelało na groblę i poza stawy, armaty znajdujące się przy 3 pułku piechoty w Michałowicach ostrzeliwały manewrującą niezdecydowanie grupę Schaurotha, a artyleria w Jaworowie strzelała do batalionów Wołochów znajdujących się we wsi Dawidy. Oddziały austriackie, tłoczące się na grobli i na możliwym do przejścia dla piechoty wąskim pasie twardego gruntu między stawem a miejscowością Janki, prawie przez godzinę znajdowały się pod huraganowym ogniem dział. Artyleria austriacka wzmogła ostrzał polskiej pozycji dopiero po pewnym czasie, po przesunięciu stanowisk ogniowych na stawy. Przez dłuższy czas trwała obustronna kanonada. Dowódcy pułków piechoty austriackiej wyczekiwali na dogodny do zaatakowania moment. Najtrudniejszą do przebycia dla Austriaków była przestrzeń między wylotem grobli a skrajem wsi Raszyn. Stał tam murowany młyn, okolony murem. W budynku i poza murem usadowił się prawie cały jeden batalion saski i część 2 batalionu 2 pułku piechoty polskiej. Oddziały te prowadziły nieustanny, morderczy ogień na wylot grobli, uniemożliwiając Austriakom przebycie tej kilkudziesięciometrowej przestrzeni. Widocznie austriaccy oficerowie meldowali o tej przeszkodzie swemu dowództwu, gdyż po pewnym czasie artyleria nieprzyjacielska zaczęła strzelać w to miejsce. Jednak pociski padały dalej i bliżej, w prawo i w lewo od młyna, ale jakoś nie mogły trafić w sam budynek. Od granatów zapaliło się kilka domów w Raszynie, a młyn stał, dając doskonałą osłonę piechurom saskim i polskim. Dopiero koło godziny ósmej wieczór, kiedy powoli zapadał już zmierzch, Austriakom udało się przebyć zaporę ogniową, jaką stworzyła usadowiona w młynie piechota. Kilka kompanii wdarło się między zabudowania Raszyna i zaczęło ostrzeliwać budynek ze wszystkich stron. W tym samym czasie z wyprowadzonej na groblę armaty austriaccy artylerzyści zaczęli strzelać w mur, robiąc w nim kilka wyrw. Żołnierze, którzy zajmowali stanowiska za ogrodzeniem, wycofali się, a na miejscu pozostali tylko strzelający z wnętrza, z dachu, okien i piwnic. Jeszcze przez jakiś czas broniła się ta garstka w zamienionym na bastion młynie, ale po uporczywej walce, otoczona ze wszystkich stron musiała się poddać. Byli to wszyscy jeńcy, jakich dnia tego austriacy wzięli. Krótko jednak cieszyli się Austriacy sukcesem, gdyż w kilka minut po opanowaniu przez nich młyna z głównej pozycji polskiej ruszyło kontruderzenie. Pułkownik Sierawski prowadził 1 batalion 6 pułku piechoty, by zrehabilitować się za niefortunny odwrót spod wsi Janki, a pułkownik Potocki szedł znów na czele 1 batalionu 2 pułku. Wchodząc między zabudowania Raszyna, kolumny polskich batalionów rozsypały się w szyki luźne, a żołnierze pojedynczo lub małymi grupkami wdzierali się w opłotki, wypierając wroga ze wszystkich zakamarków. I znów - jak poprzednio kilka razy w Falentach - zawrzała walka wręcz. Rozległy się przeraźliwe krzyki zabijanych. Zapadające ciemności ograniczały widoczność, toteż przeciwnicy wyrastali przed sobą jak spod ziemi i na oślep zwierali się w walce. Oddalająca się stopniowo wrzawa była dla dowództwa polskiego dowodem, iż Austriacy cofają się z zajętej części Raszyna. Był to już ostatni szturm w tej bitwie. Wyparci z zabudowań Raszyna żołnierze austriaccy uciekali w popłochu w kierunku grobli. Po chwili wszystkie oddziały austriackie zaczęły się cofać. Między pozycją polską a ustępującymi Austriakami tworzył się coraz szerszy pas wolny od wojska. Zalegały go tylko dziesiątki trupów i setki rannych, których nie zdążono znieść z pola walki. Słabł też ostrzał artyleryjski z obydwóch stron. Krwawa bitwa wygasała. Za szańcami Warszawy Kiedy umilkły strzały, a nad pobojowiskiem raszyńskim zapadły ciemności, gdy wojska austriackie ustępowały z placu boju, by w okolicznych wsiach: Janczewie, Podolszynie, Janki i Falenty, rozkwaterować się na noc, oddziały