Małgorzata Musierowicz Córka Robrojka Wydawnictwo Akapit Press, Poznan 1996 r. Piątek, 12 lipca 1996 1. O zachodzie, gorejąc w słońcu jak pomarańcza, nadjechał tramwaj numer 9 - egzemplarz niemłody, lecz mocno wymalowany - i znieruchomiał ze zgrzytem na przystanku przy Alei Wielkopolskiej. Wysiadła jedna tylko osoba: niewysoka, krągła dziewuszka w szortach i podkoszulku. Jej ramiona obciążał spory plecak, lecz mimo to poruszała się sprężyście i żwawo. Ledwie zeskoczyła ze stopni, już dopadło ją słońce: zalśniło w jej jasnej grzywce jak w kawałku srebra i dwoma długimi błyskami odbiło się w czarnych kółeczkach okularów. Wieczór był pogodny, lecz nie upalny. Wiał mocny wiatr. Poznańska dzielnica Sołacz wyglądała o tej porze dnia jak dekoracja do filmowej baśni - a to dzięki szpalerowi olbrzymich kasztanów, które wytyczały kilometrową przynajmniej promenadę. Potężne korony splatały się ze sobą, tworząc szczelne sklepienie tego szumiącego tunelu, u wylotu którego płonął zachód. Po obu stronach fantastycznego dwuszeregu biegły wąskie jezdnie, a za chodnikami zieleń skrywała stare wille, cofnięte w głąb ogrodów. Zza płotów, siatek i parkanów kipiały fontanny róż w pełni kwitnienia, na grządkach tańczyły floksy, aksamitki i liliowce. Wysokie kępy ostróżek, podobne do eksplozji błękitu o wszelkich możliwych odcieniach, skłaniały się zgodnie z podmuchami wiatru, a zwisające z okien i balkonów surfinie - ostatni krzyk mody - powiewały różowymi i fioletowymi fe-stonami kwiatów. Tramwaj stęknął jak stary hipochondryk i ruszył z charakterystycznym, narastającym wyciem, unosząc w dal kuszący wizerunek szamponu przeciwłupieżowego, skąpanego w oceanie pienistych banieczek. Tymczasem dziewczyna z plecakiem przebiegła bez namysłu podwójne torowisko pomiędzy promenadą a jezdnią. Ponieważ żwawe istoty z plecakami z zasady nie oglądają się trwożliwie na boki - momentalnie nastąpiła kolizja, dobrze, że nie z tramwajem. Dziewczę wpadło zaledwie na zdezelowany wózek spacerowy w kolorze musztardy. W pojeździe tym rozpierał się półtoraroczny jegomość o marsowej minie, policzkach jak jabłuszka i przyjemnej nadwadze; podróżował on przez światłocienie Alei, popychany ofiarnie przez rudowłosą, rozgadaną matkę. Wózek zachwiał się gwałtownie, lecz nie przewrócił. Dziewczyna z plecakiem - stwierdziwszy ten stan rzeczy jednym spojrzeniem - uniosła dłoń w pojednawczym geście i pognała dalej, na ukos przez jezdnię. Przystanęła dopiero przed furtką z błyszczącym numerkiem, osadzoną w kamiennym murze, i tu zapatrzyła się w gęstwinę pnącej róży, która oplatała arkadę furtki. Róże miały niespotykany kolor mocnej herbaty, kwitły obficie i słodko pachniały. Dziewczyna była tak zainteresowana, że aż zdjęła okulary słoneczne i na czas dłuższy oddała się kontemplacji tego cudu natury. Wreszcie chwyciła za górną krawędź wysokich drzwiczek, wspięła się na palce i ciekawie zajrzała w głąb ogrodu. Ruchy jej były pełne energii i wdzięku zarazem, ale też wydawały się przepełnione świadomością celu - dzięki temu zapewne wywierała od razu tak mocne wrażenie. To nie była osoba niemrawa, banalna ani też nudna. Potwierdzałaby to i fryzura: dwa bardzo jasne warkocze splotła panienka tradycyjnie za uszami, natomiast trzeci, nieco tylko dłuższy od grzywki, okręcony czerwonym sznurowadłem, dyndał tuż przed jej lewym okiem. Co do oczu - były jasnobłękitne, szeroko rozstawione pod jasnymi brwiami, a patrzały spomiędzy rzęs - też jasnych - mocno i trzeźwo. W głębi ogrodu kryła się spora willa o stromym dachu i wysokim kominie. Spod tego dachu, jak spod ronda nowego kapelusza, dom podejrzliwie przyglądał się gościowi, wlepiając w niego katarakty okien. Nienowa (bo zbudowana na początku wieku) - willa była świeżo wyremontowana: pokrywał ją jasny tynk, a otaczały dwa symetryczne tarasy z marmuru i szerokie, gładkie stopnie ułożonew półkola. Wymieniono też wszystkie jej okna: były lśniąco białe przysłonięte aluminiowymi żaluzjami, idealne jak z katalogu budowlanego. Stary ogród za to wypełniały rośliny pamiętające czasy znacznie dawniejsze: rozłożyste drzewa owocowe za domem, wsparte o ciemne piony topoli i ogromne, przez lata bujnie rozrośnięte krzewy róż, pnących się po murach, płotach i podporach, po drabinkach, altankach i kratkach. I w dodatku wszystko to było wzorowo wypielęgnowane! - No, proszę - mruknęła z uznaniem dziewczyna o trzech warkoczach. 2. - No, proszę - rudowłosa matka obejrzała się za żywiołową istotą z plecakiem. - Ciekawam, do czego tak się spieszyła, że omal nie rozdeptała dzieciaka. Stoi teraz jak wmurowana i się gapi. Popatrz no, Józinku, zwróć no uwagę na tę dzisiejszą młodzież. Ale Józinek - ryży zabijaka o zamglonych oczach i zawziętych usteczkach jak maliny - nawet nie spojrzał za wskazanym mu egzemplarzem dzisiejszej młodzieży. Był bardzo zajęty: wychylając się w bok usiłował złapać czerwony płatek róży, przyklejony do kółka i ukazujący się rytmicznie w polu widzenia. - Nie chybocz się - zwróciła mu uwagę matka. - Przez calutką drogę nic tylko byś się chybotał i chybotał. A wózek nasz służył jeszcze ciotce Patrycji, jak była w twoim wieku, że już nie wspomnę o kolejnym użytkowniku, Ignacym Grzegorzu. Oj, stracisz ty kiedyś równowagę i rymniesz na dziób! O, popatrz, jak zabrudziłeś rączkę. Wybaczam ci tylko dlatego, że każdy może zgłupieć od tego nagłego wybuchu lata. A już myślałam, że zima stulecia przeciągnie się z czerwca na lipiec. Ciekawe, czemu tak się nagle odmieniło. To jest niepokojące. Ciesz się latem, Józinku, ciesz, gdyż bynajmniej nie wiadomo, jak długo jeszcze przyroda będzie funkcjonować normalnie. Nie chcę roztaczać przed twymi młodymi oczami katastroficznych wizji, lecz powinieneś może wiedzieć przynajmniej tyle, że istnieje teoria, w myśl której pokolenie twych wnuków znać ..g drzewa jedynie z obrazków. Nazwiesz mnie pesymistką? - lecz ^ 7vi?mv w świecie dość znacznie zapaskudzonym, a atmosfera 7w3,z< Łw "y J J . •» /« z się pogarsza, co - nie uwierzysz - ma wiele wspólnego lodówkami oraz banalnym dezodorantem. Ha' Nie wiem, dlaczego ja do ciebie tyle mówię, skoro ty i tak nic nie rozumiesz. Ale z drugiej strony - kto cię tam wie. Gabńela bez przerwy gadała z Ignacym Grzegorzem, dosłownie od chwili tego narodzin, i zawsze twierdziła, że on rozumie każde słowo. Trzeba przyznać, że jej metoda przyniosła efekty, i to spektakularne. A my nie pozwolimy kuzynowi się prześcignąć, prawda, dziecino? - eiże dlaczego się uśmiechasz z bolesnym powątpiewaniem? W tej chwili' dzieląca was różnica jedenastu miesięcy gra bez wątpienia na twoją niekorzyść i może ci się nawet wydawać przepaścią nie do przeskoczenia. Jednakże - uwierz mi - za kilkanaście lat to będzie fraszka. A! - widzę ostry błysk w twym oku. To głód wiedzy. Interesuje cię zapewne, co to jest fraszka? Już mówię. Jest to krótki, Józinku, wierszyk, najczęściej żartobliwy, oparty na anegdocie lub dowcipnym koncepcie. Kiedy dorośniesz, mój synu, dowiesz się zapewne w szkole (o ile szkoła, jako instytucja, oprze się powszechnej entropii), że termin "fraszka" wprowadził do polszczyzny Jan Kochanowski, zaczerpnąwszy go z języka włoskiego. Z pewnością pokochasz Jana Kochanowskiego, gdyż jest on ulubionym poetą twego dziadka Ignacego, ten zaś ma niebywałą moc perswazji, jeśli idzie o ulubionych poetów, tudzież myślicieli. To samo zresztą dotyczy wielkich postaci historycznych, zwłaszcza ze świata antyku. No, ale cóż ja tak gadam i gadam i nie daję ci dojść do słowa. To chyba dlatego, że przeraża mnie ogrom wiedzy, którą będę musiała wtłoczyć do twej niewinnej głowiny. Nie mam pojęcia, jak ja to zrobię. A jak to zrobiła moja matka? Muszę się nad tym zastanowić. Lecz dość monologu. Baczność, Józinku. Teraz powiedz ładnie: kochana mamusia. - Ko-ko- mam-ma - wykrztusił Józinek, wytrzeszczając oczka. - Brawo. A: "doktor medycyny" - powiesz czy nie? - Ne - zdecydował Józinek. - No, to nie. Trudno. Nie wymagajmy za wiele. Choć może dobrze by było, żebyś opanował przynajmniej słowo "doktor", zanim będziesz musiał się nauczyć słowa "habilitowany". Teraz powiedz: kochany tatuś. - Ko-ko- tiu-taś - rozpromienił się Józinek. - Bravissimo. Staraj się poszerzyć swój wokabularzyk, biedaku. Ignacy Grzegorz w twoim wieku mawiał już regularnie "Se-neka" i "Sulla", oraz "moja wielka baba". W tym ostatnim zwrocie jego babcia dopatrywała się naturalnie peanów na swoją cześć, choć, zapewniam cię, wyrażał on coś zupełnie innego. Trzymaj się teraz, bo będzie krawężnik. Zjeżdżamy na jezdnię twej macierzystej ulicy Roosevelta. Już prawie jesteśmy w dom-ciu. Co nie znaczy, oczywiście, że wolno ci wkładać łapsko w szprychy. Baczność, znów krawężnik. Moim zdaniem przebudowa skrzyżowania wpłynęła korzystnie na wysokość krawężników. Most Teatralny też przebudowali bardzo ładnie. Zabawnie jest pomyśleć, że - o ile nie będzie wojny lub trzęsienia ziemi - te oto piękne, stylizowane latarnie żeliwne oglądać będzie jeszcze twoje potomstwo. Myśl ta sprawia, że czuję się seniorką starego rodu oraz osobą dostojną. Miłe uczucie. No, dojechaliśmy. Oho! Ignacy Grzegorz tradycyjnie tkwi w oknie, ślina po brodzie mu ciecze. Nie, nie, mój mały, teraz nie pora na odwiedziny, nie wyrywaj się. Pomachaj kuzynowi rączką, niech nie myśli, żeś gbur. Taaa. Ładnie. Pa-pa, pa-pa. No. A teraz - do domciu, do naszej sutereny. Czy ja ci kiedykolwiek wyjaśniałam, co to suterena? Nie? To aż nie do wiary. Jeśli nie powiem ci od razu, zapomnę i nadal nie będziesz wiedział, gdzie mieszkasz. Oj, poczekaj no chwilę - jasny gwint, przecież ja nie wzięłam torebki i znów nie mam klucza od bramy i będę musiała użyć domofonu, czego twój ojciec bardzo nie lubi, gdy pracuje lub drzemie, a zwłaszcza, gdy jedno i drugie. Twój rodzic twierdzi, że utwór "Fur Elise" Ludwika van Beethovena, wygrywany na elektronicznym piszczku, jest bluźnierczą ohydą. Co do mnie - uważam, że te diabelskie domofony zakłada się teraz tak powszechnie ku utrapieniu kobiet myślących (a więc roztargnionych). Że już nawet nie wspomnę o tym, jak dramatycznie wpływa to na podstawowe więzi międzyludzkie... o, jest klucz! - w kieszeni. Uffff. Górą nasi, Józinku. Idziemy na kolację. 103. Trzeba było trzy razy nacisnąć guzik domofonu (błyszczał na bliczce z boku kamiennego słupka, w którym osadzona była furtka) zanim w panoramicznym oknie parteru pojawiła się jakaś nostać.' Ktoś wysoki zamajaczył przez chwilę za szybą - niepropor-'onalnie chudy i dziwaczny, odziany w jakieś luźne, orientalne szaty z których na cienkiej szyi wyrastała wielka, rozczochrana głowa. Dziewczyna z plecakiem stała spokojnie w słońcu, mrużąc oczy i spoglądając na dom. - Co tam? - huknęło nagle w głębi słupka. - Moje nazwisko: Rójek - dziewczyna zbliżyła twarz do mikrofonu. Głos miała niski i mocny, ton nawet nieco rozkazujący. - Czy mój tata... Terkot bzyczka przerwał jej w pół słowa. Pchnęła furtkę i przez tunel słodkiego zapachu poszła ścieżką z płaskich kamieni, na które z obu boków sypały się ogniste płatki róż. Furtka sama się za nią zatrzasnęła, zamek wydał cichy metaliczny szczęk. Słońce paliło. W oknie na parterze nie było już tej dziwacznej postaci. Żaluzja właśnie zjechała w dół. Za to u szczytu schodów stał, jak Sobieski na cokole, brzuchaty czterdziestolatek z czarnym wąsem. Ubrany w fioletowo-zielone bermudy, wsparty pod boki, minę miał władczą i zniecierpliwioną. - Pan Majchrzak? - spytała dziewczyna, stając na najwyższym stopniu marmurowych schodów. - Ta... - odparł cierpko. - A ty - Arabella, co? Matko, co za imię. - Jego lśniące czarne oczka miały wyraz krytyczny, gdy tak obrzucał gościa spojrzeniem od czubka głowy, poprzez opalone na różowo ramiona i pulchne nogi - nieco bledsze, lecz też nieźle przypieczone. - Twój tata mówił, że będziesz jutro. Ma tam jeszcze szereg spraw do dopracowania. - Podrapał się po brzuchu. Duży biały kot z czarną mordką i czarną łatką wokół oka przewinął się cicho wokół jego łydki i spojrzał przeciągle, z niechęcią, turkusowymi ślepiami. W głębi domu, w mroku hallu wyłożonego lśniącymi płytkami, widniała wielka klatka, w której furkotały jakieś ptaki. Nagle włączyła się z daleka pozytywka i wygrywała, jakby uderzeniami 11 szklanych kropel, powolną melodyjkę - tak powolną, że trudno ją było rozpoznać, choć wydawała się od wieków znajoma. - Mówić do ciebie: Arabella? - upewnił się z niesmakiem pan Majchrzak. - A, lepiej nie - odparła żywo dziewczyna. - To jak? Jak się w ogóle do ciebie zwracać? - Wszyscy mówią Bella. A tata - jeszcze inaczej. - No, Bella to bym nie powiedział, że pasuje - uznał dowcipny pan Majchrzak. - A tata jak mówi? Dziewczyna zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. - Zdrobniale - wyjaśniła krótko. - Zdrobniale! - przedrzeźniał ją pan Majchrzak. Nie usunął się z przejścia, choć dziewczyna postąpiła o krok dalej, gdy zapytał o jej imię, tak jakby się spodziewała, że teraz ma prawo już wejść na pokoje. - Tam, o, tam mieszkacie! - tknął palcem w lewo. - Tam, z boku, za tymi świerkami. Tata jest w domu. Idź do niego. - Odepchnął nogą kota i spokojnie zamknął dziewczynie drzwi przed nosem. 12Niespodziewanie coś otarło się o łydkę Belli. Jeszcze jeden kot - tym razem szary, pręgowany dachowiec - przemknął bokiem, nnuszczonym łebkiem. Wskoczył lekko na zewnętrzny parapet nanoramicznego okna parteru. Tam ułożył się we wdzięcznej pozie i zamknął oczy. Bella zeszła po marmurowych stopniach i już miała ruszyć ku świerkom, gdy poczuła na plecach, wyraźne jak ciepłe dotknięcie, czyjeś intensywne spojrzenie. Odwróciła się - i napotkała wzrok kota. Dziwne. Ale zaraz, chwileczkę! - listewki żaluzji poruszyły się, jakby ktoś, kto zerkał spomiędzy nich, przestraszył się nagle i cofnął rękę. Bella obejrzała się raz jeszcze, zawahała, po czym energicznie ruszyła przed siebie. 4. W tym pięknym starym ogrodzie róże panoszyły się dosłownie wszędzie - doskonale utrzymane, przycięte i okopane. Ścianę potężnych świerków poprzedzała półkolista bramka, po której pięła się obfita odmiana o romantycznym pokroju - całe kiście płaskich, różowych kwiatów o wiotkich łodyżkach. Po prawej, na starym murze z kamienia, dzielącym posesję od Alei, pięła się pachnąca mocno, ciemnoczerwona Fantazja, a na wprost, za świerkami, wielki krzew bladoróżowej New Dawn rozpościerał się na bocznej ścianie szarego budyneczku. Ten budyneczek stał w kącie ogrodu, tuż przy murze, dłuższym bokiem zwrócony do Alei Wielkopolskiej. Była to chyba szopka na narzędzia, czy może większa altana, ukryta w nieuczęszczanym punkcie ogrodu? - Nie! Z okna budyneczku dobiegało znajome pogwizdywanie i dziarski stukot młotka. Czyli - tata w akcji. Ojej. A więc to tu? To w tej koślawej budce mają odtąd mieszkać? Co za rozczarowanie. Wewnątrz, rozdzielone maleńkim korytarzykiem, były dwie klitki - każda o powierzchni nieco większej niż przedział kolejowy. Nawet 13 wymalowanie ścian śnieżnobiałą emulsją nie dodało wnętrzu przestrzeni. Człowiek ledwo mógł się obrócić w tej ciasnocie. Pracuś stał na taborecie w pokoiku po prawej i przybijał listwę pod niskim sufitem. Ubrany był w swoje odwieczne portki robocze i koszulkę bez rękawów. - Cześć, tata! - zawołała Bella, a on odwrócił się ku niej całym ciałem, tak że stołek pojechał mu spod stóp. Zeskoczył i zaraz już był przy córce, by ją klepać po ramieniu swoją wielką, twardą łapą i głośno cmokać w oba policzki. Łaskotał szorstkimi wąsami, pachniał terpentyną i lakierem do podłóg. - Bisiu! - wykrzykiwał. - Jesteś! Chyba mi schudłaś, co? Przyznaj się! Bella nie lubiła tego akurat sposobu podtrzymywania na duchu. Wiedziała dobrze, że ma skłonności do tycia i że musi z tym walczyć. To dlatego właśnie zapisała się na karate (niewiele to zresztą pomogło na tuszę, za to sporo - na pewność siebie). - A skąd, tato, utyłam dalsze półtora kilo. Babcia mnie tuczyła jak gęś - powiedziała. Tata odsunął ją, obejrzał z uwagą. - Ale co ty opowiadasz, dziecinko! - zaprotestował, urażony. - Wyglądasz super. I chyba nawet urosłaś! - Przez dwa tygodnie? - No, tak! Ho-ho, jeszcze trochę, a będziesz wyższa ode mnie! Tak jakby to miała być wielka sztuka, doprawdy. Mierzył metr sześćdziesiąt. Stał pośrodku pokoiku, niemal go wypełniając swoją barczystą, kwadratową postacią. Ręce założył na piersiach, dużą głowę pochylił naprzód i uśmiechał się poczciwie. Słońce obrysowało go morelową kreską i prześwietliło mu uszy na różowo. Wyglądał miło, ciepło i przytulnie. I odrobinę niepewnie. - Witaj w nowym domu - rzekł wreszcie pytająco. - Hm, hm - mruknęła Bella, tocząc wzrokiem wokół. Trzeba przyznać, że wyremontował wszystko na cacy - wnętrze budki wprost lśniło, a w powietrzu unosił się ostry zapach emalii, którą pociągnięto wszystkie listwy i drzwi. Korytarz pełen był jeszcze kartonów z książkami i rondlami, ale w drugim pokoiku czekało 14iuż na Bellę jej sosnowe łóżko, z ulubioną pościelą w różyczki. Tak. Co tu dużo gadać. Jednak dom był po prostu zawsze tam, gdzie był tata. Zadowolony nawet z tak oszczędnie wyrażonej pochwały, podszedł znów do niej, by zdjąć jej wreszcie plecak. Pochylał się troskliwie, jakby tylko czekał, by móc pospieszyć z pomocą. Cały on. Jego wieczna postawa. Ach, troskliwy, troskliwy. Już zapomniała przez te dwa tygodnie, jaki on potrafi być troskliwy. I wcale jej tego nie brakowało. - Ale się napracowałeś! - pochwaliła tatę, zdejmując szybko plecak ("Sama, sama!") i okręcając się wokół osi, by uniknąć kolejnego klepnięcia w ramię. - To musiała być ohydna rudera, sądząc po tym, jak wygląda z wierzchu. - Fakt. No, ale to był warunek Majchrzaka: remont kapitalny od podstaw. -Wiesz, tato... prawdę mówiąc, przez chwilę myślałam, że mieszkamy w tej pięknej willi... - Nie, Bisiu. Mieszkamy w domku ogrodnika. - Biedny to musiał być człowiek. - Tak jak my - mruknął ojciec, nasępiając brwi. - No, jazda, obmyj się troszkę po podróży i chodź do kuchni... - Ooo! A więc mamy i kuchnię? - ... zjesz coś, odpoczniesz. A od rana zaczniemy się urządzać. Zrobiłbym więcej, ale myślałem, że przyjedziesz jutro. - Urwałam się babci trochę wcześniej. A co, nie jesteś zadowolony? Tata spoważniał. - Nawet nie wiesz... - zaczął i urwał. Zamrugał szybko, po czym chrząknął, co zabrzmiało jak wystrzał z armaty. - Dobrze, że przyjechałaś - powiedział po chwili. - Nawet nie wiesz, to jest... no! Życie bez ciebie byłoby... Otóż właśnie! - czego Bella nie lubiła, to wkraczania na grząskie obszary sentymentów. Odsłanianie uczuć, wszelkie wzruszenia i czułości - to było zawsze kłopotliwe, bo przypominało słabość. I w dodatku - wymagało koniecznie odpowiedzi, najlepiej - głębokiej. A Bella zdecydowanie wolała szybki marsz naprzód niż posępne drążenie w głąb. Żartobliwie szturchnęła tatę w żołądek i wywinęła się spod jego ręki. 15 - Idę się myć - oznajmiła. Łazienka nie była większa od szafy z zasuwanymi drzwiami. Umywalka, jeszcze nie zamontowana, stała pod ścianą, woda bieżąca była tylko w kabinie z natryskiem, więc Bella wlazła do brodzika. Odświeżona, z wilgotną grzywką i warkoczami upiętymi na czubku głowy, przywdziała ojcowski szlafrok z froty i przeszła do kuchni (wystarczyło zrobić trzy kroki). W malutkim pomieszczeniu, białym jak jajko, mieściły się akurat dwa taborety, stolik i wisząca szafka. - Więc ja myślę, że to była jednak szopa na narzędzia - zawyrokowała, siadając przy stole. - Żaden ogrodnik nie chciałby tu mieszkać. Ale ciasno. Już też nie miałeś co wybrać. - Ano, nie miałem. Wziąłem co łaska - mruknął tata, krając szczypiorek. Siedział tyłem do okna, przez które widać było mur z różami. Biegnące nisko promienie słońca ozłacały od tyłu jego masywną głowę na mocnej szyi i pierwsze pasma siwizny na skroniach. - Za to ogród jest super - pocieszyła go Bella, której nagle zrobiło się żal ojca. W tym jego pochyleniu głowy, w tym ściągnięciu brwi, było coś, co chwytało za serce. - Jeszcze nigdy nie widziałam tylu róż w jednym miejscu. Pamiętasz, oczywiście, że róże to moje ulubione kwiaty? - Jeszcze by nie. - I ładna jest ta dzielnica. - To przecież Sołacz! - ożywił się ojciec. - Najładniejsza dzielnica w Poznaniu. Chociaż i moja Wilda jest piękna. Urodziłem się na Wildzie, wiesz? I tyle lat tam mieszkałem, i do Liceum Poligraficznego też na Wildzie chodziłem. Ale... Sołacz to była dzielnica na eleganckie spacery z pannami. Co ja tu się nasiedziałem, na tych Alejach, pod księżycem... - rozmarzył się nagle. - Z pannami? - chciała wiedzieć Bella. - No, właściwie... z jedną panną - tu ojciec, ku zdziwieniu Belli, zawstydził się nagle, zaczerwienił po uszy. Przyjrzała mu się podejrzliwie, a on przechwycił jej spojrzenie. - Ale z twoją mamą też tu przychodziłem - dodał uspokajająco. -' Tylko że potem. - Po czym? - spytała szybko Bella. - Co: po czym? 16- No dobra, mniejsza z tym - mruknęła. - Mówiliśmy o Sołaczu. - Tak o Sołaczu. No - Sołacz to jest Sołacz. I już. Więc co z teeo że mieszkamy w szopce na narzędzia. Cieszmy się, że mamy dach nad głową i to właściwie za darmo. Majchrzak ustalił, że w zamian za remont możemy tu mieszkać przez cały rok, nie płacąc grosza. To nas ratuje. Jesteśmy bez forsy. - Przecież wiem - westchnęła Bella. - Wszystkiego jeszcze nie wiesz. Nie mamy forsy wcale. - Wcale?! - Gotówki na trzy miesiące życia. I nic więcej. Wspólnik naciął mnie jeszcze gorzej, niż myślałem, Bisiu. To dlatego musiałem sprzedać nie tylko dom, ale i samochód. Żeby spłacić długi. - No, ładnie! Dałeś się, jak zwykle, zrobić, tato! - Przecież to był przyjaciel... - tu ojciec urwał i znów się oblał rumieńcem, aż po same czoło, do nasady gęstej, sztywnej czupryny. Nie doszedł jeszcze trzydziestu pięciu lat, a już zaczął siwieć. Tylko gęste brwi miał po dawnemu rudawe, i te swoje wąsiska. - Ja też się rumienię, kiedy mi wstyd za kogoś - stwierdziła Bella. - Ale raczej ze złości. - Nie słuchasz, co mówię. - Ciekawe, czy pod innymi względami też jestem do ciebie podobna. - Masz być sobą, Bisiu. Nie chcę, żebyś była podobna do mnie. - Będę sobą, możesz być pewny. Nie pozwolę nikomu tak się oszukać. Tato, przepraszam, że ci to powiem: to ty zawiniłeś. Dlaczego zawsze ufasz każdemu bez zastanowienia? Dlaczego nie walczysz o swoje? Dlaczego pozwoliłeś tak bezwstydnie się nabrać? Trzeba było od początku patrzeć mu na ręce. Ojciec, który dotąd słuchał jej ze spuszczoną głową, teraz surowo spojrzał jasnymi, dobrymi oczami. - Gdybym miał podejrzewać przyjaciół na zapas, wolałbym nie żyć - powiedział. - A teraz dość już tego. Zjedz kolację - spojrzał łagodniej. - No, jedz, jedz. Patrz, jakie ładne kanapki tata ci zrobił. Z kiełbaską, z pomidorem. Aha, wiesz co? Twoja nowa szkoła jest całkiem niedaleko. Dwa przystanki tramwajem albo miły spacerek. Świetne liceum. Imienia Żeromskiego. 17 - I co, bez niczego mnie przyjęli? - A dlaczego mieliby nie przyjmować? Świadectwo ukończenia pierwszej klasy przedstawiłem. Wierzyć nie chcieli, że masz same piątki... - I szóstkę z matmy! - Tak, i szóstkę. Wyjaśniłem im wszystkie okoliczności... - A co takiego im powiedziałeś? - No, co mogłem powiedzieć. Prawdę. Że miałem w Łodzi firmę, ale już nie mam, bo splajtowałem. I że pracuję w Poznaniu, więc tu będziemy mieszkać. - Tato, ale ja nie wiem jeszcze, co to za praca. - No, u Majchrzaka przecież. W drukarni. Wiesz, że to jest mój starszy kolega jeszcze z liceum. Założył własny zakład - supernowoczesny, maszyny prosto z Niemiec. Bajka. Przyjął mnie od razu. Ale z dziwną miną. - Dlaczego? - No, wiesz... słyszał, że mi świetnie idzie z tą firmą. - Aha. I co? Trudno było się przyznać, że nie tak znów świetnie? Chwila ciszy. - Honor bolał - rzekł ojciec niby to żartem, ale markotnie i spojrzał na córkę z przepraszającą miną. Chrząknął. Mocno splótł szerokie, duże dłonie. Bellę opanowało współczucie, przemieszane dziwnie z gniewem. - Wspornika powinien boleć, a nie ciebie! - rzekła ostro. - Ześwinił się nieludzko. A ty go tak lubiłeś! Ojciec milczał, wciąż patrząc w swoje splecione palce. Wreszcie przeniósł wzrok za okno. Wiatr huśtał tam czerwone główki róż. Bella przyglądała się twarzy swego ojca - tej zdrowej, czerstwej twarzy, zbudowanej z mocnych płaszczyzn i energicznych linii. Bystre, siwe oczy taty kryły się pod lekko nawisłymi brwiami, podbródek był kwadratowy i uparty, a linijka ust, przesłoniętych wąsem, miała zwykle wyraz stanowczości i dobrego humoru. Dzisiaj Bella odnalazła na tej twarzy bezradność i smutek. Miała męczące uczucie, że ojciec sprawia jej zawód. Byli sobie tak bliscy, że odbierała jego porażkę jako swoją, jego zakłopotanie powodowało jej wstyd, a jego brak radości powodował 18-yg, zupełny zamęt. Przecież Zawsze był taki pogodny, silny i spokojny. Zawstydziła się nagle i szybko położyła na ręce taty swoją dłoń - mniejszą, lecz też mocną i szeroką, z krótkimi, silnymi palcami o takich samych, śmiesznych jak u taty, paznokciach: kwadratowych, z białymi półksiężycami u nasady. Ten widok jakoś ją pokrzepił. - Ale przecież sobie poradzimy - powiedziała. Popatrzał na nią wreszcie, jego dalekie spojrzenie nabrało ostrości. Przykrył jej dłoń swoją ręką, uścisnął, aż zabolały ją palce. - A czy ktoś tutaj miał wątpliwości? - spytał. Znajome zmarszczki ułożyły się bezpiecznie na swoich miejscach, w tym samym, co zawsze, budzącym zaufanie uśmiechu. - Poradzimy sobie jak zwykle. Ty i ja, Bisiu. Ty i ja. Pamiętaj: tata czuwa. 