Ewa Berberyusz Głos z Gułagu Rozmowa z Olgierdem Wołyńskim Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z Wydawnictwa "Młodzieżowa Agencja Wydawnicza", Warszawa 1989 Pisał J. Podstawka Korekty dokonały B. Krajewska i K. Markiewicz Od redakcji Ewa Berberyusz należy do czołówki polskich reporterów. Jej nazwisko wiąże się z takimi czasopismami, jak: tygodnik "Kultura" i od września 1981 roku - "Tygodnik Powszechny". Jest również autorką książek reportażowo_beletrystycznych: "Wychodne dla Ewy" - o pierwszym w Prl otwarciu wyjazdowym na Zachód po październiku 1956 roku. "Byle dalej" - zbiór reportaży z czasów gierkowskich, a także książki o Solidarności i Lechu Wałęsie, nad którą pracowała w latach 1980_#1981. Praca ta ukazała się w nieoficjalnym obiegu pt. "Lechu" (Wyd. "Głos"), "Pierwsze wejście" (Wyd. "Nowa"). Prezentowana obecnie książka jest wstrząsającym dokumentem tragicznych przeżyć. Jej bohaterem jest Olgierd Wołyński, którego dzieciństwo i młodość upłynęły na pełnych cierpienia doświadczeniach łagrowych. Od autorki Niech mi czytelnik nie zarzuca, że nie umiałam nakłonić rozmówcy do pełniejszej relacji! Opowieść idzie tak, jak chciał ją snuć: falami obrazów, dygresjami, zapamiętanym szczegółem. Odmówił wszelkiego "ustosunkowania się" uważając, że dzisiejszy komentarz przesłoniłby prawdę widzianą "tamtymi" oczyma. Przeglądając maszynopis, ku mojemu niezadowoleniu, wszelkie charakterystyki, dowcipy, złośliwości o ludziach, które tak ubarwiają tekst - wymazał. Nie udało mu się, na szczęście, wymazać własnej osobowości i to ona, moim zdaniem, indywidyualność bohatera, wyprowadza opowieść z kręgu typowej literatury obozowej. Mówi o tym Andrzej Drawicz w Posłowiu, dodając, że spełnił się dobry kontakt rozmówcy z reporterem. Nie w pełni: słuchając, cały czas odnosiłam wrażenie, że coś mojego rozmówcę hamuje - może zostawił pewne sprawy na inną okazję? W każdym razie, mój wysiłek zmierzał do wyłowienia z opowieści owego własnego tonu; jak również zasłuchania narratora w wielką literaturę rosyjską. Niektóre partie jego opowiadania, jak opis Daniłowskiego Monastyru, Uljanowska, Twierdzy Archangielskiej, matki pochylonej nad haftowaniem inicjałów na koszulkach dzieci przed własnym aresztowaniem - niosą według mnie "oddech" wielkiej dziewiętnastowiecznej prozy. Sam marzył o tym, żeby zostać poetą. Nosił na piersi przepisany wiersz Gumilowa jak puklerz. Choć wątpię, czy literatura mogłaby kogokolwiek uchronić przed postradaniem życia, ale przed upodleniem tych, którzy są z nią blisko - może tak? Bo mój bohater zachował człowieczeństwo, mimo że jako dziecko - jak Mowgli z "Księgi Dżungli" - dostał się do krainy rządzonej prawami zwierząt. Zachował polskość, chociaż wracając do Polski, nie miał żadnych złudzeń: dla niego między Mińskiem a Warszawą rozciągała się wciąż ta sama strefa, bez nadziei na lepsze; stale w jego relacji słyszałam ów ton katastrofizmu dziejowego. Ale jest to katastrofizm z gatunku tych, co działają ożywczo. Ewa Berberyusz Obóz E: - Jesteśmy równolatkami. Ale gdyby nie wojna i to, co po niej, nasze losy najprawdopodobniej nigdy by nie skrzyżowały się, albo skrzyżowałyby się wrogo. Patrzę na twoje zdjęcie z dzieciństwa: ty z siostrą i synem Waltera Ulbrichta na wyplatanych ogrodowych fotelikach, gdzieś w podmoskiewskiej daczy, dzieci międzynarodowej elity komunistycznej. Mnie natomiast z tych czasów pozostał w pamięci taki obraz: ja z matką w warszawskiej dorożce, w dali pochód pierwszomajowy z łopoczącymi sztandarami; moja matka ponaglająca dorożkarza, żeby prędzej jechał; bała się komunizmu, tej tajemiczej siły, która chciała zburzyć jej świat dla innego świata. Dziś komunizm dla nikogo nie jest ani tajemnicą, ani obietnicą. Fascynacja mitem przestała działać do tego stopnia, że młode pokolenie wprost nie chce wierzyć, że istnieli tacy, którzy traktowali komunizm poważnie. Dlatego, proszę cię, przedstaw fakty ze swojego życia, bo są to fakty świadka, który poznał nie tylko łagry od dziecka, ale zna również przyciąganie tamtego świata - choć nie własne, ale z pierwszej ręki. O.: - No i co ty z nimi zrobisz? Napiszesz i to będzie u ciebie leżało, no i po cholerę? Gdyby miał wrócić stalinizm - co według mnie wcale nie jest wykluczone - po co mają wiedzieć wszystko o mnie, o mojej rodzinie? Starzy więźniowie w Rosji mówili: "Oni wiedzą tylko tyle, ile im powiemy". Poza tym, czy moje życie jest tego warte? - E.: - Po pierwsze: oni i tak wiedzą, po drugie: twoje życie jest tego warte, i po trzecie, co ja bym dała, żeby tak ktoś chciał posłuchać mojego życia! O.: - Więc dobrze. Urodziłem się w Moskwie w październiku 1929 roku. Matka przyjechała do Związku Sowieckiego w 1926 roku. Przyjechała z Wiednia, ale urodziła się w Polsce. Pochodziła z nietypowej rodziny żydowskiej, bo to byli właściciele ziemscy. Ten majątek ziemski to oni kupili - może to niezbyt ładny fakt? - po powstaniu 1863 roku. Należał do Polaka, skonfiskowali mu. Władze carskie te majątki sprzedawały. To była ogromnie bogata, duża posiadłość, jakieś półtora tysiąca hektarów. Pokazywałem ci tę książkę adresową z 1912 roku? Tam są wszystkie majątki ziemskie w Rosji, we wszystkich guberniach, one są podzielone na pięć kategorii w zależności od obszaru; na przykład, majątek Wańkowiczów był w drugiej kategorii, a nasz - w czwartej. W latach młodości mojej mamy majątek uległ rozdrobnieniu i te córki, czyli mama i jej dwie siostry (było też czterech braci, z których część umarła przed wojną, a inni zginęli w czasie wojny), to już byli ludzie raczej biedni, chwytający się różnych zarobków. Mama była z tych dziewczyn, które odrzucały swoje tradycyjne środowisko żydowskie. Miała do niego wręcz pogardliwy stosunek. To było pokolenie inteligentów żydowskich, które zrywało ze swoim pochodzeniem, ale dziadek jeszcze był prawdziwym, patriarchalnym Żydem. Oni stanowili już pokolenie wyemancypowane, nowoczesne. Moja mama odrzucała całą tę ciemnotę, to zacofanie, te brody, te pejsy, te modły; wszystko to oni odrzucili. Byli postępowi, nowocześni, europejscy... E.: - No i nadarzył się komunizm... O.: - No właśnie, nadarzył się komunizm, który pasował im jak ulał, ale to było potem. Na razie mama zerwała z rodziną, uczyła się w Warszawie, utrzymywała się z jakichś lekcji. Ktoś mi opowiadał, że jak stawiano przed nią jedzenie, moja mama nie odrywając się od książki, zjadała cały bochenek. Mam jeden dokument po niej, z Wolnej Wszechnicy, rok 1920, i same piątki od góry do dołu. Krzywicki tam wykładał. Potem zahaczyła już o jakieś ruchy komunistyczne i na początku lat dwudziestych wyjechała do Wiednia, żeby dalej uczyć się. W Wiedniu była kolonia komunistów polskich pochodzenia żydowskiego; pojechała tam do koleżanki, do Stelli Huber, i mieszkała w słynnym baraku komunistycznym. Chyba brała jakiś udział w rewolucji wiedeńskiej, w tej próbie, nie wiem dokładnie, jak to było z tym komunistycznym przewrotem wiedeńskim. A Stella Huber, pochodząca z bogatej rodziny warszawskiej, Lotte nazywali się - kamienica jej ojca stoi do dziś przy Koszykowej 20 - otóż Stella Huber wyszła za mąż za Stacha Hubermana, a Stach Huberman był rodzonym bratem słynnego skrzypka, Bronisława Hubermana. Stach Huberman był z tych aktywistów komunistycznych, znanych, miał pseudonim Wrzos. Stanisław Wrzos_Huber - "man" odrzucili. Po rosyjsku: Gubier. Pracował w Wiedniu w "Torgpiedstwie", takim rosyjskim przedstawicielstwie handlowym na początku lat dwudziestych, kiedy jeszcze nie było stosunków dyplomatycznych z Sowiecką Rosją, tylko przedstawicielstwa handlowe. Znał języki, miał sowiecki punkt widzenia - takich wysyłano. Mieli willę. Więc mama przyjechała tam do Stelli i po pewnym czasie nawiązał się romans między nią a Wrzosem, czego wynikiem była moja siostra. Huberman to był wspaniały, słynny babiarz. Był w nim jakiś magnetyzm, że kobiety za nim szły. Już po latach przekazano mi słowa mamy: "R. (o moim ojcu) był o niebo mądrzejszy i silniejszy, ale nigdy nikogo tak nie kochałam jak Stacha"... Potem mama pojechała do Rosji, w 1926 roku, i już w Rosji urodziła siostrę. E.: - Dlaczego do Rosji? O.: - Zaraz ci powiem. Tu zaczyna się historia z Reginą, która potem odegrała ogromną rolę w moim życiu. Bo tam, w Wiedniu, była również Regina, którą ewakuowano ze Stryja w 1914 roku. Jak wojsko rosyjskie nadchodziło. Uczyła w szkole, bo skończyła kurs nauczycielski, a potem pracowała w "Torgpiedstwie" jako maszynistka. Tam poznała mamę i tam wyszła za mąż za Cecha Burstina, wybitnego matematyka, którego potem Einstein zapraszał do siebie, żeby współpracował z nim. Ale Cech był komunistą. I Reginka z tym Cechem przyjechała do Rosji w 1930 roku. Komuniści z Polski w Wiedniu, wiesz, oni byli tam bez obywatelstwa. W Wiedniu oni wszyscy byli bezpaństwowcami, władze wiedeńskie nie przyznawały im obywatelstwa austriackiego. Byli bez pracy; Burstin bezrobotny... E.: - Dlaczego nie wracali do Polski? O.: - Nie chcieli. I nie bardzo mieli do czego. Ich związki z Polską były już bardzo luźne. Myślę, że ich nie ciągnęła Polska. Już byli Europejczykami, osadzeni w kulturze niemieckiej, mówili po niemiecku. Burstin był bezrobotny, ale zarabiał pracami matematycznymi, bo współpracował z Mayerem, matematykiem, pracującym potem z Einsteinem. W każdym razie byli biedni, bez obywatelstwa, bezrobotni. Natomiast w Związku Sowieckim budowało się to komunistyczne społeczeństwo, brakowało ludzi wykształconych, inteligencji. Rosyjską inteligencję bolszewicy przetrzebili straszliwie. Żydzi wchodzący w komunizm zajmowali miejsce tej inteligencji i stąd ich taka ogromna, dominująca często rola w latach trzydziestych i czterdziestych. W sowieckich publikacjach naukowych - jeszcze z lat pięćdziesiątych - pełno jest nazwisk żydowskich. Jak weźmiesz jakąś bibliografię z tych czasów, na przykład z maszyn elektrycznych - znajdziesz więcej chyba nazwisk żydowskich niż rosyjskich, mniej więcej tak to wygląda. I to właśnie była ta nowa inteligencja rosyjska. Ogromna żądza wiedzy, bystrość, wytrwałość w nauce. To zresztą Infeld pięknie opisał. Znasz wspomnienia Infelda? Cheder dał mu taką szkołę, że on potem bez trudu fizykę opanowywał. To, co powiedziałem, odnosi się oczywiście do Żydów sowieckich, ale to było również magnesem dla komunizujących Żydów z Europy. Ba,i nie tylko z Europy, ze Stanów Zjednoczonych też przyjeżdżali. Więc oni jechali do Związku Sowieckiego. A tam? Tam utwierdzali się w komunizmie, niestety. Cech Burstin był matematykiem, akademikiem, cóż bardziej przyzwoitego? A tu po śmierci Reginy znajduję w jej papierach sprawozdanie z pracy Białoruskiej Akademii Nauk za 1934 rok, a w nim informację o pracy komisji kwalifikacyjnej do przeglądu kadr naukowych, w składzie której znajdował się akademik Burstin. O, popatrz, tu jest tablica, wykaz, ilu wśród nich jest pochodzenia robotniczego, chłopskiego, ilu z duchowieństwa, ze szlachty. I podsumowanie Burstina: "Z tej tablicy wyraźnie widać wzrost klasy robotniczej wśród pracowników naukowych Akademii. Gdy przy starym kontrrewolucyjnym nacjonalistycznym kierownictwie Akademii w 1929 roku z robotników pochodziło tylko 8 procent, to teraz mamy ich 14,a procent". A ze szlachty już nie zostało ani jednego profesora czy docenta! Przecież Cech dopiero w 1930 roku przyjechał do Mińska, pewnie jeszcze nie mówił dobrze po rosyjsku, a po białorusku to na pewno nie, i brał w tym udział! Decydował, niechby nawet tylko formalnie, o losach miejscowych ludzi? Jak on mógł to robić?! Pytanie to od lat nie daje mi spokoju. A Regina jeździła do Niemców nadwołżańskich, organizowała tam kołchozy. A Stach Huber pod pseudonimem S. Gwiazdowski pisywał w następującym stylu artykuły w "Trybunie Radzieckiej": "Socjalfaszyści przed sądem faszystowskim" (to o procesie Centrolewu) lub o Słonimskim, że publikował "... w piśmie "Wiadomości Literackie", tygodniku częściowo wspieranym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych rządu Piłsudskiego, w organie, gdzie piszą faszystowscy, półfaszystowscy literaci i poeci"... itd. Co można powiedzieć w obronie tych ludzi? E.: - Wszystko. To było jakieś zaczadzenie. A potem już strach. O.: - Ej tam! Tak czy owak, oni jechali do Rosji. Mama była komunistką, miała rodzić, więc towarzysze jej załatwili tę Rosję. I tam, w Moskwie, poznała mego ojca. Stąd ja i mój brat. Ja urodziłem się w 1929 roku, braciszek w 1935. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa taki Park Kultury i Otdycha imienia Gorkiego, ogromny, piękny, była wielka reklama, pionierzy, komsomolcy. Chodziłem do tego parku z mamą... E.: - A tata? O.: - Tatuś pochodził ze wsi. Pisał w życiorysie, że jest synem robotnika. Nie był. Mój dziadek był zamożnym chłopem, bardzo zamożnym. E.: - Kułakiem, powiedzielibyśmy dziś. O.: - Nawet więcej, bo to był przedsiębiorca, miał kuźnię i magazyny zbożowe, obracał tym zbożem, i w 1914 roku, żeby mego ojca nie wzięli do wojska carskiego, załatwił mu sfałszowane zaświadczenie o chorobie. Rosjanie w jakiś sposób doszli, że chłopak wymiguje się od wojska, aresztowano go, wywieziono do Rosji, i wsadzono do takiego..., jak to się u nich wtedy nazywało - jeszcze wtedy chyba nie było łagrów. Tam go załapała rewolucja. I zrobił się komunistą. Wojował w Armii Czerwonej i przyjechał do Polski w 1919 roku już z ramienia partii komunistycznej. Był okręgowcem w Zagłębiu Dąbrowskim. Jest taka piękna książka, to znaczy nie piękna, tylko śmieszna, o ruchu komunistycznym na Śląsku czy Zagłębiu - ja się na tym nie bardzo wyznaję. Otwieram ją i czytam o swoim ojcu, o tym, że zrobił ten słynny strajk... E.: - W Zawierciu? O.: - Nie, w Dąbrowie, i był tym, który do końca żądał, żeby wyjść na ulicę. I w końcu Warszawa go odwołała, ta centrala komunistyczna, bo był za bardzo radykalny, a tam już nie było szans na wygranie, natomiast krew się polała. Ojciec został ranny w ramię i odwołali go. I to tak w tej książeczce, która wyszła w sześćdziesiątych latach, jest opisane. Natomiast ze wspomnień rodzinnych pamiętam siostrę ojca, którą odwiedziłem po 1958 roku; była tak zupełnie na boku wszystkiego. I jej opowiadania o moim ojcu - że im tak zniknął, nic o nim nie wiedzieli, o tym Janku, starszym bracie. Na początku myśleli, że Bierut to był Janek. Na początku. Zaraz po wojnie. Bo był taki trochę podobny. Albo wspomnienie jeszcze dalsze: że ojciec kiedyś przyjechał do nich dorożką z taką Żydóweczką - czy to była moja mama? Chyba nie. Więc mówiła ciotka, że przyjechał ojciec, a dziadek uderzył go w twarz i powiedział: "Wynoś się, nie chcę z tobą mieć nic wspólnego". Były listy gończe i przyszła policja zrobić rewizję u dziadków - hańba na całą okolicę. Dziadek uderzył go i wypędził z domu. I ciotka tak pięknie to opowiadała: "Tak Janka kochaliśmy, a tu ile wstydu, na nasze dzieci w szkole wołano "bolszewicy"". Ojciec w 1923 roku został aresztowany, dwa lata siedział w więzieniu. Był starostą na Mokotowie, wybrali go - to o czymś świadczy. jest taka więzienna piosenka komunistyczna z tych czasów, gdzie o nim się mówi "żywego mięsa kilo sto dwa"! To był kawał chłopa, miał charakter. I w ogóle, miał swoje zdanie i twardo go bronił. Wiesz, niedawno wyczytałem, co on mówił w 1925 roku w Moskwie, na IV Konferencji Kpp, gdzie go ponownie wybrali do Kc. Pozwól, że zacytuję: "Powinniśmy powiedzieć wyraźnie, że Kpp będzie broniła Polski w jej granicach. Ale chodzi o to, w jakich granicach... Tezy nasze są całkowicie wyraźne. A więc niepodległa Polska bez Ukrainy, bez Białorusi, może bez Górnego Śląska, niech się Śląsk samookreśli - wszystko, co nie ma charakteru etnicznie polskiego, powinno być oderwane". A nieco dalej tak rąbnął: "Jeśli mnie nazywają agentem Moskwy, to ja jestem dumny zawsze z tego i odpowiadam tak: ponieważ Moskwa jest ostoją rewolucji, a ja jestem rewolucjonistą, więc jestem agentem moskiewskim. Jeśli ostoja rewolucji będzie w Chinach, będę nazywał się agentem chińskim"... Popatrz, a teraz różni skurwysyni ciągle usiłują przeprowadzić granicę pomiędzy komunistami pochodzenia polskiego i żydowskiego, niby ci pierwsi byli lepsi dla Polski... Ojciec wciągnął do komunizmu swego brata, Feliksa, który potem był działaczem w Niezależnej Partii Chłopskiej, takiej legalnej przybudówce Kpp. I ten Felek zginął w Oświęcimiu. Jednak jakieś kontakty rodzinne musiały być mimo wyklęcia ojca przez dziadka. Jak myśmy po 1958 roku przyjechali do Polski, to syn Felka nas odszukał, jego matka nas odszukała. Mówiła: "Wszyscy krzyczą, że mordowano Żydów, Żydów mordowano, a nas to nie mordowali?", ale ona od 1943 roku była w Ravensbr~uck, a jej starszy syn zginął w obozie niemieckim. Dawno ich nie widziałem... E.: - Ale po kolei. O.: - Więc jak ojciec wyszedł z tego więzienia polskiego w latach dwudziestych, to znalazł się w Moskwie. Pracował w Kominternie, miał jakieś funkcje kierownicze, był członkiem Kc w Kpp, przyjeżdżał do Polski, nielegalnie. W Moskwie poznał mamę. Urodziłem się na "Wtorom Troieckom Pierieułkie" - adres, który pamiętałem potem zawsze w domu dziecka. "Wtoroj Troieckoj Pierieułok, dom szest, kwartira sorok odin". Wiesz, to było bardzo ważne, mocno zakodowane, że mam adres, mogę trafić do domu. E.: - W eleganckiej dzielnicy to było? O.: - Więcej niż w eleganckiej, ale w tej skali radzieckiej lat trzydziestych. Przed domem stał żołnierz, czyli to było dla tych lepszych sfer komunistycznych, ale jednocześnie mieszkanie było wspólne. E.: - Kołchozowe takie?! O.: - No wiesz, w takich żyła nędza radziecka. W tym domu trzy pokoje należały do nas, a z drugiej strony korytarza był taki mały pokój, widocznie to kiedyś była służbówka, gdzie mieszkała miła dziewczyna, Stupaczenko się nazywała. Jej mąż był jakimś działaczem komsomolskim. Jak aresztowano rodziców i jej męża, to mieszkanie objął pułkownik Nkwd. Dom w kształcie podkowy, duży. Z tyłu góra węgla, bo ogrzewanie było lokalne, centralne. Z tej kupy węgla myśmy zjeżdżali na sankach w zimie. Taki stary przedrewolucyjny dom; piękny, ogromny, przedrewolucyjny dom. I stał w bramie żołnierz, bo były pilnowane mieszkania, elita tam żyła. Ojciec w Kominternie był większościowcem, taka frakcja, taka większość w partii, która miała poglądy, jak wtedy mówiono - prawicowe. W 1929 roku, z rozkazu Stalina, mniejszość, na czele której stał Leński, przyszły sekretarz generalny Kpp, zrobiła przewrót i większościowców wyrzucono jako prawą opozycję. Wyrzucono z władz, zabroniono wyjazdu do Polski, kontaktu z krajem; pracowali gdzie indziej; ktoś mi powiedział, że mój ojciec wyrzucał Mao z partii z ramienia Kominternu, ale to chyba przesada, tak wysoko to on nie był. W każdym razie wszystkim się zajmowali, tylko nie Polską. Odczuwali to jako krzywdę. E.: - O tych sprawach dyskutowało się w domu? O.: - Na pewno, ale nie przy nas. Leżąc w łóżku otwierałem drzwi, robiłem szparkę i podsłuchiwałem, o czym mówią dorośli. To pamiętam. E.: - Kryli się przed tobą, małym dzieckiem? O.: - Nie wprowadzali nas w nic. Jak mamę aresztowali, siostra miała jedenaście lat i nic nie kojarzyła sobie. Nie uczyli nas polskiego, więc mówili po polsku wtedy, kiedy zależało im, żebyśmy nic nie rozumieli. To jest okres niezwykle ostrych wydarzeń politycznych, partyjnych. Już aresztują - tego wsadzają, tego wsadzili. Aresztowania zaczęły się od 1932 roku. Jeden z przywódców Kpp popełnił samobójstwo w 1933 roku; skoczył ze schodów na Łubiance i od tego czasu naciągnęli tam siatki na klatce schodowej. Wszystko wyczytasz, jakbyś zajmowała się kiedyś Kpp. Więc mieli o czym mówić, mieli kupę swoich spraw. E.: - To ja rozumiem, że mieli, w to nie wątpię. Tylko wiesz, w normalnych warunkach nie robi się takiej tajemnicy przed dziećmi, nie ukrywa się tak skrzętnie lęków i obaw. Czy oni przypadkiem nie bali się dzieci jako swoich kapusiów, jako swoich sędziów? Mówił mi Krajewski, wnuk Warskiego, że on wtedy też podsłuchiwał i że takie padały zdania w rozmowach rodziców, że te czystki wśród nich to prowokacja Piłsudskiego w Nkwd. Do głowy im nie przychodziło, że to Stalin. A przy aresztowaniu ojciec szepnął mu: "Jestem niewinny", tak jakby dziecko mogło to poddawać w wątpliwość. O.: - Nie wiem, czy tobie mówi coś nazwisko Kriwicki? Taki enkawudzista, który wyjeżdżał na Zachód, robił zamachy, mordował przeciwników. W 1937 roku ogłosił na Zachodzie serię artykułów o zbrodniach Stalina, o zbrodniach tego okresu, o tych procesach. Potem przejechał go samochód. E.: - Zastrzelony. O.: - Może. Jedna z pierwszych relacji od środka. Był wysokiej rangi kontrwywiadowcą, prawdziwego nazwiska nie potrafię powtórzyć, pseudo - Fiedia - ze wspaniałymi niebieskimi oczami. Już w latach sześćdziesiątych usłyszałem od starej komunistki: "Ale jak on mógł w burżuazyjnej prasie ogłaszać takie artykuły, przecież to zdrada"?! On też bywał w naszych domach. Więc na pewno mówili rzeczy, których nie powinny znać dzieci radzieckie. Ojciec był zwolennikiem naszej pełnej adaptacji rosyjskiej i miał ogromne pretensje do mamy za nasze imiona nieruskie. I zgodne z kalendarzem polskim. E.: - A więc jakaś polskość w niej była. O.: - Ale w nim nie, choć to on był rdzennym Polakiem. Mówił, że tym dzieciom los taki pisany, że będą żyły w Związku Sowieckim i nie powinny się czuć wyobcowane; a przecież był Polakiem. W domu bywał niezmiernie rzadko. Pamiętam go migawkowo. Potężny mężczyzna, z lekka rudawy, miał przezwisko wśród towarzyszy w Kpp "Gruby". Umiał sobie radzić w życiu. Ostap Dłuski, który z nim współpracował i przyjaźnił się, opowiadał mi, że w Berlinie, w restauracji, ojciec, który nie znał niemieckiego, potrafił tak powiedzieć kilka słów do kelnera, takim tonem, że kelner traktował go jak wielkiego pana. Ja również jak przez mgłę pamiętam to uczucie pewności siebie, które promieniowało z ojca. Ostap Dłuski był chyba kierownikiem wydziału zagranicznego Kc Kpp? Laureat nagrody leninowskiej za pokój między narodami. Za tę nagrodę kupił w Związku Sowieckim warsztaty szkolne i podarował jakiejś szkole. No, więc praktycznie ojca nie było w domu. Wpadał na parę tygodni i znowu gdzieś znikał. W 1935 roku, kiedy komuniści zaczęli tworzyć Front Narodowy przeciw faszyzmowi (bo przedtem faszyzm był nieważny, głównym wrogiem byli socjaldemokraci), to ci większościowcy zostali przywróceni do łask w partii i ojciec wyjechał do Polski jako sekretarz biura krajowego; było to w latach 1936_#1937, czyli do końca. Był tam nielegalnie. Mieszkał w Konstancinie jako adwokat na kuracji. Żona Ostapa Dłuskiego (Ostap Dłuski był wtedy w Paryżu), Marysia, była łączniczką ojca; opowiadała, że ojciec był wspaniały, chodził w takim futrze, wszyscy go szanowali. Taki był ojciec. Pamiętam, że ogromnie przeżywał, że byłem mazgajem. I bił mnie, on mnie lał, jak coś narozrabiałem. Miał taką metodę wychowawczą. Bardzo lubił brata, bo zapowiadał się na mężczyznę. Był okrąglutki, a ja wątły i bardzo chorowity. W wieku lat czterech miałem ropne zapalenie płuc, wypompowywano ze mnie ropę. Ryczałem przez kilka miesięcy na okrągło, nikt w domu nie mógł spać. Taki zdechlak byłem w dzieciństwie. I w ogóle w tych swoich wujków, braci mamy, jako dziecko wdałem się. Cichy, nigdy się z nikim nie bawiłem, nie grałem w piłkę, rozmawiałem tylko z żołnierzem z bramy. Byłem takim trochę szurniętym dzieckiem. No i widzisz, taki zostałem... Ojciec był w Polsce, matka w Moskwie. Pracowała, no wstyd powiedzieć, mamunia pracowała w sekretariacie u Jagody. Wiesz, kto to był Jagoda? E.: - No. O.: - Poprzednik Jeżowa. E.: - Gdzieś musiała pracować... O.: - Gdzieś, gdzieś, ale zaraz w sekretariacie szefa Nkwd?! Potem, już w latach sześćdziesiątych, będąc w Moskwie, poznałem też taką polską komunistkę, Julską. Jej męża aresztowali bardzo wcześnie, chyba w 1932 roku. Przewracała świat, żeby mu pomóc, i między innymi zwróciła się wówczas do mojej mamy. Powiedziała mi: "Wiesz, tobie będzie przykro, bo mama, mama - wszyscy tobie opowiadają o tej mamie same dobre rzeczy, natomiast ja jej nie mogę darować. Bo jak przyszłam i prosiłam o pomoc, to ona mi powiedziała: "Kochanie, musisz przestać być żoną swego męża. Jemu już nic nie pomożesz, a ty sobie musisz własne życie układać". Ja jej tego nigdy nie daruję". E.: - A mogła pomóc? O.: - Pewnie nie, ale tak nie robi się. Jak to zrobiła, to znaczy, że nie była wspaniałym człowiekiem. E.: - A ty co myślałeś? O.: - Pracowała na górze, wiesz. Potem, jak Jagodę wsadzili, to jeszcze utrzymała się na stanowisku, bo poszła do "Gławlitu". "Gławlit" to odpowiednik naszej cenzury. Była kierowniczką działu zagranicznego. Cenzurowała książki zagraniczne. Wyrzucili ją dopiero w 1937 roku, gdzieś na wiosnę. Jak w 1956 roku dostałem rehabilitację rodziców, to między innymi otrzymałem ich dwumiesięczną pensję. Po pensję ojca byłem w Kc Kpzr, rozmawiałem osobiście z synem Dzierżyńskiego, który tam zajmował się sprawami polskimi. Niezbyt rozgarnięty, pokraczny troszeczkę, taki mongoł. E.: - Patrz, a ojciec taki przystojny! O.: - Zdaje się, twój kuzyn? E.: - No, nie przesadzajmy. O.: - Powiedział, ten syn, że znał mego ojca i że mi należy się pensja. Natomiast po mamy pensję poszedłem do "Gławlitu" i taka miła pani o obfitym ciele mówi mi: "Drogi towarzyszu, muszą poświadczyć dwie osoby, że pracowała. Jest sprzątaczka, która ją pamięta". I zawołali tę sprzątaczkę: "Ach, Lidia Grigorjewna, Lidia Grigorjewna, kak że ja jejo choroszo pomniu, ona była naczalnikom otdieła". Drugim świadkiem był staruszek na emeryturze. Taki "piersonalnyj piensionier", czyli on miał specjalną partyjną emeryturę. Bardzo sztywno mnie przyjął i powiedział: "Lidia Grigorjewna, da, ja jejo pomniu, no ona nie była naczalnikom otdieła, tolko zamiestitielem naczalnika otdieła. Ja nie mogu napisat, czto ona była naczalnikom otdieła". Różnica paru tysięcy rubli. Za te pieniądze bratu coś posłałem, sobie kupiłem rower i zegarek, który do dziś chodzi. E.: - Jak złapali ojca? O.: - Ojciec został stąd, z kraju, odwołany do Rosji. I już do domu nie dojechał, bo został w drodze aresztowany. Czerwiec, 1937 roku. E.: - Ale słyszałam, że był ostrzeżony i mimo to pojechał? O.: - Ostrzeżony! Oj, nie mogę z tą Ewą rozmawiać! Kochanie, rozpoczynasz rozmowę, a podstawowych rzeczy nie wiesz. Co to znaczy ostrzeżony? Doskonale wiedział, co dzieje się. Wszystkich jego przyjaciół już wsadzili. Jechali zupełnie świadomie. Przecież Dłuski będąc w Paryżu, Dłuski, którego nie odwołali, napisał list do Dymitrowa, do Kominternu, żeby go odwołali, wezwali do Moskwy, że on albo udowodni niewinność swoich kolegów, albo musi razem z nimi ponieść odpowiedzialność. E.: - Niepotrzebnie się na mnie zżymasz. Każdego może strach oblecieć. Mój ojciec w 1939 roku nie poszedł do niewoli, choć wielkie obwieszczenia niemieckie głosiły, że ukrywający się oficer jest karany śmiercią. Sprawa zobowiązania i wierności. To samo, co wtedy z komunistami. O.: - Dla mnie to było raczej ślepe posłuszeństwo. Co mieli ci ludzie robić? Odmówić wykonania rozkazu? Z naszego punktu widzenia to była mafia, z której nie było wyjścia. Co mógł zrobić ojciec? Mógł, powiedzmy, zerwać z komunizmem, zwrócić się do władz polskich i powiedzieć, że on zrywa z komunizmem i z całym swoim poprzednim życiem. Tak zrobił, na przykład, Kriwicki, wyjechał na Zachód z polecenia kontrwywiadu, zerwał z nimi, opublikował jakieś oświadczenie... E.: - W Nowym Jorku poznałam pana Solskiego, który zrobił podobnie w latach dwudziestych, ale znalazł się w próżni. Minęło sporo czasu, nim uznano go po drugiej stronie. Cierpiał ostracyzm i tych, i tych. Spotkał kolegę, który plunął na jego widok. O.: - Większość jednak nie miała motywacji do zerwania. Jak gangsterzy, którzy dają się zamordować, gdy szef gangu zadecyduje. W każdym razie dla ojca to było po prostu nie do pomyślenia. Taka, za przeproszeniem, smarkata siostra mojej mamy mogła go ostrzegać! Bo to ona ostrzegła. Mogła mu podać tylko parę faktów... Z tą siostrą to była cała historia. Swego czasu ona bardzo prosiła mamę, żeby ją zaprosiła do Moskwy. Wiesz, w rodzinie była legenda, że mama w Moskwie jest