Karol May "Winnetou".., .. .~. .. .~.) t, .... .. , określenie wysoce złośliwe i uchybiające? - "Green" znaczy "zielony", a "horn" "róg, . rożek". - Greenhorn to "zielony", a więc niedojrzały, niedoświad- czony ~złowiek, który musi ostrożnie wysuwać różki, .jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpiń, słowem - żółtodziób. Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na riim usiąść lady, i pozdrawia pana domu, zanim się ńkłoni paniom. Przy nabijaniu strzelby greenhorn wsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Green- horn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czy- sto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język jankesów* lub żargon myśliwski, który żadną rniarą, nie chce mu wleźć do głowy, a tym' bardziej przejść przez gardło. Greenhorn uważa szopa za oposa, a średnio ład- ną Mulatkę za kwarterpnkę**. Greęnhorn pali papierosy, a brzydzi się Anglikiem żującym tytoń. Greenhorn, otrzy- mawszy policzek od Paddy'ego***, leci ze skargą do sę- dziego pokoju zamiast, jak prawdziwy jankes, ukarać na- pastnika na miejscu. Greenhorn bierze ślady dzikiego in= * J a n k e s = pogardliwa nazwa północnych Amerykanów. ** K w a r t e r o n k a - kobieta-mieszaniec rasy białej i czarnej, posiadająca 1/4 część krwi murzyńskiej (quarto - czwarta część). - *** P a d d y - skrót od najpopularniejszego imienia irlandzkiego Patrick, w~nowie potocznej oznacżający Irlandczyka. 5 dyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za paro- wiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne but~ na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerię gąbkę do mycia wiel- kości dyni i dziesięć funtów mydłą, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możli- we kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierw- szym czerwonoskórym, przekonuje się, . że zapiski te wy- słał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kie- szeni. Greenhorn kupuje' proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie dh~go patrzył w niebo, . nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo,. gdy się pochyli: Greenhorn roznieca ria Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wyso- kość drzewa, a gdy go Indianie zauważą, dziwi się, jak mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhórn. Ja sam byłem greenhornem. Nie należy jednak sądzić, że przyznawałex~ się wów- czaś~, iż to przykre określenie pasuje do mnie. Żadną mia- rą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że uważa z~ "zielonych" raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie. Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i do- świadczońym cżłowiekiem; wszak otrzymałem wyźsze wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Będąc mło- dym, nie zastanawiałem się wówczas nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w któ- rym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu ża- pędziły mnie za ócean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki życia były wówczas dla młodego i zapobiegliwe- go człowieka daleko lepsze niż teraz. Mogłem znaleźć dobre utrzymanie w państwach wschod- 9 nich, ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy zarabiałem tyle, że przybyłem do St.Louis dobrze wyposażony i pełen najlepszych myśli. Los zawiódł mnie do pewnej rodziny, u której znalaz- łem chwilowe ~schronienie jako nauczyciel domowy. By- wał tam Mr Henry, wielki oryginał, rusznikarz, który od- dawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem prawdziwego artysty; a siebie nazywał z patriarchalną dumą "zbrojmi- - strzem". Był tó człowiek odźnaczający się życzliwością dla bliź- nich, pomimo że na to nie wyglądał, gdyż. prócz wspo- mnianej rodziny nie utrzymywał z 'nikim stosunków, ~ ze swoimi klientami obchodził się tak szorstko, . że nie omija- li óni jego sklepu tylko dzięki wysokiej jakóści towaru. Mr Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okrop- nego wypadku. I~lie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios spowodował zapewne szorstkość jego obejścia. On sam może nawet nie wie- dział, jak bardzo bywał grubiański, w głębi duszy jednak pozostał nadal łagodny i dobrotliwy. Nieraz widziałem, jak oczy rnu zachodżą łzami, ilekroć opowiadałem o oj= czyźnie i . moich rodakach, do których byłem i jestem przywiązany całym sercem. Nie mogłem długi czas zrozumieć; . dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie;. młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności; a'z raz sam mi to powiedział. Prżychodził dó mnie często; przysłuchiwał się udzielanym przeze mnie lekcjom, a po ich zakończeniu , zabierał mi~ie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Te- go rodzaju wyróżnienie riikogo jeszcze z jego strony ` ńię spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z za- proszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się wi- doeznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego, i ton, ja- kim mnie przyjął nie odpowiadając na moje powitanie. - Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir? - W dómu. - A przedwczoraj? - Także w domu. . - Nie zawracajcie mi głowy! v - Mówię prawdę, Mr Henry! , Pshąw! Takie żółtodzioby; jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam; gdzie pówinny. - Powiedzcie łaskawie, gdzież to powinienem być. - Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałerii was o cóś zapytać. Czemuż tegó nie uczyniliście? - Bo mi się nie chciało. Rozumiecie? - A kiedy wam się zachce? - Może dzisiaj. - A więc pytajcie śmiało - wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował. Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrźąsnął karcącó gło- wą i zawołał: Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopieró pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówići - Greenhorna? - odrzekłem marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. - Przypuszczam, Mr Henry; że wam się to słowo wyrwało mxmo wóli: . Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteście greenhorn, i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające; ile wy się tam u was musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak dalekó znajdują się gwiazdy, co król Nabuchodonozor pisał na cegłaeh, ile waży powietrze, którego' nawet nie widział. Pełęn takiej wiedzy, wyobraża sobie; że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumięcie, pożyjeie z pięćdziesiąt lat, wówczas dowiecie się może;. na czym polega właściwa mądrość! Wasze dotychczasówe wiadomości są niczym, ` ~ wprost zerem, a to, co potraficie; ma jeszcze mniejszą t wartość. Wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać! Pówiedział to z wiełką pogardą i tak stanowcżo, jak gdyby był pewny swej słuszności. - Strzelać? Hm! - odparłem z uśmiechem. - Czy to pytanie chcieliście mi zadać? - Tak. Teraz odpowiedzcie! Dajcie mi dobrą strzelbę dó ręki, .a dostaniecie od- powiedź. , Na te słowa odłożył lufę, którą , gwintował; wstał, u- tkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał: .. ~ Strzelbę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spodzie- wajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, któ- rym razem z nimi mogę powierzyć mój honor! - Ja mam właśnie takie ręce - stwierdziłem. Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął zno- wu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem: - Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem! Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyją- łem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przeż nią i zauważył: Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze staryćh cegieł Nabuchodonozora. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku? Miałem. Kiedy? - Dość dawno. - A czyście mierżyli i wypalili kiedykolwiek? - Tak. - I tra~liście? ~ Oczywiście. Na to opuścił prędko trzymaną w ręku lufę; spojrzał ~ znów: na mnie i rzekł: - Tak, trafiliście; naturalnie, ale w co? W cel, to się s-amo przez się rozumie. - Co? Tego we mnie nie wmawiajcie! - Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą. g ~ - Niech was diabeł porwie, sir! Was nie można zrozu- mieć. Jestem pewien, że chybiliście, choćbyście' strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie minę tak poważną i pewną siebie, że żółć czło- wieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udziela- cie lekcji, rozumiecie! Taki greenhorn , i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich; arabskich i innych ghxpich szpargałach i znalazł przy tym czas na strzelanie! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoźdżia i złóżcie się jak do strzału. 'To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach! Poszedłem za jego wezwaniem. - Halo! - zawołał zrywając się. - A to co? Obcho- _ dzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusz- nica, jaką znam. Tacy jesteście silni? Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę, i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą ręką do góry. Do pioruna! - krzyknął. - Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa. ~ - Waszego Billa? Kto to? - To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje; tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopca, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do riiego z postury, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi! Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesu- nął po niej ręką i rzekł weselej: ' - Wielka szkoda, że mając tak silne mskuły, pogrąży- liście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycz- nie! - Robiłem to. - Rzeczywiście? - Tak. , - Boksujecie się? - Tam u nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję. - Jeździcie kottno? - Tak. , - A w szermierce? - Udzielałem lekcji. . Człowieku, nie blaguj! - Może spróbujemy? - Dziękuję, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie z powrotem! Wrócił do warsztatu; a ja za nim. Rozmowa .stała się skąpa, Henry zajęty był widocznię jakimiś myślami. Na- raz ppdniósł oczy znad roboty i zapytał: - Czy zajmowaliście się matematyką? - To jedna z moich ulubionych nauk. - Arytmetyką, geometrią? - Oczywiście. - I miernictwem? - Na vet z wielkim upodobaniem. Uganiałem często beź potrzeby z teodolitem po polach. - Naprawdę potraficie robić pomiary? - Tak, brałem udział w pomiarach ~ poziomych i po- miarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za geo- detę. Well*; dobrze, bardzo dobrze! - Czemu o to pytacie, Mr Henry? '" - Mam widocznie powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, . hm, tak, muszę najpierw wiedzieć,-czy~umiecie strzelać. ~ Wystawcie mnie na próbę! - Zrobię to, tak, zrobię, . bądźcie tego pewni. O której godzinie rozpoczynacie jutro lekcje? O ósmej rano. - To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzel- ;<' nicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby. - Czemu tak wcześnie? - Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, że- * W e 1 1 (ang:) - dobrze, w porządku, żatem, no. 11 by was przekonać, jaki z was greenhorn. No, teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty: Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wielo- ścienny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rógi: Za--- uważyłem na powierzchni każdego rogu otwór. Henry pracował nad tym z taką uwagą, że- zapomniał pra- wie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od ezasu do ezasu przypatrywał się swojemu dziehz; biła z nich, rzekł- bym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem: Czy to będżie część strzelby? - Tak - odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że je- szcze jestem. - Nię znam systemu broni z tego rodzaju częścią skła- dową. - - Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry'ego. - Aha, wasz wynalazek? ~ Tak. - W takim razie proszę wybaczyć, że -zapytałemi To o~zywiście tajemnica. Zaglądał da wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, na koniec odezwał się: - Tak, to tajemnica, wiem jednak, że umiecie milezeć, chociaż z was skońezony i prawdziwy greenhorn; dlatego ~ powiem wam, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia .pięć strzałów. - Niemożliwe! - Co wy tam wiecie! Nie jestem taki głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe. W takim razie musielibyście.mieć komory na amti~ ~. `nicję dla dwudziestu pięciu strzałów! Toteż je mam! _ - Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ~ciężkie. Będzie tylko jedna komora, bardżo wygodna. To żęlazo jest komorą. 