Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5 pod redakcją Ryszarda Krynickiego Tom 31 Stanisław Barańczak CHIRURGICZNA PRECYZJA Elegie i piosenki z lat 1995-1997 Wydawnictwo a5 Kraków 1998 Na okładce wykorzystano fragment miedziorytu Krzysztofa Skórczewskiego Wieża Babel II (Kolekcja a5) Komputerowe opracowanie graficzne okładki Sebastian Sauer (c) Copyright by Stanisław Barańczak 1998 (c) Copyright by Wydawnictwo a5 1998 ISBN 83-85568-36-0 Łamanie i diapozytywy perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11 Druk: Poznańska Drukarnia Naukowa Ani Surgeons must be very careful When they take the knife! Underneath their fine incisions Stirs the Culprit - Life! Chirurdzy muszą być ostrożni Gdy biorą w dłoń pieczołowicie Skalpel - pod jego cienkim ostrzem Rusza się winowajca - Życie! Emily Dickinson Z OKNA NA KTÓRYMŚ PIĘTRZE TA ARIA MOZARTA Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta, kiedy szedłeś wzdłuż bloku. A w tej samej chwili waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa. "Non so piu..." - ten żar róż bez ciężaru, ten żart na śmierć i życie, pędzący za chmarą motyli anapest tętna. Właśnie ta aria Mozarta miała tu brzmieć, jak gdyby istniała gdzieś karta praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcili ci inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa - gwarancja, że choć jedna zasłona, nie zdarta do szczętu płyta, przetrwa; że zawsze uchyli jakieś okno czy wyrok ta aria Mozarta. Jak gdyby wszystkie dobra zdążyła ta martwa ręka niepoczytalnie zapisać nam, czyli kopczykom gruzów, z których wstawały mocarstwa, w których rosła, wbrew nim, na niczym nie oparta wiara, że to nie błąd, że nigdy się nie myli w oknie na którymś piętrze ta aria Mozarta. Waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa. I IMPLOZJA To już to? No, nareszcie. Tak, ósma pięćdziesiąt dziewięć: zgadza się. Długi ryk syren, zapowiedź finału - niegroźnego, ale chcąc zapobiec czemuś na zapas, można zatkać uszy dzieciom, samemu zmrużyć oczy. Od wczesnego rana tłum gromadził się wokół placyku - bariera i wozy policyjne, a więc nie napierał, raczej gęstniał i wierzył, że zapowiadana transmisja TV przegra w konkurencji z samym życiem (co wcale nie jest regułą). Rodziny krążyły, trochę po to, by się nie nudziły dzieci, trochę by poczuć się dobrze wessanym w ten nastrój cywilizowanej rubaszności, w jakim tłum czeka, jeśli czeka nie w kolejce i nie tak tłumnie, aby kłócić się o miejsce, z którego lepiej widać. Lornetki, termosy z kawą, ręczne kamery, watowane kurtki: tłum nie był przypadkowy, a jednak w niedzielnym odprężeniu niepewny, co z a wydarzeniem - zwłaszcza, że jego program będzie bardzo krótki - ma właściwie zobaczyć, czy widok przyniesie ze sobą jakiś message. W tym filozoficznym zadaniu ciężarówka Controlled Demolition, Inc., w autoreklamowym zresztą interesie, po części pomagała swoim wypisanym olbrzymimi wołami (styl Bauhaus) na bokach, widocznym jak dzielnica długa i szeroka, a literacko (zwięzłość! rym!) zgrabnym sloganem WE BLAST THE PAST. Niektórzy z widzów już zdołali wzbić się o kilkanaście metrów nad ulicę - wleźć na dach domu, jakby się o własne życie zakładając, że nie ten dom się wnet zawali, że nikt się nie pomylił. Szesnastopiętrowy, wystawiony na słonce (jak ktoś nieświadomy, że opalanie się to krok do melanomy), smukły wieżowiec firmy ubezpieczeniowej prężył swój biały beton i zielone szyby, stabilny, choć tak silnie party naszym wzrokiem. Dziewiąta zero zero, już!: najpierw szkło okien bezgłośnie wzdęło się i rozprysło, jak gdyby pod jednoczesnym ciosem kilku setek pięści, po sekundzie popartych wielokrotnym grzmotem; wschodnia fasada, najpierw dziwnie wolno, potem coraz nieodwracalniej, jakby coraz cięższy był dla niej obowiązek zachowania twarzy, osunęła się; za nią, po spirali, prędko, eksplozje przemykały się z piętra na piętro; nowe grzmoty; przekroje biur i korytarzy, złapanych na zaledwie wystygłym uczynku pustki wewnątrz; zapaści, pionowe i tępe, ścian; harmonijkowate składanie się pięter; jeszcze nie opadł na to wszystko dach budynku - już ogromny kłąb pyłu rósł mu na spotkanie; łoskot trwał jeszcze - już go pochłaniała wrzawa, gwizdy, oklaski, i już dziennikarka sprawna nagrywała wywiady. Chodnik pod stopami drży; czuje się to drżenie aż w klatce piersiowej, przez dłuższą jeszcze chwilę. "Widziałem niejedno", mówi Jim Pierce, emeryt, "ale coś takiego, hm!..." Dziennikarka prosi o chwilę rozmowy szefa i właściciela Controlled Demolition, Inc.: "Tak, wybuch nastąpił do środka, gmaszysko zapadło się bez żadnych niespodzianek; wszystko dokładnie według naszych planów i obliczeń. Firma ma na swym koncie tysiące implozji: główna rzecz to właściwie rozmieścić dynamit". Więc to już? Tak, już. Jest dziewiąta z minutami. Tłum wraca do miejsc, w których zaparkował wozy. Niesione wiatrem strzępki różowego włókna do uszczelniania, kłęby brunatnego pyłu wciskają się w ulice, gonią nas. Coś było, przestało być: jest próżnia, widoczna, wysmukła. Ale to już za nami pozostało, z tyłu. 15 CHIRURGICZNA PRECYZJA "Chirurgiczna precyzja", którą się zachwala w bombach najnowszej generacji: taka rzecz, omijając wystawy Chagalla, piaskownice, katedry i misie koala, spada znad chmur dokładnie w komin restauracji, nad rusztem robi skręt o dziewięćdziesiąt stopni i, mknąc poziomo jak torpeda, detonuje na czwartym od lewej orderze na piersi dyktatora, który przy hors-d'oeuvrze rechotał właśnie: "...Nafta?!... Im?!... nie, ani kropli..." a wybuch, który zdania dokończyć mu nie da, nie draśnie śpieszącego już z chili con carne kelnera, ojca czworga dzieci: bomba godzi wyłącznie w cele militarne. Nie balistyka (na niej znam się dosyć marnie: na szkoleniu wojskowym czytać po raz trzeci Virginię Woolf pod