kimś, zajmuje stanowisko. Nastroje komunistyczne były bardzo silne w kręgach mojej żydowskiej rodziny. I ci młodzi ludzie, bezrobotni bardzo często, na przykład, mój kuzyn, Mietek, syn trzeciej siostry mamy, skończył chemię na Sorbonie, przyjechał do Polski i nie mógł znaleźć żadnej pracy. I też zwrócił się do mojej matki, czyli do swojej ciotki, że chciałby przyjechać do Związku Sowieckiego, ale już nie zdążył, na szczęście, bo już był 1938 rok. E.: - Ale ta siostra zdążyła? O.: - Trafiła akurat w ten 1937 rok. Pobyła tam parę miesięcy i matka ją szybko wyprawiła z powrotem do Polski, bo zrobiło się bardzo nieciekawie. Nie wiem, czy ona tobie opowiadała, jak to było? Chodziło o odzyskanie paszportu. Kiedy przyjechała do Rosji, to oddała swój paszport polski do Kominternu i na ten paszport już ktoś inny miał wyjechać. Wykorzystywali autentyczne paszporty. Mama z nią i kilkoma przyjaciółmi była u Fornalskiego, brata Małgorzaty, siedzieli tam do jedenastej w nocy, a rano dowiedzieli się, że o dwunastej go zabrali. I wtedy matka rozwinęła gorączkową działalność, żeby siostrę ratować. Poleciała do Steina_Krajewskiego, zięcia Warskiego, który był szefem kadr w Kominternie, i wyciągnęli ten paszport, który już wszystkie wizy miał dla kogoś innego. Mama wsadziła ją do pociągu i ona pojechała do Warszawy. Tu spotkała się z moim ojcem i mu wszystko opowiedziała i dała swoją prywatną radę, że nie należy jechać. I ojciec ją spoliczkował. Wiedział, po co jedzie. Ale pojechał. E.: - Honor? O.: - Honor?! Mus! Co by mógł robić poza tym? Iść i współpracować z polską dwójką?! Rozpracowywać Kpp! Powtarzam: uważali się za związanych bez reszty z tym ruchem. Najlepiej świadczy o tym fakt, że ci, którzy przeżyli w łagrach - bo trochę ludzi jednak przeżyło - wracali do Polski i zaraz zajmowali stanowiska w partii, i robili to samo, co przedtem w Związku Sowieckim. E.: - Dla mnie to jest nie do pojęcia. Staszewski próbował mi to wytłumaczyć, ale nie przekonał mnie. Nie wiem, czy sam siebie przekonał. O.: - Nie. To jest tak: Na przykład Rokossowski czy inni przyszli marszałkowie, którzy też trafili do obozów; traktowali to jako przykry wypadek przy pracy. I jak tylko ich zwolnili, wrócili do tej samej pracy, do wojska, i obejmowali stanowiska dowódcze. Bardzo niewielu rezygnowało. E.: - Odmówić nie można było. O.: - Nie można? Życie w końcu nie jest aż taką wartością, żeby nie można było odmówić. Byli tacy, którzy odmówili, ale były to wyjątki. Większość wracała z rozkoszą. Taki Gorbatow w latach odwilży chruszczowowskiej napisał wspomnienia, jak był dowódcą dywizji, jak go wsadzili, jak go bili, jak męczyli, jak go zmuszali do podpisywania czegoś tam. Przychodzi rozkaz uwolnienia i on rzuca się do wojska z całą energią, jak po poście. Wracali do swojej roli życiowej. Tak jak aktor, który już nie potrafi niczego innego robić. E.: - Z aktorami to uważaj, to już nie jest dziś porównanie. Ze Staszewskim też nie: on jednak odszedł... O.: - Zostawmy to. Wracali, bo tam była siła. Myślę, że gdyby tak pogrzebać, to ci ludzie poza tym ruchem, poza tymi układami nie mieli nic w życiu. No, co ojciec mógłby robić? Wrócić na wieś? Prowadzić karczmę? Po dziadku objąć magazyny zbożowe? Nie widział siebie tam. Poza tym towarzysze mogli go zabić. Zabijano przecież takich, nie zapominaj. Trzeba by zmienić całkowicie skórę. Nie było wielu, którzy na to szli. E.: - Czy nie myślisz, że z komunizmem wiązali się głównie ludzie, którym odpowiadało życie w stadzie? O.: - O nie, tak nie można powiedzieć... E.: - Wracajmy do twoich rodziców. O.: - Ojca wsadzili, matka straciła pracę. Wiem to od Łuszy, którą po latach spotkałem. Bo myśmy mieli gosposię - Łuszę, Łukierię Wołżankiną; taka bardzo fajna wiejska dziewczyna, o urodzie trochę końskiej. Znalazła się u nas w 1932 roku. Charakterystyczne, że nigdy nie wspominała kolektywizacji. Wiesz, tu w Polsce, mówi się na przykład o Katyniu. Tam się w ogóle nie mówiło o kolektywizacji, nie mówiło się o głodzie początków lat trzydziestych. A jak się przez trzydzieści lat o czymś nie mówi, to przestaje istnieć. E.: - Straszne rzeczy mówisz... O.: - Ale prawdziwe. Łusza ogromnie lubiła moją mamę, bo gdy przyjechała, nie umiała ni gotować, ni wyjść na ulicę, ni kupować w sklepie, a mama ogromnie cierpliwie ją uczyła i wprowadzała w życie. Moja droga, do naszego mieszkania przyjeżdża nagle brat Łuszy, młody chłopak. Wiesz, 1933 rok, szczyty "rozkułaczywanija"; zjawia się bez żadnych dokumentów, przyjeżdża do Moskwy ze wsi, pewnie ratował się przed wywózką... Mama wyrobiła mu dokumenty, ocaliła go. Jak po aresztowaniu rodziców wzięto nas do domu dziecka, to ten brat, który był już "zainstalowany" na wsi, straszliwie na Łuszę naskoczył, jak mogła dopuścić do tego; trzeba było nas brać, on by nas wychowywał jako swoje dzieci. Jest takie zdanie Łuszy po latach: "No tak, ja was bardzo kochałam i Lidię Grigorjewnę też, ale ty wiesz, jaki był straszny głód na wsi w 1932 roku; a wyście byli na daczy i mama wam przywoziła pomarańcze, a ja patrzałam, patrzałam, a był dookoła taki straszny głód, ludzie z głodu umierali, a mama wam przywoziła pomarańcze". I to był jedyny raz, kiedy w jej głosie przebiła wrogość klasowa, krzywda klasowa... Tak to się żyło w tej Moskwie - miało się bonę, miało się gosposię, wyjeżdżało się na daczę. Byliśmy w lecie 1937 roku na daczy, przyjechała mama, bardzo zapłakana i mówi: "Łusza, kochana, musimy się rozstać, bo ja już ci nie mam z czego płacić, bo ja już nie mam pracy". Dostała pracę jako nauczycielka niemieckiego w szkole wieczorowej, daleko mniej płatną. Łusza zatrudniła się więc w fabryce makaronu, ale mieszkała u nas i zajmowała się nami. Mieszkania jeszcze nam nie zabrali, ale ojca pokój był już zaplombowany. Mama zaczęła więcej bywać w domu, bo przedtem, szczególnie jak była u Jagody, pracowała bez godzin, wieczorami też. Zawsze była zapracowana. Więc mama zaczęła bywać w domu, zaczęła być z nami, ale była bardzo smutna. Siedziała przy stole i na naszej dziecięcej bieliźnie haftowała inicjały, bo już szykowała nas na daleką drogę. Siedziała i czekała, aż ją zabiorą. Przez lata przedmiotem mojej dziecinnej dumy był fakt, że jedyny w rodzinie pamiętam, jak mamę aresztowali. Siostra spała. Dziesiąta czy jedenasta wieczór. Obudziłem się i przez szparę w drzwiach widzę ludzi, wtedy byli "komandiry", nie mieli pagonów, tylko takie "kubiki", czyli romby na kołnierzach. Mama poprosiła, czy może pożegnać się z dziećmi. Podeszła do siostry: "Córeczko, ty zostajesz, mnie nie będzie, ty jesteś najstarsza, masz się opiekować braćmi". A ona - mmm - na drugi bok, i śpi dalej. Potem podeszła do mnie - no i tu wyszedł właśnie mój charakter paskudny, bierny; zawsze przed wszystkimi niebezpieczeństwami zwijałem się w kłębek i udawałem, że śpię. Mama mówi: "Śpisz?" - a ja nic. E.: - Ja to doskonale rozumiem... O.: - Mama mnie wtedy tylko pocałowała i do brata. Ten facet, który cały czas stał w otwartych drzwiach i przyglądał się, jeszcze powiedział: "Weźcie palto". "Po co, przecież jesteście samochodem"... Jak się rano obudziłem, to widziałem, że robili rewizję. I na drugi dzień też. I takie bardzo wyraziste wspomnienie: jestem w szkole, jest lekcja, otwierają się drzwi, wchodzi dyrektor i mówi do nauczycielki, żebym wyszedł. Wychodzę na korytarz, siostra stoi i mówi: "Chodź do domu, bo przyjechali po nas, pojedziemy do mamy". Poszliśmy do domu, stał samochód, nas wsadzili. Brata wzięli osobno, do żłobka, a nas do tego samochodu. Siostra wzięła lalkę ze sobą. Zawieźli nas w "Daniłowskij Monastyr", czyli do Klasztoru Daniłowskiego. Takie słynne miejsce. Jak będziesz kiedyś rozmawiała z dzieckiem komunistów sowieckich z tego okresu, to będzie wiedział. Wszyscy przechodzili przez "Daniłowskij Monastyr". "Centralnyj Rozpriedielitiel", centralna rozdzielnia. Wchodzimy, gdzieś nas prowadzą. Jest taka lada, siedzą jacyś panowie, jakieś panie. Spisują nas i zaczynają rzeczy przeglądać. I wiesz, pamiętam taki obrazek: biorą tę lalkę siostry, facet odrywa jej głowę, żeby zajrzeć do środka, co tam jest, rozumiesz? Ona w ryk. I ten straszny ryk siostry, we mnie już wszystko też, wiesz... Jest akurat posiłek. Jak to się w klasztorze nazywa, taka sala ogólna, gdzie się je? Refektarz, dobrze. Ogromny. Sklepiony. Taki długi, długi stół. Siedzi kilkaset, może tysiąc tych dzieciaków, jedzą. Kaszę gryczaną z mlekiem. Wziąłem pierwszą łyżkę i udławiłem się. I ty wiesz, że ja potem przez dobre dwadzieścia lat nie mogłem jeść kaszy gryczanej z mlekiem? Jak próbowałem, to od razu skurcz i od razu, ułee, wszystko. Więc udławiłem się, wszystko się ze mnie wylało, wyprowadzili mnie. Potem, przez lata głodny byłem, ale jak tylko była kasza gryczana z mlekiem - tego się w Polsce nie je tak, ale w Rosji stale - momentalnie spazm w gardle... No i jakoś zaczęliśmy żyć w tym Monastyrze. To była rozdzielnia, ale tam się mieszkało parę miesięcy, bo wiesz, takich dzieciaków w Związku Sowieckim to były setki tysięcy, jeśli nie miliony. Dzieci wszystkich aresztowanych. Potem je rozwożono po domach dziecka. Ja z tego pamiętam tylko jedno: zachorowałem i byłem w izolatce. Siostra podeszła pod drzwi i przez dziurkę od klucza mówi: "Słuchaj, my już wyjeżdżamy. "Mienia wiezut w Uljanowsk", gdzie urodził się Lenin, i jak ciebie będą wieźli, to postaraj się, aby ciebie też do Uljanowska", i poszła. Kiedy wyszedłem z tej kwarantanny, przyszedł do mnie wychowawca i mówi: "No, pojedziesz do "dietdoma". A gdzie byś ty chciał pojechać?" "Do Uljanowska". A on pyta, dlaczego, czy kogoś tam mam. I ty wiesz, patrz, jaka inteligencja się we mnie zbudziła, bo przecież był przepis, żeby rodzeństwo dzielić. Tak nas rozdzielali, żebyśmy się pogubili. Nie powiedziałem, że mam tam siostrę. "Mam tam ciocię". "No dobrze, pojedziesz do Uljanowska". Zawiózł mnie tam żołnierz - bo wiesz, oni robili tak, że jak ktoś miał delegację służbową, gdzieś po drodze, to mu dawali dziecko przy okazji. Oczywiście, z tych rzeczy, które mama haftowała, nie mieliśmy nic; nikt z nas nie miał własnych rzeczy, wszystko mieliśmy "kazionne", czyli służbowe. Ten mamy cały naiwny wysiłek haftowania literek nikomu się nie przydał. W domu dziecka już zacząłem sobie żyć i nawet siostry nie szukałem, bo jej tam nie było. Okazuje się, że w Uljanowsku były trzy domy dziecka. Trochę, oczywiście, dzieci bezdomnych, trochę dzieci kułaków, ale gros dzieci z lat: 1936, 1937 i 1938. To były dzieci z rodzin komunistycznych. Kiedyś wyprowadzili nas na demonstrację pierwszomajową. A tam słyszę swoje imię. W sąsiedniej kolumnie szli mieszkańcy drugiego domu dziecka i siostra tam była. Potem do mnie przybiegała. W niedzielę brała na spacer... E.: - O matce z siostrą nie mówiliście? O.: - O mamie mówiło się. Tylko nie o tym, co się z nią stało. To było jak trzęsienie ziemi. Byłem przekonany, że mama żyje, a potem, jak już siostra była starsza, zwróciła się gdzieś tam i dostała zawiadomienie, że mama została skazana na dziesięć lat bez prawa "pieriepiski", czyli bez prawa korespondencji. Wtedy jeszcze niewielu ludzi wiedziało, że jest to eufemizm na wyrok śmierci. Więc mieliśmy nadzieję, że jeszcze kiedyś nas odnajdzie. Złudzenie trwało długo. Byłem po obozie, po zesłaniu i ciągle liczyłem, że mama żyje... Tak zaczęła się nasza epopea. E.: - Miałeś siedem lat... O.: - Miałem już osiem. Miałem osiem lat, gdy przywieźli mnie do Uljanowska. Stosunkowo niewielka miejscowość ten Uljanowsk, czyli dawny Symbirsk. Piękne miasto w sensie położenia, na brzegu Wołgi, na takim stromym, pięknym brzegu Wołgi, porośniętym lasami, a w samym mieście - sady. A na przeciwnym brzegu rzeki - w tym miejscu ona jest ogromna, szeroka, półtora kilometra - piasek. Taki piaszczysty płaski brzeg. Widok wspaniały. Jest zresztą opisany przepięknie u Gonczarowa, w opowieści "Obryw", czyli po polsku "Urwisko". E.: - Czy to był też poklasztorny dom, ten dom dziecka, czy podworski? O.: - To był stary dom Jazykowa. Jazykow, poeta epoki Puszkina, trochę starszy. Na domu widniała tablica, że tu przebywał Puszkin; gdy gdzieś na południe jechał, to zatrzymał się u Jazykowa. Oczywiście, dom był przebudowany. Została duża sala na dole, balowa, z wiszącym żyrandolem z takimi warkoczami szklanymi. Myśmy do nich strzelali z procy, próbowaliśmy trafić w te wisiorki. To była stosunkowo nieduża mieścina, ten Uljanowsk. Rozbudował się i został miastem wojewódzkim, czyli "obłastnym centrom", dopiero pod koniec wojny, gdy przeniesiono tam zakłady ewakuowane. W moich czasach było to piękne, stare, dziewiętnastowieczne miasteczko. Środkiem głównej ulicy "szedł" rynsztok, w kierunku nie Wołgi, ale małej rzeczki Swijagi, do której zresztą młody Lenin, Wołodia Uljanow, biegał kąpać się. W moich czasach była już zanieczyszczona, bo rynsztokiem płynęły do niej ścieki. W mieszkaniach była już kanalizacja, tam płynęły tylko ścieki z wytwórni pasz. Produkowano je z resztek słoneczników; takie brykiety, które się rozgotowuje i karmi nimi bydło. Po rosyjsku nazywa się to "żmychy". Podkradaliśmy te "żmychy" (to jest rozmiarów mniej więcej płyty chodnikowej) i jedliśmy je. Odłupiesz kawałek i trzymasz w ustach aż zmięknie. To smakuje prawie jak chałwa słonecznikowa, tyle że razem z łupinami. Były jeszcze inne zakłady, był browar i wszystkie ścieki płynęły rynsztokiem. W tym niedużym mieście były trzy domy dziecka. Świadczy to o skali zjawiska. W Rosji nie było chyba miejscowości, gdzie by wówczas nie było domów dziecka. Pytasz, czy byliśmy dobrze karmieni. Wiesz, ja ci nie potrafię powiedzieć. Zawsze łatwo przyjmowałem to, co jest, i wchodziłem w to, co jest. Nie pamiętam, żebym się męczył z powodu złego jedzenia. Na pewno było bardzo biedne, ale nie było gorsze od tego, co ludzie mieli na wolności. W Związku Sowieckim wtedy (ja nie wiem, jak teraz jest) nie było ostrej różnicy między ludnością normalną a ludnością "upośledzoną". Na pewno ci, co mieli rodzinę na wsi, to przywozili sobie od niej jakieś ziemniaki. W szkole nie czuliśmy się gorsi, bo do szkoły chodziliśmy ze zwykłymi dziećmi. Mieliśmy "kazionnyje szapki, kazionnyje palto, kazionnyje botinki". Nie pamiętam, żebym czuł się upośledzony z tego powodu, że jestem w sierocińcu. Spotkałem się z tym dopiero w Polsce i w literaturze dziewiętnastowiecznej - dziecko z sierocińca. Tam zjawisko było tak masowe, że przyjmowane jako rzecz naturalna. Bardzo dużo czytałem. Biblioteka była w dużym pokoju. Podejrzewam, że to kiedyś był salon w domu Jazykowa. Półki z książkami, szafy z książkami. Normalna biblioteka dla dorosłych. Bardzo dobra jak na prowincjonalny dom dziecka. Główna część książek, które przeczytałem w swoim życiu, to tam. Tam poznałem to, co mogłem poznać z literatury rosyjskiej i europejskiej tłumaczonej na rosyjski. Wszystkich poetów dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych przeczytałem wtedy i polubiłem. E.: - A wczesnorewolucyjni poeci byli w tej bibliotece? O.: - Oczywiście, że ich nie było. Bardzo ściśle przestrzegano usuwania książek zakazanych. No więc czytałem i trzymałem się z daleka od kolegów. E.: - Przecież miałeś z nimi wiele wspólnego, wspólne nieszczęście, pokrzywdzenie rodziców, czy to was nie łączyło? O.: - Nie tylko takie dzieci tam były. Były sieroty autentyczne, były dzieci z marginesu, bezdomni, "bezprizorni". Byli, i oni wodzili rej. Po 1937 roku utworzyły się dwa obozy: jeden - dzieci z "dobrych" rodzin, represjonowanych, drugi - tamci. Nastąpił podział. E.: - Spontaniczny? O.: - Oczywiście. Tamci szukali przygód; porozrabiać, coś ukraść, urwać się na miasto. Zbieranie, na przykład petów, to była pasja. Pieniędzy nie miało się żadnych przecież. Natomiast dzieci z "dobrych" rodzin trzymały się własnego środowiska. Następowała oczywiście dyfuzja, tym niemniej to były dwa różne światy. Dzieci z "dobrych" rodzin stanowiły na pewno większość, przynajmniej w tym okresie, więc nie pozwalały się tak całkowicie zdominować, tylko, jak mówię, mnie te podziały mało dotyczyły - czytałem w kącie książki. E.: - Czy był temat - rodzice? Co z nimi? Czy dzieci między sobą o tym mówiły, czy im to ciążyło? O.: - Na pewno, ciążyło. Muszę ci powiedzieć szczerze, ja nie nadaję się na pamiętnikarza, bo pewnych rzeczy nie pamiętam. Dla mnie osobiście rodzice istnieli tak, jak Matka Boska z Panem Jezusem - dalecy, nieosiągalni, święci; istnieli jako cel życia. Myślałem, że kiedyś ich spotkam. I tyle. Ale mój braciszek miał kompleks, że mama nas porzuciła. Bo jemu kiedyś, któraś z wychowawczyń powiedziała, że matka go rzuciła. Miał kompleks i wstydził się o to zapytać. Mnie zapytał dopiero, jak spotkaliśmy się w Mińsku, w 1955 roku, czyli on miał prawie dwadzieścia lat. E.: - Czy jest możliwe, żeby dwudziestoletni chłopak nie wiedział, co się działo w Rosji? O.: - W jego przypadku było to jak najbardziej możliwe, a nawet naturalne. Zabrali go z domu i trzymali w Domu Małego Dziecka na wsi pod Uralem. Skąd mógł wiedzieć? Potem był już na studiach w Riazaniu i przyjechał po raz pierwszy na wakacje do nas, do rodziny, do Mińska w 1955 roku. Ale ja wtedy, w Uljanowsku już, miałem poczucie, że rodziców skrzywdzono. I gdzieś kołatała się myśl, że mama żyje. To nie była przecież stara kobieta, w chwili aresztowania miała 36 lat, a ojciec 44... Przez siostrę nasza rodzina znalazła kontakt, to znaczy odnaleźliśmy się z bratem. Bo siostra, jako bardziej dorosła, znalazła adres Klary Wolskiej, przyjaciółki matki z Moskwy. Też typowe losy komunistów. Jej mąż, Wolski, to prawnik gdzieś z Wiednia (stąd przyjaźń z matką). A Klara pochodziła z bogatej rodziny Kohnów; w Rymanowie była królową balu. Pokazywała swoje zdjęcia w roli królowej. Śliczna dziewczyna była. Skończyła medycynę. Do Związku Sowieckiego przyjechała na początku lat trzydziestych. Wolski pracował w Instytucie Prawa, dyrektorem którego był Wyszyński, ten słynny oskarżyciel w procesach politycznych, a potem przedstawiciel w Onz. Wolski znalazł sobie inną kobietę, "rudą krawcową", jak Klara złośliwie ją nazywała i miał z nią córkę. Wolscy dostali profesorskie mieszkanie, cztery pokoje z kuchnią, akurat przed samym aresztowaniem. Zdążył jeszcze napisać broszurę o stalinowskiej konstytucji z 1936 roku, że taka najbardziej demokratyczna i praworządna. Klara potem próbowała popełnić samobójstwo, ale ją odratowali. Zatajając skończone za granicą studia medyczne, poszła do recepcji przychodni przeciwgruźliczej i tam pracowała całe życie. E.: - Dlaczego zataiła studia medyczne? O.: - Chciała się usunąć z pola widzenia. Zrobiła coś takiego jak ja. Na pewno miała jakiś uraz. Bardzo, bardzo kochana kobieta, choć pamiętliwa. Posyłała Wolskiemu paczki na Kołymę, ale nigdy mu nie wybaczyła wiarołomstwa. A tę jego córkę nieślubną poznałem w Warszawie, przyjechała z wycieczką, pracowała gdzieś w kinematografii, potem wyjechała do Izraela. Chciała w Izraelu odszukać rodzinę ojca, bo Wolski pochodził z dobrej rodziny żydowskiej. Więc przed wyjazdem poszła do Klary, pytając o prawdziwe nazwisko ojca. I czy ty wiesz, Klara jej tego nazwiska nie powiedziała! "Jeżeli twój ojciec nie uważał za właściwe, by wyjawić twojej matce nazwisko, to ja tego też nie zrobię". Miała wtedy osiemdziesiąt pięć lat, tak że to była zemsta trochę spóźniona; mnie to zatkało, ponieważ nas Klara szalenie lubiła, mnie wręcz kochała. Siostra pamięta Klarę, jak do nas przychodziła, jak brała szmatkę, wycierała kurz z krzesła i dopiero siadała. Była prawdziwą damą z dobrej rodziny, z takiej właśnie arystokracji... E.: - To arystokracja nie może być brudna? No, ale mniejsza o to. Do czego potrzebna jest ci Klara? O.: - Przez Klarę prowadzi ślad do brata. Łusza, która odwiozła go do Domu Małego Dziecka, zapamiętała adres. Ale w czasie wojny dzieci ewakuowano za Ural. I tam właśnie Klara chłopca odnalazła. Gdyby nie Łusza i Klara oraz korespondencja siostry z Klarą - byłby nie do odnalezienia. To nie była zła wola. Nie podoba mi się, jak w Polsce ludzie demonizują okropności sowieckie. Mogło to stać się w najlepszej wierze. Na przykład, mnie dyrektorka naszego domu dziecka zaproponowała zmianę nazwiska, bo było polskie. Ja również pisałem o sobie "Polak". Więc dyrektorka proponowała mi zmianę nazwiska i narodowości, żeby ten "Polak" za mną nie włóczył się. W końcu byłem ruski i polskiego w ogóle nie znałem. Miałem też mieć zmienione imię. E.: - Odmówiłeś? O.: - Widzisz, ja dobrze pamiętam 1939 rok, sprawę tego traktatu sowiecko_niemieckiego, sprawę Polski. Widocznie jednak z tą Polską coś mnie łączyło, jeżeli tę sprawę pamiętam tak wyraźnie, chociaż innych rzeczy nie pamiętam. Pamiętam ogromne zaskoczenie społeczeństwa sowieckiego traktatem sowiecko_niemieckim. Przecież na antyfaszystowskim temacie kręciła się cała propaganda. Filmy, głośniki "kołchoźniki" - bez przerwy gadały, i gadały, i gadały na ten temat. A tu nagle zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Pamiętam uczucie zaskoczenia. I pamiętam rozmowy ludzi dorosłych, że to musi być sytuacja chwilowa. E.: - U Erenburga to świetnie wychodzi. To zażenowanie i zaraz aluzje, że to chwilowe. Ale co do Polski - co do tego "noża w plecy" - to chyba w Rosji nie było zażenowania... O.: - U mnie nie było. No i momentalnie zaczęły się trudności aprowizacyjne. Bo w Związku Sowieckim lata 1936_#1938 to były lata "prosperity". Zniesiono kartki. Ale w 1939 roku znów je wprowadzono. Szło to obok siebie: "wyzwalanie" zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi z jednoczesnym narastaniem trudności aprowizacyjnych. W domu dziecka gorzej zaczęli nas żywić. Zaczęły przybywać dzieci ewakuowane. Pamiętam taki brzydko o mnie świadczący epizod: przywieźli żydowskie dzieciaki, pewnie z tych miasteczek, z tych terenów polskich zabranych w 1939 roku. Nie mówiły po rosyjsku. Były straszliwie zaszczute. Pamiętam, jak siedziały w kąciku dokładnie ostrzyżone. Pamiętam przestraszone, strasznie czarne oczka, takie łyse główki i potworne szczucie ich przez otoczenie, i przeze mnie między innymi. A ponieważ byłem inteligentnym dzieckiem, więc miałem też inteligentny sposób znęcania się nad słabszymi. Skończyło się na tym, że wychowawczyni poprosiła siostrę, żeby na mnie wpłynęła. Siostra zabrała mnie na spacer, właśnie tam, na brzeg Wołgi, w aleję spacerową; stały tam drewniane zielone altanki, jeszcze pewnie z czasów Gonczarowa. Widok na urwisko, na te sady, i gdzieś tam Wołga w dole i drugi brzeg. Cudowne. Siostra powiedziała mi: "Jak ty możesz, przecież nasza mama też była Żydówką". Pamiętam to zaskoczenie, bo nie wiedziałem tego. No i pewnie przestałem męczyć te dzieciaki. E.: - Ale co z twoim nazwiskiem? O.: - Zaraz, chciałem powiedzieć, co działo się w tym czasie z naszymi bliskimi: męża Reginy, matematyka Burstina, wsadzili w 1937 roku. Psychicznie był mało odporny; kazali mu pisać zeznanie, że był szpiegiem i wszyscy jego przyjaciele byli również szpiegami. I on tam pisał, pisał, pisał, podobno zapisał dużo kartek. Potem u Reginy był człowiek, który opowiedział, jaki był koniec. Swoją drogą, istniała solidarność w przekazywaniu rodzinie informacji z ostatnich chwil współtowarzyszy niedoli. Otóż zjawił się u niej człowiek, który powiedział, że Celestyn Burstin, Cech, tak go wszyscy nazywali, zwariował. Zaczął jeść te swoje zeznania, i tak umarł. Reginkę wyrzucili z partii, ale nie zdążyli jej aresztować. E.: - Co to znaczy - nie zdążyli? O.: - To znaczy, że skończyła się jakby epoka. Skończyła się na aresztowaniu Jeżowa. Najpierw zdejmują Jeżowa i robią go ministrem transportu rzecznego i morskiego chyba, ale to już zupełna fikcja. W obozie spotkałem człowieka, który jakoby miał do czynienia z Jeżowem - więźniem. Ten człowiek pracował wówczas w stoczni w Leningradzie, gdzie zatonął statek spuszczony na wodę. Oskarżyli go o sabotaż, o "wrieditielstwo", miał "ocznuju stawku" czyli konfrontację z Jeżowem, bo rzekomo dostał telefoniczny rozkaz Jeżowa, że należy zwodować ten niedokończony statek. Jeżow na konfrontacji sprawiał wrażenie człowieka nienormalnego, z obłędem mówił jedno: "Nic nie pamiętam, nic nie pamiętam"... Tego nie rozumiem: dlaczego przy szalonym terrorze wymagane było zachowanie formalności? Miliony ludzi brali, niszczyli, ale zachowywali pozory, czyli doprowadzali do tego, że oskarżony składał zeznania. Mogli przecież rozwalić, czy dać dziesięć lat i nic od niego nie chcieć... E.: - Po Jeżowie był Beria... O.: - Po Jeżowie był Beria. Nastał Beria i to jest druga połowa 1939 roku, zakończenie dużych fal aresztowań, nawet jakiś procent ludzi wypuszczano. Tu jest cezura, bo następna fala zaczyna się dopiero po wojnie. I ciekawa rzecz: Beria był wówczas odbierany jako łagodny człowiek. Istnieją ludzie, których on wypuścił rzeczywiście. Natomiast wykończono całą kadrę jeżowowską, całą kadrę Nkwd. Wykończono tych podśledczych, wszystkich. Istnieją przekazy więźniów, jak spotykają się ze swoimi oficerami śledczymi na etapach czy w łagrach. Los tych ostatnich był straszny. Żaden z nich nie miał szansy na przeżycie, współwięźniowie nie mieli dla nich litości, a ci aktualni enkawudziści ich nie bronili. Na przykład Berta, która się w tych opowiadaniach jeszcze nieraz pojawi, wspomina powrót z Workuty statkiem na ląd. Trzeba czekać, aż lody puszczą, bo to jest ten północny "morskij put": jedyny sposób komunikacji z lądem. I ona na tym statku spotyka naczelnika swojego łagru, strasznego mordercę, który jej męża zabił. Sam teraz jedzie na śmierć; rozstrzelali go w Moskwie. Prawie cała kadra Jeżowa tak skończyła. E.: - Mnie interesuje obraz Berii jako człowieka odwilży! O.: - Na początku! A potem następuje "perpetuum mobile". Jeżow wykończył całą kadrę Jagody, a potem tak samo została wykończona cała kadra Jeżowa. Zawsze mnie zastanawiali ci następcy. E.: - Bez wyobraźni, poza wszystkim. O.: - No właśnie, bez wyobraźni. Natomiast po Berii wykańczanie dotknęło tylko kierowników resortu, natomiast nie objęło szeregowych wykonawców, zwykłych oficerów śledczych. E.: - U Herlinga_Grudzińskiego występuje taki urzędnik_oprawca z poprzedniego okresu, który cały czas, do końca, do swojej śmierci w obozie złorzeczył innym więźniom, że wy, tacy owacy, przeciwko komunizmowi; był wierny. Do końca. Bez wyobraźni; trzymał fason. O.: - Tak było, już mówiliśmy o tym. Ale do obozu jeszcze dojdziemy, bo ja obóz też zobaczyłem. Na razie jesteśmy na etapie początku wojny. Po dwóch, trzech latach, kiedy w zasadzie nie było zmian w składzie socjalnym sierocińca, nagle duży dopływ nowych dzieci. Ciasno się zrobiło, jakieś dodatkowe łóżka musieli dostawiać. E.: - Polskie dzieci, ze Lwowa i okolic, szły przecież razem z rodzicami na zsyłkę... O.: - Szły razem z rodzicami, jeśli rodzice żyli, ale gdy rodziców rozstrzelano lub wsadzano do więzienia, trafiały do nas. Przecież to szło w miliony, więc ruch był. Odgłosy wojny słabo docierały do Uljanowska, do tego Symbirska na środku Wołgi. Tak że ja z wojny pamiętam tylko zaciemnienie na oknach. Okna oklejano paskami papieru. Nic więcej z wojny nie pamiętam. E.: - A głodu? O.: - Akurat ta strona rzeczywistości dla mnie nie była nigdy zbytnio męcząca. W obozie również nie płakałem z głodu; oczywiście, głodny musiałem być, ale taką szczęśliwą naturę miałem, że głód mi specjalnie nie doskwierał, nie robiłem z tego dramatu. Na razie jest 1942 rok, trzymam się na boku społeczności z domu dziecka - nie bardzo lubiany. Pamiętam taką scenę: grupa z prowodyrem prowadzi mnie w puste miejsce i tam mnie okłada, bo coś sobie ubzdurali, że ja na nich donoszę. A ja nic. I potem strach na nich padł, co będzie dalej? No bo doniosę, że oni mnie bili. A ja nic. I potem pamiętam taki szacunek dla mnie i nawet przeprosiny, że to była pomyłka. E.: - Ale nie dokończyłeś, jak się zachowałeś wobec propozycji zmiany nazwiska. O.: - A nic, odmówiłem. Powiedziałem, że chcę zostać Polakiem. E.: - Czemu? O.: - Wiesz, że nie potrafię powiedzieć. Myślę, że to wynikało z mojej osobowości, że nie chciałem być taki jak wszyscy. E.: - Może chodziło o więź z matką? O.: - Raczej