12 - Być może, iż nie rozumiem się na waszym rzemioś- , le, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje. Ani jej się śni. Materiał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy trzeba wystrzelić od razu dwadzieścia pięć nabojów, jeden za drugim? - Chyba nie! - No więc! To żelazo będzie obracającym się w_ alcem, a dwadzieścia pięć otworów zawierać będzie` tylęż nabojów. Przy każdym strzale walec posunie następriy nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, dhxgo nic mi ~ię nie udawało, teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei: Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale potem- stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy. - A w dodatku obciążycie swoje sumienie! Popatrzył na mnie zdumiony, po ezym zapytał: - Sumienie? Jak to? - Sądzicie, że morderca może mieć czyste'sumienie? - Rany boskie! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą? - ~ Teraż jeszcze nie. - Albo że nim zostanę? - Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest taką samą zbrodnią jak morderstwo. ; - Niech was diabli porwą! Nie będę pomagał w ża- dnym morderstwie! Co wy wygadujecie? - Oczywiście nie w pojedynczym, ale masowym. - Jak to? Ńie rozumiem was. -~- Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strza- łów i oddacie ją w ręce pierwszego lepszego łotta,, to na pre- riach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropna rzeź. Do biednych Indian strzelać będą jak do kujotów* i za kilka lat nie ostanie się ani jedep czerwo- . noskóry. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie? Patrzył na mnie w milczeniu. '~ K ~ j o t - odmiana drobnego wilka stepowego ,żyjącego na pre- riach zachodnich stanów USA - dziś prąwie całkowiCie wyniszczona. 13 - Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką wiecżór, a tym mniej, że ciężka rusznica, którą Henry na- strzelbę - mówiłem dalej - to zbierzecie wprawdzie pó , ~'ał "starą flintą , oraz. niegotowy jeszcze sztucer ode- kilku latach tysiące, ' ale mustangi i bizony będą doszczęt- grają w mym prżyszłyxn życiu tak wielką rolę. Cieszyłem nie wytępione; a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzy- się jednak myślą o następnym pórariku, gdyż strzelałem na, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. ř . już~rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popisżę Setki i tysiące zabijaków uzbroją się w wasze sztucery się przed moim osobliwym starym przyjacielem. i pójdą na zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie stru- Stawiłem się ~u, niego punktualnie o godzinie szóstej ra- mieniami i niebawem okolice z tej i z tamtej. strony Gór- no. Czekał już na mnie, wyciągnął .rękę na powitanie, Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot. ą po jego surowej, lecz poczciwej twarzy przebiegł lekki; - Przekleństwo! - zawołał. - Czy rzeczywiście przy- jakby drwiący uśmiec~. byliście tu niedawno z Europy? - Witam,. sir! - rzekł. - Macie minę zwycięzcy. Czy - Tak. zdaje wam się, że traficie w mur; o którym wczoraj mó- A prżedtem nigdy nie byliście tutaj? wiłem? - Nie. Spodziewam się. A więc i na Dzikim Zachodzie? - Well, zaraz spróbujemy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, Także nie. a wy poniesiecie rusznicę, bo~ nie chce mi się taszczyć ta- - A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gada tak, jak kiego ciężaru. gdyby był pradziadkiem wszystkich Indian i' żył już tutaj Henry przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja od stu lat! Człowieku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzi- wziąłem "starą flińtę"'. Gdyśmy przybyli na strzelnicę, na- cie mi strachu! A gdyby nawet było tak, jak przedstawia- ~ ,h;..:-.. bił obydwie strzelby i oddał najpierw dwa strzały ze swo- cie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki r;s~e,,,. łe~. Potem przyszła kolej na mnie, Nie znałem jeszcze tej broni. Jestem człowiek samotny i chcę samotnym pozo- rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź stać. Nie mam ochoty użerać się ze stu lub więcej robot- czarnego koła na ` tarczy. Drugi raz powiodło mi się je- nikami. ,v`:::. szcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, . - Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek; . a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę wybitą sprzedać go i dużo na tym zarobić. za trzecim razem. - O to się nie troszczcie, sir! Dotychczas miałem dość ~ Zdumienie Henry'ego wzmagało się za każdym strza- na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie łem. Musiałem wypróbować i jego dwururkę, a gdy i tym zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej . 7 razem osiągnąłem równie pomyślny wynik, zawołał: shxchał pisku ptaszka, który musi najpierw wyleciec j - Albo macie diabła w sobie, sir, albo jesteście wprost r z gniazda, zanim się nauczy śpiewać. urodzeni na westmana*. Nie widziałem jeszcze tak strze- Nie obraziłem się za te szorśtkie słowa. Taka była jego . ~~" la~ącego greenhorna! natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że dobrze mi zyczył ~ Polubił mnie i chciał ż pewnością pomagać mi, jak mogł, . ~~~ * W e s t m a n - człowiek obeznany doskonale z warunkami Dzikie- pod każdym względem. Podawszy mu na pożegnanie rę- ~# c go Zachodu, kierujący się najczęściej etyką zdobywcy; przede wszyst- ~ lam: przedsiębiorczy Amerykanin znad zachodniej gianicy, która w kę; ktÓrą Ori Silriie pOtrZąsriął, OdSZedłem. ~ ~;r, XIX wieku przesuwała się stale w głąb nie zawojowanych jeszcze teryto= Nie przeczuwałem, jak ważny miał się stać dla mriie óv~ .,~ . now plemion indiańskich (westman - dosłownie człowiek Zachodu). 15 14 y. - Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę - mówiłem dalej - tó zbierzecie wprawdzie pó kilku latach tysiące, 'ale mustangi i bizony będą doszczęt- nie wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzy- na, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące zabijaków uzbroją się w wasze sztucery i pójdą na zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie stru- mieniami i niebawem okotice z tej i z tamtej. strony Gór Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot. - Przekleństwo! - zawołał. - Czy rzeczywiście przy- byliście tu niedawno z Europy? - Tak. A przedtem nigdy nie byliście tutaj? - Nie. - A więc i na Dzikim Zachodzie? - Także nie. - A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gada tak, jak gdyl?y był pradziadkiem wszystkich Indian i` żył już tutaj od stu lat! Człowieku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzi- cie mi strachu! A gdyby nawet było tak, jak przedstawia- cie, to wiedzcie, że wcate nie zamierzam zakładać fabryki broni: Jestem człowiek samotny i chcę samotnyrn pozo- stać. Nie mam ochoty użerać się ze stu lub więcej robot- nikami. - Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tym zarobić. - O to się nie troszczcie, sir! Dotychczas miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw wylecieć z gniazda, zanim się naucży śpiewać. Nie obraziłem się za te szorśtkie słowa. Taka była jego natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że dobrze mi życzył. Polubił mnie i chciał z pewnóścią pomagać mi, jak mógł, . pod każdym względem. Podawszy mu na pożegnanie rę- kę, którą on silnie potrząsnął, odszedłem. Nie przeczuwałem, ~ak ważny miał się stać dla mnie ów 14 wieczór, a tym mniej, że ciężka rusznica, którą Henry na-~ zywał "starą flintą", oraz. niegotowy jeszcze sztucer ode- grają w mym prżyszłyxn życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym póranku, gdyż strzelałem już~rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popisżę się przed moim osobliwym starym przyjacielem. Stawiłem się u niego punktualnie o godzinie szóśtej ra- no. Czekał j.uż na mnie, wyciągnął .rękę na pówitanie, a po jego surowej, lecz poczciwej twarzy przebiegł lekki; jakby drwiący uśmiec~. - Witam,. sir! - rzekł. - Macie minę zwycięzcy: Czy zdaje wam się, że trafcie w mur, o którym wczoraj mó- wiłem? Spodziewam się. Well, zaraz spróbujemy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się taszczyć ta- kiego ciężaru. Henry przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem "starą flintę". Gdyśmy przybyli na strzelnicę, na- bił obydwie strzelby i oddał najpierw dwa strzały ze swo- jej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło mi się je- szcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek; a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę wybitą za trzecim razem. Zdumienie Henry'ego wzmagało się za każdyin strza- łem. Musiałem wypróbować i jego dwururkę, a gdy i tym razem osiągnąłern równie pomyślny wynik, zawołał: - Albo macie diabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana*. Nie widziałem jeszcze tak strze- lającego greenhorna! * W e s t m a n - człowiek obeznany doskonale ż warunkami Dzikie- go Zachodu, kierujący się najczęściej etyką żdobywcy; przede wszyst- kim: przedsiębiorcźy Amerykanin znad zachodniej gianicy, która w XIX wieku przesuwała się stale w głąb nie zawojowanych jeszcze teryto- riów plemion indiańskich (westman - dosłownie człowiek Zachodu). 15 - Diabła nie mam, Mr Henry - zaśmiałem się: - I riie chcę nic wiedzieć o takim przymierzu. - W takim razie waszym zadaniem, a nawęt powin- nością jest zostać westmanem. Czy nie ~czujęcie do tego ochoty? - Owszem! Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć? - Od biedy. - Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać? Pshaw! Jeździć konno to żadna sztuka! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle; zrzucić się nie dam. Spojrzał na mńie badawczo, czy mówię poważnie; czy żartem. Zrobiłem minę, jak gdybym się nie domyślał ni- czego, a on zauważył: - Tak rzeczywiście sądzicie? Chcęcie zapewne trzymać się grzywy? W takim razie jesteście w błędzie. Sami przy- znaliście, że najtrudniej dostać się na siodło, bo to trzeba wykonać o własnych siłach: Zsiąść o wiele łatwiej, gdyż o to już koń się stara, i to bardzó prędko. U mnie koń się o to nie postara! - Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie? - Chętnie. - To chodźcie! Dopiero siódma, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Cornera, który odnajmuje ko- ~ nie. Ma on deresza, który się już o to dla was postara. . Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Cor- ner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy. - Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła - odpowiedział Henry.. - Cóż wy na to, Mr Corńer? Pozwolicie mu się wdrapać na swojego deresza? Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem, potem pokiwał głową i odrzekł: - Kościec zdaje się dobry i gię~~i; zresztą młodzi lu- dzie nie łamią karku tak łatwo jak starsi. Jeżeli ten dżen- 16 telmen chce spróbować deresza, to nie mam ni~ przeciw- ko temu. Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem dwaj stajenni wyprowadzili ze stajni osiodłanego konia. Był bardzo nie- spokojny i usiłował się wyrwać. Stary Mr Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym zaniechał próby, ale ja się, po pierwsze, nie bałem, a po drugie, uważałem tę sprawę za rzecż honoru. Kazałern sobie podać rbicz i przypiąć ostro- gi i po kilku daremnych próbach, przeciwko którym koń bronił się jak mógł, znalazłem się w siodle. W tym samym momencie stajenni odskoczyli czym prę- dzej, a deresz zrobił, skok wszystkimi czterema nogami w górę, a potem drugi w bok. Utrzymałem się w siodle, chocia,ż nie miałem jeszcze nóg w strzemionach. Śpieszy- łem się, by je prędko włożyć. Zaledwie się to stało, koń zaczął wierzgać, a gdy nic tym nie wskórał, przycisnął się do ściany, aby mnie o nią zsunąć, ale mój bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka i niebezpieczna dla jeźdźca walka z koniem. Wytężyłem całą moją zręczność i niedostateczną wówczas jeszcze wprawę oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi w końcu zwycię- stwo. Gdy zsiadałem; nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi płatami piany. Był teraz posłuszny na każde poruszenie ostrogi lub cugli. Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać z wolna po dziedżińcu. Potem zwrócił się do mnie: - Nigdy bym tego nie przypuścił, młodzieńcze; sądzi- łem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłaci- cie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyje- mność;, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie tę bestię rozumu. Nie idzie mi w tym wypadku o jakich dziesięć dolarów, ale o wiele więcej, bo to nie jest koń tani, gdy więc się stanie posłuszny, wtedy ja na tym dużo zyskam. - Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność. . 17 Henry nie. odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko; kiwając główą. Na- raz klasnął w ręce i zawołał: - Ten greenhorn to istotnie nadzwyczajny albo raczej niezwykły greenhorn! Mało nie zdusił na śmierć tego ko- nia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto. was tego na- uczył, sir? Przypadek. Swojegó czasu dosta~ się w moje ręce półdziki ogier z puszty* węgierskiej, który nie pozwalał nikomu wsiąść ńa. siebie. Powoli i dzięki wytrwałości opa- nowałem go, choć wprost z narażeniem życia. Dziękuję za takie bestie. Wolę mój stary fotel, który się nie sprzęciwia,' gdy na nim siadam. Chodźmy; dosta- łem zawrotu głowy! Ale nie na darmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć. Poszliśmy do domu; on do siebie; a ja do mojego mie- szkania. Henry nie pokazał się tego dnia ani w ciągu dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał dó mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny. - Czy fnacie ochotę przejść się ze-mną? - zapytał. - A dokąd? - Do pewnego dżentelmena, który chciałby was po- znać. - Dlaczego mnie? - Proszę śobie wyobrazić: nie widział jeszcze riigdy greenhorna. - Dobrze; pójdę. Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę jak jeszeze ~ nigdy. Jego zachowanie kazało mi się domyślać, ~ że przygotowuje jakąś niespodziankę. ;Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpiliśmy do jakiegoś biura z szerokimi, szklanymi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak pręd- . ko, że nie zdążyłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa: * P u s z t a - wielkie stepowe równiny w środkowych Węgrzech. 20 O f f i c e"* i ;, s u r v e y i n g"**. Okazało się też nieba- wem, że się nie pomyliłem. Siedzieli 'tam trzej panowie, którzy bardzo serdecznie przywitali się z I-łenrym,, a ze mną uprzejmie i z ni~e ukry- waną ciekawością. Na stołach leżały - mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicże. Byliśmy w biurze geodetycznym. Celu tych odwiedzin nie znałem. Henry riie przysżedł ani z zamówieniem, ani po informa- cję, .tylko jakby na przyjacielską pogawędkę, która się też bardzo szybko nawiążała i zeszła na znajdujące się tu przedmioty. Ucieszyłem się nawet tym, gdyż mogłem wziąć w niej większy udział, niż gdyby mówiono o spra- wach amerykańskich, których jeszcze dobrze nie znałem. Henry interesował się widocznie bardzo miernictwem. Chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli weiągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałern ńa -rozmaite jego pytania, óbjaśniałem zastosowanie różnych przyrzą- dów, pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem ich za- miaru. Uderzyło mnie coś dopiero, gdy zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne żnaki. Wstałem ż krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry'emu, że ży- czę sobie już wyjść. On się nie sprzeciwił, wobec czego wysżliś~ny pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przy- jęci. Gdy znaleźliśmy się w takiej odległości od biura, że nie można nas już było stamtąd dojrzeć, Henry zatrzymał się, położył mi rękę na ramieniu i rzekł promieniejąc zadowó- leniem: Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zróbi- liście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was! Czemu? - Bo przewyższyliśeie nawet moją rekomendację i oczekiwania tych panów! * O f f i c e (ang.) - urząd. ** S u r v e y i n g (ang.) - mierniCzy 21 - Rekomendację, oczekiwania? Nie rozumiem. - Bo to v~cale niepotrzebne. Sprawa jest bardzo pro- sta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych dżentelmenów, a moich dobrych znajomych, aby was wypróbowali. Okazało się, że wszystko w porządku, i wyszliście z honorem. Blaga? Mr Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do blagi, to już więcej nigdy was nie odwiedzę! - Nie bądźcie śmieszni! Nie oc~bierzecie chybą stare- mu przyjemności oglądania was. Wspomińałem już wam dlaczego: z powodu podobieństwa do mego syna! Byliście jeszcże kiedy u handlarza koni? Codziennie rano. - I jeździliście na dereszu? ~ - ' Tak. - Będzie co z tego konia? Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da so- bie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego. - Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy: koń chce wi- docznie nosić na swym grzbiecie tylko greenhornów: Chodźcie no przez tę boezną ulicżkę. Znam tu doskonałą restaurację, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcże lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, który zdaliście dziś celują- co. HT:.~ ........lo,.. r,~ini~ uanrcr,anrw ~ńaUVa~(1 C1P 7P S1L Od- Henry oraz dwu dżentelmenów, z których jeden, niejaki ~Sam Hawkens, jest słyn~nym westmanem. Jako greeirhorn, nie słyszałem nigdy tego nazwiska, ale ucieszyłem się ze sposobności poznania prawdziwego, i to tak znakomitego westmana. Jako domownik, nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w sali jadalnej. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie jak do jakiejś uczty. Mała, pięcio- letnia Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem; i otarła szybko w swoją jasną czuprynkę. Gdy jej pogroziłem pal- cem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby naprawić swój błąd, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dwi, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się; że ją fałszywie ro~umiem. Zapytałem ją. jeszcze raz, a ona powtórzyła z radQścią te same słowa: ,;To uczta po- żegnalna dla pana". Moja uczta pożegnalna! Cźy to było możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. Toteż uśmiechną- łem się tylko. W chwilę potem usłyszałem głosy w pierw- szym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprze- ciw, by ich powitać. Wszyscy trzej przybyli punktualnie o i~mówionej porze. Henry przedstawił mi trochę tępo i 'niezgrabnie wygląda- jącego młodzieńca, Mr Blacka, a następnie westmana Sa- ma Hawkensa. 23 Westmana! Przyznaję ótwarcie; że nie wyglądałem-chy- ba zbyt mądrze, kiedy -spoezęło na nim rńoje zdzi viońe ' spojrzenie: Takiej postaci nie i?~idziałem nigdy przedtem. Później oczywiście poznałem inne jeśzcze dziwnięjsze: Ten ezłowiek i tak już osobliwy potęgował jeszeze to wrażenie tym, że stał tu, w wytworńym salonie; zupełnie tak, jakby przybył prosto z puszczy - z k~peluszem na głowie i strzelbą w ręku! Zewńętrzny jego wygląd przedstawiał się tak: Spod smętnie obwisłych kres pilśniowego kapelusza, . którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliwiec nie zdołałby określić, z plątaniny czarnego zarostu wyzie- rał nos tak straszliwych rozmiarów, że mógł na każdym słonecznym zegarze służyć za przyrząd do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było~ z całej .twarzy; oprócz organu powonienia, tylko małe,. rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością. Westman przypatrywał mi się zresztą tak samo uważnie jak i ja jemu. Później dowiedziałem się, dlaczego się mną tak zainteresował. Tułów Sama Hawkensa tkwił aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry; uszytej najwidoczniej dla jakiejś znacznie grubszej osoby. Wyglądał w niej jak dziecko, które dla zabawy ubrało się w surdut dziadka; Z tego, więcej niż obfitego, okrycia wyzierała para chu- dych, krzywych jak sierpy nóg, ubranych w wystrzępione spodńie, których wiek wyraźnie świadczył, że człowieczek tP., :~,-~~ł ~ nich nrzed dwoma zapewne dziesiątkami lat: uu ~auam. Poszliśmy za tym wezwaniem;. przy czym Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby ani kapelusza. Do- piero gdy wyznaczono ~am miejsca przy stole, rzekł wskazując na swą starą pukawkę: - Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z' oka swej , strzelby, a tym bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek. A więc strzelbę swoją nazywał "Liddy"! Późriiej oczy- wiście dowiedziałem się, że wielu myśliwców; uganiają- cych po Zachodzie, obchodzi się ze swymi strzelbamu jak. z żywymi stworzeniami i nadaje im imiona. Westman po- wiesił strzelbę koło firanek i chciał to samo zrobić z ka- peluszem; ale gdy go zdjął, została w nim cała jego czup- ryna. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem je- go nagiej; czerwonej czaszki. Lądy krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, ori zaś zwrócił się do nas celem uspokojenia: - Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosi- ' łem własne włosy ucżciwie od dzieciństwa. Żaden adwo- kat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopie- ro jeden czy dva tuziny Indian wpadły na mnie i zdarły mi moje włosy z głowy razem ze skórą. Było to diabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie, hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało trzy gru- 25 be wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w łe- cie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi! Zawiesił kapelusz na strzelbie i zalożył perukę na głowę, po czym rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krżesło. Była wielokrotnie łatana, jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej taką sztywność i grubość, że strzala Indianina nie przebiłaby jej z latwo- ścią. Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Miał na so- bie skórzaną kamizełkę; a za pasem nóż i dwa pistolety: Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze naj- pierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał: - Może milady powie przed jedzenięm temu green- hornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę? Zwrot "jeśli się nie mylę" był jego stałym przyzwycza- jeniem. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wska- zała na najmłodszego z gości i rzekła: Nie wiecie zapewne, że ~Mr Black jest waszym na- stępcą, sir! - Moim.. na... stępcą?! - wybuchnąłem zmieszany. - Ponieważ źegnamy was dzisiaj; musieliśmy się rozej- rzeć za nowym nauczycielem. -- Że..gna..:my? Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uo- sobienie zdumienia. - Tak, żegnamy was, sir - rzekła z uśmiechem~ kt~~ ! Henry sam podszedł do mnie, ujął mnie za rękę i rzekł: Powiedziałem wam,już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was odpowiednie. Musicie się udać na Za- chód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantic i Pacific Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze egzaminy i macie tu waszą nominację. Podał mi dokument: Gdy rzuciwszy nań okiem, prże- czytałem przewidywaną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach żrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej: . - Pojedziecie konno, potrzebujecie więc dobrego ko- nia. Kupiłem dla was deresza,. którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc tę starą flintę, która na nic mi się nie przyda, a z której wy tak dobrze trafiacie. I cóż wy na to, sir, hę? Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mo- wę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutl~u. Ci za- cni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, żrobiłbym im wielką przykrość, gdybym się uparł przy odmowie. Aby na razie przynajmniej zapobiec dalszemu wałkowaniu tej sprawy, lady usiadła przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Zaczęła się uczta, a podczas jedzenia nie należało podejmować.tego tematu. * S u r w e j o r (ang. surveyor) - geometra, inspektor. 