5. Poszli spać grubo po północy. Najpierw długo jeszcze siedzieli w kuchni nad kolacją, a potem zebrało się im na gadanie. Tata opowiadał o swoich młodych latach w Poznaniu (skąpo, jak to on, ale Bella i tak wywnioskowała, że ta panna z ławeczki była zarazem jego szkolną koleżanką, że miała na imię Aniela, że jej oczy były czarne i że pociągał ją teatr). Kiedy skończył wspominać, chciał wiedzieć, jak było na wsi, u babci, więc Bella rozpoczęła swoją opowieść: babcia nie pozwalała jej pływać w rzece, bo obawiała się, że wnuczka z miejsca utonie, wcześnie kładła się spać, wyłączała telewizor przed każdym filmem, nie będącym kreskówką Disneya, na obiad wciąż były pyzy, kluski lub pierogi, i co dzień pyszne ciasto na podwieczorek, a gimnastyki uprawiać też nie było wolno, bo można sobie od tego oberwać wątrobę. Babcia nawet słyszeć nie chciała o tym, że Bella musi schudnąć. Ponadto można z nią było rozmawiać tylko o tym, co porabia jej ukochany zięć Robercik, a że Bella otrzymała od taty wyraźny zakaz ujawniania spraw przykrych, związanych tak czy inaczej z plajtą firmy poligraficznej, więc też nie bardzo wiedziała, co opowiadać. Rozmowa się nie kleiła i w końcu babcia uznała, 19 że wnuczka się z nią nudzi. Z tego powodu zapraszała swoje przyjaciółki ze wsi i to było dopiero nudne. Towarzystwa zaś młodego raczej we wsi nie było, młodzieńcy pili piwo w sklepiku, a dziewczyny wiecznie się krzątały wokół gospodarstwa. W przerwach wszyscy oglądali telewizję. Słowem, wakacje pod gruszą wypadły raczej średnio, podsumowała Bella. Tak im minęły, zapijane kolejnymi herbatkami, dwie godziny. Wreszcie przeszli do pokoiku z sosnowym łóżkiem, gdyż Bella miała pomysł, by ustawić je pod oknem, co miało jej ułatwić wpatrywanie się w nocny firmament przed zaśnięciem, a następnie - oglądanie wschodu słońca. Przesunęli więc to łóżko, przewrócili stołek, narobili mnóstwo hałasu, zaczęli się wzajemnie uciszać, wreszcie Bella rozpakowała plecak i wydobyła piżamę oraz najróżniejsze kosmetyczne utensylia, a także swoje lektury podróżne - i wtedy okazało się, że koniecznie trzeba przydźwigać z korytarza bieliźniarkę. Kiedy ją wreszcie przytaszczyli, wpychając bokiem przez drzwi, przekonali się, że w izdebce zmieści się już tylko jedno krzesełko i nic więcej. Wielkie przemeblowanie malutkiej chatki zajęło im dalsze dwie godziny. Bella, wykąpana po raz drugi, dopiero koło północy znalazła się w łóżku, ale nowe mieszkanie było już w całości urządzone, wygodnie i ze smakiem, wszystkie meble stały na najlepszych dla siebie miejscach, ulubione drobiazgi roztaczały domowy urok, a fotografia młodej na zawsze mamy - dziewczyny ze srebrzystym fletem przy ustach - zdobiła ścianę obok łóżka. Może tata i był wzorowym pracusiem, ale ona, Bella, miała za to genialne pomysły na rozwiązanie prozaicznych problemów. Wyciągnęła się rozkosznie w chłodnej pościeli, zgasiła lampkę i zamknęła oczy w przekonaniu, że zaraz uśnie. Nic z tego! - było zimno jak diabli. Cienkie ściany nie chroniły przed chłodem nocy. Od uchylonego okna wiało, od podłogi ciągnęło (trzeba by tu chyba położyć izolację i grubą wykładzinę?). Pod drzwiami błyszczała smużka światła, cała podłoga poskrzypywała w nieustającym dialogu z cichymi stąpnięciami taty, brzękały sztućce i talerzyki, myte (och, co za pedant!) i ustawiane na suszarce. Potem znów za cienkim przepierzeniem odezwał się prysznic: łoskot kropel w brodziku przypominał nagłą ulewę, szumiała woda w rurach. Wreszcie światło 20 po zakupy - jak zwykle przed południem - gdy nagle z zewnat c ktoś zastukał do okna. Dziwnie jakoś ożywiony Mateusz, z połamanymi gałązkam- i listkami ligustru we włosach, miał jej coś do zakomunikowania-Przeszczep czeka koło wieży. - I wszystkiego najlepszego - dorzucił pospiesznie. - Dzięki - odrzekła Bella, trochę niezadowolona, trochę jednak pełna miłych, niejasnych oczekiwań. Mateusz podsycił te ostatnie robiąc tajemnicze miny i zataczając oczami, oraz, na koniec, wybuchając uszczęśliwionym chichotem. Więc poszła z nim jeszcze tylko po chleb, masło i mleko, potem zamknęła dom na trzy spusty - i ruszyli. Wędrując szumiącą Aleją Bella zastanawiała się, jak wypadnie ich dzisiejsze spotkanie. Po wszystkim, co wydarzyło się wczoraj, po tej absolutnie bezbronnej otwartości Przeszczepa, dziś będzie mu chyba trochę głupio. Zawsze tak bywa po zwierzeniach i po odkryciu wszystkich uczuć. Potem człowiek żałuje, wstydzi się swojej słabości, trochę się boi, co ten drugi zrobi z jego tajemnicą, a trochę się lęka, że osoba, która wysłuchiwała zwierzeń, w głębi duszy pogardza tym, komu musiała wycierać usmarkany nos. Ale ona już nie pogardzała Przeszczepem. (I trochę też zaczynała rozumieć, co miał na myśli tata, mówiąc o kąciku w duszy, do którego nikt nie powinien wchodzić). Przeszczep, rzecz jasna, miał zbyt mało wiary w siebie, żeby zachować się normalnie podczas dzisiejszego spotkania. Bella nie była zdziwiona, gdy, wchodząc na polankę, ujrzała go rozciągniętego w trawie u stóp wieży, z okularami słonecznymi na nosie. Wystawiał z poświęceniem twarz do słońca, które co jakiś czas wyskakiwało zza pędzących chmur i przez moment słało kilka promyków. Poza Przeszczepa miała oznaczać, że jest on człowiekiem całkowicie niezależnym, na luzie, i zupełnie innym, niż to się mogło komuś wczoraj wydawać. A tymczasem zdradzała, że biedak do tego stopnia boi się spojrzeć jej w oczy, że już woli narazić się na śmieszność i udawać, że się opala, w pochmurny dzień. 116Jesteśmy'. - zawołał Mateusz, lecz Przeszczep oczywiście ani drgnął. Podniósł tylko rękę. Niewiele myśląc, Bella przyklękła na trawie, zdjęła mu bez- renionialnie okulary i zajrzała w oczy, mówiąc: , Cześć, stary maniaku. A. on, leżąc spokojnie, uśmiechnął się, westchnął. - Róża z bursztynu - zauważył. - No! - prezent od taty - pochwaliła się Bella. przeszczep zerwał się gwałtownie i wbiegł do wnętrza wieży. - Najlepsze życzenia - powiedział, wynurzając się stamtąd po chwili i gestem przywołując Mateusza. - Mamy tu dla ciebie mały upominek urodzinowy. Znikli obaj znowu i pokazali się po chwili, taszcząc we dwóch przedziwną, a wielce szpetną konstrukcję. Jej głównym elementem były dwie plastykowe beczki, połączone deskami, poza tym składała się z dużej ilości styropianu i starego prześcieradła. - Dziękuję z całego serca - powiedziała Bella. - A można wiedzieć, co też to właściwie jest? - Jest to łódź żaglowa "Bella" - wyjaśnił dumnie Przeszczep. -1 artyści potrafią od czasu do czasu skonstruować coś do rzeczy. Te beczki pełnią rolę pływaków utrzymujących łódź na wodzie. Tu jest żagiel, który zaraz nasztramujemy. A to jest maszt - wskazał długą szklaną świetlówkę, osadzoną pionowo w styropianie i zaopatrzoną w bloczek z linką. - Ach, ach - rzekła Bella, z najwyższym trudem ukrywając, co myśli o artystach konstruujących od czasu do czasu coś do rzeczy, o ich pomysłach na prezenty urodzinowe oraz o technicznej jakości tychże. - Łódź żaglowa. Jak to wspaniale. Nigdy dotąd nie dostałam na urodziny łodzi żaglowej. - Tak też myślałem - przyznał skromnie Przeszczep. - Czy mam ją zabrać do domu? - Bella usiłowała zrozumieć, czego się po niej oczekuje. - Nie, nie, przynajmniej nie chwilowo. W planie jest wodowanie tej łodzi na stawie oraz sfilmowanie tego momentu. Popłyniesz sobie na niej w dal, a my będziemy kręcić. Możliwe nawet, że podstawimy 117 d krasnala na pokład. To będzie wyglądało upiornie. Piekn - w towarzystwie personifikaq'i ohydy. Rozumiesz - chodzi o kontrast - Ale, przepraszam najmocniej, mówiłeś przecież, Czarku 7 krasnala w tej chwili zrzucimy z wieży, bo jest pogoda zbliżona dn tamtej? - wtrącił z szacunkiem Mateusz. - Jakiego krasnala? - chciała wiedzieć Bella - Przecież już go rozbiliście? - Jest nowy krasnal - wyjaśnił niedbale Przeszczep. - Identyczny. Mateusz wytropi} ohydę w pewnym ogródku tej dzielnicy. Hi ni, potem... hę, hę... krasnalek miał kilka przygód... - Cha, cha. Kilka przygód... - włączył się przytwierdzające Mateusz i zarechotał serdecznie. - ... tak... no i teraz jest tu, z nami. Tak jest. Mateuszu, masz rację. Zdecydowanie powinniśmy sfilmować ten upadek, z dołu. Natychmiast przeszedł od słów do czynu. Poderwał się energicznie i rozchylił czarny worek, opinający postać, dotąd skromnie stojącą koło schodów. Oblicze krasnala, będącego zresztą w dużo lepszym stanie niż poprzednik, wychynęło na światło dzienne, obleśnie szczerząc zęby. Przeszczep przywdział teraz swoją małpią maskę oraz dwie pary rękawic, po czym, zarzuciwszy sobie wór z krasnalem na plecy, wydał stosowne polecenia swemu kamerzyście. Sprowadzały się one głównie do rad technicznych, lecz zakończone zostały czarnym żarcikiem: - Jak mi się zrzut nie uda, to sam skoczę - a ty kręć! Bella także otrzymała polecenie - na stronie: - Trzymaj smarkacza. Niech nie podchodzi zbyt blisko. Żebym mu nie przydzwonił tym krasnalem w główkę. Nadal w tym swoim makabrycznym humorku. Przeszczep skierował się ku schodom wieży. U ich podnóża odwrócił się i spojrzał na i- -< rt iig Pod małpią maską nie było widać nic, ale cała chuda, ' -^aczna sylwetka zdawała się coś wyrażać - namysł czy wahanie? krótko to jednak trwało. Cokolwiek tam Przeszczep sobie myślał, idąc postanowił dłużej nie zwlekać. Zdecydowanym ruchem podniósł "Q pomachał na pożegnanie i z workiem na plecach ruszył pod górę. Mateusz przygotował już kamerę i oboje z Bella stali teraz z uniesionymi głowami, oczekując pojawienia się krasnala na platformie. Dość szybko usłyszeli z góry hałas i szczęk - to Przeszczep osiągnął szczyt wieży i właśnie mocował się z gipsową ofiarą. Cicho jak gigantyczny gacek sfrunął z góry czarny worek, a potem na platformie pojawił się Przeszczep, niosący krasnala. Dopiero teraz, patrząc z dołu, Bella zrozumiała, jak wysoka jest ta wieża i jak niebezpieczną oraz głupią zabawę zaaprobowała. Zrobiło się jej straszno i ogarnął ją wstyd. Łaziła z nimi tam, wysoko! Pozwalała, by mały chłopiec narażał się na niebezpieczeństwo, a niezrównoważony wyrostek pełzał po zewnętrznej siatce wieży! - chyba jej rozum odjęło! A gdyby tak coś się stało?... - Uwaga, ekipa! - wrzasnął z góry wesoły głos Przeszczepa. - Odsunąć się! Zaraz zrzucam! - wychylał się z platformy tak nieostrożnie i tak daleko, że Belli serce podeszło do gardła, co ją doprowadziło do lekkich mdłości. - Mateusz, gotów? - Gotów! - zawrzasnął kamerzysta ze sprzętem przy oku. - Bella! - Co? - Odsuń małego na bezpieczną odległość. Mateusz! - Słucham? - Prowadzisz kamerą krasnala do chwili rozbicia. Potem znów przejście na mnie. Uwaga - start! Drobna z tej odległości figurka krasnala zachwiała się, popchnięta przez małpie łapy. Przez chwilę widowiskowo balansowała na krawędzi platformy, wreszcie straciła równowagę i spadła jak kamień, prosto w dół. Roztrzaskała się z hukiem u podstawy wieży. Mateusz, który wiernie Filmował cały lot i upadek, zdjął obiektyw ze szczątków i uniósł go z wolna, wedle rozkazu. Bella także spojrzała w górę. Przeszczep stał na samej krawędzi pomostu. 119 Na samym jej brzeżku! Bez trzymania! I właśnie, idiota, podniósł ręce do góry, jakby szykując się d" skoku z trampoliny. Złożył je nad głową i zawołał: - Uwaga! Start! Bella i Mateusz, w nagłym wspólnym lęku, wydali jeden, podwójny okrzyk. Czarna sylwetka na platformie stała przez długą, okropnie długą chwilę bez ruchu. Wreszcie Przeszczep opuścił ramiona odstąpił krok do tyłu, zdjął maskę i, wybuchnąwszy dzikim chichotem ni to radości, ni to triumfu, zrzucił ją w dół. Spadła z głośnym plaśnięciem tuż obok szczątków krasnala, a zaraz za nią nadleciały wszystkie cztery rękawice. Przeszczep najspokojniej przyglądał im się z góry, po czym, pogwizdując rozgłośnie, zszedł normalną drogą, to jest - po żelaznych schodach. - Ty durniu! Ty nieszczęsny półgłówku! - powitała go Bella, rzucając się ku niemu. Tak go nie znosiła, że aż walnęła go zaciśniętą pięścią w ramię. - Uch! I ty masz siedemnaście lat? Ty jesteś głupszy od Mateusza! - Dzięki - obraził się Mateusz. - No, i jak było? - spytał Przeszczep, wpatrując się łakomie w twarz Belli, jakby szukał na niej śladów po przeżytym z jego winy lęku. - Było nie-praw-do-po-do-bnie głupio. Co chciałeś udowodnić? - wycedziła Bella, opanowując się nieco na widok jego miny. - Że nie boisz się zlecieć? - Ja się naprawdę nie boję - prychnął. - No, to chyba jesteś nienormalny. Normalny człowiek się boi. - Jestem nienormalny. Od dawna to wiem - śmiał się Przeszczep, wciąż nie spuszczając z niej oka. - W ogóle - oświadczyła Bella - przestała mi się podobać ta zabawa z wieżą. Więcej już tu nie przyjdę, a i ty nie powinieneś. Zdałam sobie właśnie sprawę, że dla tych wygłupów narażałeś życie Mateusza. Może i naprawdę nie boisz się o siebie, ale obowiązuje cię odpowiedzialność za dziecko. - Jakie znów dziecko? - zainteresował się Mateusz. Był rozeźlony. 120 " Jestem odpowiedzialny! Jestem! - krzyknął Przeszczep z dziecin- oburzeniem. - Przez cały czas go chronię! Il-_ przez cały czas go narażasz! - huknęła Bella. - Po co komu i" ta wędrówka na wieżę? Film? Można żyć i bez filmu. - Sama - wiedziała, dlaczego nagle zaczęła krzyczeć. Może musiała jakoś "wladować strach, nagromadzony w chwili, gdy Przeszczep wahał się nad przepaścią. - Nie krzycz na mnie! - Przeszczep zacisnął pięści i zesztywniał. - Nie pozwalam ci! - Proszę bardzo, mogę nie krzyczeć - powiedziała twardo Bella. - Mateusz, chodź. Idziemy. - Ja zostaję - rzekł Mateusz, patrząc na nią z dużą dozą luytycyzmu. - Mężczyźni powinni trzymać się razem. - No, to trzymajcie się razem. Tylko - jak jeszcze raz wejdziesz na wieżę, to wszystko powiem twojej mamie! Już odchodziła, gdy dobiegł ją komentarz Mateusza: - O, kurczę, no dlaczego wszystkie baby są takie same? Posłyszała też straszny krzyk Przeszczepa: - Bella!!! Jego głos był tak dramatyczny, że odwróciła się błyskawicznie, z sercem w gardle. - A co z naszą łódką?! - zapytał Przeszczep. Co z łódką. Rzeczywiście. Co z tym tragicznym śmieciem, które ona (dziewczyna!), z tych samych materiałów, z użyciem tych samych narzędzi, zbudowałaby sto razy lepiej! - Czy powinnam ją zabrać do domu pod pachą? - spytała spokojnie. - Nie, no chyba może tu zostać. Ale - czy nie popływamy? - Nie popływamy. Boję się. - Ależ ona jest całkowicie bezpieczna! - wrzasnął rozżalony Mateusz. - Myśmy ją sto razy przetestowali! Pływa jak złoto! - Bardzo, bardzo stabilna i bezpieczna - pospieszył z zapewnieniem Przeszczep. - Może kiedy indziej - zbyła ich Bella, szykując się do odejścia. - Kiedy? Kiedy? - chcieli wiedzieć obaj naraz. - Czy jeszcze dziś? Bo to musi być w urodziny. 121 Bella się poddała. - No, dobrze, jeszcze dzisiaj - obiecała. (O czwartej tata ^rn • z pracy, powinna dać mu obiad i jeszcze upiec jakieś ciast01 urodzinowe...) - Może wieczorem? - zaproponowała. - A przedtem wpadnijcie na szarlotkę. Około szóstej. Jak urodziny, to urodziny 2. Do czwartej Bella uwinęła się ze wszystkim: szarlotka z jagodami zdążyła już nawet przestygnąć na tyle, by ją posypano cukrem - pudrem, zaś smakowity obiad (pomidorowa, klopsy mielone i szpinak z czosnkiem) czekał na tatę, świeży i ciepły. Oddając się czynnościom kulinarnym (niezbyt zresztą lubianym) Bella jednocześnie przemyśliwała nad sytuacją i usiłowała postawić jakąś miarodajną diagnozę. Sytuacja była taka, że tata wpadł, Jaki był jej stosunek do tego faktu? Negatywny. Dlaczego? W gruncie rzeczy miała przecież świadomość, że tata miałby pełne prawo się ożenić po raz drugi. Były, owszem, różne panie, mniej lub bardziej miłe, które w mniej lub bardziej niemiły sposób próbowały znaleźć sobie miejsce w życiu ojca (a więc i w jej życiu!). Ale to ani nie bolało, ani nie przeszkadzało jej żyć. Być może dlatego, że wiedziała, iż tata myśli przede wszystkim i zawsze - o niej. Na pewno nie uczyniłby niczego, co mogłoby zagrozić jej szczęściu. Nie wybrałby też sobie żony, która by się jej, Belli, wyraźnie nie podobała. Od pewnego czasu zresztą zagrożenie przestało w ogóle występować, bo tata był od rana do nocy wściekle zajęty swoją firmą poligraficzną; może to był powód, a może po prostu tata zraził się definitywnie do wszystkich matrymonialnych pomysłów po tym, jak jego siostra, czyli doda Agnieszka, zaczęła mu intensywnie swatać swoją gadatliwą, wylewną koleżankę z nosem jak ryjek i wilgotnymi rękami, tę, co to pięć razy na minutę mówiła "znaczy" i głosowała na Kwaśniewskiego ze względu na jego urodę. Doszło 122 Av do awantury między tatą a ciotką, w efekcie przestali się Sywać na dłużej. CZY gdyby tata - zastanawiała się - oznajmił, że teraz się chce •pnie (z Jakąś miłą, dobrą i rzeczową osobą) - ona, Bella, bardzo L się buntowała? Ależ skąd, no przecież nie byłaby taka wredna. Jeszcze kilka lat i pójdzie swoją drogą, a tata zostanie sam. Naprawdę, powinien mieć towarzyszkę życia. A może nawet i dzieci? Nie jest przecież ieszcze takim zgrzybiałym starcem. W gruncie rzeczy, są mężczyźni, którzy w jego wieku zaczynają dopiero myśleć, że warto by założyć rodzinę. Dobrze. Więc dlaczego jest taka wściekła, kiedy pomyśli, że to mogłaby być Aniela? Otóż właśnie nie wiadomo. Tata przyszedł o zwykłej porze, jak zwykle zmordowany, przybrudzony i małomówny. Długo się chlapał w łazience, wreszcie wyszedł - i trafił na Bellę, która, z urodzinową szarlotką na talerzu, ustawiła się przed drzwiami łazienki. Zaczęła od podziękowania za prezenty, a skończyła na zaproszeniu do stołu. Urodzinowy obiad bardzo tatę uszczęśliwił, głównie ze względu na jego ulubiony makaron kolanka, który zasilał zupę pomidorową. Wreszcie, przy herbacie, nastała chwila, gdy milczenie, początkowo naturalne i pełne zadowolonej sytości, przeciągnęło się zbyt długo. Tata, mianowicie, zamyślił się nagle i najwyraźniej odpłynął w inny wymiar. Bella najpierw niczego nie zauważyła, potem spojrzała raz i drugi na jego twarz i szkliste oczy, wreszcie spróbowała odczytać i rozszyfrować ten wyraz zadumy. Kiedy jej się zdało, że właśnie rozszyfrowała - uraza uderzyła jej do głowy. Czy teraz tak zawsze już będzie?! Czy wiecznie ta Klam-czucha, nawet nieobecna fizycznie, będzie z nimi siedziała przy tym stole? - O czym myślisz, tato? - spytała znienacka. - O Majchrzaku - padła natychmiast odpowiedź. - Ten facet mnie wkurza. - O - powiedziała zaskoczona Bella. - Czy być może? Twój stary kumpel i dobroczyńca? - Tak - odparł ojciec, lekkim uśmiechem kwitując jej iron, - Nic a nic nie przesadzam. On jest męczący. - A co ci zrobił? - Popełnia beznadziejne, głupie błędy zawodowe, a kiedy m,; się zwraca uwagę... e, zresztą, co go tam będę obgadywał. Ale faktem jest, że jak tak dalej pójdzie, to on się doigra. Ja mu kiedyś dołożę. Akurat, pomyślała Bella. - A masz też coś przeciwko juniorowi? - spytała. - Ja? Nie, skąd. A dlaczego? - Junior tu zaraz będzie, z jeszcze jednym zabawnym facecikiem. Na urodzinowej szarlotce. - A! - ucieszył się tata. - No, proszę. To już masz przyjaciół. - Można to i tak ująć. Dostałam od nich nawet przecudny dar. Ze styropianu. - Nie wierzę. Co można zrobić ze styropianu? - Ze styropianu, tato, można zrobić łódź żaglową. Dziś wieczorem będziemy ją wodować. Jestem z nimi umówiona w Parku Sołackim nad stawem. - Dobrze. Tam jest płytko. Nikt się nie utopi. - Skąd wiesz, że łódź jest do luftu? - roześmiała się Bella. - A jaka by miała być łódź ze styropianu? Zresztą, i tak wszystko widać z twojej miny. Czekaj no, czekaj. Jak ja będę kiedyś bogaty, to ci kupię łódź żaglową na urodziny. I to dopiero będzie łódź! 3. Był już szarawy, chłodny i wietrzny wieczór, kiedy Bella znalazła się w Parku Sołackim ze swymi urodzinowymi gośćmi. Byli oni ubrani niezwykle wytwornie, bo szli prosto z szarlotkowego przyjęcia u Belli. Obaj mieli na sobie garnitury, obaj też byli pod krawatem. Przyjęcie bardzo się udało. Tata na widok obu panów wpadł w doskonały humor i z upodobaniem wysłuchał opowieści o tym, jak zatrudniali krasnoludka numer dwa. Podrzucali go, mianowicie, do co piękniejszych ogrodów w dzielnicy Sołacz. Ustawiali potworka 124środku zadbanego klombu lub trawnika, przyczajali się z kamerą, '^stępnie Filmowali reakcje wytwornych właścicieli ogrodów. Mieli tego, Jak twierdzili, kupę uciechy oraz mnóstwo świetnego materiału filmowego. Opowieść rozpoczęta została przez Mateusza, lecz y, iej trakcie i Przeszczep nieco się ośmielił, wyszedł więc rychło początkowej fazy ciszy (plus westchnienia, zaciskanie krawata , wygładzanie kantów nienagannych spodni od Pierre'a Cardina). Tata wciąż się śmiał, tym swoim miłym, zaraźliwym śmiechem i zaraził wszystkich, a kiedy już nastroje były szampańskie, wyszedł i powrócił niebawem z pudełkiem lodów gruszkowych, nadzwyczajnie smacznych. - Twój tata jest w porządku - zapewniał ją teraz Mateusz, wędrując u jej boku alejką asfaltową. - Naprawdę gość jest w porządku, no już tak w porządku, że koniec świata. - Tak, on jest bardzo w porządku - dołączył Przeszczep. - Trzeba powiedzieć, że faktycznie. Jest w porządku. - Naprawdę miałem nadzieję, że pójdzie z nami - dorzucił Mateusz. - Słyszałaś, jak wypytywał o naszą łódź? Podobał mu się pomysł. Ale pytał też o wykonanie. Szkoda, że z nami nie poszedł. Jak myślisz, Bella, dlaczego on nie chciał z nami iść? - Musiał oddać komuś kurteczkę - dość ostro odrzekła Bella, która była w nieco gorszym humorze niż obaj chłopcy. Takie miłe było to przyjęcie! - Już, prawdę mówiąc, przestała się obawiać, że tata wyjdzie wieczorem. Bawił się z chłopakami tak świetnie, taki był odprężony i miły! - a jednak, kiedy tylko oni się poderwali, poderwał się i on, przeprosił, że nie skorzysta z ich zaproszenia, po czym się ulotnił wraz z reklamówką, zawierającą kurtkę z białego płótna. I tym samym zepsuł jej właściwie urodziny! Zaczęło mżyć. Doszli nad Stawek Sołacki, gdzie z powodu pogorszenia pogody nie było już żadnych spacerowiczów. Fakt ten został oceniony przez obu dżentelmenów jako nad wyraz korzystny. Byli, owszem, jacyś goście w restauracji Meńdian, ale raczej wewnątrz. Na tarasie szybko topniała liczba odważnych. Łódź czekała w krzakach, ukryta starannie za budynkiem szaletu. Schowano ją tak doskonale, że nie było jej widać z żadnego punktu 125 alejki. Jednakże świetny ten kamuflaż okazał się pewną przeszkol przy wydobywaniu ukrytego skarbu. Podczas energicznej szarpani ^ pękł w połowie maszt wykonany ze świetlówki. Szkło ułamało • i teraz ze styropianu sterczał tylko kikut, zakończony ostrym szpikulcem. Panowie zmartwili się, lecz na krótko. I tak nie zamierzali użyć żagla, tylko wioseł. Właśnie dziś je wykonali z dwu rozwidlonych gałęzi, owiniętych mocnymi woreczkami foliowymi (sposób Mac-Gyvera). Ponieśli łódź na brzeg zatoczki, w której zwykle karmiło się kaczki edredony i łabędzie. Zdjęli buty oraz spodnie, wleźli po kostki w wodę i umieścili łódź na powierzchni stawu. Teraz okazało się, że Bellę czekają dodatkowe niespodzianki i atrakcje. Pokład żaglowca ozdobiony został szesnastoma potężnymi gromnicami, ustawionymi symetrycznie - po cztery na każdym boku prostokątnego pokładu. Wieńce, uplecione z zielonych gałęzi oraz margerytek i róż, pokrywały każdy wolny centymetr burt, a nawet częściowo i pokład. Pośrodku umieszczono magnetofon na baterie, a całość unosiła się na wodzie lekko i statecznie. - Wsiadaj - szczodrze zaproponował Belli Przeszczep, lecz kiedy odmówiła, nie był specjalnie zmartwiony. Przeciwnie, dość ochoczo zdjął marynarkę i umieścił ją na parkowej ławce obok spodni. Następnie wskoczył na pokład i zaraz odbił od brzegu, wprawnie posługując się prowizorycznym wiosłem. - Mateusz, start! - zawołał ze środka stawu. Lekki wiatr załopotał przez chwilę w obwisłym żaglu z prześcieradła. Przeszczep zapalił wszystkie świece, włączył magnetofon i oto po lśniącej tafli wody, która wiernie odbijała szesnaście płomieni, poniósł się boski głos Pavarottiego, śpiewającego: "O, bella, bella..." Trzeba przyznać, że efekt nie był najgorszy, zwłaszcza że gęstniejący zmierzch zacierał wszelkie estetyczne niedoróbki łodzi, a uwydatniał tylko drżące płomyki, migotanie wody oraz girlandy białego kwiecia wśród zieleni. A kiedy jeszcze Przeszczep odpalił pierwsze fajerwerki -zrobiło się wręcz bajkowo. Mateusz kręcił bez wytchnienia: złocisty deszcz iskier, układających się jakby w choinkę, tryskał z papierowego $tożka, czerwone i zielone gwiazdy poleciały ze styropianu prosto 126iebo rozpryskując się nad stawem i mnożąc w jego powierzchni, ^h/nskie kota ze złotych gwiazd warczały po obu stronach beczek, nowbijane pionowo w pokład zimne ognie choinkowe pyliły obłokami drobnych gwiazdeczek. - A uważaj teraz! - wrzasnął ze środka stawu Przeszczep i napyliwszy się, przyłożył płomyk zapalniczki do wbitej w jedną beczek rakietki. Zasyczał lont, drobne iskierki widoczne były nawet z brzegu, gdzie siedziała jubilatka. I nagle - okropny huk rozdarł powietrze, gruchnął grzmot taki, jakby opodal wybuchła bomba. Obłok ognia trysnął z rakietki, lecz nie w górę, jak przewidziano, a na boki, poleciały kłęby dymu i łódź momentalnie stanęła dęba. - Aaa! - wrzasnął Przeszczep, wyczyniając dziwne łamańce i usiłując złapać równowagę oraz wyprostować łódź do poziomu. Pojękiwał i klął w dalszym ciągu, wkrótce też przywiosłował spiesznie do brzegu. - Bo te petardy... - wrzasnął Mateusz, lecz nie dokończył. Przeszczep wskakiwał właśnie do wody i holował łódź bliżej brzegu. Lewą ręką trzymał się za szyję w okolicy żuchwy. - Co się stało? - przerażona Bella już nawet go nie zwymyślała za spowodowanie tego strasznego wybuchu. Spod dłoni Przeszczepa lała się obficie krew, prawie czarna w zapadającym zmroku. - Nic, nic... głupstwo... to ta cholerna świetlówka, przejechała mi po szyi, jak wybuchło... - mamrotał Przeszczep, rzucając jej spojrzenie winowajcy, a tymczasem czarna kałuża pokryła już cały przód jego białej koszuli. Bella podprowadziła go alejką do latarni, kazała odjąć rękę od szyi. Głęboka rana cięta miała długość piętnastu centymetrów, zaczynała się za uchem, a kończyła prawie przy obojczyku. - Bella! - przeraził się Mateusz - Dlaczego to się tak leje? Te petardy... ' - ...nie wiem, nie wiem... czy tu jest tętnica? Tu, na szyi? -denerwowała się Bella. - A skąd mam wiedzieć - odburknął Przeszczep. - Nawet nie widzę, co mi się stało. - Gdzie jest najbliższy postój taksówek? - spytała Bella krótko. 127 - Nad Wierzbakiem. - Jazda - zakomenderowała Bella i ujęła pod ramię Przeszczen energicznie pociągając go za sobą. Już w połowie drogi do postoi' zaczął się jej słaniać. Ledwie go dowlokła do taksówki. 