strach, że mnie nie znajdzie. Tak, gdy o tym wspomniałaś, przypominam sobie swoją argumentację: mama nas będzie szukała i nie znajdzie, bo zmieniłem nazwisko. No, i zostałem Polakiem. Jest 1942 rok, potem 1943. Wojna gdzieś tam idzie, najpierw sowieckich biją, potem oni zaczynają bić, ale to przechodzi poza mną. Stale czytam, próbuję pisać wiersze. W szkole uczyłem się niemieckiego i wyobraź sobie, przetłumaczyłem jakiś wiersz Heinego. Potem nigdy w życiu niemieckiego nie znałem i wierszy Heinego przeczytać w oryginale nie umiałem, ale wtedy pamiętam, że przetłumaczyłem. Intelektualnie byłem rozbudzony, bo czytałem. I w tym czasie, ni z tego, ni z owego, rozpoczynam "akcję ulotkową". Jak ja sobie to przypominam? Wojna szła swoim torem, a ja swoim, zupełnie niezależnym. I zacząłem swoją prywatną wojnę z władzą sowiecką, a ponieważ byłem całkiem głupi, to wojna moja była też głupia. Pisałem ulotki tej treści: "Dałoj Stalina, da zdrawstwujet Woroszyłow" czyli "precz ze Stalinem, niech żyje Woroszyłow". Wydawało mi się, że Woroszyłow ma taką dobrą twarz. A Stalina nienawidziłem, bo zabrał mi rodziców. Podejrzewam, że taka to była naiwna interpretacja. Na pewno grał tu rolę motyw rodziców. Nawet wiersz na ten temat napisałem: "Kłanus, rodnaja mat, czto budu ja stojat. Na tom puti, kotoryj wy s takoju trudnostiu proszli. Kłanus, rodnoj otiec, daju ja w tom obiet, wsiegda ja budu mstit tiem, kto smieł was posadit" - tak kończył się. Zawsze będę się mścił na tych, którzy was posadzili. Okropna rymowanka, ale cóż robić: "Iz piesni słowa nie wykiniesz". Wracając: to było poczucie krzywdy. Stalin miał rację, kiedy mówił, że rodziny należy tępić do siódmego pokolenia. Był człowiekiem Wschodu i znał psychikę ludzką. Wiesz, wydaje mi się, że na poczucie krzywdy rodziców nakładał się wpływ lektur. E.: - Motyw szlachetnej pomsty? O.: - Mnie to widocznie pasjonowało i zacząłem pisać te ulotki. Pisałem w zeszycie. W nocy przez okno wymykałem się do miasta. Nie miałem kleju, kleiłem chlebem. Przylepiałem je na płoty, na bramy. Uljanowsk miał płoty drewniane. Bardzo dobrze pamiętam największy swój wyczyn: przylepiłem kilka ulotek na bramie Nkwd. Wiesz, przypomniał mi się jeszcze jeden impuls mojej akcji ulotkowej - opowiadanie siostry. Działało na moją wyobraźnię, podświadomie zapewne, ale działało. Otóż siostrę jeszcze wcześniej przed samą wojną na wiosnę 1941 roku wzięła do siebie Regina, która nadal mieszkała w Mińsku i pracowała jako wykładowca niemieckiego w Instytucie Języków Obcych. Chciała ją w ten sposób uchronić od szkoły zawodowej, bo z domu dziecka szło się z reguły do szkoły zawodowej, tylko najwybitniejsi trafiali do liceów. Ale w czerwcu tego roku wybuchła wojna i siostra wraz z Reginą przeżyła gehennę ewakuacji. Mińsk już w pierwszych dniach był zajęty przez Niemców. Wówczas Regina załatwiła jej powrót do Uljanowska, gdzie mogło jej być stosunkowo najlepiej. Dom dziecka skierował ją do pracy, do przyzakładowej szkoły kolejowej. Miała być takim "smazczikom". Mieszkała w baraku, pięć kilometrów od Uljanowska. Ja do niej jeździłem; była zmęczona, pracowała, już nie osiem godzin, ale znacznie dłużej, bo była wojna. Nie bardzo miała co jeść. To ja byłem bardziej uprzywilejowanym, czasem przynosiłem coś smacznego. I to jej opowiadanie o ucieczce z Mińska, o początku wojny! Pamiętam, zabrała mnie znów na spacer nad Wołgę, na to urwisko (miało piękną nazwę, zapomniałem, ale wystarczy sięgnąć do tej książki Gonczarowa) i dobrze pamiętam tę, już drugą, namiętną rozmowę w tym miejscu (bo pierwsza była o Żydach i o mamie). Siostra przyniosła "wobłę", to taka słona, suszona ryba, którą je się w Rosji pod wódkę. Przyniosła i myśmy to jedli w takiej zielonej altance, gdzie było, za przeproszeniem, nasrane, ale to było zamrożone, bo była zima. Staliśmy przy poręczach, a w rogu były te zamarznięte kupy. Opowiadała w wielkiej tajemnicy. Bo tamto życie - historia Reginy i ucieczka - było czymś nielegalnym z punktu widzenia "pensjonariusza" domu dziecka. Stanowiło zupełną sprzeczność z oficjalną propagandą o sowieckim zwycięstwie. Tak wtedy żartowali: "Pobieda s nami, a goroda s nimi" - zwycięstwo nasze, a miasta ichnie. Bo gdy Niemcy parli naprzód, to krzyczano o zwycięstwie. Ta utajona prawda o sytuacji w kraju, którą poznałem od siostry na podstawie jej peregrynacji, zapadła we mnie i jakoś przyczyniła się do mojej akcji ulotkowej. Robiłem ją sam, ale widocznie jest taka potrzeba w człowieku, bo napomknąłem o niej paru najbliższym kolegom. Tymczasem wzywa mnie dyrektorka domu dziecka i przeprowadza ze mną niezwykle serdeczną rozmowę: "Słuchaj, strasznie opuściłeś się w szkole"... Tak, oczywiście, było. Ulotki mnie pochłonęły, nauka przestała interesować, a jak mówiłem, żeby dostać się z domu dziecka do szkoły średniej, trzeba było mieć bardzo dobre stopnie. Dyrektorka uświadomiła mi ten warunek i jednocześnie swoją opinię, że gdybym przyłożył się do nauki, to mnie do liceum skieruje. Specjalnie się nad tym rozwodzę, żeby pokazać całą powierzchowność mojej opozycyjności. E.: - Ja jednej rzeczy nie rozumiem, jak mógł się zrodzić w środowisku tak jednolicie zastraszonym ten bunt u dziecka. O.: - Bunty zdarzają się w różnych warunkach. Ale ja ulotki zarzuciłem! Widocznie, takie zakodowane siedziało we mnie żydowskie dziecko, że trzeba się uczyć; rzuciłem więc działalność opozycyjną i zabrałem się do nauki. Cała moja akcja ulotkowa trwała ze trzy miesiące, zapomniałem o niej. Minęła wiosna i lato 1943 roku. Aresztowano mnie już w drugiej połowie roku - 12 sierpnia 1943. Znów zawołała mnie dyrektorka. Siedzi facet w cywilu, ona zapłakana, a ja spokojny. Niczego nie kojarzyłem. Dyrektorka mówi, że pójdę z tym panem. Przynieśli mi koc zrolowany i duży bochenek białego chleba, cały, pomyśl tylko, w 1943 roku! Wyprawiali mnie na drogę. I o siebie pewnie się martwili, bo to się na nich mogło odbić. Facet powiedział, żebym nie próbował uciekać. Nie prowadził mnie, nie trzymał za rękę ani żadnych kajdanków nie było. Niosłem ten koc, ten bochenek chleba, obgryzając go pomału i tak przeszliśmy prawie przez całe miasto. Powiedzieli mi, że jestem aresztowany i odczytali jakieś artykuły kodeksu karnego. E.: - Nie pytałeś za co? O.: - Czy ja tobie już nie mówiłem o swojej bierności?! Do dziś mam tę cechę, niedobrą bardzo. Natomiast wtedy można było ze mną zrobić wszystko. Zupełnie biernie poddawałem się zewnętrznym wydarzeniom. Tym bardziej, że wychowanek domu dziecka w Związku Sowieckim to był ktoś pozbawiony całkowicie własnej woli. Jako dorosły człowiek widziałem, jak tym wychowankom trudno było potem urządzić się w życiu. Nie byli w stanie znaleźć sobie pracy ani założyć rodziny. E.: - Wszędzie się tak dzieje z wychowankami domu dziecka. O.: - No właśnie, zatem i ja biernie poddałem się temu, że mnie biorą, prowadzą, wsadzają. To było takie stare, piękne, drewniane więzienie w Symbirsku. Zabytkowe pewnie. Drewniany budynek, drewniane cele. Dali mi miskę obrzydliwego żarcia. "Bałanda", tak to się nazywało. Zupka na rozgotowanej rybie, tylko ości pływały, i nie dali łyżki, zawsze na początku nie dają, żeby więźnia złamać, żeby zohydzić mu wszystko. E.: - Chleb miałeś i koc? O.: - Nie, wszystko zabrali. Wypiłem tę "bałandę", potem sobie palcem pomagałem z tym gęstym, no i koniec, i żyję, co tu przejmować się. Na drugi dzień zawieźli mnie do śledczego, takim "czornym woronom", czyli suką. Zamkniętą, blaszaną, podzieloną na celki. Zupełnie samego, bo podejrzany musiał być sam. Śledczy od razu mi powiedział: "Wszystko o tobie wiemy". Wyciągnął teczkę, otworzył, a tam moje ulotki starannie ułożone. "Co ty myślisz, jesteś zwolennikiem faszystów niemieckich; ludność to wszystko przyniosła nam, nikt ciebie nie poparł, nikt, a w ogóle twoja sprawa jest beznadziejna". Nie, nie bili mnie w tym Uljanowsku, nic mi takiego złego nie robili specjalnie, tylko - co mi się wydaje śmieszne do dziś - chcieli zrobić z tego sprawę. Byłem z domu dziecka, więc śledczy nie mógł rozbudować sprawy na rodzinę, przyjaciół, znajomych. Oczywiście, jedno z pierwszych pytań brzmiało: kto o tym wiedział. No i tu, niestety, nie mogę z siebie bohatera zrobić. Jedyne wytłumaczenie, jakie mam, to że miałem zaledwie trzynaście lat. Bo sypnąłem dwóch kolegów, którzy o mojej akcji wiedzieli. "Wsadziłem" chłopaka, którego ojciec był jakimś urzędnikiem na kolei, wyższym. Dostał półtora roku karnej kolonii za to, że wiedział. Ufam, że ojciec go wyciągnął. Półtora roku to był śmiesznie mały wyrok. I ty wiesz! Nie potrafię jego nazwiska odtworzyć - Arseniew, Arsentiew? Popatrz, mogłem zniszczyć człowieka, a teraz nawet nie wiem, jak nazywał się... Drugi kolega, taki mój serdeczny kolega z domu dziecka, dostał trzy lata. Miał takie polskie nazwisko, Stiefanowicz chyba. Tych dwóch kolegów pogrążyłem zupełnie nieodpowiedzialnie. Natomiast z dorosłymi miałem zabawną przygodę. Kiedyś przeprowadziłem ślepca przez ulicę, takiego starszego pana o poparzonej twarzy. Nawiązaliśmy rozmowę, zaprosił mnie do siebie, do takiego drewnianego domku. Był chemikiem i oślepł po jakimś wybuchu, a jego kulawa żona była kiedyś baletnicą. Pożyczyłem od nich książki. Mieli klasykę dziewiętnastowieczną w takich tłoczonych okładkach. Część tych wydań stoi teraz u mnie na półce. To było "priłożenije k żurnału "Niwa"", taki miesięcznik popularny, i dodatek do tego pisma stanowili klasycy w tłoczonych okładkach. Wydawał to Marks, był taki wydawca w Rosji przed rewolucją. Brałem tych klasyków, których już nie było w sowieckich bibliotekach. Takich trochę antynihilistycznych, antynarodowców, antyrewolucyjnych. Był tu Leskow, Pisiemskij, Mielnikow_Pieczerskij. Tacy, którzy byli źle widziani w Związku Sowieckim, ale nie zabronieni. I wiesz, że ci dobrzy państwo, ci staruszkowie, w jakiś sposób figurowali w mojej sprawie? Byli ciągani, czyli byłem śledzony. Gdy mnie o nich zapytano, powiedziałem, że nigdy z nimi nie rozmawiałem na temat ulotek, że oni nie wiedzą. E.: - A kto cię sypnął? O.: - Nikt. Myślę, że doszli do tego przez moje szkolne, dziecinne pismo. Chodzili po szkołach i sprawdzali charakter pisma. Tak myślę. Pewnie gdzieś jeszcze moja sprawa leży. Jak to się wszystko przewróci, to pojedziemy do Moskwy, zabierzemy tę teczkę. E.: - Zdążymy? O.: - Może. Ale nie będzie w niej nic pochlebnego dla mnie! Bo zachowałem się jak idiota, nie chcę powiedzieć, że jak tchórz, tylko jak ostatni idiota, niestety. Biernie poddałem się losowi, powiedziałem wszystko jak na spowiedzi, powiedziałem wszystko, co wiem, i tym się uspokoiłem. Nikogo nie obciążałem w sensie sztucznych oskarżeń, na nikogo nie zwalałem, ale powiedziałem jak było. Pamiętam, że na takie pytanie: "Kto cię naprowadził na taką działalność?" mówię: "książki". Aż podskoczył ten śledczy. "Jakie książki?!" Mówię: "Kak zakalałas stal" - bo Pawka Korczagin to był mój bohater. Zepsuło mu to humor. E.: - Więc jednak umiałeś się znaleźć? O.: - To było szczere. Ja naprawdę byłem półgłówkiem. Ale tym starszym ludziom, mam nadzieję, że specjalnie nie zaszkodziłem. Ale co swoje przeżyli, bo byli ciągani. Widziałem jakiś papier z ich zeznań. Jest mi bardzo przykro. Już na pewno nie żyją. Głupio mi. No już, trudno... Siedziałem w tym Uljanowsku ze trzy miesiące. Wożono mnie na śledztwo, a jak śledztwo się przedłużało - to wrzucali mnie na dołek, jak to się teraz w Polsce mówi, gdzie czekałem na następne wezwanie. Pamiętam stamtąd taką przygodę: noc, ja sam w tej piwnicy, ciemno zupełnie, paliła się tylko żaróweczka ledwie widoczna. Otwierają się nagle drzwi i wpychają człowieka, który okropnie płacze. Dosłownie, mężczyzna dorosły, płacze i płacze. Chciałem go pocieszyć i mówię, że ja już trzeci miesiąc siedzę, że nie jest tak źle, można wytrzymać. A on jak się nie odwróci do mnie, jak nie naskoczy: "Co ty opowiadasz, co ty masz w życiu, a ja miałem wszystko; rodzinę zostawiłem, żonę, dzieci". To był jakiś inżynier w fabryce; kocioł u niego wybuchł, czy zgasł, oskarżono go o sabotaż. Mnie zrobiło się straszliwie głupio i zrozumiałem, że to, co dzieje się ze mną, to dzieje się tylko ze mną; że nie mam nikogo na świecie i nie muszę się o nikogo martwić. Taki obcy byłem na tym świecie... W końcu listopada nagle bierze mnie dwóch facetów, wiozą na dworzec i wsadzają w pociąg, nic nie mówiąc. Wsadzają mnie w taki pociąg czasu wojny. Strasznie zapchany jakimiś babami z workami, na korytarzu jeden na drugim, straszliwie. Te worki, każdy z workiem, przez okno jakiś handel idzie... Wtedy handlowali solą. Kto miał sól, to mógł ją wymienić na wszystko - na mięso, kaszę, buty, na wszystko. Nie było soli. A pociąg z południa, i stąd ten handel. I nagle ci dwaj enkawudziści zajmują cały przedział. Z tego przedziału wyrzucają wszystkich, siadają przy wejściu, a ja przy oknie. Nie skuty. I straszliwe oburzenie tych bab. Pamiętam te wrzaski: "Wożą bandytów, co kradną, co mordują!" Bo wiesz, wtedy była plaga przestępczości w Rosji, w stanie wojny. "Wożą ich, zamiast rozstrzeliwać!" - "Przestańcie kobiety, co wy mówicie, to przecież dziecko jeszcze". Bardzo wzruszający obrazek. Faceci dostali delegację do Moskwy, ucieszyli się pewnie z tego. No i jedziemy do Moskwy. Mnie jest fantastycznie w tym przedziale, mogę spać, wyciągnąłem się na tej drewnianej ławce i śpię. Dojeżdżamy. Pamiętam wrażenie. Dworzec moskiewski ogromny, ja taki malutki. E.: - A serce ci nie zabiło, że jesteś znów w swoim rodzinnym mieście? O.: - Nie, bo zaraz jeden z eskorty pobiegł do telefonu, przyjechała suka, ten "czornyj woron", wsadzili mnie i powieźli na Łubiankę. I cały ten rytuał, opisany tylekroć w literaturze - bramy otwierają się z łoskotem, wjeżdżamy, bramy się zamykają, otwierają się następne. Potem jest takie pomieszczenie, gdzie spisują personalia, przeszukują pobieżnie, wprowadzają dalej, tam się rozbierasz do golasa i wsadzają cię do takiej klatki, gdzie nie można usiąść, bo nie ma miejsca. Tylko ściany, chyba z kafelków, albo z klinkieru. Stoisz goły, już nie pamiętam, jak długo. Taki tryb, żeby zmęczyć, przerazić, a może zwykła biurokracja? Potem otwierają, znowu przeszukują, wprowadzają do łaźni, masz myć się. Zimna woda była, pamiętam. Wszystko w kafelkach. Dają ubranie więzienne. Czysto. Strzygą; wszy oczywiście broń Boże, to jest przecież Łubianka. Fotografują, wprowadzają po schodach, gdzie między poręczami rościągnięta jest siatka, żeby nie można było rzucić się w dół. I do celi. No i wsadzili mnie do pojedynki. Ciągle w pojedynce jestem. Z Łubianki mam wyrazistsze wspomnienia, bo z Uljanowska mało co pamiętam. Jako śledczego przydzielono mi faceta nietypowego. Pewnie ranny na froncie, a potem już siedział w "tyłu", po polsku to się nazywa: na zapleczu. To był zupełnie przyzwoity człowiek, więcej - bardzo przyzwoity człowiek jak na funkcję, którą pełnił. Nie wiem, jaki był w stosunku do innych, natomiast w stosunku do mnie był przyzwoity. Z początku wołał mnie na nocne przesłuchania. E.: - No to ładnie przyzwoity! O.: - Przecież nie on o tym decydował. On był przyzwoity potem. Byłem zmęczony, a w dzień nie wolno spać w celi. Siedzisz na takim taborecie przykręconym do podłogi, a jak się na nim kiwasz, to strażnik puka. Trzeba głowę prosto trzymać. Jak nie skutkuje, otwiera drzwi, grozi karcerem. O dziesiątej wieczór można kłaść się do łóżka. I gdzieś za godzinę wzywają na przesłuchanie. Wracasz gdzieś koło piątej nad ranem, a o szóstej jest "podjom", czyli wstawanie na apel. I znowu cały dzień nie można spać. Jak parę tygodni człowieka tak pomęczyli, to chodziło się po ścianie. I to prowadzenie po korytarzu, słynne, z tymi ostrzeżeniami, żeby więźniowie nie spotykali się. Były takie wnęki w ścianach, do których wpychają więźniów przy mijaniu. Kiedyś strażnicy zagapili się i nagle zobaczyłem naprzeciwko starszego człowieka. Przerażony tym faktem strażnik pchnął mnie na ścianę tak, że aż mi krew z nosa pociekła. Bo to dla nich było wielkie przeoczenie. Nie pamiętam typów śledczych. Był np. pułkownik - Worobiejczyk, taki Żyd obrzydliwy, mały, gruby, który raz mnie uderzył, ale bardzo mocno. Krzyczał, że ukrywam organizację, że jestem członkiem jakiejś organizacji, która w Uljanowsku działała... Ewuniu, daję ci słowo, że nie jestem w stanie wytłumaczyć, po co oni to robili. Już po paru tygodniach wiedzieli na pewno, że nic takiego nie było. E.: - Chodziło o to, że ty namotasz następnych "klientów". O.: - Kogo? Przecież wiedzieli, że nikogo nie znam. Gdyby chcieli wsadzić wychowawców z domu dziecka, dawno by ich powsadzali. Nie. Kochanie, jeśli mnie z Uljanowska przywieźli do Moskwy, na Łubiankę, gdzie siedzieli: Bucharin, Zinowiew, Anders, Boruta_Spiechowicz czy Herling_Grudziński, zrobili to po coś. A mnie przywieźli z dalekiej prowincji i major mnie badał. Komu to było potrzebne? To musiał być obłęd. E.: - A może dlatego do Moskwy, bo twoja sprawa dotyczyła jakoś Stalina? Czy nie było specjalnego polecenia Berii w tym zakresie? Może oni to potraktowali dosłownie? O.: - Nie wiem. Przecież były tysiące, dziesiątki tysięcy "wrogów" na prowincji i nikogo nie wozili do Moskwy! Na miejscu skazywali. W tym coś musiało być. Ogromnie chciałbym kiedyś zobaczyć te akta! Co spowodowało takie postępowanie. Mój życiorys? Moi rodzice? Czy szukali jakiegoś głębszego sensu? W każdym razie tak to wyglądało. No i ten Worobiejczyk - wiesz, wtedy jeszcze pracowali Żydzi w Nkwd. Już nie było takiego zażydzenia, jeśli tak można mówić, jak w latach trzydziestych, ale byli. I właśnie ten Worobiejczyk tak się wściekał strasznie, tak krzyczał na mnie, że coś ukrywam. W końcu złapał marmurową suszkę do atramentu i walnął mnie nią w łeb. I chyba tylko wtedy tak mnie mocno uderzyli, bo najczęściej tylko szturchali; pamiętam, że siedziałem w karcerze. Widocznie czegoś tam odmówiłem, nie wiem. W każdym razie siedziałem na zimnej podłodze kilka dni. Ale tak w ogóle to się mieszkało nieźle. Potem wsadzili do mnie jakiegoś chłopaka i zaprzyjaźniliśmy się. Był trochę starszy ode mnie. Opowiadaliśmy trochę o sobie, ale nie za dużo. I pamiętam też taką scenę, bardzo brzydko o mnie świadczącą. Byłem już wtedy zmęczony pobytem w więzieniu i prawie przestałem jeść. Wylewałem do "paraszy". E.: - Ale tam w ogóle porcje były głodowe. Wat mówił, że zdychał z głodu. O.: - No widzisz. A ja wylewałem tę "bałandę" do kubła, po rusku do "paraszy". I chleb częściowo też. Jak ten chłopak ze mną siedział, to dawałem mu połowę swego chleba, był bardzo szczęśliwy. I którejś nocy on mi się zaczął zwierzać, że jest wtyczką, wsadzoną tu po to, żeby się o mnie czegoś dowiedzieć. I że jemu jest ogromnie przykro, że ja mu chleb daję, bo mnie polubił. Oczywiście, i to mógł być podstęp, ale niekoniecznie. Wiesz, ja go strasznie wtedy potraktowałem: odtąd wyrzucałem swój chleb do "paraszy", do tych gówien, a jemu - nie dawałem. I przestałem odzywać się do niego. Myślę, że to było nieludzkie. E.: - Charakter wykazałeś. O.: - Wtedy tak. Czternaście lat skończyłem właśnie w więzieniu. Chłopaka zabrali, ale oskarżyli mnie o głodówkę. Z lekarzem przyszli. Nie musiał chłopak powiedzieć, ja tego nie kryłem, strażnik widział. Tłumaczyłem, że to nie jest żadna głodówka, tylko nie chce mi się jeść. "Tak? No to będziesz żywiony sztucznie". No i wsadzili mi rurę do gardła. Straszne uczucie, że zaraz się z ciebie wszystko wyleje. Okropne. Powiedziałem, że już będę jadł, tylko żeby przestali. Wiesz, ja autentycznie nie chciałem głodować, ja już nie mogłem jeść, już miałem wszystkiego dosyć. I śledczy, ten dobry - nie pamiętam, jaki on miał stopień wojskowy, po cywilnemu zawsze był - też już miał tego dosyć. Podczas nocnych przesłuchań, już trochę później, pytał: "Będziesz coś mówić?" A ja: "Już wszystko powiedziałem". "No dobrze, to ty sobie podrzem, a ja książkę poczytam". I czytał tę książkę, bo musiał sobie ileś tam godzin zapisać, że prowadził śledztwo. Kładłem głowę na biurku i spałem. Kiedyś mnie zagadnął: "Ty obraziłeś się za swojego ojca na władzę sowiecką. A przecież twój ojciec nie został przez nas aresztowany, porzucił twoją matkę, jest we Francji, ma tam drugą żonę, ma dzieci i jest fabrykantem; ma fabrykę. Jemu bardzo dobrze się powodzi i wcale nie jest zmartwiony tym, że ty tak mordujesz się". O matce sprytnie nie napomknął, bo aresztowanie matki widziałem. Z tym ojcem trochę mi zabił klina. E.: - Ciekawa jestem, czy on wiedział, że twoi rodzice już nie żyją. I kto mógł o tym wiedzieć. O.: - Nikt. Przestałem mówić, śledczy ode mnie już nic nie chce, tylko mnie wzywa od czasu do czasu dla porządku. I któregoś dnia mówi do mnie tak: "Słuchaj, śledztwo już jest zakończone i twój los jest w twoich rękach. Pójdziemy teraz do człowieka, od którego wiele zależy. Ja ciebie bardzo proszę - tak dosłownie powiedział - żebyś mu wszystko opowiedział, tak jak mówiłeś mnie, bo od tego zależy twój los". A jeszcze przedtem powiedział mi tak: "Jakby to ode mnie zależało, to ja bym ciebie dobrze zlał i posłał z powrotem do szkoły". Więc widzisz, że nie chciał mnie skrzywdzić. I słuchaj, przyprowadził mnie do gabinetu. Te ogromne, dygnitarskie, radzieckie gabinety. To jest w ogóle zupełnie coś niezwykłego. Idziesz takim czerwonym chodnikiem przez pałac, w końcu biurko, ukosem. Ogromne, piękne okna, a w nich małe szybki. E.: - To też Łubianka? O.: - Chyba tak. Wiesz, Łubianka to jest cały kwartał, cały kompleks budynków w środku Moskwy. E.: - Dawne carskie więzienie? O.: - Nie, Dzierżyński zrobił z tego więzienie. Jak będziesz pisała, to ja ci dokładnie opowiem, odnajdę to. Tu było dawniej Towarzystwo Ubezpieczeniowe "Rossija". Budynki chyba dziesięciopiętrowe. Spacerniki były na dachu. I przez rynny, przez te otworki, gdzieś daleko, daleko na dole, widać było ulicę, samochodziki i tramwaiki. Na dachach były trzymetrowej wysokości mury, na rogach "wyżki" ze strażnikami; jednocześnie obserwowali cztery spacerniki... Zaprowadzono mnie do bardzo wysokiego dygnitarza. Śledczy położył moją teczkę na biurku, sam podszedł do okna. Stanął tyłem i nie odzywał się. Dygnitarz grzecznie mówi: "Proszę usiąść" - mówił mi na "wy". Po raz pierwszy tak się do mnie zwracano, nie wyglądałem na swoje czternaście lat, tylko na młodszego. - "Czy chcecie się czegoś napić?" I ty wiesz, to była taka reakcja, że już miałem wszystkiego dość, że odmówiłem. Usiadłem. I on mówi: "Proszę mówić, co macie do powiedzenia". A ja odpowiedziałem, że nic nie mam do powiedzenia. Dygnitarz: "Proszę dobrze pomyśleć". Ty wiesz, ja tam chyba siedziałem z piętnaście minut, jeżeli nie dłużej, on coś czytał, zajmował się swoimi sprawami i cierpliwie czekał. Ja nic. Nagle podniósł głowę i mówi: "No trudno, w takim wypadku możecie wyprowadzić". I wyszliśmy. Śledczy aż biały zrobił się z wściekłości. Aż na twarzy się zmienił mówiąc: "Ty, dureń, zmarnowałeś sobie życie". Czyli, że on mi załatwił tę wizytę, wyobrażasz sobie? To przecież wcale nie było takie proste. On gdzieś w mojej sprawie poszedł. Poszedł, załatwił, żeby tego chłopaka przyjąć, wysłuchać, złagodzić mu karę. I ja z tego nie skorzystałem. No i potem już nic. Podpisałem te protokóły, zakończenie śledztwa. E.: - Przeczytałeś je? O.: - Nie, skąd! Mnie było wszystko jedno. Przekartkowałem, podpisałem. Wrzucili mnie do jakiejś wspólnej celi. Nic z tego nie pamiętam. A potem schodziłem takimi metalowymi, kręconymi schodami. Do piwnicy. Do takiej piwnicy kilkupiętrowej pod tym więzieniem. Z tyłu szedł wysoki strażnik. Miał pistolet, nie wiem czy odbezpieczony, czy nie. Przyłożony do mojej potylicy. Okropnie głupie wrażenie. Mrówki chodzą po plecach. Potem słyszałem opowieści, że w ten sposób zabijano skazanych. E.: - Ale ty nie miałeś wyroku śmierci, więc czemu on trzymał ten pistolet? O.: - Żeby mnie nastraszyć. Taki system. Dla dorosłego jest to przeżycie, szok. A ja sobie szedłem. Nawet nie pamiętam, żebym specjalnie bał się. Głupio mi tylko było. Szedłem, on był wyższy ode mnie znacznie, poza tym szedł z tyłu, więc był jeszcze wyższy. Schody strome, kręte, metalowe. I ten pistolet tak mnie od czasu do czasu dotykał. Bardzo głupie uczucie. A potem był taki korytarz, pobielony wapnem, piwniczny, zwykły. Długo, długo się szło. Potem czytałem o procesach 1937 roku, to tam właśnie zabijano. Wierzgali nogami, krzyczeli: "Powiedzcie Stalinowi, on nie dopuści". Tak ich zabijano, że krew tryskała na ściany. Otóż w moich czasach nie było tej krwi na ścianach, były pobielone, pewnie przez więźniów. I w końcu tego korytarza, tej właściwie zwykłej piwnicy, stał kuchenny stół, przy nim krzesło czy taboret i siedział facet w szynelu, bo było chyba dość zimno w tej piwnicy. Wymienia moje nazwisko i mówi: "Przeczytaj i podpisz". To był sąd. To było "Osoboje Sowieszczanije" - taki organ, który miał skazywać bez przewodu sądowego. Nie było w nim artykułów kodeksu karnego, tylko skróty literowe. Ja miałem Asa - "antisowietskaja agitacyja", były też Csir - "czlen siemji izmiennika rodiny", czyli członek rodziny zdrajcy ojczyzny. Było na przykład "podozrienije w szpionaże" - podejrzenie o szpiegostwo. E.: - I też wyrok? Za podejrzenie i za członka rodziny? O.: - Też, a jakże. "Kontrriewolucyonnaja diejatielnost" - czyli Krd - to było bardzo popularne. Sabotaż ekonomiczny też miał swoje litery. Ja miałem w każdym razie Asa. W Uljanowsku oskarżyli mnie z artykułu 58, paragraf 10, 11 i chyba 14. Dziesięć to jest antysowiecka agitacja, jedenaście - to zbiorowe działanie, za co dostawało się większy wyrok, natomiast czternaście - to był terror. Otóż mnie oskarżyli, ni mniej, ni więcej, tylko o terror, o to, że chciałem zamordować towarzysza Kalinina. Okazuje się, że wtedy właśnie towarzysz Kalinin, jako przewodniczący Rady Państwa, tego "wierchownego sowieta", wtedy, po ewakuacji Moskwy i urzędów, stał w Uljanowsku. Ja o tym nie wiedziałem, oczywiście. Ale podobno gdzieś mówiłem, że chcę go zamordować. Potem to wszystko odpadło, zostało tylko Asa, czyli antysowiecka agitacja i ja to podpisałem nawet nie siadając przy stole. Pięć lat. E.: - Ale byłeś nieletni. O.: - W Związku Sowieckim od 1932 roku obowiązywała pełna odpowiedzialność karna od dwunastu lat życia. Podpisałem wyrok, ubrałem się w ubranie, w którym mnie wsadzili, i zawieźli mnie na Butyrki, do więzienia wyrokowego. Dostałem się do dużej celi, gdzie nie tylko nikt się nie litował nade mną, ale wszyscy mówili: "Pięć lat, śmieszny wyrok, miałeś szczęście". Tam nikt nie miał mniej niż osiem, dziesięć lat. Widziałem tam dzieci w swoim wieku po raz pierwszy w więzieniu. Posiedziałem może parę tygodni, gdzieś do przedwiośnia, bo gdy znalazłem się pod Archangielskiem były białe noce, tak że musiał to być początek kwietnia. Ale najpierw była podróż. Zawieźli mnie na ślepy tor, gdzieś na bocznicę i wsadzili do "stołypinskogo wagona" - z czasów Stołypina, czyli rewolucji 1905 roku. Od zewnątrz wygląda jak zwykły, pasażerski, tylko że ma malutkie okienka. A w środku jest krata, która dzieli korytarz od przedziałów. Korytarzem chodzi strażnik. Przedziały urządzone są w ten sposób, że na dole są dwie ławki do siedzenia, a wyżej zwarta prycza, można tylko wsunąć się i położyć. Wsadzają mnie do takiego przedziału, siedzi tylko jakiś facet w średnim wieku. Witamy się, tak strasznie ucieszył się, że jestem polityczny, że nie kryminalny. Bo był przerażony. Miał piękne, skórzane palto i śliczne skórzane walizki. E.: - Jak mógł się uchować z takimi rzeczami? O.: - Na tym polegał bandytyzm "ochranników". Najpierw złodzieje odbierają rzeczy współwięźniom, a potem "ochranniki" te rzeczy wykupują od złodziei za wódkę. Mój współpasażer bardzo słabo mówił po rosyjsku, był estońskim kompozytorem. Bo już wtedy zaczęli wsadzać tych nadbałtyckich. Wojska jeszcze nie weszły tam, jeszcze Niemcy tam byli. Ale on już w 1940 roku był wywieziony. Odsiedział parę lat w śledztwie i teraz go wieźli do obozu. Niedługo trwała jego radość, bo słyszymy okropny wrzask, gwizd, świst, psy szczekają. Przypędzili kolumnę nieletnich do naszego wagonu. I straszliwa przemowa szefa konwoju: "Wy skurwysyny, tacy