27 Po kolacji udzielono mi potrzebnych wiadomości. Mia- no budować linię kolejową z St. Louis przez Indian Terri- tory*, Nówy Meksyk, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postańowiono tę długą trasę zbadać i odmie- rżyć sektorami. Sektor, który przypadł w udziale mnie i trzem innym surwejorom pod kierunkiem starszego in- żyniera, leżał między źródłami rzek Rio Pecos i południo- wego Canadianu: Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Haw- kens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie oczekiwała nas gromada dzielnych west= manów, , dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście mogliśmy także liczyć na pomoc wszystkich załóg. wojsko- wych w sąsiednich fortach. Aby mi zrobić niespodziankę, powiedziano mi o tym wszystkim dopiero dzisiaj, co prawda; trochę za późno. Uspokoiła mnie jednak wiadomość, że postarano się o wszystko; co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało mi nic innego, jak przedstawić się kolegom, którry czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry'ego i Sama Hawkensa. Prryjęli mnie nader serdecznie; .nie biorąc za złe spóźnienia, wiedzieli bowiem, że przyczyną tego była właśnie ta niespodzianka. Pożegnawszy się nazajutrz z mymi gospodarzami, uda- łem się do Henry'ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy silnie me ręce, przerwał mi tymi słowy: Nie ma o czym mówić, sir! Wysyłam was tylko dla- Rozdział piąty . j;PIĘKNY DZIEŃ". Wróciwszy teraz do puebla, zobaczyłem, jąka to była silna i olbrzymia budowla kamienna. Uważa się po-''- wszechnie ludy amerykańskie za niezdolne do stworzenia' wyższej kultury, ale ludzie, którzy umieli poruszyć takie ` masy skalne i spiętrzyć je w tak niezdobytą dla ówczesnej '. broni twierdzę, nie mogli przecież znajdować si~ na ni- skim stopńiu kultury. Choć nie wiadomo, czy dzisiejsi In-v: dianie są potomkami dawnych kulturalnych narodów''~ amerykańskich, to i tak nie ma powodu do twierdzenia, :` ~ jakoby nie byli zdolni do dalszego rozwoju. Oczywiście, ;ř. jeśli się nie da im na to miejsca ańi czasu, muszą upaść : i wyginąć. Wspięliśmy się za pomocą drabin na trzecią platformę, ; na której znajdówały się najparadniejsze komnaty puebla. :. Tu mieszkał Inczu-czuna z dwojgiem dzieci i tu wyzna-'= czono dla nas mieszkanie. Moje było obszerne. Wprawdzie nie było okien i świat- :: ło wpadało drzwiami, ale drzwi, te, bardzo wysokie i sze- _ rokie, sprawiały, że było dość jasno. Komnata była pusta, ale Nszo=czi urządziła ją niebawem za pomocą futer, ko- ; ców i różnych sprzętów tak, że okazała się wygodniejsza, :; niż mógłbym przypuszczać. Sam, Will i Dick otrzymali razem taką samą komnatę. , Gdy mój pokój był już o tyle urządzony, że mogłem ! doń wejść, przyniosła mi Nszo-czi przepysznie,~.rzeźbioną 296 ^ ~jkę pokoju i tytoń. Sama mi ją napchała i zapaliła. Gdy ~ciągn~em raz i drugi, rzekła: Tę fajkę przysyła ci mój ojciec, Inczu-czuna..On ;~~n przywiózł świętą glinę z kamieniołomów, a ja wy- ~eźbiłam tę głowicę. Nie była jeszcze w niczyich ustach, irDsimy cię, żebyś przyjął ją od nas na własność, a paląc ~,,żebyś o nas pamiętał. - Wasza dobroć jest wielka - odrzekłem - lecz ~n~ie zawstydza, gdyż nie mam się czym odwzajemnić. Dałeś nam już tak wiele, że nie zdołamy ci się za to ~dwdzięczyć, uratowałeś kilkakrotnie życie Inczu-czuny ~:':'~Vinnetou! Obydwaj byli kilka razy w twoim ręku, a ty ~ćh nie z~biłeś. Dziś mogłeś znowu pozbawić życia In- wżu-czunę, nie narażając się na żadną karę, a jednak tegó i~e uczyniłeś. Za to pozyskałeś sobie nasze serca. Pozwól i~aszym wojownikom uważać cię za brata: - Jeśliby się to stało, spełniłoby się moje największe ~:yczenie. Inczu-czuna jest sławnym wodzem i wojowni- ~iem, a Winnetou pokochałem od razu od pierwszej e'hwili. Jest to dla rnnie nie tylko wielki zaszczyt, lecz ~ównież wielka radość, że będą mnie nazywali bratem ta- ~h mężów. Pragnę tylko, żeby moich towarzyszy także ~potkał ten zaszczyt. - Jeśli zęchcą, będą uważani za rodowitych Apaczów. Dziękujemy wam za to. A więc to ty sama wyrzeź- biłaś tę fajkę ze świętej gliny? Cóż za zręczność posiadasz ~v rękach! Pokraśniała na tę pochwałę i rzekła: ~ =`` - Wiem, że żony i córki bladych twarzy więcej umieją ':~: zręczniejsze są od nas. A ter~z jeszcze ci coś przyniosę. ~_ r Wyszła i przyniosła moje rewolwery, nóż, amunicję ':'~ unne przedmioty, których nie trzymałem w kieszeniach, ~~tamtąd bowiem nie zabrano mi niczego, nawet gdy by- łem w niewoli. Podziękowałem stwierdzając zarazem, :że '~xiiezego nie brakuje, i zapytałem: Czy moi towarzysze otrzymają także na powrót swą 297 Rozumie się. Wszystko niewątpliwie już dostali,:: gdyż kiedy ja ciebie tu obsługuję, nimi zajmuje się In- v czu-czuna. - A co z naszymi końmi? - Są także. Ty będziesz jeździł na swoim, a Sam : Hawkens na swojej Mary. - Ach! Wiesz, jak się ten muł nazywa? - Tak. Znam także imię starej flinty Sama Hawkensa. ; _ Nie pówiedziałam ci, że często z nim rozmawiałam, To :~ bardzo figlarny człowiel~, ale też i dzielny wojownik. - Tak i, co więcej, jest wiernym i zdolnym do ófiar , towarzyszem, którego trudno nie koehać. Ale muszę ,cię ; jeśzcze ti coś zapytać. Czy daśz mi szczerą odpov~iedź? - - Nszo-czi nigdy nie kłamie~ = ódparła z dumą, a za- - ~ rażem z prostotą. - Najmńiej zaś tobie mogłabym po- . wiedzieć nieprawdę. Wasi wojownicy odebrali Kiowom wszystko; co '` f.,.,... mieli oni z sobą? - Tak. - A moim trżem towarzyszom także? ~ ' - Tak. . I - A dlaczego mnie zostawiono to, co było w kiesze- !;. ' , I niach? 3 ~.... Bo tak kazał mój brat Winnetou. - Czy wiesz; czemu wydał taki rozkaz? - Bo cię miłował. - Pomimo że uważał mnie za swego wroga? -' Tak. Powiedziałeś przedtem, że pokochałeś go od razu od pierwszej chwili, .to samo czuł ón w stósunku do ciebie. Bardzo mu było przykró, że musiał cię uwążać za wroga, i to nie tylko za wró,ga... Zatrzymała się w obawie, że powie coś; co mogłoby mnie obrazić. Mów dalej! - prosiłem. - Nie. To ja skońezę za ciebie. To, że musiał widzieć we mnie swego wroga, zapewne nie dolegało mu tak bardzo, 298 ~yż nawet wróg może zasługiwać na sżacunek, , ale on 'dził, żeř"jestem kłamcą, fałszywym i podstępnym czło- ~ekiem. Prawda? " ' Słusznie śię domyślasz. - A teraz jeszcze jedno pytanie: co ,słychać z Rattle- vin, mordercą Kleki-petry? .-r Przywiązują go właśnie do słupa męczeńskiego. Co? Teraz? Teraz właśnie? - Tak. I ja nic o tym nie wiem? Czemu zmilczano to irzede. mną? - Winnetou tego żądał. Przypuszczał, że twoje oczy ue mogłyby na to patrzeć, a uszy słuchać. - Winnetou nie pomylił się, a jednak może zdołałbym t~` to patrzeć i shxchać, gdyby uwzględniono moje życze- iie: ~ =... --. Jakie? Powiedz mi najpierw, gdzie się odbędą tortury! . - Tam na dole~ nad rzeką, gdzie ty się znajdowałeś ~oprzednio. Inczu-czuna odprowadził was, żebyście przy ~ym nie byli. Ale ja chcę być przy tym! Jakie przeznaczono dlań knęki? - Wszystkie, jakie zazwyczaj zadaje się jeńcom. To dajgorsza, blada twarz ze wszystkich, jakie kiedykolwiek !~padły w ręce Apaczom. Bez żadnego powodu zamordo- ~!ał nauczyciela Winnetou, Białego Ojca, którego cźciliś- ~y wszyscy i kochali, i dlatego nie umrze tylko po kilku ~ęezarniach, lecz wojownicy spróbują na nim po kolęi ~vszystkich mąk, jakie znamy. - Tak być nie powinno, to nieludzkie! - On na to zashzżył! - Czy mogłabyś patrzeć na to? Ty, dziewczyna? Długie jej rzęsy opadły na oczy. Na kilka chwil spuści- ~Ja wzrok ku ziemi; potem podniosła go, spojrzała mi `w twarz poważnie, prawie z wyrzutem, i rzekła: - Ty się temu dziwisz? 299 Tak: Kobieta nie powinna znosić takiego widoku. - Czy tak jest u was? Tak. - Rzeczywiście? - Tak. Mówisz nieprawdę, a kłamcą przecież nie jesteś, v:` gdyż wypowiadasz ją nienaumyślnie, lecz nieświadomie. Ty się mylisz. - Więc ty twierdzisż co i~nnego`? Tak. - W takim rązie znasz chyba lepiej ode mnie nasze ł kobiety i dziewczęta - A może ty ich nie znasz! Gdy wasi zbrodniarze sta- ją przed sędzią, to innym wolno tego słuchać. Tak? - Tak jest. Opowiadano mi, że bywa tąm więcej'słuchaczek niż słuchaczy. Czy tam jest miejsce dla skwaw? Czy to ładnie z jej strony, że ściąga ją tam ciekawość? ,... - Nie. - A gdy u was tracą mordercę, gdy go wieszają lub ucinają mu gławę, czy nie ma przy tym białych niewiast? i,, : .. - Tak bywało dawniej. ' `' ~ ' A teraz im zakazano? - T~k. - A mężczyznom także? Tak. - A więc nikamu nie wolno! Ale gdyby jeszcze było wolno, przychodziłyby i one. O, kobiety bladych twarzy nie są tak delikatne, jak sądzisz. One dóskonale znoszą ból, ale ból innych ludzi lub zwierząt. Nie byłam u was, ale mówił mi o tym Kleki-petra. Potem Winnetou był w wielkich miastach Wschodu, a gdy powrócił, opowiadał rni wszystko, na co patrzył i co zauważył. Czy wiesz,' co wasze kobiety robią ze zwierzętami, które gotują, smażą ijedzą? No? Zdejinują z nich źywcem skórę, wyrywają im jeszcze "~. . 300 źycia wńętrznośći i wrzucają je żywe do wrzącej wody. czy wi~ciomo ci, co robią czarownicy białych? Co? Wrzucają żywe psy do wrzącej wody, aby się dowie- ieć, jak długo będą jeszcze potem żyły, i zdejmują ~ich poparzoną skórę. Wycinają im oczy i języki, otwie- ją brzuchy i męczą je na różne sposoby, aby potem ro- wz tego książki. To są wiwisekcje, przeprowadzone dla wiedży. - Wiedzy? Kleki-petra był także moim nauczycielem, ~tego wiem, co chcesz przez tó słowo powiedzieć. Jak ~ wasz Wielki Duch ocenia tę wiedzę, która nie potraf ~zegó nauczyć bez śmiertelnych mąk zwierząt? I takie ~ćzarnie uprawiają wasi czarownicy w swoich domach, ~e także mieszkają ich żony, które muszą na to pa- ~eć! Czy może nie słyszą, jak ~lręczone zwierżęta wyją ~~oleści? Czy wasze skwaw nie trzymają ptaków w klat- ~ch? Czy one nie wiedzą, jaka to męka dla ptaka? Czy ~.sże. niewiasty nie siedzą tysiącami na wyścigach i nie rdują się, jak jeźdźcy zajeżdżają konie na śmierć? Czy ~e śą obecne skwaw' tam;. gdzie się kalecżą bokserzy? Je- ~em młodą; niedoświadczoną dziewczyną, którą zalicza- ~ do "dzikich", ale mogłabym ci powiedzieć niejedno je- ącźe, co robią wasze delikatne skwaw, ńie odczuwająe ~ży tym przerażenia, które ja odczuwam. Policz te tysią- ~ wiotkich, pięknych,, białych niewiast; które z uśmie- E~erń na ustach stały, gdy męczono ich niewolników lub iwiczonó na śmierć~ czarną służebnicę! A tutaj mamy acodniarza, rnordercę, który powinien umrzeć tak, jak na . ~ : żasłużył. Ja chcę być świadkiem tego; a ty to potępiasz? ,"~ to istotnie złe ż mej strony, że potrafię spokojnie pa- i~eć na śmierć takiego człowieka? A gdyby nawet byłó to ~; to kto ponosi winę ża to, że czerwońoskórzy przyzwy- ~aili swe oczy do takich rzecży? Czy to nie biali zmuszają eas do odpłacania śrogością za ich okrućieństwa? Wątpię, czy biały sędzia skazałby pojmanegó India- ~ina na pal męczeński. 301 ~ - Sędzia? Nie, gniewaj się, gdy wypowiem słowo sły- ', szane tyle razy z ust Hawkensa: greenhórn! Ty nie zriasz Zachodu. Gdzie tu masz sędziów, ludzi, któiych tym wy- ~ razem obejmujesz? Silniejszy jest sędzią, a sądzi się słabe- go. Posłuchaj, co się dzieje u ognisk obozowych bładych ' twarzy! Czy ci niezliczeni Indiańie, którzy padli w walce ' z białymi napastnikami, zginęli wszyscy od razu od kuli lub noża? Ilu z nich zamęczono na śmierć, choć nie zrobi- li nic złego, bronili tylko swoich praw! Postanowiono u .! nas, że zginie morderca, który na tę karę zasłużył, a ja ~ mam odwracać oczy dlatego, że jestem dziewczyną? My =; także byłyśmy niegdyś inne, ale wy nauczyliście nas pa- : trzeć na krew i nie drgnąć przy tym powieką. Pójdę i bę- dę obecna, kiedy mordercą Kleki-petry poniesie zasłużo- .~ ną karę! Poznałem tę piękną, młodą Indiankę jako cichą, łagod- `'~ ną istotę, a teraz stała przede'mną ż błyszcząćymi oczyma ~ r płonącymi policzkami, żywy obraz bogini zemsty, nie- przystępnej dla miłosierdżia. Wydała mi się ńiemal pię- i lCniejsza niż przedtem. Czy należało ją za to potępić? , Ćzyż nie miała słuszności? - To idź - rzekłem - ale ja takżę pójdę. - Zostań lepiej tu! - prosiła zupełnie już innym to- ' ; i ' nem. - Inczu-czuńa i Winnetou nie będą zadowoleni z twego przybycia. - ~ Czy będą się na mnie gniewali? - Nie. Nie życzą sobie tego, a1e ci nie zakażą, gdyż je- steś nam bratem. - Pójdę więc, a oni mi to wybaczą. Wyszedłszy na platformę, zastałem tam Sama Hawken- sa. Palił krótką myśliwską fajecźkę, ponieważ także do- stał tytoń. - Teraz to zupełnie co innego, sir - rzekł chrząkając z żadowoleńiem. - Być najpierw jeńcem, a pótem grać wielkiego pana, to chyba różnica. Jak się czujecie w no- wych warunkach? - Dziękuję, dobrze - odrzekłem. 