4. Nocny dyżur miał zupełnie inny szpital, ale portierka tego, do którego dojechali (bo był najbliżej) - szpitala imienia Raszei - szybko przestała ich wysyłać gdzie indziej. Przeszczep był tak obficie zlany krwią, że gdy go tylko zobaczyła, bez namysłu zadzwoniła na oddział chirurgiczny. na - Jest jeszcze doktor Kowalik? - krzyknęła. - Nie ma? A kto dzisiaj na dyżurze? A, bo tu jest taki jeden młody z nagłego wypadku. Krwawi jak świniak. Dawać? Dobra, dziękuję. Otworzyła drzwi, przyciskając bzyczek. - Jedźcie szybko na drugie piętro - powiedziała. - Winda jest tu, z boku. Zgłoście się do dyżurki pielęgniarek. I aż wychyliła się ze swej budki, gdy zobaczyła całość postaci pacjenta. Słaniając się, szedł on długim korytarzem, wsparty na ramieniu Belli. Spod jego zbroczonej krwią koszuli wizytowej, zdobnej w również zbroczony krwią jedwabny krawat, widać już było tylko gołe nogi, długie i pokraczne oraz - niekiedy - drobny fragment skąpych slipów. Półnagi pacjent szedł na bosaka, za to towarzyszący mu chłopiec wyróżniał się pełnym strojem wizytowym. Na chirurgii było już po nocnemu cicho, chorzy spali lub nocnemu i •DOlelciwali 771 ,i/'tm1^"."'i- -'--• ' ^ ----.-w*^^. .-i^iiu, ^uuizy spali IUD pojękiwali zza uchylonych drzwi sal, tu i ówdzie przemknęła staruszka w szlafroku lub, wlokąc nogi, przeczłapał w kapciach zgarbiony śledziennik o skrzywionym obliczu. Dyżurny lekarz - młody, opalony blondyn z wąsem - już ku nim szedł z dyżurki i aż gwizdnął na widok Przeszczepa. Nie pytając o dokumenty ani o szczegóły wypadku, wziął natychmiast chłopaka pod ramię i rzuciwszy do pozostałych delikwentów "Proszę tu poczekać!", zaprowadził pacjenta długim korytarzem do szklanych drzwi, z napisem SA T.A 7A- Tł-ł-T-' ^"ł /"»• -••-•» * - Bo te petardy - wypowiedział się wreszcie Mateusz - iryeba z szyjki butelki, rozumiesz? A on wbił patyk na fest i.e i jeszcze umocował! Pocisk, zamiast polecieć w niebo, gruchnął na boki. -. Jakie to teraz ma znaczenie? - zbyła go Bella. - Jakie znaczenie? - Tak może powiedzieć tylko baba. Zawsze trzeba określić przyczynę wypadku, żeby na drugi raz nie popełnić błędu. - Drogi Mateuszu - oświadczyła Bella dobitnie. - Zakarbuj to sobie na swoim pięknym nosie, przyjacielu: drugiego razu nie będzie! 5. - Jeszcze trochę głębiej, a byłoby po tętnicy - powiedział surowo młody lekarz, doprowadzając opatrzonego pacjenta do kącika pod fikusem, gdzie w dwóch fotelach siedzieli, bardzo już znudzeni, Bella i Mateusz. - Założyłem jedenaście szwów, za tydzień musi tu przyjść, to mu szwy wyjmiemy. - Przeszczep, oklejony plastrem, spod którego wystawał prostokąt gazy, zatoczył się w tym momencie, przy czym omal nie usiadł Belli na kolanach. Wstała więc i szybko go podtrzymała. Powieki opadły mu na wywrócone z lekka gałki oczne. - Dostał środek znieczulający i surowicę przeciwtężcową - ciągnął lekarz. - Odwieźcie go do domu. Niech idzie do łóżka, stracił sporo krwi. A na drugi raz bawcie się w co innego, nie w piratów. - Drugiego razu nie będzie - twardo oznajmiła Bella. Ujęła Przeszczepa mocno pod ramię. - Idziemy. Panie doktorze, serdecznie dziękuję w imieniu tego człowieka, bo on sam nie może. Bardzo to ładnie o panu świadczy, że go pan pozszywał, mimo że nie ma tu dziś ostrego dyżuru. - Cała przyjemność po mojej raczej strome - westchnął lekarz. - No, idźcie już, idźcie. Dostał receptę na środki przeciwbólowe, jakby było trzeba, niech jeszcze dziś zażyje. - To życzymy panu przyjemnego dyżuru i żadnych takich przypadków jak nasz. 129 - Był szczególny - rzekł lekarz, rzucając ostatnie spojrzenia całą malowniczą grupkę młodzieży. - Był zdecydowanie szczegółu Taksówką sprzed szpitala dojechali na Aleję Wielkopolską dn słownie w pięć minut. Mateusz pożegnał się i pobiegł do domu a Bella otworzyła furtkę Majchrzaków własnym kluczem i ^ prowadziła rannego pod drzwi jego mieszkania. Miała zamiar pozostawić go na pastwę rodziców, przewidując ich reakcję ~ Q( zadzwonić do drzwi i rzucić się do ucieczki. Ale kiedy już wysiedli z taksówki, zauważyła, że Przeszczep ledwie trzyma się na nogach a ustać o własnych siłach po prostu nie jest w stanie. Wtaszczywszy go więc po marmurowych schodach, zadzwoniła - i zebrała w sobie siły, by stawić czoło państwu Majchrzakom. Niestety, dopiero teraz naszła ją refleksja, że nie ma bladego pojęcia, co powiedzieć, gdy drzwi się otworzą. Otworzyły się dość szybko po dzwonku. W progu stanęła pani Majchrzakowa i na widok syna bez spodni i bez marynarki, w samej tylko zlanej posoką koszuli, sinego z zimna i oklejonego opatrunkiem na dość znacznej powierzchni - od razu krzyknęła. Był to krzyk tak szarpiący nerwy, że Przeszczep jęknął, wyrwany ze swego półomdlenia, zaś pan Majchrzak nadciągnął w trybie nagłym, jakby się spodziewał, że teraz oto przyłapie szajkę uzbrojonych włamywaczy, dybiących na jego ciężko zapracowane pieniądze. I na nim widok syna zrobił kolosalne wrażenie. - Co to ma być? - krzyknął. - Co się znowuż stało?! - Czarek miał wypadek, ale niegroźny - pospieszyła Bella z rzeczowym uspokojeniem. - Wracam z nim ze szpitala. Lekarz założył mu szwy, dał środek uspokajający i surowicę przeciwtężcową. Do zdjęcia szwów ma przyjść za tydzień - zameldowała, przekazując równocześnie słaniającego się Przeszczepa w ręce pana Majchrzaka. - A gdzie garnitur? - spostrzegła się pani Majchrzakowa. - Ty łajdaczko! To przez ciebie! - Zwróciła się teraz crescendo do męża: - Mówiłam! Mówiłam! Trzeba było ich tu w ogóle nie wpuszczać! Co za ludzie! Bez przerwy same kłopoty! Czarek! Natychmiast do siebie! A z tobą, z tobą, to my sobie jutro pogadamy! - to mówiąc zatrzasnęła Belli drzwi przed samym nosem, aż głuchy łoskot poszedł dookoła. 130 Bella wróciła do domu zdenerwowana, pełna niesmaku i - może gde wszystkim - współczucia dla nieszczęsnego Przeszczepa. Wyobrażała sobie, co teraz się rozgrywa w jego domu. Co do jej domu, był pusty. I to ją napełniło rozżaleniem. Tata powinien tu być! - w takiej chwili! I\[ie mówiąc o tym, że to wciąż jeszcze były jej urodziny. poczekała na niego do jedenastej, a potem, zbuntowana, poszła spać. Wtorek, 23 lipca l. Budzik dzisiaj nie dzwonił, bo w tym tygodniu Robert szedł do pracy na drugą zmianę. Ale i tak obudził się o zwykłej porze i potem nie mógł już zasnąć. Wstał, umył się i ogolił, poszedł po chleb, mleko i gazetę. Poczytał przy śniadaniu - ale, prawdę mówiąc, nie bardzo pamiętał, co przeczytał. Prawie godzinę przesiedział nad kubkiem mleka, przypominając sobie z uśmiechem cały wczorajszy wieczór u Borejków. Było mu tak dobrze, jakby wróciła młodość i dawne czasy. Siedzieli wszyscy w pokoju Natalii - ona, Gabrysia, Idą i Cesia Żak, śmiali się, śpiewali, wspominali i rozmawiali o najpoważniejszych sprawach świata. Tak wspaniale było stwierdzić, że w gruncie rzeczy żadne z nich się nie zmieniło, chociaż pozakładali 132 ndziny, zdobyli zawody, przeszli przez najróżniejsze kłopoty i dramaty! -, pouczenie spotkania zadzwonili wszyscy do profesora Dmuchaw-a on im doradził żartem, żeby reaktywowali grupę ESD, bo czasy znów robią się przykre. Stanęło na tym, że przy najbliższej -osobności skrzykną się całą dawną paczką i spotkają się na herbatce u profesora. Dziewiąta dziesięć. Bella jeszcze śpi? Robert zajrzał ostrożnie przez szparę w drzwiach, ale przekonawszy się, że mała tonie w poduszkach, oddychając miarowo i głęboko, pożałował jej i wycofał się do kuchni. Niech sobie jeszcze poleniuchuje. Sprzątnął ze stołu i już miał pójść do swego pokoju, żeby i tam wszystko poukładać, gdy zatrzymał go w miejscu łoskot otwieranych drzwi wejściowych. - Czy możemy wejść? - spytał ironicznie Majchrzak, który w ten właśnie bezceremonialny sposób wkroczył wraz z żoną w progi małego domku. Był dziwnie złowieszczy, sapał i zarazem wyniośle spoglądał spod nasępionych brwi, co było bez wątpienia trudnym zadaniem mimicznym. - Proszę - odparł zdumiony Robert, wycofując się przed naporem obojga małżonków aż do samej kuchni. Stanął wreszcie, opierając się o parapet, bo aż tam go zagonili. - I co mi, Robercie, powiesz? - spytał Majchrzak. Robert nie rozumiał nic zgoła. - A co byś chciał usłyszeć? - spytał, próbując się uśmiechnąć. - A jakie to bezczelne! A jeszcze się stawia! - krzyknęła pani Majchrzakowa, przejmując rolę chóru greckiego. - Cicho, proszę - burknął Majchrzak do żony. - I tak, Robercie? Nie masz mi nic do powiedzenia? Nawet marnego "przepraszam"? - Eee... chyba nie - nie mam za co cię przepraszać - odparł Robert dokonując w myśli szybkiego przeglądu swych ostatnich uczynków. - No, to już szczyty! - wybuchnął Majchrzak. - Jest naprawdę cały szereg spraw, za które masz przepraszać! Może na przykład za córkę byś przeprosił! Ładna wdzięczność. Ja ci tu z dobrego serca daję mieszkanie pilnować swojej córki, puszczasz ją wolno i potem lata po QO(~, jak już nie powiem kto... Nie dość, że nam bałamuci syna... - Słucha m?! - przemówił strasznym głosem Robert, którenn cała krew napłynęła właśnie do serca. Musiało tak być. bo zrobiło się nagle ciężkie jak kamień. Przed oczami ujrzał czarne plamy Z całych sił ścisnął brzeg stołu, ale niewiele to pomogło. - Spytaj się mojej żony! Bella przyszła w niedzielę wieczorem i siedzieli z Czarkiem po ciemku. Małżonkę coś tknęło, zajrzała do pokoju i znalazła ich razem na kanapie! - Tak było! - przyświadczyła pani Majchrzakowa. - A wczoraj? A wczoraj? Gdzie się z nim włóczyła po nocy, że wrócił w samej koszuli i z poderżniętym gardłem?! Trzasnęły drzwi i Bella stanęła w drzwiach kuchni, powiększając panujący w niej ścisk. Była ubrana w piżamę różową w biedronki, miała włosy rozczochrane, zaspane oczy i policzki jak dwa rumiane jabłka. - Tato, nie tak było... - usiłowała tłumaczyć. - Nie tak było? Nie tak było? Dokładnie tak było. I powiem ci jeszcze jedno, Robercie... - ciągnął Majchrzak, lecz Robert mu przerwał. - Nie, nie, nic już nie mów. Teraz chcę posłuchać, co powie Bella - ton jego był tak autorytatywny, że Majchrzak osłupiał i zamilkł. - ...wszystko inaczej - weszła w tę ciszę Bella, drżąc z oburzenia. - Siedzieliśmy, owszem, na kanapie, ale rozmawialiśmy o poważnych sprawach... - Phi! - prychnęła pani Majchrzakowa. - Widziałam, widziałam, jakie to były poważne sprawy... - A wczoraj były moje urodziny i Czarek z Mateuszem zrobili łódkę... - A tak, wiem o tym - wtrącił Robert krzepiąco.- Ze styropianu. - Jaka znów łódka? Z jakiego znowu styropianu? - odzyskał mowę Majchrzak. - Co to za kit tu jest wstawiany? - Łódź miała maszt ze świetlówki, która się stłukła i Czarek skaleczył się w szyję... - Kłamstwo! - krzyknęła pani Majchrzakowa, lecz mąż uciszył ją machnięciem ręki, po czym z wyszukaną ironią zwrócił się do BeUi; 134 ,- Bardzo ciekawe, bardzo. Bo Czarek powiedział nam co innego. trącaliście z dyskoteki, napadli was czterej faceci, przyłożyli mu AŻ do szyi i kazali zdjąć garnitur. - przepraszam, ale coś tu nie gra - rzekł Robert, z trudem ^yjąc nad sobą. Widział bezradną, zrozpaczoną buzię swojego dziecka - i ten widok sprawiał, że głos mu się rwał, a pięści same zaciskały. - Czarek wziął styropian ode mnie i sam mi o tej łódce opowiadał. Natomiast nic nie wiem o żadnej dyskotece. Prosto od nas poszli wczoraj we troje do parku, z tą łódką. - Znaczy się, ktoś tu kłamie, tak? - wrzasnął Majchrzak. - Może mi jeszcze powiesz, że to ja? Dość już mam tego, niech mnie cholera, w pracy mi się mądrzysz, jakbyś był nie wiem jaki wykształcony, w domu mi się, kurcze, stawiasz, a nigdzie nie masz racji! I jeszcze mi tu kłamiesz w żywe oczy! Mało mi syna nie zabiliście! Won mi stąd, wynocha, ale już!!! Ładujcie manatki i w trymiga, żebym was do południa nie widział, ciebie i tej małej lafiryndy! W tym momencie Robert całkowicie stracił kontrolę nad swoimi czynami. Jeszcze mu się to w życiu nie zdarzyło. Czarna plama! - nie pamiętał nic. Kiedy później omawiali to z Bella, udało się ustalić, że skoczył do Majchrzaka, wyrżnął go prawym sierpowym w szczękę tak, że tamten aż się położył na stole, a następnie go podniósł i - waląc po uszach, przy nieustającym lamencie pani Majchrzakowej - wystawił za drzwi. Wypchnąwszy też jego małżonkę, zamknął podobno drzwi na zasuwkę i, nie zwracając uwagi na dochodzące z zewnątrz klątwy i pogróżki, srogo rzekł do Belli: - Pakuj się. Ale już! 2. - Dziś, Józinku, pójdziemy sobie na spacerek wokół stawu, potem pojedziemy pod górę ulicą Kościelną i zahaczymy o Rynek Jeżycki, a wrócimy do domu okrężną drogą, przez Dąbrowskiego, bo trzeba jeszcze kupić chleb w tej małej piekarence po schodkach w dół. No, jak to nie wiesz w jakiej. Nie rób takiej miny, chłopcze. Byłeś już tam, przypomnij sobie. To ta na rogu Kochanowskiego, 135 tak, Jana Kochanowskiego, tego od fraszek, tuż obok baru tureckie? Sułtan Kebap, który założono w lokalu dawnego sklepu Sortv mundurowe MO. Piekarnia ta dawniej należała do PSS, Józinjo. lecz od pewnego czasu została sprywatyzowana i teraz zawsze jest' w niej gorący chleb oraz chrupiące bułeczki, i nigdy - przenigdy nie formują się w niej stuosobowe kolejki. Tak. Po zrobieniu tej tury odbierzemy jeszcze gazety w naszym kiosku i kupimy proszek do prania w wytwórni kołder, u tej pani na dole, no wiesz tej, co cię tak lubi i zawsze ci daje złote papierki do zabawy. Musiała założyć drogerię w jednej połowie wytwórni kołder, bo w nowej sytuacji rynkowej nie ma na kołdry aż takiego popytu, jak w czasach gdy wszystko było towarem deficytowym. Do domu powinniśmy dojść na dwunastą. Zjemy sobie wtedy małe co nieco i pójdziesz na górę, do babci. Niestety, będziesz miał odsiadkę do wieczora, chyba że któraś z ciotek zechce wyjść z tobą. Tata i ja pracujemy dziś w tym samym czasie. W związku z tym miałabym prośbę do ciebie: nie kłóć się z Ignacym Grzegorzem, no, choć raz. No, ja bardzo proszę. Potem się w rodzinie szerzy opowieści, że jesteś zabijaka i że wiecznie szukasz zaczepki. Bierz przykład z kuzyna: jaki on jest grzeczny. (Józeczku, nie wywalaj tak języka, bo ci już tak na zawsze zostanie i jak będziesz wyglądał, hę?). Wiesz, czekam z największą niecierpliwością chwili, gdy przemówisz pełnym zdaniem i wytłumaczysz mi nareszcie, jak to jest, gdy się człowiek urodził małym chłopczykiem. I dlaczego mali chłopcy muszą koniecznie bić innych małych chłopców, a jak wyrastają na dużych, to też muszą. Jak zapewne zauważyłeś, nie mam braci, a twój tata - nie wiem, czy o tym słyszałeś - jest w ogóle jedynakiem. Nie ma mi kto opowiedzieć o tych doznaniach wieku chłopięcego, kiedy to tuż obok plącze się osobnik (lub: osobnicy) tej samej płci, i jak to się dzieje, że w chłopcu powoduje to natychmiastowy przypływ agresji. Kiedy spotykają się małe dziewczynki, natychmiast zaczynają bawić się w dom lub w inną konstruktywną grę. Chłopcy nie. Chłopcy się leją. Nie wiem, czy słyszałeś kiedy o obyczajach lwów (wiesz, to duże zwierzę z fryzurą jak Tina Turner). Otóż lwy - samce są potwornie leniwe. Całymi dniami wygrzewają się tylko na słońcu sawanny, względnie żrą się między sobą o prymat w stadzie. 136Tymczasem małe lwiątka chcą jeść i kto musi urządzać polowania zebry lub antylopy gnu? - Oczywiście lwice. Zostawiają więc lwiątka pod opieką kilku starszych krewniaczek i ruszają na łowy. Od pierwszej do ostatniej chwili polowania, Józinku, lwice są doskonale zorganizowane i antylopa praktycznie nie ma szans. Dopadają zwierza, zabijają, wołają dzieci na kolację - i wtedy, jak myślisz, kto się pojawia? - Lew. Wszyscy, żeby nie wiem jak byli głodni, muszą usunąć się na bok, a on podchodzi i zżera większą część antylopy. Stąd właśnie, mój drogi, powiedzenie: "lwia część". Żony i dzieci dostają już tylko ochłapy i kości. Tak to natura urządziła i burzyć się przeciwko temu niepodobna. Wspominam o tym dlatego, żebyś wiedział: nie mam nawet żalu o to, że bez przerwy się bijecie z kuzynem. Chciałabym tylko zrozumieć, jak się człowiek wtedy czuje. Czy tak, jak lew, kiedy widzi innego lwa, stającego dumnie na kupie piasku i potrząsającego władczo grzywą, jakby mówił: "ja tu rządzę"? No, nic. Kiedyś się dowiem. Być może nawet już całkiem niedługo. Słucham? Czy dobrze rozumiem to znaczące chrząkanie? Aha. Tak. Chcesz banana. Dobra, kupimy banana. Tylko najpierw powiedz ładnie: banan. - Baba - rzekł Józinek. - Nie baba. Banan. Ba-nan. - Nanan. - Banan! - Nanan. - Niech tam. Co zrobię. To mi musi chwilowo wystarczyć. Mama kupi Józinkowi banana. - Nanana. - O, proszę cię bardzo. Zajadaj. I jedziemy dalej. No? I cóż to mój Józinek kochany zajada? Co to jest, to, w tej małej łapce? - Baba - rzekł Józinek zdecydowanie. - Chciałabym wiedzieć, jak to moja matka zrobiła. Żadna z nas nigdy nie miała problemów z gadaniem. Może to sprawa płci po prostu i tej lewej półkuli, podobno bardziej u kobiet rozwiniętej? Oho! - a oto i nasz ulubiony ogródek z krasnal... O! Co widzę. W ogródku brak krasnalka. Może to nie ten ogródek? Nie, wszystko w porządku. Ogródek jest, krasnalka brak. A z następnej furtki... 137 przebóg, co widzę, Józinku?! Robrojek z córką i walizami i ta i'ed bez biustu, w pozie Archanioła Gabriela, wypędzającego z rai pierwszych grzeszników! Przypomnij mi przy okazji, żebym p pokazała pewną bardzo przekonywającą reprodukcję... Ej, wiesz co? Chodźmy szybciej. Tam naprawdę dzieje się coś niedobrego. 3. Rzeczywiście, trzeba było mieć ich szczęście, żeby natknąć się na Idę z wózkiem właśnie w chwili, gdy pani Majchrzakowa robiła scenę na całą Aleję. Bella była purpurowa ze wstydu - tym bardziej że pani M. wypowiadała właśnie w sposób nieskrępowany całą serię znanych już zarzutów, a świadkiem zajścia był, niestety, mały Mateusz. (Biedak, też miał wypieki i co chwila zaczynał przedstawiać swoje świadectwo, dotyczące wydarzeń poprzedniego wieczoru, lecz nikt go nie słuchał). Mateusz przybył przez wiadomą sobie dziurę w płocie, wszedł przez wiadome sobie okno do kuchni i zastał Bellę oraz tatę przy domykaniu ostatniej walizki. Ledwie zdołali wymienić pierwsze komentarze - a już do drzwi łomotała pani Majchrzakowa, domagając się, by Rojkowie natychmiast opuścili jej domek, ponieważ za pół godziny przyjdzie klient, który chce wynająć w nim oba pokoje, i to oczywiście za pieniądze, nie tak jak niektórzy. Pan Majchrzak nie pokazał się tym razem z bliska, stał tylko na szczycie marmurowych schodów i z założonymi rękami pilnował sprawnego przebiegu eksmisji. - Po meble możesz przyjechać jutro! - zawołał z daleka, lecz tata udał, że nie słyszy. W ogóle - przez cały czas nic nie mówił, zaciskał tylko szczęki, aż mu zęby zgrzytały, a brwi miał tak ściągnięte, że prawie nie było spod nich widać oczu. Pani Majchrzakowa, wciąż wyciągając ramię zakończone palcem wskazującym, dopilnowała, by jej zbrodniczy lokatorzy przeszli na drugą stronę jezdni i wylądowali na żwirze Alei. Z miną osoby, która wypełniła co do joty wszystkie niemiłe obowiązki, zatrzasnęła teraz furtkę i znikła wśród róż. Bella i ojciec znaleźli się więc wprost na trasie Idy, której zielone oczka płonęły ciekawością. 138_ Co się stało? - spytała, dobiegając z wózkiem, lecz ani Bella "i tata nie mieli siły odpowiadać. Odpowiedział za to Mateusz. ' - Wyrzuciła ich - objaśnił. - Teraz nie mają gdzie mieszkać. -. Ależ na litość Boską! - krzyknęła Idą, podczas gdy jej synek "wdawał z siebie oburzone gulgotanie. - Co ona sobie myśli, ta nłastuga? Czy wam chociaż oddala pieniądze? | - Daj spokój, Idą - tata postawił na żwirze ciężką walizę i karton z książkami. - Nie każ mi o tym mówić. - Ona mi się od pierwszej chwili nie podobała - oznajmiła Idą, surowo potrząsając głową. - Klasyczny typ cyklotymiczny, plus jednak wrodzone chamstwo. Jazda, Józinku, zawracamy. Wybacz, że dziś nie będzie spacerku, a raczej będzie, ale bardzo krótki. Chodźcie ze mną. - Dokąd? - spytała Bella. - Ależ na Roosevelta 5, moja droga. Nie będziecie tak stali z walizkami na ulicy. Idziemy. Młody człowiek z nami? - To jest Mateusz, sąsiad - przedstawiła go Bella. - Niesie nasze książki. Tato, przecież my nawet nie zdążyliśmy ustawić książek na naszym regale. Czy wrócimy po regał? I po łóżko? - Chyba żartujesz - rzekł ojciec, zgrzytając zębami. - Nie wrócimy tu już nigdy. Niech sobie to wszystko zatrzymają. Nie chcę widzieć tych ludzi. A regał zrobię ci raz jeszcze. Jak już będziemy mieli swoje mieszkanie, Bisiu. Idą przyjrzała mu się z podziwem. - Ładnie to przyjmujesz, Robrojeczku - stwierdziła. - Chodźmy. Aha, młody człowieku. Czy wstydzisz się popychać wózek? Nie? To możesz załadować na niego tę pakę, a ja wezmę Józinka na barana. Daleko to ty z takim ładunkiem nie zajdziesz. 4. Pogoda, z rana jeszcze słoneczna, znów się popsuła - tak jak niemal codziennie tego zimnego lata. Przez całe przedpołudnie nadciągały ciężkie chmury, przeszedł deszcz, temperatura spadła i Natalia, która po wyjściu z Towarzystwa Przyjaciół Nauk znalazła 139 się na wietrznej ulicy, odziana tylko w cienką trykotową bluzec \, oraz powiewną indyjską spódnicę, posiniała w okamgnieniu i pokn/ł^ się gęsią skórką. a Pracowała w wydawnictwie TPN-u na pół etatu, a choć zaiec-' redakcyjne były ciekawe i zgodne z jej wykształceniem, nie zarobiiah tam nawet na dwa tygodnie życia. Toteż w domu, rzecz jasna czekał na nią stos korekt dla kilku innych wydawnictw i temu to faktowi Natalia przypisywała uczucie, które ją nękało od jakiejś godziny. Coś ją, mianowicie, wyraźnie ciągnęło na Roosevelta. Ledwie weszła do domu - od razu poczuła się miło. Było tu ciepło, pachniało obiadem, w korytarzu pod lustrem stał bukiet floksów - no i po prostu był to dom. Ale miłe uczucie, jakie ją ogarnęło, miało jeszcze inną przyczynę i dopiero, kiedy Natalia stanęła w progu kuchni, wiedziała, co to za przyczyna. Robrojek stał pod oknem, zakładając ręce na piersi, i z opuszczoną głową przyglądał się spode łba, jak Gabrysia wrzuca do garnka fasolkę szparagową. Poza tym w kuchni znajdowali się jeszcze dwaj siostrzeńcy Natalii - siedzieli przy stole i lepili coś z plasteliny, pilnowani czujnie przez babcię. I była też Bella - ta miła, spokojna dziewczyna, która dzisiaj właśnie wyglądała na mocno niespokojną. Wodziła oczami od ojca do Gabrieli, jakby czekała na jakiś werdykt. Natalii nikt nie zauważył, toteż natychmiast się wycofała i poszła do łazienki myć ręce, czesać się przed lustrem i pudrować piegi na nosie. Już za chwilę pojawiła się w kuchni znowu, tym razem zauważona przez wszystkich, bo powiedziała "dzień dobry" od progu. Robert spojrzał na nią spod okna. Pod światło nie było dobrze widać, lecz odniosła wrażenie, że jego uśmiech jest dzisiaj jakiś inny. Zdawało się jej, że Robrojek jest przygaszony, niespokojny i nawet gniewny, wyczuła też, że jej wejście przyprawiło go o dodatkową kontuzję. - Dzień dobry - odpowiedział. - O, jesteś - obejrzała się Gabrysia. - Bardzo głodna? Natalia pokręciła głową i sięgnęła tylko po jabłko. Cały kosz kremowych papierówek stał obok mamy, która obierała je małym nożykiem i dzieliła na ćwiartki. Jej zgrabne ręce poruszały się lekko 140 7vbko, cieniutka skórka spływała spod ostrza nieprzerwaną ' 'rai^ a brązowe pestki ze stukiem sypały się na talerz. Bel^' siedząca obok mamy, też miała nożyk w ręce, lecz ona Jin odmiany nie obierała niczego: tkwiła zapatrzona, z jabłkiem ^ drugiej dłoni. Natalia, wciąż milcząc, starała się wniknąć w znaczenie sceny, iaką zastała. Gabrysia już skończyła z fasolką i teraz przysiadła na szerokim parapecie obok Robrojka, takim samym jak on gestem zakładając ręce. Skrzyżowała długie nogi w dżinsach, po czym zdmuchnęła z oczu jasną grzywkę. - Dlaczego nie chcesz się zgodzić? - spytała, patrząc z bliska na Robrojka. - Wytłumacz mi. Bo na razie słyszę tylko twoje powszechnie znane, twarde "niet". Teraz Robrojek popadł w maksymalne zakłopotanie. Rzucił szybkie spojrzenie na Natalię, która zamarła, czując, że to właśnie jej obecność przeszkadza mu w udzieleniu odpowiedzi. Już wstawała, już chciała uciekać, gdy Gabrysia machnęła ku niej niecierpliwie ręką. j - Siedź, siedź - rzuciła. 3 Natalia usiadła. | - Stracił pracę i mieszkanie - wyjaśniła Gabrysia krótko, nie l wdając się w zbędne szczegóły. - Właśnie mu proponujemy, żeby | skorzystali oboje z pokoju dziewczynek - jest wolny aż do września. A on nie chce. Oczywiście - pomyślała Natalia. Gabrysia powinna wiedzieć, że nie można mu proponować takiej opieki. Choć, z drugiej strony -jak mogłaby mu nie zaproponować pomocy? - Dziękuję, ja to doceniam - powiedział w tej samej chwili Robert. - Dziękuję za to zaproszenie. Oczywiście nie mogę go przyjąć. Ja - w ogóle - jestem tu tylko dlatego (wyjaśniająco, w stronę Natalii), że mały Mateusz rozsypał książki po drodze. Zaczęło padać, Idą złapała taksówkę i przywiozła nas tutaj z całym majdanem. Nawet nie protestowałem - zaśmiał się krótko. - Dobrze się stało, bo przynajmniej mogłem trochę ochłonąć. Nie, Gabrysiu, ja już wiem, co zrobię. Znajdę sobie jakiś tani kąt, a Bella na ten miesiąc pojedzie na wieś, do babci. - Nie chcę! - powiedziała Bella. 141 - Pojedziesz, Bisiu, nie ma innej rady. - Jest! Mogę przecież zostać z tobą! - Nie - krótko i stanowczo rzekł Robert. - Ja będę szukar pracy. Nie chcę, żebyś na mnie czekała w jakimś motelu, sama przez tyle godzin. U babci będziesz bezpieczna. - Tato, no przecież nie jesteśmy w Chicago... - Nie ma mowy - rzekł Robert twardo. - Bisiu, bez scen, proszę - Tato. To nie są żadne sceny - powiedziała Bella, a Natalia w tej chwili zdała sobie sprawę, że oni są nie tylko fizycznie podobni do siebie - ojciec i córka - ale że nawet mówią tak samo: krótko i stanowczo. - Tato, zostaję - ciągnęła Bella. - Chcesz walczyć sam - w porządku. Ale ja chcę ci pomóc, i to też jest w porządku! O.K. - nie w motelu. Ale pozwól mi zostać tutaj. Ja chcę być blisko ciebie. - Dziecko ma zupełną rację - odezwała się zza stołu mama Natalii i Gabrieli. - No, widzisz - Gabrysia objęła ramieniem pochylone plecy Robrojka. - Dziecko wie lepiej. Jazda, staruszku. Zostaw nam chociaż Bellę. Robert zerknął pytająco na Natalię. Skinęła głową. - Dobrze - poddał się. - Niech i tak będzie. W gruncie rzeczy - no, krótko mówiąc - jestem wam wdzięczny. Z całego serca. Nigdzie nie byłoby jej lepiej. 