stołem - to umiałem dobrze, ale o bombach albo czołgach nie chciałem wiedzieć więcej niż to, co konieczne, to znaczy, że są dla mnie bardzo niebezpieczne) wygląda podejrzanie w tej przechwałce/groźbie; nawet nie bombastyczność, jaką chce mnie ołgać dyżurny specjalista od Public Relations, gdy znów coś kosztownego zbroją zakłady zbrojeń; jeśli czymś mnie straszy/śmieszy rozdęcie słów w zeppelin (też "precyzyjniejszy" i "bezpieczniejszy" jeszcze w chwili, gdy już płonął) sloganu - nie o jego przesadę mi chodzi, lub o to, czy w nim wytropimy non sequitur, pytając: "Więc jakim to sensem zazębia się chirurgia z bombą: krwawym mięsem?". Mniejsza o bombę - ale czemu mam się zgodzić, że "chirurgia" z "precyzją" to dwa synonimy? II Jak czas potrafi spłukać ślady krwi i ropy z nazwy, jak jej nadaje zdrową biel kefiru! Trzysta lat temu "chirurg" był wciąż kimś jak cyrulik - od cięższej roboty; dwieście lat temu - kimś, kto w smrodzie lazaretu amputował kończynę urwaną kartaczem, uciekając się, raczej naturalnie, do ręcznej piły, nie lancetu; do dziś - kimś, kto, nie patrząc nawet na zbielałą twarz nad kocem, odsłania krwawo-gnojną prozę serii w brzuch i diagnozę: "Wynieść". Tymczasem w fachu wiele się zmieniało: Harvey odkrywał obieg krwi, Pasteur zarazki, ktoś inny eter; cichło wycie, rosła czystość: najlepsze towarzystwo przyjmowało chirurga, bijąc mu oklaski (przełom: przeszczep, oferta nie do odrzucenia), lecz do dziś wokół niego snują się nieświeże wonie mętnych podejrzeń: "Eks-rzeźnik, mógłby krajać i ciąć bez wytchnienia - zwłaszcza odcinać, bo to zdaje mu się prostsze niż mozolne leczenie". Chirurgia - jedyna w medycynie dziedzina, która leczy kalecząc, tnąc bezwzględnym ostrzem - budzi niepokój tym, że zawsze się kwapiła do konfiskat na zawsze: noga albo płuco, odebrane - nie wrócą. Trudność 2: ostrzem bywa nie skalpel, lecz piła. III Której trudno przypisać szczególną precyzję! Stąd te dowcipy, te karykatury, michałki w prasie - bardzo niekiedy przedziwne, jak ten, prawdziwy, o pacjencie, który musiał się rozstać z całkiem zdrową prawą nogą, bo w trakcie operacji nie było nikogo, kto by dostrzegł, że w lewej nodze jest gangrena; lub rzecz słyszana nie wiem ile razy: o tym, jak komuś w brzuchu, skutkiem roztargnienia, zaszyto nóż, pęsetę i dwie paczki gazy. Mimo wszelkich laserów i narkoz - ta ulga, gdy słyszymy: "Obejdzie się tu bez chirurga!" - IV - jeśli te słowa nie są, rzecz jasna, taktownym wyrokiem, który znaczy: "Góra sześć tygodni". Szpital, kilka lat temu. Zapach kalafiorów: nie tknięty lunch. Nie, żadna z tych prawdziwych chorób: wyrostek (już wycięty), alias ślepa kiszka. W dzieciństwie układałem z tych dwóch słów nazwiska: "Zbój Ślepakiszka", "Hanka B. Ślepakiszczanka"; może z zemsty za kpiny, pewnego poranka wyrostek, przewieziony w brzuchu przez Atlantyk (zapomniany appendix mojej kontrabandy), odezwał się - a byłem dawno po czterdziestce i narobił kłopotów: nie dość, że pękł, jeszcze wszystko wokół zakaził, jakby kamikaze darł się we mnie: "Mam zginąć? Dobrze, gińmy razem!". Odłączenie ode mnie tej żywej torpedy sprawiło, że sam jestem ciągle żywy, kiedy myślę to; precyzyjny (a więc jednak!) lancet doktora W. S. dał mi jeszcze jedną szansę. A więc jednak. Lecz właśnie wpada zamaszyście tenże doktor, w pogodnie-grubiańskiej asyście przybocznej pielęgniarki, na popołudniowy obchód. Doktor jest siwy, tubalny, rzeczowy, ale w chwili, gdy sprawdza mój wykres gorączki i wyciąga mi z rany jakieś straszne sączki, na które nie chcę patrzeć - czuję, że być może w jego i pielęgniarki wybornym humorze rolę przyczyny sprawczej - jak zwykle to czyni - odegrało potrójne co najmniej martini, wypite przy obiedzie. Rżąc po każdym własnym żarcie, doktor przylepia opatrunek plastrem (trochę krzywo), wychodzą. Ja sam prawie parskam śmiechem (uch, zabolało): to było jak kartka, która właśnie, z okazji mojej operacji, przyszła dziś od kolegów/koleżanek z pracy. Rysunek: operacja w toku; pochylone plecy chirurgów tworzą spoistą zasłonę, ponad którą wystrzela jak z procy, wysoko, śliski wewnętrzny organ (śledziona, na oko) a główny chirurg wrzeszczy obecnym w tej scenie: "Nie wyrzucać - to może mieć jakieś znaczenie!". Nie demiurgiem - chirurgiem być, chociażby takim: nie bardzo precyzyjnym, niepewnym, co znakiem a co przypadkiem, ale, gdy czegoś dotyka, świadomym, że jest ważne to, co się wymyka. 19 TENORZY Tenorzy, czemu was kocham? Przecież wszyscy jesteście tłustawi. Pomiędzy białą muszką a w ciup rozwartymi ustami podbródki: podwójne, podwójnie pocące się. Rozhuśtani na podwyższonych obcasach, podnosicie oczy ku grzędzie wysokiego C, marząc, że wasz podskok wzwyż wreszcie ugrzęźnie w plafonie rekordem świata. Moglibyście pracować w urzędzie, na farmie uprawiającej pszenicę, w przemyśle, w przemycie; nikt nie mrugnąłby wycieraczką, widząc wasze rzetelne przemycie przedniej szyby na stacji, gdzie, może i klnąc "Ech, psie życie", ale bez przekonania, lalibyście benzynę do baków. Więc skąd ten głos, ta drabina, którą wspinać by się mógł Jakub, ta jej srebrność wypucowana, strażacka w większości przypadków ale i tak unosząca nagą, nagłą kolumną blasku (jak kosmonautów z wrogiej planety na komiksowym obrazku) was, cały wasz kicz i przyziemną nadwagę, w obłoki oklasków? Są w tym raju na zawsze, zasłużyli czy nie zasłużyli: Caruso z podkręconym wąsikiem, brylantyną kapiący Gigli, Tauber w operetkowym cylindrze, grubas Lauritz Melchior; i w chwili, gdy największy z nich, John McCormack, zaczyna Come, my beloved, tę arię, wiesz, z opery Haendla, gdzie wysokie As trwa - sam nawet nie wiem - minutę? i pnie się jeszcze na drugą, na trzecią krawędź cudu (wszystko na jednym niebiańsko, nieludzko długim oddechu, głosem, który Pan Bóg miał zamiar osadzić w pierwszym człowieku lecz porzucił plan, nie chcąc przedobrzyć) - ten śpiew dokonuje odwetu na małodusznym losie. Bo los gwarantuje nam: tak nie ustawi żadnego głosu, tego nie wyrazi ludzkimi ustami. Wtedy zjawia się jakiś McCormack: pospolity, przylizany, tłustawy. 