302 - Ja także doskonale.' Sam wódz nas obsługiwał. To i~zecież przyjemnie, jeśli się nie mylę. - G~e jest teraz Inczu-czuna? Poszedł znowu nad rzekę: . Czy wiecie, co się tam teraz dzieje? Domyślam się. v No, co? Czułe pożegnanie z miłymi Kiowami. Nie tylko. - A cóż jeszczę~ ' Męczą Rattlera. - Męezą Rattlera? Ą nas tutaj zaprowadzili? Ja musz~ę ` s! ~kże być przy tyrn! Chodźcie sir, zejdźmy tam prędko! - Powoli! Czy potraficie patrzeć ńa takie sceny bez - , Patrzeć? Dreszcz? Jaki ź was jednak greenhorn, ko- any sir! Gdy zabawicie dłużej na 2achodzie, nie będzie- ; myśleli - o dreszcźach. Ten drab zasłużył na śmierć racą go, tyle że na sposób indiański. Ależ to okrucieństwo! , - Pshaw! Nie mówcie o okrućieństwie w tym wypad- a! Umrzeć przecież musi! A może się i na to ńie' godzi- - O, tak; ale nieck się z nim krótko załatwią! To rżecież człowiek! Człowiek mordujący drugiego, który mu nic a nic kego nie zrobił, to już nie ezłowiek. Był pijany jak bydlę. - To okoliczność łagodząca. Nie wiedział już; co czyni. Nie bądźcie śmieszni! Tak, tam u was w Starym ',raju zasiadają panowie prawnicy i każdemu, komu się podoba popełnić zbrodnię w stańie nietrzeźwym, liczą ~ódkę jako okoliczność łagodzącą. Zaostrzyć powinni arę, sir, zaostrzyć! Kto się tak bezmyślnie upija; że rzuca ę na bliźniego jak dzikie zwierzę, tego należałoby ~ka- ić podwójnie. Nie mam ani odrobiny współczucia dla ;go Rattlera. Pomyślcie tylko, jak oń się z żwami ob- 303 i - Myślę o tym, ale spróbuję, może uda mi się wyjed- nać mu szybką śmierć. - Dajcie temu spokój, sir! Po pierwsze, on na to .nie zasługuje, a po wtóre, , wszelkie wasze wysiłki będą dare- mne. Kleki-petra był nauczycielem, duchowym ojcem ple- mienia, a śmierć jego jest niepowetowaną stratą dla Apa- czów, morderstwo zaś zostało popełnione bez żadnego powodu. Dlatego nie uda się skłonić czerWonoskórych do pobłażliwości. - A jednak spróbuję! Ale daremnie! - W takim razie wpakuję Rattlerowi kulę w serce. - Aby zakończyć jego męczarnie? Nie 'czyńcie tego, na miłość boską! Usposobilibyście wrogo całe plemię, które ma prawo oznaczania rodzaju kary. Jeśli je tego v prawa pozbawicie, natychmiast będzie koniec naszej mło- dej przyjaźni. A więe idziecie? -- Tak. - Pięknie, ale nie róbcie głupstw! Zawołam Dicka i Willa. Zniknął w mieszkaniu i ukazał się wkrótce z obydwo- ma swymi p~zyjaciółmi. Razem zeszliśmy z pięter. Nszo-ćzi poszła naprzód i już jej nie było widać. W doli- nie Rio Pecos nie zastaliśrny już Kiowów, którzy odjecha- li ze swoim zrąnionym wodzem. Inczu-czuna był tak ro- zumny, że wysłał, za nimi potajęmnie zwiadowców, gdyż bał się, czy nie weźmie 'ich chętka powrócić niepostrzeże- nie, aby się zemścić. Wspomniałem już, że łam na placu stał nasz wóz; otaczał go tłum Apaczów. Inezu-czuna i Winnetou stali w środku koła pogrążeni w rozmowie z Nszo-czi. Jakkolwiek Nszo-czi była córką wodza; nie śmiała się miesżać do spraw męskich. Jeśli teraz jednak nie znajdowała sig przy kobietach, znaczy- ło to, że miała do zakomunikowania bratu coś bardzó waż- nego. Widząc nas nadchodzących, wskazała na nas i cofnęła się do kobiet. Winnetou przebił się przez krąg wojowników, wyszedł naprzeciw nas i rzekł poważnie: 304 Czemu moi biali bracia nie zostali na górze w pueb- ~~Czy n e podobają im się ich mieszkania? ~ Podobają się i dziękujemy za troskliwość czerwone- ~ bratu - odrżekłern. - Przychodzimy; gdyż słyszeliś- y, że Rattler ma teraz ponieść śmierć. Czy tak? - Tak. Ależ ja go nie widzę! Leży na wozie przy zwłokach zamordowanego. Jaki mu rodzaj śmierci prżeznaczono? - Śmierć w męczarniach. - Czy to nieodwołalne postanowienie? Tak. Oko moje takiej śmierci nie zniesie! Dlatego mój ojciec, Inczu-czuna, zaprowadził was , i puebla. Czemu zjawiliście sig znowu tutaj, skoro ~ro'k wasz na coś podobnego nie może patrzeć? Religia moja nakazuje mi wstawić się za Rattlerem. - Twoja religia? Czy nie jest ona i jego religią? - Tak. Czy on postępował według jej przykazań? Niestety, nie. - Więc nie potrzebujesż spełniać ich względem niego. t~oja i jego religia zakazuje zabijać, a mimo to mardo- ~ł; nie można więc do niego stosować jej nauk: I~lie mogę się kierować tym, ćo on zrobił. Muszę ełnić moją powinność, nie pytając o zapatrywania i czy- r. innych. Proszę usilnie, . byście złagodzili swoją suro- ~śe i pozwolili temu człowiekowi umrzeć szybką śmiei- Co raz postanowiono, musi być wykonane. Nieodwołalnie? - Tak~ . Więc nie rna sposobu, aby moje życzenie zostało Popatrzył w ziemię ż namysłem, a potem-odrzekł: - Jest tylko jeden. - Jaki? h - w;~necoU c. I 305 - Zanim go podam memu białemu bratu, muszę po- : prosić, żeby go nie. użył, gdyż zaszkodziłoby ci to bardzo ' u moich wojowników. - W jaki sposób? . - Nie ceniliby cię już tak, jak bym sam tego pragnął ; ze względu ńa ciebie: - Czy tó środek niehonorowy i zashzgujący na pogardę? - Wedle pojęć czerwonoskórych mężów tak: - Cóż to za środek? - Musiałbyś powołać się na naszą wdzięczność. - Ach! Tego nikt rzetelny nie uczyni! - Nie. Zawdzięcźamy ci życie. Pawołując się na to, źniewoliłbyś mtiie i ojca mego, Inczu-cznnę, do zajęcia się twym życzeniem. - W jaki sposób? - Odbylibyśmy nową naradę i na niej przemawiali- byśmy za tobą tak, że wojownicy musieliby uznać, ' wdzięczność, której się domagasz. Wówczas jednak straci- 4 ^ łoby wartość ws2ystko, czego z taką chlubą dla siebie do- konałeś. Czy ten Rattler godzien jest takiej ofiary? - pewnie, że nie! Brat mój słyszał, że mówię ż nim szczerze. Wiem, ,~ř i:::..' jakie uczucia i myśli przenikają jego serce, ale moi wo- jownicy ~pojąć tego nie mogą. Gardziliby człowiekiem , który by żądał takiego dowodu wdzięczności. Czy Old ' Shatterhand, który mógłby zostać najsławniejszyin wo- jownikiem Apaczów, ma od nas odejść dlatego, że wo- jownicy spluwaliby przed nim? Trudno było na to odpowiedzieć. Serce nakazywało obstawać przy prośbie, ale rozum, a raczej duma sprzeci.- wiała się temu. Winnetou widocznie współczuł mojej wewnętrznej rozterce, bo powiedział: . - Pomówię z ojcem, a mój brat niech tu zaczeka! Odszedł. - Nie róbcie głupstw, sir! - tłumaczył Sam. - Nie domyślacie się, że to wstawiennictwo możecie życiem przypłacić? ' 306 ś To chyna nie! (~"~i owsżem! To prawda, że czerwonoskóry gardzi ażdym, kto wprost żąda od niego wdzięczności. Zrobi a, czego się ten ktoś domaga, ale na przyszłość nie chce ~ znać tego człowieka. Musielibyśmy istótnie dziś się ddalić, a mamy przed sobą nieprzyjaznych Kiowów. Co ir znaczy, tego ni~ potrzebuję wam tłumaczyć. Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z sobą przez chwilę ardzo poważnie, po czym zbliżyli się do nas, a ojciec Gdyby Kleki-petra nie zaznajomił nas nieco z wa- szym sposobem myślenia, uważałbym cię za człowieka, ~ którym wstyd mówić. Dzięki Kleki-petrze pojmuję two- ~e życzenie, ale moi wojownicy nie zrozumieliby go i gar- dziliby tobą. - Nie tylko o mnie tu idzie, lecz także o Kleki-petrę. - Jak to? On wyznawał tę samą wiarę, która mnie nakazuje ~rzedłożyć tę prośbę. Wierz mi, że gdyby żył jeszcze, nie dopuściłby do tego, żeby - jego morderca zginął taką śmiercią. - Czy rzeczywiście? - Jestem tego pewien. Inczu-czuna potrząsnął z wolna głową i spojrzał w oczy synowi, a syri jemu. Obydwaj zrożumieli wzajemnie swe spojrzenia. Inczu-czuna zwrócił się' znowu do mnie i za- Czy ten morderca był także twoim wrogiem? Tak. - Więc słuchaj, co ci powiem! Dowiemy się, czy mie- szka w nim jeszcze choć ślad czegoś dobrego. Jeżeli tak, to spróbuję spełnić twoje życzenie bez szkody dIa ciebie samego. Usiądźcie tutaj i zaczekajcie na to, co się stanie. Gdy ci dam znak, podejdziesz do mordercy i zażądasz, żeby cię poprosił b przebaczenie. Jeśli to zrobi, umrze sźybko. - Czy będzie mi wolno mu to powiedzieć? ' 307 - Tak. Inczu-czuna powrócił z Winnetou do kołu wojowni- ~ ków, a my usiedliśmy tam, gdzie staliśmy dotąd. ' - Nie przypuszczałem - rzekł Sam - że wódz,zgo- : dzi się na wasze życzenie. Musicie się cieszyć jego wzglę= ,~ dami. - Nie w tym leży przyczyna; ale w czym innym. To :e wpływ Kleki-petry, żywy nawet po jego śmierci. Jestem `. bardzo ciekaw, co się teraz stanie. Zdjęto z wozu płachtę; zniesiono jakiś długi, do kufra ' podobny przedmiót, do którego przywiązany był czło-': wiek. - To trumna z wypalonych wewnątrz kloców - rzekł :e Sam Hawkens = obciągnięta zmoczonymi skórami, które v: po wyschnięciu-tąk się ściągają, że trumna staje się szczel- `.:~ nie zamknięta. ' Niedałeko od miejsca gdzie główna dolina schodzi~a się ' z boczną, wznosiła się skała, na której. zbudowano z du- żych kamieni otwarty ku pnodowi śześcian. Obok leżało ; mnóstwo naznosżonych kamieni. Ku temu sześcianowi r:. poniesiono trumnę wraz z przywiązanym do niej ezłowie- ~ kiem. Był nim Rattłer. *:. ~... . Czy wiecie, po co nagromadzono tam kamienie? - zapytał mnie Sam. . Przypuszczam. - No, po co? - Budują grobowiec. - Słusznie. Podwójny grobowiec. - Dla Rattłera. także? Tak. Mordercę p.ochowają razem z ofiarą; co po- winno by się dziać po każdym morderstwie, gdyby to by- ło możliwe. - To straszne! Być żywcem przywiązanym do trumny zamordowanego i wiedzieć, że to własne ostatnie łoże! Zdaje mi się, że naprawdę żal wam tego mordercy. Pojmuję ~to, że prosiliście, by umarł szybką śmiercią, ale żeby litować się nad nim, tego nie rozumiem naprawdę.n 308 ci 9 ~~'~f'eraz podniesiono trumnę w ten sposób, że Rattler sta- ł na nsygach, po czym trumnę i jeńca przywiązano~ rze- emami do inuru. Czerwoni mężczyźni, kobiety i dzieci ~zyla się i tttworzyli półkole. Zapanowała głęboka, peł- ~;: oezekiwania cisza. Winnetou i Inczu-ezuna zajęli sta- ~t?viska koło trumny, jeden z prawej strony, a drugi z le- ~j strony. Po czym zabrał głos stary wódź: ~ Wojownicy Apaczów zgromadzili się tutaj,. by od- ~ć sąd, gdyż Iud Apaczów dotknęła wielka, niepoweto- ' i~na strata, za którą winny ma zapłacić śmiercią. '';,y~~~a mówił dalej; kreśtąc kwiecistym, indiańskim ~!Iem charakter i działalność Kleki-petry; po czym opisał ~kładnie jego śmierć i pojmanie Rattlera. Na końcu o- i~ajmił; że morderca zastanie zamęczony, a potem po- t~iiwany obok trumny zmarłego. Skończywszy przemo- ~~, wódz spojrżał ku mnie i dał oczekiwany znak. ~''!Wstaliśmy i weszliśmy w krąg ez,erwonoskórych. ': Trumna, ustawiona prosto, miała grubość człowieka przeszło cztery łokcie dł~zgości. Wyglądała jak kawałek ~ubego pnia pokryty skórą. Rattler był przywiązany do iej pleeami: Wid'ać ' było po nim, że nie cierpiał dotych- zas ani głodu, ani pragnienia. Usta miał zatkane kneb- ~n, więc nie mógł mówić. Głowę przymocowańo mu także ~ :'ten sposób, źe nie mógł. nią poruszać.~ W chwili gdy się :o niego zbliżyłem, Inczu-czuna wyjął mu z ust knebel rzekł do mnie: - Mój biały brat chciał z tym morder~ą pomówić. ~iech tak będzie! Rattler zobaczył, że jestem wolny~ pomyślał więc sobie iiewątpliwie,. że zaprzyjaźniłem się z Indianami. Sądziłem ~tzeto, że poprosi mnie, żebym się za nim wstawił. Tym- źasem, skoro tylko wyjęto mu z ust knebel, krzyknął - Czego chcecie ~ ode mnie? Wynoście się: nie chcę triieć z wami nic do czynienia! Słyszeliście, Mr Rattler - odpowiedziałem na to spokojnie - że jesteście skazani na śmierć. To się już 309 i'... nie da zmienić i musicie umrzeć. Ale ja wam... . - Precz, psie, precz! - przerwał i splunął ku mnie. Musicie zatem umrzeć - ciągnęłem dalej, nie zbity z tropuv- ale rodzaj śmierci od was zależy. Mają was za-` męczyć. To jest okropne i chciałbym temu zapobiec. N~:~, moją prośbę okazał Inczu-czuna gotowość oszczędzenia wam męczarni, jeśli tylko wypełnicie postanowiony prze=::. zeń warunek. Zatrzymałem się w nadziei, że zapyta mrtie o tex~ waru-.:~ nek, ale żamiast tego rzucił mi straszne przekleństwo; którego się .nie da powtórzyć. - Inczu-czuna żąda, żebyście poprosili mnie o przeba:~ czenie - oświadczyłem w dalszym ciągu. - O przebacżenie? Ciebie o przebaczenie? - krzyknął~' - Wólę sobie język odgryźć i znieść wszelkie męczarnie;'': jakie wymyślą te czerwonoskóre łajdaki! - Zważcie, Mr Rattler, że nie ja postawiłem ten waru-.^ nek, bo mnie waszych przeprosin nie trzeba. Chciał tego = Inczu-czuna, a że ja miałem to wam powiedzieć, więc czy- ~:,, nię to właśnie teraz. Pamiętajcie, w jakim jesteście położe-~; niu i co wam grozi! Czekają was okropne męki; straszny ; rodzaj śmierci, którego możecie uniknąć powiedziawszy ;, jedno inałe słówko: "przepraszam". - Nie zrobię tego nigdy, nigdy! Zabierajcie się stąd! :~' Nie 'chcę widzieć waszej łajdackiej twarzy! Idźcie do diab- .: ła albo jeszcze dalej! - Jeśli tak zrobię, jak sobie życzycie, to z pewnością .