5. Tak, ale to oznaczało rozstanie. Tata wyszedł wkrótce potem, w trakcie obiadowej krzątaniny. Powiedział, że wpadnie wieczorem i powie, co mu się udało zdziałać. Bella chciała iść z nim, ale oświadczył, że o wiele lepiej poluje się w pojedynkę. Pogłaskał ją po policzku i, kiedy odprowadziła go aż pod drzwi, odwrócił się jeszcze w progu. - Tak dla porządku chciałbym wiedzieć - zapytał. - Jak to było z tym wczorajszym wieczorem? 142- Oczywiście tak, jak mówiłam - odparła, patrząc na niego ^ wyrzutem. - Czarek nakłamał, tak? - Pewnie bał się przyznać, że zgubił garnitur - zaśmiała się Bella. - O11 8° z(^ przed wejściem do tej nieszczęsnej łódki, bo to był garnitur od Pierre'a Cardina. - Rany boskie. - No, właśnie. Nie mógł go przecież powalać. Tato, on jest biedny. Nawet mu nie mam za złe tego kłamstwa... - A ja mam - rzekł ojciec twardo. - Biedny - nie biedny, a postawił cię w głupiej sytuacji. - Nie chciał! Nie wiedział, że to tak głupio wypadnie. - Ale po co kłamał? - Myślałam o tym - uśmiechnęła się Bella. - Pewnie się obawiał, że w prawdę nikt nie uwierzy. No i miał rację. Nie uwierzyli! Tata zawahał się, spojrzał niepewnie. - Rozumiesz chyba - rzekł - że ja - no! - nie mogłem postąpić inaczej? - Tylko dać Majchrzakowi w dziób? - Uhm. Nie uważasz mnie teraz za chama? Brutala? Prymitywnego troglodytę? - No, może tylko trochę - roześmiała się Bella. Tacie wyraźnie ulżyło. - To cześć. Uszy do góry. Pamiętaj: tata czuwa. Nie zginiemy, mój Bisiu. - Wiem - powiedziała Bella. - Ty i ja, co? - Ty i ja. Poradzimy sobie. Bądź grzeczna, pomagaj tu w domu, staraj się nikomu nie sprawić kłopotu. Przyjdę wieczorem i w ogóle... jakoś to będzie. Rozstajemy się na krótko. - Jasne - powiedziała Bella. I klepnęła tatę w plecy. Kiedy zamknęła za nim drzwi, chciało jej się płakać, całkiem tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy ją zostawił na letnich koloniach, nad morzem. Ale zaraz wróciła do kuchni Borejków, gdzie o wszystkim można było zapomnieć w wielkim zgiełku, jaki właśnie się podniósł; Józinek rzucił pacyną przemiędlonej plasteliny w Ignacego Grzegorza i zakleił mu oko.Piątek, 26 lica Pokój dziewczynek był wąski, długi i miał tylko jedno okno, wychodzące na ulicę Zacisze. Jego ciekawą cechą było to, że przez jedną i tę samą ścianę sąsiadował zarówno z kuchnią, jak z łazienką. Bella, obeznana ze sprawami budowlanymi, zauważyła, że pokój ten po prostu był kiedyś łazienką. Biegnące pod jego sufitem rury gazowe skręcały pod dość niespodziewanym kątem i - przebijając ścianę - znikały w sąsiednim pomieszczeniu. Obecna łazienka powstała po wydzieleniu kawałka z ogromnej kuchni za pomocą ścianek z siporexu i płyt Nida-Gips. Cały kram wodno-kanalizacyjny przeniesiono, ale bardzo po amatorsku, tak że kolanko najgrubszej rury kanalizacyjnej wystawało wdzięcznie z narożnika koło drzwi. Wy- 144Azin? położono tu po skuciu starych kafelków z posadzki - była \va zielona i ładnie harmonizowała z zielenią roślin na parapecie fl oknem, jednakże ten, kto ją kładł, nie wiedział chyba o tym, . brzegi wykładziny i spojenia trzeba zabezpieczyć metalową albo niastykową listwą. I tak dalej. Bella stwierdziła, że będzie tu miała sporo roboty. poza tymi uwagami jednakże - z pobytu w pokoiku dziewcząt była bardzo zadowolona. Spała na jednym z dwu wąskich tapczanów, które stały pod białą ścianą. Była tu jeszcze wysoka szafa z bieliżniarką - Gabrysia zaraz wyniosła z niej naręcze sukienek i swetrów i Bella mogła rozpakować i powiesić swoje rzeczy. Większość pakunków iednak pozostawiła w spokoju. Szkoda by też było naruszać zbiory starych czasopism, zeszytów szkolnych, zielników, misiaczków, sfatygowanych lalek, suszonych bukiecików, pustych buteleczek po perfumach, horoskopów, pamiętników, minerałów i rysunków, które | to przedmioty zawalały pokoik, jego regały i blaty, oraz szafki. Bella wiedziała, że jest tu na krótko. Pierwsza noc była trudna: już wykąpana, Bella musiała w swym łóżku wysłuchać uciążliwego koncertu na rury wodne i kanalizacyjne - te pod sufitem, w narożniku i za ścianą. Zanim wykąpała się cała rodzina, minęły wieki, a kiedy wreszcie rury ucichły, dało się słyszeć bicie zegara w pokoju Natalii: niby cicho, lecz bardzo skutecznie wydzwaniał on godziny, półgodziny i nawet kwadranse. Wybita ze snu, Bella zaczęła czytać "Piękną i Bestię" i tak się zirytowała, że nie mogła zmrużyć oka przez pół godziny. Nawet wiele o Przeszczepie nie myślała, lecz kiedy wreszcie zdołała zamknąć oczy, przyśnił się jej natychmiast. Sen był cholernie męczący, bo Przeszczep stal na szczycie Pałacu Kultury, składał ręce jak do skoku i oznajmiał, że nie ma motywacji do życia. Potem sceneria się zmieniła - szli już sobie razem przez cudowne, różane ogrody, Bella zapalczywie przycinała sekatorem dziczki, a Przeszczep pod-sypywał pod krzewy Pokonu. Coś do niej mówił - nie rozumiała słów, słyszała tylko melodię, całkiem jak w filmie, kiedy reżyser chce zasugerować, że rozmowa ma charakter romantyczny i pełna jest uroku. Ledwie to przez sen stwierdziła, już ujrzała Przeszczepa w planie amerykańskim, a następnie w dużym zbliżeniu: wiatr tA< rozwiewał mu włosy, w których lśniło słońce, a jego twarz kf początkowo miała nos w kolorze pomidora, dziwnie jakoś ra szlachetniała i zmężniała. - Moja piękna - powiedział Przeszczep głosem aksamitnym lai. ton wiolonczeli. - Przeniknij pozory, które mnie skrywają. Tęskni za tobą. Nakłamałem o tym cholernym garniturze, bo starzy by m' za nic nie uwierzyli. - Ja to przecież rozumiem - odrzekła Bella tolerancyjnie, a on na to odpowiedział: - I za to cię kocham. - Ach, za to? - zdenerwowała się Bella, a na to Przeszczep który tymczasem już stał na czubku wieży kościelnej, skoczy} w powietrze i zaczął latać wokół niej, wyjąc głośno: - Uuuu! - i oto była już siódma rano, na jawie, a w łazience rury znów buczały. Zaraz po śniadaniu z panią Borejko Bella spytała, czy mogłaby spróbować naprawić te hałasujące rury. Otrzymała w zamian zdziwione spojrzenie i odpowiedź twierdzącą, więc już tylko zapytała o narzędzia. Wskazano jej skrzynkę pełną różnych rupieci, pokrywającą się kurzem w głębi spiżarni. I już. Wystarczyło pół godziny, by wszystkie luzy na grzybkach zaworów zostały zlikwidowane. Z chwilą gdy nie było luzów, skończyły się wibracje i tym samym rury nareszcie ucichły, co pani Borejko skonstatowała z takim bezbrzeżnym zachwytem i niedowierzaniem, że Bella omal nie wybuchnęła śmiechem. Tak więc kolejna noc była już zupełnie inna i Bella spała w ciszy zupełnej, twardo i długo. Tylko nad ranem przyśnił się jej różany ogród, przez który tym razem przeszedł huragan. Wszystkie krzewy pnące były pozrywane z podpór i kratek, a drzewka szlamowe - połamane i powyrywane z korzeniami. Przez żywopłot od strony Mateusza nadciągnął czarny buldożer i zaczął spychać połamane krzewy razem z grubą warstwą ziemi oraz trawnika. - Ratuj mnie! - krzyknął Przeszczep, Bella obudziła się z bijącym sercem i odtąd tak już było co noc: jak nie ogród różany, to wieża spadochronowa, jak nie wieża, to Przeszczep, a wreszcie - co już było zupełnie nie do zniesienia - także i krasnoludki gipsowe zaczęły ją nawiedzać w snach. 146 Minionej nocy jednakże spała całkiem bez snów i teraz właśnie tvffl myślała, leżąc w cieplutkim gniazdku z kołdry i poduszki. deszcz walił o parapet, huczał wiatr, a niebo było ciemnoszare. Za . "^iami słychać było cienki głos Ignacego Grzegorza, który właśnie wstał i tsfa2 śpiewał, wędrując sobie do łazienki. Zabawne, że synek Gabrysi tak lubił śpiewać "Gaudeamus igitur". To dziecko było chyba przedwcześnie rozwinięte. Ciekawe, myślała Bella, co tam Przeszczep wyczynia. Czy jeszcze chce mu się filmować i czy go w ogóle wypuszczają z domu, po tym rzekomym poderżnięciu gardła przez bandytów? Oj, niedojda niewydarzona, sam sobie winien. Boże, jak też on spaprał tę łódkę! Bez sensu, bez pomyślunku, bez jakiejkolwiek smykałki technicznej! Jakiś dzwonek. Do drzwi? Telefon? Nie, do drzwi. Słabe brzęk-nięcie, po chwili drugie. Spokojne, długie kroki korytarzem - aha, to Gabrysia idzie z kuchni. Bella już się nauczyła rozpoznawać kroki domowników. Pani Borejko cicho drobiła, jej mąż chodził powoli, powłócząc kapciami. Grzegorz stąpał energicznie i mocno, aż drżała podłoga. A Natalii w ogóle nie było słychać, tak jakby płynęła dwa centymetry nad ziemią. Jakieś szmery przy drzwiach wejściowych. Kto to? Gabrysia mówi coś żartobliwie, drzwi trzasnęły. Aha - poszedł. Znów kroki Gabrieli - wraca do kuchni, nalewa wody do czajnika, wysuwa szufladę ze sztućcami. Z pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko pokoju dziewczynek, wychodzi teraz Grzegorz, idzie do łazienki. Rury cicho szumią, w porządku. Teraz skrzypnęły drzwi nieco dalej, już w wewnętrznym przedpokoju. Człapanie. To pan Borejko. Przedpokój, wypchany regałami pełnymi książek, miał czworo drzwi, które prowadziły do pokoju starszych państwa, do kuchni, do pokoju dziewczynek i do zielonego salonu, w którym rezydowała Natalia wraz ze swoim bałaganem. I wszystkie te drzwi skrzypiały. Zaraz dzisiaj trzeba będzie kupić WD-40 w sprayu, te zawiasy wymagają obfitego smarowania. Tak, kupić... ale za co? Forsa się Belli kończyła. Fatalnie. Tata dzwonił wczoraj, obiecał, że wpadnie. Ale do tego czasu z forsą będzie cieniutko. Nie wiadomo też, jak tata w końcu załatwił sprawę Jej utrzymania. Zaczął o tym rozmowę i chciał zostawiać Gabrysi 147eniądze, lecz ta na niego nakrzyczała. Bella, speszona wy i teraz nie wiedziała, jak sytuacja się przedstawia. Na ws? n^ wypadek starała się jeść jak najmniej, a pomagać jak najwięce' ! Usiadła na łóżku. Powinnam natychmiast znaleźć sobie ora - pomyślała. I jak tylko o tym pomyślała, sprawa stała się oczywista i zaczeł się krystalizować. O pracę jest trudno. To pewne. Jeszcze trudniej jest dostać pracę w obcym mieście, gdzie człowieka nikt nie zna i gdzie on nie zna nikogo. W dodatku - ten człowiek umie niewiele. Czy jest w Poznaniu jakieś miejsce, gdzie nazwisko Rójek nie jest obce i gdzie można wykonywać jedną z tych rzeczy, które Bella Rójek potrafi? Owszem. Zakłady Graficzne. Dawne miejsce pracy ojca. On sam na pewno tam się nie zwróci, byłoby mu wstyd wracać znów na stanowisko maszynisty offsetowego w tym zakładzie, skoro miał już własną firmę i skoro wszyscy o tym wiedzieli. A jeśli ojciec tam nie pójdzie - ona pójść może i nawet powinna. Szum wody za ścianą ustał, zgrzytnął zamek, skrzypnęły drzwi łazienki. Wyszedł Grzegorz. Bella wyskoczyła z łóżka i czym prędzej poszła się myć. Kiedy, już gotowa, pojawiła się w kuchni, Gabrysia uśmiechnęła się do niej, podała szklankę mleka i powiedziała: - Siadaj i zajadaj. Obok talerza położyłam ci list. - List? - Tak, przed półgodziną był tu jakiś malec, zapytał o ciebie i zostawił tę kopertę. I pozdrowienia od Mateusza. l Cześć, Bella, fu Przeszczep. Bardzo dziękuję za uratowanie mi życia i przepraszam za kłopoty, jakie wynikły z tego, że żyję. Czy ja nie mówiłem, że wszystko, do czego się wezmę, obraca się w ponurą groteskę? Teraz sama widzisz. 148 ya^et się nie pożegnaliśmy. 7nów mam szlaban, prawie się do mnie nie odzywają, nie pozwalają • absolutnie na nic. Rana goi się z trudem. Wszystko mnie boli. Ktiia w; leżeć w łóżku, ich zdaniem to najlepszy sposób na moje "lenstwo. Na szczęście Mateusz co dzień przełazi przez dziurę plocie i pokazuje się pod moim oknem. Wczoraj wymknął się domu o północy, więc go nawet wpuściłem do pokoju i nikt się nie ^orientował. Od niego wiem, jak się zachowali moi starzy, tak mi wstyd. Wiem, że •wypędzili was i że mieszkacie u przyjaciół. Teraz uważaj. Od pierwszego sprowadzają się do Waszego domku a fiowi lokatorzy. Chcemy z Mateuszem przedtem wynieść Wasze meble l i resztę książek. U Mateusza jest kawał pustej piwnicy. Damy Warn | jeszcze znać, co i jak. | Łączę pozdrowienia - C. Majchrzak 3. Bella westchnęła i odłożyła Ust. Co ona ma z tym fantem zrobić? Odpisać? Ojej, ale pisanie listów to takie nudne zajęcie! - a pisać w dodatku do tego romantycznego Przeszczepa! - zgroza. Co prawda, jego dzisiejszy list różnił się od poprzednich rzewnych wypocin, i to różnił się na korzyść - był przynajmniej rzeczowy i zawierał konkretne informacje, miast rozmazanych nierealnych żądań. Musiała jednak przyznać, że list pierwszy czytała z nieco żywszymi emocjami. Ta zmiana tonacji wynikła zapewne z faktu, że Przeszczep wstydził się trochę. I jego skrępowanie, i jego skrytość - wszystko to było wyraźnie przyczyną obecnej powściągliwości. Oschłości nawet, można by powiedzieć. Hm. Zjadła bułkę, wypiła mleko i podziękowała. Włożyła pelerynę i oznajmiła, że teraz musi wyjść na godzinkę, ale potem może skoczyć po jakieś cięższe sprawunki. 149 Wyszła na zalaną deszczem ulicę Roosevelta i nadspodziew szybko znalazła się na właściwej trasie. Już wczoraj przejrzała soh10 plan Poznania znaleziony na półce z książkami ("druga półka le dołu, regał czwarty" - wedle wskazówek Gabrysi. Mimo bałagan wiecznie panującego w miłym domu tych niepraktycznych ludy-' książki - trzeba to przyznać - ustawione były w logicznym porządki przejrzyście i z wyraźnym upodobaniem). Teraz bez najmniejszych trudności odnalazła drogę na ulicę Wawrzyniaka i po kwadransie miłego spaceru w zacinającym deszczu znalazła się przed brama Zakładów Graficznych. W głębi tej szerokiej bramy widniał solidny łańcuch i okienko strażnika, ale do biur wchodziło się przedtem, schodami po lewej. Bella szybko pokonała dwie kondygnacje starych, skrzypiących schodów i sprawnie odszukała drzwi z tabliczką DZIAŁ OSOBOWY. SZKOLENIA. Zapukała, weszła. W środku było dwuosobowe biurko i paprotka, oraz kolorowy kalendarz na ścianie. Spokojna pani o srebrnych włosach siedziała za jednym z biurek i jadła jabłko. - Dzień dobry, ja w sprawie pracy. - Dzień dobry. Z Liceum Poligraficznego? - Nie, nie. Zwykły ogólniak. Ja szukam tylko pracy na miesiąc wakacji. W Liceum Poligraficznym uczył się mój tata, Robert Rójek - zawiadomiła Bella urzędniczkę, ale nie wywołała oczekiwanego wrażenia. - Tata to tata. A ty - co umiesz? - Niewiele. Ale bywałam w drukarniach od dziecka. Nie narobię głupstw. - Z pracą u nas trudno - wyznała urzędniczka. - Młodzież w zasadzie zatrudniamy tylko na praktyki zawodowe, do przyuczenia. - Chciałabym pracować na wydziale offsetowym. - Dziecko kochane, na offsecie to nawet mowy nie ma o wolnych miejscach! Przecież wiesz, jaka jest sytuacja - wszystko się zmienia. Próbujemy się sprywatyzować, ale nie możemy znaleźć inwestora, bo na taki wielki zakład potrzebne są wielkie pieniądze. Chcieliśmy założyć spółkę pracowniczą, ale ludzie nie mają forsy. Pomysł upadł, teraz szuka się rezerw, zwalnia się pracowników. Wiadomo, jak się cieniało w poligrafii: wszystko na komputery, nie ma składania 7oeg0i typografię zlikwidowaliśmy. Najlepsi fachowcy musieli się yekwalifikować, składacze przyuczyli się w introligatorni... aha, '/ekaj! W introligatorni można by ci coś znaleźć. Chyba jakaś (lyiewczyna rzuciła robotę w ekspedycji. - Ja bym ją chętnie zastąpiła - ożywiła się Bella. - A co to jest ekspedycja? - Tam się pakuje gotowe książki. Łatwa robota, przyuczysz się szybko. Poczekaj no, zaraz zapytamy. Tu urzędniczka złapała za słuchawkę, odbyła krótką rozmowę z kierownikiem wydziału i ku wielkiej radości Belli zakomunikowała jej, że może zaczynać od poniedziałku. - W niepełnym wymiarze: pięć godzin dziennie. Zarobisz sto siedemdziesiąt złotych, milion siedemset na stare pieniądze. - O jak dużo! - ucieszyła się Bella. - Bez przesady - mruknęła pani kadrowa. - Na lody i kino może ci starczy. Pomyśl sobie, że inny tyra cały dzień i zarobi niecałe cztery bańki, za które musi utrzymać rodzinę. Daj mi legitymację, wypiszę ci przepustkę. Tu masz do podpisu umo-wę-zlecenie. Z tą przepustką idź w poniedziałek na magazyn, dostaniesz odzież roboczą. Zaczynasz o szóstej rano. 4. Właściwie Bella aż pękała z dumy, że tak szybko, sprawnie i bez większych starań załatwiła sobie pracę - i to jaką! Wracając na Roosevelta układała w myśli, jakimi słowami zawiadomi wszystkich o tym niewątpliwie najlepszym wydarzeniu dnia - ale kiedy weszła w progi mieszkania Borejków, usłyszała głos taty. Siedział on w jej pokoiku na tapczanie, pil herbatę i rozmawiał z Gabrielą. - ...bez efektu - mówił właśnie. - Najgorsze jest to, że wszędzie są redukcje, czyli każdy zakład ma dość kłopotu z zatrudnieniem swoich własnych ludzi. Czarno to widzę, Gabuniu. 151 Bella przystanęła na chwilę w progu, a oni jej nie zau\va» r Tata siedział zgarbiony, barki rysowały się pochyło pod koszuli.1' polo, łokcie opierał na rozstawionych kolanach. Gabriela, zatroska ^ siedziała na krześle, nogi wyciągnęła na pół pokoju. Tata tez h ! zmartwiony, toteż Bella od razu powzięła postanowienie: ani słów o wydarzeniu dnia. Po pierwsze, tata nie pozwalał jej pracowar nawet wtedy, gdy sam miał pracę. Po drugie, teraz, gdy pracy nie miał, zabolałoby go, że córka go wyręcza w zarabianiu. - Cześć - powiedziała tylko, wchodząc do pokoiku. - Ale zimno nie macie pojęcia. Tata odstawił kubek, zrobił jej miejsce koło siebie. - Chodź tu, Bisiu - powiedział, rozpromieniony. - Gdzie ty biegałaś, co? - Zwiedzałam Poznań - odparła Bella. - Masz rację. Powinienem pozwiedzać z tobą. I zrobię to, tylko najpierw znajdę pracę. Dziś znów mi marnie poszło w drukarniach, ale za to spotykam dawnych kolegów. Jedna dziewczyna z naszej klasy, Ola Sobkowiak, pracuje w dużym prywatnym zakładzie. Oczywiście nie mają wolnych miejsc, ale Ola poszła ze mną na golonkę do baru, pogadaliśmy przy obiedzie i proszę - jest robota. Trzeba pomalować mieszkanie jej ciotki. Idę tam jeszcze dziś. Ciotunia czeka niecierpliwie, bo malarze byli, zostawili drabinę, a za to wzięli zaliczkę... - I już wiem, co dalej: rozgrzebali robotę i poszli! - odgadła Gabrysia ze śmiechem. Tata też się roześmiał. - Już tydzień ich nie ma. Spojrzał na Bellę, radosny, szeroko uśmiechnięty. - Tak że kompletnie się nie przejmuj. Nie zginiemy. Pamiętaj - tata czuwa. Sobota, 27 lipca Nareszcie temperatura podskoczyła o jakieś dwa - trzy stopnie. Co nie znaczy, że w ogóle było ciepło. Tyle, że ucichł ten porywisty wiatr, który szalał przez kilka minionych dni. Wyjątkowo też nie padało. Gruba pokrywa ołowianych chmur popękała wreszcie i Natalia, wędrując przez Stary Rynek ku Farze, poczuła, jak gorące promienie odnajdują jej twarz, by pozostawić na niej kolejne piegi, "pocałunki słońca", jak mówił Filip. Jego własne pocałunki, twierdził, nie zastawiają żadnych śladów ani na jej twarzy, ani, co gorsza, w jej sercu. Miał jej to za złe. Natalia sama nie wiedziała, jak to jest naprawdę. 153 Właśnie szła na spotkanie z Filipem, lecz zamiast radości c lęk i zakłopotanie. O pierwszej zaczął się jego recital w Farze. P-)^ brał udział w akcji letnich koncertów organowych, z których doch '^ przeznaczali muzycy na renowację zabytkowego instrumentu Ladeea ta, ozdoby Fary. Koncerty i w tym roku cieszyły się powodzeniem' lecz wątpić należało, czy tłumy wypełnią wnętrze Fary tak szczelnie by Filip mógł nie zauważyć nieobecności Natalii na jej stałym' miejscu w trzecim rzędzie. Było już dwadzieścia po pierwszej - Natalia spóźniała się nie-wybaczalnie. Naprawdę, chciała zdążyć - ale zagadała się z Bella i zapomniała, że czas płynie. Właściwie, odkąd córka Robrojka zamieszkała przy Roosevelta, Natalia nie miała jakoś sposobności pogadać z nią sam na sam. A dziś właśnie sposobność sama się nadarzyła: Natalia usiłowała zwęzić sobie spódnicę (znów schudła z tych nerwów i niepewności, wszystko, co na siebie włożyła, okazywało się za obszerne), więc odpruła pasek, przycięła u góry kliny, przy okazji popsuła zamek błyskawiczny, po czym naturalnie załamała się i zrezygnowała, bo nie wiedziała, co dalej. Bella, która właśnie umyła głowę i siedziała w kuchni z suszarką, aż cmoknęła na widok tych niezdarnych poczynań. Odebrała Natalii żałosną kupkę szmatek, siadła do maszyny i w jednej chwili zeszyła, co trzeba, zwęziła, wyrównała i jeszcze w dodatku zręcznie naprawiła zamek błyskawiczny, zaczepiając ząbek o ząbek i mocując wszystko ciasnym szwem. Następnie, dowiedziawszy się z dziękczynień Natalii, że jest to jej jedyna ładna spódnica, wybuchnęła śmiechem i przez pół godziny skroiła i uszyła jej spódnicę całkiem nową, z żółtego kretonu w białe stokrotki, który to kreton Natalia przechowywała W szafie już dwa lata, obiecując sobie, że kiedyś na pewno nauczy się szyć. Na zakończenie Bella naoliwiła trybiki starego Singera, poprawiła blokujące się czółenko i za pomocą pędzelka odczyściła maszynę z kurzu dziesięcioleci - a Natalia, obserwując, co potrafią zręczne ręce tej szesnastolatki, nie ukrywała podziwu. Przy spokojnej, zdecydowanej Belli czuła się tak dobrze, swojsko i bezpiecznie, jak w towarzystwie własnej matki lub siostry - wzięta pod szorstką, czułą opiekę, obdarzona sympatią bez zastrzeżeń i poczciwie, dobrodusznie wykpiona. 154 Rzeczowa i ciepła, mocna i uczynna - Bella miała te same cechy, i/tóry(r)1 charakteryzował się jej ojciec. Kiedy jednak Natalie, im-ilsywna jak zawsze, głośno dała wyraz temu spostrzeżeniu, Bella 'wiś s1? obraziła. Oświadczyła stanowczo, że wcale nb jest nodobna do taty i w żadnym razie nie zamierza niewolniczo opiewać jego życiowych błędów. - Błędów? - powtórzyła Natalia, a Bella natychmiast wymieniła szereg życiowych porażek ojci. Oto dlaczego Natalia, beznadziejnie spóźniona, szła teraz na spotkanie z Filips111) głowę mając pełną myśli o Robrojku. Porażki nie są przecież błędami! - myślała. Zaufał przyjacielowi, a ten go oszukał. Czy można to nazwać błędem lub winą Raberta? Zadziwiające, ile o nim się dowiedziała z tych kilku zaledwis zdań, rzuconych w gniewie przez Bellę. Ach, więc stracił żonę w wypadku samochodowymi - Natalii zrobiło się zimno na myśl o 1ym, co Robert wtedy przeżywał. Sam musiał zająć się wychowywaniem córeczki. Ileż to trzeba było zmienić w sobie, żeby aż tak się podporządkować potrzebom dziecka! - ciekawe, że Bella zupełnie tego nie ogarnia. Ale, z drugiej strony, Natalia czuła, że to właśnie było intencją Robrojka. Prawdziwe poświęcenie to przecież takie, którego nie widać. Był nie tylko dobry, rzetelny i skromny. Był też dzielny. Wymagał od siebie tego, co właściwe. To, co robił, stanowiło zawsze jakieś maksimum. On się nie zatrzymywał w połowie drogi czy w połowie uczynku. Natalia - przeciwnie: zawsze chciała jak najlepiej - ale brakowało jej daru widzenia rzeczywistości - czyli właśnie tego, co miał Robert. Brakowało jej kategorycznego poczucia obowiązku. Twardej i jasnej świadomości, że "tak trzeba". A skąd się to bierze, skąd się to ma? Nie wiadomo. Ona czuła się w życiu jak drewienko, unoszące się na wodzie - kołysana, potrącana, kierowana i nawracana przez siewa, opinie i uczynki innych ludzi, lub też przez tajemnicze siły i prawa, których nawet nie widać. Wpół do drugiej. 155 Natalia wiedziała z góry, co ją dzisiaj czeka. Ponieważ Filio pewno już stwierdził, że nie ma jej na zwykłym miejscu - a koncercie będzie nadąsany jak dziecko i przepełniony utajonyr0 gniewem. Boleśnie odczuje fakt, że istniały dziś dla niej spra-An, ważniejsze niż jego występ. Będzie jej zarzucał - i właściwie całkiem słusznie - lekceważenie jego pracy i brak zainteresowania dla nieen samego. I - żeby nie wiem jak Natalia się starała przywrócić mu dobry nastrój - całe dzisiejsze spotkanie nie uda się na pewno Filip będzie unikał jej spojrzenia, jego piękna twarz z beethovenowskini czołem pomrocznieje, a w czarnych oczach pojawi się cień urazy. Kiedy usiądą w pizzerii przy swoim ulubionym stoliku - będzie wbijał spojrzenie w stół, a na Natalię nawet nie zerknie. Pizza wyda mu się niesmaczna, surówka - przesolona, będzie bębnił smukłymi palcami o blat stołu i postukiwał stopą o podłogę, będzie tak sam podbijał swoje rozdrażnienie, a ono będzie w nim wzbierać, aż dojdzie do punktu krytycznego. Kiedy wreszcie opuszczą pizzerię, nie będzie mógł się zdecydować, dokąd mają pójść, ruszy przed siebie z rękami wbitymi w kieszenie, pogwizdując nerwowo Toccatę i nawet nie zaczeka na winowajczynię, drepczącą za nim ze skruchą. Więc ona go dogoni, zacznie przepraszać, ludzie będą się oglądać, bo oczywiście Filip, wzburzony, odpowie jej wybuchowo, głosem podniesionym. Wreszcie, parę ulic dalej, wybaczy jej w końcu, porwie ją gwałtownie w ramiona i zacznie całować na środku jezdni, nieomal pod kołami tramwaju, ku uciesze, rzecz jasna, kolejnych widzów. (To jego upodobanie do publiczności było niesłychanie męczące). Ale, ona Natalia, będzie już wówczas tak udręczona i znużona, że mimo woli odwróci twarz - i wtedy Filip, dotknięty do żywego, rozluźni uścisk, albo może nawet ją odepchnie i krzycząc: - Ty mnie nie kochasz! Ty mnie zupełnie nie kochasz! - pomaszeruje znów przed siebie z dumnie uniesioną czarną głową, czekając aż winowajczyni go dogoni i, nadal biegnąc za nim truchcikiem, zacznie go zapewniać o swoich uczuciach i przepraszać... a wszystko to, jak zawsze, na oczach publiki, czyli przechodniów, gapiów, a czasem nawet znajomych lub sąsiadów. I nie będzie ani bliskości, ani zrozumienia, ani radości czy bezpieczeństwa. A zwłaszcza nie będzie - wolności. 156Batalia przeszła niezdecydowanie koło Ratusza, wlepiając nie-idzące spojrzenie w kolorowe parasole, wystawione przed kawiarenką Arezzo. Zwolniła. Zawahała się przy białych krzesełkach, po czym . pomyślnie przysiadła na jednym z nich. Trzynasta czterdzieści. Teraz Filip gra Francka, za dwadzieścia minut koniec koncertu. Skąd się w człowieku bierze ten dziki opór przeciwko przymusowi? ](D większy przymus, tym większy opór. To przecież nie tak powinno być, nie tak... - Co dla pani? Kawa? Lody? - spytała z uśmiechem kelnerka, przystając obok stolika. - Lody? - ocknęła się Natalia. - A, nie. Nie. Nic, dziękuję. Ja już idę. Wyszła na środek Starego Rynku, zamknęła oczy, okręciła się kilka razy - i poszła przed siebie, gdzie ją nogi poniosą. Okazało się, że poniosły ją ku Ratuszowi, w kierunku akurat przeciwnym niż ten, gdzie była Fara. Przyspieszyła kroku. A w chwilę potem już wskakiwała do tramwaju, który jechał w stronę Roosevelta. 