owacy, głowy wam pourywam" i tak dalej, i tak dalej. Zaczynają ich upychać. Momentalnie mnie zepchnęli pod dolną ławkę. Potem okazało się, że to wcale nie było takie złe miejsce. "Urki", to jest arystokracja złodziejska, choć też nieletni, zajmują górną półkę. Rozkładają sobie te koce. I jak przynosi strażnik żarcie, to podaje tam, a oni je dzielą. Albo nie dzielą w ogóle. Reszta tłoczy się na dole. Ktoś jest na podłodze, to po nim dosłownie depczą. Tak, to że leżę pod ławką, wcale nie jest złe. Zaczynają rozbierać Estończyka. Przede wszystkim zdzierają z niego skórzane palto. Wrzeszczy strasznie, więc mu dokładają. Słyszę, jak stęka, jak go biją. Potem te walizki. Nie mogą otworzyć, więc brzytwą, bo zawsze przemycają jakieś brzytwy, jakieś żyletki. Rozcinają walizę, a on ma tam nuty. Nuty rozrzucają po przedziale z wymysłami. Robi się taki krzyk, że przybiega kilku strażników z automatami, rozsuwają kratę, wyciągają Estończyka, zupełnie pobitego, odartego z ubrania. Potem poznałem ten mechanizm, to była zemsta strażników. Bo proponowali, żeby im sprzedał te walizki i to skórzane palto, i buty. Odmówił, więc oni się na nim zemścili w ten sposób. A ja sobie leżę na dole. I pociąg rusza... Dwa razy na dobę wyprowadzają do ubikacji i jak wracamy, dają pajdę chleba każdemu do ręki. Nic złego nie podejrzewając, biorę tę pajdę, wchodzę do przedziału, włażę pod swoją ławkę. Leżę i jem. Zjadłem. I dobrze mi. Nagle patrzę, głowa się zwiesza z ławki, facet mówi: "Dawaj"! - "Co dawaj?" Okazuje się, że pół pajdy należy oddać urkom na górę. Nic nie wiedziałem i mówię: "Zjadłem". - "A ty skąd jesteś?" - "Polityczny". - "A, faszysta!" I słyszę, jak mówi do góry: "Tu jakiś faszysta jest, cholera, który nie chce chleba oddać"! "Dawać go tu, na górę". No i zaczynają: "Stawiasz się?" A ja: "Nie, ale naprawdę nie wiedziałem, zjadłem". Zaczęli się pytać kto? Co? za co? I skończyło się bardzo szczęśliwie dla mnie, bo potem jechałem z nimi cały czas na górze. Opowiedziałem im wszystkie książki, które w życiu przeczytałem. A ponieważ były to dzieci, więc słuchały zachłannie. Cały przedział dzieci. I słuchały. Karmiły mnie. Jedzenie strażnicy dawali, jak się wychodziło z ubikacji, po pajdzie chleba. Na wodę trzeba było mieć naczynie, bo przychodził strażnik z kubłem i nalewał każdemu. Jak ktoś niczego nie miał, to można było wziąć w dłonie i wypić. Wodę chyba dawali dwa razy albo raz na dobę. Poza tym dawali rybę, wobłę albo sielotkę, słoną, to jest ich system, żeby pić się chciało. I dawali cukier, jakąś tam miarkę. A ponieważ w przedziale było nabite strasznie, ja wiem? jakieś pięćdziesiąt osób, straszliwy był ścisk, to tego cukru trochę się uzbierało. Nie dzielili go, tylko od razu "wędrował" na górę. Był tam cały stos chleba, a cukier leżał na papierze i stały kubki z wodą. Można było maczać chleb w cukrze i popijać wodą. Żyć, nie umierać. Ja im opowiadałem, tych wszystkich zakichanych hrabiów Monte Christów, wszystko, co przeczytałem, po kilka razy, bo nie miałem dużego repertuaru. A podróż trwała i trwała, pewnie parę tygodni. Tak to wyglądało. Muszę ci powiedzieć, że nigdy od kryminalistów nie doznałem żadnej krzywdy. E.: - Wszyscy polityczni w Rosji skarżyli się na nich. O.: - Dorośli tak. Osobiście nie mam złych doświadczeń. Byłem przez nieletnich "urków" traktowany nawet z pewną czułością. Myślę o nich zawsze jako o najbardziej poszkodowanej warstwie w Rosji. Mam żal do Herlinga_Grudzińskiego, który o nich pisze jak o zwierzętach. E.: - Tak, Herling, podobnie jak Wat, pisze z "poczuciem wroga". U ciebie wroga nie ma. Jakby system nie działał poprzez ludzi. O.: - Muszę ci powiedzieć, że przeżyłem pięć lat w tym środowisku małoletnich "urków" i nigdy nie spotkała mnie krzywda. Są największymi ofiarami władzy sowieckiej. Bo wyobraź sobie: dostają wyrok na podstawie ustawy siedem, osiem, trzydzieści dwa, po rosyjsku: "s siedmogo, wosmogo, tridcat wtorogo". Jak kołchozy zaczęli robić, wprowadzili ustawę - 7 sierpnia 1932 roku - że za kradzież mienia państwowego wyrokuje się od dwunastego roku życia. I miliony dzieciaków dostały wyroki po pięć, osiem, po dziesięć lat za worek ziemniaków, za bochenek chleba, za czapkę ukradzioną przewodniczącemu kołchozu. Do obozu z najgłębszej prowincji przyjeżdżały dzieci, które nie umiały brzydkiego słowa powiedzieć i były skazane właściwie na bycie kryminalistą do końca życia. Zbrodnia niespotykana. Ale znów weszliśmy w inny wątek. Nas przywieźli do Archangielska. Archangielsk to było miasto o chodnikach z desek, szło się przez przegniłe deski, które się huśtały. Nad Morzem Białym. Pogonili nas na piechotę po lodzie na wyspę Konwiejer u ujścia Siewiernoj Dwiny. (Wyspa Linskij w Bieriozowskim ujściu Dwiny Północnej, 207km od Archangielska. Na wyspie tej Piotr I zbudował w 1705 roku twierdzę "Nowodwinskaja". Konwiejer to nazwa współczesnego osiedla). Kiedy Piotr I zaczął budować port w Archangielsku, to na tej wyspie zbudował twierdzę, która miała bronić wejścia do portu. Prześliczną. Miała takie urocze, pochyłe mury z narożnikami w kształcie rombów. Wysoka, piękna twierdza. Potem okazało się, jak to często w Rosji, że jest nikomu niepotrzebna, bo dojście z tej strony do portu jest tak płytkie, że w ogóle nie możliwe dla statków i twierdza nigdy nie była używana. W latach trzydziestych, za kolektywizacji, zasiedlono ją rozkułaczonymi chłopami. A potem zrobiono tam kolonię dla nieletnich i był obóz z fabryką dla dorosłych. I myśmy przyszli jakby na trupy tych pierwszych kolonistów. Istnieje tyle opisów wejścia do obozów! Te krzyki! Bo były dramaty wynikające z ucieczek. Uciekinier wpada bardzo szybko, bo kradnie, bez tego nie może żyć. Przy schwytaniu podaje z reguły inne nazwisko, żeby stary wyrok na nim nie ciążył i żeby mu nie wlepiono "dodatku" za ucieczkę. Poza tym chcą obniżyć sobie wiek. Bo po ukończeniu szesnastu lat trafia się do obozu dla dorosłych, co jest znacznie gorsze. Są to przeważnie dzieci bardzo drobne, małe, chude, więc i młodziej wyglądające. Taki delikwent kradnie jajko na bazarze (ograbienie osoby prywatnej jest obarczane znacznie mniejszym wyrokiem) i zmieniwszy sobie personalia dostaje, na przykład, rok. Przedtem miał dziesięć lat, a teraz rok. Czysty zysk. Ale nie zawsze. Bo zdarzało się, że trafia do tego samego obozu, skąd uciekł, wyczytują jego nazwisko, a tu naczelnik go rozpoznaje. Więc stary wyrok plus ucieczka - rozpacz, krzyk... E.: - Więc jednak były rozróżnienie karne pomiędzy dorosłymi a nieletnimi? O.: - Był taki system: oficjalnie nazywało to się "Isprawitielnaja Trudowaja Kolonija", czyli poprawcza kolonia pracy. System ten wprowadził wielki Makarenko, ten pedagog, cholera, szlag by go trafił! E.: - Za młodu rozczytywałam się w "Poemacie Pedagogicznym". O.: - Tak, tak, tak! Bo zbierał tych, jak pamiętasz, bezdomnych, tych różnych młodocianych przestępców, uczył ich wykwalifikowanej pracy, pierwsze aparaty fotograficzne robili, Fed_y, od Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego, opiekuna bezdomnych! Uzyskiwali zawody, i tak dalej. Ale to się skończyło bardzo szybko. Tę pierwszą kadrę, tych pierwszych wychowanków Makarenki, rozstrzelano razem z Jagodą. Jednym z oskarżeń wobec Jagody był rzekomy zamiar zamachu stanu przy wykorzystaniu kryminalistów wychowanych w tym systemie. Przecież po Dzierżyńskim, Jagoda był głównym "przyjacielem" bezdomnych dzieci. Jako "narodnyj komissar wnutriennich dieł"! Po Dzierżyńskim. I wtedy całą tę kadrę oraz tych, którzy byli wychowawcami w tych koloniach, a wywodzili się też z kryminalistów, co gdzieś na Sołowkach i gdzie indziej, na budowie "Biełomorsko_Bałtijskogo Kanała" zyskali ordery za pracę i zwolnienie od wyroku i poszli na wychowawców do Makarenki. Otóż ich wszystkich też rozstrzelano jako potencjalnych spiskowców Jagody. E.: - Ale dlaczego obciążasz tym Makarenkę? O.: - No właśnie ci mówię. Makarenko, który przeżył, który umarł własną śmiercią w 1939 roku, spokojnie sobie pisał, wiedząc, że wszyscy bohaterowie jego "Piedagogiczeskoj poemy" zostali rozstrzelani. Podejrzewam, że się trząsł o własne życie, ale umarł naturalną śmiercią. No i potem zrobili tak, że nazwa "kolonie" została, ale był to normalny wyrok. Wyrok sądowy lub "Osobogo Sowieszczanija", wyrok wieloletni. Mogłaś trafić na Kołymę, do Workuty, do jakiejś kopalni na pewną śmierć przy takim dużym wyroku, a jednocześnie ten Makarenko, ten poemat pedagogiczny poprzez portrety, świetlice, śpiewanie piosenek. Cały ten fałsz systemu wychodzi tam. Na sali poemat pedagogiczny, a jak dojdziesz do drutu, to oni ciebie spokojnie zastrzelą. E.: - Tak. Kwintesencja systemu wychodzi w tej sytuacji. Czyś ty wiedział, co cię tu czeka? O.: - Maleńka, ja byłem z innego świata, ja jeszcze sobie z niczego nie zdawałem sprawy. Przywieźli? Przywieźli. Nie pobili? To już dobrze, a jak pobili, to też nic strasznego. Starosta przydzielił mi pryczę w baraku. Starosta był przeważnie "urką", który "zsuczył się", to znaczy, że poszedł na współpracę z administracją, ratując skórę. Umieli rządzić, mieli siłę, mieli władzę. No i starosta baraku mówi: "Tu będzie twoje miejsce i dzisiaj będzie twój dyżur". Na czym polegał dyżur? Na pilnowaniu butów. Strasznie kradli ubrania, jedzenie, wszystko. Ale głównie kradli buty. Dlatego buty chowano na noc. Bez butów w zimie nie ujdziesz daleko. Skradzione buty bardzo komplikowały życie. Administracja w końcu dawała jakieś buty zastępcze, dziurawe, ale potrącali za to z tych groszowych zarobków, za które przez miesiąc można było uzbierać na paczkę papierosów. Ponadto buty były artykułem zamiennym za wódkę przemycaną z wolności. Toteż buty składano na noc do specjalnej szafy. Ja miałem siedzieć i patrzeć, jak każdy kładzie swoje buty. Składali też resztki chleba, jeśli komuś zostały; mówili: patrz, ja tu kładę... Zamknęli szafę, przekręcili klucz, dali klucz do ręki i idą spać. A ja siedzę. Tak pięknie - patrzę za okno - cudnie. Widziałaś kiedyś białe noce? Słuchaj, to jest niezapomniane wrażenie! To jest cud, upojenie. Tam gdzieś daleko, na horyzoncie, to coś tak jakby się rusza. To jest "siewiernoje sijanije", nie wiem, jak to jest po polsku. Takie zjawisko atmosferyczne, które jak zasłona kolorowa zwiesza się na północy. Zorza polarna? Dobrze. Biało_szarawe niebo, jak we mgle wszystko. Cudo. Usiadłem na oknie baraku i patrzę. I rozmarzyłem się, i zasnąłem. Rano mnie budzą - wrzask jak cholera. Wszystko ukradzione. Oczywiście większość z nich sama sobie ukradła, i wszystko na mnie. Przyleciał wychowawca. Tłuką mnie, wrzeszczą, zrzucili mnie ze schodów. Pierwszy dzień był więc straszny. Stłukli mnie tak, że powędrowałem do szpitala. Ale jakoś specjalnie się nie przejąłem. Byłem otępiały i nic mnie nie brało. W tej kolonii pracowało się dziewięć godzin, a potem była szkoła wieczorowa. Ci, co chodzili do szkoły wieczorowej, pracowali o dwie godziny krócej. Więc opłacało się chodzić do szkoły. Kto chciał. Pierwsze dni były okropne, bo zabrali mi oczywiście buty i musiałem chodzić na bosaka w śnieg i mróz. Potem się jakoś ułożyło. Nawet nie pamiętam tego jako specjalnego dramatu. Dosyć szybko się zaadaptowałem. Nasza fabryka mieściła się w środku twierdzy, a zona mieszkalna - na zewnątrz. Była tam odlewnia, gdzie odlewano korpusy do min i pocisków, oraz wydział drzewny, gdzie robiono do tego opakowania. Skrzynki trzeba było zbijać. Nie pamiętam dokładnie, co robiłem. Jakieś deski nosiłem z kimś. Aż tu raz przy wyprowadzaniu stoi facet i pyta każdego o zawód. Nazywał się Jasza Goldstein, taki bardzo sympatyczny więzień, Żyd. Był od zawodowego szkolenia. Pyta mnie, kim jestem. Mówię, że polityczny. "Polityczny?" I zrobili mnie uczniem kreślarskim w biurze projektowym. Czyli zrobiłem się "pridurak" - byłem już bliżej administracji, już lepiej. Biuro projektowe mieściło się za zoną, w takim baraczku było kierownictwo - "uprawlienije" czyli kierownictwo. Wolni pracowali razem z więźniami. Taka trochę strefa niczyja, która umożliwiała pewne sytuacje rodzinne w czasie wizyty. Przyjeżdżała na przykład żona więźnia i miała oficjalne spotkanie w wartowni, dwie godziny czy ileś, ile było dozwolone. A nieoficjalnie przychodziła do tego budynku kierownictwa, wiesz, na przykład, do działu kadr, niby się dowiedzieć, czy może dostać jakąś pracę i potem gdzieś tam przez korytarz mogła wejść do jakiegoś pokoiku i spotkać się ze swoim mężem, już bez podglądu. Zresztą, będzie historia na ten temat opowiedziana w swoim czasie. No i oni mnie tam wzięli. Oni, to znaczy polityczni, bo taka fabryka potrzebowała personelu technicznego, a czerpali go prawie wyłącznie z politycznych. Wyprowadzano więc mnie oddzielnie z obozu. Bo wyprowadzenie wyglądało tak, że najpierw apel, potem szóstkami wychodziliśmy za bramę i strażnik nas liczył. Jeden konwojent nas oddawał, a drugi przejmował. Przy liczeniu stawiali kreski na deseczce, a potem sprawdzali, czy kreski się zgadzają. Tak jak w starożytności, takie pismo klinowe. Jak im się nie zgadzały kreski, spędzano nas z powrotem i zaczynano na nowo liczyć. Rano nie było to takie straszne, natomiast straszne to było przy powrotach: bo noc, ciemno i zimno. Człowiek straszliwie zmęczony, przemarznięty i głodny. I oni zaczynali się kłócić, bo im się nie zgadzały kreski. To byli analfabeci, którzy naprawdę liczyli kreskami. Ja jednak wychodziłem osobno. Mnie strażnik prowadził do tego "uprawlienija". Budynek ciepły, ogrzewany, mili ludzie, inżynierowie. Jeden był bardzo wspaniały inżynier, jak sobie teraz uświadamiam. Rzadki talent. Starszy pan, wybitny fachowiec, opowiadał, że dostał order "Trudowogo Krasnogo Znamieni" wręczony uroczyście na zebraniu w południe, a w nocy go aresztowali. Jeden wręczał, a drugi wydawał nakaz aresztowania. Nie pamiętam nazwiska, wspaniały talent. Przychodzili do niego, żeby zaprojektował jakieś narzędzia, jakąś maszynę i on to robił, tak od ręki, z pamięci rozwiązanie dyktował. Wszyscy bardzo go szanowali. E.: - Chciałam zapytać, czy się rozmawiało tam na tematy polityczne? O.: - Nigdy. Nigdy nie było takich rozmów. Rozmowy były bytowe i wspomnieniowe: O tym, co się jadało na śniadanie, na przykład. Nigdy o systemie. To było wykluczone. Zresztą oni bardzo musieli pilnować się, bo co drugi był donosicielem. Co do mnie, to żyłem sobie tak z dnia na dzień, pomalutku. Robiło się rysunki techniczne, potem robiło się kopie i wywoływało w amoniaku. Najpierw naświetlało się kalkę na światłoczułym papierze pod szybą, potem zwijało w rulon, wsadzało do drewnianej skrzyni, na dole naczynko z amoniakiem i po kilkunastu minutach był rysunek. Ja się tym zajmowałem. Śmierdziało trochę, ale lubiłem tę robotę, bo nie wymagała wysiłku umysłowego. Pamiętam, że ci inżynierowie polityczni chcieli ze mnie zrobić człowieka i gorąco namawiali na naukę. Ten właśnie stary inżynier, o którym była mowa, dawał mi podręcznik mechaniki, pokazywał koło zębate, to, owo - a ja już wtedy miałem odruch, że nie. E.: - Czemu? O.: - Nie wiem. To było wprost tak, jakbym się pogrążał na dno i nie chciał się od tego dna odbić. Nie ruszajcie mnie, ja nic nie chcę, tylko żeby mnie nie ruszać. Taki stan psychiczny. A oni bardzo się starali: w końcu nie zawsze będę miał czternaście lat i muszę jakoś żyć i coś robić w życiu. Chcieli mnie uczyć. Z wielką wdzięcznością ich wspominam, ale wtedy jakbym rzeczywiście zrezygnował z walki o byt. Niechętnie ci to opowiadam, bo ty jesteś człowiek dzielny, walczący o swoją przyszłość. E.: - Czyli prymitywny, tak? O.: - Nie, tylko że ja takim kadłubkiem byłem. Przychodziłem, ten rysunek wkładałem, wyjmowałem, jak kazali coś wykreślić, to kreśliłem. Ale nie zrobiłem się dobrym kreślarzem. Nie kreśliłem nigdy dobrze. Potem mi zresztą to zaszkodziło w życiu, już na zesłaniu: chcieli mi dać taką pracę, na tym "liesopowale", gdzie ja już rzeczywiście ledwie chodziłem. Kierownik przez dobre serce kazał mi robić tabliczki ostrzegawcze: "Wyrąb, nie chodzić", wiesz, takie bhp, taka lipa, która wszędzie istnieje. Niech człowieka zabije, ale kierownik będzie kryty, jeśli tabliczka była. Ja jednak ich nie robiłem dobrze i musiał mnie odstawić od robienia tabliczek, znalazł lepszego. Może wówczas zmarnowałem szansę życiową? Ale na razie jakoś to szło. Wśród nieletnich byłem jedynym politycznym na początku. Bo w 1944 roku zaczęli przywozić przede wszystkim tych Ukraińców, młodzież, którą zaczęli brać ze wsi ukraińskich, z "Pribałtyki", tych różnych Litwinów, Łotyszów, Estońców. E.: - Dlaczego Ukraińców? O.: - No, z tych banderowców, z tej Upa; jeśli znalazł się oddział Upa, któremu pomagała cała wieś, to tych dzieciaków brali przecież do obozów. Natomiast na początku ja byłem sam jeden polityczny. Moi nieletni koledzy całymi nocami grali w karty. To była wielka namiętność, ta gra w karty. Przegrywali wszystko: ubranie, sprzątanie ubikacji, jedzenie, na wiele tygodni naprzód. Śmierci głodowe były wśród tych głównie, którzy już wszystko przegrali. Dosłownie tygodniami nic nie jedli. Wiesz, to straszne było. Jak nie płacił, to się go zabijało. Żartów nie było. Znajdowało się w ubikacji utopionego chłopaka, uduszonego, zmarzniętego. E.: - Nie można było nie grać? O.: - No, nie wiem. Ja nie grałem, ale ja byłem na specjalnych prawach. Natomiast gdyby taki zwykły chłopak odmawiał gry, to musiałby mieć charakter. Oczywiście, że byli tacy, którzy mieli charakter i odmawiali. Odmawiał, dostawał parę razy w "ryj" i wtedy go zostawiano w spokoju. Ale większość grała, to wciągało chyba jak narkotyk. Całymi nocami. Gdzieś tam włazili na strych baraku, przy jakichś tam świecach czy przy czymś, przy ukradzionych jakichś źródłach światła, grali do rana. Jak nocny apel się zdarzył i ich brakowało - bo oni się zaszywali w takie dziury, to jest przecież cała pomysłowość tego półtora tysiąca dzieciaków - to nas wszystkich w nocy trzymali na apelu, bo brakowało, na przykład, trzydziestu osób, jakby ucieczka zbiorowa, więc alarm, bieganina. Potem ich ściągali z piwnic, ze strychów czy kotłowni, tłukli ich na oczach wszystkich, bez końca można o tym opowiadać. Kolorowy to był świat. Ale oni grali w karty, których nie było, bo karty były konfiskowane i karty fabryczne praktycznie były niedostępne. Robili je z papieru, z książek; na tym rysowali. A ja miałem dostęp do brystolu. W naszym archiwum był brystol niezwykłej piękności, potem nigdy w życiu nie widziałem takiego brystolu. Na przykład kalka była na materiale, na takim cieniuchnym, japońskim batyście. Bo tam przed rewolucją była stocznia kutrów i ta dokumentacja techniczna została. Tę kalkę na batyście jak się prało, to krochmal znikał i miało się niebieski batyst. Kobiety tamtejsze za tym szalały. Ale mnie interesował brystol. Było pełno brystolu. Brałem arkusz, owijałem się nim. Oczywiście, ryzykowałem dużo, bo przy rewizji, gdyby to znaleźli, to po pierwsze bym stracił pracę, a po drugie bym odsiedział ładnych kilka dni w karcerze. Raz tam byłem. Później ci opowiem, jak tam trafiłem. Karcer jest za zoną. Taki murowany, nieogrzewany budynek z betonową podłogą, bez żadnego koca, gdzie dawali raz na dobę wodę i raz na trzy dni zupę. Jak się tam odsiedziało te piętnaście dni, to szło się do szpitala i tam się umierało. To nie były przelewki... Byłem noszony na rękach, karmiony za brystol. Pamiętam, jak mój "menedżer" otwierał przede mną taką szafkę, "tumboczka" to się nazywało, taki stoliczek przy łóżku, pełną chleba, i mówił: "Bierz, ile chcesz". Wiesz, co to było? E.: - Ale donosicielstwa nie było wśród tych dzieciaków? O.: - Było, oczywiście że było! Za donosicielstwo także byli zabijani. Tam dosyć twarde były prawa. Byli zabijani. Jako pierwsze ostrzeżenie, gdy złapano kogoś na donosicielstwie, obcinano uszy. I chodzili chłopcy z takimi obciętymi uszami, dosłownie, to przecież nie odrasta. Ale mimo to donosicielstwo było, bo cały system rządzenia opierał się na donosicielstwie. A ja żyłem dzięki temu chłopakowi, "urce", którego obsługiwałem brystolem. Nie dawał mnie krzywdzić. Nigdy nie miałem w sobie chciwości, toteż w tym złodziejstwie nie przekraczałem granicy rozsądku. Nie kradłem codziennie arkusza brystolu, tylko raz na jakiś czas. Dla niego. I w związku z tym miał najpiękniejsze karty, a byli artyści, którzy robili te karty przepięknie. Wielkie talenty samorodne. Na przykład tatuaż. Dobry artysta robi naprawdę cuda. E.: - Twój obóz nie był chyba z tych najsroższych: jakoś się żyło. O.: - Tak, bo ja to opowiadam z lekkim dystansem. Różnie bywało. Za moich czasów nie było najgorzej. Najgorsze były dwa lata przed nami. Pamiętam, jak tej pierwszej wiosny 1944 roku byłem w szpitalu z powodu zakażenia. Grzało słońce, letnio_wiosenne słońce. Przed tym barakiem szpitalnym siedzieli chorzy, którzy przeżyli tę najsroższą zimę, w piżamach szpitalnych, rozpiętych. To były trupy. Bo w zimie 1941_#1942 w tym obozie był straszliwy głód. Mówiono, że wymarło wtedy trzydzieści procent więźniów. W tym całym zamieszaniu wojennym nie dowieźli im w ogóle żywności. Własnych upraw nie było. Dlatego w moich czasach położono nacisk na gospodarstwo. Posadzono tam buraki pastewne, po rosyjsku "turniepsy". I te buraki pastewne były podstawą wyżywienia w sytuacji kryzysu. Ale tamci ludzie nie mieli jeszcze "turniepsów" i stali się dystrofikami, czyli że ich organizm nie był w stanie przyswajać już pożywienia. Dawano im jeść w bardzo małych dawkach, wegetowali, ale wyglądali okropnie do końca, nigdy nie dochodzili do normy, spotykałem ich po kilku latach, chodzące trupy. Mieszkałem z księgowym, który przez to przeszedł. Szkielet, szkielet człowieka. Pracował, ruszał się, ale to był szkielet. Nie mówię tego, czego nie widziałem na własne oczy. Ten widok, kiedy oni siedzieli na słoneczku, te szkielety grzejące kości - wyglądało to przerażająco. Nie zawsze było tak różowo, że tu brystol, tu mi otwierają szafkę pełną chleba i mówią "bierz, ile chcesz". Był okres, że zachorowałem na szkorbut. Brakowało oczywiście wszystkiego, ale nie można powiedzieć, że kierownictwo obozu dążyło do wyniszczenia więźniów. Nie, robili, co mogli. Był jakiś stary technolog żywieniowy, taki specjalista, więzień, i wymyślał sposoby ratowania od szkorbutu. Z igliwia drzew gotowano napar i przed wejściem do stołówki stał inwalida, nalewał i każdy musiał obowiązkowo wypić ten płyn; gorzkie to było, ale on mnie chyba uratował. Była taka jesień, kiedy nam przywieźli cały statek trupów maleńkich fok, bo tam na północy zabijają te foczki, łupiąc je po główkach, dla futra. Zdejmują z nich futra, ciałka wyrzucają, a potem ktoś wymyślił, że można tym żywić więźniów. Mięso focze jest czarne i przy gotowaniu strasznie śmierdzi. Na całą zonę. Statek trzeba było w ciągu kilku godzin rozładować. Zrobili pochylnię, a myśmy stali i popychali. Robiło się ślisko z krwi i tego tłuszczu foczego. Stało się po kostki w tej brei i przepychało się te trupy w dół. Nieprzyjemna robota. Byli ludzie, którzy tego nie jedli. Byli głodni, a nie jedli. Ja to jadłem w dużej ilości, ponieważ sporo tego zostawało. Jadłem focze mięso, piłem napar z igliwia, a mimo to zachorowałem na szkorbut. Wyglądało to w ten sposób: zęby się chwieją, na nogach występują plamy, a potem nie można się ruszać: wszyscy wyskakują na apel, a ja nie mogę stanąć, nie mogę nóg zginać. Trzymając się ściany idę do wyjścia. Wybiega "ochrannik", nazywał się Łopata, dosyć bezwzględny: "Co ty się tu grzebiesz?", i mnie popchnął tak, że poleciałem ze schodów, z piętra i nie mogłem już się podnieść. Zabrali mnie do szpitala. I tam też się trafił ktoś dobry. Nazywał się Michelson, lekarz, więzień, polski Żyd ze Lwowa, oficer rezerwy w polskim wojsku. Przechowywał w domu stary, nie naładowany, pamiątkowy pistolet. Radzieccy oficerowie, zakwaterowani u niego w 1940 roku, znaleźli ten pistolet w szufladzie. Dostał dziesięć lat. Serdecznie mną się zajął. Trzymał mnie i trzymał w szpitalu. Kiedy już musiał mnie wypisać, to przeznaczył mnie do "słabosilnych", gdzie miałem lżejszą pracę i dodatkowe żywienie. Taki groszek nam dawano. Groch sypano na watę, żeby trochę przebiło to zielone, i były witaminy. Cebuli chyba nie było, może marchew! Co mieli, tym ratowali. Szkorbut wykańczał sporo ludzi, ja się z niego wykaraskałem. Wiesz, chciałbym poruszyć problem, który występuje w więziennej i obozowej literaturze - seks. Otóż muszę stwierdzić, wbrew temu, co na ten temat napisano, że w tym dużym zgrupowaniu młodych chłopców nie zaobserwowałem żadnych drastyczności. Oczywiście, był homoseksualizm, ale w tym wszystkim był jakiś taki kodeks honorowy, jakieś mechanizmy obronne nie pozwalające na masowe gwałty czy coś takiego. Życie seksualne to był przede wszystkim onanizm, który kwitł w ogromnym natężeniu. Nie pamiętam scen gwałtu, na siłę. To były wyjątki. Opisuje je Herling_Grudziński jako przykład zezwierzęcenia. Ja nie pamiętam. Tyle chciałem na ten temat powiedzieć, resztę niech pokryje milczenie. Dzięki temu, że byłem pod opieką politycznych, którzy kierowali moim kształceniem, skończyłem siódmą klasę w szkole wieczorowej. Zdałem egzamin i dostałem świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Egzamin był uroczysty, ja nieźle wypadłem. I to jest cały ten fałsz radzieckiej rzeczywistości: egzamin, nauczyciel, który się ze mnie cieszy, pochwały, i za progiem rzeczywistość obozowa. Jeszcze jedno dobre wspomnienie z tego okresu: w grudniu 1945 roku dostałem list od siostry. Siostra odnalazła mnie. W 1944 roku znowu się połączyła z Reginką. Reginka wróciła do Mińska, który był już wyzwolony. Wróciła do pracy jako lektorka niemieckiego. Siostra w Mińsku zrobiła maturę i poszła na studia medyczne. Dostałem od niej list jako od studentki medycyny. I warto wspomnieć, że dostałem też list od Hanki. Hanka była starszą siostrą mojej matki. Gdy trafiła w czasie wojny do Związku Sowieckiego, rozwinęła bardzo energiczną działalność w celu odnalezienia nas. Bardzo, bardzo dobry człowiek, z tych ludzi rodzinnych, którzy aktywnie próbują pomóc innym członkom rodziny. Siostra przez nią dowiedziała się o mnie. Korespondowaliśmy ze sobą i właściwie przez Hankę miałem szansę wydostać się stamtąd już w końcu 1945 roku jako dziecko polskich komunistów. Z szansy tej nie skorzystałem z własnej głupoty. Zpp poprzez Bieruta zwracał się do władz sowieckich o komunistów i tamci ich zwalniali. Wracający informowali o innych i w ten sposób tworzyła się lista żyjących jeszcze ludzi. Ściągano ich przez cały 1944 rok i 1945 rok. Tak wróciła Felicja Fornalska, szwagierka Bieruta, siostra Małgorzaty. Podała inne kobiety, z którymi była w obozie. Kobiet więcej wychodziło, mężczyzn było mniej. Repatriacja niekomunistów wyglądała inaczej. Porządkując niedawno stare papiery znalazłem zawiadomienie pełnomocnika rządu do spraw repatriacji. Tyczyło drugiej fali, tej po 1956 roku. Wystarczył jakikolwiek dokument stwierdzający zamieszkanie do 17 września 1939 roku na terenie Polski, mogło być nawet świadectwo szkolne. Ale trzeba było mieć koniecznie dokument, że było się z Polski. E.: - Ty nie miałeś. O.: - Moja kategoria była osobna, bo byłem dzieckiem komunistów dosyć wysokiego szczebla. Pamiętam, że w 1956 roku przyjeżdżał do Mińska ten pełnomocnik, o Boże, z takim litewskim nazwiskiem... E.: - Żemajtis? O.: - Przyjął mnie w hotelu w Mińsku. E.: - Powróćmy do 1945 roku. O.: - No tak, ale ja wtedy nie skorzystałem z szansy. Bo ciocia Hanka napisała, że wraca do Polski, a moi dorośli współtowarzysze - przecież to byli ludzie sowieccy, którzy tak się bali wszystkiego zagranicznego jak zarazy, to było najbardziej niebezpieczne - otóż oni zaczęli mówić, że korespondencja z Hanką może mi zaszkodzić. I ja posłuchałem ich i napisałem do Hanki, że nie chcę więcej dostawać od niej listów. Możliwe, że właśnie wtedy zdecydowałem o swoim przyszłym życiu, w sposób idiotyczny co prawda. Z drugiej strony widzisz, jakimi idiotami byli ci dorośli inteligenci z mego otoczenia?! Kiedy przyjechałem do Polski w 1958 roku, Hanka już od kilku lat nie żyła... Byłem więc w kolonii dla nieletnich do lat siedemnastu dzięki przychylności tych więźniów_inteligentów, z którymi pracowałem w biurze konstrukcyjnym. Potem przenieśli mnie do obozu dla dorosłych, ale na miejscu. Doprawdy, nie było wielkiej różnicy. Jeszcze później przestałem pracować w biurze konstrukcyjnym i wróciłem do pracy fizycznej. Nie pamiętam, co było powodem, pewnie jakaś reorganizacja, a ja nie byłem zbyt dobrym pracownikiem. Tak że przez ostatni rok byłem znowu zwykłym więźniem. Cóż bym chciał, żeby z tej opowieści zostało? Michał Heller, który pisuje sporo o łagrach, wydał książkę "Literatura sowiecka a świat obozów koncentracyjnych". Tropi w niej ślady obozowe w poszczególnych utworach. Przyznam, że się zawiodłem, bo wyobrażałem sobie, że powinno to być coś ambitniejszego; to znaczy powinien tam być zawarty duch obozów przenikający wszystko. Cała rzeczywistość sowiecka była "de facto" nim przesiąknięta. Tymczasem te okropności, jakie ludzie o obozach opowiadają, jakby zmieniają perspektywę całości. Obóz (c.d.) E.: - Bo na wolności było jak w obozie, tak? O.: - Naprawdę "wolność" była okropna. Ci "wolnonajemni" pracujący w obozach jako inżynierowie, kreślarze itp. żyli niewiele lepiej od więźniów. Ich swoboda manewru na tym polegała, że mogli czasem gdzieś ziemniaki sobie kupić. Często słyszałem takie słowa: "Wam to dobrze, bo wam żarcie pod nos podstawią, a ja muszę sam zdobywać". Wybiegnę naprzód, ale to jest ~a propos: nas na zesłaniu przed budynkiem witał naczelnik powiatowego Mgb słowami: "Skończyły się wasze dobre czasy obozowe: czy pracujesz, czy chorujesz, jeść dadzą. Teraz jesteście normalnymi obywatelami sowieckimi: nie pracujesz, nie jesz". Była to prawda. Uważam, że obozy sowieckie, wyłączając oczywiście Kołymę, skrajną północ, nie odbiegały rażąco od warunków życia na wolności. Doskonale oddaje to "Jeden dzień Iwana Denisowicza" Sołżenicyna. Przecież Iwan Denisowicz posyła prezenty z obozu córce - kołchoźnicy! W rzeczywistości sowieckiej obóz przeplatał się z wolnością. Dostawało się obóz, na przykład, za spóźnienie do pracy. Ogromna fala runęła do obozów po wymianie pieniędzy; jakieś sprzedawczynie, które sprzedawały za stare pieniądze, a już trzeba było za nowe; była ogromna wymiana pieniędzy, jeden do dziesięciu, doszczętnie rujnująca nawet tych, którzy zbierali na buty. E.: - Pewno grzeszę porównaniem, ale i nasza wymiana pod koniec 1952 roku uniemożliwiła mi kupno zimowych butów, na które zbierałam. I pamiętam, jak trzeba było oddawać dolary pod karą śmierci. Nazywało się to tak do śmiechu: "wyciąganie Bęcwalskiemu z pończochy". Zakopać było strach, a dać komuś - jeszcze większy. Na szczęście krótko to u nas trwało i nie miało tej perfekcji realizacyjnej. O.: - Mówimy o tej samej sprawie. Różnica dotyczyła skali, wykonania i trwałości. E.: - Jak ludzie przyjmowali wyroki? Rozpaczali? O.: - Różnie. Niektórzy pójście do więzienia odczuwali jako hańbę. E.: - U nas raczej odwrotnie. O.: - To teraz. Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną cechę socjotechniki systemu: "przymus" donosicielstwa. Władza manipulowała nim zarówno na wolności, jak i w obozach, żeby podporządkować ludzi sobie. Mniej chodziło o fakty. Taki przykład: dostaję paczkę od siostry. Wołają mnie na wartownię. Biegnę w podskokach, a mnie odsyłają stamtąd do "opierupołnomoczennogo", czyli kierownika działu specjalnego. Ten podaje mi do podpisu papierek o zachowaniu tajemnicy, a jak podpisałem, mówi: "Mam dla ciebie zadanie; ty pracujesz w biurze konstrukcyjnym z inżynierem Zdanowiczem, do niego przyjeżdża żona, jak dowiesz się, kiedy ona przyjedzie do biura, dasz mi znać, dobrze?" Zgodziłem się, taki potulny byłem, taka "swołocz" byłem, no trudno. Wyszedłem z paczką. Zawartość zjadłem i zaczynam się okropnie martwić, co zrobić z tym Zdanowiczem. Pracował u nas inżynier Wtiurin, stanowił dla mnie wzór prawdziwego mężczyzny. Przedtem pracował w Chinach na kolei. Była to rosyjska linia kolejowa, która przechodziła przez Chiny. Związek Sowiecki pod koniec lat trzydziestych sprzedał tę kolej. Ci z pracowników Rosjan, którzy zostali w Chinach, uratowali się, a ci, którzy wrócili do ojczyzny, zostali wsadzeni do obozów jako japońscy czy chińscy szpiedzy. To była słynna historia... Trafiłem na moment, kiedy Wtiurin był sam w pokoju, podszedłem i pytam, co mam robić. Słuchaj, jak się przeraził ten człowiek! Nic z prawdziwego mężczyzny, od razu z niego to wszystko opadło i z przerażeniem mówi, dlaczego właśnie do niego z tym przyszedłem. Osłupiałem. On uznał to jako osobistą krzywdę, prowokację zastosowaną tuż przed wyjściem, bo jemu zostało niewiele do odsiedzenia. Wypuścili go, ale na wolności po kilku miesiącach umarł na serce. Szok pozwolnieniowy, skutek strasznego napięcia, że coś się zdarzy i nie wyjdzie. A ta afera skończyła się tak: przyjechała ta żona, ja nigdzie nie poszedłem, trząsłem się, ale nie poszedłem, pomyślałem sobie, że będę udawał głupka w razie czego. I tak jakoś minęło, nigdy więcej takich propozycji nie miałem. Natomiast, żeby do końca zilustrować sytuację z tym Zdanowiczem: jest piękny, słoneczny, zimowy dzień, nastrój radosny - bo w obozie również to się zdarza - wszyscy weseli i taki jeden kolega zaczyna baraszkować ze Zdanowiczem, rzucać śniegiem. W pewnej chwili sięga mu do kieszeni i wyciąga jakiś list, wołając: "Do kobiety, do kobiety, przeczytamy". Czy wiesz co tam było? Cotygodniowy raport o nas do samego "opierupołnomoczennogo", który kazał mi donosić na niego. E.: - W każdej literaturze obozowej występuje to piętrowe donosicielstwo. O.: - Natomiast ten "opier" okazał się porządnym człowiekiem. Jest 1947 rok, zupełna beznadzieja, bo amnestia powojenna objęła tylko kryminalnych, i przychodzi cios - ta wymiana pieniędzy, znaczne pogorszenie zaopatrzenia i ustawy karne zwiększające wyroki, żeby w ryzach utrzymać społeczeństwo. Ustawa o zwiększonej karalności za brak meldunku, za spóźnienie do pracy itp. Mieszkam w baraku Itr - "inżenierno_tiechniczeskije rabotniki" - z różnymi oryginałami. Między innymi jest pan z brodą, o którym mówią, że carski admirał, jest sympatyczny Polak, który zrobił sobie słuchawki, podłączył je do "kołchoźnika" i nie rozmawiał z nikim. Chciał swój dziesięcioletni wyrok przeżyć, słuchając radia. Którejś niedzieli wywiązała się dyskusja o tych drakońskich ustawach na tle artykułu w gazecie. Pamiętam, jak ten admirał powiedział: Słusznie, bo rozpowszechnił się ten bandytyzm, trzeba karać..." Nie wytrzymałem: "Jakie to szczęście, że jesteście w obozie - mówię - bo jakbyście mieli karać innych, bylibyście jeszcze gorsi od tych, co teraz sądzą". Zapadła martwa cisza, nikt nie zareagował. Na drugi dzień woła mnie "opier" i pyta: "Słuchaj, ile tobie wyroku zostało?" Mówię: rok i trzy miesiące. "A toż idiota jesteś, czy ty nie wiesz, że oni to wszyscy stukacze. Mam tu na ciebie kilka raportów. Po cholerę ty gadasz, przecież ja tobie powinienem dać dodatkowe lata za to". I tak to ten pijanica uratował mi kawałek życia. E.: - Powiedz, jak wyglądała sama praca. Czy coś z niej wychodziło? O.: - Różnie to bywało, w zależności od obozu. Były i takie, gdzie praca była tylko po to, żeby ludzi męczyć. Natomiast tam, gdzie ja pracowałem, istniała fabryka. Nasza praca nie była zbytnio wydajna, ale podejrzewam, że i na wolności nie pracowano dobrze. Niemniej coś się tam robiło: fachowców ceniono, lepiej karmiono. A oni z płynów potrzebnych do produkcji odlewów spirytus wyciągali na różne przemyślne sposoby i codziennie się zalewali. Praca jak praca. Za moich czasów nie była tak ciężka, żeby ludzie padali z nóg. Marne jedzenie powodowało stopniowe wycieńczenie, ale i pod tym względem najgorsze lata minęły. Teraz były już pola, sadziliśmy "turnieps" i w ogóle była samowystarczalność. Na początku wojny urwało się zaopatrzenie, obóz był skazany na wymarcie. Już o tym mówiłem. Nad nami natomiast wisiało niebezpieczeństwo dostania się na etap do obozu na skrajnej północy. Tam umierało się często po kilku latach. Od nas brano ludzi do budowy kolei żelaznej przez północny Ural. Brano ludzi z dużymi wyrokami. Tam zaliczano jeden przepracowany rok za trzy lata wyroku, ale nikt nie chciał tam iść, bo mówili, że wytrzymać nawet rok było niemożliwością. Kwalifikowanie przez komisję lekarską odbywało się w ten sposób, że łapano za tyłek i jeśli można było uszczypnąć, to dostawałeś pierwszą kategorię. Odbywało się to co pół roku. Widziałem, jak jeden "urka", nazywany Żabą z powodu swojej urody, zrobił sobie harakiri, dowiedziawszy się, że zaliczono go na etap. Ta groźba wisiała nad każdym więźniem. E.: - Ale tobie wyrok się kończył? O.: - Nie bardzo. Ten ostatni rok nie był słodki. Wyrok kończył mi się w sierpniu 1948 roku. Pamiętam, na wiosnę taki serdeczny mój kolega kryminalista wychodził na wolność, a ja miałem, nie wiem skąd, jakąś ładną koszulę. Bardzo chciał w niej wyjść na wolność, taki szyk, i ja mu tę koszulę dałem. Pobiegł z obiegówką, musiał wyjść za zonę i wrócić po podpis mistrza, więc przyniósł pół litra. W tym sklepiku wolnościowym nie było nic prócz wódki i przecieru jabłkowego. On tylko wypił i pobiegł za bramę, a mnie ta mieszanka jabłkowo_wódczana tak rozebrała, że do wieczora nie mogłem ustać na nogach; koledzy przy wyprowadzaniu wzięli mnie do środka, ale przy zonie mieszkalnej urządzono "szmon" i zaczęli każdego obmacywać. Upadłem i dalej nie pamiętam. Dostałem trzy dni karceru. Karcer mieścił się z pół kilometra dalej. Gdy się tam ocknąłem, byłem jednym żywym siniakiem. Koledzy mi potem wytłumaczyli, że strażnikom nie chciało się mnie nieść, a ja nie mogłem ustać na nogach. Więc kładli mnie na drodze i kopali, abym się ocknął. To nie pomagało, ciągnęli więc parę kroków dalej i znowu kładli i kopali. Nie wiem, czy było to okrucieństwo. Raczej byli to służbiści prymitywni, bez żadnego wykształcenia, których przeważnie nawet nie wysyłano na front z powodu tępactwa lub podeszłego wieku. Najgorszymi strażnikami obozowymi byli Nieńcy. To taki lud z północy, ludzie prymitywni, prawie nie mówiący po rosyjsku, oni bali się więźniów po prostu. Na wiosnę "płynął" rzeką las; było tam wszystko, czego różne przedsiębiorstwa drzewne po drodze nie zdążyły wyłapać, i my, jako ostatnia czata, wyłapywaliśmy, ile się dało, bo to był darmowy surowiec dla naszej fabryki i opał, czym również my sami byliśmy zainteresowani. Fajna robota, męska. Byli tacy artyści, którzy skakali po tych płynących pniach aż po główny nurt rzeki; ja do nich nie należałem, niestety, ale inni to robili. Gdy potem suszyliśmy się przy ognisku, to z ruskim strażnikiem można było się dogadać, był ludzki. Gdy widział, że nie chcemy mu zrobić krzywdy, to pozwalał odejść w krzaki za potrzebą. I sam siedział i grzał się. Nieniec bał się nas, stał z bronią gotową do strzału i nie pozwalał zrobić kroku. Mówiło się do niego: "Grażdanin naczalnik, chcę się załatwić", a on: "nie, będę strzelać". Była również wśród strażników brygada specjalna łapaczy uciekinierów. Dobrzy myśliwi. Uciekinierów traktowali jak zwierzynę łowną. Miałem cherlawego kolegę, drobnego kryminalistę, dobry chłopak, gorąco mnie namawiał do ucieczki; nie wiadomo dlaczego on tak się uparł na ucieczkę, bo nie miał do kogo jechać. Ale są tacy ludzie tęskniący za wolnością bez żadnego powodu. Namawiał mnie argumentując, że po zwolnieniu dadzą mi jako politycznemu w dowodzie paragraf 39 i będzie się to za mną ciągnęło przez całe życie. Paragraf 39 - to oznaczało zakaz meldowania w Moskwie, Leningradzie, dużych miastach, morskich portach itd. - lista "wyjątków" była bardzo długa. "Więc póki masz szesnaście lat - mówił - uciekajmy, coś ukradniemy, złapią, podasz inne nazwisko, inne miejsce urodzenia - wtedy wszyscy podawali te tereny, które przeszły przez okupację niemiecką, bo nie zachowały się żadne dokumenty i nie było sposobu sprawdzenia - dostaniesz wyrok, dajmy na to, dwa lata jako kryminalista, i do końca życia jesteś wolny, nie jesteś polityczny". Ale ja tak strasznie bałem się wolności, tak byłem niepewny, czy dam sobie radę, że w ostatniej minucie stchórzyłem. Była jesień, śnieg już zaczął padać zmieszany z deszczem, i wszystkich nas, cały obóz, zabrali kopać "turnieps", był ostatni czas, póki ziemia nie zamarzła. Kopaliśmy do nocy. W drodze powrotnej zupełne ciemności, deszcz ze śniegiem, on mówi: teraz albo nigdy, i wsunął się do rowu przy drodze. Przy liczeniu brakuje jednego, ale w nocy nie doliczysz się, bo się chowają ci, co przegrali w karty, i ci, co grają. Rano alarm, naczelnik, brakuje definitywnie jednego. Sprawdzają wedle akt. I dopiero koło czwartej wiedzą, kogo brakuje. Daleko nie uciekł. Szefem brygady gończej był Ukrainiec, Łopata. Złapali tego mojego kolegę dopiero na trzeci dzień, i ty wiesz, że oni go zamordowali. Posadzili go na skraju drogi w kucki i skakali na niego całym ciężarem, te chłopy potężne, i potem go przyprowadzili do obozu, pokazali. Umarł w szpitalu. Byłem tam u niego pożegnać się. Jego śmierć posłużyła jako kolejna porcja strachu dla innych. Każdy system więzienny opiera się na strachu, bo więźniów jest przecież znacznie więcej niż strażników i więzień musi mieć w mózgu zakodowane, że nic nie można zrobić. Dokładnie tak samo, jak się tresuje psa, żeby nie zrobił kupy w domu. Ten strach musi mieć oparcie faktyczne. Każdy złapany uciekinier doskonale do tego służy. Przecież nas, półtora tysiąca ludzi, pilnowało raptem sześciu strażników siedzących na tych "wyżkach" z bronią jednostrzałową. Co oni mogli zrobić, gdyby rzuciło się na nich tysiąc osób?! Zabiliby kilkunastu i już byliby rozszarpani. Pamiętam wypowiedź lekarzy obozowych: "Jak jednemu pójść na rękę, to wszyscy będziecie chorzy". Inna skala, ale to samo. Pytasz, sadyzm? Nie. Sadyzm lubi krzyki, jęki, poniżoną ludzką osobę; jest czymś uświadomionym, a to, o czym mówię, było raczej koniecznością obronną niż czystym upodobaniem... E.: - Ale ty już wychodzisz na wolność... O.: - Kończył mi się wyrok 12 sierpnia 1948 roku, ale coraz głośniej słychać o tym, że politycznych nie puszczają na wolność, tylko skazują na dożywotnie zesłanie. Idzie to w formie plotki; od paru osób zwolnionych dostajemy zakamuflowane wiadomości, że nie udało się im zatrzymać tam, gdzie planowali, nie dostają zameldowania, każą jechać dalej. Zwykle w dniu kończącym wyrok "rozwodzący" mówi: "Ty zostajesz". Tymczasem mnie nikt nic nie mówi. Chodzę jeszcze dwa dni do pracy - nic, pytam naczelnika, a ten, żebym poczekał. Ponieważ nie byłem aktywnym buntownikiem, tylko biernym - przestałem chodzić do pracy. Położyłem się na pryczy nieruchomo, coś mi koledzy przynosili do jedzenia, przychodził strażnik, pytał: "Leżysz?" "Leżę". Nie ruszał mnie. I tak dwa tygodnie; wychudłem. W końcu wołają, ale tak nietypowo, strażnik bierze mnie i mówi: "Jedziemy do Archangielska". I pojechaliśmy. Chodzę znowu po Archangielsku, chodniki z desek rezonują jak klawisze, i nic nie mówiąc do więzienia mnie wsadzają z jakimiś ludźmi. I tam dopiero dowiedziałem się, że wiozą nas na zesłanie. Wszyscy byli w tym samym położeniu, co ja. Zaczął się jeden z najciekawszych okresów mojego więziennego bytowania. Bo przedtem ogromną część na Łubiance przesiedziałem w pojedynce, w Butyrkach po wyroku byłem krótko, potem w obozie nie bardzo dobrze sobie zdawałem sprawę ze skali tego ogólnokrajowego zjawiska i dopiero na tym etapie - bo mnie wieźli tak: Archangielsk, Wołogda, Moskwa, Kujbyszew (dawna Samara), Omsk, Nowosybirsk... Wyjechałem w końcu sierpnia, a przyjechałem na miejsce w rocznicę rewolucji, czyli siódmego listopada. I dopiero zobaczyłem ten kraj. Po raz pierwszy te tłumy w Wołogdzie, siedzieliśmy tam tydzień. Umarł Żdanow i ktoś chyba specjalnie - żeby nas powiadomić - podrzucił na spacernik kawałek podartej gazety z jego portretem w czarnych ramkach, pamiętam ogólne podniecenie. Wołogda to takie miłe, północne miasteczko, tylko okropne żarcie; ale potem, posłuchaj! W Moskwie było takie przepełnienie zesłańcami, że nie mogli nas z tych wagonów przewieźć do więzienia etapowego; chyba z tydzień siedziałem w Moskwie na bocznicy, bo więzienia etapowe pękały. A było to gorsze niż więzienie. Opowiadałem, co to jest stołypiński wagon? Dobrze. Ciasnota niezwykła. Strażnik, jeśli chce kogoś zaprowadzić do ubikacji, musi wołać naczelnika konwoju, bo mu nie wolno samemu otwierać kraty; jeśli ktoś chce pić, to też mu nie wolno podać wody, bo muszą w kuble przynieść komisyjnie. Śledziami karmią, kubek wody rano, kto ma jakieś naczynie, to sobie przelewa, ale ja nie miałem gdzie. W ubikacji stoi nad tobą i pogania, w biegu trzeba spuszczać spodnie, straszne. W Kujbyszewie więzienie etapowe to ogromny kombinat, tam zobaczyłem dziesiątki tysięcy tych, co z obozów jadą na zesłanie. Przychodził strażnik i krzyczał: "Kto dzisiaj chce do pracy?" Kto szedł, dostawał trochę lepiej jeść, byłem parę razy, przeważnie ładowanie, tysiące ludzi, państwo więźniów, na nikim nie robią wrażenia; nie ma różnicy między zatrudnionym wolnym a więźniem; nie trzeba nikogo pilnować, bo nigdzie nie ucieknie się, strażnik nas przyprowadzał i szedł sobie, umawiał się z nami, gdzie się spotkamy. W Nowosybirsku więzienie było całe drewniane, z czasów Katarzyny. Były tam pluskwy takie, że cały sufit się ruszał. W celach po dwieście osób, prycze posypywali białym proszkiem i gdy się człowiek kładł, to taki dym z tego proszku powstawał, że wszyscy kichali, a pluskwy uciekały na sufit i stopniowo spadały na nas deszczem szeleszczącym. W tym więzieniu zaobserwowałem piękny zwyczaj: rano przychodziło trzech strażników z ciężkim drewnianym młotkiem na długiej rączce i pod dolną pryczą ostukiwali ściany, bo kiedyś tam była ucieczka i od tego czasu, czyli od dziewiętnastego wieku, zachowała się instrukcja i rytuał opukiwania. E.: - Tak, to oni umieli robić perfekcyjnie. O.: - Po tych dwóch miesiącach jazdy już ledwie się ruszałem, ale tłumy bardzo żywotnie się przelewały, w zupełnej niewiedzy. I dopiero przy wyjeździe z Nowosybirska przewodnik Mgb poinformował nas, że jedziemy na zesłanie, że każdy dostanie pracę wedle specjalności, że będzie nam dobrze, rodziny będą mogły przyjechać, będziemy tylko ograniczeni w poruszaniu się. I to wystarczyło, żeby otucha wstąpiła. Wydali nam po bochenku chleba i rybę, i już było weselej. Z Nowosybirska jedziemy pociągiem do stacji Kożurła, ładują nas na ciężarówki, wszędzie bagna, co rusz każą wysiadać, żeby ciężarówka nie zapadła się. Dojechaliśmy wreszcie do miejscowości Czumakowo, jak się później okazało. W ciemnościach zaprowadzili nas do jakiegoś budynku. Była to dawna stajnia. Zawsze tak jest w grupie, że znajdzie się ktoś energiczny, kto weźmie organizację w swoje ręce; więc i tam - już ktoś znalazł piecyk z beczki metalowej, już ktoś zapalał ogień... Od razu potworzyły się podziały społeczne. Gdyśmy jeszcze szli na dworzec w Nowosybirsku, strażnik kazał mi dźwigać walizę, bo sam nic nie miałem. Waliza należała do starego doktora, zwolennika Tołstoja, wegetarianina, który był kiedyś wydawcą pisma wegetariańskiego w Besarabii, a teraz został zesłany. Doktor Powzner. Miał w tej walizie narzędzia lekarskie. Wokół niego zaraz utworzyła się elita. Znalazła się jakaś mąka, zaczęto piec podpłomyki, a ja, ten co dźwigał, nic nie dostałem i zostałem wyrzucony poza nawias tego ognia, tego świata. Zaczęły się rozmowy o przyszłości: kto, co będzie robił. W rogu tej byłej stajni stał warsztat stolarski, a na nim w kucki siedział facet starszy, obdarty, obrośnięty brodą. Przez cały czas nic nie mówił, tylko się nam przyglądał. I nagle głos faceta z brodą: "Wszyscy tu umrzemy, to jest nasza mogiła. Nic tu nie ma, nędza i rozpacz". Ale on tu nie umarł, syn - wojskowy - dosyłał mu trochę pieniędzy, starczyło na wódkę, zginął dopiero wtedy, kiedy nas zwalniali, po śmierci Stalina, bo wpadł pod pociąg po pijanemu, jadąc na wolność. Gdy zaczęło świtać, ktoś mówi, chodźcie, zobaczycie, gdzie nas przywieźli. Wyszliśmy, a pod nami wieś - bo to było na wzgórku. Wyglądało to upiornie, dachy zapadnięte, osypane pierwszym śniegiem. Dachy kryto tu darniną w obawie przed pożarem. Taką darninę trzeba było często zmieniać, bo wiązania gniją, tej nie zmieniano od Bóg wie kiedy, dlatego dachy były strasznie zapadnięte, załamywały się. W okolicy nie widać człowieka ani bydlęcia, cisza. Tylko gdzieniegdzie smużka dymu. Okazuje się, że był to teren objęty powstaniem chłopskim z 1932 roku, jak wprowadzono kołchozy. Cały powiat zagarnęli powstańcy. Gdy powstanie zlikwidowano, zabrano wszystkich mężczyzn. Ci chłopcy, co zostali, jak podrośli, to poszli na wojnę i niewielu wróciło. Powiat wyglądał jak nasze Bieszczady w latach pięćdziesiątych. Tak wyludniony. Powiat bab. Przewodniczący i magazynier bez nogi to jedyni mężczyźni. Baby orały swoje działki krowami. E.: - Pamiętam, w stalinizmie, kolega na studiach powiedział wychodząc z wykładu na temat mechanizacji rolnictwa w ZSRR: "Bujda, widziałem tam, jak baba zaprzęgła się do pługa". Dostał siedem lat i odsiedział... O.: - Później zebrano nas na placyku, wyszedł kapitan i oznajmił, że jesteśmy zesłańcami bez prawa oddalania się poza granicę powiatu, że skończyły się nasze dobre czasy obozowe, gdzie jedzenie dawano niezależnie czy ktoś zapracował, czy nie. Tu, jak się nie zapracuje, to możesz umrzeć z głodu, ich to nie obchodzi. I wysunął dwie propozycje: kołchoz bez pieniędzy, każdy dostaje pół litra mleka i przez pierwsze miesiące jedzenie za pracę, póki nie obrobi swojego kawałka ziemi; a druga propozycja: "lespromchoz", czyli gospodarstwo leśne, sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, wyrąb lasu; tam płacą i dają ubranie robocze, więc kto czuje się fizycznie dobrze, on radzi tam iść: a teraz podchodzić po jednym (oczywiście, doktor Powzner dostał pracę w powiatowym szpitalu). Ja podchodzę: "Familija?" "Wołynskij", "Jewriej?" "Niet, Polak", "Wsie Jewriei gaworiat, czto oni Polaki. Wołynskij - eto jewriejskaja familija. Lespromchoz. Następny". Stropiłem się, bo jak każdy normalny sowiecki człowiek nie chciałem być Żydem. Zresztą nigdy nim nie byłem. E.: - Jakie Żyd budził u tych ludzi uczucia? O.: - Pogardliwe. A Polak to dla nich Słowianin, jak Bułgar czy Czech. Innych zabarwień uczuciowych w stosunku do Polaków nie zauważyłem. Nie zgadzam się z tą wizją rozdmuchiwaną przez samych Polaków, że budzą w Rosjanach uczucia niechętne. Może u starszych inteligentów, jeszcze sprzed rewolucji, oraz u enkawudzistów. Dla pozostałych Polacy to nie więcej jak Mołdawianie, Łotysze itp. Natomiast Żyd, to była bez wątpienia negatywna ocena. Z Żydami był kłopot od 1941 roku, na przykład od czasu zwalniania ludzi do armii Andersa. Wtedy Żydów nie chcieli jeszcze puszczać. Ten czekista musiał mieć jakieś doświadczenie, że tak powiedział. No trudno, nie upierałem się. Żyd to Żyd. Trzeba iść rąbać las. No i poszliśmy. Sto pięćdziesiąt kilometrów. E.: - Zawieźli was? O.: - Zawieźliby może ciebie. A u nas było tak: dali konia, wóz, duży kocioł z kaszą, który owinęli w szmaty. Nas było sporo. Trzy czwarte zesłanych poszło do wyrębu lasu, bo wszyscy bali się kołchozu: umrzesz z głodu nim działkę skopiesz i da plon. To nie były przelewki. Zostały tylko stare baby, które nie mogły już pracować. A jeśli nie miały na wolności rodziny, która by im pomagała, to dosłownie umierały z głodu. Była taka staruszka, Azjatka, wyglądała na jakąś byłą arystokratkę, może turecką, która żebrała. Skończyło się tym, że wzięli ją do warsztatu stolarskiego, gdzie mogła nocować za palenie w piecu, bo zimą było czterdzieści stopni mrozu, i ona spaliła się tam żywcem. Ale to są ci, którzy zostali. Natomiast ja poszedłem jak głupi do tego "lespromchozu"; dali wóz, tego konia, ten kocioł z kaszą, i miejscowy chłop poprowadził ten wóz, a myśmy szli. I dzięki temu przeszedłem kawałek powiatu. To była pustynia. Od wsi do wsi po czterdzieści kilometrów. Po drodze robili przerwę i dawali tę kaszę. Śnieg był mokry, po kostki, glina rozłaziła się pod nogami, a wszyscy byli w obozowych ciuchach letnich, bo wywozili nas jeszcze w lecie. Ja miałem buty obozowe, nie wiem, czy to była skóra focza. Rwały się jak papier. Oczywiście, buty te rozlazły się i szedłem prawie na bosaka. Chcę teraz wyśpiewać pean na cześć narodu rosyjskiego, bo gdyby mi się jeszcze przytrafiło to samo, to bałbym się, żeby to nie stało się wśród innego narodu. E.: - To wyraz małej ufności. Mój ojciec w czasie ucieczki przez Tatry podczas okupacji zaznał wielkiego serca od Słowaków; pukał od chaty do chaty, bez nich by zginął. Wybierał się podziękować im po wojnie... O.: - I my też pukaliśmy do tych nędznych chałup, do tych zmęczonych bab, i zawsze któraś otwiera, wpuszcza z pięć osób, pali pod blachą, rozściela szmaty na podłodze; jedna zobaczywszy moje nogi, oddała mi swoje kalosze i skarpety wełniane. Nie wiesz, co znaczyło dla tych ludzi pozbyć się kaloszy, wełnianych skarpet! Każda wyciągała z piwnicy kubeł ziemniaków, gotowała i dawała nam jeść. A jak zdarzył się chłop, to od razu bimber stawiał. Nie wyobrażam sobie, żeby w polskiej wsi mogła być taka otwartość w stosunku do więźniów, o których nic nie wie się; obrabują, zgwałcą... E.: - Chciałabym wreszcie dowiedzieć się, na jakiej podstawie dalej siedziałeś? O.: - W 1948 roku, kiedy władza zorientowała się, ilu więźniów politycznych z 1937 roku przeżyło, a zakładała, że wszyscy zginą - ale ponieważ były ich miliony, więc jednak setki tysięcy przeżyło - przelękła się, że ta fala zwolnionych wpłynie na nowo do miast, a był to właśnie początek zimnej wojny na świecie. No i wymyślili, że ci, którzy odsiedzieli polityczne wyroki, mają być zesłani. Była tajna ustawa prezydium "Wierchownogo Sowieta", czyli Rady Najwyższej, w tej sprawie. Dopiero w 1950 roku ogłosili nam to oficjalnie i dali do podpisu... E.: - Że? O.: - Że zgadzam się na dożywotnie zesłanie. Wtedy podali numer tej ustawy i datę. E.: - Podpisywali? O.: - Podpisywali, ale nie wszyscy. Dlatego nie lubię mówić o sobie, bo byłem dupą, skurwysynem, wszystko podpisywałem. E.: - A jak ktoś nie podpisał, czy coś skorzystał? O.: - Tak, skorzystał, dziesięć lat dodatkowo, ale zachował godność. Natomiast ja byłem człowiekiem bez godności. E.: - Ale wybiegamy w przyszłość... O.: - W momencie, kiedy trafiłem do Czumakowa, jeszcze o istnieniu wspomnianej ustawy nie wiedziałem, nikt nam nie powiedział. Dotyczyła również tych, którzy zdążyli już wrócić do domu - działała z mocą wstecz. Spotykałem takich, którzy już ze dwa lata byli na wolności, a potem - marsz, z powrotem! Była taka humorystyczna sytuacja, że facet, który dostał zesłanie, a pochodził z sąsiedniego województwa, bardzo się starał, żeby go tam przeniesiono, gdyż tam również był rejon zesłania, innych tam zsyłali, ale jemu nie wolno było być zesłańcem na swoim terenie. Najśmieszniejsze, że tę ustawę podpisał wówczas przewodniczący Rady Najwyższej Związku Sowieckiego, towarzysz Woroszyłow, którego kiedyś w swoich ulotkach tak ukochałem. Ciekaw jestem, czy opublikują tę ustawę oficjalnie. Czytając opracowania emigrantów, nigdy nie spotkałem ani numeru, ani daty tej ustawy, ani powoływania się na nią. A ja podpisywałem ten papierek: "Skazuje się obywatela na dożywotnie osiedlenie w granicach powiatu michajłowskiego województwa nowosybirskiego". Powiat nazywał się michajłowski, ale wieś Michajłowskoje była tak wyludniona, że centrum powiatu przeniesiono do Czumakowa. Bliżej było do kolei żelaznej, tylko siedemdziesiąt pięć kilometrów. Mam zresztą zaświadczenie, że byłem tam od listopada 1948 roku do połowy maja 1954 roku. Z obozu mnie mam żadnego zaświadczenia. Nigdy o to nie starałem się... Nie, ja już nie będę dalej mówić. "Lespromchoz" jak "lespromchoz", mnie się jakoś nie podoba, co mówię, naprawdę nie chcę o tym opowiadać. Ja tam nie sprawdziłem się... Zesłanie E.: - Czy szykowałeś się na to, że całe życie spędzisz na zesłaniu? O.: - Nie wiem, ale chyba byłem przekonany, że wychowanek domu dziecka, potem kolonii karnej dla nieletnich, a potem obozu, spędzi