~;::..; już nie wrócę: Bądźcie zatem rożsądni i powiedzcie to- ..: małe słowo! Nie, nie i nie! - zarycżał. Proszę was o to! Precż, precz; powiadam! O, jasne nieba, dlaczego je- stem związany? Gdybyrn miał wolne ręće, pokazałbym ; wam, którędy dróga! Well, niech się stanie według waszej .woli, ale p'rzy- pominam, że nie wrócę naw~t; gdy mnie zawołacie. . ~ ~n n - Ja ~iałbym ciebie wołać? Ciebie; ciebie! Nie myśl a~vet o tym! Wynoś się, powtarzam; wynoś się! - Odchodzę, ale zapytam jeszcze o jedno: czy mącie ~kieś życzenie? Chętnie wam je spełnię. Może polecicie e~i' pozdrowić kogo, od was? Czy 'zyją jacy wasi krewńi, `tórych należałoby zawiadomić. Idź do piekła i zgłoś tam, że jesteś ~ przeklętym ło= icem! Ty jeste's w spółce z tymi czerwonoskórymi i odda-y eś mnie w ich ręce. Niech cię za to... Mylicie się! - przerwałem- mu. - A więc nie macie' ~dnego 'zyczenia przed śmiercią? - Tylko to jedno, żebyście jak najszybciej poszli za ~ną do grobu, tylko to jedno! - Wobec tego skończyliśmy już z sobą: Nie mam tu ~rięcej. nuc do roboty. Tego, co na to od niego usłyszałem; niepodobna po- wtórzyć. Ciarki mi prześzły po ciele! r :.~ncza-czuiia wziął mnie za rękę, odciągnął na bók i pc.- - Mój biały brat widzi, że ten morderca nie zasługpje na to; żeby się za nim wstawiać. To chrześcijanin. Wy na- zywacie nas poganami, ale czy czerwonoskóry wojownik wymówiłby takie słowa? Milczałem,.. gdyż nie miałem nic do powiedzenia. Nie ~podziewałeni się, że Rattler tak się zachowa. Pnedtem, gdy mówiono o palach męczeńskich Indian, zachowywał się jak wyjątkowy tchórz, drżał na całym ciele, a dzisiaj ~żdawało się, że kpi sobie ze wszystkich męczarni świata! - To nie odwaga z jego strony - rzekł Sam - lecz Rrściekłość, tylko wściekłość. - O co? . - Na was, sir. Sądzi, że z waszej winy dostał się w rę- ~e Indiąn. Nie widział nas od dnia pojmania, a terąż żó- baczył, że jesteśmy wolni, Indianie zaś są przychylnie do ';: nas usposobieni, gdy tymczasem on ma zginąć. i~la pod- ;stawie tego prżypuszcza oczywiśeis, że graliśmy w fałszy- ' we karty. Ale niech no się zaczną męki,' wówczas będzie ~ 3II śpiewał inaczej. Pamiętajcie, że ja to powiedziałem, jeśli '. się nie mylę! Apacze nie kazali nam ,długo czekać na to smutne wi- ř dowisko. Wodzowie usiedli na ziemi. Wystąpiło kilku młodych wojowników z nożami w rękach i ustawiło się mniej wię- ' ~ cej o piętnaście kroków od Rattlera. Rzucili ku niemu '='' nożami, ale starali się go nie trafić - wszystkie ostrza r wbiły się w trumnę, do której był przywiązany. 'Pierwszy , . ' nóż utknął tuż przy prąwej, a drugi tuż z lewej strony ~e go nogi. Następne dwa noże wymierzono nieco wyżej i `:e tak szło to dalej, dopóki obie nogi nie zostały obramowa- ne szeregami noży. Dotychczas Rattler trzymał się znośnie, ale teraz noże zaświstały wyżej, chodziło bowiem o to, żeby cały kontur : jego ciała "obrysować" nożami. Zdjęła go trwoga. Ilekroć nóż nadlatywał, Rattler wydawał okrzyk przestrachu, a okrzyki te stawały się coraz głośniejsze i przeraźliwsze, f w miarę jak Indianie mierzyli coraz wyżej. Kiedy już cały jego korpus tkwił między nożami, przyszła kolej na głowę. Pierwszy nóż wbił się w trumnę na prawo od szyi, drugi na lewo od niej i tak biegły w I górę aż do czubka głowy. Rattler już nie krzyczał, lecz po prostu wył bez przestanku. ; Widzowie zaczęli szemrać, sykać i na wszelkie sposoby okazywać swą niechęć i pogardę, bo Indianin pod palem męczarni zachowuje się zupełnie inaczej. Od początku wi- dowiska, które kończy się jego śmiercią, intonuje śpiew przedśmiertelny, sławi swe czyny i wyszydza swych drę- czycieli. Im większy ból mu zadają, tym większe miota na nich obelgi, ale nigdy nie wyda z siebie skargi ani krzyku boleści. Gdy skona, wrogowie głoszą jego chwałę i cho- wają go ze wszystkimi indiańskimi honorami. Jest to dla nich zaszczyt, że przyczynili się do śmierci tak pełnej chwały. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z tchórzem; krzyczącym przy najlżejszym zranieniu lub bła~jący' 312 ~ łaskę. Zadawanie mu męczarni nie jest zaszczytem, lecz ~vprost hańbą: Toteż w końcu nie znajdzie się ani jeden ielny wojownik, który by chciał się nim zajmować. Za- iiijają go kijami lub pozl~awia ją życia w inny, równie nie- ~lionórowy sposób. Takim tchórzem był Rattler, więc Inczu-czuna huknął na mego: - Nie wyj dh~żej, ty psie! Jesteś smrodliwym kujotem, -którego żaden wojownik nie dotknie swoją bronią. A zwracając się do swoich ludzi, zapytał: Kto z synów walecznych Apaczów zechce się jeszcze źajmować tym tchórzem? , Nikt się nie odezwał. - A więc nikt? Znów to samo milczenie. ' - Uff! Ten morderca niegodzien jest tego, żebyśmy go ~ zabili: Nie pochowamy go też z Kleki-petrą: Jak mogłaby ';:ropucha ukazać się obok łabędzia w ostępach wieczności? vOdetnijcie go! Skinął na dwu młodzieńców: Ci zerwali się, skoczyli ku ; Rattlerowi i odcięli go od trumny. - Zwiążcie mu ręce na plecach i wtrąććie do wody! - ': rozkazał wódz. Rattler wydał okrżyk radości i pozwolił się zawlec do ' ; .izeki. Zepchnięto go rzeczywiście do wody, gdyż nie miał nawet tyle ambicji, żeby wskoczyć samemu. Z początku `się zanurzył; wnet jednak wychylił się z wody i starał się płynąć na grzbiecie. Nie było to bynajmniej trudne, pomi- ~ mo że miał ręce związane na plecach. Z powodu niewiel- `kiego ciężaru właściwego człowiek nie idzie na dńo, ón ~ś miał w dodatku nogi swobodne i mógł się za ich po- "' mocą posuwać naprzód, co mu się też w pewnej mierze udawało. Obaj młodzieńcy stali tuż nad wodą i patrzyli za nim. Po chwili wydał Inczu-czuna nowy rozkaz: ' - Weźeie strzelby i wypalcie mu w łeb! Wezwani pobiegli na miejsce; gdzie kilku wojowników 313 poskładało strzelby, i wzięli po jednej. Uklękli na brzegu ' i zaczęli mierzyć w głowę Rattlera. - Nie strzelać, na miłość boską, nie strzelać! . - krzy- v knął Rattler pełen przerażenia. Po chwili,, trafiony w głowę, zniknął pod wodą. Nie zabrzmiał żaden okrzyk triumfu,vjak to się dzieje `J żazwyczaj przy śmierci nieprzyjaciela. Taki tchórz nie był ':: tego godzien. Pogarda Indian była tak wielka, że nie za- ` troszczyli się nawet o zwłoki Rattlera. Nie rzuciwszy na .' nie d~kiem, pozwólili,: aby spłynęły ź wodą. Mógł być tyl- ko zraniony, nie zabity, mógł tylko udawać, że go trafio- no, i nurkować tak,,jak ja to zrobiłem, a później dopiero wynurzyć się w jakimś niewidocznym miejscu. Mimo to nie uważali za rżecz godną wysiłku dalej się nim zajmo- wać. Inczu-czuna podszedł do mnie i zapytał: - Czy mój biały brat jest teraz zadow.olony? -- Tąk, dżiękuję ci! i - Nie masz powodu do składania podzięki, gdyż bez twojej prośby postąpiłbym tak samo. Ten pies nie zasługi- . wał na śmierć męczeńską. Dziś widziałeś różnicę między nami - poganami, a wami - chrześcijanami; między dzielnymi czerwonymi wojownikami a białymi tchórzami. Blade twarze zdolne są do ~każdej zbrodni, ale gdy trzeba " okazać odwagę, wyją ze strachu jak psy bojące się batów. - Wódz Apaczów nie powinien zapominać, że wszę- dzie są ludzie mężni i bojaźliwi, dobrzy i źli! Słusznie mówisz, nie chciałem cię obrazić, ale niech też żaden riaród nie sądzi,. że jest lepszy od drugiego dla- tego, że ma inną barwę skóry. ; Aby go odwieść ód tego drażliwego tematu, zapytałem: - Co teraz zrobią wojownicy Apaczów? Czy pocho- wają Kleki-petrę? . - Tak. - Czy mogę być obecny przy tym wraz z moimi towa- Y:,'' rzyszami? - Tak. Sam bym cię poprosił o udział w tej uroczy- 314 'ř~ ~ stości. Rozmawiałeś z Kleki-petrą wówczas, kiedy ode- śzliśmy po konie. Czy to była zwyczajna rozmowa? ~ - ~, bardzo poważna; a dla mnie osobiście pełna zna- czenia. Czy chcecie wiedzieć, o czym rozmawialiśmy z sobą? Powiedz! - odrzekł: ~Zwróciłem się teraz w liczbie mnogiej, gdyż przyłączył się do nas Winnetou: Gdy odeszliście, usiedliśmy razem z Kleki-petrą obok siebie. Powiedział mi, że miłuje v~a~ bardzo oraz że pragnie umrzeć za Winnetou. Wielki Duch spełnił' to jego życzenie wkrótce potem. - Dlaczego chciał umrzeć za mnie? - zapytał zdzi- ~v.wiony xńłody wódz. Ponieważ cię. koehał. - Kiedy umierał, leżąc na moim sercu, mówił do cie= ~ bie językiem, którego nie rozumiałexn. Czy mówił wów- czas o mnie? - - Tak. - A co? Prosił mnie; bym ci pozostał wierny. Żebyś... mnie..: pozostał wierny...? Wszak ty -łnnie jeszcze nie znałeś? Znałem; gdyż widziałem cię przedtem, a kto choć raz ujrzy Winnetou, ten wie, kogo ma przed sobą. Zresz- tą Kleki-petra opowiadał mi o tobie. - A co ty odpowiedziałeś? - Obiecałem spełnić to życzenie. - To było jego ostatnie życzenie w życiu, a ty zostąłeś jego spadkobiercą. Ślubowałeś mu wierność dla mnie, ćhroniłeś, strzegłeś i oszczędzałeś, a tymczasem ja ściga- łem cię jak wroga. Pchnięcie nożem, jakie ci zadałem, mogło być śmiertelne. Jestem wielkim, wielkim twoim dłużnikiem. Bądź moim przyjacielem! Jestem nim już od dawna. T . Moixn. bratem! - Z całego serca. = W takim razie zawrzemy przymierze nad grobem te- 315 go, który moją duszę oddał twojej! Odeszła od nas szla- chetna blada twarz, a przed rozstaniem przyprowadziła nam drugą, równie szlachetną. Niechaj krew moja będzie twoją krwią, a twoja krew moją! Ja napiję się twojej; a ty mójej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apa- czów, na to pozwala! Inczu-czuna wyciągnął ku nam ręce i rzekł serdecznym tonem: - Pozwalam. Zostaniecie nie tylko. braćmi; lecz jed- nym mężem i wojownikiem w dwu ciałach. Howgh! Udaliśmy się teraz tam, . gdzie miał być zb.udowany grób. Zapytałem o rozmiary i wysokość grobowca, po czym poprosiłem o kilka tomahawków: Następnie po- szliśmy z Samem, Dićkiem i Willem w górę rzeki, do la- su, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliś- my krzyż. Gdy wróciliśmy do obozowiska, , zaczęły się uroczystośei żałobne. Czerworiciskórzy rozłożyli się doo- koła budowy; która szybko postępowała naprzód, i za- częli śpiewać rnonotonne, głęboko wzruszające pieśni umarłych. Głuchy, jednostajny ich dźwięk od ezasu do ezasu przenikliwe okrzyki skargi, wystrzelające jak nagłe , błyskawice z ciężkich, posępnych zwałów chmur. Z tuzin ` Indian zajętych było pod kierunkiem wodza budovuą, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnyc.h skokach jakaś postać, osobliwie przybrana i obwieszona rozmaitymi symbolicznymi o- zdobami. - -Kto to? - spytałem. -~ Czy to ich czarownik? - Tak - odrzekł Sam. Indiańskie obrzęc~y na pogrzebie chrześcijanina! Co wy na to, kochany Samie? - Czy wam to nie w smak? - Właściwie nie. - Pogódźcie się z tym, sir! Nie mówcie na ten temat ani słowa! Obrazilibyście strasznie Ap~czów. ` `"' Ależ ta maskarada mierzi mnie daleko bardziej, niż się wam zdaje! , , 3I6 Czynią to w dobrej myśli! Czy sądzicie, że to po~ '.9 gaństwo?'r` - Oczywiście! ~''' - Niedorzeczność! Ci zacni, póczciwi ludzie wierzą '~.' :w Wielkiego Ducha, do którego .odszedł ich przyjaciel i nauczyciel. Święcą uroczystość rozstania i śmierci na swój ~v: sposób, a wszystko, co ~wyrabia ten czarownik, ma zna- =,.:ezenie symboliczne. Zostawcie im w tym swobódę!, Oni ~v;~;nie przeszkodzą nam także w ukóronowaniu grobowca , naszym krzyżem. ~`'`' Gdyśmy położyli krżyż obók grobu, Winnetou spytał: ~`;' - Czy ten znak chrześcijaństwa będzie umieszczony ~a kamieniach~ - Tak. - To dobrze: Byłbym sam mego brata Old Shatter- handa poprosil o zrobi~enie krzyża, gdyż Kleki-petra miał e''' go w swoim pokoju i modlił się przed nim. Pragnąłem ~,~ przeto, żeby ten znak jego wiary czuwał także na~' jego ;`, grobem. Gdzie ma być umieszczony? ~"':,~`.' - Ma się wznosić nad grobowcem. ~;,~: - Tak jak na owych wysokich domach; w których ;.'~'.4 chrześcijanie módlą się do Wielkiego Ducha? Każę go ~ř u~nieścić tak; jak sobie życzysz. Usiądźcie i patrzcie, czy =~`:.; dobrze to zrobimy! ~.' ' Niebawem ukończono budowę i ukoronowano ją krzy- żęm. Na froncie grobowca pozestała jeszcze otwarta wnę- ~ '''` ka na trumnę. Po chwili zjawiła się Nszo-cżi. niosąc dwie wypalone z gliny miseczki, 'napełnione wodą z rzeki. Podeszła do '`' .