2. Mama Borejko zagniatała ciasto na niskie pierogi, a Robert, któremu kazała siadać przy stole i krajać pieczarki, chodził po kuchni od okna do drzwi, z założonymi rękami. - Już, już. Już się zabieram - obiecywał. - A czy Bella nie mówiła, kiedy wróci? - A nie, nie mówiła, zjadła kawał chleba, popiła wodą z kranu i pobiegła. - Mama Borejko potarła policzek wierzchem dłoni, ale i tak zostawiła na nim biały ślad. - Co to za dzielna dziewczyna, panie Robercie. Czy pan uwierzy, że naprawiła nam maszynę do szycia, przetkała zlew i sprawiła, że rury przestały wyć? - Uwierzę - odparł Robert, zadowolony. - Uwierzę, bo sam ją tego wszystkiego nauczyłem. A gdzie - reszta rodziny? 157 - Spokojnie, zaraz wszyscy się zjawią - ze znawstwem or, . mama Borejko. - Niech no tylko zapachnie obiadem. Nie heri -a dziś tylko Natalii. Poszła na koncert organowy. ae - Ach, tak - Robert usiadł za stołem. - W drobną kostec7' - Jak najdrobniejszą. - Ciekawe. Koncert w samo południe? - rzucił od niechcenia siekając grzyby z precyzją maszyny. ' - Jak co sobotę. W Farze. Zbierają fundusze na organy Ladegasta Dziś gra Filip, znajomy Natalii. - A, rozumiem - powiedział cicho Robert, przestał stukać nożem i zerknął szybko na mamę Borejko. Szczuplutka, przygarbiona i siwa, ze swoją inteligentną twarzą i sceptycznym uśmieszkiem wydała mu się podobna do jakiegoś baśniowego duszka. Ułożyła ciasto na stolnicy i spojrzała na niego spokojnymi, mądrymi oczami. Robert zamrugał i spuścił wzrok. - Gotowe - oznajmił. - Dziękuję. - Czy coś jeszcze? - Nie, już nic mi do głowy nie przychodzi. Robert wstał. - To ja już chyba pójdę. Cicho stuknęły drzwi wejściowe. Do kuchni weszła Natalia, ubrana w białą, romantyczną bluzkę i białą spódnicę. Stanęła w progu i rozjaśniła się takim uśmiechem, że wszystkie jej piegi się poruszyły. - Dzień dobry - powiedziała. Robert się zapatrzył, zapomniał odpowiedzieć, tylko się uśmiechnął. Rzuciła torbę, usiadła przy stole i podparła brodę rękami. - Nie było koncertu? - spytała mama Borejko, wałkując ciasto w cienki placuszek. - A... nie, ja się spóźniłam - wyjąkała stropiona nagle Natalia. - I już nie chciałam tam wchodzić i przeszkadzać. Zapadła cisza. Słychać było tylko szum wody w garnku, brzęczenie starej lodówki i tykanie dużego budzika. Natalia zatrzepotała powiekami i zaczęła obserwować blat stołu, jej matka spokojnie wałkowała ciasto, a Robert trwał w zagapieniu. m /resztą - właściwie nie było potrzeby nic mówić. Przestrzeń między tli"1 a Natalią, choć nie wypełniona słowami, bynajmniej P° ^yła martwa. Przepływały przez nią uczucia i myśli, a także ^ite ciepło. - Widziałam dziś pierwsze mieczyki! - mama Borejko wzięła się , -okrawania kółek z ciasta. - To jest ta najwcześniejsza odmiana, "ig i tak mi już zapachniało jesienią. - jesienią zapachnie dopiero, kiedy pokażą się astry - zauważyła Batalia. _ O, astry też lubię. Kto wie, czy nie najbardziej ze wszystkich kwiatów - ożywiła się mama Borejko. - Na pewno nie, ty lubisz po prostu wszystkie kwiaty. Astry są moje ulubione. Wiesz - takie bladofioletowe. - Bladofioletowe są moje ulubione - stanowczo i apodyktycznie sprostowała mama. - Ty zawsze wolałaś różowe. - Aha - roześmiała się Natalia. - Różowe. No, to już wiem, jakie lubię. A gdzie jest Bella? - Pobiegła do kina na "Rozważną i romantyczną" - wyjaśniła mama. - To szaleństwo nie ma końca. Ty byłaś z Gabrysia siedem razy, a teraz przeszło na Bellę. - Bladofioletowe? - powtórzył Robert. Ale nie usłyszał nic w odpowiedzi, bo do mieszkania wtargnęła Idą z synkiem. Zaraz za nią nadeszła Gabrysia z Ignacym Grzegorzem (były na wspólnym spacerze), potem z pokoju w głębi wyszedł Grześ, wreszcie i ojciec Borejko pojawił się w kuchni, zapytując, czy już jest obiad, bo mu kiszki marsza grają. Robert podniósł się i chciał wychodzić, lecz oczywiście nie pozwolono mu na to. - Zrobiłam o dziesięć pierogów więcej - powiedziała surowo mama Borejko. W szarych oczach Natalii błysnęły ciepłe iskierki śmiechu, a nogi pod Robertem ugięły się same, bez udziału jego woli. Usiadł. I dopiero wtedy stwierdził, że jest mu dobrze. 159 Poniedziałek, 29 lipca Tej nocy Bella widziała we śnie Przeszczepa, ale niezbyt dokładnie. Mianowicie, nie miał on wyraźnie zarysowanej twarzy, pojawił się w marzeniu sennym jako postać wysoka, ciemna, dziwnie pociągająca. Wokół niego były róże we wszystkich istniejących i nie istniejących kolorach - a on sam, powleczony chmurą cienia, przechodził powiewając czarną szatą. Nagle z wysokich, złocistych chmur wymknął się snop światła, twarz Przeszczepa, oświetlona z boku, ukazała się wyraźnie. Nie był podobny do siebie zwykłego, miał harmonijne rysy i piękny uśmiech. - Przeniknij pozory, które mnie skrywają - zwrócił się do Belli. - Ty jedna możesz stworzyć moje szczęście, tworząc swoje. 160- Stary, o czym ty gadasz, do licha? - spytała Bella, płynąc opornie tszsi swój sen. Słyszała własny głos dudniący w pustej przestrzeni. - Nie radź się swoich oczu. Wybaw mnie z okropnej kary, jaką znoszę - rzekł melodyjnie Przeszczep. Światło przesunęło się z jego twarzy na róże, a kiedy Bella znów na niego spojrzała, zobaczyła wstrętną małpią twarz wśród czarnych kudłów. - Kochaj mnie, jak ja kocham ciebie - wybełkotała małpa. - Nigdy nie pozwól się zwieść pozorom. - Bel-la, Bel-la, Bel-la! - wydzwonił wielki zegar wśród róż i Bella obudziła się od tego dzwonienia, konstatując, że słyszy je i na jawie. Jeszcze dwa uderzenia dobiegły z pokoju Natalii. Piąta. Czas wstawać. Budzik też właśnie pisnął, jak przydeptane kurczątko. Bella szybko nakryła go dłonią. Cały dom jeszcze twardo spał, kiedy umyła się po cichu, zjadła wczorajszą bułkę i popiła jogurtem, a następnie wymknęła się z domu, sporo przed czasem. Pierwszy dzień pracy! - trzeba pojawić się wcześniej i pobrać odzież ochronną. 2. Za dziesięć szósta, prowadzona przez panią z działu kadr, Bella szła przez długie, kręte sale wydziału introligatorskiego na pierwszym piętrze. Dobrze, że pani Małgosia była tak miła i zajęła się nią w tym pierwszym dniu. Zakłady Graficzne mieściły się w kilku wielkich budynkach, połączonych ze sobą na poziomie pięter i zgromadzonych wokół podwórza, istny labirynt wejść, wyjść, schodów, przesmyków i wiat. - Nasz zakład jest najstarszy w Polsce - wyjaśniła pani Małgosia, prowadząc nowicjuszkę po dudniącej pod butami podłodze ze stalowych płyt, pokrytych wypukłym reliefem. - Rok budowy: 1905! To była wtedy Drukarnia Świętego Wojciecha, po wojnie ją zabrali i upaństwowili. Teraz to jest ostatnia państwowa drukarnia w Poznaniu. - Ale maszyny "macie bardzo nowoczesne - zauważyła Bella. - Widzę, że naprawdę się na tym znasz! 161 - No, mówiłam przecież, ja jestem drukarskie dziecko. Wędrując wzdłuż nowoczesnej, wielkiej na kilkanaście stanowisk maszyny introligatorskiej, mijając kolbusy, golfy i niciarki, Bella usiłowała sobie przypomnieć swoją pierwszą wizytę w drukarni. I nic mogła. Chyba bywała w pracy z tatą - od zawsze, od pierwszych lat życia. Kiedy już naprawdę nie miał z kim jej zostawić, zabierał ją, wbrew przepisom, do zakładu. Czasami po godzinie przychodziła po nią ciocia, ale bywało i tak, że Bella przeczekiwała cały dzień roboczy w kantorku u majstra albo u urzędniczek. Dzień mijał jej wesoło, dostawała mnóstwo pięknych skrawków papieru do rysowania i wyklejanek, wszyscy ją lubili i częstowali cukierkami albo oranżadą. Po pracy szli z tatą na obiad do drukarskiej stołówki i wszyscy zawsze starali się usiąść z Rójkami, bo przy ich stole było najweselej. Teraz Bella rozpoznawała swojską atmosferę zakładu, choć ten w Łodzi był mniejszy i nie tak nowoczesny. Ten sam jednak panował tu zapach i nawet świetlówki pod sufitem tak samo mrugały. Taki sam kantorek, jak zapamiętany z dzieciństwa, wznosił się przy końcu hali: oszklona przybudówka, ze ścianami z dykty, pomalowana zieloną farbą olejną, z dwoma pokoikami wewnątrz. Pani Małgosia zapukała i weszły do pokoju kierownika, który właśnie, wkładając kitel, rozmawiał z energiczną blondynką o jakiejś awarii na drugim piętrze. Na ich widok przerwał rozmowę. - I co, to jest ta nowa do ekspedycji? - przyjrzał się Belli nieuważnie. - Tak. Drukarskie dziecko - zarekomendowała Bellę kadrowa. Przyszła tylko na miesiąc, do końca wakacji. - W tym momencie zegar wybił szóstą i spoza kantorka dał się słyszeć potężny łoskot włączonych jednocześnie maszyn. Już nie można było rozmawiać. Pani kadrowa pokiwała ręką i wyszła, a kierownik krzyknął do Belli: - Alinka ci wszystko powie! Ja idę na drugie piętro! Szczupła, energiczna osoba, z którą przedtem rozmawiał, to była właśnie Alinka. Miała małe, ciemne oczy i duży jasny uśmiech, miodowe kosmyki wokół miłej twarzy, a usta pomalowane kredką, dobraną pod kolor fioletowego kitla. Ujęła Bellę pod rękę i, przyjaźnie nią sterując, popychając i przytrzymując na przemian, oprowadziła nowicjuszkę po obu piętrach wydziału. 162 Bella zauważyła, że wydział zatrudniał niewielu pracowników. Wszystko było zautomatyzowane - i kolbusy, klejące miękkie okładki płócienne, i zszywarki, i ogromne falcówki. Te ostatnie, zupełnie nowe maszyny, przycinające arkusze do potrzebnego formatu, były całkowicie skomputeryzowane. Rzeczywiście, widać było gołym okiem: drukarnia potrzebowała coraz mniej ludzi. Wyszły obie na klatkę schodową, zatrzasnąwszy za sobą drzwi hali. - Musisz poznać cały proces produkcji - wyjaśniła pani Alinka, mijając kącik z dwiema ławkami i tabliczką: "Tu wolno palić". - Zwróć uwagę na wózki i palety, zobacz, jak starannie się na nich układa zszywki, bloczki i gotowe książki - zgodnie z zasadą, na przemian, równo, tak, żeby się nie rozsypały przy transporcie. Do ciebie, na ekspedycję będą trafiały książki już gotowe do pakowania. Paczki układać będziesz według tej samej zasady. Teraz chodźmy na drugie piętro. Ruszyły pod górę, wiekowymi schodami o wytartych drewnianych stopniach, lekko nawet ugiętych środkiem. Na drugim piętrze hala także miała kształt litery U, łamanej pod kątem prostym. Tu też panował hałas falcówek, utrząsarek i krajarek, wszędzie unosił się charakterystyczny zapach kleju. Dwaj młodzi mężczyźni, obsługujący falcówkę kombinowaną, spojrzeli znad swojej roboty na Bellę, a jeden, ten brodaty, w kraciastej koszuli, puścił do niej perskie oko i uśmiechnął się znad równo pracujących noży. - A przy tej falcówce ja pracuję - wyjaśniła pani Alinka, dochodząc z Bella do stosunkowo cichego zakątka hali. - O, tam, gdzie siedzi pani Ela, nasza majstrowa. - Zza stolika pełnego składek spojrzała na Bellę macierzyńska dama z gładkim kokiem, spiętrzonym nad czołem. Pani Alinka przysiadła na chwilę. - Bo ja, widzisz, musiałam się przekwalifikować - wyjaśniła. - Dziesięć lat pracowałam na offsecie, aż przyszły redukcje. Miałam do wyboru - wóz albo przewóz, jak to się mówi. Wolne miejsca były tylko tu, więc złapałam, co było. Z początku musiałam się tylko przyuczać, a teraz pracuję już na maszynie. Pewnie, że spadłam oczko niżej, albo i dwa oczka, zapłata gorsza, zaszczyt nie ten... ale trudno. Bez pani Eli to bym tu w ogóle zginęła. Pamiętaj, pierwsza rzecz w pracy - to życzliwi koledzy. 163 - A jak tobie pomogli, to zawsze ty możesz pomóc drugiem - dorzuciła pani Ela. Belli zaczynało się podobać w nowym miejscu pracy. - Idziemy na ekspedycję - zakomenderowała pani Alinka i znów zeszły na pierwsze piętro. - Teraz już będziesz wiedziała, jaki to produkt do ciebie trafia. Książka to jest produkt szlachetny. Trzeba go szanować. Zawsze o tym pamiętaj. W tym kącie zakładu było ciszej. Dział ekspedycji składał się z dwu sporych sal, pomalowanych na zielono, pod sufitem wisiały koszyczki z roślinami ozdobnymi, a pod oknami ciągnęły się masywne długie stoły. Przy dwóch z nich pracowały kobiety w kitlach, dwa zaś stanowiska były puste. - Cześć, dziewczyny! - zawołała pani Alinka. - Macie tu nową pracownicę. Musicie ją trochę przyuczyć. - Nic trudnego, dziewczę kochane - powiedziała tęga kobieta, pracująca na najbliższym stanowisku. - Tylko spokojnie. Każdy kiedyś zaczynał. Wszystko ci się pokaże, a jutro już będziesz stary fachman. - Szybkim, wypracowanym ruchem przełożyła stosik podręczników fizyki z wózka na arkusz papieru, rozłożony na stole. Czterema kolejnymi ruchami zawinęła paczkę i odłożyła ją na wózek po prawej ręce. - Żadna sztuka - dodała. - Tylko że trochę się nudzi robić to samo w kółko przez siedem godzin. - Ona - przez pięć - sprostowała pani Alinka. - Minus kwadrans przerwy. Przerwa jest o dziewiątej piętnaście dla pierwszej zmiany, a dla drugiej - piętnaście po czwartej. - A ja pracuję na której zmianie? - W tym tygodniu na pierwszej. A potem to już majster decyduje. Chodźmy. Muszę cię jeszcze i jemu przedstawić. 3. - No, Józinku - a ty swoje. Milczysz. Tymczasem w tygodniku "Science News", wyobraź sobie, wyczytałam, że najnowsze badania wykazują, iż dzieci, z którymi rodzice wiele rozmawiali, mają wyraźnie wyższy od przeciętnego iloraz inteligencji, zwany w skró- 164 ",elQ- Im więcej rozmawiamy z dziećmi, brzmi konkluzja, tym korzystniej wpływa to na ich rozwój intelektualny. A więc to, na co io01 rodzice wpadli intuicyjnie, i to, co Gabriela stosuje z powodzeniem od prawie trzech lat, i co my kultywujemy tak wytrwale, zostało ponad wszelką wątpliwość potwierdzone naukowo. Rzecz dotyczy zwłaszcza maluchów pomiędzy dziewiątym a trzydziestym szóstym miesiącem życia. I co ty na to? Hm? Ładnie się mamusia spisała, co powiesz? Podniosła ci, mój drogi, iloraz inteligencji o co najmniej kilkanaście procent i jest to najprawdopodobniej efekt trwały, utrzymujący się latami! Pojmujesz, co to wszystko oznacza w dzisiejszych trudnych czasach, kiedy wszystko, nawet IQ, staje się towarem rynkowym: jesteś do przodu. W szkole będzie ci szło lepiej niż konkurencji, staniesz się bez wysiłku laureatem olimpiad przedmiotowych, w związku z czym nie będziesz musiał zdawać egzaminów wstępnych do liceum, a wierz mi, że z dostaniem się do dobrego liceum są już teraz okropne problemy. Dalej: nauka w tymże liceum pójdzie ci o wiele łatwiej niż rówieśnikom, z którymi (jestem tego pewna!) nikt nie rozmawiał tak obficie, jak ja z tobą. Te całe nieprawdopodobne masy zbędnej wiedzy pamięciowej (specjalność szkolnictwa polskiego!) przyswoisz sobie bez trudu lub też, dzięki swemu wysokiemu ilorazowi inteligencji, nauczysz się inteligentnie unikać wkuwania na pamięć wszystkich przylądków świata (oraz nazw mięśni zająca polnego), opracowując sobie bogaty zestaw ściągaczek oraz innych pomocy naukowych. Jednakże, jako uczeń roztropny, w którymś przedmiocie będziesz świetny i znów jako finalista jakiejś olimpiady dostaniesz się bez egzaminu na studia, co - wierz mi - już dzisiaj dla zwykłych absolwentów liceum jest prawdziwym problemem, a cóż dopiero będzie za kilka lat, kiedy uporczywe niedoinwestowanie nauki i oświaty w naszej ojczyźnie (bo o służbie zdrowia w tej chwili nie mówimy) zacznie przynosić pierwsze koszmarne rezultaty. Moje biedne dziecko, to nie będą łatwe czasy, ale z drugiej strony - w naszej ojczyźnie nie było jeszcze łatwych czasów. A przeżyliśmy, zdobyliśmy wykształcenie i jakoś prosperujemy. Uwaga, trzymaj się, tu są te dziury w jezdni. U-uu-ups! - no, dobra, przejechaliśmy. A oto i Aleja Wielkopolska w całej okazałości. 165 Urn, jak zielono, urn, jak pięknie. Miło jest mieć tak piękną h-a codziennych spacerów, prawda? Miałam dziś z tobą nie jechać h^ chciałam posiedzieć dwie godzinki w bibliotece. Ale Nutria' ni mogła cię zabrać na spacer, bo miała poważne kłopoty. Hn,^ Chciałbyś wiedzieć, jakie? No, dobrze, opowiem ci. Płakała. Poszłam do niej około dziewiątej, jak zwykle, patrzę, a tu Nerwus, czyli Filip Bratek, biega po jej pokoju, nie zwracając nawet uwagi na fakt, że Nutria jest w piżamie. Biega, pokrzykuje i bardzo jest zdenerwowany. Przyleciał, okazuje się, od rana z wyrzutami, bo ona nie przyszła na jego koncert. Może nie miała ochoty, prawda? - ale co to obchodzi artystę. W każdym razie - zajrzałam do jej pokoju, widzę, co się dzieje, no, to się wycofałam. Ale choćbym nie wiem jak chciała nie słyszeć, co mówi - słyszałabym i tak. Piłam w kuchni sok jabłkowy i tylkośmy po sobie patrzały, twoja babcia i ja, słysząc tę awanturę. - Zakład, że to przez doktora Stale! - wrzeszczał. - Podobno był wczoraj w Poznaniu! - Jest to, Józinku, oczywiste głupstwo. Doktor Marian Stalą był rzeczywiście w Poznaniu, w piątek, i miał istotnie spotkanie autorskie w teatrze Verbum i Natalia faktycznie wielbi go od lat, ale daję ci słowo, że ona tylko wręczyła mu kwiatki po spotkaniu. To, że poszli potem na kawę, nie miało żadnego związku z jej dalszym postępowaniem! Wróciła do domu o dziewiętnastej, a w sobotę doktor Stalą jechał już pociągiem pospiesznym Wielkopolanin do Krakowa. Wielkopolanin wychodzi o piątej rano, więc doprawdy trzeba mieć źle w głowie, żeby przypuszczać, że doktor Stalą przyczynił się do nieobecności Natalii na recitalu w południe. Zresztą, ten wybuch zazdrości jest absurdalny. Natalia zawsze przejawiała zainteresowanie dla modernizmu, a doktor Stalą ma podobno o nim do powiedzenia fascynujące rzeczy. Mogłam była wejść do pokoju i powiedzieć to wszystko Filipowi, to by go z pewnością uspokoiło. Ale mama szepnęła, że mam się nie wtrącać i że Nutria musi sobie sama poradzić. Ha! - niestety. To ja miałam rację, Nutria n i e poradziła sobie sama, milczała po prostu jak głaz, a Filip wykrzykiwał bez przerwy, wreszcie wypadł z mieszkania, trzaskając niegrzecznie drzwiami. Twoja ciotka Natalia, do której natychmiast zajrzałam, rozpłakała się zaraz po tym, bo przy Filipie trzymała fason, no i, chlipiąc 166 • leiąc Izy. zdołała mi powiedzieć, że niestety nie może z tobą noiechać na spacerek. Tak to jest, mój mały. Natalia zawsze miała skłonność do starszych od siebie, subtelnych intelektualistów - tyle, »e zazwyczaj ograniczała się do adoracji z bardzo daleka i cichutkich westchnień w zaciszu domowym. Tu jednakże dostrzegamy pewną odmianę zwykłego rytuału: są już kwiatki, jest kawa, jest ciepły autograf w książce doktora Stali. Tak, twoja ciotunia nie ma latwego charakteru i Filip myli się, sądząc, że zdobędzie ją stosując •wrzaski i awantury, oraz sceny zazdrości. Ona jest jak lunatyczka, żyje w innej płaszczyźnie rzeczywistości. Na nią normalne sposoby nie działają. Poza tym: nie umie powiedzieć "nie", za to stosuje bierny opór. Powiedzmy, zapiera się nagle jak osioł i nikt jej nie może ruszyć z miejsca. Oczywiście - nadal nie powie "nie", tylko będzie zwlekać, odkładać decyzję, przesuwać termin rozmowy, a jak się ją przyprze do muru - wybuchnie tak, że wszyscy oniemieją. Gdyby ktoś mi pozwolił opowiedzieć o tym wszystkim Filipowi, byłabym mu doradziła zgoła inną taktykę. Z Nutrią trzeba postępować jak z tym osłem: czekać, aż sama przyjdzie. No, ale nikt mnie o zdanie nie spytał i teraz pewnie są skłóceni na dobre i być może jest to wynik podświadomego działania Nutrii, która w ten właśnie bierny sposób zerwała znajomość z Filipem, używszy go do tego jako zapalnika. Nie chciałabym mieć racji, rzecz jasna, byliby taką ładną parą... Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić... to się widzi, że jego nerwowość wzrasta w odpowiedzi na jej cichy, ośli upór. Nie jestem pewna, czy dalej toczyłoby się to bez zakłóceń... ale sekundę, Józinku, popatrz tylko - czy my przypadkiem skądś nie znamy tego chłopczyka, tego, co to wyłazi, tam, z boku, przez dziurę w płocie? 4. Zaledwie godzina minęła od rozpoczęcia pracy, a on już skuł stary, popękany tynk i nawet zdążył zmyć ściany wodą z mydłem. Ciotka Oli Sobkowiak wyjrzała lękliwie zza drzwi pokoju. Jej pomarszczona twarz pod fryzurką z siwych loczków wyrażała niepewność i obawę. Widocznie ogrom doświadczeń z poprzednimi 167 wykonawcami remontu pozbawił ją wiary w człowieka. Robert mrugnął do niej (aż się cofnęła, przerażona), po czym powiedział krzepiąco: - Wszystko będzie dobrze. Za trzy dni ma pani kuchnię jak nową. Potem położę płytki i można urządzać bal. Znów mu rzuciła spłoszone spojrzenie, bo też pewnie i wygląda} jak zbój, w tej starej koszulce, pochlapanej wapnem i w czapeczce z gazety, też przysypanej białym pyłem. Strój uzupełniały ohydne portki z wypchanymi kolanami - ulubiony strój roboczy Roberta. Remontował w nich cały domek w Łodzi i z upodobaniem naprawiał w nich samochód. Nogawki nosiły więc ślady wszystkich barw olejnych, a także gipsu, cementu i smaru. A co tam, przecież remontuje staruszce kuchnię, a nie występuje w telewizji. No i nie będzie się przecież przebierać tylko po to, żeby wynieść kubły. Zapytał, gdzie tu jest śmietnik, uzyskał płochliwą odpowiedź, dźwignął dwa ciężkie wiadra pełne gruzu i zniósł je po schodach przed dom. Śmietnik miał być w podwórzu, za budynkiem. Cała ta uliczka, złożona z niskich szeregowców, miała śmietniki w podwórkach - zielonych, otoczonych ceglanymi murkami, często pełnych drzew i zarośli. Robert ruszył chodnikiem, gdy ktoś go zawołał po imieniu. Obejrzał się. Po drugiej stronie ulicy stała wysmukła kobieta w bieli, w towarzystwie dwóch identycznych chłopczyków. I była to Aniela. Szła ku niemu przez wąską jezdnię, śmiejąc się z daleka i wymachując pęczkiem marchwi. Dzieci podążały za nią bez zastanowienia, miały czarne włosy, jak ona, i patrzały takimi samymi czarnymi, świdrującymi oczami. - Nie wierzę! Robciu! To naprawdę ty! - zawołała Aniela, zatrzymując się przed nim i kładąc mu ręce na ramionach. Nać marchewki załaskotała go w ucho i Robertowi zachciało się śmiać. Aniela wcale się nie zmieniła! - jeśli nie liczyć makijażu. Kiedyś nie malowała powiek na brązowo, a ust - na czerwono. Poza tym wszystko było jak zawsze: charakterystyczny nos, hiszpańskie oczy, olśniewające zęby, brwi jak aksamitne tasiemki - zabawne i zaskakujące było to, że nic a nic go nie obchodziła! 168Uprzytomnił sobie, że stoi wciąż z tymi wiadrami gruzu i • bolą go ramiona. Postawił ciężar na chodniku i otrzepał ręce - Anielka! - powiedział. - Co za spotkanie. Nic się nie zmieniła' Uśmiechnął się do niej, czując jak z wąsów osypuje mu się cementowy pył. Tak, naprawdę miło było na nią spojrzeć. Była elegancka pewna siebie i ładna. I miała śliczny kapelusik. Tak się bał 70 kiedyś ją spotka. A teraz - nic. Nic nie bolało. - Co tu robisz? Kiedy przyjechałeś? Gdzie byłeś? - zasypywała go pytaniami Aniela. Nagle pochyliła się ku niemu (zawsze była wyższa o głowę, a teraz doszły jeszcze wysokie obcasy) i ucałowała serdecznie w oba policzki. Potem mocno go poklepała po ramionach i odsunęła się, żeby go sobie obejrzeć. - Wcale się nie zmieniłeś - stwierdziła z radosnym zdziwieniem. - Trochę posiwiałeś. Ale to ty! Robcio! Boże kochany, jak to dobrze cię widzieć! Tyle lat - ile właściwie? - Dokładnie szesnaście - powiedział Robert, wdąż się uśmiechając. Ciekawe, że nic nie czuł nadal - żadnego wzruszenia, przede wszystkim. - Miło, że mnie poznałaś - powiedział. - Phi! Miałabym nie poznać najlepszego kumpla? - Tak, to byłoby dziwne - przyznał. - Co ty tu robisz, z tymi wiadrami? Mieszkasz tu? - obrzuciła wzrokiem krzywy dom z pruskiego muru. - Nie, remontuję komuś kuchnię. - No, tak. Jak zwykle. Robert, gdzieś ty się pOdziewał? Wszyscy mówili, że nie ma cię w kraju. - Mieszkałem przez ten czas w Łodzi - wyjaśnił. - Teraz wróciłem. Nie wiem, czy na długo. - Ożeniłeś się? Popatrz, to są moje bliźniaki, Piotruś i Pawełek. Nawet nie próbuj zapamiętać, który jest który, bo ja sama nie wiem. A ty? Masz dzieci? - Córkę - krótko odpowiedział Robert, czując na samą myśl o Belli przypływ dumy i radości. - Aha - powiedziała nieuważnie Aniela. - Robciu, a gdzie mieszkasz? '" % - Na razie nic stałego - odparł. - Szukam mieszkania. 170 _ Ale gdzie ja ciebie mogę znaleźć? Ja chcę z tobą pogadać, ^ypic herbatę! Masz, tu jest moja wizytówka, musisz wpaść do "as na Mickiewicza. Wykupiliśmy całe poddasze, mamy teraz nieknS) duże mieszkanie. Możesz u nas zamieszkać, jeśli chcesz. Z, córką'. | - Dziękuję, ale - nie - zaśmiał się Robert. - Moja córka już mieszka u Borejków, do czasu, kiedy ja coś znajdę. To był pomysł Gabrysi i Natalii. - Schował wizytówkę, chociaż wcale nie mial zamiaru odwiedzać pani Żeromskiej na jej poddaszu. W dalszym ciągu nic go nie bolało i nie mógł się temu nadziwić. Zupełnie, jakby go ktoś odczarował. - Natalia bardzo wyrosła i wypiękniała - powiedział, nie wiadomo dlaczego. I- I u nich można cię spotkać? Często tam bywasz? - dopytywała się Aniela. - Ja muszę cię zobaczyć, jesteś mi potrzebny. Zawsze mi byłeś potrzebny, pamiętasz? - Tak - odparł Robert. - Pamiętam. - Przyjdę do Borejków. Pogadamy, co? Opowiem ci wszystko, opowiem ci całe szesnaście lat. Jestem teraz aktorką. - Wszystko wiem. Nawet widziałem cię na Malcie. - Widziałeś? - rozpromieniła się Aniela. - Niezła rólka, co? Szkoda, że teraz przerwa urlopowa, zabrałabym cię na spektakl. W tym sezonie grałam jeszcze Maszę w "Trzech siostrach" i Kasię w "Poskromieniu złośnicy". No, nic, wszystko obejrzysz, wszystko ci opowiem. Oj, jak to dobrze, żeśmy nie wyjechali nad morzel - Już - już chcieliśmy, ale pogoda tak się popsuła, że Bernard (to mój mąż) się rozmyślił. I całe szczęście - tam teraz wszyscy marzną, a ja tu właśnie, niespodziewanie, dostałam propozycję z radia: wielkie słuchowisko w odcinkach, gram jedną z głównych ról, ach, wszystko ci opowiem. Teraz widzę, jak mi ciebie brakowało, tobie zawsze tak wspaniale się opowiada. A wiesz dlaczego? Bo ty umiesz słuchać. Byłam na festiwalu w Awinionie, wiesz? Nasz teatr dostał tam wyróżnienie. Dzieci, przestańcie podskakiwać! - zwróciła się Aniela do bliźniaków, którzy obiegali ją, odkąd trwała rozmowa, usiłując klepnąć jeden drugiego. - W tej chwili się uspokójcie, przeszkadzacie nam. - Ale oni zignorowali jej polecenie i biegali nadal, więc złapała każdego z synów za rękę, przytrzymała i oświad-171 czyła: - Muszę iść. Robert, pamiętaj - u Borejków! Wpadnę h • bez tych drapichrustów. Pogadamy sobie. - Z przyjemnością - powiedział Robert. Ucałowała go w policzek i odeszła w słoneczną dal ulicy. Robert pokręcił głową i zaśmiał się krótko, a pył cementowy posypał się także i z czapeczki. Potrząsnął głową mocniej, żeby i'uż osypało się wszystko. Sobota, 3 sierpnia L< No, proszę. W poniedziałek minie tydzień, odkąd pracuję - pomyślała z zadowoleniem Bella, myjąc ręce pod strumieniem gorącej wody, w łazience Borejków, gdzie żadna rura ani zawór nie śmiały już pisnąć. Wszystko udało się na medal. Borejkowie nie zadawali przesadnie wielu pytań - wystarczyła im informacja, że Bella dostała dorywczą robotę. Zupełnie naturalnie przyjęli fakt, że ich gość wstaje o piątej piętnaście i pędzi gdzieś, by wrócić o wpół do drugiej. To raczej Bella miała niejakie trudności z przestawieniem się na budzenie o bladym świcie, ale wkrótce stwierdziła, że można przywyknąć, a poza tym - dzień wydawał się dzięki temu znacznie dłuższy. 