polskie pozostały nadal na zajmowanych w czasie dnia stanowiskach głównej pozycji obronnej. W Sztabie Generalnym zaczęto dokonywać - pobieżnych na razie - obliczeń, jakie straty poniosło wojsko w czasie siedmiu godzin walki. Na podstawie nadchodzących z pułków meldunków zastępujący rannego Fiszera pułkownik Rautenstrauch sporządził zestawienie, z którego wynikało, iż zginęło 450 żołnierzy, ciężko rannych było około 900, a 40 dostało się przypuszczalnie do niewoli austriackiej lub zaginęło. Ubytek w wojsku polskim wynosił więc prawie 1400 ludzi, co stanowiło więcej niż 10 procent stanu. Najmniejsze straty poniosła kawaleria, gdyż z uwagi na niedostępny, bagnisty i zalesiony teren nie brała ona prawie wcale udziału w bitwie. O piechocie jednak można było mówić, iż została zdziesiątkowana. Na dodatek, gdy tylko ucichła bitwa, do Poniatowskiego zgłosił się generał Polentz z pytaniem, czy zgodnie z uprzednią decyzją księcia Sasi mogą przygotować się do odmarszu. Tym razem Poniatowski nie stawiał sprzeciwu. Wiedział, że następnego dnia nie potrafi już utrzymać pozycji raszyńskiej i najprawdopodobniej będzie zmuszony cofnąć się z wojskiem poza wały obronne Warszawy albo szukać innego jeszcze wyjścia z sytuacji, toteż zdawał sobie sprawę, iż w niepewnych okolicznościach Sasi będą mu sprawiać więcej kłopotu, niż przynosić pożytku. Podziękował więc saskiemu generałowi za dobrą postawę jego żołnierzy w bitwie i życzył szczęśliwego powrotu do ojczyzny. Pozostało Poniatowskiemu zaledwie 5000 piechoty i 4500 jazdy. Zaistniał teraz znacz nie trudniejszy niż przed kilkoma dniami problem, co z taką garstką począć. Zastanawiali się nad tym pytaniem generałowie Poniatowski, Dąbrowski i Pelletier na świeżym jeszcze pobojowisku, ale nie mogli znaleźć na nie odpowiedzi. Kazał więc Poniatowski zarządzić w oddziałach pogotowie marszowe, a towarzyszącym mu generałom zaproponował, żeby pojechali razem z nim do Warszawy i tam spokojnie patrząc na mapy, raz jeszcze zastanowili się nad najlepszym rozwiązaniem. Do komendy Miasta w Warszawie przybyli już po północy. Poza pułkownikiem Saunier zastali tam również stałego przedstawiciela Francji przy rządzie Księstwa Warszawskiego, pana Serra. Księciu Józefowi doręczono natychmiast pismo od Rady Stanu z Tykocina, w którym ten najwyższy organ władzy państwowej przesyłał mu szerokie pełnomocnictwa, ale jednocześnie żądał odeń konkretnego określenia możliwości obrony Warszawy. Było to po prostu przysłowiowe "umycie rąk" od wszystkiego, co może nastąpić, a przerzucenie całej odpowiedzialności na naczelnego wodza. Ale Poniatowski i tak już wziął to na siebie. Moralnym oparciem dla księcia był teraz Dąbrowski. Książę Józef oczekiwał zdania starego generała nie tylko dlatego, że mimo wszystkie nieporozumienia widział w nim najbardziej doświadczonego dowódcę polskiego, ale przede wszystkim ze względu na cechującą Dąbrowskiego odwagę, z jaką on sam już kilka razy podejmował decyzje, mające zasadnicze znaczenie dla całego polskiego narodu. Dąbrowski po zastanowieniu stwierdził, iż nie pozostaje nic innego, jak cofnąć wojsko poza linie okopów, bić się, ale jednocześnie poruszyć kraj cały przeciw najeźdźcy. Książę Józef nie był przekonany, czy to jest najlepsze wyjście. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby wyjść z wojskiem na drugą stronę Wisły i dzięki temu uzyskać swobodę ruchów. Ale za pozostaniem w murach miasta przemawiała niemożność wywiezienia z Warszawy wszystkich zasobów wojennych, broni, amunicji, żywności. Przy udziale Pelletiera naprędce opracowywali plan obrony stolicy. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że będzie ta obrona rozpaczliwa. Mimo nadeszłej właśnie wiadomości, że 12 pułk piechoty, stacjonujący stale w Toruniu, jest w marszu i najdalej następnego dnia powinien przybyć do Warszawy, mimo że w koszarach pułków stacjonujących w Warszawie zebrano już około 800 rekrutów i mimo że Gwardia Narodowa stolicy zajmowała stanowiska na kilku odcinkach ciągnących się wokół miasta okopów, to przecież stosunek sił był wciąż niekorzystny dla Polaków i przedstawiał się mniej więcej 12000-13000 przeciw 28000. Poza tym w grę wchodziła i jakość żołnierza, który w dużej części nie przeszedł jeszcze elementarnego przeszkolenia, i ogromna długość linii obrony. Wiedział o tym wszystkim Poniatowski, wiedzieli generałowie, ale sytuacja była przymusowa. Rozkazał więc pułkownik Rautenstrauch wytoczyć z arsenału ciężkie armaty forteczne, które tylko w obronie mogły być użyte, a do oddziałów stojących wciąż na pozycji w okolicy Raszyna poszły rozkazy, by się cofały do miasta. Ranek 20 kwietnia zastał wojska polskie maszerujące w kierunku stolicy. Poszczególne odcinki linii obrony były przydzielane pułkom tak, aby miały one do przebycia jak najkrótszą drogę ze swych stanowisk pod Raszynem. Odcinek od drogi wilanowskiej do rogatki Jerozolimskiej miały obsadzić 1, 2 i 3 pułki piechoty. 6 i 8 pułki piechoty otrzymały rozkaz obrony miasta od strony Woli, a 12 po przybyciu na miejsce miał być skierowany na odcinek marymoncki. Kawaleria została rozczłonkowana i poprzydzielana szwadronami na wszystkie odcinki. Gwardia Narodowa miała być skupiona przy drodze czerniakowskiej. W taki sposób cały obwód stolicy został obsadzony, na głównych kierunkach umieszczano armaty forteczne i artylerie polową, na linię obrony skierowano uczniów szkół wojskowych, jakie znajdowały się w Warszawie, ale mimo wszystko była to linia obrony ogromnie anemiczna. Pokłosie raszyńskiego boju Austriacy dopiero o godzinie dziewiątej rano zorientowali się, że wojsko polskie odeszło z pozycji pod Raszynem. Gdy wiadomość o tym doszła do sztabu, wśród starszyzny austriackiej zapanowała konsternacja. Nie wiedzieli oni, co to ma znaczyć i czego mogą się lada moment spodziewać. Podenerwowanie takie wynikało z faktu, że wreszcie austriaccy generałowie zaczęli poważnie traktować przeciwnika. Walka, jaką stoczyli z Polakami poprzedniego dnia, wiele ich nauczyła. Austriacy znali już też w przybliżeniu własne straty. Blisko 800 ich żołnierzy padło, a 1600 było ciężko rannych. Przekonali się austriaccy dowódcy, że natrafili na przeciwnika twardego, na wojsko, które może pod względem wyszkolenia ustępuje armii austriackiej, ale jest waleczne i o wysokim morale. Uporczywa obrona Polaków na raszyńskiej pozycji przekonała ich, że dalsza walka będzie trudna. Arcyksiążę Ferdynand kazał Mohrowi wysłać natychmiast oddziały kawalerii w różnych kierunkach, aby rozpoznały, dokąd wycofali się Polacy. Wiadomości, jakie po pewnym czasie zaczęły napływać do sztabu, pozwalały przypuszczać, że Polacy zamierzają bronić się na skraju miasta, na linii szańców, o których istnieniu austriaccy dowódcy dobrze wiedzieli. Z wszystkiego, co mogło się stać, walki oblężnicze najmniej odpowiadały Austriakom. Zdawali sobie sprawę, że jeżeli nie udało im się poprzedniego dnia przełamać obrony polskiej w otwartym, nie umocnionym szańcami terenie, to zdobycie miasta otoczonego wałami będzie znacznie trudniejsze, a co najważniejsze, walki oblężnicze będą mogły się ciągnąć przez długie tygodnie. Ponieważ arcyksięciu Ferdynandowi bardzo zależało na pośpiechu, bowiem w rachubach sztabowców i polityków austriackich zajęcie Warszawy miało mieć wielki wpływ na przebieg wojny z Napoleonem w ogóle, gdyż spodziewali się, że przez oddanie Prusom zagarniętych ziem Księstwa Warszawskiego skłonią te ostatnie do natychmiastowego przystąpienia do wojny przeciw Francji, toteż postanowił on niezależnie od działań wojskowych zastosować wobec Polaków wybieg dyplomatyczny. Dlatego nakazując oddziałom swoim marsz za ustępującymi wojskami polskimi, wysłał jednocześnie przez parlamentarza pismo