20 HI-FI Brzęk potrąconej szklanki, czysty, nie zatarty przez gwar, dym i oklaski klubu w Kopenhadze, gdzie trzydzieści lat temu nagrywa standardy trio Billa Evansa; albo ten w zasadzie niesłyszalny, gdy muzyk siedzi na estradzie, a w nagraniach wyraźny, po swojemu czysty, metalowo-cielesny szmer, gdy po podkładzie strun przesuną się ścisłe palce gitarzysty; albo nieistniejący ale oczywisty głos, który Bach powinien był włączyć do fugi a który Glenn Gould nuci, gdy ją gra. Dziś dyski każą czy pozwalają słyszeć, co przez długi czas wytłumiał prymityw taśm i płyt: pomruki dyrygenta, przyświsty fletu, czy pacnięcie struny o gryf - bez żadnej muzycznej zasługi, szemrane towarzystwo szmerów i bezdźwięcznie wtrącających się w każdym takcie czy momencie zgrzytów życia. Techniczny postęp? Szło o podsłuch muzyki. Jak najęty łaps, robiący zdjęcie parze w łóżku, by potem kilka na raz osób szantażować - czas chciał nam dowieść w taki sposób, z wykorzystaniem superczułych aparatur, że i to, co najczystsze, można zbrukać, osnuć podejrzeniem, oskarżyć o niewierność światu wyższemu, uwikłanie w przyziemność przypadku. Jakby to właśnie mogło podlegać naganie w oczach człowieka, zbiegu i zbiega dwu natur: tej, którą tylko muzyka objąć jest w stanie, i tej słyszącej tam, gdzie grają nieprzerwanie Evans (fortepian), Eddie Gomez (bas) i Marty Moreli (perkusja), z życia czyjegoś w nagranie zagarnięty brzęk szklanki, czysty, nie zatarty. 22 ŁZY W KINIE Łzy w kinie płyną łatwiej. Łatwiej niż w życiu (pomoc: zgaszenie na sali świateł) ale i łatwiej niż w domu, przed własnym telewizorem: za wydatek na bilet pragnie się mieć wieczorem coś uchwytnego: chwilę śmiechu lub - zwłaszcza - łez (od śmiechu widz czuje się lepiej, od płaczu - lepszym niż jest). Kinowa łza nie oślepia oka; przeciwnie, przemywa i kąpielami słonymi sprawia, że oko przeżywa to, co samochód w myjni lub dusza w trakcie spowiedzi. Kratką i ciemnym okienkiem - ekran, przed którym się siedzi (w kinie, jeśli kto klęknie, są to przypadki nieliczne), lecz przed tym panoramicznie rozrosłym konfesjonałem otarciem łzy wyznajemy swój grzech śmiertelny, tajemny, nie ujmujący - ujemny znak, minus, który jest piętnem: "Choć się naprawdę starałem, choć próbowałem usilnie, od ostatniego seansu znów nie zdołałem żyć w pięknie, w krainie Sensu i Glansu, w sposób tak żywy, człowieczy, pełny, prawdziwy, bezsprzeczny jak żyją aktorzy w filmie". 23 KASETY W wypożyczalni brał filmy o wybuchach wulkanów, tornadach, albo meteorytach, zmierzających wprost w tarczę Ziemi - choć nie było dość jasne, kto im tak ścisły tor nadał: Imperium Zła? przypadek? przyciąganie? my, uwięzieni na planecie, marzący, żeby jej czerep raz tąpnął pod nogą słonia-Kosmosu? Tezę ("Jeśli się zaweźmiemy, biorąc jednostkę ludzką za dobrą monadę, nastąpią - po stanowczym rozproszkowaniu wrogich nam ciał niebieskich - pozytywne przemiany, których czasy obecne nam skąpią: wolność, równość, braterstwo do globalnej grobowej deski") wzmacniały, jak zawsze, zamiast osłabiać, liczne ofiary śmiertelne, ostatnim tchnieniem dodające atmosferze ziemskiej zawiesistości - jak gdyby ocalałym trzeba było wiary, że w tak słusznej duszności dałoby się zawiesić siekierę wojenną na kołku i już, i glob byłby od razu owiany zefirem własnej dobroci. W kineskopie kryły się cienie zepchniętych kasetą na dalszy plan wydarzeń dnia - rzeczywista ich kronika? - dla niego nie było to już pewne, bo zatrzęsienie codziennie dzikszych zbrodni niewybredny nawet scenarzysta uznałby za przesadny pesymizm Prawdy, której pogarda dla ludzi jest taka, że on sam z materiałów jej rzadko korzysta. 24 ROZMOWA 1990 "Nie mieszać", zamieszał herbatę łyżeczką, "poli- tyki z etyką. To już zamierzchła przesada - apetyt elity estety- zujących Katonów na (kto im go przyznał?) monopol słuszności. A sami do chorób ustroju wliczali sromotną (niestety) tendencję do niesza- nowania odmiennych", dosypał, "opinii!", ponownie pomieszał łyżeczką. "Jak stary niewypał, idioci obnoszą swą szczytną postawę być może - nie program; ich etyka przyzwo-", znów sypnął, zamieszał i znów sobie dobrał, "itości i taktyka czystych rąk - mogą wybuchnąć im z nagła w tych rękach; ze snu moralisty, co to się do ustępstw i załgań nie zniżał, obudzą się chłopcy z rękami brudnymi od sadzy i zawsze już będzie im obcy", zamieszał i wyjął, "smak władzy", oblizał. 25 "PROSTY CZŁOWIEK MÓGŁBY, DO LICHA, ZDECYDOWAĆ SIĘ WRESZCIE, KIM JEST" "Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest. Skarbnicą moralnej prawdy, czy skarbonką marnej pazerności? sienno-pszennym oddechem Natury? odorem braku kąpieli? kimś po królewsku gościnnym? nienawidzącym obcych? opornie niezawisłym? idącym z pochodnią na wiec? pełnym mądrości wieków? nie znającym się na ekonomii? kimś, kto ściągnie ostatnią koszulę z grzbietu, jeżeli przyjaciel w biedzie? kto ściąga przezornie buty (świadomy, że i tak ktoś to zrobi) z nóg rannego, który zań walczył? milczącym podmiotem historii? jej skomlącym dopełnieniem dalszym? kimś na zdjęciu (fotograf zakosił Pulitzera za cały cykl), kto stoi na tle ruin własnego domu, niemy, wąsaty, oszołomiony ('Jak to: był dom - i znikł?...') oraz budzący współczucie - dopóki nie odkryjemy, że wyszedł na przepustkę z policyjnych koszar, gdzie przez cały poranek torturował jeńców z tą samą próżnią (albo szczerą satysfakcją) w oczach, bo jego prosta natura rozumie niewiele więcej nad to, że wojna jest stemplem: 'Dozwolony każdy akt zła'? Słowem: kimś, kto krzywdzi Rilkego, nie