173 Praca nie była szczególnie męcząca; być może po latach stałnk się nużące to wożenie książek wśród ciągłego łoskotu maszv pakowanie ich wiecznie w ten sam sposób i obsługiwanie zmyślneo' automatu z plastykową taśmą do obwiązywania paczek. Ale prze, tydzień Bella nie zdążyła nawet wszystkiego poznać, a cóż dopiero - znudzić się pracą. Na wydziale introligatorskim panowała naprawdę fajna atmosfera Dobrze się pracowało wśród tych spokojnych, życzliwych ludzi Każdy jej pomagał, uczył czegoś, pokazywał swój sposób na ułatwienie roboty. Dodawali jej ducha, pokrzepiali, gdy coś się nie udało rozśmieszali rubasznymi żartami. Lubili ją! - teraz już mogła powiedzieć to na pewno. A to znaczyło, że po pierwszych, na kredyt otrzymanych, objawach życzliwości, przyszła pora na to, na co zarobiła już sama. Przyjemnie było wiedzieć, że zasłużyła na szacunek ludzi, których sama szanowała. Bella dzielnie pracowała z nimi, nie uchylając się od żadnego zajęcia, ale najbardziej lubiła przerwy. Na sygnał dzwonka wyłączało się wtedy maszyny, wydobywało się "sznytki" i zajadało, nie odchodząc od stanowiska, albo gromadząc się w stałym miejscu przy oknie. To wtedy słyszało się najlepsze dowcipy, pogaduszki i anegdoty, od których niekiedy płonęły uszy. Od maszyny do maszyny leciały oceny nie lubianych polityków, prognozy na przyszłość i zjadliwe komentarze na temat stanu gospodarki. Ogólnie biorąc, wszyscy byli zaniepokojeni. Od stycznia spodziewano się masowych zwolnień w zakładzie, a podwyżek cen ropy i węgla - już na jesieni. Cień złych przeczuć obecny był zawsze, nad każdą rozmową i każdym wisielczym żarcikiem. Bellę traktowali już jak swoją - i często się zastanawiała, czy to każdy nowy pracownik adaptował się tu tak szybko, czy też koledzy wyczuwali, że ona jest już z trzeciego pokolenia drukarzy. Nie miała okazji opowiadać o sobie, toteż nie wiedzieli, że jej ojciec kiedyś pracował w tym zakładzie. Ale też nikt tu za wiele o sobie nie gadał. Kwadrans ciszy w wielogodzinnym huku maszyn - to było za mało na zwierzenia. Pozostawały żarty dla odprężenia - i to chyba właśnie z ich powodu człowiek tak chętnie szedł codziennie do pracy. - Bella! Tata przyszedł! - zawołała z kuchni pani Borejko. 174 Rzeczywiście, była już trzecia. Na czwartą wybierali się wszyscy , kościoła Dominikanów, na ślub córki Grzegorza, Ełki, z Toma-yeso- Kowalikiem. Tata i Bella też zostali zaproszeni przez ojca nanny młodej. To dlatego Bella ubrała się dziś wyjątkowo ładnie: wyszczuplająca sukienka granatowa w białe punkciki i do tego białe bolerko. Włosy, zwykle splecione w warkoczyki, rozpuściła dziś tak, żeby opadały na ramiona, a końce podkręciła mocno lokówką. - Hej! A co to za piękność się wyłania! - zakrzyknięto w kuchni, kiedy wyszła nareszcie. Wszyscy zresztą byli bardzo eleganccy, nawet tata, który na ogół nienawidził garniturów. Dziś ubrał się w swój najlepszy - ten ciemnogranatowy, pamiętający czasy dostatku. Miał też olśniewającą koszulę i wytworny krawat i mimo że mały, krępy i troszkę zabawny - w tym stroju jednak nabierał urody. Chociaż, prawdę mówiąc, widać było po nim, że najchętniej przebrałby się w dżinsy i sweter. - Mam dobrą nowinę - oznajmił, kiedy Bella usiadła za stołem pomiędzy Ignacym Grzegorzem a Natalią. - Już od pierwszego chodzę do pracy. - O! Hurra! - zawołała Bella. - Gdzie pracujesz? - a Natalia zawiesiła w powietrzu rękę z łyżką pełną zupy pomidorowej, czekając na odpowiedź. - W drukarni, oczywiście - rzekł tata. - Pomogli starzy kumple, mam etat i mogę rozglądać się za jakimś kątem dla nas, Bisiu. - No, to super, ale powiedz coś więcej - domagała się Bella. - Dostałeś pracę na offsecie? W jakim zakładzie? - W starym, przy Wawrzyniaka - odrzekł tata. - Na początek trzy siedemset. Potem może być więcej. - Za to trudno będzie wyżyć - stwierdziła pani Borejko - Pokoje do wynajęcia też są okropnie drogie, no chyba żebyście się zdecydowali zamieszkać poza miastem... - Gabrysia mi mówiła dziś rano, że ma jakiś pomysł w tej sprawie - wtrąciła Natalia. - A właśnie, gdzie jest Gabriela? - chciał wiedzieć ojciec Borejko, podnosząc wzrok znad tomiku Szymborskiej. - Są z Grzesiem u Kowalików, Ignasiu. Przecież dziś ślub. - Niepotrzebnie, Milu, tłumaczysz mi wszystko tak dobitn - rzekł z niezadowoleniem ojciec Borejko. - Wiem doskonale • Ełka wychodzi za młodego Kowalika. Byłem pierwszym, który si o tym dowiedział. Si vis amari, ama*. Oto, co im doradziłem słysząc dobrą nowinę. - Seneka - odgadła mama Borejko. - I twierdzisz, że przyszli ją powiedzieć najpierw tobie? - Czy ja twierdziłem, Milu, coś podobnego? - spytał z godnością ojciec Borejko. - Nie. Jak zwykle zostałem źle zrozumiany. Mówiłem tylko, że byłem pierwszym, który się o tej szczęśliwej okoliczności dowiedział. Przyszli powiadomić ojca, to jest - Grzegorza, a że go nie zastali, powiedzieli mnie. Już bowiem nie mogli wytrzymać. Rozmowa potoczyła się teraz w kierunku zgoła innym niż sprawy zawodowe Rojków, więc Bella nie dowiedziała się niczego bliższego o nowej pracy ojca. Nie zdążyła też wyznać, że sama pracuje w tych Zakładach. Przy kompocie zdecydowała, że to może i lepiej, nie ma co się spieszyć. Jeszcze by tata wyraził sprzeciw. Do końca miesiąca rzecz wcale nie musi się wydać, skoro on pracuje w zupełnie innym budynku, na offsecie. Godzina szybko minęła i pani Borejko poszła się przebrać wytwornie, natomiast pan Borejko oraz tata Belli ruszyli do kwiaciarni "Piórek" odebrać zamówione uprzednio bukiety. Natalia i Bella sprzątnęły ze stołu, zmyły szybko naczynia i ustawiły je w szafkach. Wpadła Idą z Józinkiem w ramionach i najpierw zażądała, żeby jej ktoś pożyczył rajstopy, bo właśnie leci jej oczko w tych ostatnich, a następnie, usadziwszy Józinka za stołem, poczęstowała go kompotem jabłkowym. - A! Bella! Dobrze, że cię widzę - powiedziała z roztargnieniem, oglądając lajkrową parę, podaną jej przez siostrę. - Ładnie wyglądasz. Słuchaj, jakiś czas temu spotkałam tego malca. Kazał ci powiedzieć, że Czarek skądś zleciał, chyba z jakiejś wieży. Bella, która właśnie odkładała talerz do szafki, odwróciła się z przerażeniem. - Z wieży? - powiedziała, czując nagłe mdłości. - JeSi chcesz być kochany, kochaj, (łac.); •-I żebyś go może odwiedziła, bo leży całkowicie połamany. .F - Całkowicie poła... gdzie? W szpitalu? - Eee... czekaj, niech się zastanowię... chyba nie, bo dziecię machało w kierunku domostwa. Zresztą nie wiem, prawdę mówiąc szczegóły uleciały mi z pamięci. Pamiętajcie, że miewam nocne dyżury i usiłuję pisać pracę habilitacyjną. Tyle wiem, że była jakaś wieża i że był jakiś wypadek. - Ale... w jakim on jest stanie? Czy to coś groźnego? - Bella aż się spociła ze zdenerwowania. Pamięć podsuwała jej obraz przeszczepa, stojącego na platformie wieży i wyrzucającego ramiona jak do skoku. - Zamiast mnie pytać, leć tam i się dowiedz - poradziła jej Idą, z rajstopami na ramieniu znikając w łazience. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, Józinek, pluskając łyżeczką w kompocie, zauważył na stronie, konspiracyjnym półgłosem: - Aj, pompot dobły, aj, dobły, Ziuzinek lubi ciukiel. &. Przed kościołem Dominikanów, pod błękitnym niebem zdobnym w białe pióropusze rozwianych chmur, wciąż zwiększała się liczba gości, przyjaciół i rodziny. Młoda para pojawiła się niebawem, owiewana tiulem długiego welonu. Ełka wyglądała śli-jgcznie w jedwabnej sukni z trenem, pan młody, wyraźnie zdene-| rwowany, nadrabiał miną i nerwowo obciągał marynarkę nowiu-1 tkiego garnituru. Nadeszła też żwawym krokiem grupa studentów Akademii Muzycznej, wnosząc do kościoła instrumenty tak obiecujące, jak cytra, viola da gamba, harfa i flet poprzeczny oraz klarnet. Gabrysia z Grzegorzem i synkiem czekali tu już, w grupie Strybów. Stojące obok dwie wystrojone dziewczynki w kapelusikach i lakierkach, to były córki Gabrysi, Pyza i Tygrysek, na ten jeden uroczysty dzień przybyłe z wakacji. Reszta rodziny, a z nią Bella i Robert, weszła na podwórzec kościelny w chwili, gdy gęstniał tam tłumek: przed chwilą pojawiła się Aniela Żeromska z mężem-bro- 177 daczem i bliźniakami i każdy chciał popatrzeć z bliska na gwiazd filmu, teatru, radia oraz telewizji. Bella też sobie popatrzała. Gwiazda wyglądała naprawdę szykownie - gładko uczesana, w wielkim białym kapeluszu i żółtym kostiumie z kremową bluzką. Przywitali się, tata i ona, tak kordialnie, jakby byli za sobą wielce stęsknieni (zwłaszcza ona), a zarazem tak swobodnie, jakby się widzieli nie dalej niż wczoraj (to znów on). Było to bardzo irytujące, niepokojące i wieloznaczne. Bella zagryzła usta i odsunęła się w milczeniu, z urazą, pozwalając, by tłum gości zaszczycony przybyciem gwiazdy, roił się wokół niej, fotografując ją i kręcąc filmy wideo z Anielą na pierwszym planie, a młodą parą •w dalekim tle. Tata był tak nią zaabsorbowany, że prawie nie zauważył usunięcia się córki. Na szczęście, wkrótce gwiazda przeniosła uwagę na kogoś innego i ojciec pozostał poza kręgiem otaczających ją wielbicieli, pogrążony w rozmowie z Natalią. Zaraz też oboje podeszli do Gabrysi, a ta zaprowadziła ich do rodziców pana młodego, państwa Kowalików. Bella usłyszała tylko powitania, a potem głos Gabrysi, która zwracała się do doktora Kowalika z zapytaniem, czy są jakieś plany co do poddasza, opuszczanego właśnie przez Tomka. Usłyszała też odpowiedź: Tomek wyprowadza się do Ełki, na Krasińskiego, poddasze będzie wolne i na razie nie myśli się o niczym, poza remontem. Ucieszona Gabrysia umówiła więc natychmiast Roberta na wstępne oględziny poddasza i Bella już-już chciała wycofać się chyłkiem, by jak najszybciej pomknąć do Przeszczepa, gdy przyhamował ją nagły okrzyk Anieli Żeromskiej: - A! Więc to jest Bella! Wszyscy oczywiście umilkli i spojrzeli w kierunku, gdzie patrzała gwiazda. Dziesiątki spojrzeń spoczęły na Belli, która z zakłopotania i niezadowolenia poczerwieniała jak indyk. Aniela ruszyła ku niej, wyciągając dłoń, a tłum rozstępował się z atencją, tworząc szpaler. Tata oderwał się od grupki z Gabrysia i Kowalikami i teraz dopiero szedł w stronę córki, jakby ją chciał przed czymś ratować lub przestrzec. Lecz Aniela dotarła szybciej. 178- Miło mi cię poznać, kochanie - powiedziała łaskawie, zatrzymując się przed Bella i mierząc ją bacznym spojrzeniem. - Słowo daję; Jesteś niesamowicie podobna do taty! - A wcale że nie! - odpaliła Bella szybciej, niż pomyślała. ^aburmuszyła się nieprzyjaźnie i poczerwieniała jeszcze bardziej. _ Jestem podobna do mamy - a już najbardziej do samej siebie. - To rzekłszy odstąpiła o dwa kroki w tył. - Hm, zapewne - zgodziła się gwiazda uprzejmie. - A w każdym razie, bez wątpienia jesteś bardzo miła. Odwróciła się i rozejrzała wokół, jakby oczekując braw czy w każdym razie aprobaty. W rzeczy samej, tłumek zaszemrał przypochlebnym śmieszkiem, a sławna aktorka, uśmiechając się łagodnie, powróciła na poprzednie miejsce, tuż obok taty, który tam właśnie przystanął. Położyła mu rękę na ramieniu i zaczęła coś do niego mówić cicho, z ożywieniem. Bella, gotując się z wściekłości, stała jeszcze przez chwilę na miejscu, ostro patrząc na ojca. Lecz jej naglące spojrzenie działało na niego z taką mniej więcej siłą, jak powiew zefiru. Ach, no tak. Dobrze. Skoro nie zauważa jej nawet własny ojciec, Bella może sobie spokojnie stąd odejść. Zawróciła na pięcie i pomaszerowała przez podwórzec - a że tłum właśnie zaczął wchodzić do kościoła, w ślad za parą młodą i rodzicami, nikt, ale to nikt absolutnie nie obejrzał się za odchodzącą córką Robrojka. 3. Jak najszybciej przez wąskie uliczki koło torów, w dół. Jeszcze skręt w bok - i już się jest na Alei Wielkopolskiej. Drzewa szumią i ten szum jest jak zwykle kojący, chociaż i tak w głębi, koło serca, tkwi ten ciężki niepokój. W ogrodzie Majchrzaka niby wszystko bez zmian. Cisza. Wiatr gnie korony drzew. Róże jeszcze śliczne, chociaż, rzecz jasna, już nie tak bujne, jak przy pierwszym kwitnieniu. Okna zamknięte, pozasłaniane. Tylko drzwi garażu uchylone, wewnątrz słabo połyskują 179 zderzaki mercedesa. A więc rodzice Czarka są w domu; przeci • oni nigdzie się nie ruszają na piechotę. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, że legalnie odwiedzi Przeszczena że teraz zadzwoni do furtki, oni jej otworzą, przywitają i wpuszcza do domu. Niesamowite. Co to się porobiło. No, dobra. To trzeba będzie spróbować jakiegoś fortelu. Wycofała się o parę metrów, zadzwoniła do furtki Mateusza i prawie natychmiast usłyszała w domofonie jego głos: - Widzę cię tam, Bella. Już lecę! Zdyszany i podniecony, usmarowany dżemem wiśniowym, pajdę chleba dzierżąc w prawej ręce, w lewej zaś ściskając małosolnego ogórka, Mateusz pojawił się błyskawicznie. Rozejrzał się bacznie wokół, mrugnął tajemniczo i czym prędzej odprowadził Bellę ze strefy, w której mogłaby zostać zauważona. Dopiero ukrywszy się za rogiem żywopłotu, w bocznej uliczce, rozpoczęli wymianę zdań, - Co z nim jest? - Połamany. Więcej nie wiem. - Chcę tam wejść! - Nie ma sprawy. Chodź za mną - to mówiąc Mateusz zjadł, dławiąc się lekko, resztę chleba, zagryzł ogórkiem, wytarł dłonie w portki i wszedł za metalową szafkę, oznaczoną trupią czaszką z piszczelami i napisem: "Uwaga! Nie dotykać! Urządzenie elektryczne". Wszedł i znikł, bez szmeru, bez poruszenia choćby jednego listka ligustru. - No, chodź! - syknął, kiedy zbyt długo gapiła się na szafkę, zastanawiając się, jak on to zrobił. Dopiero, kiedy jej pomógł, rozchylając z tamtej strony gęstwinę żywopłotu, ujrzała, że w siatce jest dziura. Wystarczyło wcisnąć się za szafkę (co Belli poszło nieco trudniej) i zanurzyć się w żywopłot, by gałązki rozchyliły się same, tworząc przejście. Otrząsając się, wylazła na trawnik po drugiej stronie, na tyłach domku ogrodnika. Mieszkał w nim już, najwyraźniej, ktoś inny. Cudze firanki poruszyły się w jej oknie, na sznurze suszyło się kilka par dżinsów. Może kiedy indziej byłaby się domkowi przyglądała, piętrząc w myślach żale i gorycze - ale dziś gnał ją niepokój. Rozejrzała 180de ostrożnie wokół - pusto. Mateusz skinął na nią i oboje przebiegli nrzez trawnik, pochylając się tak, by ich nie było widać z okien domku. Zaraz też się ukryli za świerkami, po czym ostrożnie wyjrzeli zza ich kłujących łap. Główne drzwi wejściowe willi otworzyły się właśnie i pani Majchrzakowa, z koszykiem, w rękawicach ogrodniczych i spodniach, oraz w kapeluszu słomkowym, zbiegła wdzięcznie po stopniach, by udać się w przeciwległy kąt ogrodu. Tuż przy żywopłocie, za którym rozciągał się ogródek Mateusza, rosła wielka, rozłożysta renkloda, obsypana fioletowymi owocami. Okno Czarka było zamknięte na głucho. - Musimy obejść dom - zaświstał jej w ucho Mateusz. - Może da się wejść z tyłu, od tarasu. - O jejku, ja się boję. Mateusz syknął ze zniecierpliwieniem i czytelnie wyraził mimiką twarzy przekonanie, że baby są beznadziejne. - A masz jakieś inne wyjście? - spytał świszczącym szeptem. Następnie poprawił opadające dżinsy i spytał: - Oglądasz "Mac- Gyvera"? - No, czasem. - To już wiesz, jak się postępuje w podobnych wypadkach. Pędem pod ścianę domu, przycisnąć się plecami i powoli, czujnie, przesuwać się we właściwym kierunku. Chodź za mną. Poglądowo wykonał własną instrukcję. Bella skoczyła za nim. Przebiegłszy otwartą przestrzeń, oparli się oboje plecami o szorstki mur willi i z wolna zaczęli się przemieszczać ku jej południowej flance. Bella doznała przypływu autoironii i aż westchnęła. Nie do wiary, jakie głupstwa ona wyczynia, odkąd zamieszkała w Poznaniu. Włazi na wieżę spadochronową, asystuje przy wodowaniu styropianowej łódki, zwiedza nocą oddziały chirurgii urazowej, wreszcie włamuje się na teren cudzej posesji, wykorzystując dziury w płocie. Teraz zaś będzie musiała przedostać się do wnętrza willi, jak do okupowanej twierdzy. To wszystko przez tego nieszczęsnego niedorajdę Przeszczepa. Wpędził ją w kłopoty. Jakimś cudem zdołał sprawić, że ona, tak zawsze zrównoważona i roztropna, przejęła jego szaleńczy: sposób radzenia sobie z życiem. 181 Dotarli do narożnika domu. Mateusz powstrzymał ją, chwytaiae za spódnicę. Wyjrzał ostrożnie na tyły willi. - Nikogo - szepnął - Majchrzak pewnie leży przed telewizorem Rzeczywiście, telewizor agresywnie dudnił, zgodnie ze swoi'a naturą, więc śmiało wychynęli oboje zza węgła i cichcem weszli po marmurowych schodach na taras. Tu, sposobem MacGyvera, stanęli przy samej futrynie oszklonych drzwi (były lekko uchylone) i zajrzeli boczkiem do wewnątrz. Pan Majchrzak spoczywał na kanapie przed telewizorem, na brzuchu miał pełny talerz, jadł, popijał i od czasu do czasu ospale popatrywał w ekran. - Co robimy? - szepnęła Bella w ucho Mateusza. - Zadzwonię do drzwi - wymyślił. - Jak on wstanie i pójdzie otwierać - ty się wkradniesz. - A ty? - A ja zwieję, jak tylko zadzwonię. -r A co on pomyśli? - Że się przesłyszał - autorytatywnie stwierdził Mateusz. - Ja już wtedy będę za płotem. - A jak ja potem wyjdę? Mateusz spojrzał na nią z bezbrzeżnym politowaniem. - No, przecież oknem z Czarka pokoju. - A - aha. 4. W pokoju Przeszczepa było niemal ciemno. Okno, zamknięte na głucho, miało zapuszczone żaluzje i w dodatku było częściowo przesłonięte grubą kotarą. Jedyne źródło światła - mała lampka o podłużnym, cylindrycznym klosiku z metalu - rzucało żółty stożek blasku na poduszkę, gdzie spoczywała głowa Przeszczepa. Chyba spał, biedak. Strasznie był chudy i sponiewierany. Jego noga, zakuta w gips aż po biodro, spoczywała na wysoko ułożonych poduszkach. Reszta ciała ginęła pod kołdrą, tylko ręce wyciągnięte były po bokach, chude i bezwładne. Bella, która wśliznęła się bezszelestnie z zewnątrz, teraz oparłszy się plecami o drzwi, stała dłuższą chwilę bez ruchu. Musiała opanować oddech i bicie serca. Nie, zdecydowanie nie dla niej były sposoby MacGyvera. Przeszczep nie usłyszał, jak weszła. Leżał spokojnie z zamkniętymi oczami. Wyglądał okropnie. Wyglądał tak, jakby umarł. Zdawało się, że on naprawdę nie oddycha - dopiero po pewnym czasie Bella dostrzegła lekki, miarowy ruch tkaniny na jego piersi. Obok prawej ręki leżała, grzbietem do góry, rozpoczęta książka. Zbliżyła się cichutko. Światło lampki, stojącej za jego głową, a padające trochę z boku, uwydatniało wypukłe guzy na czole Przeszczepa, zbyt grube i wystające łuki brwiowe i wydatny, niezgrabny nos, na którego czubku błyszczał złoty punkt. Reszta twarzy tonęła w cieniu. Bella zbliżyła się jeszcze o krok, nachyliła się - i wtedy podłoga pod jej stopami głośno skrzypnęła. Przeszczep otworzył oczy. Przez chwilę nikt nic nie mówił, wreszcie Bella uznała, że musi przerwać ciszę. - Hej, stary maniaku! - powiedziała. Na dźwięk jej głosu wzdrygnął się i podskoczył, jak ukłuty szpilką. Bardzo dziwna, doprawdy, reakcja. - Co jest z tobą, stary? - Jesteś tu? - spytał głupio. - No, co, nie widzisz? - Przyszłaś? Patrzał na nią z takim zdumieniem, jakby nie wierzył, że ona naprawdę istnieje. - W tej chwili mi się śniłaś - oświadczył. - Otwieram oczy, a tu znów ty. - No, przepraszam - prychnęla Bella. - Słyszałam, że spadłeś z wieży i cały się połamałeś. - Pogłoski są przesadzone - odparł. - Nie ź wieży, tylko z ostatnich dwudziestu stopni. I nie cały się połamałem, tylko mi pękł obojczyk, dwa żebra oraz noga w trzech miejscach. Tak jakoś 183 nieszczęśliwie upadłem. Jak zwykle, zamiast grozy - groteska. T już moje przeznaczenie. - Tak się przeraziłam... - Tak? Naprawdę się przera.-.ziłaś? - Okropnie. Mateusz powiedział o tym Idzie, a ona mnie Myślałam, że... bałam się, że... ach, no mniejsza z; tym. - Ale co ci zależy - czy ci nie wszystko jedno, co ze mną... - Ty idioto. - Nie wszystko jedno? - No, pewnie, że nie. Cisza. - Niezwykłe - powiedział słabo. - Uzdrawiasz samą swoją obecnością. Wchodzisz do pokoju - i człowiekowi robi się lepiej. - Niby jak uzdrawiam? Noga ci się od razu zrosła? - Nie to. - A co? Co ci w ogóle dolega? - Jest mi smutno - rzekł Przeszczep bezradnie. - Tylko tyle. Smutno. Złota gwiazdka spłynęła bokiem po jego skroni i policzku, po czym wsiąkła w poduszkę. Przez długą chwilę Bella stała bez słowa i bez ruchu nawet, ponieważ coś dziwnego działo się w jej klatce piersiowej, jakoś tak pod mostkiem. Coś tam drgnęło i zabolało, a potem zamieniło się w falę ciepła. Fala doszła do gardła, a wreszcie pod powieki. Bella zamrugała i przysiadła bokiem na pościeli. Wyciągnęła rękę i starła mokry ślad z chudego policzka. Teraz już widziała lepiej jego oczy - jak zwykle małe, granatowe, w tej chwili zdawały się przejrzyste jak woda, tak że można by zajrzeć przez nie w głąb. Ale Przeszczep zaraz je zamknął i tylko czubkami palców przytrzymał lekko jej rękę przy swojej twarzy. - To, że przyszłaś - powiedział cicho - znaczy, że życie ma sens. - Jakbym nie przyszła, też by miało - trzeźwo odrzekła Bella. - Nie. - Co ty gadasz, człowieku? Miałoby na pewno, ja ci to mówię. -Dla ciebie tak, pewnie. Ale nie dla mnie. Sytuacja jest taka, że nikt mnie nie kocha. To brzmi głupio, ja wiem, więc lepiej: 184nikomu nie jestem potrzebny. To strasznie odbiera wiarę w ten gens. Nie ma się poczucia wagi, istotności tego, że się żyje. To poczucie zależy od jakiejś tajemniczej wewnętrznej siły. Patrzę na ciebie i widzę, że ty to masz. Inni też mają. Ty, na przykład, sama nadajesz wagę i istotność temu, co robisz. Skąd się to bierze, ta siła? - Nie wiem - powiedziała Bella. Faktycznie, nie wiedziała, dlaczegoś tylko przemknął jej przez myśl obraz ojca. - Ta siła - mówił Przeszczep wolniutko - musi najpierw w człowieku być. Dopiero wtedy, jak już jest, mogą się włączyć okoliczności sprzyjające. I wtedy ta siła w człowieku rośnie. A okoliczności robią się coraz bardziej sprzyjające. I tak dalej. U mnie to wszystko jest zwrócone w odwrotnym kierunku - w stronę bezsensu i bezsiły. Wszystkie trybiki kręcą się w niedobrą stronę. Nagle przychodzisz ty - i one się zatrzymują. Nie wiem tylko, co dalej. Ujął jej rękę mocniej i przytulił do policzka. - Czytałaś "Piękną i Bestię"? - Tak. - To już wiesz, że to o nas. - Nie wiem... - Wiesz. Nie udawaj. Przecież to ja jestem tym potworem. Naprawdę jestem. A ty - jak myślisz, czy mogłabyś... - Co? - Czy sprawiłoby d dużą przykrość, gdybyś... - No? - ...mnie pocałowała? - dokończył desperacko Przeszczep i zacisnął mocno powieki, jakby się bał, że mu zaraz sufit zleci na głowę. Bella już otworzyła usta, żeby za pomocą paru żarcików sprowadzić sytuację na ziemię - gdy nagle za drzwiami dal się słyszeć tupot i ostry krzyk: - Musi być u Czarka!... - a drzwi otworzono z takim impetem, że ich skrzydło walnęło w ścianę. Do pokoju wpadli państwo Majchrzakowie, rozwścieczeni, dyszący i źli, a także zgrzani, jakby właśnie odbyli dłuższą pogoń. Bella domyśliła się natychmiast, kto był obiektem tej pogoni. Domyśliła się także, że udało mu się zwiać. Spokojnie popatrzała na rodziców 185 Przeszczepa - i jak zwykle, jej spojrzenie wyprowadziło ich z równowagi. - Ty paskudna dziewucho! Wstawaj z tego łóżka! - wrzasnęła pani Majchrzakowa. - Won stąd, ale już! - zawtórował jej gromko małżonek. Bella wstała z kanapy, a widząc, że pani Majchrzakowa zbliża się do niej dziwnie szybko - rzuciła się do drzwi. Tam stał już pan Majchrzak, dramatycznie wyciągniętą ręką wskazując jej kierunek wyjścia. Wypadła z pokoju Czarka z uczuciem, że lada chwila ktoś w nią izuci cegłą. Biegnąc przez hali ku drzwiom wyjściowym słyszała za sobą okrzyki: - Zakradła się jednak! Co za bezczelność! - Zostawcie ją! Zostawcie ją!!!... - Cicho, gówniarzu! Pędząc do furtki Bella ujrzała jeszcze kątem oka jakąś młodzieżową parę, która z pewnego oddalenia przypatrywała się przebiegowi wydarzeń. Co za wstyd! - ...i żeby mi tu twoja noga!....