do Poniatowskiego z prośbą o rozmowę. Jako miejsce spotkania proponował Ferdynand wioskę Rakowiec, leżącą na południowym skraju Warszawy, w pobliżu Mokotowa. Po naradzie z przedstawicielem Francji i generałami Poniatowski przystał na propozycję. W czasie spotkania, które nastąpiło w godzinach popołudniowych, Ferdynand zaproponował stronie polskiej oddanie Warszawy bez walki, na warunkach honorowych, z prawem wyprowadzenia wszystkich wojsk ze stolicy. Dla Poniatowskiego była to propozycja aż nadto ponętna; pokrywała się ona z jego osobistymi zamysłami. Musiał się więc książę Józef ucieszyć, ale na razie godząc się na przerwanie walk, odpowiedź co do poddania Warszawy zobowiązał się dać po upływie terminu zawieszenia broni. Po powrocie Poniatowski znów odbył naradę z Dąbrowskim i z Francuzami. Widocznie w zaistniałej sytuacji austriacka propozycja została jednomyślnie uznana za korzystną, gdyż zaczęto opracowywać treść konwencji z warunkami polskimi. Warunki oddania Warszawy Austriakom, wysunięte przez stronę polską, były wygórowane. Jednak Polacy liczyli, że Ferdynand będzie się targował. Zaprojektowana przez stronę polską treść układu dotyczyła następujących spraw: Warszawa zostaje oddana wojsku austriackiemu, ale dowódca austriacki nie ma prawa nałożyć na mieszkańców stolicy kontrybucji ani stosować wobec ludności jakichkolwiek represji. Wojsko polskie wychodzi z miasta, zabierając z sobą wszelkie zasoby wojenne, broń, amunicję, lekarstwa. Ranni żołnierze polscy, przebywający w szpitalach, znajdą się pod opieką sanitarną wojsk austriackich, ale nie są jeńcami i po wyzdrowieniu mają prawo opuścić Warszawę, żeby dołączyć do swych oddziałów, bez względu na to, gdzie te oddziały będą się wtedy znajdować. Przebywający w Warszawie rezydent francuski otrzyma swobodę poruszania się na terenach zajętych przez wojska austriackie i możność wyjazdu z miasta. Przez czterdzieści osiem godzin, jakich Polacy żądali na ewakuację, wojska austriackie miały pozostać na stanowiskach zajmowanych w chwili zawarcia zawieszenia broni. Konwencja została podpisana 21 kwietnia. Z chwilą wymiany podpisanych dokumentów powyższej konwencji układające się strony walczące wymieniły jako zakładników wyższych oficerów, którzy mieli wgląd w skrupulatne przestrzeganie umowy. Ze strony austriackiej przy Naczelnym Dowództwie polskim pozostał pułkownik Neipperg, a przy dowództwie austriackim Poniatowski zostawił swego adiutanta, pułkownika Szumlańskiego. Sprawa prawobrzeżnej części Warszawy, świetnie ufortyfikowanej Pragi, została załatwiona osobnym układem, na podstawie którego w twierdzy tej pozostawał batalion wojska polskiego, a obie strony zobowiązały się, iż nie będą się ostrzeliwać poprzez Wisłę. Układ ten zabezpieczał Warszawę przed zniszczeniami, jakie w wyniku walk oblężniczych były nieuchronne, dawał armii polskiej swobodę działania i możność zwiększania szeregów przez wcielanie do pułków rekrutów z ochotników, a przy tym był honorowym wyjściem z sytuacji. W dwa dni później wojska polskie wyszły z miasta, kierując się na północ, prawym brzegiem Wisły, w rejon twierdz Modlina i Serocka. W ciągu tych dwu dni zdołano wywieźć także całe zasoby magazynów wojskowych. Wychodząc z Warszawy dowództwo polskie nie miało jeszcze żadnego planu działania. Wiedziało jednak, że przez okupację stolicy przeciwnik uszczupli znacznie swoje siły, a ofiarność całego społeczeństwa wpłynie na rozbudowę własnego wojska. Gdy wojsko wychodziło z miasta, ludność okazywała oburzenie. I znów nazywano Poniatowskiego zdrajcą, a podpisaną przezeń konwencję określano jako haniebny akt. Także wojsko wyrażało swoje niezadowolenie. Żołnierze, którzy uczestniczyli w bitwie raszyńskiej, nie uważali się za pokonanych, toteż nie mogli zrozumieć, dlaczego mają oddawać stolicę przeciwnikowi. Wielkie było rozgoryczenie społeczeństwa i dopiero czas miał wykazać, że to, co uważano za zdradę, stało się początkiem największego sukcesu polskiego oręża na przestrzeni ostatnich dwu i pół wieków historii. Już najbliższe tygodnie wykazały, jak korzystny dla strony polskiej był układ o oddaniu Warszawy Austriakom. 