chcąc zmieścić się w jego elegii, czy kimś, kogo pokrzywdził Rilke, pisząc swoje elegie dla..." "...Hrabin? znawców? samego siebie? To chciałeś powiedzieć? Ba! Gdyby Rilke istotnie miał kogoś w rodzaju kolegi ze szkoły albo z wojska, i ten - powiedzmy, co dwa lata - przysyłałby mu konkretny spis paru tysięcy tematów, których podjęcie przez poetę byłoby rozkoszą dla prostych czytelników - świat może wyglądałby nieco inaczej... Ale tylko nieco. Niejasny jest już sam obszar, zatarte są granice, które chcielibyśmy widzieć na Ziemi prostymi jak linie boiska na stadionie, tej misce na ryk jednoznacznego triumfu lub nienawiści. Pragniemy, by na właściwej połowie ustawił się każdy z nich, prostych ludzi - a linia podziału rysuje się śladem i trwalszym trochę wapna na trawie, i w ogóle nie tym: innym, starszym, i, którego istnienie jest stwierdzonym i potwierdzonym faktem - całkiem odwrotnie niż w statystycznej tabeli - tylko w każdym pojedynczym przypadku, postępku, nawet wiadomym wyłącznie swojemu sprawcy. To wiele więcej niż tekst - sztandar, medalik, dyplom - deklaracji przynależności: rzecz nie w tym, czy się słucha kwartetu czy rżnącej kapeli; wybór jest i trudniejszy, i, w pewnym sensie, prostszy: każdy człowiek w każdej sekundzie decydować musi, kim jest." 27 II DEBIUTANT W PROCEDERZE Debiutant w procederze, dosyć jednak szczwany nabieracz, aby nabrać w płuca na złość światu cały ogrom powietrza, dotąd ci wzbraniany, sam nabity w butelkę, w cztery mleczne ściany porodówki, ofiara kantu do kwadratu, debiutant w procederze mimo wszystko szczwany nie dosyć, by od razu przejrzeć na wskroś plany biorących cię, za kostki nóg, w garść, wszelkich dyktatur - cały ogrom powietrza, dotąd ci wzbraniany, wciągnąłeś w machinacje płuc, tchawicy, krtani, w ciała ślepy zaułek i niejasny status; debiutant w procederze, nabieracz nie szczwany ale zaledwie szczuty, gnany nieustannym pierwszym klapsem pod dyktat wiecznych odtąd batut i batów, w cały ogrom dotąd ci wzbraniany, nagle zwężony w ostrze wdechu, który zranił tak, że go wykrztusiłeś z krzykiem, z jakimś "Ratuj!" - debiutant w procederze tchu, za mało szczwany na ten ogrom raniący, choć już nie wzbraniany. 31 TEKST DO WYGRAWEROWANIA NA NIERDZEWNEJ BRANSOLETCE, NOSZONEJ STALE NA PRZEGUBIE NA WYPADEK NAGŁEGO ZANIKU PAMIĘCI 1. JEŻELI COŚ CIĘ BOLI: - DOBRA WIADOMOŚĆ: ŻYJESZ. - ZŁA WIADOMOŚĆ: TEN BÓL CZUJESZ WYŁĄCZNIE TY. 2. TO WSZYSTKO DOOKOŁA, CO CIĘ SZCZELNIE OTACZA NIE CZUJĄC TWEGO BÓLU, JEST TO TAK ZWANY ŚWIAT. 3. UBAWI CIĘ, ŻE JEST ON REALNY I JEDYNY A LEPSZEGO NIE BĘDZIE, PRZYNAJMNIEJ PÓKI ŻYJESZ. 4. GDY JUŻ SKOŃCZYSZ SIĘ ŚMIAĆ, ODRZUĆ LOGICZNY WNIOSEK, ŻE TAKI ŚWIAT BYĆ MUSI PRZYWIDZENIEM LUB SNEM. 5. TRAKTUJ GO CAŁKIEM SERIO, JAK ON PRZED CHWILA CIEBIE - DOKONUJĄC WYBORU SPECJALNEJ CIĘŻARÓWKI, 6. BY W OKREŚLONYM MIEJSCU I UŁAMKU SEKUNDY POTRĄCIŁA CIĘ, KIEDY PRZECHODZIŁEŚ PRZEZ JEZDNIĘ. 32 NOWE ZARAZY Nowe zarazy, uodpornione na nasze - taką budzące ufność! - szczepionki; jeszcze jedną osłonę uznać za próchno? Gorzej: za śnieżnobiały parawan, wszechhigieniczny powód do dumy, z którym się jednym ciosem rozprawia maczeta dżumy w jej ulepszonej, to znaczy sroższej dla ofiar, to znaczy dla nas, wersji? Kto najstaranniej sterylny, ostrze poczuje pierwszy? Fatalne będzie w tej epidemii również to, że choć mikrob zuchwały jest nowy - wszyscy prawić zaczniemy stare banały. Co za okazja do mów i kazań! Dla moralisty - temat jak znalazł: Grzęźliśmy w grzechu, więc... - tu zaraza przerwie mu zaraz. Telewizyjny ekspert przypomni wątpliwość, której Wolter dał wyraz: Kara jest niewspółm... - i, nieprzytomny, twarzą w stół: wirus. Najgorzej, jeśli przeżyje pisarz: będzie zapychał całkiem bezkarnie plagiatem z Defoe albo Camusa puste księgarnie. Ja jednak wierzę w laboratoria i w to, że wre w nich dzień i noc praca: nie bez powodu je Nobli gloria przecież ozłaca. Ale nie, serio: gdyby z tej pracy nic wyjść nie miało oprócz omyłek, wciąż byłbym wdzięczny cywilizacji za sam wysiłek, za traktowanie po ludzku stworzeń, które przymknięta próżni powieka nakrywa na tym samym wciąż losie tylko-człowieka. 34 CHĘCI Wzruszające dbałością genialnego Stwórcy o najdrobniejszy detal, od Aort do Żeber, bezbłędne w polirytmii skurczów i rozkurczów, w inżynierii płuc, nerek, przyspieszonych kursów krwi, w pomysłach zastawek, zwieracza lub źrenic, w całym koncepcie brania i wchłaniania w siebie świata, aby wydalić to, co niepotrzebne - czy Ciało kiedykolwiek musi się rumienić za swego Projektanta, Wykonawcę oraz Brakarza, jednym słowem za swego Autora, gdy któraś cząstka ciała ustanie, nawali, zaboli czy okaże się śmiertelnie chora? Przeciwnie, tych z nas, którzy czują się zranieni, nie stać na obiektywizm: ból nazbyt ich męczy. Żadnych gwarancji przecież nam nie dodawali do aktu urodzenia skrzydlaci ajenci; świetność produktu i tak w porównawczej skali zajmuje jedno z wyższych miejsc; liczą się chęci. Wzruszająca samego genialnego Stwórcę miejscem na każdy stan, od Aprobat do Żalów, bezbłędna w polifonii podszeptów-pouczeń, w dynamice przepływu z pokuty w pokusę, gry z tą kontrolną śluzą, jaką jest sumienie, w całym koncepcie brania, wchłaniania w swój parów świata, aby oczyścić go z mentalnych kałów - czy Dusza kiedykolwiek musi się rumienić za swego Projektanta, Wykonawcę oraz Brakarza, jednym słowem za swego Autora, kiedy jej cząstka zdradzi, zawiedzie, nawali, uświęci okrucieństwo, z nienawiści chora? Przeciwnie, tych z nas, którzy czują się zdumieni, nie stać na obiektywizm: zawód zbyt ich dręczy. Żadnych gwarancji przecież nam nie dodawali do aktu urodzenia skrzydlaci ajenci; świetność produktu i tak w porównawczej skali zajmuje jedno z wyższych miejsc; liczą się chęci. 