- spuentowała pani Majchrzakowa, wybiegając na schody, po czym w pomieszaniu intelektualnym dokończyła: - ...się nie pokazała. Bo zawołam policję! Bella minęła furtkę i pobiegła chodnikiem. Natychmiast natknęła się na Mateusza, który wyskoczył zza swojego płotu. Przez chwilę, nic nie mówiąc, szli szybko obok siebie. - Ci nowi widzieli z domku, jak wchodziliśmy - rzekł wreszcie Mateusz z niezadowoleniem człowieka, który spaprał robotę. - Tak to jest, jak się zabiera baby na akcję. Ja przechodziłem tysiące razy i nikt mnie nie widział. - Donieśli Majchrzakom, tak? - Majchrzakowej. W ogrodzie. Tak, że jak ja dzwoniłem do drzwi, ona mnie już zachodziła z tyłu. Majchrzak otworzył - i byłem wzięty w dwa ognie. Zacząłem wiać do dziury, to podlecieli jeszcze ci z domku. Mówię ci, czułem się jak zając. - Co to za ludzie, co to za ludzie! - Okropni. Hej, Bella... co ci jest? - Nic, nic - odpowiedziała raźno Bella, wciąż równym krokiem maszerując przed siebie. - Ja tylko płaczę. Poniedziałek, 12 sierpnia l. Cześć, Czarek! Zmusiłam się do napisania listu i spróbuję go wysiać przez Mateusza. Kiepsko mi to idzie, ale trudno. Muszę Ci przecież powiedzieć, żebyś się nie martwił (a jak Cię znam, to wiośnie zamartwiasz się bez przerwy) - nikt nie odpowiada za to, co wyczyniają jego rodzice. Nie martw się więc, ani trochę, ja już na cale zdarzenie umiem spojrzeć z humorem. Szkoda mi tylko, że się już nie zobaczymy - nie pozwolą nam. Ale proszę, nie traćmy kontaktu. Teraz, kiedy leżysz, trudno Ci będzie wysiać do mnie list. Ale przecież w końcu wstaniesz z tego wyra, stary maniaku, i będziesz mógl, na przykład, do mnie zadzwonić! Wciąż mieszkam u pp. Borejków. Trzymaj się! -Bella 187 2. Od samego rana na maszyny weszła gruba "Historia Polski". Przez pierwszą godzinę było trochę luzu, więc Bella zdążyła wypocić list do Przeszczepa. Potem przywieziono resztę podręcznika od fizyki, więc pakowała, zanim dojechały wózki z historią. Te książki pakowało się trudniej niż fizykę, bo były znacznie większego formatu i ciężkie. Dość szybko Bella zrozumiała, że musi zwolnić tempo, bo długo tak nie uciągnie. Zresztą, zwolnienie tempa narzucało się samo: dzień był dziwny, osowiały, niebo ciężkie, a powietrze nieprzezroczyste. W halach paliły się jarzeniówki. Tak się jakoś złożyło, że dziś bez przestojów pracowały wszystkie maszyny, toteż hałas był wyjątkowo uciążliwy i niósł się poprzez oba piętra. Człowiekowi się zdawało, że mu zaraz popękają bębenki. Przed dziewiątą majster zajrzał na chwilę, a zobaczywszy, że Bella właśnie nie pakuje, skinął na nią. Podeszła do drzwi, a on wykrzyczał jej w ucho: - Leć no, mała, na górę, do Alinki, powiedz, żeby w przerwie zeszła tu do mnie. Przysłali pomylone dwie sztaple! Bella pokiwała głową i dokończyła układanie paczek na wózku. Potem poszła boczną klatką schodową na drugie piętro. Minęła pracującego pełną parą kolbusa, po czym skręciła w prawą odnogę hali, gdzie w głębi, prawie na samym końcu, pod ścianą, widać było Alinkę, zajętą na swoim stanowisku. Brodacz obsługujący falcówkę znów miał dziś koszulę w kratkę i znów puścił perskie oko do przechodzącej dziewczyny. Nawet nie miała siły się ucieszyć tym miłym skądinąd objawem. Przeszła dalej, dotarła do Aliny i przekazała jej polecenie majstra, krzycząc do ucha. Alinka skinęła głową, poczęstowała ją dropsem miętowym i Bella ruszyła z powrotem. Kiedy dochodziła do zakrętu hali, odezwał się przeraźliwie głośny dzwonek. Wszystkie maszyny zatrzymano, zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. Z wolna zaczęły się odzywać ludzkie głosy, zdawały się dziwnie słabe po tym przerwanym hałasie. - Hej, Robert! - zawołał prawie nad jej uchem gruby wąsacz w zielonkawym kitlu. - Idziesz na papieroska? 188- Nie palę, Krzychu, zapomniałeś? - odkrzyknął zza węgła znajomy głos i Bella ledwo się zdążyła schować za słup, obok krajarki, gdy jej własny tata wyszedł z hali sąsiedniej, popychając wózek pełen ułożonych w sztaple arkuszy. Ubrany był w kitel z zakasanymi rękawami. Dopchał wózek do falcówki, ustawił, klepnął wąsacza w ramię. - Ty też nie pal, bo cię Baśka z domu wyrzuci! - doradził. Zaśmiali się obaj, ojciec przysiadł obok falcówki i wyjął z kieszeni kitla paczkę ze śniadaniem. Krzychu miał swoją w szafce obok stanowiska pracy. Umieścił się koło ojca Belli i obaj zaczęli jeść. - No, jak? Już się przyzwyczaiłeś? - spytał Krzychu. - Ujdzie - lakonicznie odparł tata. - Ja się do wszystkiego przyzwyczaję. - Mnie było trudno - rzekł Krzychu. - Z lepszego na gorsze. To tak jakbyś zleciał z drabiny na sam dół. - No, ale co zrobisz. Trzeba to trzeba. - Racja. Bella stała za słupem, przyciśnięta niewygodnie ramieniem do metalowej szafki na narzędzia. Zdała sobie sprawę, że jeśli chce wydostać się stąd niepostrzeżenie, to teraz jest najlepszy moment: ojciec siedział tyłem do niej. Kiedy skończy się przerwa, będzie trudniej stąd wyjść. Wymknęła się zza słupa i dotarła do bocznej klatki schodowej, usiłując iść normalnym krokiem, nie przyspieszać. Miała nadzieję, że jej z kolei nikt nie zawoła po imieniu, już ją tu przecież znali. Ale jakoś się udało. Wypadła na schody i - mijając palaczy zgromadzonych w wydzielonym kąciku - zbiegła na pierwsze piętro, jak ścigana, nie odpowiadając na powitania i wesołe zaczepki. Zaszyła się w swoim kącie, wyjęła paczkę ze śniadaniem, ale już po pierwszym kęsie wiedziała, że nawet go nie przełknie. Tata wcale nie pracował na offsecie! Pracował tutaj - i wszystko wskazywało na to, że jest zwykłym pomocnikiem: rozwoził książki i składki, dostarczał arkusze. Tak, wszystko się zgadza. Przecież wiadomo, że na offsecie nie ma miejsc. Skąd ona wzięła to, że miałby być na offsecie? Czy sam to powiedział? - chyba tak. Nie - jednak nie. Ona spytała, czy na Offsecie, a on tylko nie zaprzeczył. 189 Wstydził się. Przed nią czy przed Borejkami? Och, sam sobie winien! - z tą swoją wieczną ufnością, z ta wiarą w ludzi, z tym dziecinnym okazywaniem każdemu zaufania! Przecież jest mądry, tyle wie, zna języki, potrafi wszystko zrobić! Jak mógł doprowadzić do tego, że "zleciał z drabiny na sam dół"? Boże kochany, to jest chyba jakaś okropna słabość charakteru, on jest chyba niepoważny, niedojrzały, on się nie nadaje do życia! Dzwonek. Skończyła się przerwa. Bella wróciła do pracy. I co teraz? Co teraz będzie? Przecież w każdej chwili może się zdarzyć, że tata wjedzie na ekspedycję z partią gotowych książek. Co wtedy? Najbardziej ze wszystkiego na świecie bała się zobaczyć w takiej sytuacji jego twarz. Czy powinna poprosić majstra, żeby w przyszłym tygodniu zatrzymał ją na porannej zmianie? - tata prawdopodobnie będzie na popołudniowej. Ale i tak mogą się spotkać, mijając się w bramie. Właściwie - każdej chwili może się zdarzyć, że na siebie wpadną. Cud, że to się nie zdarzyło do tej pory. Prawdziwy cud. Więc co? Odejść z pracy? Szkoda by było. I czy to w ogóle możliwe? - podpisała przecież jakąś umowę. Szkoda, że jej przedtem nie przeczytała. Bella dotrwała do końca zmiany, gubiąc się w myślach, walcząc ze zwątpieniem i przygnębieniem, co chwila zerkając nerwowo na drzwi. Wychodziła z zakładu pełna obaw, oglądała się na wszystkie strony, odetchnęła dopiero, gdy znalazła się na ulicy. Boże kochany. Czy ona pomyślałaby kiedyś, że będzie uciekać przed własnym tatą?! 3. Mocno padało, kiedy Bella dobiegła do Roosevelta. Zimny, ulewny deszcz, specjalność tego lata, i mocny wiatr pod ponurym niebem - oto było wszystko, czego potrzebowała, by stracić humor 190do reszty. Mokra i zziębnięta, powłócząc nogami, weszła do mieszkania Borejków jak uosobienie rozpaczy. Zastała tylko Natalię, która siedziała u siebie, pisząc coś obficie w fioletowym zeszyciku. Fragment jej pokoju, widziany przez uchylone drzwi, tchnął przytulnością i spokojem: książki i papierzyska, bukiet słoneczników, lampa z pomarańczowym abażurem i sama Natalia, której czupryna żarzyła się jak ognisko, wiklinowy fotel bujany, w którym siedziała, okryta kraciastym pledem - wszystko to miało ciepły koloryt i urok. Kiedy Natalia podniosła zamyślone, szare oczy, Bella przez chwilę zastanawiała się, jak ta dziewczyna to robi, że - choćby się zajmowała rzeczami najzwyklejszymi, choćby obierała cebulę czy przyszywała guzik - zawsze otoczona jest romantyczną chmurą, całkowicie duchem oderwana od rzeczywistości. To właśnie sprawiało, ze Nutria była taka niezwykła. Niestety, Bella miała jasną świadomość, że sama nie będzie taka przenigdy w życiu. Przy całej swej eteryczności, Nutria potrafiła przecież być normalnie, zwyczajnie troskliwa. Odłożyła teraz swój zeszycik do szuflady, odrzuciła pled, omal nie strącając wazonu ze słonecznikami, po czym wyskoczyła z bujaka, wołając, że Bella przecież jest kompletnie przemoczona i że powinna natychmiast się przebrać od stóp do głów oraz wysuszyć głowę. - A ja w tym czasie przygotuję obiad - dodała, wychodząc do kuchni. - Nazwałam moją potrawę: przysmak leniwej Pary-sady. Wiesz, "Klechdy Sezamowe" Leśmiana. Bo przyszło mi do głowy, że kiedy bracia od niej odjechali, wiesz, "drogą dziwną i zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia, i dziwnego przeznaczenia..." - że ona przecież musiała coś jeść. Więc wymyśliłam, że jadła kuskus, taką arabską kaszkę... co ci jest? Bella, która właśnie wchodziła do łazienki, pokręciła głową. - Nic, nic. Jestem tylko zmęczona i mokra. - Przebierz się szybko, a ja tu już odgrzewam. Kuskus gotów, mam też sos, teraz tylko usmażę kabaczki. Dobrze, że jesteś, samej mi się nie chciało jeść. - A gdzie są wszyscy? - spytała Bella znad umywalki. - Pojechali nagle do Pobiedzisk. Trafiła się okazja, znajomy zaproponował, że ich weźmie swoją furgonetką - odpowiedziała Natalia poprzez skwierczenie oliwy, rozgrzanej na patelni. Kiedy Bella wyszła z łazienki, ujrzała, jak Nutria kraje kabaczki, używając budzącego grozę noża kuchennego. W jej subtelnych rączkach wyglądał na niebezpieczne narzędzie, mogące natychmiast spowodować śmierć lub kalectwo. Prawie miało się ochotę odebrać jej to ostrze jak małemu dziecku. Jednakże z chaotycznych poczynań Natalii, z jej rozkojarzonych ruchów i niezgrabnych ciosów noża, zaczął się, o dziwo, wyłaniać efekt godny uwagi i apetyczny. Posolone plasterki kabaczka rumieniły się rozkosznie na skwierczącej oliwie, a sos pomidorowy, podgrzewany w rondelku, miał intensywny kolor i zawrotnie pachniał czosnkiem oraz bazylią. Niewiele już brakowało do szczęśliwego momentu rozpoczęcia konsumpcji, gdy Nutria oparzyła sobie rękę wrzącą oliwą. Nie było to groźne oparzenie, choć zapewne bolesne, lecz jej strach był ogromny, zupełnie, jakby zaraz miała stracić rękę. Zaczęła dmuchać na dłoń, podskakiwać z patelnią w drugiej ręce, i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby Bella nie podeszła z rzeczową pomocą. Zabrała Nutrii patelnię, odstawiła, po czym przyłożyła jej do dłoni kostkę lodu, owiniętą w chusteczkę. Wreszcie sama podała do stołu przysmak leniwej Parysady, podczas gdy autorka dania pojękiwała cicho, a nawet roniła drobne łezki. - Jeszcze boli? - Okropnie. - Ale możemy już jeść? - Och, jasne - uspokoiła się zaraz Nutria. - Przepraszam. Na pewno jesteś głodna. Bisiu, a dlaczego obie dzisiaj jesteśmy smutne? - Bo pada deszcz. - A nie zdarzyło się coś złego? - pytała Natalia, zaglądając nieśmiało w oczy Belli. - Odkąd wróciłaś, mam wrażenie, że coś cię bardzo dręczy. Czuję, że masz ochotę płakać. Ledwie to Natalia powiedziała - stało się. Łzy podeszły Belli same pod powieki, jakby od dawna już czekały na chwilę, kiedy ktoś je wywoła, i - chlup! - przelały się, po czym popłynęły ciurkiem po policzkach. 192- Co się stało?! - przeraziła się Natalia, łapiąc ją oburącz za ramię. - Nic, nic. To tylko... tata - wykrztusiła Bella, ale natychmiast ugryzła się w język. Przecież nie będzie opowiadać Natalii o tym, co dziś widziała! - Co z tatą?!... - Nie, nie. Nic, nic. Dawno... go nie widziałam - wykręciła się Bella, wytarła nos i nakazała sobie spokój. - Och. Tylko tyle. No, rzeczywiście, jakoś się mijacie. Ty byychodzisz do swojej pracy, on do swojej, a po południu, kiedy •ty jesteś tu, on znów idzie pracować. Ta pani, której pomalował jkuchnię, poleciła go innej pani, ta - jeszcze innej... i tak już od jdwóch tygodni. Maluje, układa kafelki, wstawia szyby... Odkłada Jpieniądze, żeby wynająć dla was pokój. | - Nic o tym nie wiedziałam! - powiedziała Bella prawie ze złością. - Maluje, tak? - To cię gniewa? - niepewnie spytała Natalia. - Czy mnie gniewa?! - wybuchnęła Bella. - Spadł na sam dół drabiny! Natalia zagryzła usta, dotknęła ich palcami, potem założyła ręce, wreszcie nieśmiało powiedziała: - Bardzo się mylisz. Tu nie można użyć słowa "upadek". - Więc jak to nazwiesz? - rozgniewała się Bella. - W drukami też pracuje na najgorszym stanowisku! - nie wytrzymała. - Tak. - Wiesz?! - No, tak. Mówił mi. Wziął taką pracę, jaka była. Przecież wiesz, że sytuacja jest trudna... - Aha. Nie mogę tylko na to patrzeć. - Dlaczego? Uważasz, że praca może poniżyć? - Może. - A on tak nie myśli. Nie wstydzi się żadnej pracy. Ja wiem, dlaczego - powiedziała Natalia. - Bo on rozumie, że praca jest obrazem miłości. Pracuje dla ciebie. On nawet nie wie, że się poświęca. Wszystko, co robi, wynika z jego dobroci. - Ty go bardzo lubisz. - Tak - odrzekła Natalia po prostu. 193 - I bronisz go. - On wcale nie potrzebuje obrony. Jest uczciwy i dobry. I bardzo dzielny. Bella wydmuchała nos. - Chyba jestem bardzo głupia - powiedziała. - Chyba tak - zaśmiała się Natalia. - Ale za to masz pewien talent. - Talent? Jaki? - Znieczulasz. Odkąd zaczęłaś płakać, zupełnie nie boli mnie ręka. - A przysmak Parysady? - Wystygł. Ale na zimno też jest dobry. Jedzmy. - Bardzo lubię "Klechdy Sezamowe" - pospieszyła z zapewnieniem Bella. - Tata też. - Wiem - powiedziała Natalia. - Właśnie o tym wczoraj rozmawialiśmy: o baśniach i wierszach. - Zawsze mi dużo czytał - przypomniała sobie Bella. - Godzinami. Siedzieliśmy sobie na kanapie, deszcz padał, a on mi czytał i czytał. Przez całe dzieciństwo czytał mi baśnie. Zgadnij, jaka jest jego ulubiona postać? - Nie muszę zgadywać, bo wiem - odpowiedziała Natalia. - Parysada. Niedziela, 18 sierpnia l. Drogi Czarku, wciąż ani słowa od Ciebie. Nie wiem, czy dostałeś mój poprzedni list, wysiany przez Mateusza. Jak się czujesz? Co u Ciebie słychać? Czy jesteś już weselszy i w którą stronę obracają się trybiki? Myślę dużo o Tobie, ale coraz częściej mam przeczucie, ze już się nigdy nie zobaczymy. Na szczęście, moje przeczucia na ogól mnie mylą, ponieważ, jak wiesz, jestem kompletnie pozbawiona intuicji. Przeprowadzamy się i zmieniamy adres. Teraz brzmi on: Noskow-skiego 2, u pp. Kowalików. Jeśli zechcesz napisać, to już pod nowy adres. Chciałabym też coś Ci wyznać: bardzo żałuję, że ta Twoja prośba (wiesz, która) została wyrażona o chwilę za późno. Teraz wiem, że bym ją spełniła. Bella 195 2. Idą przewiodą ich dobytek swoim wysłużonym maluchem, a Grzegorz pomógł tacie wnieść na górę paczki i walizki. Bella zamykała pochód, taszcząc swój plecak i dwie wypchane torby. Pani Kowalikowa, miła, pulchna dama około pięćdziesiątki - już na nich czekała w drzwiach, wiodących na poddasze. - Dzień dobry, dzień dobry, tutaj, bardzo proszę - mówiła, witając ich, a jednocześnie z zakłopotaniem usiłując poradzić sobie jakoś z napływem bagaży do małego wnętrza. - Może do kuchni, na razie... tu przynajmniej jeszcze jako-tako wygląda. Cała reszta nadaje się do remontu. - Tak, tak, wiem przecież - uspokajał ją tata. - Proszę się nie martwić, dla mnie to żadna nowość. - Postawił wreszcie na podłodze kuchni ciężki karton z komputerem. - Jesteśmy bardzo wdzięczni, żeście się państwo zgodzili... - Robercie kochany - rozczuliła się nagle pani Kowalikowa. - Ja cię muszę ucałować. - Rzeczywiście, cmoknęła tatę rozgłośnie w oba policzki, a następnie wyznała, że życie jest dziwne i pełne niespodzianek. Czy ona pomyślałaby kiedyś, w czasach, gdy Robert odwiedzał na tym poddaszu Anielkę, że po latach zamieszka on na tymże poddaszu, i to ze swoją córką? I niech się Robert nie czuje zakłopotany, całe szczęście, że Gabrysia spytała o to poddasze, oni sami nigdy by się nie zdecydowali wpuścić kogoś obcego do pokoików swoich dzieci. - Tu pani Kowalikowa znów uroniła kilka łez wzruszenia, na samą myśl o Romie, która jest z mężem tak daleko, bo aż w Austrii, oraz o Tomciu, który właśnie przeprowadził się do swojej żony, zostawiając oczywiście po sobie okropny śmietnik i mnóstwo rzeczy, z którymi nie wiadomo, co zrobić, na przykład kompletny strój Świętego Mikołaja. Podczas gdy tata rozmawiał z panią Kowalikowa, ostatecznie uzgadniając wysokość czynszu i zakres swoich zobowiązań (czynsz bardzo mały, za to remont od podstaw) - Bella odstawiła plecak, ułożyła torby pod ścianą i uważnie rozejrzała się wokół. Wszystko wskazywało na to, że nareszcie znaleźli bezpieczną przystań. Państwo Kowalikowie nie byli podobni do Majchrzaków, a poddasze wyglądało 196o wiele solidniej niż domek ogrodnika. Owszem, tapety nadawały się wyłącznie do wyrzucenia, a podłogi trzeba było na gwałt malować, ale całe to mieszkanko, przebudowane ze strychu, wyglądało naprawdę miło. Po przejściu przez malutką kuchnię o mansardowym suficie wchodziło się do pokoju Romy - również malutkiego, o skośnym stropie opadającym w stronę przeciwną niż kuchenny. Niewielkie okno, zarośnięte dzikim winem, przepuszczało do wewnątrz zielone światło, a poza tym w pokoju było pusto, jeśli nie liczyć tapczanu, pokrytego narzutą w pasy. Wymknęła się, by zobaczyć drugi pokój. Położony za schodkami, malutki jak bombonierka, miał kilka zaledwie metrów powierzchni. Tu również w okienku falowało dzikie wino, sufit nachylał się pod ostrym kątem i nie było żadnych mebli poza wąską kozetką i starą bieliźniarką. Sfatygowane krzesło biurowe noszące ślady atramentu i farb plakatowych, znajdowało się przed niskim, szerokim parapetem okienka. Parapet mógł służyć za biurko! Bella natychmiast przy nim usiadła, oparła łokcie o gładką powierzchnię, także pokrytą kleksami atramentu, i poczuła, że oto nareszcie znalazła swoje miejsce. Tu będzie odrabiała lekcje. W ciepłe dni będzie siedziała przy otwartym oknie i przez te gałązki dzikiego wina patrzeć będzie na ogród i na korony kasztanów. Zimą, naturalnie, będzie tu trochę wiało, ale widać w oknie ślady zeszłorocznego uszczelniania. Jeszcze tej jesieni Bella osobiście uszczelni to okno pianką i kitem. Z tej strony ustawi się drewnianą półeczkę na książki i zeszyty... ach, jak tu miło będzie się pisało listy do Przeszczepa. Bella porzuciła rozważania remontowo-budowlane i zaczęła się zastanawiać nad sprawami ważniejszymi. Przeszczep. Nie, nie będzie o nim myślała ani jako o Przeszczepie, ani tym bardziej - o Czarku. Cezary. To bardzo ładne imię. Brzmi po męsku i stanowczo. Cezary. Już wiedziała od Mateusza, że Cezary otrzymał oba jej listy. Mateusz poszerzył pęknięcie w siatce od południowej strony (tamto za szafką zostało starannie załatane przez pana Majchrzaka) i odwiedził Czarka wieczorem, wsuwając list w szparę uchylonego okna. Dlaczego on wciąż jej nie odpowiada? 197 Być może, jej listy nie spodobały mu się. Może ona po prostu źle pisze. A może... może napisała za wiele? - i on teraz jest zakłopotany jej śmiałością. Albo po prostu wszystko mu minęło. I teraz już go Bella nic a nic nie obchodzi. A jeśli tak! - uch, no to wygłupiła się potężnie. Nie ma co, trzeba zabrać się do roboty. Myślenie o panu Cezarym, który być może jest po prostu okropnym smarkaczem Przeszczepem, a nie żadnym Cezarym, w tej chwili po prostu nie ma sensu. Tak. Kozetkę trzeba przesunąć trochę dalej, wtedy można będzie powiesić na ścianie mały regalik na książki. W tej ładnej starej bieliźniarce pomieści się cała jej garderoba i jeszcze pościel oraz ręczniki. Wspaniale! Kiedy przez uchylone drzwi zajrzeli tata i pani Kowalikowa, rozpromieniona Bella popychała kozetkę tak, by wezgłowie było bliżej okna. - Ależ... ty się już zupełnie miło tu urządziłaś! - zawołała zdumiona pani Kowalikowa, patrząc na fotografię młodziutkiej flecistki, ustawioną na parapecie, na szereg książek stojących równo obok i na miłe dziewczyńskie drobiazgi, zdobiące blat bieliźniarki. - No, to co - to znaczy, że już wybrałaś, który pokój będzie twój? - Tato, jeśli nie masz nic przeciwko temu... - powiedziała Bella - to faktycznie. Tu mi się podoba. Nie wiem, dlaczego - ten pokój ma jakąś miłą atmosferę. - Pewnie dlatego - klasnęła w ręce pani Kowalikowa - że tu kiedyś mieszkała nasza Anielka! Sobota, 24 sierpnia No i tak, mój Józinku, przeprowadzili się na dobre i muszę przyznać, że im prawie zazdroszczę tego poddasza. Miło tam i ładnie! Teraz żałuję, że sami nie wpadliśmy na ten pomysł, choć oczywiście i nasza suterena ma swoje niewątpliwe plusy, do których należy bliskość rodziny, przy jednoczesnym jej odizolowaniu. Robrojek zadowolony, no, ja się nie dziwię. Mają metę na długie lata. Teraz tam stuka, puka i szaleje, Bella dzielnie mu pomaga, aż schudła i przybladła z tej roboty. Miła dziewczyna, choć troszeczkę zbyt apodyktyczna, no, ale co na to poradzi, człowiek, wbrew obiegowym opiniom, niewiele może zmienić w tym, 199 jaki jest. A jest - zdeterminowany genami, o których oczywiście wiesz już sporo, jak na twój młody wiek. Niewiele może zmienić - ale przynajmniej powinien się starać. Bella była do tej pory trochę zazdrosna o ojca i jak tylko zwąchała pismo nosem, to jest - dowiedziała się, kto był przyczyną tragedii miłosnej Roberta - zaczęła się nader nieprzyjemnie odnosić do Anieli. W granicach normy, rzecz jasna, bo to jest dziecko jednak dobrze wychowane. Jednakże od chwili, gdy Kłamczucha przyszła na Ro-osevelta wraz z tym swoim niedźwiedziowatym Bernardem, oraz bliźniętami, coś w tej materii się zmieniło. Bella i Bernard natychmiast przypadli sobie do gustu i zaśmiewali się godzinami z jakichś dowcipów, nie mówiąc już o tym, że Robrojek, nareszcie chyba uwolniony od złych wspomnień, zainicjował zabawę słowną i wszyscy ryczeliśmy ze śmiechu, układając kolejne hasła. Robert zaczął tym zdankiem z opowiadania Salingera: "Co powiedziała ściana do ściany? - spotkamy się na rogu", i pochwalił się, że wymyślił nowe zagadki. Co powiedziała noga do nogi? - nie załamuj się! Albo: Co powiedział magnetofon do magnetofonu? - trzeba umieć przegrywać! - A Bernard na to, tym swoim grubym głosem: Lusterko do lusterka: przepraszam, odbiło mi się! - Bella wtedy o mało nie umarła ze śmiechu, Aniela padła jej w ramiona, wijąc się w konwulsjach i - powiedziałabym - od tego wieczoru nastąpił jakiś przełom. Zresztą, i Robert, nareszcie zrzuciwszy z serca brzemię przeszłości, zrobił się jakiś weselszy i bardziej odprężony. Józinku, co ty się tak dzisiaj wiercisz? Ja ci tu opowiadam takie miłe, krzepiące anegdoty, a ty się wiercisz, jakbyś siedział na szpilkach. Czy coś ci dolega, moja kruszyno? Może jakiś mały wypadek, dawno nie przeżywany, zakłóca ci spokój? Pokaż no tylko... rany boskie, przecież ty cały czas siedzisz na obcęgach! Skąd one tu się wzięły? Czy jest możliwe, że nasz drogi tato włożył je tu przez charakterystyczną dla siebie nieuwagę? Nie, nie jest to możliwe, nasz tato miał dzisiaj nocny dyżur, a wróci dopiero na obiad. Więc zaraz, sekundę. Kto włożył obcęgi do wózka? 200 Milczysz. A ja chyba wiem, kto. Ty, Józefie. Byliśmy w domu tylko we dwoje. Mów mi zaraz, drogie maleństwo, kto włożył obcęgi do wózka! Hm? Józinek? - Zinek - potulnie zgodził się malec. - No! Nareszcie przemówiłeś. A po co, przepraszam, załadowałeś do niemowlęcego wózka wyposażenie skrzynki swojego taty-majs-terkowicza? Hm? Chciałeś może po drodze dokonać jakichś pilnych napraw? No? Dowiem się czy nie? - Ne - stanowczo rzekł Józinek. - Ach, nie dowiem się. Jesteś dziś zagadkowy, mój synu. Naprawdę - intrygujesz mnie. Zresztą, ty nie tylko dziś mnie intrygujesz, ty mnie intrygujesz od początku naszej znajomości, i przez cały czas nie chce mi się pomieścić w głowie, że moja rodzina może mówić prawdę na twój temat. Otóż meldują mi oni zbiorowo, że kiedy tylko ja znikam z horyzontu, ty zaczynasz wypowiadać całozdaniowe opinie, i to podobno zupełnie dorzeczne. Jeśli nie robią sobie ze mnie żartów, czego, znając ich, wykluczyć całkowicie nie mogę, to fenomen ten oznaczać może tylko jedno: że sam sobie podniosłeś 10, cichcem, na boku, niezależnie od tego, czy ja z tobą rozmawiam, czy nie, a może nawet mimo tego, że ja z tobą rozmawiam. Tak, Józefie. Doszłam już do tego, że zaczynam przypuszczać, iż gadanina moja po prostu cię nuży i męczy i że to dlatego milczysz jak zaklęty, nie reagując na moje prośby ni błagania. Powiedzże mi krótko, prosto z mostu, z tak zwaną żołnierską szczerością - czy moja gadanina cię nuży? - Nuży - przytaknął Józinek, wpatrując się bezmyślnie we własną nogę. - Zaraz, zaraz. Wciąż nie wiem. Czy powtórzyłeś po prostu, jak papuga, ostatnie słowo, czy przytaknąłeś mi świadomie? - Siadomie - rzekł Józinek, poprawił się w wózku i wyjął spod tyłeczka nieduży, poręczny młotek. - Ja zaraz zwariuję. Chłopcze! Błagam! Powiedzże coś od siebie! Powiedz, po co zabrałeś z domu narzędzia? Co chcesz nimi robić?! - Bić klasnala - oznajmił wreszcie Józinek, a jego matka umilkła, ponieważ ją zatkało. 201 2. - Teraz wam nareszcie uwierzyłam - szeptała Idą, której zielone oczka były dziś dwa razy większe z wrażenia. - A myślałam, że sobie żartujecie. Przemówił. Przemówił! - W tym wieku to przecież normalne, co? - spytała niepewnie Natalia, podczas gdy Gabrysia przewracała się ze śmiechu. - Normalne, normalne, tylko dlaczego on tak długo milczał? - Bo go zagadywałaś na śmierć - prychnęła Gabrysia. - Nie denerwuj mnie - zdenerwowała się Idą. - Ja tylko brałam przykład z ciebie! Ty też rozmawiałaś ze swoim dzieckiem. - Ale ty, Iduś, zawsze we wszystkim przesadzasz - odparła Gabriela, wciąż się śmiejąc. - No, a kiedy już przemówił, to co powiedział? - Powiedział: "bić klasnala" - wyszeptała Idą, oglądając się z respektem na Józinka, który siedział grzecznie przy stole i bawił się jak aniołek małym autkiem. Gabrysia i Natalia wybuchnęły szaleńczym śmiechem, a Idą omal się nie obraziła na całe życie. - Jeszcze mi tylko powiedz; co ty mu na to odpowiedziałaś - wykrztusiła Gabriela. - Ja? Nic nie odpowiedziałam, bo czekała mnie już kolejna szarpiąca nerwy przygoda. Ni stąd ni zowąd ktoś krzyknął "halo!" i zza płotu zaczął do mnie machać ten kościsty młodzian, co to jego rodzice wyrzucili Robrojka. - Młody Majchrzak - odgadła Natalia. - I co? - Bardzo konspiracyjnie wezwał mnie gestami do furtki, po czym dał mi tę oto kopertę. Mam ją doręczyć Belli. Twierdzi, że czekał na mnie od rana, bo miał informacje, że codziennie około dziesiątej ktoś od nas przechodzi Aleją z wózkiem. - A co tu było takiego szarpiącego nerwy? - chciała wiedzieć Gabriela. - To, co nastąpiło potem. Rozmawiam ci ja z nim koło tej furtki, aż tu wypada jego matka, ta płastuga, i dalejże mnie rugać. Wyskoczyła na chodnik, bałam się, że mi wydrze list. Syn zaczął do niej mówić, więc skorzystałam z chwili i dałam nogę wraz 202 |z Józinkiem, ale długo jeszcze biegły za mną jej obelgi. Józinek bardzo się zdenerwował tym zajściem. |; - A skomentował je jakoś? - Nie. Ja skomentowałam - odparła Idą bojowo. - Dobra. Ja l oczywiście listu Belli doręczać nie zamierzam, za pół godziny muszę | być w przychodni. Lecę. Pilnujcie mi dziecka, bo ono ma dzisiaj | trudny psychicznie dzień. Z czego się śmiejecie? ..l dajcie mu jeść, | bo Marek na pewno będzie odsypiał dyżur. Tylko... - tu Idą urwała i rzuciła siostrom groźne spojrzenie już od drzwi. - Tylko co? - zachichotała Gabrysia. - Tylko mi go tu nie buntujcie! - wygłosiła surowo Idą i wyszła, a obie siostry znów wybuchnęły dzikim śmiechem. 