dalsze życie w ten sposób. Przede wszystkim byłem bierny. Nie miałem woli działania i energii do pokierowania swoim losem. O tej wielkiej, ponad dwumiesięcznej podróży przez więzienia etapowe nie umiałem opowiedzieć tak, jak na to zasługuje, ale jedno chciałem zaznaczyć: dała mi się we znaki, byłem bardzo zmęczony. Przyjechaliśmy więc do Czumakowa. Tam wybierali: kto pojedzie do "lespromchozu", kto do kołchozu. Poszedłem do lasu. O drodze do tego lasu już opowiedziałem. Praca odbywała się na tej zasadzie, że każdy kołchoz, każda jednostka gospodarcza miały obowiązek wystawić pewną liczbę ludzi. Z kołchozów przysyłali przeważnie dziewczyny, ponieważ mężczyzn brakowało. Cieszyły się z tego, bo w "lespromchozie" płacili jakieś pieniądze, w kołchozie nie płacono wcale. My, zesłańcy, pracowaliśmy na tych samych zasadach, tylko byliśmy jakby pracownikami stałymi w "lespromchozie", a kołchoźnicy przebywali okresowo; część zarobków im przysługiwała, a część zabierał kołchoz. Tak to wyglądało. Teren bardzo błotnisty, w lecie bagna, las na kępach, a między nimi stoi woda. W związku z tym w lecie praktycznie nie można było wywozić drewna z lasu. Dlatego wyrąb odbywał się w zimie, kiedy wszystko zamarzło, kiedy leżał śnieg i można było saniami wyciągać "ten las" na brzeg rzeki. Na brzegu kładło się go na tratwy specjalnej konstrukcji ustawione na lodzie i kiedy wiosną lód puszczał, to te tratwy spływały w dół rzeki i były gdzieś tam wyławiane, i tak "las szedł" albo do przemysłu, albo na opał. W ten sposób to funkcjonowało. Była to praca ciężka, ale w końcu normalna praca w zimie syberyjskiej, z małymi udogodnieniami natury bytowej. Łaźnia była we wsi, kilka kilometrów dalej. Raz w tygodniu chodziliśmy do niej. Starzy miejscowi Sybiracy przez cały czas pobytu w lesie, dwa, trzy miesiące, w ogóle nie zmieniali bielizny. Potem zrzucali tę przepoconą odzież, która rozlatywała się w strzępy, myli się raz porządnie, przebierali w coś innego i mieli to za sobą. Najbardziej męczyła woda pod śniegiem, bo jeśli człowiek wpadł w nią, to walonki zamarzały, a do wyrębu trzeba było iść kilka kilometrów. Przychodziło się na miejsce, walonki obrośnięte lodem. Nie było gumiaków, one by zresztą nie zdały egzaminu z powodu zimna. Oblodzone walonki suszyło się w nocy nad taką żelazną beczką rozpaloną do czerwoności. Trochę odtajały, ale nie wysychały do końca, więc zawsze się miało mokre nogi. Ja nie bardzo radziłem sobie. Ze smutkiem sobie przypominam tę zimę, ponieważ fizycznie nie sprawdziłem się. Dosłownie padałem z nóg. Bardzo byłem chudy, to jedzenie mnie jakby nie odtwarzało, nie odtwarzało sił, które traciłem. Podczas gdy obok dziewczyny z kołchozu takie rozrosłe, przysadziste, cycate - dawały sobie radę. I to mnie straszliwie męczyło. Ja do wyrębu w ogóle się nie nadawałem, nie radziłem sobie, nie umiałem zresztą rąbać lasu. Byłem takim podręcznym w brygadzie, gdzie były trzy dziewuchy. Zwalały te drzewa, piłowały pnie, a do moich obowiązków należało oczyszczać te pnie z gałęzi i palić je w ognisku. Ta czystość miejsca wyrębu była dosyć przestrzegana, aby na wiosnę nie miały w czym wylęgać się szkodniki. Trzeba było nadążyć za dziewuchami. Mnie to szło rozpaczliwie, nie mogłem rano rozpalić ogniska, bo drzewo było mokre i dziewuchy musiały mi pomagać, trochę klęły, trochę śmiały się ze mnie; miały do mnie stosunek taki lekceważąco_litościwy. A byłem właściwie w ich wieku. Nie było to dla mnie miłe przeżycie, nie miałem przecież (chociaż to głupio zabrzmi) poczucie pewnej własnej wyjątkowości, wartości jakby swojej osoby. Dlatego byłem bardzo zmęczony psychicznie, bo tu okazywała się moja niemoc. E.: - A nie dlatego tak ci źle szło, że męczyła cię ta niedotrzymana data, ten dzień, w którym kończył się wyrok i miałeś wyjść na wolność, ale nie wyszedłeś? O.: - Tak, możliwe, że z tego powodu, ale poza tym istniało czysto fizyczne wycieńczenie. No, nie dawałem rady. E.: - A jak te dziewczyny? O.: - To były dziewczyny, które tam żyły od małego, pracowały za parę ziemniaków. Wiesz, w tamtych warunkach znalezienie sobie baby miejscowej rozwiązywało wiele problemów. Miało się gdzie mieszkać, miało się co jeść, bo na ogół taka baba miała krowę. No, miało się punkt stałego pobytu na tej ziemi. I dlatego wśród zesłańców nastąpiło w sposób naturalny rozwarstwienie. E.: - Na tych, którzy znaleźli babę i na tych, którzy jej nie znaleźli? O.: - Niekoniecznie. Raczej na zaradnych i niezaradnych. Osoby zaradne znalazły sobie miejsce w życiu. Na przykład, taki Witalij Deul, o którym wspomina Sołżenicyn w końcu pierwszej części "Archipelagu Gułag", szesnastoletni uczeń szkoły plastycznej. Trafił do nas, nie do Karagandy, jak pisał Sołżenicyn. Od razu wzięli go do takich napisów: "Uwaga, wyrąb lasu"; malował te spadające drzewa, pisał czerwonymi literami. Na pewno na tym terenie nikt nie umiał tego tak ładnie robić jak on. I stał się przy tych plakatach jakimś "uczotczikom", on już to drzewo przyjmował, wklepywał numerki w to drzewo, już nie musiał o szóstej rano wychodzić do lasu w śniegu po pas, tylko przyjeżdżał w dzień. To już była lepsza sytuacja. Tak samo było, jeśli ktoś miał jakieś medyczne wykształcenie. Była taka kobieta, która robiła opatrunki, prowadziła punkt medyczny. To już było coś, jakiś sposób na przeżycie, na zakotwiczenie się w nowej sytuacji. Albo Olga Iwanowna, taka miła pani, kiedyś była nauczycielką rosyjskiego w Moskwie, potem siedziała. Bardzo serdecznie się do mnie odnosiła, opiekowała się mną. Ją wzięli do biura jako sprzątaczkę - myła podłogi, sprzątała. To też było coś - w cieple, w pomieszczeniu, i ludzkie stosunki tam były, pracownicy ją szanowali, miała wyższe wykształcenie, umiała pisać na maszynie. Ja nie miałem nic poza sobą samym. Moja formalna sytuacja przedstawiała się następująco: byłem nikim, nie miałem podstaw, żadnych talentów, żeby znaleźć jakąś pracę niefizyczną. Musiałem wykonywać pracę czysto fizyczną, natomiast nie miałem do niej sił - i to była właśnie moja tragiczna sytuacja. E.: - I co zamyślałeś? O.: - Nic nie zamyślałem. W takich sytuacjach się nie myśli. Ja po prostu rzuciłem ten "lespromchoz". Do dziś jestem im winien 300 rubli, w tych starych rublach. Bo na konto pensji, która mi się należała, dostałem waciak, walonki, spodnie watowane, jakieś wyżywienie, za które miałem zapłacić. Już im nigdy nie oddałem tych pieniędzy. Tłumaczyli mi w biurze, że tyle, ile oni na mnie łożą, ja nie wyrabiam. Bo trzeba by płacić za barak, za ubranie, za wyżywienie. Nie wyrabiałem na to wszystko. Więc nie miałem grosza pieniędzy. A nagle zachciało mi się być w miejscu bardziej cywilizowanym, wśród większej liczby ludzi, gdzie może dla mnie znajdzie się mniej ciężka praca i będę się mógł utrzymać. Więc rzuciłem ten "lespromchoz", trochę na wariata, nie miałem żadnych konkretnych pomysłów. Poszedłem sobie do takiej wsi, która była kilkanaście kilometrów od "lespromchozu". Nazywała się Kreszczenka. Jak domyślam się, nazwa pochodziła od słowa "krzyż" - nie wiem, jak by to po polsku brzmiało. Nic o niej nie wiedziałem poza tym, że idąc do tego "lespromchozu" w listopadzie, przechodziliśmy przez nią. Zapamiętałem, że istnieje taka duża wieś, z dużą piętrową szkołą - drewniany budynek, potężny, dziesięć okien na każdym piętrze. Stała na brzegu rzeki. Więc poszedłem do tej wsi. Szedłem, szedłem, mróz był spory, mróz był, ale świeciło słońce, pamiętam sosny błyszczące w słońcu. Szedłem na piechotę, ponieważ uciekłem, więc nie mogłem skorzystać z żadnego przygodnego transportu. W końcu zabrakło mi sił, usiadłem na brzegu drogi, na śniegu, na takim pniu. I już zasypiałem, już zamarzałem, już mi się nic nie chciało i już bliski był koniec. I gdybym zamarzł tam, to byłoby wszystko w porządku. Ale jechał jakiś kołchoźnik, jakiś chłop jechał saniami i wziął mnie do siebie. Zawiózł mnie do siebie. Ja mu zacząłem coś tam opowiadać, kłamać, nawijać, że zostałem wezwany do biura w Kreszczence, bo mam być tam kreślarzem, czy kimś podobnym. Zacząłem go oszukiwać; bardzo mi było głupio. Nie wiem, może uwierzył? Dla tych ludzi prostych, w cudzysłowiu oczywiście, na wsi syberyjskiej biuro to jest coś takiego lepszego, więc jeżeli do tego biura idę, będę tam kreślarzem, umiem pisać, umiem czytać, to on z szacunkiem odniósł się do mnie. Zawiózł do domu. Pamiętam, jak mi było - żona, jakieś dzieci. Nakarmili mnie takimi "oładkami", wiesz, co to "oładki"?, czymś takim dobrym; położyli mnie spać, bo powiedzieli, że muszę być wyspany, skoro rano idę do biura. Zasnąłem, a rano pożegnałem się z nimi i poszedłem do Kreszczenki. Oczywiście, nie wiedziałem, gdzie mam iść, do jakiego biura, bo nikt tam mnie nie wołał, nikt na mnie tam nie czekał. Ale w końcu poszedłem, bo tam rzeczywiście mieścił się zarząd "lespromchozu". Poszedłem. I w tym biurze poznałem Olgę Iwanowną Głagolewą, która była sprzątaczką. Przyszedł jakiś inżynier od tego lasu i powiedział, że żadnej innej pracy dla mnie nie ma i że powinienem wracać, i jak ktoś będzie jechał w tym kierunku, to zabierze mnie z powrotem. Potraktował mnie jak lenia, który nie chce pracować, i obiboka, który uciekł. E.: - A co to byli za ludzie, ta dyrekcja? O.: - To byli miejscowi normalni ludzie, normalni sowieccy ludzie, jeśli tak można powiedzieć, którzy coś skończyli. Jakiś instytut, jakieś technikum. Dla nich istnienie tych więźniów, tych zesłańców, to była rzecz najzupełniej naturalna, jakby wpisana w krajobraz: im przysyłają robotników z kołchozu, jak również robotników z obozu, gorszych, jakichś inteligentów, którzy nie potrafią pracować; ich to trochę irytowało, bo naprawdę chcieliby mieć drwali normalnych. Mieli plan, który "lespromchoz" musiał wykonać, i byli trochę wściekli, że z tymi robotnikami z politycznych jest więcej kłopotów niż pożytku. E.: - Ani zainteresowania, ani współczucia nie było? O.: - Różnie było. Oczywiście, nie można powiedzieć, że nie było żadnego współczucia, ale nie do całej warstwy zesłańców jako takich. To, że zesłańców jest tak bardzo, bardzo dużo, było dla nich całkiem normalne. Ja już nie potrafię odtworzyć ze szczegółami, co się ze mną działo. Ale w każdym razie Olga Iwanowna bardzo mną się zaopiekowała i zaznajomiła mnie z taką grupą, bardzo miłą, o której chciałbym opowiedzieć. Trzech ludzi w średnim wieku, więc starszawych. Jeden był pułkownikiem rumuńskim, drugi był felczerem z Besarabii, trzeci też gdzieś stamtąd. Jak Związek Sowiecki w 1940 roku zagarnął Besarabię, to ich zabrali. Odsiedzieli te swoje osiem lat i teraz byli na zesłaniu. Stanowili brygadę, która rąbała drzewo na opał dla różnych instytucji mieszczących się w Kreszczence. Rąbali i piłowali drzewo na opał dla mleczarni, szkoły, biur "lespromchozu, sielsowietu", czyli rady wiejskiej. Za to dostawali ileś tam rubli od metra sześciennego i z tego żyli. Właściwie zarabiali jako prywaciarze, tak by to można nazwać, chociaż nie mieli żadnych formalnych uprawnień, ale była zgoda władz Nkwd na to, żeby ci ludzie zarabiali sobie w ten sposób. Jak pamiętam, nie płaciliśmy żadnych podatków, mieszkaliśmy w szkole. Klasy zajmowały parter, po rosyjsku pierwsze piętro, a góra stała pusta, bo nie było tylu uczniów. Szkołę budowano zaraz po rewolucji, w latach dwudziestych, kiedy wieś była liczna, ale po tym powstaniu wiejskim została wyludniona. Szkole potrzebne były dwie, trzy salki, reszta stała pusta. I tam właśnie urządziliśmy coś w rodzaju naszego hotelu robotniczego, tam zamieszkaliśmy. Chodziłem z nimi, piłowałem to drzewo. Byli tak samo nieporadni jak ja, fizycznie słabi. Zarabiało się dosłownie parę groszy, żeby kupić chleb... Taka ciekawa rzecz: kołchoźnicy nie mieli prawa kupowania chleba, nie było już kartek, natomiast była lista osób uprawnionych do kupowania. Więc na przykład, zesłańcy mieli prawo kupować chleb, a ci miejscowi kołchoźnicy musieli na ten chleb zarobić. Takie pomysły administracyjne. Ale mnie to nie interesowało, żyłem wtedy jakby na marginesie tego życia, a ty mówisz, że ja coś ukrywam... E.: - Myślałam, że podświadomie... O.: - Chodziłem z tymi ludźmi, ale żyłem jakby na zewnątrz. Był tam felczer, Rumun, ja nie wiem, czy to był Rumun, czy Mołdawianin, on dla zasady nie mówił po rosyjsku. Nie wiem, czy udawał, czy rzeczywiście miał taką barierę, że przez te wszystkie lata obozu, od 1940 roku, nie nauczył się rosyjskiego. Znał kilka podstawowych słów, które używał i koniec. Między sobą mówili po rumuńsku. E.: - A ludność miejscowa mówiła po rosyjsku? O.: - Tak, pięknie, taką rosyjską gwarą. Było tam trochę rdzennej ludności, którą w gwarze miejscowej nazywają czałdonami. Czałdoni żyli tam od kilku pokoleń. Resztę we wsiach stanowili osadnicy z czasów reformy Stołypina. Gdyby to było do druku, to trzeba by to sprawdzić, kiedy to było... E.: - Nie, to nie jest praca historyczna. O.: - Reforma Stołypina polegała między innymi na tym, żeby problem ziemi, to przeludnienie wsi na obszarach centralnych, ukraińskich czy białoruskich, rozwiązać przez osadnictwo na Syberii. Więc dawano im ogromne ulgi, zasiłki; jak pamiętam - sto rubli - to było bardzo dużo na carskie pieniądze; ziemi tyle, ile jest w rodzinie rąk do pracy. Tak, że jak ktoś jechał na tę Syberię i miał trzech synów, to był właściwie obszarnikiem, bo mógł sobie, ile chce uprawiać tej ziemi; ziemia była pusta, leżała, i było na ileś tam lat zwolnienie od wszystkich podatków. Na tym polegał pomysł. No więc część ludzi na wsi, to byli ci, którzy przesiedlili się w związku z reformą Stołypina, tak że to była ludność rosyjska, ukraińska i trochę innych narodowości. Osiedlali się takimi chutorami, bo to właściwie nie były wsie, tylko takie małe osady, i żyli sobie niezależnym życiem. Może nie mieli za dużo pieniędzy, bo nie bardzo mieli gdzie sprzedawać swoich towarów, ale trzymali, powiedzmy, dwadzieścia krów, kilka czy kilkanaście koni; tych łąk mieli, ile chcesz, tych lasów, tych pól ile chcesz. I to trwało do czasów kolektywizacji. Dlatego tam właśnie wybuchło powstanie. Jak zaczęto robić kolektywizację, to ci zupełnie wolni chłopi, nie przyzwyczajeni do żadnych ograniczeń, zbuntowali się. Bo dotąd żyli zupełnie swobodnie: parę razy do roku robili jarmarki, zjeżdżali się, kto miał ładniejsze konie, ładniejszą uprząż, ładniejsze krowy... Mleko zamrażali w zimie w takich miednicach na bochny, a potem wozili do mleczarni, kilkadziesiąt kilometrów, wozili to raz na miesiąc czy coś takiego. I sprzedawali. Sprzedawali też skóry, sprzedawali "las", spławiony rzeką Obką, wpadającą do Obu. I tak żyli ci ludzie. W czasie kolektywizacji podnieśli bunt. Na czele powstania stało dwóch braci, leśniczych, którzy zorganizowali pierwszą grupę gdzieś tam w głębi powiatu. I potem, jak chyba w każdym chłopskim powstaniu, oddział szedł od wsi do wsi, komunistów wieszano, a wszystkich mężczyzn od lat osiemnastu brano do oddziału. I w związku z tym, gdy powstanie zostało stłumione i wszystkich tych powstańców aresztowano, przywódców rozstrzelano, resztę posłano do obozów, to ten cały teren ogarnięty powstaniem został praktycznie bez mężczyzn; chłopcy zdążyli akurat podrosnąć, żeby pójść na wojnę światową i już nie wrócić. Taką wsią była Kreszczenka. E.: - Czy czułeś się już lepiej wśród tych Rumunów? O.: - Odżyłem. Dawałem sobie radę, bo tam nie było żadnej normy; to zresztą byli ludzie starsi, też nie nawykli do rąbania lasu, jeden pułkownik, drugi felczer... E.: - Czy mieliście poczucie jakiejś tymczasowości, jakiejś nienaturalności sytuacji? O.: - Oni ją mieli. Oni mieli tę świadomość nienaturalności swojej sytuacji. Natomiast ja jej nie miałem. Przeciwnie. Ja miałem poczucie naturalności, że tak już musi być: z domu dziecka do obozu, z obozu na zesłanie - taki los. A oni mieli to poczucie, że to jest nienaturalne; że cała ta praca jakiegoś pułkownika armii rumuńskiej to nie jest naturalna sytuacja; jak to - on ma rąbać las? Toteż rąbał dlatego, żeby przeżyć, żeby nie zemrzeć z głodu czy z chłodu. E.: - No, ale chyba to was łączyło: pracować tylko tyle, ile trzeba, by przeżyć. Bo ta cała praca była krzywdą. O.: - Nie pamiętam. Ale opowiem o czymś innym. Wtedy bardzo serdecznie zaopiekowała się mną Olga Iwanowna Głagolewa. Podkarmiła mnie, rozmawiała ze mną, pocieszała mnie, bo wtedy bardzo potrzebowałem pocieszenia. I taki epizod, takie wspomnienie, które ciągnę przez całe swoje życie. To jest wiersz. Olga Iwanowna kiedyś zarecytowała z pamięci wiersz Mikołaja Gumilowa "Żyrafa". Nie wiem, czy był tłumaczony na język polski. Dzisiaj ja widzę szczególny smutek twojego spojrzenia.@ I ręce, szczególnie kruche, obejmujące kolana.@ Posłuchaj: daleko, daleko, nad jeziorem Czad@ czarowna, nieziemska spaceruje żyrafa.@ ........................... Ja śpiewam wesołe bajki tajemniczych krajów,@ o czarnej dziewczynie, o namiętnościach młodego wojownika.@ Ale ty zbyt długo wdychałeś ciężką mgłę,@ ty wierzyć nie chcesz w cokolwiek prócz deszczu.@ I jak ja mogę ci mówić o tropikalnych ogrodach,@ o wysmukłych palmach, o zapachu traw, które trudno sobie wymyślić?@ Ty płaczesz? Nie trzeba. Posłuchaj, daleko stąd, nad jeziorem Czad,@ nieziemska, czarowna spaceruje żyrafa.@ (tłumaczenie dowolne - E. B.) Olga Iwanowna na moją prośbę przepisała mi ten wiersz i ja ten papier złożony nosiłem jak talizman pod koszulą, a w nocy kładłem pod poduszkę. Ale zginął mi ostatecznie... Powracam do wątku. Nas chyba wyrzucili z tej szkoły, a może sami przenieśliśmy się? W każdym razie znaleźliśmy sobie chałupę i o tym chciałbym opowiedzieć. Ty widzisz, to jest mój grzech, to moja wada - ja nie pamiętam nazwisk, bo tych ludzi bardzo chciałbym zapamiętać, a nie pamiętam nawet imion. To była wiejska syberyjska chałupa. Jak wchodzisz - przedsionek, kuchnia i potem izba. Izba prawie zwalona - ściana podgniła i dach się pochylił ukośnie - nie była używana. Natomiast w kuchni stał rosyjski piec, na którym się śpi, a gotuje się w ten sposób, że garnek stawia się na ogień bezpośrednio, chleby też tam się piecze na dole. Na piecu jest miejsce do spania dla czterech osób, powiedzmy. Cała rodzina mieściła się w kuchni. Matka pracowała w kołchozie. Nie wiem, co z mężem, przepadł na wojnie. Nie dostawała po nim żadnej renty, nie dostawała nic. Rodzinom tych, którzy trafili w czasie wojny do niewoli, czyli "propali bez wiesti" - tak to się nazywało - nie należało się nic. W każdym razie ona nic nie dostawała, ani jej dzieci, żadnej renty. Były trzy córki i jeden syn - czworo dzieci. Syn miał czternaście lat, najmłodsza córeczka osiem. Matka wychodziła rano do kołchozu, a dzieci zostawały w domu. Nie miały butów. Może zacznę od tego, że byli bez grosza, tak że matka nic im nie mogła kupić. Mieli tylko jedne kalosze, takie płaskie w dawnym stylu, na buty. Stały w przedsionku i jeśli któreś chciało wyjść za potrzebą, to w tych kaloszach. Krowa była cielna, w związku z czym nie było też mleka. Nic nie było. Matka, jak wracała wieczorem, to przynosiła zmarznięte ziemniaki, po które chodziło się na pole po kołchozowych wykopkach. Tarła je na tarce, robiła "lepioszki", takie czarne podpłomyki, i dzieciaki to jadły. A cały dzień siedziały na piecu i grały w karty albo gadały, ponieważ dosłownie nie miały w czym pójść na podwórko. I myśmy tam zamieszkali. Podparliśmy ścianę w tej właściwej izbie, podparliśmy dach rusztowaniami, żeby się nie zawalił, postawiliśmy piec żelazny z beczki i zaczęliśmy mieszkać. Płaciliśmy jej jakieś grosze, ale był to przełom w ich życiu. Za pierwszą zapłatę kupiła buty dla chłopaka i on poszedł do kołchozu pracować. Czternastoletni chłopak nie chodził w zimie do pracy dlatego, że nie miał w czym. A jak poszedł pracować, to już miał wyżywienie. Bo jak on gdzieś ten gnój wyrzucał, to mu dawali jeść. Kupiła więc stare buty, za duże na niego, owinął nogi w onuce i poszedł do pracy. I już był rozwiązany problem. Muszę ci powiedzieć, że strasznie serdeczne stosunki nawiązały się między nami. Bardzo przywiązałem się do tej rodziny. Pierwsze cukierki, którymi oni byli częstowani, to były od nas. Do tej pory nie widzieli cukierków. E.: - A skąd wyście je mieli? O.: - Kupowaliśmy. Przecież my mieliśmy ileś tam rubli. Mieliśmy je, a oni nie mieli żadnych rubli. Właśnie problem tych ludzi polegał na tym, że nie mieli żadnych pieniędzy - w kołchozie dawali matce jakieś jedzenie, jeszcze mogła trochę do domu przynieść, żeby dzieciom dać; marnie, ale zawsze coś. Jak krowa dawała mleko - liche, bo słaba pasza i mało go dawała - to przynajmniej było coś dla dzieci. A jeśli krowa cielna, jest przedwiośnie, własne ziemniaki skończyły się, w kołchozie dadzą tylko tyle, ile zje, może w kieszeni coś schowa, jakąś kaszę, przecież w kołchozie chleba nie dawali, tylko jakąś zupę, jakąś kaszę - to było wszystko. Cała tragedia tej rodziny polegała na tym, że nie mieli żadnych pieniędzy. Jak byłem z powrotem w Czumakowie - bo zaraz opowiem, jak trafiłem tam ponownie - to dostałem zawiadomienie, że córka, następna po tym chłopaku, wychodzi za mąż i zapraszają na wesele. Matka kupiła jej z naszych pieniędzy jakiś materiał i uszyła sukienkę, dziewczyna mogła wyjść nareszcie na wieś, znalazła sobie jakiegoś kawalera i ona wychodziła za mąż. A tego jej brata wzięli później do wojska. Pisał stamtąd do mnie listy, do Czumakowa, bo ja tam byłem przecież sześć lat. Pisał listy z wojska, był normalnym człowiekiem. A jego start zaczął się z tych naszych groszy, za które kupiono mu buty. Tragedia kołchoźników polegała właśnie na tym, że nie mieli grosza. E.: - Znaczy, pójście do wojska było awansem społecznym? O.: - Bezwzględnym awansem. Po pierwsze, tam szedł na dobre wyżywienie, po drugie, w wojsku uczył się zawodu. Po wyjściu z wojska nie musiał wracać do kołchozu. To była szansa wyrwania się. Mógł wrócić do kołchozu jako wolnonajemny. Mógł pójść do ośrodka maszynowego - Mts to się nazywało, "maszino_traktornaja stancija", czyli ośrodek obsługi traktorów, maszyn rolniczych. A teraz twoje pytanie: kto był przywiązany do kołchozu? Każdy kołchoźnik przywiązany był do swego kołchozu w ten sposób, że nie miał żadnych dokumentów. Wyjść z kołchozu mógł tylko przez zaciąg na jakąś budowę. Przyjeżdżali werbownicy i werbowali na daleką północ, czy daleki wschód. Mógł człowiek pojechać; dostawał takie zaświadczenie, że na ileś tam lat wypuszcza się jego i jest wolny. Dopiero wtedy. Normalnie byli w takiej sytuacji jak chłop pańszczyźniany. Poza tym młodzież, która szła na studia - to była też szansa. No i chłopcy, którzy szli do wojska, bo po wojsku nie musieli wracać do kołchozu, mogli gdzieś zahaczyć się jako robotnicy. Oczywiście, ludzie przedsiębiorczy znajdowali sobie jakieś wyjście, natomiast zostawali ci najmniej energiczni, kobiety czy starsi. Sama rozumiesz, jak to było. Każdy rozumie. Nie o tym chciałem mówić. E.: - Mówiłeś o związkach z tą rodziną. O.: - Do jesieni to trwało, mniej więcej do jesieni myśmy tam mieszkali. Potem gospodyni - niezwykle sympatyczna kobieta - ona mi mówiła, że to nasze zamieszkanie było dla niej zbawieniem, od tego zaczęło się dla nich powodzenie. Wydając córkę za mąż była wprost wniebowzięta, bo już skończyła się dla nich ta rozpaczliwa sytuacja. E.: - No tak, ale ciebie już tam nie było. O.: - Mnie już tam nie było. Ze mną było tak - przez wiosnę i lato rąbałem drzewo z tymi miłymi Rumunami, ale nie wszedłem z nimi w jakiś kontakt duchowy. Trzymali się razem, mówili między sobą po rumuńsku, mnie traktowali bardzo serdecznie i byłem przy nich niby taki giermek. Nagle trafiła mi się taka śmieszna okazja - to była jakaś ekspedycja, nie bardzo pamiętam, jacyś geologowie, mierniczowie, którzy robili pomiary. Przyjechali do Kreszczenki, tu mieli swoją bazę, i wynajęli mnie do pomocy. Pojechałem z nimi do miejscowości Czarnyj Mys. "Mys" to po polsku cypel. Jeziora dookoła, bagna i oni tam robili pomiary, wymierzali tereny, robili mapy. Ja nosiłem tyki, nie wiem jak to nazywa się fachowo. Mieli radiostację na taką prądnicę, którą trzeba było kręcić nogami jak rower. Sadzali mnie na tym i kręciłem. Sztuka polegała na utrzymaniu określonej liczby obrotów, wtedy powstawało napięcie i była łączność radiowa ze sztabem na kilka czy kilkanaście kilometrów. Nie było za ciężko, pieniądze były marne, ale dosyć dobrze dawali jeść. A poza tym to była przygoda, przechodziło się z miejsca na miejsce. Taka wyprawa. Czułem się odkrywcą Afryki. W lecie było fajnie, poza komarami i "moszkarą", takimi drobnymi muszkami, które wszystkimi otworami wchodziły. Jak człowiek rano wstawał, to nie mógł otworzyć oczu, bo miał je nimi zlepione. Poza tym można było wytrzymać. Mnie się podobało. I właśnie tam, w czasie tej ekspedycji, tylko żebym nie przekłamał, kiedy to było? Jak to się czasowo układa?... Wtedy przyszło do mnie wezwanie: wzywa mnie "Uprawlienije", zarząd Mgb - wtedy już było Mgb, czyli "Ministierstwo Gosudarstwiennoj Biezopasnosti" - do Czumakowa. Dostali jakiś tam sygnał, widocznie przez radio, co to ja go kręciłem nogami. No i pamiętam przepiękną swoją epopeę. Dali mi komsomolca, kogoś w rodzaju ormowca, bo komsomolcy należeli do takiego Ormo miejscowego. Była jakaś broń, przechowywana gdzieś, bo przecież nie na co dzień noszona przez nich, tylko przechowywana w milicji czy w "sielsowiecie". Dali mi więc komsomolca ze strzelbą i miał mnie odprowadzić do Czumakowa z tego odludzia. I pamiętam, jak to było pięknie - takie ogromne rozlewiska. I myśmy tak szli drogami, których nie było widać, obchodziliśmy te ogromne rozlewiska lasami. On miał strzelbę, ja miałem jakieś jedzenie. Spaliśmy w stogach siana razem, prawie obejmując się, bo było dosyć zimno, strzelba oczywiście leżała obok. Nikt nikogo nie pilnował. Było nam bardzo fajnie. Był mniej więcej w moim wieku, ja już wtedy miałem dziewiętnaście lat, on może osiemnaście. Dla niego to była oczywiście wielka przygoda, te sto pięćdziesiąt kilometrów czy dwieście kilometrów na piechotę. Nie bał się, że go zabiję i ucieknę ze strzelbą. Szybko mnie rozpoznał. Szliśmy i szliśmy. On się wcale nie śpieszył i mówił: poczekaj, poczekaj... Nocowaliśmy w stogach siana, potem po chutorach. Mieliśmy ze sobą "suchoj pajok", jakieś wyżywienie. On miał daleką rodzinę w jednej wsi, to tam zatrzymaliśmy się na dwa dni. To było najmilsze moje wspomnienie z tego czasu - ta podróż tymi rozlewiskami, nieskończonymi przestrzeniami, lasami, łąkami. Przyszliśmy, niestety, w końcu do Czumakowa. Doprowadził mnie do tego urzędu. Przyprowadził mnie do tego Mgb, do kapitana Koszelewa, to nazwisko pamiętam akurat. E.: - Mówisz, że ta podróż to jedno z najmilszych wspomnień, ale nie zastanawiałeś się, po co cię wzywają? O.: - Ty stale nie chcesz mi uwierzyć! Naprawdę, pod tym względem niczego nie ukrywam. Nie zastanawiałem się, nie niepokoiłem się, ponieważ biernie poddawałem się losowi. Co będzie, to będzie. Oczywiście, była jakaś ciekawość, co się stało, cholera ich wie, może mam iść do innego powiatu. Ale w sumie nie odrywali mnie od niczego. Gdybym miał rodzinę, gdybym miał pracę, gdybym był względnie dobrze sytuowany - to oczywiście bym się martwił. Ponieważ nie miałem nic, więc myślałem: no to niech mnie przerzucą. E.: - A o wolności nie myślałeś? Że może jednak na wolność? O.: - Nie, nie. Nie miałem żadnych powodów. A ponadto gdyby dali wolność, nie bardzo wiedziałbym, co z nią zrobić. Teraz nie potrafię swojego stanu odtworzyć dokładnie. Pamiętam tylko, że się cieszyłem, że tak fajnie się idzie, że mamy co żreć, że piękna pogoda, piękny obszar, wolno człowiek idzie sobie, śpiewa piosenki, np. "szyroka strana moja rodnaja"... E.: - Ja to znam, to było w pierwszych czytankach do rosyjskiego, ale od początku traktowaliśmy to jako szyderstwo z wolności ludzkiej. O.: - A dla mnie to był mój kraj, innego nie miałem. I moja piosenka. W końcu miałem dziewiętnaście lat. Ta wieś, gdzie on miał rodzinę, zatrzymaliśmy się tam dwa dni, dawali jeść, bimber był, no co jeszcze można chcieć? No, ale w końcu doszliśmy do tego Czumakowa, zaprowadził mnie do urzędu, do zarządu powiatowego i oddał mnie "pod