36 DIALOG DUSZY I CIAŁA Cieniom: Andrew Marvella i, na wszelki wypadek, takie Xiędza Józefa Baki DUSZA Ciao, Ciało: aż do dzisiaj każde wyjście z ciebie - ścianą jednolicie zarastało. Lita skało, poddaj mi się: choć ukrywasz furtki ciemne, jest gdzieś wyrwa w światło dzienne. Ciao, spływam, leż beze mnie. CIAŁO Grozisz? Próżno. "Dusza z Ciała wyleciała?..." Nie, aluzją nic nie zdziałasz; już za późno, lepiej puść ją, pókiś cała - brzytwę, której wciąż się chwyta twoja durna (bo zaszyta we mnie) duma; bonjour, witaj. DUSZA Znowu wzorem - Monte Christo? znów arysto- kratę w worek - skórę wyschłą: niech nieborak w jej rejonach znosi wszystko? Choć zaszycie w ciała worze całe życie trwa - pomoże brzytwa, gdy cię rzucą w morze! CIAŁO Jeśli brzytwa Ockhamowska, żadna troska ani krzywda mnie nie spotka, gdyż mój byt dla ciebie, sprytna (spójrz od środka, mój gagatku: prosty problem - nie zagadka!), jest czymś dobrym. Gott sei Dank und guten Morgen. DUSZA Sure, sure. Masz na myśli lokum? Życie w worku to, rzecz jasna, komfort, spokój - klitka ciasna, ale własna w bloku boków: to mi wmawiasz? Przecież wpuszczasz w ten loch-nawias dziką tłuszczę żądz, bezprawia, złych poduszczeń? CIAŁO You're most welcome. To nie pokaz, hokus-pokus: tak, mnie dziękuj za tłum pokus, wielbicielko smaków, dźwięków i widoków, że nie wspomnę złud kochania. Żyć bezdomnie? - spróbuj. Sama wrócisz do mnie. Na kolanach. DUSZA Na kolanach? Izwinitie! Szmato, z nitek nerwów tkana, bólem, gniciem od zarania znieważana, w swej ohydzie aż śmiesząca - ciebie serio brać do końca z twą mizerią? ty... cierpiąca - ty... materio?!. CIAŁO We mnie jesteś - ze mną dzielisz wszystko; nie licz, że się jeszcze parę dzielnic uda (resztę czyniąc gettem) tak uszczelnić, że nie wtargną w raj ten gwałtem gangi gangren, mafie martwień, bandy angin, und so weiter. DUSZA Mój Kaliban kalambury składa! Który raz kaliber twej natury, choć naiwnej jak koliber, żal ponury w podziw zmienia! Oto przykład Sczłowieczenia niewolnika plus więzienia - rzecz niezwykła! CIAŁO Muchas gracias za komplement; i ja cenię - tak, to racja - to, co we mnie twoja praca w zysk obraca: moich ciemnic tak totalne rozświetlenie, gróz i szaleństw wyjaśnienie... Myśl tak dalej. Motto bene. 42 PROBLEM NADAWCY This is my letter to the World Emily Dickinson Oto mój list do świata ("...Oś fiata?..." - "Nie, durniu: Do świata !...") -nie mój: pisany jedynie pod dyktando starego furiata, znanego między innymi jako Raptusiewicz, a zwłaszcza Cześnik, choć nikt już nie wie, co znaczy archaiczny przydomek czy tytuł: Gniewny Ojciec? Ukryty Szyderca? Współcierpiący? Oko Niebytu? zniekształcony derywat słów "cześć"? "czas"? "nieszczęśnik"? uczestnik"? Niedołężny (choć wciąż choleryk okopany w jedynej racji - własnej), straciłby kontakt ze światem, gdyby nie totumfacki taki jak ja, oswojony z Jego dykcją (piana, bezzębność); sekretarzować takiemu, co prawda, to praca okropna: starzec od dawna niczego nie pisał już manu propria, ale w mojej pisowni zadowala go tylko bezbłędność. Zarzuca mi też, co gorsza, przekręcanie i dopisywanie słów; przecież mówi, dyktując, to swoje "mocium panie", więc co, nie zapisać? Ryknie, że opuszczam coś bardzo ważnego. A gdy chcę się upewnić, czy rozumiem, albo gdy wreszcie pod tym pozorem podsuwam trafniejsze w danym kontekście słowo ("...Do świadka?..." - "Do świata, głupcze - oskarżonego!") - zaraz gromy, darcie papieru, ciskanie w kąt kałamarzem! Nasz dialog mógł stać się przecież melodyjnym duetem marzeń, jak w "Weselu Figara", gdy Hrabina intrygę gmatwa, dyktując bilecik Zuzannie. Mój Pan inny i inne pisanie. Choć raz, choć raz przeszwarcować ten błąd: "...Mówię wam... mocium panie... jako mieszkaniec świata..." - "Nie 'świata', tępaku: Światła!" 43 BIST DU BEI MIR Bist Du bei mir, geh ich mit Freuden Przypisywana J. S. Bachowi aria z "Notenbtichlein fur Anna Magdalena Bach" "Przy tobie? Stale. Wiesz przecież. Od rana do następnego rana, licząc przerwę na noc. Bo jeśli zaludniona snami, ja w nich za sznurki pociągam znad sceny; jeśli bez snów, jej ratowniczą linę ja rzucam; jeśli bez snu, jeśli - potem spływając - leżysz i razem z trzepotem ćmy o okienną siatkę czekasz rana nie mając czego się chwycić, bo linę zastąpił powróz (jego też nie przerwę: więzy to także więź, co spaja sceny, aż stają się zimami i wiosnami) - jestem ci jawą, snem bez snów i snami; jestem twym przedtem i teraz, i potem; wiecznie milczącym reżyserem sceny, która się tobie wydaje obrana na chybił trafił z sensu, w której przerwę robię jedynie, aby pas czy linę przetknąć pod trumną, opuścić ją w glinę, czyjś nowy sen skopiowanymi snami zaludnić. Czemu mówię: 'robię przerwę'? - to tobie tak się zdaje. Ja na potem nic nie odkładam, ta próba jest grana tak, że się na raz dzieją wszystkie sceny, zwady, parady, klownady: bez ceny dla was - ja rzucam wam tę samą linę ratunku albo powróz mąk do rana; z ukrycia, ale cały twój czas nami dwoma wypełniam, teraz, przedtem, potem. Twoje zuchwałe 'Pozwól, że Ci przerwę', suflerskie szepty, poprawki - nie przerwę wymuszą, tylko popsują rytm sceny; tekst pozostanie bez zmian. Zlany potem, ciągnij sznur dzwonu, opuszczaj w grób linę, dociskaj węzeł powroza i snami- -sznurkami dawaj się targać do rana, lecz wiedz: nie przerwę gry - linijki linę zawsze zza sceny podrzucę ci - snami stłumię ból - potem, gdy rwać zacznie rana." 4 III ALTANA W tej, jak ją zwano trochę na wyrost, altanie, naprawdę - budce z dykty i blachy falistej na ogródkach działkowych (nie dano im istnieć zbyt długo - nie wiedzieliśmy, że jest już w planie budowa przelotowej arterii)... Zerwane z drzewka, z ust w pocałunkach wyjadane wiśnie były w tej, jak ją zwano na wyrost, altanie, naprawdę; w budce z dykty i blachy falistej, gdzie miejsca ledwie było dość na całowanie - owoce, pestki, usta były, rzeczywiste... I jak to jest, że potem mogłem istnieć wszystek, mając w sobie choć jedno Nic: to nieprzetrwanie śladu po buldożerem zgładzonej altanie, naprawdę - budce z dykty i blachy falistej? 