3. Natalia nawet się nie zdziwiła. Od rana czuła, że coś się dziś wydarzy. List przyniesiony przez Idę wydał się jej tym właśnie oczekiwanym i wymarzonym pretekstem do odwiedzin. I chociaż Gabrysia także miała ochotę pójść do Roberta i Belli, Natalia szybko oświadczyła, że ona odda list. I oto wędrowała sobie wieczorkiem na Teatralkę, nie mogąc się nacieszyć tym, że Robert zamieszkał tak blisko. Przeszła przez oddany już do użytku nowy Most Teatralny i jak zwykle z przyjemnością obejrzała sobie stylowe latarnie, ustawione po obu jego stronach. A potem zbiegła w dół, po kamiennych schodach z żelazną rurą zamiast balustrady, pod srebrzystą koroną wierzby, której sękaty pień rósł poziomo, nachylając się nad schodkami. Skwer, zwany Teatralką - zielony, trawiasty, otoczony olbrzymimi, starymi drzewami, pełen był jeszcze ludzi. Po słonecznym i nawet całkiem ciepłym dniu, w piaskownicach roiło się od dzieci, a na kocykach wśród krzewów wylegiwało się sporo opalonych ciał. Natalia szybko przebiegła Teatralkę i przedostawszy się przez gromadkę dzieci, bawiących się w szpiega i agenta, ruszyła przez wąską jezdnię pod kasztanami. ; 203 Szara willa Mamertów, zdobna w szyld kwiaciarni "Florek" stała się teraz dosyć uczęszczanym punktem. Kwiaciarnia miała wielkie powodzenie i nawet o tej późnej porze całkiem sporo ludzi kręciło się jeszcze wewnątrz sklepu. Natalia weszła do bocznej bramy i wąską klatką schodową wspięła się na poddasze. Stanęła przed drzwiami i zadzwoniła, po czym usłyszała z daleka głos Belli: - Tato, otwórz, ja się suszę! - Rozległy się energiczne kroki, które wprawiły w dygot i skrzypienie całą podłogę poddasza. Drzwi otwarły się i na k >i progu stanął Robert, ubrany w stare spodnie i podkoszulek bez rękawów. W ręce miał wiertarkę, a brwi i wąsy przysypane opiłkami drewna. Zamarł w bezruchu, jego twarz najpierw wyraziła zaskoczenie, ale natychmiast kosmate brwi podskoczyły mu do pół czoła, a szeroki uśmiech ułożył policzki w miłe fałdy. "Witaj" - powiedziały jego oczy, jeszcze zanim się odezwał: - Dobry wieczór! Proszę, proszę bardzo... - usunął się z progu, czyniąc przejście w wąskich drzwiach. Zaczęła coś mówić, tłumaczyć, dlaczego tu przyszła, ale wcale jej nie słuchał, poprowadził przez malutką, świeżo malowaną kuchnię, do pokoju równie świeżego i białego, gdzie był tapczan i jeden taboret. Wskazał jej miejsce na tapczanie, sam przysiadł na stołku, ale nagle spojrzał na swoje ubranie i, czerwieniąc się, przeprosił ją na chwilę. Wybiegł i wkrótce wrócił, przebrany w dżinsy i czystą koszulę. Usiadł, po czym znów wstał i przynosi z kuchni talerzyk biszkoptów. Jego zakłopotanie natychmiast udzieliło się Natalii. Umilkła, siedząc bez ruchu na tym tapczanie, trzymając na kolanach talerzyk z ciastkami i patrząc w Roberta bez słowa. W ciszy, jaka zapadła, dało się słyszeć wycie suszarki do włosów i okrzyki dzieci, bawiących się pod oknem. Robert oparł łokcie o kolana, splótł szerokie dłonie i spojrzał na Natalię jasnymi oczami. - Miło panią widzieć - powiedział cicho. - Naprawdę miło. Natalia nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko się uśmiechnęła. Robrojek także się uśmiechnął. Popatrzył znów na Natalię, a jej się zdało, że wszystkie jego myśli są czytelne, jakby mu je 204 ktoś wypisał na twarzy. Nagle się zdecydował. Otworzył usta, nabierając tchu, by coś powiedzieć - i wtedy Natalia nerwowo zawołała: - List! Mam Ust. - List? - O, tu - Natalia wyciągnęła przed siebie rękę z białą kopertą, na której widniał napis BELLA, złożony z nasmarowanych pisakiem czarnych liter. - Ach, tak - powiedział Robert. Wziął kopertę, obejrzał i przytrzymał uważnie w dłoni. - Czy pani miała kiedyś takie uczucie... - Proszę...? - spłoszyła się Natalia. - ...że coś wpasowuje się w pani życie, jak kawałek układanki. Jakieś wydarzenie, sytuacja. Jakiś człowiek. - Tak - powiedziała Natalia. - Ja właśnie ostatnio to odczuwam - ciągnął Robert, patrząc na nią prosto i uczciwie. - Chyba po raz pierwszy w życiu. To takie dziwne. Mały fragment rzeczywistości wypełnia puste miejsce - i nagle cały obraz nabiera sensu. - Tak - szepnęła Natalia. - Tak to właśnie jest. - Uhm, tak, tak - mruknął Robert. - I co? Co wtedy trzeba zrobić? Jak pani sądzi? Natalia zamilkła, stropiona. - Czy trzeba jakoś zareagować na taką chwilę... harmonii? Czy starać się, żeby trwała całe życie? Czy też zostawić wszystko tak, jak jest... cieszyć się, że chociaż przez moment obraz ma sens? Natalia zapatrzyła się w Roberta szeroko otwartymi oczami, zebrała się w sobie i już - już miała odpowiedzieć, gdy nagle za cienką ścianą ustał szum suszarki do włosów, stuknęły drzwi i zaskrzypiała podłoga pod szybkimi krokami Belli. - To ty! - ucieszyła się, wchodząc do pokoju. Jej świeżo umyte włosy wyglądały jak snop pszenicy, a rumiana buzia promieniała. - Jak to dobrze, że to właśnie ty! Jak miło. To musi być jakiś szczęśliwy znak: znów jesteś naszym pierwszym gościem! I ja cię zaraz poczęstuję wspaniałą herbatą. 205 4. Cześć. Bella. Odzywam się tak późno, bo dopiero teraz lekarz pozwolił mi wstać. Dziękuję za listy. Bądź w domu w poniedziałek wieczorem Zamówiłem taksówkę bagażową i dwóch tragarzy. Przywiozą Warn wszystkie Wasze meble i rzeczy, które schowaliśmy jeszcze w lipcu do piwnicy Mateusza. Jak dotąd, nikt się nawet nie zorientował. Pozdrowienia dla Twojego Ojca -Cezary Majchrzak P.S. Taksówka, oczywiście, będzie opłacona z góry. Poniedziałek, 26 sierpnia l. Był to ostatni dzień pracy. Wypłata. Mijały właśnie cztery tygodnie, odkąd Bella przyszła na intro- ligatornię i oto wręczono jej jeden cały milion w starym banknocie, jedną niebieską pięćdziesięciozłotówkę i kilka nowych monet. Była z siebie zadowolona. Teraz odda tacie swoje uczciwie zarobione pieniądze i przyzna się wreszcie, co robiła przez minione tygodnie. Odkąd zamieszkali razem, Bella pilnowała, by znaleźć się co tydzień na tej samej zmianie, co tata. Dzięki temu udało się zachować w tajemnicy fakt, że wychodziła rano w pięć minut po nim. Szła jego śladem do Mostu Teatralnego, a potem wybierała inną trasę, dłuższą, żeby do zakładu przyjść już na pewno po jego 207 wejściu. Jeśli miał zmianę po południu, sprawa była jeszcze łatwie' przygotowywała mu wcześniej obiad i znikała. Teraz była trzynasta trzydzieści, i Bella, która opuściła bn dyrekcji ze swoją wypłatą w kieszeni, zawróciła jeszcze na podwórze i poszła na wydział, żeby się pożegnać z Alinką. Było to troch ryzykowne: szczerze mówiąc, od dnia, kiedy natknęła się na tatę Bella już więcej nie poszła na drugie piętro. Ale przecież nie mogła tak zniknąć bez pożegnania! Na szczęście Alinką znalazła się no drodze: była u konserwatorów na pierwszym piętrze. Bella z daleka słyszała jej energiczny głos: Alinką, przekrzykując hałas maszyn relacjonowała jakąś awarię zszywarki. - No, Beluś, cześć, do widzenia! - zawołała na widok nadchodzącej dziewczyny. Wyszły razem na klatkę schodową, gdzie hałas był mniejszy. - I co, koniec roboty? - Koniec. Aż mi żal. Przyszłam się z panią pożegnać. Bardzo dziękuję za wszystko, za pomoc i za opiekę. - No, a jak. Miałam ci nie pomóc? Drukarskiemu dziecku? - roześmiała się pani Alinką. - I co, wrócisz tu kiedyś? - Na pewno w wakacje. Może nawet i w ferie zimowe, jakby się dało. Przecież dużo już umiem. - No, faktycznie. Szybko się uczysz. Fajna jesteś w ogóle, wiesz? - uścisnęły sobie mocno ręce i pani Alinką dodała: - No, leć już, leć, a ugotuj tacie dobry obiad, winko kup za pierwszą wypłatę, taki zwyczaj. Dalej spiesz się, tata będzie za półtorej godziny. Bella, która już się odwracała do wyjścia, zastygła w miejscu. - Proszę?... - Mówię, że twój tata kończy o trzeciej, a już jest za dwadzieścia druga... - To pani wie, że... że on - tu pracuje? - Miałabym go nie poznać? Dziecko kochane, ja z nim chodziłam do szkoły! - Ale - skąd pani wiedziała, że to mój tata? Znała pani moje nazwisko? - Od pierwszego dnia przecież. Zresztą, po tobie i bez nazwiska widać. Już by się tata ciebie nie wyparł! Podobni jesteście do siebie. Bella zagryzła wargi. 208 - A tata? Czy dowiedział się, że tu pracuję? - zapytała. - No, a jak? Zaraz pierwszego dnia, kiedy go oprowadzałam no zakładzie. Zobaczył cię na twoim stanowisku, cofnął się i mówi: _ patrz, Alinko, to jest Bella, moja córeczka. Nic jej nie mów, że ia widziałem, powiada, ona chce mi zrobić niespodziankę. Fajnego masz tatę, mała. Jeszcze w szkole mi się podobał, ale co robić, on zawsze ma serce zajęte. Teraz też. - Ach, tak? - rzuciła Bella lekko. - No. Sam mi powiedział. Zakochałem się, Alinko, mówi. No i zawsze - powiada - mam serce zajęte przez córeczkę. 2. Sznycle cielęce i fasolka szparagowa. Do tego wino Chablis, które Bella kupiła, kierując się radą ekspedientki w delikatesach. Pochodziło z Kalifornu i nie było najtańsze, ale co tam, raz się żyje, a pierwsza wypłata zobowiązuje. Tata zrobił wielkie oczy, kiedy zobaczył, jak nakryła do stołu - do tego ich prowizorycznego, własnej roboty stolika na jednej nodze. Zamiast obrusem, przykryty był wielkimi, jak niedźwiedzie łapy, liśćmi kasztana, pomiędzy które poutykała Bella nagietki. Pożyczyła też talerze od pani Kowalikowej i jeszcze dwa śliczne kieliszki. Obyło się bez teatralnych efektów i wielkich wyjaśnień. - To jest milion z mojej wypłaty, tato - powiedziała po prostu, wręczając mu po obiedzie banknot. - Oddaję do wspólnej kasy; Resztę sobie zatrzymam na kieszonkowe. - W porządku - rzekł tata, patrząc na nią z dumą. - Skończyłam pracę w drukarni, ale teraz będę po szkole chodzić z tobą. Będę ci pomagać w malowaniu. Razem szybciej nam pójdzie. - Jak chcesz, Bisiu. Tylko żeby nauka nie ucierpiała. - Spokojna głowa, tato. Nie ucierpi. Ucierpi życie towarzyskie, ale co tam. Odbiję to sobie, jak się dorobimy. - W porządku - powtórzył ojciec. I Bella wiedziała, że nie mogła od niego usłyszeć większej pochwały. "W porządku" - znaczyło: Jest tak, jak ma być. Czyli - najlepiej. 209 Po południu Bella szlifowała i malowała na biało parapet w swoim pokoiku, a ojciec przywdział robocze łachy i wziął się do gipsowania ścian w łazience oraz do malowania rur. Ustawili radio sprawiedliwie, na podłodze przy schodach i pracując słuchali koncertu fortepianowego Griega. Około szóstej przyszła pani Kowalikowa i przyniosła im po kawałku babki drożdżowej z rodzynkami, więc zrobili sobie przerwę na herbatę i przy okazji pochwalili się postępami robót. Usłyszeli mnóstwo zachwytów, a potem znów wrócili do pracy. I tak im zeszło do ósmej. Kiedy nadeszła pora kolacji, oni jeszcze pracowali, bo żadne z nich nie lubiło przerywać roboty przed końcem. Siedzieli właśnie w kuchni, jedząc bułki z serem, oraz sałatkę pomidorową, kiedy usłyszeli zajeżdżającą pod dom półciężarówkę. Sensacja! To była taksówka bagażowa, przysłana przez Przeszczepa. Duża furgonetka o podwójnych wrotach, otwieranych z tyłu, właśnie manewrowała tak, by ustawić je naprzeciwko wejścia do domu. Tata natychmiast zbiegł na dół, Bella zaraz po nim. W furgonetce, jak się okazało, znajdowały się wszystkie ich meble: łóżka, bieliźniarka i szafki kuchenne, krzesła i stoliki, i własnoręcznie przez tatę zrobiony regał. Były kartony z naczyniami kuchennymi i garnkami, i nawet resztki desek, ora-z papy i styropianu, pozostałe po ociepleniu podłogi. Słowem - cały dobytek. A kiedy to wszystko wydostali z wnętrza furgonetki, ukazało się to, co zostało do niej władowane na samym początku: kubły i wiadra, puszki i miednice, pełne świeżych, pachnących i cudownych róż we wszystkich kolorach i odmianach. Setki, tysiące róż - białych, czerwonych i żółtych, miedzianych i miodowych, róż w pączkach i w pełni rozkwitu, róż pnących i bukietowych - ścięto w ogrodzie Przeszczepa i przysłano Belli. A na zakończenie z samochodu wyłoniła się największa niespodzianka: duży kosz z drzewkiem róży szlamowej Bonica. Przeszczep nie tylko ogołocił dla niej swój ogród, ścinając wszystkie kwiaty. On jej jeszcze oddał swój ulubiony krzew. To było naprawdę piękniejsze niż najbardziej nawet romantyczny list. 210 Poniedziełek, 2 września l. Śliczny dzień! Wydaje się, że to jeszcze lato, ale nie, w powietrzu już wisi ta specjalna jesienna cisza, słońce świeci inaczej i nawet kwiaty mają już inne kolory. Bella poszła do szkoły na dziesiątą, ubrana w białą bluzkę i granatową spódniczkę, z bursztynową różą przypiętą do kołnierzyka ("na szczęście"- powiedziała). Była trochę stremowana, tak mu się 'zdawało, chociaż jak zwykle dzielna. A Robert, który szedł dziś na drugą zmianę, został sam w domu z tymi wiadrami róż, zastawiającymi całą podłogę poddasza, i właściwie nawet był o to trochę zły, bo nie mógł się swobodnie poruszać. A chciał przecież wykorzystać to 211 wolne przedpołudnie na przenoszenie i ustawianie mebli, które całą tę pogodną noc spędziły za domem, na zamkniętym podwórku. No, dobrze. Trudno. Nie, to nie. Bella tak się cieszyła tymi różami, że nie miał serca ich usuwać. Swoją drogą, w sprawie mebli młody Majchrzak błysnął klasą. Z kolei romantyczny pomysł z różami był czymś, co Robertowi nie przyszłoby do głowy, nawet gdyby główkował sto lat. Obecny w pomyśle rys szaleństwa pasował tylko do Czarka. On, Robert, mógłby kupić dziewczynie co najwyżej banalną wiązankę. Tak sobie myślał ojciec Belli, spoglądając najpierw przez małe okienko poddasza na szumiące drzewa Teatralki, a potem goląc się w łazience, pachnącej farbą olejną. Z lusterka patrzał na niego facet z nosem jak gruszka, facet pospolitej urody, facet, który prowadził życie banalne do tego stopnia, że nawet nie dał nigdy kwiatów żadnej dziewczynie. Pomyślał też - zupełnie nagle - że może i dobrze się złożyło, że dziś tu się nie da pracować. Trzeba zrobić trochę zakupów, o, na przykład - bardzo potrzebny jest rozpuszczalnik nitro, bo Bella wczoraj cały wychlapała, czyszcząc pędzle. Potrzebny byłby też klej do płytek i może jeszcze nieduża szpachelka. Jednym słowem - trzeba wyjść do miasta. Przy Dąbrowskiego, zaraz za Rynkiem Jeżyckim, jest taki duży sklep z przyborami malarskimi. Tam się wszystko kupi. Natarł policzki i podbródek wodą kolońską i poszedł się przebrać. Bez zastanowienia sięgnął po białą koszulę i krawat, wciągnął spodnie i nagle zaczął się spieszyć. Zatrzasnął drzwi, zbiegł po schodach jak szalony i przebywszy zieloną przestrzeń Teatralki, pokonał w okamgnieniu kamienne schodki, wiodące na Most. Właściwie, mały sklep z przyborami malarskimi był tuż, za rogiem Roosevelta, ale Robert postanowił przejść się jednak dalej, do tego za Rynkiem. Energicznie ruszył słoneczną ulicą Dąbrowskiego, nie rozglądając się na boki, skoncentrowany na wytyczonym celu. Ale do celu nie dotarł - jeśli tym celem miałby być sklep malarski. Przy Rynku Jeżyckim stanął jak wryty koło rogu Kraszewskiego. Po tej właśnie stronie były budki kwiaciarek. Wśród morza kolorów i kształtów, wśród wiader i słoików, wazonów oraz kubełków pełnych kwiatów, Robert zobaczył nagle astry. Bladofioletowe. 2122. Natalia wróciła z pracy i natychmiast, ledwie musnąwszy drugie śniadanie, zasiadła do pilnej korekty. Obiecała, że odda ją dzisiaj wieczorem, a zostało jej jeszcze ponad sto stron. Tymczasem myśli jej się rozbiegały, jak zwiewne chmury w wietrzny dzień. Podniosła oczy znad szpalt i zobaczyła za oknem błękitne niebo, ptaki pośród chmur i słońce nad wielkimi akacjami, rosnącymi przy torowisku kolejowym. Z kuchni dochodziły swojskie odgłosy - mama brzękała filiżankami, chowała talerze do szafki, potem włączyła mikser i ubijała ciasto. Pewnie ten właśnie odgłos i zapach wanilii spowodowały, że Natalia nagle poczuła się jak przed Gwiazdką, nieoczekiwanie ogarnął ją nastrój święta. Czuła się tak, jakby za moment miała dostać jakiś cudowny prezent. Zadzwonił Filip i zapowiedział swoją wizytę. W jego głosie nie było już urazy i gniewu, rozmawiali miło i odłożyła słuchawkę z uczuciem ulgi, ale ledwie wyszła z przedpokoju, podniosły nastrój świąteczny ogarnął ją na nowo. Mama ubijała białka trzepaczką do piany, rytmiczny łoskot znów kojarzył się z Gwiazdką. Przepełniona oczekiwaniem Natalia wróciła do swojego biurka, Dzwonek. Gdyby nie to, że potrąciła, wstając, stół i cały zwitek szpalt rozsypał się po podłodze - byłaby otworzyła pierwsza. Ale ponieważ zaczęła ślamazarnie zbierać te kartki, drżącymi (nie wiadomo dlaczego) rękami, dzwonek brzęknął po raz drugi i oto mama wyszła już z kuchni, jej lekkie kroczki przemknęły przedpokojem i korytarzem. Natalia także wyszła do przedpokoju, w samą porę, by ujrzeć, jak mama otwiera drzwi. Zza jej pleców widać było tylko głowę Roberta i jedno jego ramię w białej koszuli. - Ach! - zawołała mama z radością. - Jakie śliczne! Dziękuję, panie Robercie, dziękuję! Jak to miło, że pan pamiętał! - blado- fioletowe! Na twarzy Roberta pojawił się wyraz wprost nieopisany; był tak zbity z pantałyku, że nie powiedział ani słowa. 213 Mama niczego nie zauważyła. Z ramionami pełnymi astrów pobiegła, uszczęśliwiona, do kuchni, wołając: - Proszę, proszę dalej! - i głośno się stamtąd zastanawiała, do jakiego wazonu wstawić tak piękny bukiet. Robert stał nadal, zdetonowany i stropiony, w miejscu, gdzie go zostawiła, a Natalia, na drugim końcu linii prostej, łączącej przedpokój z korytarzem, zastanawiała się, co teraz będzie. Wszedł. Zamknął drzwi za sobą i ruszył naprzód, a ponieważ Natalia bezwiednie poszła ku niemu, spotkali się zaraz i spojrzeli sobie w oczy. Twarz Robrojka zmieniła się w jednej chwili, jakby odbiły się w niej, jak w lustrze, uczucia Natalii. W ten właśnie sposób dowiedziała się, że się śmieje i że jest szczęśliwa. 3. W liceum imienia Żeromskiego każdy początek roku szkolnego już od siedemdziesięciu pięciu lat obchodzony był na drugim piętrze, w wielkiej auli. I dziś nie odstąpiono od tradycji. Tłumy młodzieży (liceum było bardzo duże i bardzo ludne) szły nieprzerwanym ciągiem pod górę, wąskimi schodami (pamiętającymi jeszcze czasy zaboru pruskiego), mijając neogotyckie okna witrażowe. Bella wędrowała wraz z morzem innych biało-granatowych postaci, patrzała po mijanych twarzach i czuła się odrobinkę obco. Nie znała tu nikogo, nikogusieńko, ani jednej osoby! Wśród setek ludzi nie było nikogo, kto by wiedział, kim ona jest, jak ona się czuje i co myśli. Tata twierdził, że to świetne liceum, że kończyły je wszystkie cztery siostry Borejko i że trzeba iść w ich dobre ślady. Ale w tej chwili, patrząc na te obce tłumy, Bella nie miała wrażenia, że dobrze uczyniła. Postanowiła jednak zapomnieć o wrażeniach, a skupić się na konkretach. Spokojnie stwierdziła, że ma zwykłą tremę, a potem wytłumaczyła sama sobie, że uczucie obcości minie na pewno za kilka dni, bo jest normą, że człowiek wreszcie przywyka do nowych 214warunków. Poza tym - warto się do nich przyzwyczaić, bo lic ma wysoką lokatę, jeśli chodzi o ilość osób, dostających sie^ maturze na wydział prawa. Doszedłszy z tłumem na drugie piętro, Bella czuła się już znacznie pewniej, choć ciągle nie widziała jednej nawet znajomej twarzy. No, nic. W auli zrozumiała, że trzeba było się pospieszyć, bo kto pierwszy, ten lepszy, i że miejsc siedzących już nie ma. Ponieważ tłumy z zewnątrz dopychały się jeszcze i napływały tak obficie, jakby nigdy nie miały przestać - Bella, która nie lubiła duchoty i ścisku, wymknęła się z powrotem na korytarz, wykładany kamiennymi płytami. Stanęła sobie przy witrażowym oknie, obok gablotki z gazetką, a potem nawet usiadła wygodnie na szerokim, niskim parapecie. Tak - nie zauważona przez nikogo - przetrwała część oficjalną (mowy, powitania i znów mowy) oraz artystyczną (występy młodego pianisty, śpiew chóralny oraz składanka poetycka "Szkoło, gdy cię wspominam" w wykonaniu kółka teatralnego). W czasie, gdy młodzi artyści zachłystywali się poezją, Bella z nudów przestudiowała całą zawartość gablotki, informującej, kim był patron szkoły, Stefan Żeromski. Wreszcie uroczystość dobiegła końca i cały exodus zaczął się na nowo. Bella znów odczekała z największym spokojem, aż ocean głów przemieści się po stopniach dwóch kondygnacji, i dopiero wtedy ruszyła na parter, gdzie - jak widziała uprzednio na tablicy - znajdowała się jej klasa. Korytarze pustoszały z wolna, dźwięk kroków ostatnich spóźnialskich rozlegał się donośnym echem pod pseudogotyckimi sklepieniami. Bella pomyślała, że skoro wszystkie cztery Borejkówny chodziły do tej szkoły, powinno w jej murach przechować się po trochu ich dobrych fluidów. To była miła myśl i dzięki temu poczuła się bardziej swojsko. Zwłaszcza gdy wyobraziła sobie szesnastoletnią Gabrysię lub Natalię. Miała nieomal wrażenie, że idą tym wiekowym korytarzem obok niej, dodając jej ducha. Przed salą numer siedem już było pusto, choć drzwi jeszcze stały otworem. Kiedy Bella zajrzała do klasy, okazało się, że znów jest spóźniona. Niemal wszystkie miejsca zostały już zajęte przez pary, dobrane w ubiegłym roku, wobec czego jasnym było, gdzie będzie 215 siedziała przez najbliższych dziesięć miesięcy: na którymś z tych dwóch wolnych krzesełek, w rzędzie przy drzwiach. No, nic. Usiadła na tym dalszym (zawsze to lepiej w razie, gdyby trzeba odpisywać), pytając uprzejmie: "czy można?", na co jej sąsiadka - blade chucherko o wystraszonej buzi przedszkolaka - odpowiedziała strwożonym uśmiechem i nerwowym skinieniem. - Hej! Ale chyba nie masz tremy? - zwróciła się do niej Bella, której natychmiast żal się zrobiło tej mizernej istoty. A istota na to: - O Jezu, mam! Jestem tu nowa. Czuję się tak obco... Na co Bella: - Ja też jestem nowa! I też się tak czułam jeszcze dziesięć minut temu. Ale wydostałam się z tego nastroju i zaraz ci powiem, jak... Pogadały sobie i już im było raźniej. Blada dziewczyna miała na imię Olga i interesowała się medycyną. A podczas, gdy one sobie gadały, do klasy wszedł długi i muskularny chłopak w sztruksowej kurtce. Wyglądał na miłego włóczykija, miał bardzo zabawny nos i jasną czuprynę. Ku ogólnemu zaskoczeniu i niedowierzaniu chłopak okazał się nauczycielem. Stanął przy stoliku w pierwszym rzędzie i uciszywszy szmery ruchem ręki (żeńska część klasy natychmiast zauważyła, że nosił obrączkę), rzekł z miłym uśmiechem: - Dzień dobry, klaso druga. Nazywam się Damazy Kordiałek, wykładam w tej szkole historię. Od tego roku jestem waszym wychowawcą. Wszyscy obecni uśmiechnęli się do niego. - Powiem wam teraz, co będziemy robić w tych posępnych murach przez najbliższe trzy lata. Przede wszystkim - nie denerwujcie się niczym. Ja sam byłem, jeszcze nie tak dawno, uczniem tego liceum, i to uczniem kłopotliwym, toteż ani myślę was gnębić. Natomiast chciałbym was naprawdę dobrze nauczyć historii, która mnie fascynuje, i chciałbym być dla was dobrym wychowawcą. Ja miałem w tej szkole pecha do wychowawcy, ale też poznałem kogoś, kto będzie dla mnie zawsze wzorem nauczyciela. Mam na myśli 216profesora Dmuchawca, który uczył, jak wiem, wielu spośród waszych rodziców... Tu urwał, bo do drzwi zastukano i pojawił się w nich dyrektor młody człowiek z brodą. - Dambo - zwrócił się do wychowawcy, nieświadom faktu, że oto podpowiedział klasie II "e", jakie przezwisko będzie tu w powszechnym użyciu. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale mamy jeszcze jednego ucznia. - O, rany, Jurek, ja tu mam nadkomplet, trzydzieści sześć osób! - rzekł Dambo, łapiąc się za głowę. - No, tak, ale to jest nasz drugoroczny. Ten od bomby. W klasie rozległ się szmer i chichoty. Dyrektor otworzył szerzej drzwi i wpuścił przed siebie młodzieńca, ostrzyżonego gładko i wytwornie, a odzianego w całkiem nowy garnitur od Pierre'a Cardina. Młodzieniec opierał się na lasce, ponieważ jedną nogę miał w gipsie. W klasie rozległy się głośniejsze już śmieszki, a Bella skamieniała w swej ławce, rumieniąc się od stóp do głów z wrażenia. Dambo przyjrzał się przez krótką chwilę nowemu uczniowi, uśmiechnął się do niego porozumiewawczo i spytał o nazwisko. - Cezary Majchrzak - odrzekł Przeszczep ponuro. - Witamy cię. Siadaj, proszę, wolne miejsce masz tu, przed sobą. Przeszczep spojrzał na niego z rezygnacją, po czym pokusztykał w przód. Wolne miejsce było jeszcze w rzędzie przy drzwiach, o dwie ławki przed Bella. Usiadł, niezgrabnie wystawiając złamaną nogę w bok. - Bombowy facet - zachichotał ktoś z tyłu i Przeszczep drgnął. - No, to już - rzekł Dambo. - Wracamy do tematu. Może zacznę od kalendarza uroczystości szkolnych, ferii i dni wolnych. Macie coś do pisania? Wszyscy zaczęli szukać długopisów, notesów i kartek, powstał szmer i lekkie zamieszanie. Tylko Bella siedziała nieruchomo, wpatrując się w tył ostrzyżonej głowy Cezarego Majchrzaka. Zupełnie, jakby poczuł jej spojrzenie, obejrzał się nagle - lecz nie dość, by ją zobaczyć. Znów zwrócił głowę ku nauczycielowi 217 i przez chwilę siedział spokojnie. Potem przesunął dłonią po karku, jakby go coś łaskotało. Bella wydobyła ołówek i kartkę, zastanowiła się przez chwilę. Co ma napisać? Jak zwykle w takich okazjach musiałaby głowić się godzinami. O wiele prościej było uciec się do rekwizytu. Odpięła z kołnierzyka swoją bursztynową różę i przebiwszy jej szpileczką kartkę - zamknęła zapinkę. Teraz zawinęła to wszystko kolejną kartką z notesu, postukała w ramię dziewczynę siedzącą przed nią. - Podaj dalej - szepnęła. - Do tego nowego. Dziewczyna skinęła głową, wzięła pakiecik z napisem "Cezary" i dotknęła ramienia Przeszczepa. Odwrócił się ze zdziwieniem, wziął przesyłkę i upewnił się gestem, czy to do niego. Usiadł prosto, spojrzał na gadającego Kordiałka, a potem pochylił głowę, rozwijając papierek. I w jednej chwili jego uszy zrobiły się purpurowe.