rozpisku", za pokwitowaniem, i poszedł z powrotem tą samą drogą, już sam. A ja zostałem. Kapitan Koszelew był wtedy szefem powiatowego Mgb. Sucha twarz, takiego trochę żołądkowca. Sucha twarz męska. Bardzo miły człowiek. I on mi mówi tak: "Dostaliśmy meldunek (oczywiście, nie powiedział - donos, ale to był donos), że ty zamierzasz uciec i dlatego musieliśmy cię tutaj sprowadzić". Mówię, że nie miałem żadnych takich zamiarów. Jak na mnie popatrzył, porozmawiał pół godziny, zobaczył, że to jakieś wielkie nieporozumienie... E.: - Dlaczego nieporozumienie? Czy miałeś wypisane na twarzy, że nie jesteś zdolny do ucieczki? O.: - Byłem taki zdechły! Taka ofiara losu. To nie jest kokieteria, ja nie wiem, jak ciebie przekonywać, coś było takiego we mnie. Nikomu, kto mnie znał, nie przyszłoby do głowy, że mogę uciec. Gdzie i po co. I on mówi: "no, co ja mam z tobą zrobić?" Odpowiadam: "nie wiem". Przecież nie będę wracał do tej Kreszczenki. Tam sobie z pewnością znaleźli innego pracownika w tej ekspedycji. Ci Rumuni też. Ja tam nic nie zostawiłem. No to on mówi: "zostaniesz tu, na razie będziesz rąbał drzewo dla nas", czyli dla tego Mgb. Nawet pamiętam, że mi taka złośliwa myśl przeleciała: "Cholera, to po to mnie ściągali, żebym im za darmo drzewo rąbał". Drwal był ze mnie dość marny. Na podwórku rąbałem i wyszła jego żona, pani Koszelewa, taka okrągła miła kobieta, popatrzyła, byłem taki obdarty, bo wiesz, na mnie to ubranie rozpełzło się po prostu. Spodnie były tak podarte, że świeciłem gołą pupą. Ona nic nie powiedziała, tak na mnie popatrzyła, spytała skąd jestem, bo oczywiście on jej nic nie tłumaczył. I uszyła mi spodnie, sama z siebie, żona kapitana Mgb - wyniosła mi spodnie na drugi dzień, jakieś jedzenie i w ogóle zaczęła się mną opiekować. Bardzo przyjemna, prosta kobieta z okrągłą miłą twarzą. Nie pasowała do tego suchotnika; on może był suchotnikiem, może wrzody żołądka miał. Poradzili mi oboje, żeby pójść do pewnej kobiety, może u niej uda mi się zamieszkać. Poszedłem, miała córkę, lat dwadzieścia kilka. Zamieszkałem tam. Rąbałem drzewo, pracowałem. I tak zeszło sześć lat... E.: - Nic nie czytałeś? Nic nie zostało z twojej manii pożerania książek? Nie szukałeś ich? O.: - To było tak - kiedyś byłem zapamiętałym czytaczem. Cały ten dom dziecka przeszedł obok mnie niezauważalny, bo czytałem książki i nie widziałem żadnego życia koło siebie. W obozie, w tej kolonii, również w każdej wolnej chwili coś czytałem. Tam była jakaś biblioteka, coś wypożyczałem, ci wolnonajemni też mi przynosili książki. Wszystko, co przeczytałem w życiu, tak naprawdę, to tam. Na pewno zadziałał tu szok psychiczny, ten koniec obozu i początek zesłania. Bo mnie jakby odrzuciło od kultury. Ja nie mogłem nic czytać. Pamiętam, że brałem książkę i ten fałsz, ta nieadekwatność w stosunku do rzeczywistości rzucała mi się w oczy. Taka była niechęć do tego wymysłu, do tej fikcji; bo życie jest inne i w życiu niepotrzebna jest ta cała literatura. Kiedyś usłyszałem od takiego starego chłopa, że po co jest algebra potrzebna, kiedy wystarczy znać cztery działania. I to mi odpowiadało. Był we mnie taki odrzut, że przez dwa lata nie czytałem nic. I pewnie tak bym skończył, tam bym zamieszkał, a w końcu znalazłaby się jakaś dziewucha, z którą bym się ożenił, miałbym dzieci. Gdy potem pojechałem do Mińska w 1954 roku, to okazało się, że mam zaawansowaną gruźlicę, więc pewnie tam bym umarł na gruźlicę po paru latach. E.: - Ja też dokładnie w tym czasie zapadłam na gruźlicę, sprawa pokolenia. O.: - No, ale tak się nie stało z innego powodu i tutaj wchodzimy w zupełnie inną historię. Pracowałem wtedy w "rajbolnicy", szpitalu powiatowym. Szpital był w starym drewnianym budynku, w którym kiedyś mieszkał pop. Budynek był nie odnawiany przez kilkadziesiąt lat, bardzo zimny, podgniły, chorzy w zimie dosłownie tam zamarzali. Jak przychodziły większe mrozy, to chorych rozsyłano po domach, a tylko takich zostawiali, których nie można było wypuścić. Obkładali ich butelkami z gorącą wodą, kocami, straszne to było. Myśmy wozili drzewo na opał dla tego szpitala. W lesie, czternaście kilometrów od wsi, znajdowały się sągi drewna. Jeździliśmy tam wozami, ładowaliśmy, przywoziliśmy. Czternaście kilometrów tam, czternaście z powrotem. Woły idą wolno, człowiek za nimi. Miałem cały dzień, żeby pobyć ze sobą, pomyśleć. Bardzo lubiłem tę robotę. Byłem marzycielem, co to sobie idzie cały dzień za tymi wołami i marzy, myśli, recytuje wiersze. Bardzo mi było dobrze. W te wielkie mrozy myśmy późnym wieczorem wracali z drewnem; pielęgniarki, obsługa, salowe rzucały się natychmiast do tych wozów, wrzucały drewno do pieca i rano już nie było ani jednego kawałka, a w tym budynku wciąż było zimno, paliło się cały czas, ale nie można było go ogrzać. W szpitalu jako stajenny pracował "diadia Wania", jak go wszyscy nazywali, naprawdę nazywał się Johann Titz, Niemiec z Krymu. W Czumakowie i w sąsiednich powiatach było dużo Niemców sowieckich, znad Wołgi i z Krymu, których wywieziono w 1941 roku, jak rozpoczęła się wojna. Straszne przeżycia mieli ci ludzie za sobą. W rodzinie Titzów było sześcioro dzieci, a przeżyło, poza rodzicami, Johannem i Bertą, tylko dwoje starszych - syn, którego wzięli do pracy w kopalni gdzieś na północy, i córka Hela. Reszta maleństw umarła po drodze w tej strasznej poniewierce. Bardzo się zaprzyjaźniłem z tą rodziną, ogromnie dobrzy ludzie, oni mnie serdecznie polubili. I wtedy też poznałem Griszę - Christiana Szmidta - chłopaka w moim wieku, Niemiec znad Wołgi, miał trzy małe siostrzyczki, matka ich już przy mnie umarła w Czumakowie i Grisza był opiekunem swoich sióstr. Był to mój najbliższy przyjaciel przez cały czas pobytu w Czumakowie. Ci Niemcy potem, po 1953 roku, zaczęli rozjeżdżać się w różne strony. Titzowie przenieśli się do Karagandy, gdzie osiedlił się ich starszy syn po powrocie z północy. Hela wyszła za mąż za niemieckiego chłopaka, podobnież miała pięcioro dzieci. Co się z nimi dalej stało, nie wiem. A Grisza Szmidt z siostrami znalazł się ostatecznie w końcu lat siedemdziesiątych w RFN, ma zupełnie zniszczone zdrowie. On pracował w Rydze w chucie szkła, polerował tam szkło, i po kilku latach został inwalidą. To byli ludzie, u których znalazłem swoje pierwsze oparcie na zesłaniu. Przed pierwszą swoją zimą w Czumakowie mieszkałem u tej kobiety, do której skierowali mnie Koszelewowie, bardzo śmieszna była jej córka, ona była "słabaja na pieriedok", nie można powiedzieć, że puszczalska, tylko że nie odmawiała nikomu, w związku z tym była jakby stroną pasywną, każdy, kto ją dotknął, to już mógł się z nią przespać, i miała troje dzieciaków nieślubnych, takich zupełnie zasmarkanych. Była troszeczkę niedorozwinięta, wtedy tak jej nie oceniałem, bo ja też należałem do tej kategorii trochę niedorozwiniętych. Myślę, że jej matka tak po cichu liczyła, że ja się z nią ożenię, że będziemy razem i że będzie miała chłopa w domu. Co prawda, jaki to ze mnie był chłop, no, ale to zawsze coś lepszego niż nic, bo chałupa im się waliła, obora, krowa w zimie stała prawie na zewnątrz, bo to wszystko było rozwalone, żerdzie obsmarowane krowim gównem ze słomą - i to była obora. Trzeba było drzewa narąbać i wody przynieść z rzeki. Tam prawie wcale nie było studni, w tym zarządzie Mgb była studnia, co lepsi gospodarze też ją mieli, ale tu była nędza. Ja jej płaciłem ileś tam rubli, mieszkałem u niej, dostawałem jedzenie - ziemniaki, które ona smażyła na patelni w ten sposób, że pokrajane kładła na wodzie, ona je właściwie prażyła i takie plastry ziemniaków, uprażone w tym wrzątku, kładło się na talerz, do tego szklanka mleka, i to było moje jedzenie rano i wieczorem. Ona tak mnie traktowała trochę lepiej, bo po cichu liczyła, że ożenię się z jej córką, bo bardzo przeżywała, że ona taka jest, rodzi co rok dziecko nie wiadomo skąd i nikt na te dzieci nie łoży. Z tą córką żenić się nigdy nie miałem zamiaru, ale kto wie, czy nie ożeniłbym się z Helą, to była taka dobra, serdeczna dziewczyna. No, ale nic z tego nie wyszło. Pewnego razu przyszła do mnie kobieta, która przedstawiła się jako Berta Grigorjewna H. - jeszcze żyje. O ludziach żyjących nie wypada opowiadać bez ich zgody, dlatego nie chciałbym tego drukować. E.: - No, ale to ma związek z tobą! O.: - Ogromny związek. Więc pewnego dnia przyszła Berta Grigorjewna i powiedziała, żebym wstąpił do niej. Pochodziła z żydowskiej rodziny, zupełnie zrusyfikowanej, jeśli się nie mylę z Kowna. Jako młoda dziewczyna była komunistką, komsomołką. Urodziła się w 1908 roku, czyli teraz ma siedemdziesiąt osiem lat. Wyszła za mąż za Siergieja Radczenkę. Jego stryj był jednym z czołowych komunistów; z bolszewików przedrewolucyjnych; jednym z członków "Sojuza Borby za Oswobożdienije Raboczego Kłassa", w którym działał Lenin w Petersburgu w końcu dziewiętnastego wieku. Taka komunistyczna rodzina rosyjska. Siergiej Radczenko, inżynier elektryk, był trockistą. W 1929 roku Trockiego wyrzucili ze Związku Sowieckiego i trockiści poszli do więzienia, wtedy Berta miała dwadzieścia jeden lat, a jak poznała tego Radczenkę, miała osiemnaście lat. Była młodą, piękną dziewczyną. Jak ją poznałem, miała czterdzieści kilka lat. Była jeszcze "cud", jak szła przez wieś, to ci miejscowi mówili "królowa". Wysoka, przepiękna. Warkocza w dwie ręce nie obejmiesz. Jak czesała się siedząc na taborecie, to te włosy leżały na podłodze, po tylu latach... Za młodu wspomagała swego męża w działalności trockistowskiej - pisali różne odezwy, proklamacje, urządzali demonstracje. W 1927 roku odbyła się ostatnia publiczna demonstracja w Związku Sowieckim, nie aprobowana przez rząd. W rocznicę rewolucji przemaszerowali przez miasto, było ich parę tysięcy. W 1929 roku aresztowanie i zesłanie; to były te pierwsze etapy likwidacji. Wysłano ich do Ufy, na południu Uralu. I ten Radczenko Siergiej pracował tam gdzieś w elektrowni, to było jeszcze przesiedlenie z pracą we własnym zawodzie, z mieszkaniem, z biblioteką. Takie w miarę kulturalne, w miarę cywilizowane. W 1932 roku wrócili, i potem, w 1934, po zabójstwie Kirowa, na nowo gdzieś ich wysłali, a w 1936 roku na dobre aresztowali. Tak że właściwie Berta zaczęła podróż po zesłaniach od 1929 roku. My poznaliśmy się w 1949 roku, czyli to już trwa dwadzieścia lat. I jest jeszcze piękną kobietą, niezwykłą... Po wyroku wysyłają ich do Workuty; są właściwie pierwszymi mieszkańcami tych obozów Workuty, na tej północy. Mieszkali w namiotach. Berta opowiadała, że nie mogła rano wstać, bo przymarzały jej włosy. Przywożą ich na zupełnie gołe miejsce; coś tam niby budują. Praca pozorowana. Cały ten sowiecki paradoks - jest brygada, która ma plan. Kto wykonuje plan, ten ma lepsze wyżywienie. Na jakimś zebraniu brygadzistka, oczywiście kryminalistka, występuje i mówi, że nasza brygada mogłaby lepiej pracować, ale jest tu Berta Grigorjewna H. - "takim kak H. niet miesta w sowietskim łagierie" - "niegodna sowieckiego łagru". Piękne powiedzenie, często go cytuję. Cały paradoks rzeczywistości sowieckiej. Oboje z mężem podejmują próbę obrony praw więźniów politycznych; w 1937 roku robią zdecydowaną głodówkę, żeby im przyznano prawa więźniów politycznych, prawo do książek, do bibliotek, do odseparowania od kryminalistów i tak dalej. Przyjeżdża główny szef, w literaturze jest opisany, nie pamiętam nazwiska, jeden z takich głównych zbrodniarzy przeciw ludzkości, szef Workutłagu, jest opisany u Sołżenicyna. I mówi, że prośby wszystkich zostaną spełnione. Berta w wyniku tej kilkutygodniowej głodówki jest prawie śmiertelnie chora i jeszcze przedtem biorą ją do szpitala. Leży w więziennym szpitalu i wszystko odbywa się poza nią, o niej zapomnieli, ale ona słyszy, bo wszystkich wywieźli pięć kilometrów dalej do budynku cegielni, która miała być niby ich miejscem na przyszłość. Sami polityczni, rzekomo mają być spełnione wszystkie ich żądania. Zebrali ich tam i normalnie rozstrzelali wszystkich. Berta leżąc w szpitalu słyszała te wystrzały, bo to strasznie niesie w zimie, w pustym terenie i w dodatku na równinie. Ich tam wszystkich wybili, dosłownie wybili co najmniej kilkuset ludzi. A Berta w tym szpitalu przeżyła. Miała wyrok trzy lata, bo jeszcze wtedy wyroki były względnie krótkie, tylko że ci ludzie nie przeżywali ich. Dostała trzy lata, on chyba sześć. I w 1939 roku jej wyrok kończył się. Wyszła ze szpitala, jakoś się z tego wykaraskała, doszła do siebie i czekała aż ruszą lody, żeby jechać na wolność. Bo tam nie ma innego połączenia, dopiero jak ruszą lody, zaczynają statki kursować. I na tym statku płynie razem z tym głównym szefem Workutłagu, który ich wszystkich pozabijał. On jedzie do Moskwy, po swoją śmierć - bo zaczyna się epoka likwidacji kadry Jeżowa. Tak, wiem, że to już mówiłem... Berta zaczepia się gdzieś na prowincji; ma dowód tymczasowy. Ponieważ miała nie ukończone studia, chyba rusycystykę, więc zaczepiła się w szkole czy w przedszkolu. Mijają dwa lata, już jest wojna, jest 1941 rok, wojna sowiecko_niemiecka. Kończy się jej tymczasowy dowód osobisty. Idzie go wymienić i jakiś młody, miły człowiek - ja nie wiem, czy ona mu się spodobała, czy on się pomylił, nie wiadomo - w każdym razie dał jej dowód osobisty bez paragrafu. A powinna dostać paragraf 39 zabraniający zamieszkiwania w dużych miastach. Istniał cały wykaz miejsc, gdzie nie wolno było tym ludziom przebywać. No i przyjechała do Moskwy w 1943 roku, ponieważ żyła jeszcze jej mama, więc zamieszkała razem z nią, zameldowała się, skończyła studia i zaczęła pracować jako nauczycielka rosyjskiego. Zagarnęli ją w 1948 roku, po tylu latach, na podstawie tego samego "ukazu", tej samej ustawy Rady Najwyższej, o której już mówiłem. Była zdziwiona - bo jak ją aresztowali, zawieźli do więzienia, oficer zaczął śledztwo i pokazał jej teczkę ze sprawą z 1929 roku, w której była oskarżona o przepisywanie odezw trockistów. Powiedział: "takie rzeczy my przechowujemy". Tam było napisane "chronit wieczno". Do nieskończoności. I oznajmił, że to będzie zawsze, że zawsze ją znajdą. Wtedy dostała dożywotnie zesłanie i stąd znalazła się w Czumakowie. No i wiesz, jak to wśród zesłańców. Ja zresztą przyjechałem do Czumakowa z Bertą w tej samej grupie, tylko że jej nie znałem. Widziałem ją z daleka, jak oni tam się zebrali z tym doktorem Powznerem, jak była ta mąka, te "lepioszki", ten piec, to światło wokół. Ja to widziałem z daleka, to był ten obcy świat, do którego ja nie należałem i do którego mnie nie dopuszczono. E.: - Wtedy nie, ale teraz... O.: - Teraz zdarzyło się, że pewnego dnia Berta przyszła do mnie. I to spotkanie zaowocowało wszystkim. Berta była tym człowiekiem, który mnie przywrócił światu cywilizowanemu, temu środowisku, do którego do dziś należę. Berta zaczęła budować dom. Mieszkała w wynajętej chałupie. Była jedyną osobą w Czumakowie, która miała maszynę do pisania; siostra jej z Moskwy przysłała. Te urzędy, których tam była nieskończona liczba, jak to w sowieckim systemie - "zagotjajco, zagotpuch, zagotzierno" - musiały pisać sprawozdania roczne, kwartalne i tak dalej; wszyscy pisali to ręcznie. I siostra Berty, która pracowała w Moskwie w Akademii Nauk, Anna Grigorjewna, bardzo elegancka kobieta, żona profesora medycyny, który nie chciał utrzymywać żadnych stosunków ze swoją szwagierką, zabraniał tego zresztą swojej żonie, bo był wielkim tchórzem, uważał, że Berta to jest wielkie nieszczęście dla rodziny - taka żydowska asekuracja, może nie tylko żydowska zresztą. No więc ta Anna Grigorjewna prowadziła w Akademii sekcję socjalną, jakieś urlopy, wspinaczki wysokogórskie, środowisko światowe - żyła bardzo dobrze jak na warunki sowieckie. Przysyłała Bercie pieniądze, niewielkie, ale zawsze. Berta miała maszynę, stukała na niej. Trwało to dwa lata, potem przyszedł rozkaz, żeby zabrać tę maszynę do Nkwd, bo zesłańcom nie wolno mieć maszyn do pisania, ale ona nie oddała, była niestrachliwa, odesłała ją z powrotem do Moskwy, im nie oddała. Chyba do dziś ją ma. Wtedy, gdy ją poznałem, pisała na maszynie. Opowiadam o tym dla ilustracji, co się działo na prowincji sowieckiej. Nie chciano jej wziąć na stały etat do któregoś z biur, bo każdy urząd miał obowiązek ileś tam godzin odpracować w kołchozie. W związku z tym szef szukał takich pracowników, którzy znali się na pracy w polu. Brał do biura dziewczynę, którą z miejsca delegował albo do wykopków, albo do żniw, albo do lasu. Natomiast Berta odmawiała - znała swoją cenę, umiała się postawić, całe życie była taka. W związku z tym nikt nie brał jej na stały etat, ale na prace zlecone, do pisania sprawozdań... Berta budowała dom za pieniądze, które jej siostra przysyłała. Dom był z samanu, czyli z gliny zmieszanej ze słomą, i ja pomagałem przy tej budowie. To wtedy właśnie pracowałem w powiatowym szpitalu jako wozak, miałem woły pod swoją opieką... Saman robiło się w ten sposób: zdejmowało się darninę z kręgu o średnicy kilku metrów, kopało się wewnątrz glinę na sztych łopaty, wlewało wodę i do tej jamy wpędzało się woła. Pędziło się go po kręgu, on miesił tę glinę, a jemu pod nogi sypano posiekaną słomę. Powstawała taka masa - glina przemieszana ze słomą - tę masę potem nakładało się do form drewnianych, wyciągano i przewracano. Ona schła na powietrzu i to był saman. Z tego był zbudowany dom Berty. W tym domu potem mieszkałem razem z Naumem. Mieszkaliśmy razem w jednym pokoju. Był wtedy w Czumakowie ten mój kochany Naum. Przyjaźnił się z Bertą. Ja w to środowisko wszedłem, bardzo serdecznie zostałem przyjęty, zaadoptowany. Berta wprowadziła mnie do tej warstwy, do której ja w sposób naturalny lgnąłem. Tam były książki, rozmowy, był Naum, który był poetą zesłanym za to, że pisał wiersze. Studiował w Instytucie Literackim w Moskwie, znał osobiście cały ten świat literacki Moskwy. Był w nim kimś, i to kimś znaczącym. Bardzo często, jak czytasz jakieś ruskie wspomnienia o tamtym okresie, to przewija się Naum jako postać. Dla mnie zaczęło się inne życie. Fizycznie nic się nie zmieniło, bo nadal pracowałem jako robotnik w Promkombinacie. Pracowałem fizycznie, ale Berta od początku zaczęła mnie przekonywać, że życie moje nie kończy się na Czumakowie, na pewno będzie jeszcze dalszy ciąg i do niego trzeba być przygotowanym; musisz się uczyć, mówiła. Powiedziała, że to wstyd, żeby człowiek pisał z błędami ortograficznymi. Pisałem strasznie. Pamiętam, że to nam jakoś tak szybko poszło, gramatykę przerobiłem z nią dosłownie przez parę miesięcy, tak że jak potem przyjechałem do Mińska i poszedłem do technikum, to miałem same piątki z rosyjskiego, byłem najlepszy. Sam przerobiłem matematykę ze szkoły średniej, nie miałem żadnych kłopotów. Te zaczęły się w późniejszym wieku, w Polsce. Berta chciała, żebym jakiś zawód uzyskał. Dlatego poszedłem pracować do Promkombinatu. Był tam Niemiec z Powołża, pan Nieder, stolarz, prawdziwy rzemieślnik starej daty, kulawy troszeczkę, bardzo sympatyczny, i ona poprosiła go, żeby mnie wziął do siebie, do terminu. Miał taką brygadę stolarską, taborety robili, jakieś stoły, ławy. On w naszym domu robił okna, drzwi, oczywiście prywatnie. Poszedłem do niego pracować. Po paru tygodniach powiedział: "Wiesz, stolarza to z ciebie nie będzie". Widocznie jakąś wadę miałem, bo naprawdę bardzo się starałem, bardzo chciałem. Czegoś mi brakowało do tej pracy fizycznej. Ja chyba urodziłem się, żeby być darmozjadem, ale życie, niestety, nie pozwoliło mi, kurczę blade. Szkoda. Berta chciała, żebym miał zawód konkretny w ręku, ale również, żebym czytał, uczył się. No i w ten sposób przeszedł mi uraz do kultury - znowu zacząłem czytać, rozmawiać z Naumem, z Bertą. Otworzyła mi się jakaś perspektywa na życie. Naum wyjechał w 1952 roku, bo miał cztery lata zesłania za swoje wiersze. Jego utwory nie były antysowieckie, były to po prostu wiersze człowieka myślącego; był wtedy strasznym komunistą, ale takim, który potrzebował uzasadnienia. I jeszcze w Czumakowie był komunistą. E.: - Czy tam już rozmawialiście swobodnie? Bo w obozie mówiłeś, że żadnych politycznych rozmów nie było... O.: - Tam mówiło się swobodnie. Pamiętam, jak Naum reagował na naszą krytykę sowieckiej Rosji: "Nie mogę was już słuchać, nie mogę tego słuchać, co wy mówicie" - i wychodził. Tak mu to przeszkadzało w jego światopoglądzie. Ale to bardzo szybko mu mijało. Mieszkał u chłopa, u takiego dziadka, który dawniej był działaczem w czasie kolektywizacji, organizował kołchoz w Czumakowie, a potem okazało się, że rozkradł całą uprząż z konfiskaty u kułaków, trzymał ją w domu, licząc, że komunizm się skończy i on się wzbogaci. Potem to był już taki rozgoryczony dziadek. Opowiadał Naumowi o tym chłopskim powstaniu, i kołchozach, a jemu wprost otwierały się oczy, bo widział to wszystko dookoła, tę nędzę, miał na miejscu lekcję poglądową. Dojrzewał do tej swojej pięknej postawy; on zawsze miał piękną postawę, ale na początku to była postawa żarliwego komunisty, który chciał znaleźć uzasadnienie tego, co się dzieje. E.: - Ten ustrój nie potrzebował uzasadnień ani ludzi przekonanych. O.: - Właściwie nie potrzebował, to prawda. No i tak się zaczęło moje nowe życie. Nie ożeniłem się oczywiście z żadną dziewczyną czumakowską, bo żenić się, mieć tam chałupę i być tam do końca życia - to już nie była dla mnie perspektywa. Potem Naum wyjechał. Pojawił się nowy zesłaniec - Jakow Aleksandrowicz Feldman, doktor nauk technicznych. Mężczyzna dużego formatu, światowiec, był dyrektorem jakiegoś instytutu chemii w Moskwie. W 1937 roku został aresztowany. Cały czas w więziennych instytutach, gdzie więźniowie pracowali, wykonując specjalne zamówienia. E.: - W takich "szaraszkach"? O.: - No właśnie. On był od środków wybuchowych, od jakichś paliw, miał do czynienia z konstrukcjami silników samolotowych, wojskowych urządzeń. Oni już w naszych czasach byli na wolności, mieli ordery - taki Tupolew czy inni. Obracał się w takim środowisku. Trochę cynik, trochę cwaniak. E.: - I też miał dożywotkę? O.: - Tak. Jak skończył mu się wyrok, to go wypuścili, a potem go znowu zgarnęli. Pasował do Berty wzrostem, intelektem raczej nie, bo był prymitywny w sensie kulturalnym. Mało interesował się sztuką i nie znał się na niej, ale pochodził z tego środowiska. Jakow Aleksandrowicz miał gdzieś syna, który do niego pisał tak: "Tatusiu, nie mogę ci przysyłać więcej pieniędzy, bo mam wielkie zmartwienie, łysieję i wszystko pochłania kuracja"... Ludzie sowieccy traktowali zesłańców jako obciążenie: jest tatuś, któremu trzeba posyłać pieniądze, a syn chce się żenić, łysieje, musi zdobywać mieszkanie. Jakowa Aleksandrowicza przeniesiono potem do Nowosybirska jako zesłańca, ale fachowca. Jakoś sobie to załatwił, bo był sprytny. A Berta została. E.: - Zacząłeś myśleć o sobie, żyć inaczej, to rozumiem, ale skąd perspektywa, że twoja sytuacja się zmieni? O.: - Odpowiadam na twoje pytanie - żadnych perspektyw, takich namacalnych, nie było, natomiast była jakby inna perspektywa wewnętrzna: pracowałem jako pracownik fizyczny, ale już należałem do innego środowiska. Pracowałem nie dlatego, że to było moje przeznaczenie życiowe, ale dlatego, że byłem zesłany. E.: - Więc zacząłeś robić to rozróżnienie? O.: - Zacząłem. Zacząłem korespondować z siostrą, z ciocią Reginą z Mińska. Istniało miejsce, do którego mogłem wracać, gdyby mnie wypuścili. W końcu nie byłem takim starym facetem, miałem dwadzieścia parę lat dopiero. Przedtem jeszcze jeden epizod - Jakow Aleksandrowicz, który trakował mnie trochę z góry, trochę lekceważąco, no bo byłem właściwie półanalfabetą, nic w świecie nie widziałem tylko to drzewo, poza tym on był babiarzem, lubił opowiadać o swoich sukcesach, a ja taki byłem do niczego pod tym względem. Ale w ogóle odnosił się do mnie ciepło. No i umarł Stalin. Umarł Stalin, to warto opowiedzieć. Ja wtedy już nie pracowałem w tym Promkombinacie, stolarz ze mnie nie wyszedł, poszedłem pracować do Rajkomchozu, czyli do przedsiębiorstwa gospodarki komunalnej, gdzie już byłem do końca. Byłem wozakiem. Pamiętam jeszcze z tego okresu wybieranie szamba ze szpitala, gdzie przedtem pracowałem. Mnie wsadzili na dół, to było bardzo głębokie, takie jakby dwupiętrowe szambo; jeden na dole czerpie i podaje drugiemu wyżej. I ja tam siedziałem w tych gównach, przez kilka godzin wybierałem to; nic nie mówiłem Bercie. To było za pieniądze, za marne pieniądze, ale za pieniądze. I ja się zgodziłem. Był tam taki cwaniak, facet, który zawarł umowę i mnie wziął za pomocnika. I pamiętam, jak Berta bez słowa, bez słowa prała moje łachy cuchnące gównem. Byłem pełen podziwu dla niej, bo ja bym pewno tego nie robił dla kogoś, a ona nic, bez słowa, do miednicy z gorącą wodą, mydło, i zaczęła prać. Przecież nie byłem dla niej ani synem, ani kochankiem. Ja cały byłem w tym gównie, dosłownie od stóp do głów, cały ochlapany... E.: - Ale nie dokończyłeś tego epizodu z Jakowem Aleksandrowiczem... O.: - Prawda! Pojechaliśmy do lasu, to był marzec, piąty marca, o ile dobrze pamiętam. Mróz był spory, niby przedwiośnie, ale jeszcze spory był mróz. Pojechaliśmy do lasu i wróciliśmy zmordowani, takim późnym wieczorem. Ledwie mieliśmy siłę te woły wyprząc, zaprowadzić do stajni, dać im siana, i do domu. Ja prawie nieprzytomny, prawie z zamkniętymi oczami doszedłem do domu i Jakow Aleksandrowicz - to było pierwszy raz z jego strony - wziął mnie w objęcia, uścisnął, ucałował i powiedział: "Wiesz, umarł Stalin, nie wiem, czy ja dożyję do zmian, ale ty na pewno dożyjesz, zobaczysz inne życie". Oto jest ilustracja tego, że ludzie różnie przyjmowali śmierć Stalina. E.: - To nie wszyscy zesłańcy cieszyli się?! O.: - Wiesz, ludzie sowieccy i płakali, i rozpaczali, i tak dalej. Zesłańcy też różnie. Natomiast Jakow Aleksandrowicz wykazał niezawodny instynkt, nie spodziewałem się tego po nim. Tak zareagował Jakow Aleksandrowicz i pamiętam, że to dla mnie była jakby błyskawica. Na drugi dzień zebrali nas, żeby pisać kondolencje, że żałujemy - wtedy już był nowy szef tego rejonowego Mgb, aha, ja nie skończyłem wątku z Koszelewymi - ty wiesz, że tego Koszelewa usunęli, zdegradowali, posłali do cywila z jej powodu, bo ona się puszczała z jakimś miejscowym, nie zesłańcem, jakimś miejscowym mężczyzną! Koszelew był trochę gruźlik, trochę wrzodowiec, a ona była taka miła, taka pulchna kobieta. Miała jakiegoś kochanka, a jemu, jako oficerowi, nie wypadało być w takiej sytuacji. Widocznie ktoś donos napisał, bo jego zdegradowali i zwolnili. Jak wyjeżdżali, to bardzo było mi smutno, ja tam jeszcze zachodziłem, ona mnie prosiła, żebym do nich wpadał. Ona mi jakieś jedzenie dawała, karmiła, taka serdeczna, miła kobieta, która nie miała dzieci i jej widocznie szkoda mnie było, czuła do mnie sympatię. A potem przyszedł taki Szwidko, którego podpis mam jeszcze na tym dokumencie, który w domu przechowuję, i on to już było takie byle co, takie zwykłe sowieckie bydlę z Mgb. E.: - Jeszcze chciałam spytać, czy tobie też serce drgnęło, jak dowiedziałeś się o śmierci Stalina? O.: - Nie. No właśnie mnie ta reakcja Jakowa Aleksandrowicza otworzyła dopiero oczy. Nie, nie w żadnym wypadku, ja sam z siebie nie miałem uczucia wyzwolenia. To, że on tak powiedział - w życiu każdego człowieka są takie historyczne chwile i w moim życiu liczy się to powiedzenie Jakowa Aleksandrowicza - to że on mnie tak uściskał, ucałował, gratulacje mi składał, nie licząc, że on dożyje, ale że ja dożyję na pewno. Bo nikt nie liczył na to, że zmiany nastąpią szybko, co to, to nie... Więc nas zebrali, że my musimy podpisywać jakieś żałości, i straszliwie płakał taki zastępca Szwidki, dość młody facet, który płakał dosłownie rzewnymi łzami, mówiąc o śmierci Stalina. A potem, w niecały rok później on poszedł do więzienia, bo okazało się, że za łapówki wystawiał kołchoźnikom dowody osobiste. Tak to było. No i od śmierci Stalina, od wiosny, zaczęło się wyraźne rozluźnienie. Przedtem musieliśmy się meldować, zamiast dowodów mieliśmy takie "udostowierienije", gdzie były rubryki do meldowania się. Na początku meldowaliśmy się co dwa tygodnie, potem