49 PORĘCZ Milkliwie oschła dobroć kanciastej poręczy z - jakby spolszczył imigrant-cieśla - tubajfora (two-by-four): kto spamięta? I kto się odwdzięczy za jej sosnowe wsparcie, za rytm, w jakim jęczy w porze przypływu zawias pomostu, raz po raz, żeliwnie? Postna szczodrość, najciaśniej podręczny pień nauk zheblowany w przyziemny, bezdźwięczny głos, w linię prostą, prostą jak próg czy zapora: Tu? Błąd. Wróć. Kto pamięta? podnosi wzrok, wdzięczny, znad niewywoływalnych negatywów tęczy: zimnych głębin? A "zimnych" to nie metafora: igliwia skostnień mrowią w nas, nas tępo dręczy próchno, któremu trzeba okuć, plomb, pajęczyn filtrujących owadzi mrok, podpór i porad: Stój. Bądź. Trwaj. Kto spamięta? Nikt. Kto się odwdzięczy choć słowem za to, co się coraz głębiej piętrzy w nim, ten stos, skarb, dług, z którym już się nie upora? Nikt. Linia prosta obok, nie w nas, znów poręczy: To? Byt. Twój. Kto spamięta? I kto się odwdzięczy? 50 OD KNASTA "Od Knasta" - tak mawiało się w mojej dzielnicy (po poznańsku powinno się rzec "w moim fyrtlu") tonem głosu znaczącym: "Inni cukiernicy ze swym brakiem finezji i nadmiarem frytur są jak ta cała PRL-owska szarzyzna: wariat, co już zapomniał, gdzie słoik konfitur, ale wciąż jeszcze boi się do tego przyznać i wieńczy ciastka bladym agrestem z kompotu. Tak, tylko Knast zachował przedwojenny fason". Ja byłem powojenny: ideę bojkotu eklerów albo ptysiów, z każdą nową fazą soc-dobrobytu (zawsze jak w bon-mot królowej) rzucanych (ciasta kruche też!) na rynek, farsą nazwałbym, gdyby mi to mogło przyjść do głowy; wypieki Knasta miały jednak dosyć przewag (sama ich świeżość była już szczytem komfortu), by doceniał je nawet taki skrajny lewak jak ja dziewięcioletni. Cukiernia od frontu i wewnątrz nie zdradzała, że trwa tutaj sroga walka klas, ucisk mas przez macki wielkich fortun: lada, stolik, krzesełko. Ale za to rogal na świętego Marcina! albo smak mazurków wielkanocnych, z ich lepkim migdałowym fryzem, Szarą Granią chroniącą Różowy Staw lukru, za dopłatą - z napisem, lub wręcz aforyzmem (lukrem czekoladowym), od prostych (Helence) do dłuższych, takich w których frezer albo fryzjer miał słyszeć chór najbliższych: Kaziu, nie pij więcej... Jak ja nimi gardziłem! Nie ciastkami. Ludźmi. Tymi, którzy w niedzielę szli przez Rynek z Fary do Knasta, nawet wtedy nie wolni, nie luźni, przeciwnie, wprasowani w biel koszuli, w stary szczękościsk srebrzystego lisa wokół szyi żony, w spacer pod rękę (na jego czas swary cichły, aby znajomi nie zauważyli), a od wyjścia z cukierni jeszcze nienawistniej żałosni: przez to, że tak bezbłędnie trafiali w drzwi własnych mieszkań, w progi swych domowych istnień, trzymając się, jak deski ratunku na fali, tych poziomo niesionych przed sobą kartonów; że w tygodniowym rytmie, któremu ufali, spacer tą samą trasą wiódł ich - nie Katonów, lecz mogących sąsiadom odrzec: "Tak, od Knasta, innych nie warto nawet..." - Dziś mój wstyd, potworny: przypuszczać, choćby dzieckiem, że ta biała laska, to pudełko co tydzień, było kwestią formy; nie dostrzec, że jeżeli jest coś, co pomaga trzymać się życia, iść przez ujadanie sfory dni - jeszcze żałośniejsza jest moja pogarda... 52 ZA SZKŁEM W samo południe. Kuchnia. Ogórki swą małosolność znoszą z opartą wprawdzie na solidnej podstawie dna słoja, ale naiwną ufnością w naprawę tej krzywdy, w ogóle w pomyślniejsze, co najmniej średniosolne jutro. "Czas to najlepszy lekarz". "Czekaj, to doczekasz". Przysłowia ogórków mają zawsze w środku tę rezolutną pestkę zaimka "to" i tę prostą godność sumiastych wileńszczyzn i podkarpaci sprzed pierwszej światowej. Ogórek mimo niepiśmienności powinien nazywać się pigoń - "pigoń marynowany", "sałatka z pigoniów" - za swoją wytrwałość w konserwowaniu ducha języka: "Wolno-ć, ogórku, w swoim słoju", mruknie zawsze poprawnie, gdy w miastach kran gazety rozwadnia i odwania czosnkowy wigor porzekadła, przejęzyczając "wolno-ć" w bezmyślną "wolność"; w dodatku, jak ołów w wodę, gubią dywiz niechlujni zecerzy - czcionka, rzecz jasna, wstanie z odpowiedniej przegródki w kaszcie, ale w Dzień Sądu; na razie każdy re-make Ostatniej Wieczerzy lub serial "Vade-mecum Giełdowe" telewizyjne programy reklamują, stosując zapis łączny: błagam, nie każcie mi żyć w tej epoce uproszczeń. Świadomość, że z nią nie wygramy, ogórki przyjmują w sposób, w jaki wartownik u bramy znosi szturchanie lizakiem przez małą dziewczynkę: stojąc na baczność, wciąż z godnością, niemą jak ryba w tej wodzie z koprem, mętnej i wspólnej: choć ogórek nie jest jednokrotnym sobą w ścisku, to jednak umie równym być wojewodzie, królom stawiać się sztorcem w zagrodowym zaścianku słoja, w zabitej szkłem tego oka, nie ronionej nigdy słonej kropli. Równe zresztą są w pełnym po krawędź naczyniu słowa, jak każda gwardia przyboczna, dobrana pod sznurek postury i pochodzenia w zasadzie ze sfer niższych, pomimo resztek błękitnej krwi. Nie kryjcie, co ją zmienia w zieleń, co jeszcze w was siedzi: znam ją przecież, tę nie z soli, nie z roli nazbyt pierwszoplanowej zrodzoną żółć, ten wrodzony wasz opór i upór jak dwie bruzdy na twarzy - takiej, jaką miał Gary Cooper w słynnym kadrze, też za szkłem zresztą, za strzaskaną w promienne drzazgi szybą. Twarz z brodawkami i wszystkim, strużką potu, fałdami skóry; ale tak jasno wtedy, ze trzydzieści lat temu, w salce kina "Muza", na ścianach, na ich tynku i boazerii jej ekranowy odblask wypisywał: wolno-ć, niewierny Tomku, w samo południe, czyli w każdej chwili, wolno ci sprawdzić tę mgiełkę na szkle słoja, krwotok tej szyby, puls gwiazdy, sprawdzać życie, własne, na przegubach świata kładąc półślepe palce. 