26 kwietnia wojsko polskie rozpoczęło działania na prawym brzegu Wisły od rozbicia pod Grochowem przeprawionej części sił austriackich, po czym nastąpił triumfalny marsz armii Księstwa Warszawskiego do Galicji. Wojsko polskie postępowało coraz dalej, wyzwalając kolejno: Puławy, Lublin, Sandomierz, Zamość, Lwów, a w końcu stary Kraków. Wyczarowywane przez Dąbrowskiego pułki wielkopolskie wypierały Austriaków z zachodnich województw Księstwa. Austriacy opuścili nie tylko Warszawę, ale wycofali się daleko poza granicę, jaka dzieliła Księstwo od zaboru austriackiego przed rozpoczęciem wojny. Klęska Austriaków w Księstwie była dopełnieniem pogromu, jaki sprawił im Napoleon nad Dunajem. W wyniku działań wojska polskiego obszar Księstwa został powiększony dwukrotnie, a polska siła zbrojna z 14000 wzrosła w ciągu niepełnych trzech miesięcy do 60000. Takie były wyniki kampanii zapoczątkowanej bitwą pod Raszynem. Nie ulega wątpliwości, że właśnie bitwa raszyńska miała decydujący wpływ na wszystko, co nastąpiło później. Gdyby nie twarda, uporczywa obrona garstki wojska polskiego pod Raszynem, nie przyszłoby arcyksięciu Ferdynandowi na myśl uciekać się do układów z trzy razy słabszym przeciwnikiem. Gdyby nie konwencja i wyjście z Warszawy, oblężone w stolicy wojsko polskie byłoby skazane na trudną i wątpliwą, jeżeli chodzi o ostateczny wynik, walkę. Ponieważ warunki pokoju zawartego między Austrią i Francją przewidywały zatrzymanie wszystkich wojsk na pozycjach, na jakich znajdowały się one w dniu zawieszenia broni, nie byłoby mowy o przyłączeniu do Księstwa ogromnej części ziem austriackiego zaboru. Wszystko to było plonem bitwy pod Raszynem. I choć okres napoleoński nie przyniósł Polsce wolności, choć sukcesy armii Księstwa Warszawskiego w 1809 roku zostały zaprzepaszczone w późniejszych wojnach cesarza Francuzów, choć jeszcze z górą wiek naród polski żył w niewoli, a później przeszły nad Polską stokroć groźniejsze i krwawsze zawieruchy wojenne, to jednak czyn wojska polskiego pod Raszynem utrwalił się w pamięci Polaków i przetrwał do naszych czasów jako symbol waleczności żołnierza i mądrości dowódców. W tej książce znalazł Czytelnik najszerszy opis bitwy pod Raszynem. Jest on oparty na setkach opracowań, wspomnień, wzmianek i materiałów dotychczas nie drukowanych, jakie jeszcze niekiedy można znaleźć. Jeżeli ktoś zechciałby opis ten porównać z innym, wcześniejszym opracowaniem, jeżeli chciałby prześledzić przebieg całej, niezmiernie ciekawej wojny polsko-austriackiej w 1809 roku, to trzeba koniecznie, by przeczytał opracowanie najwcześniejsze, na przykład książkę uczestnika bitwy pod Raszynem, Romana Sołtyka, pod tytułem: Relacja uczestnika działań armii pozostającej pod rozkazami księcia Józefa Poniatowskiego w wojnie przeciw Austriakom w 1809 roku. Książka ta była napisana w języku francuskim, ale w 1839 roku została przełożona na język polski i wydana w kraju. Dokładny opis wydarzeń wojennych tego okresu znajduje się w pracy Fryderyka Skarbka, Dzieje Księstwa Warszawskiego. Inną, opartą zarówno na źródłach polskich, francuskich, jak i austriackich jest książka Bronisława Pawłowskiego, wydana w 1935 roku: Wojna polsko-austriacka w 1809 roku. Ostatnio, gdyż w 1961 roku, ukazała się książka Gabriela Zycha pt.: Armia Księstwa Warszawskiego, w której wojna polsko-austriacka jest Potraktowana obszernie. Większe lub mniejsze wzmianki o bitwie raszyńskiej oraz o przebiegu tamtej wojny znajdują się we wszystkich opracowaniach i pamiętnikach dotyczących dziejów wojska polskiego w epoce napoleońskiej. Koniec