co miesiąc, aż w końcu zaczęli to lekceważyć. E.: - Ale ty jeszcze po śmierci Stalina siedziałeś? O.: - No tak, prawie rok, ponad rok. E.: - Mnie strasznie ciekawi, w jakiej formie przyszła ta odwilż na zesłaniu. O.: - Wyraźnie nastąpiło rozluźnienie, ale przez lato jeszcze nic się nie działo. Tylko Niemcy zaczęli po trochu wyjeżdżać. Łatwiej dawali zwolnienia, jak ktoś zachorował. Przedtem był u nas taki jeden zesłaniec, Żyd polski, który w Mińsku wykładał marksizm_leninizm, ale był szefcem z zawodu, siedział jako szpieg, potem na zesłaniu pracował w takiej spółdzielni szewskiej. Cankler się chyba nazywał. Nie można powiedzieć, że niesympatyczny, choć on mi tłumaczył, że ja od dzieciństwa jestem wrogo nastawiony, ponieważ widzę same negatywne strony ustroju, a przecież są i pozytywne: awans społeczny, rozwój cywilizacyjny. To był taki komunista, który szukał jasnych stron w ciemnym obrazie. Zachorował na gruźlicę i umarł. Ale ile było najpierw zachodu, żeby go wysłać do rentgena do Nowosybirska! E.: - Ale wtedy nie umierało się na gruźlicę; były już wtedy nowe środki. O.: - Ale w Czumakowie nie było zwykłego rentgena! Były straszliwe, wielomiesięczne zabiegi, zanim pojechał na badania. Ale w końcu pojechał, bo zaczęło się rozluźnienie; można było pojechać do Nowosybirska. Jakowa Aleksandrowicza przenieśli w lecie 1953 roku. Ciągle pisał, że jest bezrobotny, a był przecież fachowcem wysokiej klasy, chemikiem, miał za sobą jakieś wynalazki, więc chciał, żeby go wykorzystali zgodnie z zawodem. A ja przebywałem w Czumakowie do wiosny 1954 roku, mieszkałem u Berty. Na jesieni zlikwidowali Berię, "udusili" Berię na tym posiedzeniu Biura Politycznego i gdzieś tak od wiosny 1954 roku zaczęli nas zwalniać. E.: - Tak bez słowa? O.: - Bez słowa. Dawali dowody osobiste, można było wyjechać, nie wiem, czy można było jechać wszędzie, ale myślę, że zaczęli te ograniczenia znosić. Pamiętam, był taki chłopak - Dimka Orda, taki energiczny chłopak, ożenił się zresztą z miejscową dziewczyną. Pochodził spod Charkowa, z Ukrainy. Pojechał więc tam do rodziny, a po dwóch miesiącach wrócił i powiedział, że on tam nie może żyć. On nie może już tak żyć: iść do pracy, wstawać na szóstą rano, pracować osiem godzin. Tu był wolnym człowiekiem - w zimie rąbał las, chłopak był do rzeczy - w zimie pracował w lesie, zarobił parę groszy, latem najmował się to tu, to tam na prace zlecone, a jak mu się nie chciało, to mógł, powiedzmy, przez miesiąc nie pracować. Mieli krowę, chałupę, mógł sobie miesiąc przeleżeć na brzegu rzeki, ryby łapać. On się tu czuł wolny i wrócił. Mówił mi: "Słuchaj, jakieś tam klitki, wszyscy na kupie, matka, rodzeństwo, siostra zamężna, ciasnota, do pracy gdzieś tam trzeba jechać, nie spóźnić się nawet piętnaście minut - no, koszmar". Takich było kilku, takich, którzy nie mogli znieść tej normalnej cywilizacji. E.: - Ale tej cywilizacji strasznie jednak kulawej i nieprawdziwej. Inna rzecz, że zdarza się, że i z Ameryki wracają na Syberię. O.: - Tak, albo jadą z Ameryki do Kanady, gdzie jest więcej luzu. Ze mną było tak: w 1954 roku w maju zostałem wezwany do zarządu powiatowego Mgb i spytano mnie, gdzie chcę jechać. Powiedziałem, że do Mińska. Napisałem przedtem do cioci Reginy i spytałem, czy mogę. Ona mi odpowiedziała, że jak najbardziej, mogę do niej przyjechać. Do Moskwy nie miałem do kogo. Bez słowa wypisali mi dowód osobisty i takie zaświadczenie, które mam do dziś, że udaję się do Mińska z zesłania. E.: - Tak bezszmerowo? O.: - Tak, bezszmerowo. Zwalniano poszczególne osoby, kilka osób dziennie. Na przykład? Berta została zwolniona dopiero późną jesienią 1954 roku, ja na wiosnę, a część już w zimie. Wyglądało na to, że wszystkich zwalniają. Widać było, że nie chcieli, żeby to był taki rwący strumień, tylko żeby pomalutku się sączyło. Urzędnik wypisał mi dowód osobisty i zaświadczenie, a ja go zapytałem, jako uświadomiony człowiek sowiecki, czy w ankietach muszę pisać, że byłem w obozie i na zesłaniu. A on mi na to: "Nie, traktuj to tak, jakby tego nie było". E.: - Coś niesamowitego! Ale że takie pytanie przyszło ci do głowy?! O.: - No, oczywiście. Ja byłem sowieckim człowiekiem, gdzie bym nie poszedł, musiałbym wypełniać ankietę. To było bardzo ważne pytanie, pytanie o przeszłość. Jak przyjechałem do Mińska i poszedłem do technikum, musiałem natychmiast wypełnić ankietę, ale wtedy, jak on mi tak powiedział, to byłem zadowolony. E.: - Poczułeś wdzięczność, tak? O.: - Tak. Dopiero po latach przyszło uczucie goryczy: jakże to? Człowiek stracił jedenaście lat i teraz jakby ich nie było?! W końcu miałem jedenaście lat wykreślonych z życiorysu. E.: - I nawet nie powiedzieli - pocałuj nas w dupę. O.: - Nawet nie powiedzieli - przepraszamy. Ale najpierw była wdzięczność z mojej strony. W Mińsku napisałem, że pracowałem jako pracownik fizyczny w archangielskiej "obłasti" od 1943 do 1948 roku, a potem w nowosybirskiej. E.: - No, ale przecież było wiadomo, co to znaczy. O.: - Mieli dyspozycję - nie pytać. Tu warto jeszcze parę słów powiedzieć o tej niezwykłej kobiecie, Reginie. W Mińsku jako wykładowczyni języka niemieckiego w Instytucie Języków Obcych mieszkała w akademiku żeńskim, miała tam pokoik dwunastometrowy. Większość wykładowców nie miała mieszkań, dawano im takie klitki. I ta kobieta, z jakimiś przecież potrzebami, bierze do tej klitki chłopaka, zupełnie przecież sobie nie znanego, syna przyjaciółki, którego widziała ostatnio, jak miał sześć lat, który przeszedł przez te wszystkie obozy, o którym nic nie wie. Może złodziej, narkoman, wszystko może być po takiej tułaczce. I bierze mnie do tego pokoiku, gdzie jest ciasnota, dwa łóżka, szafa, za szafą kuchnia, w której pali się brykietami torfowymi. Umywalka, ubikacja na korytarzu; to był żeński akademik, więc ja musiałem biegać na podwórko, tam jeszcze taki wychodek drewniany stał, bo to był stary budynek. Reginka z mojego powodu zupełnie nie miała żadnego własnego życia. I dzięki niej mogłem przeżyć moje życie tak, jak je przeżyłem. Poszedłem do technikum, ona mnie utrzymywała, nie musiałem pracować, dostałem wprawdzie jakieś stypendium, ale z niego nie można się było utrzymać. E.: - A stypendium z jakiej racji? O.: - W technikum dawano stypendia. To było regularne technikum. Ja miałem kolegów czternastoletnich, a sam byłem dużo starszy, bo technikum w Związku Sowieckim nie jest na statusie szkoły średniej; limit wieku wynosi dwadzieścia dziewięć lat. E.: - Dlaczego wybrałeś technikum? O.: - To właśnie było doświadczenie obozowo_zesłaniowe. Poszedłem do technikum mechaniczno_energetycznego, żeby być elektrykiem, bo w obozie czy na zesłaniu elektryk jest szanowany, pracuje w cieple, chodzą koło niego. Jak w Czumakowie zakładano linię elektryczną, elektrycy mieli tam szalone poważanie; wszyscy dyrektorzy przychodzili i pytali, jak to będzie z tym światłem, kiedy ta maszyna zostanie naprawiona. Nikt się na tym nie znał, wobec tego nikt ich nie mógł popędzać, oni sobie coś dłubali w taki sposób, w jaki im się chciało. Wołodia Wilniewicz z Władywostoku - to też jedna z moich przyjaźni czumakowskich, więcej, moja fascynacja. Ale nie będę tu o nim opowiadał, chociaż życiorys obozowy miał fantastyczny. Może Naum będzie pisał o tych czasach, zrobi to o niebo lepiej ode mnie - on też ogromnie lubił Wołodię i zachwycał się nim. Moim wspaniałym kolegą był jeszcze Ukrainiec Filemon, ale o nim i jego perypetiach również na razie nie będę opowiadał. W Mińsku nie zadomowiłem się. Jak wyjechałem z Mińska po czterech latach, to nawet nie pamiętałem nazwy ulicy, na której mieszkałem. To był etap przejściowy. Nie wżyłem się w ten Mińsk, nie znalazłem tam sobie miejsca. Miasto jak miasto sowieckie. Pewno gdybym nie przyjechał do Polski, to bym tam żył jakoś, ale nic mnie ten Mińsk nie obchodził. Tak przepłynął przeze mnie. Ja ciągle czułem w sobie ten poprzedni etap, tymczasowość. Ty mówisz "XX zjazd" - do mnie to nie docierało; ja byłem poza jakimkolwiek środowiskiem. Wiem, tam w Mińsku była jakaś inteligencja, jakieś grupy myślące, był ruch, o którym dowiedziałem się dopiero w Polsce. Opowiadano mi, że jest młoda inteligencja białoruska, która dąży do odrodzenia białoruskości. Zbierali się, dyskutowali, pielęgnowali język białoruski, coś czytali, coś pisali; właśnie wtedy, kiedy tam mieszkałem. To środowisko mnie ominęło, inne środowiska też. Ja się w sobie zamknąłem. Zjazd przyjmowałem bez żadnego wstrząsu. Jedyne co z tego pamiętam, że do technikum chodził taki chłopak, Jaworski chyba się nazywał, którego ojciec był starym zasłużonym komunistą białoruskim, i on do mnie odezwał się z taką wściekłością - powtórzył zdanie ojca, bo to był młody chłopak: "No i co, i teraz znowu na Trockiego będziemy mówili towarzyszu!" A ja pomyślałem: "I cóż w tym takiego?" Ale dla niego to było straszne, że znowu tych wrogów przywracają do łask, rehabilitują. E.: - Nie doszło do tego. O.: - Pamiętam też, jak pojechałem do Moskwy, do Nauma; nie miał mieszkania w Moskwie, więc mieszkał w domku letniskowym pod Moskwą, w domku jakiegoś człowieka, który był dobrze sytuowany i miał taki domek letniskowy. Jechaliśmy "elektryczką" przez śnieg, Naum tam palił w piecu i miał psa, którego musiał żywić, to był jego obowiązek za to, że tam mieszkał. Gotował kaszę takiemu wielkiemu wilczurowi. Naum dał mi wtedy prezent: maszynopis poematu Twardowskiego "Wasilij Tiorkin na tom swietie", którego drukować wtedy zabroniono i krążył nielegalnie - taka niby kpina z rzeczywistości radzieckiej - długo "chodził" w rękopisie, dopiero teraz go wydrukowali - i ja przywiozłem ten maszynopis do Mińska i pamiętam, że nie bardzo miałem nawet komu dać do poczytania. Pożyczyłem go zaprzyjaźnionej z Reginką rodzinie. Przeczytali, zwrócili i powiedzieli, że im się to nie podoba. I więcej nikt tego nie przeczytał, ja po prostu nie wiedziałem, co z tym zrobić. Nie miałem żadnego środowiska. I chyba nie miałem go z własnej winy. Nie szukałem. Na pewno były jakieś okazje, których nie wykorzystywałem. A potem nastąpił w moim życiu dalszy ciąg, który zaczął się przez Reginę, związany z Polską, z polskimi komunistami, z moimi rodzicami. Kazała mi napisać podanie o rehabilitację rodziców, czy raczej zapytanie o ich losy. Dostałem odpowiedź, którą mam do dzisiaj, że ojciec został zrehabilitowany - pośmiertnie - "w swiazi s wnow odkrywszymsja obstojatielstwami". Sprawa została umorzona a rehabilitacja nastąpiła pośmiertnie. Pojechałem do Moskwy, dostałem odszkodowanie za ojca, za matkę. I tak przyjechałem do Polski. E.: - Szybko się z tym okresem uwinąłeś. Ale powiedz: czy chciałeś jechać do Polski? O.: - Ja nic nie chciałem. Nic nie robiłem w tej sprawie, ale do Polski przyjechała Stella Huber i opowiedziała komuś, że są te "dzieci", czyli my. Po Stalinie był taki sposób odnajdywania swoich, każdy opowiadał o tym, kogo znał, i tak się rozszerzała fala. W ten sposób moi kuzyni z Warszawy przysłali mi zaproszenie. Poszedłem do Owir_u, do takiego urzędu sowieckiego, który wydaje zezwolenia na wyjazd w gości. Powiedzieli mi tam: nie, to tylko dla bezpośrednich krewnych, ale w stosunku do kuzynów to nie obowiązuje. Koniec. Ale jak jechałem do Moskwy, to Reginka mi powiedziała: "idź do ambasady polskiej, może oni tobie pomogą". Poszedłem tam. Przyszedłem, przedstawiam się. E.: - Polskiego języka nie znałeś? O.: - No wiesz, ja przez to poczucie, że jestem Polakiem, zacząłem się uczyć trochę polskiego w Mińsku. Nie uczyłem się od Reginki, ona pracowała, była zajęta. Miałem jakiś "uczebnik" polskiego języka, samouczek dla Rosjan wydany w latach trzydziestych chyba. Nie opanowałem jednak tego języka, mówiłem po rosyjsku. Więc przyszedłem do ambasady. Kazali iść do jakiegoś pokoju, gdzie siedziała taka pełna, starsza pani, nazywała się Grobelna, też przeszła przez obozy, a jej córka była pierwszą żoną aktora Łomnickiego, ale to inna sprawa. Siedziała za biurkiem, wszedłem i mówię, że taka i taka sprawa, a ona: "no cóż, towarzyszu, ambasada nic nie może pomóc, takie jest ustawodawstwo sowieckie, że dają paszport tylko dla bezpośredniej rodziny". Powiedziałem - dziękuję - i już wychodziłem, już trzymałem rękę na klamce, otwierałem drzwi, i jak ona mi potem to opowiadała, w Warszawie, to coś ją tknęło. "Przepraszam, mówi, ale może macie jakieś inne podstawy, żeby pojechać do Polski?" Bo dla repatriantów wystarczyło, żeby wykazać się, iż do 1939 roku było się obywatelem polskim. Wystarczył czasami jakiś zupełny drobiazg, jakieś zaświadczenie szkolne czy inny papierek. Tego nie miałem, ale mówię: "Miałem rodziców komunistów, którzy byli z Polski". "A jak się nazywali?" Powiedziałem. I jak ta starsza pani, dobrze zaawansowana w wieku, wyskoczyła zza biurka, podbiegła do mnie! - "Przecież ty idiotą jesteś, i ja bym ciebie nigdy nie znalazła, przecież ty jesteś na liście, wy wszyscy jesteście na liście dzieci poszukiwanych!" Była taka lista, mieli listę tych komunistów polskich, zrehabilitowanych. No, ale jak oni mogli szukać po Rosji? Tylko przez znajomych, że ktoś kogoś znał i o kimś wiedział. I na tej liście był oczywiście ojciec, bo matka była za małą figurą, żeby tam być, no i były dzieci, nasza trójka. I ona mówi: "oczywiście, może jechać i siostra, i brat. Możecie jechać, ale na stałe. W gości nie mamy możliwości tego załatwić, bo to tylko kuzyni, władze sowieckie odmówią, ale możecie jechać na stałe i władze sowieckie nie będą robić kłopotów". I dodaje: "radzę ci jechać, jak najbardziej, w Polsce dostaniesz mieszkanie, dostaniesz pracę, jeśli chcesz iść na studia, to pójdziesz na studia, bo twój ojciec" i tak dalej, i tak dalej. Powiedziałem, że chyba to zrobię. Zupełna improwizacja. Wróciłem do Mińska, opowiedziałem Reginie, a ona, że oczywiście, należy jechać, ale trzeba skończyć technikum, trzeba mieć jakiś papierek, jakieś wykształcenie. Tak, że to się jeszcze ciągnęło jakieś pół roku. A potem jakaś taka panika się zaczęła, bo to była wiosna 1958 roku, ktoś powiedział, że kończy się repatriacja, że trzeba natychmiast wyjeżdżać. Skończyłem co prawda technikum, ale nie zdążyłem napisać pracy doplomowej. I w marcu 1958 roku przyjechałem do Polski z takim zaświadczeniem, że skończyłem kurs teoretyczny ze wszystkich przedmiotów technikum, zdałem egzaminy, był wykaz tych egzaminów, ale nie napisałem pracy dyplomowej w związku z wyjazdem do Polski. Potem tu ministerstwo oświaty coś tam chciało, no, ale syn swojego ojca nie mógł mieć naprawdę kłopotów. Lola Zajączkowska - kierowniczka sekretariatu Gomułki, a przedtem podwładna ojca - poszła ze mną do ministra szkolnictwa wyższego, którym wtedy był Żółkiewski Stefan, serdecznie z nim porozmawiała o jego chorych nogach, bo miał chore nogi, i on skierował mnie do pewnego pana, który załatwił, że będę przyjęty na Politechnikę pod warunkiem, że zdam maturę w technikum zaocznym. Mieszkanie dali mi na placu Dąbrowskiego, pokój z kuchnią. Później dołączył do mnie brat. I tak się zaczęło moje życie w Polsce. E.: - Spełniło się twoje marzenie: stałeś się elektrykiem z dyplomem wyższej uczelni. Jak znalazł na zesłaniu! Nie ciągnęło cię w Polsce do komunizmu? O.: - Widzisz, jak przyjechałem do Polski, miałem prawie 29 lat. Te dzieci komunistów, które znalazły się w dzieciństwie w Związku Sowieckim, tak jak ja, przyjeżdżały do Polski w okresie 1944_#1946, mając 15_#16 lat. Zaczynały swoją młodość już w Polsce, wstępowały do Zmp, różnych organizacji. I jakby w sposób naturalny stawały się komunistami, no i część pozostała nimi do dziś, a niektóre zrobiły karierę w wyższych i nawet najwyższych władzach partyjnych i rządowych. Natomiast ja przyjechałem w okresie, kiedy w komunizmie nie było już nic pociągającego. Na początku swojego pobytu w Polsce poznałem tych ludzi, część z nich, okazuje się, znałem w dzieciństwie, czego oczywiście nie pamiętałem. Teraz w sposób naturalny zostałem przyjęty do ich towarzystwa, pomagali mi zaadaptować się w nowych warunkach. Nie było jednak we mnie żadnego motywu intelektualnego i moralnego do włączenia się w ich działalność. Natomiast całe moje doświadczenie raczej kazało mi trzymać się z dala od komunizmu. Oczywiście, że byłem w jakimś stopniu produktem propagandy sowieckiej, nie w pełni uświadomiłem sobie tę całą pustkę, tę nicość tej władzy. Ale czegoś życie mnie jednak nauczyło. Ambicji robienia kariery nie miałem żadnej, ale żeby dla kariery zapomnieć o swoim poprzednim życiu! Nie wiem zresztą, czy z moim akcentem rosyjskim i z moim biernym usposobieniem miałem jakiekolwiek szanse zrobienia kariery w polskich kołach komunistycznych, ale ponieważ nie próbowałem, nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością. Na serio mówiąc: w moim życiu było kilka momentów, które jakby ukierunkowały moje postępowanie. Wyraźnie widzę następujące: po pierwsze, aresztowanie mamy; to, że byłem świadkiem samego momentu aresztowania. To na pewno. Po drugie, w obozie widziałem wyraźnie, chociaż jak wynika z mojej opowieści, byłem dosyć niesamodzielnie myślącym chłopakiem, ale wyraźnie czułem fałsz ustroju sowieckiego. Fałsz, który przeżera cały ustrój. I ten fałsz mnie odrzucał. Następnie: "Żyrafa", ten wiersz Gumilowa, który dostałem od Olgi Iwanownej i nosiłem na piersi jako talizman. To było jak strumień światła, jak kawałek jasnego nieba w czarnych chmurach. To uczucie mogę z całą odpowiedzialnością nazwać uczuciem religijnym. I potem spotkanie z Bertą Grigorjewną H. Kiedyś rozmawialiśmy o tym życiu, o moim przyszłym życiu, kiedy już wiedziałem, że nie zostanę w Czumakowie, nie ożenię się tam, i Berta mówi: "Wiesz, Alik, bohaterem to ty nie będziesz z twoim charakterem, ale świnią chyba też nie będziesz". I to mi tak zapadło w pamięć, że potem starałem się bardzo przestrzegać, żeby nie być świnią w dużych sprawach. W drobnych sprawach, jakichś prywatnych, osobistych, bytowych, byłem parę razy świnią, natomiast na pewno nie chciałem być świnią dużą, społeczną jakby świnią. E.: - To przynależność do partii łączy ci się z byciem świnią? O.: - A wiesz, tak. E.: - A nie ciągnęli cię, żeby się zapisać? Bo nie zgadzam się z tobą: w tym okresie partia jeszcze miała blask. O.: - Coś we mnie takiego widocznie było, że mnie nawet specjalnie nie zachęcano. Raz jeden taki stary komunista, znający mamę jeszcze z Wiednia i ojca również, zapytał, dlaczego nie wstępuję do partii. Jakoś głupio mi było powiedzieć mu, że mam tę partię gdzieś (to było już, ja wiem, po dwóch latach mojego pobytu w Polsce), nie wypadało obrażać starszego człowieka, tylko odpowiedziałem: "Po co mam wstępować, przecież w partii jest tylu ludzi, po co tam jeszcze jeden. Dadzą sobie radę beze mnie". Unik taki zrobiłem, oczywiście. A on: "No, syn Rylskiego powinien być w partii". Uśmiechnąłem się tylko, nic nie powiedziałem; powinien, nie powinien, dlaczego powinien? No, i tak to się skończyło. Ale przyjmowałem jako rzecz naturalną opiekę starych towarzyszy moich rodziców, to że dostałem mieszkanie, stypendium na politechnice - osobiste stypendium od Cyrankiewicza, taką rentę na okres studiów, jakby za rodziców. Nie było to wcale takie proste, bo byłem za stary; Lola Zajączkowska musiała dokonywać nieludzkich wysiłków; gdzieś chodziła po tych Cyrankiewiczach, po Zambrowskich, do kogoś jeszcze i załatwiała. Bo na początku, jak poszedłem do Kc, to mi powiedziano: "dwadzieścia dziewięć lat, już za późno, nic już nie możemy dla towarzysza zrobić, tylko dać zasiłek jednorazowy, i to wszystko. Musi towarzysz iść do pracy, na studia wieczorowe czy zaoczne, bo to za późno dla towarzysza". A Lola Zajączkowska, jak to usłyszała, to powiedziała: "stary dureń" i wzięła sprawę w swoje ręce. I załatwiła to nieformalnie - i przyjęcie na studia, i stypendium. Dostałem tysiąc czterysta złotych stypendium, na tamte czasy to była pensja początkującego inżyniera. Jak w 1964 roku skończyłem studia i poszedłem do pracy do Instytutu Elektroniki, to jako stażysta dostałem tysiąc trzysta złotych, a po trzymiesięcznym stażu tysiąc pięćset złotych. E.: - Ja jako redaktor wydawnictwa miałam wtedy dziewięćset złotych. Powiedz, przyjazd do Polski musiał być dla ciebie szokiem? Jak odbierałeś Warszawę, czy to był Zachód dla ciebie? O.: - Wiesz, nie. Jak w 1954 roku wracałem z zesłania, byłem w Moskwie pierwszy raz jako dorosły człowiek, u Klary Wolskiej. Pamiętam, że ona była trochę rozgoryczona, że na mnie Moskwa nie robi wrażenia. We mnie było coś zabitego przez te wszystkie lata. Siostra Berty Grigorjewny, Anna Grigorjewna, wzięła mnie na jakiś koncert do filharmonii. Były panie w toaletach, ten moskiewski high life, futra, toalety. Teatr Wielki. I pamiętam, że ona mi się przyglądała trochę z niesmakiem, bo ja się tym nie zachwyciłem, to nie był dla mnie wstrząs. We mnie było już coś zabitego. Warszawa była przedłużeniem Mińska; nie miałem wątpliwości, że jestem w "tej samej strefie klimatycznej". No dobrze, już wszystko wiesz. E.: - Nie, nie wiem wszystkiego. Grudzień 1986 Bywa, że zbieg okoliczności, przypadkowa informacja uzupełnia to, co umknęło z pamięci... W maju 1989 roku w moskiewskim miesięczniku "Znamia" (nr 5) opublikowano opowieść zatytułowaną "Sprawa mojego ojca" pióra Kamila Ikramowa, którego ojciec, sekretarz Komunistycznej Partii Uzbekistanu, został rozstrzelany w 1937 roku. W swojej relacji Ikramow opisuje spotkanie z chłopcem, którym był właśnie Olgierd Wołyński. Nasz bohater zapomniał o tym fakcie. Uzupełniłam więc książkę tą niewielką informacją, gdyż dzięki niej możemy spojrzeć na mego rozmówcę z innej strony: "...W nocy z 12 na 13 listopada 1943 roku organa bezpieczeństwa zabrały mnie, ucznia szkoły zawodowej nr 51, który jeszcze nie otrzymał dowodu osobistego, natomiast został już przyjęty do komsomołu... Przywieźli mnie do głównego gmachu, gdzie pracował wtedy sam Ł. P. Beria. Wstyd się przyznać na stare lata, ale w czasie wstępnego przeglądu w więzieniu wewnętrznym znaleziono u mnie wszy. W domu moim od początku wojny nie działała łazienka, a prysznic w budynku szkoły zawodowej był taki zimny, że nigdy nikogo nie udało się do niego zapędzić. A więc, zawszony uczeń szkoły zawodowej. Ale nie zapomnieli o mnie, "uszanowali" mój rodowód!... ...Jak bardzo zazdroszczę ładnemu chłopcu w wieku około czternastu lat, obok którego znalazłem się na kilka minut w wyłożonej kafelkami separatce więzienia Butyrskiego. Wepchnięto do niej nas - czterech czy pięciu, a chłopiec już tam był i wyglądał na młodszego ode mnie. Nikogo młodszego ode mnie z "politycznych" nie spotkałem ani przedtem, ani później. - Syn wroga ludu? - zapytałem. - Nie - odpowiedział. - Siedzę tu za partię, Opps. Zorganizowaliśmy ją w Uljanowsku, rozklejaliśmy ulotki. - Co to znaczy - Opps? - Ogólnozwiązkowa Partia Przeciwko Stalinowi. Więcej porozmawiać nam się nie udało. Ilu ich było w tej Opps, jaki u nich był program? Chłopiec powiedział, że on siedzi za prawdziwą sprawę, a nie tak, jak ja, za nic, tylko dlatego, że jestem synem wroga ludu!"... Posłowie Literatura wspomnieniowa o kolejnych falach stalinowskiego terroru, o aresztowaniach, śledztwach, łagrach i zesłaniach jest ogromna i ciągle się powiększa. Zaczęło się na długo przed Sołżenicynem, ale wtedy egzystowała pokątnie, na odległych marginesach zachodniego edytorstwa, jako właściwie pseudoświadectwo, pachnące antykomunistyczną prowokacją. Dopiero publikacja "Jednego dnia Iwana Denisowicza" jesienią 1962 roku zdjęła z tematu odium, czyniąc go okrutnie niewątpliwym - i byli zekowie, pod różnymi szerokościami geograficznymi, chwycili za pióra. Pisano na różne sposoby: uczenie, szlachetnie, głęboko, porywająco, ale także płytko, tępo, ortodoksyjnie: błysnęły talenty, ale włączyli się również grafomani, partyjne damy o niezachwianej wierze w słuszność linii generalnej, typu Galiny Sieriebriakowej, czy domniemani antysołżenicyni typu Szelesta lub Diakowa. Nie mogło być inaczej, skoro pisali wszyscy. Zresztą piszą nadal. W tym wielkim tłumie, gdzie na poczesnym miejscu błyszczy znakomity "Inny świat" Gustawa Herlinga_Grudzińskiego, rozmowa Ewy Berberyusz z Olgierdem Wołyńskim, eksmieszkańcem Archipelagu Gułag, jednak, myślę, nie przepadnie, nie zgubi się. Ma ona bowiem, ta rozmowa, własny ton, klimat i kąt widzenia. Odkrywa to, co niby odkrywali - przed nią, obok niej - inni, ale po swojemu. Spełnił się widocznie dobry kontakt rozmówców, co przecież nie musi być regułą. Talent reporterski i publicystyczny interlokutorki znamy. Wołyński jest przede wszystkim kimś, czuje się tu osobowość: kanciastą, niełatwą w obcowaniu, może i choleryczną trochę, ale też trzeźwą, pamiętliwą i samokrytyczną. Powstało świadectwo żywe i wiarygodne. Naczytany taką właśnie, łagrowo_wspomnieniową literaturą aż do, co tu ukrywać, przesytu, dałem się temu tekstowi wciągnąć, jakbym nic jeszcze o tym nie wiedział i wiem, że zostanie mi to w pamięci. I myślę, że nie tylko mnie jednemu. Bardzo to wszystko zwykłe i przez to właśnie pouczające. Środowisko autora, internacjonalistyczne, by tak rzec umownie: narodowości komunistycznej. Stalinowski program przyjmowany tu był w zasadzie z pokorą, ponieważ, cytuję: "ci ludzie poza ruchem, poza tymi układami nie mieli nic w życiu". Cykl doświadczeń: aresztowanie rodziców, dom dziecka (rozmówca to rocznik 1929), szczeniacka konspiracja indywidualna, aresztowanie, przesłuchiwanie, wyrok, obóz. Nieludzkość tego wszystkiego, ale jakby rozproszona, rozmyta w codzienności. Nie darmo Wołyński zarzuca monografii Michała Hellera o łagrach i literaturze, że spłyciła sprawę, bo "powinien tam być zawarty duch obozów przenikający wszystko". W rzeczywistości obóz był wszędzie, cały kraj stanowił wielki łagier, różnice w kondycji się zacierały, a po wyjściu za druty, na zesłanie, bywało gorzej i beznadziejniej, bo znikała gwarancja miski strawy. Nic nie jest schematyczne; współprześladowani dają się szczuć przeciw sobie, kwitnie donosicielstwo, strach paraliżuje pozornych śmiałków - ale też spełniają się bezinteresowne odruchy człowieczeństwa na samym dnie, zabiedzony kołchozowy lud przygarnia zesłańców, a żona kapitana tajnej policji z własnej inicjatywy szyje spodnie więźniowi, który świeci gołym tyłkiem. Wszystko może się zdarzyć wbrew potocznej logice, w każdych, nawet najbardziej nieludzkich warunkach, można żyć, złapawszy jakąś szansę; nieskończone jest cierpienie i cierpliwość ludzka i ze wszystkich zagadek świata najbardziej zagadkowy jest człowiek. Oto w schematycznym skrócie, sens "Człowieka z innego świata". Mądra książeczka. Chciałoby się polecić ją jako lekturę obowiązkową wielu rodakom, skorym do jednoznacznego sądzenia ludzkich zachowań w wyjątkowych warunkach i do pochopnego utożsamiania narodu rosyjskiego, a także innych narodów Zsrr z systemem sowieckim. A ponadto mamy tu rzetelną, choć w okruchach nagromadzoną wiedzę o tym, co się stało w naszych czasach jednym z najpowszechniejszych tamtejszych doświadczeń: o ludziach w Gułagu. Wszystkie warstwy, stany, środowiska: wczorajsi oprawcy stają się jutrzejszymi ofiarami, bandyci okazują szerokie serce, a byli bonzowie nieludzką obojętność. Mieszają się narodowości, ba, miga nawet moskiewski poeta Naum Konżawin, trwale zapisany w historii rosyjskiej literatury. Szczególnie zaś wypukle rysuje się los formacji polsko_żydowsko_internacjonalistycznej, Kpp_owskiej. Została ona w znacznej części unicestwiona, dziś żyje wśród nas jedynie w ułamkach, okruchach i - jak w przypadku Wołyńskiego - w potomkach. Zapewne budzi bardzo różne odczucia w otoczeniu, bo też jest to formacja szczególna. Ale czy ją lubimy, czy szanujemy, czy się na nią zżymamy - jest to już historyczna cząstka nas samych, polskiego, dwudziestowiecznego uniwersum. Trzeba ją przede wszystkim znać. Temu poznaniu toleruje drogę żywy, ludzki głos z przeszłości. Zakłada on nadzieję na żywy, ludzki odzew. Mam głęboką nadzieję, że nie okażemy się głusi. Andrzej Drawicz (Posłowie napisał Andrzej Drawicz do rozmowy z Olgierdem Wołyńskim, którą przygotowała do druku Oficyna Wydawnicza "Pokolenie", pt. "Człowiek z innego świata".)