54 CZAS TAK CIERPLIWIE ZNOSI Czas tak cierpliwie znosi mnie z powierzchni Ziemi! Konserwator zabytku (jeśli liczyć zabytki kuliste, u biegunów spłaszczone nieco, jest to zaiste zabytek najbardziej zdeptany ze wszystkich, które depczemy, ze wszystkich, gdzie pozostaje po nas wklęsły i wiecznotrwały pomnik: odcisk gąsienic, wyryte serduszka i strzały, lej po rozbitej kosmicznej sondzie, geometria rowków podeszwy tenisówki Nike - jej ślady obserwator z odległych galaktyk bierze pewnie za produkt masowych a tajnych praktyk religijnych, wyciskaną jak pieczęć na każdej poziomej powierzchni aluzję do odkrywkowych kopalń, tej późnej wersji katakumb), czas-konserwator, powiadam, nie przypuści nagle kontrataku, ale i nie przepuści nikomu: mnie też - jakbym był rdzą czy porostem systematyczną szpachelką, milimetr po milimetrze, zdrapuje, zeskrobuje. Patrzy na mnie jak przez powietrze, bo przez powietrze właśnie ta erozja, ten stały postęp spękań, nadkruszeń, rozpyleń tego, co miało trwać twardo pod stopami zasługujących, a co rządzi się nazbyt otwartą polityką wolnego wstępu już od chwili otwarcia Bramy. Pierwotnie planowanej dwuosobowej elicie coś nie wyszło - palcem płomienia wskazano jej zatem wyjście; jak można było nie dostrzec, że się tą furtą wdzieramy do środka my, ci z drugiego rzutu, na chama, na grandę, jak Meksykanie płynący krytą żabką przez Rio Grande, jak kolejka w otwarte o świcie drzwi supersamu! Czas-konserwator i strażnik usuwa nas bez wyjątku, pardonu i wyjaśnienia, ale wie: nie przywróci porządku; zbyt wiele zaległości narosło już, aby sam mógł je uprzątnąć. Robi, co może, ale każda interwencja spóźniona. Życie to zwłoka, z jaką bierze się wreszcie do nas. 55 POWIEDZ, ŻE WKRÓTCE Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece, tej kołdrze z piaskiem pod nią, księżniczce, nad ranem drażnionej ziarnkiem grochu. (Bo późno: po trzeciej). W... no, to słowo, też na wpół martwe... w "powiecie"? W powiecie skóry wszyscy znają się nawzajem. Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece. Wieści krążą tu, z ust do własnych ust, powietrze przez magnetofon tętnic przewija nagrane pogłoski: ziarnka gromu. Już późno, to przecież prawie świt. Stań w łazience, patrz z bliska w powierzchnię lusterka. Nie w twarz na dnie. W to, co zezna na niej pyłek, rysa szkła. Powiedz krtani. I powiece. Po pierwsze, że już wkrótce. Po drugie - po jeszcze bardziej pierwsze - że całą widzianą na jawie ciemnością ziarnka grobu, choć późno, poprzecie właściwą stronę skóry, tę, gdzie się po wieczne mgnienie skupiło Wszystko znane, nienazwane. Którą? Wiesz przecież. Powiedz krtani. I powiece na tym jej ziarnku globu, za późno; Po trzecie - 56 IV PŁAKAŁA W NOCY, ALE NIE JEJ PŁACZ GO ZBUDZIŁ Ani, jedynej Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził. Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim. To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi. I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi, to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził: ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim: "Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"? Na wyciągnięcie ręki - ci dotkliwie drudzy, niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi". I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził topomiejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij. Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził. To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi". 59 Piosenki, nie śpiewane Żonie (WYŁĄCZNIE Z MAŁODUSZNEGO BRAKU WIARY WE WŁASNE MOŻLIWOŚCI WOKALNE) MADRYGAŁ PROBABILISTYCZNY I patrz, co narobiłaś: - och ty niewybaczalna - - dość, że się narodziłaś - och ty nieobliczalna - w tym jednym miejscu i w tym momencie zarazem, a wirus sensu już siał w bezsensie zarazę. A szanse były jak kwadrylion do jednego, że chwila z miejscem się rozminą i nic z tego; że tu żyć będziesz, lecz dopiero w przyszłej erze, lub żyjesz dzisiaj, ale w Peru czy w Canberze. Przypadki nieuchronne - och ty nieprzeczuwalna - - wiodły cię w moją stronę - och ty niepoczytalna - aż w innym miejscu, w innym momencie porządek naszego sensu znalazł w bezsensie początek. A szanse były jak kwadrylion do jednego, że czas i przestrzeń się pomylą, i nic z tego; że żyłaś obok, ale wcześniej, sto lat temu; lub żyjesz dzisiaj, ale w Trieście albo w Peru. I przez te wszystkie lata - och ty niepowtarzalna - -podważasz wciąż ład świata: - och ty niepodważalna - bo w każdym miejscu, w każdym momencie świat powie, że normą sercu jest to, co częstsze: pustkowie. Niech szansę będą jak kwintylion do jednego, że świat na ogół się nie myli - kpiłbym z tego, w książce znajdowałbym włos jasny po stu latach, czekał na wizę w peruwiańskich konsulatach. 61 ARIA: AWARIA WSTĘP: Na melodię arii Donny Elviry: "Ah chi mi dice mai": Jakimi zdziczeniami osacza cię ten dom! Żarówka się nie pali, to znowu piec - na złom! gazowy piec - na złom! Mikrofalówkę trzeba grzmotnąć porządnie w bok: inaczej - nie odgrzewa; awarii czyha mrok! Awaria czyha co krok! Dobiega z kuchni (dom w grozie zastygł) po głuchym "Uch, ty!..." - plaśnięcie w plastik. To znowu piecyk mikrofalowy (jego narowy mogą rozwścieczyć) jak masochista spoliczkowania żąda od Mistrza swego i Pana - którym Ty jesteś z zasady: ja bo w podobnym geście wypadam słabo: rąbię na oślep prawym sierpowym, w mikrofalowym nie mogąc ośle znaleźć posłuchu. A właśnie posłuch jest Stanem Ducha Martwych Przedmiotów, którym dzień w dzień ten gang zwyrodnialców, choćby muśnięty czubkami palców, odszkodowanie winien ci płacić - za to, co tracisz na nich, nie na mnie. KODA: Na melodię jak wyżej: Jakimi zdziczeniami osacza cię ten dom! Żarówka się nie pali, to znowu piec - na złom! gazowy piec - na złom! Mikrofalówkę trzeba grzmotnąć porządnie w bok: inaczej - nie odgrzewa; awarii czyha mrok! Awaria czyha co krok! 63 BLUES PRZY ODGARNIANIU ŚNIEGU ZE ŚCIEŻKI PRZED DOMEM Niechbym tu miał gołoledź, a nie ten świeży śnieg; tak, niechby skuła świat gołoledź, a nie ten lekki śnieg - kręgosłup mógłby mnie rozboleć, a łupałbym w ten lód, jakbym się wściekł. Wstałem dziś rano wcześniej, bo w nocy śnieg miał spaść; wstałem dziś rano wcześniej - gość z TV mówił: w nocy śnieg ma spaść; ty pośpij z kwadrans jeszcze - po to wstałem, żebyś mogła spać. Są w handlu te gadgety, te odśnieżarki, czy jak je tam zwać; są te nowe gadgety, odśnieżarki, czy jak je tam zwać; z tym że warczą, niestety - szufla zgrzyta, ale przy tym możesz spać. 64 ALBA LODÓWKOWA skomponowana na drzwiach lodówki z namagnesowanych wyrazów wchodzących w skład zestawu "Magnetic Verse"TM, do nabycia w sklepach z. Upominkami 1 JESTEM JAK TA LODÓWKA TY JESTEŚ JAK TEN MAGNES TAK PRZYCIĄGASZ ŻE JESTEM GOTÓW SUNĄĆ DOKĄDKOLWIEK ZAPRAGNIESZ LEPSZA NIŻ MEDIUM WZROKIEM PRZESUWAJĄCE ŁYŻECZKĘ BO PRZEDMIOT TWEJ MAGII - PRZYZNAJMY- JEST JEDNAK CIĘŻSZY TROSZECZKĘ 2 JAK TA LODÓWKA JESTEM MRUCZĄCY NIEWYDARZONY ZADRAPANY W TRANSPORCIE Z MNIEJ WIDOCZNEJ NA SZCZĘŚCIE STRONY NIEPEWNY PO CO JESZCZE POTRZEBNY CI STARY RUPIEĆ ALE NADAL ZDOLNY CO CHWILA NA TWÓJ WIDOK Z PODZIWU SŁUPIEĆ 3 JESTEM JAK TA LODÓWKA ZACZYNA TO JUŻ BRZMIEĆ NUDNIE- W RAMIONA DRZWICZEK CIĘ BRAŁBYM O ŚWICIE O ZMIERZCHU W POŁUDNIE MOŻE TO I PRZECIWNE NATURZE ŻE CIĘŻKIE I DUŻE GRATY 1 CHCĄ BRAĆ CIĘ W OBJĘCIA ALE NIE MOJEJ NATURZE 4 MÓJ POMRUK OD CZASU DO CZASU KIEDY ŚPISZ JESZCZE NAD RANEM DAJE CI PEWNOŚĆ ŻE POZA OGÓLNYM ZDEZELOWANIEM LODÓWKA JEST WCIĄŻ SZEŚCIANEM ZAMKNIĘTEJ NA PRZESTRZAŁ BIELI KTÓREMU NIC BEZ TWEJ WIEDZY DO GÓRNEJ PÓŁKI NIE STRZELI 5 A ŻE W ŚRODKU ZIMNO? TO POZÓR MOŻESZ WIERZYC BO CAŁE LATA MAM PO SUFIT TYCH SZTUCZNYCH CHŁODÓW I NIC - NAWET NAJLŻEJSZY KATAR MOŻE Z ZEWNĄTRZ SZCZELNA NIEPAMIĘĆ KLOC CO NIGDY O NICZYM NIE WIE ALE W ŚRODKU MAM TORT ZE ŚWIECZKAMI (UPIECZONY -PRZYZNAJĘ - PRZEZ CIEBIE) 66 SERENADA, SZEPTANA DO UCHA PRZY WTÓRZE SZMERU KLIMATYZATORA Przez lat dwadzieścia dziewięć wiedziałaś wszystko; tylko jednego do dziś nie wiesz: jak mi się znudzić. Był to wyczyn jedyny w swoim rodzaju. Odkrycia inne - maczanie w sosie z soi chińskich pierożków, w kinie obejrzani "Wałkonie", pusta plaża (poligon) pod Mrzeżynem, gwałtownie szkarłatne i kolibrom, ich liberalnym flirtom, chętne kwiaty Hawajów, Guinness, Das wohltemperierte (tego słuchają w Raju: Arta Tatuma i Bacha), powieści Nabokowa, smak rzadkich przewag w szachach, herbata (nałogowa zależność), nawet mała maciejka czy hortensja - każda rzecz jakoś umiała wyrobić w sobie potencjał przyzwyczajenia. Czyli można, jeżeli się chce. Głupie rzeczy się nauczyły. A ty, taka bystra - nie. 67 PŁYNĄC NA SUTTON ISLAND Jak co roku, wydaje mi się niemożliwe, żeby czas mnie przekręcił naprawdę przez maszynkę dwunastu miesięcy, odkąd tu byłem ostatnio. Na szkliwie zatoki wzrok nie naciął na pamiątkę karbu, a jednak Northeast Harbor trwa w jeżących się jachtach i jarzących szybach zaparkowanych wozów. Łopot, sól, igliwie - bez zmian. Więc albo byłem tu wciąż, albo jakiś miejscowy rybak dorabia sobie tym, że specjalnie na nasz przyjazd, w przeddzień, pociąga każdy dach i maszt świeżą olejną farbą, albo sęk w tym, że coraz szybciej się starzeję. Tak, pewnie w tym - po prostu - jak sęk w desce siwego od słońca pomostu, przy którym stoi ten sam jacht "MARZENIE" co przed rokiem. Poznaję inne łodzie; każda "GRACJA", "PIĘKNOŚĆ" czy "GWIAZDA" wypina zeszłoroczną rufę - na mnie? ku mnie? - nie, nie z pogardą, raczej chcąc zrobić wrażenie szykiem nowego bocianiego gniazda. (Znów wspominam rysunek z "New Yorkera": jegomość, przechylony ufnie przez reling, precyzyjnie maluje na rufie "MÓJ PIERWSZY JACHT". Żelazna konsekwencja kotwicy pamięci, co roku wznoszącej się znajomą rdzą żartu, na złość lśniącym mosiądzom i chromom, z demokratycznie słonego półmroku wód zatoki!) Dopływa właśnie do przystani z kilkoma turystami znajomy tramwaj wodny, łódź KRÓLOWA MÓRZ, wbrew nazwie bliższa raczej typowi uroku, jaki roztacza brzuchaty i stary bosman, od dawna już widziany tylko w knajpach w swej koszulce w paski. Wrzucając, jak co roku, bagaże na płaski dach kutra, korzystamy może więcej z pomocy dwóch młodych drągali z obsługi, ale wszystko inne jest, jakie było: nie zdążyły wyschnąć na drewnie ławki ślady tamtej fali (pamiętasz, jak rok temu zbryzgała nas pianą?); tę samą nakrapianą parę dalmatyńczyków wprowadza na pokład (lub jest przez nie wciągana) podobna do Ali McGraw starszawa brunetka; z tą samą mocą uderza mokra bryza i to, że wszyscy się mylą: że można samą siłą kochania, jak wyspę wśród morza, uchować coś przed zmianą. 70 SPIS TREŚCI Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta / 9 I Implozja / 13 Chirurgiczna precyzja / 16 Tenorzy / 20 Hi-Fi / 21 Łzy w kinie / 23 Kasety / 24 Rozmowa 1990 / 25 "Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest" / 26 II Debiutant w procederze / 31 Tekst do wygrawerowania na nierdzewnej bransoletce, noszonej stale na przegubie na wypadek nagłego zaniku pamięci / 32 Nowe zarazy / 33 Chęci / 55 Dialog Duszy i Ciała / 37 Problem nadawcy / 43 Bist Du bei mir / 44 III Altana / 49 Poręcz / 50 Od Knasta / 57 Za szkłem / 53 Czas tak cierpliwie znosi / 55 Powiedz, że wkrótce / 56 IV Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził / 59 PIOSENKI, NIE ŚPIEWANE ŻONIE: Madrygał probabilistyczny / 60 Aria: Awaria / 62 Blues przy odgarnianiu śniegu ze ścieżki przed domem / 64 Alba lodówkowa / 65 Serenada szeptana do ucha przy wtórze szmeru klimatyzatora / 67 Płynąc na Sutton Island / 69