- nas i postawiła naczynia na trumnie. ^ ich przeznaczeniu ' .' xniałem się wkrótce dowiedzieć. Teraz wszystko już było gotowe dó pogrzebu. In- czu-czuna dał ręką znak, na który, zamilkły śpiewy żałob- ~ ne. Czarownik przykucnął -na ziemi, a wódz przyśtąpił do trumny i przemówił powoli, uroczystym głosem: Słońce wznosi się rano na wschodzie i zapada wie- czor~em na zachodzie, a' rok budzi się z wiosną, w zimie 317 zaś znowu zasypia. Tak samo dzie~e się z ludźmi. Azali tak jest? - Howgh! - zabrzmiało posępnie dokoła. - Człowiek wschodzi jak słońcę i schodzi do grobu. Zjąwia się na ziemi jak wiosna i kładzie się na spoczynek jak zima. Ale gdy słońce zajdzie; wstaje ono następnego ranka, a gdy zima przeminie, zaczyna się wiosna. Azali tak jest? . - - Howgh! . - Tak uczył nas Kleki-petra. Człowieka kładą do gro- bu, ale po drugiej stronie śmierci wstaje on jak nowy . dzieri, jak nowa wiosna, aby żyć dalej w krainie Wielkie- go Dobrego Ducha. Tak óznajmił nam Kleki-petra, a te- raz wie już sam, czy nam prawdę powiedział, gdyż zni- ` knął jak dzień i rok, a dusza jego pószła do mieszkania umarłych; dokąd zawsze tęskniła. Azali tak jest? > - Howgh! ' - Wiara jego nie była naszą wiarą, a nasza nie była , jego. My kochamy nasźych przyjaciół, a nienawidzimy naszych wrógów, on zaś uczył, że powinniśmy kochać na- szych wrogów, ponieważ są także naszymi braćmi. My sądzimy, że nasze dusze odchodzą do wiecznych ostępów , ' myśliwskich, on zaś twierdził, że jego dusza pójdzie do wiecznej szczęśliwości. Czasem mi się wydaje, że nasze ostępy są tą wieczną szczęśliwością. Azali tak jest? - Howgh! - Często słyszeliśmy od Klęki-petry o Zbawicielu, który przyszedł na świat, aby uszczęśłiwić wszystkich lu- dzi. Wierzyliśmy w prawdę tych słów, gdyż na jego ustach nigdy nie powstało kłamstwo. Ten Zbawiciel przy- szedł do wszystkich ludzi. Czy był już także u czerwono- skórych? Gdyby się u nas zjawił, pozdrowilibyśmy go z radością, gdyż biali nas uciskają i tępią, a my za nim tęs- knimy. Azali tak jest? - Howhg! - To była jego nauka. A teraz opowiem ó jego śmier- ci, która zaskoczyła go, jak zwierzę drapieżne swoją zdo- 318 ~ycz, n~le i niespodziewanie. Był zdrów i krzepki i był ' zem z nami: Miał dosiąść konia i wrócić z nami do do- ~nu, kiedy nagle dosięgła gó kula rnordercy. Niechaj opła- ~~kują go moi bracia i siostry! ~~.,... :Rozległ się przeciągły okrzyk skargi, wzmagający się ~Ś;oraz bardziej, a zakończony przejmującym wyciem. Po- ~em wódz mówił dalej: - Pomściliśmy aegó śmierć, ale dusza mordercy uszła. ~ ~lie będzie mu ona służyć po tamtej stronie grobu, poriie- ~ waż była trwożliwa i nie chciała pójść za nim. Zabiliśmy ~~parszywego. psa, do którego należała, a trup jego płynie ~~ wodą w dół rzeki. Azali tak jest? Howgh! - Teraz już nie ma , Kleki-petry z nami, ale jest jego ~t:;~ało, któremu postawimy pomnik, abyśmy my i riasi po- ;~tómkowie pr~ypominali sobie dobrego Białego Ojca tt~:'i ukóchanego przez nas nauczyciela. Nie urodził się on w ~f:`.a:tym kraju, lecz prżybył z dalekiego państwa położonego r po drugiej stronie Wielkiej Wody, które poznać można ~$;:po tym; że rósną tam dęby. Toteż z miłości i czci dla nie- ;;":;go nazbieraliśmy żołędzi, by je posadzić dokoła jego gro- ~~'bu: Jak się te dęby rózrosną, tak rozszerzą się w naszych ~ś::eereach jego słowa i cień znajdziemy pod drzewami. On yi zawsze myślał i troszczył się o nas. Odszedł od nas posy- ~'r'~ łając nam bladą twarz, która na jego miejsce ma zostać ~'=::'':naszym naucżycielem i bratem. Oto widzicie Old Shątter- ~ř- jianda, białego męża, z tego samego kraju, ' z któregti ~ przybył do nas Kleki-petra. Wie on wszystko, co wiedział i'r:':,:Kleki-petra, a jest jeszcze większym wójównikiem od nie- `';. gó. Zakhxł nóżein szaregó niedźwiedzia, a każdego wroga ';:r~owalić zdoła pięścią. Inczu-czuna i Winnetou byli po ',' :'~ilkakroć w jego ręku, ale on nas nie zabił i zachówał nam życie, ponieważ miłuje nas i jest przyjacielem czer- ': wonych mężów. Azali tak jest? ~ - ~Howgh! - Ostatnim słowem i ostatnią wolą Kleki-petry było, `' żeby Old Shatterhand został u ~lpaczów jego następcą, 319 a Old Shatterhand przyrzekł spełnić to życzenie. Dlatego zostanie przyjęty do szczepu Apaczów i będzie uchodzić za wodza,. jak gdyby miał czerwoną skórę i u nas się uro- dził. Dla zatwierdzenia tego musiałby z każdym wojowni- kiem Apaczów wypalić fajkę pokoju, ale to jest zbytecz-, ne. Napije się on krwi Winnetou, a Winnetou jego; . po czym stanie się krwią krwi naszej i ciałem nasżego ciała. Czy wojownicy Apaczów godzą się na to? - Howgh, howgh! howgh! - zabrzmiała po trzykroć radosna odpowiedź obecnych. - Niechaj więc Old Shatterhand i Winnetou przystą- pią do trumny i utoczą swojej krwi do wody braterstwa. - A więc braterstwo, rzeczywiste; prawdziwe braterstwo krwi, o którym tyle raźy czytałem! Istnieje ono u wielu dzikich i półdzikich ludów, a. polega na tym, że obaj przyszli bracia mieszają i wypijają swoją krew albo że je- den pije krew drugiego i na odwrót. Tym sposobem łąezą się z sobą węzłem silniejszym i bardziej bezinteresownym, .. i niż gdyby byli braćmi z urodzenia. Na podstawie zwycza- ju, przestrzeganego u Apaczów, miałem się napić krwi Winnetou, a on mojej. Stanęliśmy po obu stronach tru- mny, a Inczu-czuna obnażył przede mną rękę Winnetou i zadiasnął ją lekko nożem. Z nieznacznej rany wyciekło kilka kropel krwi, które wódz wpuścił do miseczki z wo- `' i'.; dą. Następnie uczynił to samo ze mrią i kilka kropel mo- jej krwi znalazło się w drugiej. miseczce. Winnetou otrzy- mał miseczkę .z moją krwią, a ja wziąłem , miseczkę z krwią jego, po cżym rzekł Inczu-ezuna: - Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem i utworzą jedną je- dyną. Niechaj potem ~to, co pomyśli Old Shatterhand, bę- dzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj bę- dzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie! Wypiłem swoją czarkę, a Winnetou swoją. Potem wódz podal mi , rękę i powiedział: - Jesteś teraz, tak samo jak Winnetou, synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława `twych czy-~ 320 ~ów rozb~iegnie się szybko i nikt z wojowników cię nie przewyżs~zy. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i. vszystkie jego plemiona będą cię uważały za wodza! Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel iomowy w St. Louis, potem surwejor, ą teraz wódz "dzi- ~it;h": Przyznaję jednak, że ci "dzicy" podobali mi się da- ieko więcej niż biali, z którymi się spotykałem. Sprawdzały się później . niejednokrotnie słowa In- ~żu-czuny, że ja i Winnetou mamy jedną duszę w dwu ~iałach. Rozumieliśmy się, nie żwierzając się sobie nawza- jem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczyło nam popa- trzeć na siebię, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chce- my. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postę- p~waliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówezas~ kiedy byliśmy z dala od siebie. Nie był to oczy- wiście skutek wypitej krwi, lecz zupełnie naturalny wynik ~aszego serdecznego przywiążania, miłości i wzajemnego ~~,,;'::. .Gdy Inczu-czuna wymówił ostatnie słowa, powstali ř ~'.vvszyscy Apacze, 'nawet dzieci, i wznieśli głośne, .potwier- ,;,..,,~ją~: "howgh~', po czym wódz dodał: - Teraz przyjęty jest między nas nowy, żyjący Kle- ;::~i-petra, a zmarłego możemy złożyć w-grobowcu. Niechaj ;-'ř moi bracia to uczynią! Gdy zamykano grób, zabrzmiały znowu żałobne śpie- , wy Apaczów i trwały, dopóki ni~ włożono ostatniego ka- mienia~ Uroczyśtość była skończona: Każdy zajął się te- v ; raz weselszymi czynnościami, a przede wszystkim jedze- ':r'`niem. Mnie zaprosił Inczu-ezuna do siebie. Zamieszkiwał on największą komnatę wspomnianego '; ' piętra puebla. Była urządz_ ona skromnie, ale na ścianie wisiał bogaty zbiór broni indiańskiej, który zajął rnnie ~ -bardzo żywo. Obshzgiwała nas ~ Piękny Dzień, dając do- ~ wód, że jest mistrzynią w przyrządzaniu indiańskich po- traw: Mówiło się mało, prawie nic. Czerwonoskórzy lubią milezeć, a dziś tyle się już nagadano, że wszystko, co je- szcze było do omówienia, odłożono chętnie na później. 321 ^ řŚ Wkrótce po jedzeniu zapadł zmrok. Winnetou zwrócił się k:: do mnie z pytaniem: Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną? - - Pójdę - odrzekłem nie pytając go, ,dókąd zamierzał ;! się udać. Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboką ńaturę jak Winnetou musiał przyciągać gr.ób świeżo pochowanego nauczyciela, -Przy- bywszy tam, usiedliśmy obok siebie. Winnetou ujął mnie za rękę, nie mogąc przemówić słowa, ja zaś-nie miałem także powodu przerywać milczenia. Muszę tu wspomnieć, że nie wszyscy Apacze; których " dctąd widziałem, mieszkali w pueblu; na to byłoby, mimo swoich rozmiarów, za małe. Zajmował je tylko Inczu-czu- ` , na z najwybitniejszymi wojownikami, tworzyło ono zara- zem punkt zborny dl~ członków plemienia Mescalerów, wędrujących za stadami koni i polujących w okolicy. Stąd ~ rządził wódz całym szczepem Apaczów i stąd podejmował dalekie wyprawy do innych szczepów, które uznawały go za swego najwyższego wodza: Były to szczepy Llaneró.w, Jicańllów, Taraconów, Czińcahuarów, Pinalenjów, Gila- ~A sów, Mimrenjów, Lipanów, Apaczów z kopalń; miedzi , i innych. Nawet Nawahowie poddawali się zązwyczaj, jeś- li już nie bezpośrednim rozkazom, to jego zarządzeniom. Ci z Mescalerów, którzy nie mieszkali w pueblu,. odda- lili się po pogrzebie. Zostało ićh tylko tylu, ilu potrzeba było do pilnowania odebranych od Kiowów, a pasących się w pobliżu koni. Tote~ siedzieliśmy teraz z Winnetou obok gróbu Klęki-petry sami i nie widziani przez nikogo. ,- Winnetou zapytał pierwszy: - Czy rnój brat Old Shatterhand zapomni; że byliśmy fi jego wrogami - To się już stało - odrzekłem. - Ale jednego nigdy nam nie przebaczysz. - Czego? - Obelgi, którą ci wyrządził mój ojciec: - Kiedy? ~ u 322 ~ Gdyśmy ćię po raz pierwszy zobaczyli. - A'ć~,. to; że mi w twarż plunął? - Tak. - Czemuż nie mógłbym tego przebaczyć? Bo ślinę można zmyć tylko krwią. - Niech się Wińnetou o to nie troszcźy. I to już jest :apomniane. Mój brat powiąda coś, w co ja nie mogę uwierzyć. - Wierz mi. Udowodniłem już dawno, że o tym nie ~,.;.... . - . Czym? Tym, żę twemu ojcu, Inczu-czunie; nie wziąłem tego ~~v'bynajinniej za złe. A może sądzisz, że Old Shatterhańd ~' pózwo~li so6ie pluńąć w twarz i nie odpowie na to pięścią, jeśli to uważa za obelgę - Tak, dziwiliśmy się później; że tego nie uczyniłeś. Ojciec mojego brata Winne2oti nie mógl mnie obra- ~ zi,ć. Prżebaczyłem i zapomniałem. Nie mówmy iuż o tym. - A jednak ja muszę do tego v~rócić. Jestem do tego E': obowiązany jakó brat względem brata. Czemu? Musisz się dopiero zapoznać ze zwyczajami naszego s;; narodu. Żaden z wojowników nie przyzna się chętnie do ;:';-:błędu, a tym bardziej wódz. Inczu-czuna wie, że nie miał _` słuszności, lecz nie 'volno mu plrosić cię o przebaczenie. Dlatego polecił mi z tobą pomówić. Winnetou prosi cię żamiast ojca. . - To zupełnie zbyteczne. Między nami rachunki są żałatwione, gdyż i ja was obraziłem. ~ Nie: - Owszem! Czy uderzenie pięścią nie jest obeIgą? A ja was nderzyłem: ' - To było w walce, gdzie nie ma óbrazy. Mój brat jest szlachetny i wspaniałomyślny. Tego nie zapómnimy ~ mu nigdy. - Mówmy o czym innym! Zóstałem dzisiaj Apaczem. Co będzie z moimi towarzyszami? 323 iF - Do szczepu .przyjąć ich nie możemy, ale są nasz braćmi. - Bez ceremonii? - Jutro wypalimy z nimi fajkę pokoju. W ojczyźni~ř; mego białego brata nie istnieje ten zwyćzaj? ,- Nie. Chrześcijanie są wszyscy braćmi i nię potrzeb~;. do tego żadnego obrzędu. - Wszyscy są brać~i? Cżyż nie prowadzą wojen mię=~~ ~ dzy sobą? - Zdarza się i to. - Więc nie są inni ani lepsi od nas. Nauczają miłości;'". lecz jej nie czują. Dlaczego mój brat porzucił swoją o~ czyznę? Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie py tania; ' ale Winnetou mógł to uczynić, .gdyż był teraz''~ moim braiem i pragnął mnie poznać. Pytanie jego jednak ' ' było wywołane nie tylko ciekawością, miało ono jeszcze inny charakter. Aby tu szukać szczęścia - odrzekłem. ' - Sżczęścia? Co to jest szczęście? - Bogactwo. , Gdy to wymówiłem, puścił moją rękę i - nastąpiła , przerwa. Wiedziałem, że doznał w tej chwili uezucia za- .. wodu. - Bogactwo! - śzepnął. - Tak, bogactwo - powtórzyłem. - A więc dlatego..: dlatego... dlatego! - Co? - Dlatego widzieliśmy się u...u... - Bolało go, że musiał wymówić to słowo. Dokończyłem za niego: , U złodziei ziemi? - Sam to powiedziałeś. Zrobiłeś to,"by się.wzbogacić. ;~,,~ ... Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia? - Tak. - To się mylisź. Złoto unieszczęśliwiło czerwonoskó- t ch. Z powodu złota jedynie biali wypierają nas ci~gle r3' 324 u do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy na, ~ie na pewno. Złoto jest przyczyną naszej śmier- ~ch mój brat go nie pożąda! Ja też złota nie pożądam. Nie? A przecież przyznałeś się, że szukasz szczęścia ~ Tak, to prawda, ale są bogąctwa iozmaitego ro- ~ju, bogactwem ~ może być złoto; mądrość, doświad- enie, zdrowie, cześć ludzka, sława oraz łaska u Boga ~.:..~.,..~,. F'.:.: -.~ Uff, uff! Tak to pojmujesz! A jakiegoż ty pragniesz ~gactwa? }~~,:;;':-- Tego ostatniego. ź!,;:: - . Łaski u Boga i ludzi? W 2akim razie jesteś bardzo ~iibrym i wiernym chrześcijaninem! ~;a,`' - Nie jestem pewny, czy jestem dobrym chrześcijani- ~'~m, o tym wie tylko Bóg, ale chciałbym nim być. ~`"'-. Więc nas uważasz za pogan? N,I.' - Nie. Wy czcicie Wielkiego Ducha i,nie modlicie się ~fl bożków. - Spełnij zatem jedną moją prośbę! . Chętnie, a jaką? :e N - Nie mów mi o wierze! Nie staraj się mnie nawrócić! [a cię bardzo kocham i żałowałbym, gdyby nasze przy- (i~ierze zostało źerwane. Jest tak, jak rnówił Kleki-petra. ~'iara twoja może być prawdziwa, ale czerwonoskórzy f~dzie nie zdołaliby jej zrozuinieć. Gdyby chrześcijanie nie t~pili nas i nie wypierali, uważalibyśmy ich za ludzi do- brych, a ich naukę za najlepszą. Wówczas znaleźlibyśmy ~as i miejsce na naucźenie się tego, .co trzeba wiedzieć, abg pojąć waszą świętą księgę i zrozumieć waszych kapła- tiów. Ale ten; którego z wolna, lecz :pewnie pćhają ku 'ąniierci; nie może uwierzyć, .źeby religia tego, który go za- ~ija, mogła być religią miłości. - Nie trzeba ~s.ądzić o religii~po tych jej wyznawcach, którzy nie stosują się do jej zasad. Tak mówią vvszystkie blade twarze. Nazywają siebie 325 chrześcijanami, ale nie postępują po chrześcijańsku. My mamy naszego Manitou, który pragnie, żeby wszyscy lu ; dzie byli dobrzy: Staram się być dobrym człówiekie~ti~: i pod tym względem jestem chrześcijaninem, może lep-;: ~ szym od tych,..którzy siebie wprawdzie za takich uważają;`~ lecz nie czują miłośei do ludzi i szukają we wszystkim tyl-;, ko własnej korzyści. Nie mów mi zatem nigdy o wierze i nie usiłuj zrobić ze mnie człowieka zwariego chrześcijani-' nem! Oto prośba, którą ci przedkładam! - Uścisnąłem mu rękę na zriak, że spełnię jegó życzenie~^' on zaś mówił dalej~: - W jaki sposób przyłąęzył się mój brat do złodzier `. ziemi? Czyż nie wiedżiał, że to zbrodnia wobec ludzi eżer-` wonoskórych? Nie przysżło mi to na myśl: Cieszyłem się stanowi-' skiem' surwejora i nadzieją na dobrą zapłatę. - Zapłatę? Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć ? roboty. Czy płaci się u was przed ukończeniem Nie. Dostałem tylko zaliczkę i sprzęt. Zarobek mieli ... rni wypłacić dopiero po ukońezeniu pracy. A teraz przepadną ci ze pieniądze? Tak. - Czy dużo tego było Jak na moje warunki, bardzo wiele. Mil'czał przez chwilę, . a potem rzekł: Przykro mi, żę mój brat poniósł przez nas taką ': stratę. Czy nie jesteś bogaty? - Bogaty pod każdym innym względem, ale jeśli cbo- dzi o pieniądze, jestem skończonym biedakiem. - Jak długo mieliście jeszeze mierzyć, żeby dojść do. 1~ końca? , Kilka dni. ; Uff! Gdybym znał cię wtedy tak jak teraz, bylibyś- my wpadli na Kiowów o parę dni później. - Żeby mi pozwolić doko ~czyć? - spytałem wzruszo- ny tą wielkoduszriością. - Tak. 9~"' 326 Ś .: . !, \, . - To znaczy, że zgodziłbyś się na to, byśmy dokonali ~dzieży ziemi? . Kradzieży, ńie, lecz pomiarów. Linie, które kreślicie papierze, nic nam nie szkodzą, gdyż przez to nię do- ~nuje się jeszeze grabieży. Zło zaczyna się dopiero wów- ~s, gdy przybywaj~ robotnicy bladych twarzy, aby bu- ~wać drogę dla konia ognistego. Ja bym ci... Zatrzymał się w środku zdania, aby rozważyć do- ~dnie to, co mu przyszło na myśl, a po chwili mówił Czy chcąc dostać pieniądze, musiałbyś mieć te pa- 'tęiy, o których właśnie wspomniałem? - Tak. , - W takim razie nigdy ci ~nie wypłacą, poniewąż ~zystkie wasze rysuriki zostały zniszczone. - A co się stało z naszymi prżyrządami? -' Wojownicy, którym wpadły w ręce; chcieli je poroz- ijać, ale ja zabroniłem. Jakkolwiek nie chodziłem nigdy p szkoły bladych twarzy, to jednak wiem, że takie rżedmioty mają wysoką wartość,-i dlatego kazałem :je t~rannie przechować. Przywieźliśmy je tutaj. Oddam je ~exnu bratu Old Shatterhandowi. - Dziękuję ci. Przyjmuję ten dar, ehociaż nie , przynie- ~e mi bezpóśredniego pożytku. Bardzo mi jednak miło, e będę mógł przynajmniej zwrócić te przyrządy. A więe nie przyniosą ci pożytku? Chyba pod tym warankiem, żeby dokończyć po- - Ależ brakuje papierów, które ci zniszczono! - Prżeciwnie. Byłem tak ostróżny, że sporżądzałem ysunki podwójnie. - I niasz te drugie? . - Tu w kieszeni, dzięki temu, że nakazałeś, by mi ni- śzego nie zabrano. Uff,: uff! - zawołał Winnetou na poły zdziwiony, t na poły zadowolony. Następnie zamilkł. Ważył, jak się ~óźniej przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jaki 327 by się nigdy nie zdobył biały człowiek. Po pewnym czasie ':.' wstał i powiedział: 4 - ' Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. ;`r Winnetou postara się o jej wynagr~dzenie. Przed.tem jed- ' nak musisz dojść u nas zupełnie do zdrowia. Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy ;~ po raz pierwszy ja~ko ludzie wolni. Nazajutrz Hawkens, . `.:, Stone i Parker wypalili z Apaczami uroczyśeie fajkę po- _ ~ koju. Posypały się przy tym długie mowy, ńajpiękniejszą w wygłosił Sam, który swoim zwycżajem naszpikował ją tak : zabawnymi zwrotaW i, że poważni Indianie~musieli się wy- ;' ' silać, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka icł~ opa- ' , nowała. W ciągu dnia wyjaśńiliśmy sobie nawzajem wszystkie tajemnice wydarżeń óstatnich tygodni. Wspo- mniało się przy tym także o uwolnieniu Inczu-ezuny i Winnetou; a Hawkens wypalił mi z tego powodu nastę pujące kazanie: ' - Jesteście podstępnym; bardzo podstępnym cżłome kiem, sir! Należy być otwartym względem przyjaciół, ::: ~.; i: ,... zwłaszcza gdy się im tyle , zawdzięcza, co wy nam. I~im ` i czym byliście właśeiwie, gdy po raz pierwszy ujrzeliśmy ', was w St. Louis? Nauczycielem; który musiał pakować do `.:' głowy dzieciom abecadło i tabliczkę mnożenia. Bylibys~cie . nadal pozostali takim nieszczęśliwcem, gdybyśmy się- wa- mi , tak serdecznie i wyrozumiale nie zajęli. Uwolniliśmy . ' was od tej nieszczęsnej tabliczki mnożenia i wlekliśmy ;'' przez sawanny z podziwu godną cierpliwością, jeśli się. nie .'': mylę. Czuwaliśmy nad wami jak troskliwa matka nad '' małym dzieciątkiem albo jak kwoka nad kaęzątkiem, któ- re wygrzała swym ciepłem. U nas doszliście powoli do ro- zumu, my wykształciliśmy wasz mózg do tego stopnia, że ' po dotychczasowej ciemności zaczyna w nim już niekiedy ' = ' świtać. Krótko i węzłowato: byliśmy dla was ojcem i mat- ką, wujem i ciotką; nosiliśmy was na rękach, karmiliśmy ' was cieleśnie najsoczystsźymi kąskami mięsą, .a duchowó tuczyliśmy naszą mądrością i doświadezeniem. Należało F * się spodziewać, że okażecie nam za to cześć, ~ważanie 328 'wdzięczriość, nie będziecie zaś uciekali jak kaczka do ~ódy, w~ctórej my, jako kwoki, musielibyśmy nędznie ti~nąć. Mimo to czyniliście zawsze, to, ćzego wam zaka- y~wano. Boli mnie, gdy widzę, jak tyle miłości i poświęce- ia wynagrodzono niewdzięcznością. Gdybym chciał wyli- ~yć wszystkie wasze psie fgle, nie zdołałbym prędko ~ończyć. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że uwodrii- s'cie wówczas obu wodzów i nic nam o t~m nie powie- ~ieliście. Tego wam ani zapomnieć, ani przebaczyć nie ~iogę i zapamiętam to sobie, dopóki tkwić będę w tej oto ~ojej starej bluzie myśliwskiej. Skutki tego podstępnego ~ilczenia nie kazały też czekać na siebie. Zamiast usma- yć nas ładnie przy palu i upiec, żebyśmy się dżiś przebu- ~Zili w miłych ostępach przeznaczonych dla dusz zmar- ~ch Indian, uznano nas za niegodnych zgładzenia. Teraz ~~dzimy, żywi i zdrowi; w tym zapadłym pueblu, gdźie usi- ~iją zepsuć nam żołądki przysmakami i zrobić z takiego ~eenhorna, jak wy, półboga. To nieszcżęście wam jedynie ~wdzięezamy, a to głównie dlatego, że jesteście tak nikcze- I~Ćtttym pływakiem: Ale miłość jest równie niepojęta jak nie- ~iasta: im gorzej się ż nią obchodzić, tym lepiej się rozwija, ~łatego nawet tym razem nie wygnamy was z naszego gro- f~ i serca, lecz przebaczymy wam w nadziei, że zastanowicie ~ę nareszcie nąd sobą i zmienicie się, jeśli się nie mylę. Oto t~oja ręka: Czy obiecujecie mi poprawę, kochany sir? - Tak - odrzekłem ściskając jego dłoń. = Będę się ~arał tak gorliwie naśladować szlachetny wzór, jakiście ~irjuż dali i dotąd jeszcze dajecie, że wkrótce będę uwa- :~ny za samego Sama Hawkensa! - - Nie róbcie tego! Daremnie byście się- trudzili, naj- ~~anowniejszy sir! Taki greenhorn, jak wy, miałby się stać ~iwny Samowi Hawkensov~i! To niepodobieństwo! To ~k, jakby zieloria żaba zapragnęła zostać śpiewaczką ~perową. Dlatego radziłbym... 4'ř ~Vtem wtrącił Dićk Stone śmiejąc się wprawdzie, ale ~-,nutą pewnego niezadowolenia: - Sfop! 8ądź już raz cicho, stary gaduło! Trudno 329 wprost z tobą wytrzymać! Wsżystko przekręcasz, wszy' ~ ko robisz na opak! Na miejscu Old Shatterhanda nie p F zwoliłbym sobie więcznie wyinyślać od greenhornów - Co on może mieć przeciw temu? Wszak nim jest! -~~ - Niedorzeczność! Czy nie , źawdzięczamy mu życi `; Ze stu doświadczonych westmanów; nie wyłączając ciebi' i mnie, ani jeden nie dokązałby tego, co on wczora~ uczy nił: On nas chroni, a nie rny jegó,' zapamiętaj-to sobi=` Gdyby nie on, nie byłoby nam tu teraz tak swobodni~' a ty nie siedziałbyś w zdrówej skórze i pod starą, fałszy'' A wą peruką. - Co, fałszywą peruką? Strzeż się, byś tego więcej ni ` powtórzył! To prawdziwa peruka. Jeśli - nie wiesz o t ^ dotychezas, to się jej- przypatrz! Zdjął ją i podał Stone'owi: Precż, precz z tymi kudłami! = zaśmiał śię Dick Sam nasadził ją z powrotern na głowę i rżekł z wyrzu'-v " tem: , Wstydź się, Dicku~ nazywać kudłami ożdobę mojej , głowy! Nie spodziewałem się tego po takim jak ty kole-v dze! Wy wszyscy nie u niecie się poznać na wartośc~ stare-' ,..'. go Sama. Wyrażam wam pogardę i idę do mojej Mary.' ` Muszę zobaczyć, czy jej się powodzi równie dobrze jak' mnie. Machnął lekceważąco ręką i wyszedł. Uśmialiśmy słę, gdyż trudno mu było brać cokolwiek za złe. i .. Nazajutrz powrócili żwiadowcy, którzy' udati się skrycie : za Kiowami, i donieśli, że Kiowowie podążyli bez wypo- czynku, dalej, nie mieli więc zamiaru przedsiębrać ża- . , dnych wrogich kroków. Nastąpił teraz okres powszechnego spokaju, ale dla '` ; mnie okres bardżo pracowity. Samowi, Dickowi i Willowi 1 podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali ~~ teź gruntownie. Jedynym zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mąry; którą; jak się wyrażał, chciał przy- zwyczaić do swego sposobu jeżdżenia. Ja natomiast nie siedziałem z założonymi ręko~a. Wiń- .330 ~~etou wziął mnie do "szkoły indiańskiej". Często całymi ~d~t.iami dbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których mu- ~śiałem się ćwiczyć we .wszystkim, co dotyczyło wojny '~;; polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczylem się pod- ~I~radać. Winnetou przeprowadzał ze mną ćwicżenia z po- ~ie ~~owej służby wojęnnej. Często odłączał się ode mnie, pole- K'ćiwszy mi sieb.że szukać. Starał się zacierać, o ile możnoś- ~~i; swe ślady; a ja wysilałem się, by je odnaleźć. Ileż to : ~azy, śiedząc w jakichś zaroślach lub stojąc zakryty zwisa- ;~ącymi gałęziami w wodzie Rio Pecos, przypatrywał się, 'Fjak go szukam. Zwracał moją uwagę na błędy i sam da- rwał przykład, co mam robić, a czegó zaniechać. Była to ~'doskonała. nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, h~ jaką ja ją przyjmowałem. Z ust jego nigdy nie wyszła ~ochwała ani nagana; prostował tylko cierpliwie moje ;;:błędy._Jako mistrz we wszystkich umiejęti~ościach indiań- ^g~kiego życia, był także mistrzem w nauczaniu. Ileż to razy :''wracałem do domu śmiertelnie znużony! Ale i wówczas ' nie rxiiałem wypoczynku, ponieważ pobieralem w pueblu v.tekcje języka Apaczów. Miałem dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę: Nszo-czi zaznajamiała mnie z diaiektem ~''Mescalerów, Inczu-cżuna Łlanerów, a Winnetou Nawa- :Thów. Poniewaź ,języki te są bardzo spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zasobem słów, przeto nauka po- ~ stępowała dość szybko. Jeżeli w czasie naszych wycieczek nie oddalaliśmy się z Winnetou zbytnio od puebla, towa- rzyszyła nam także Nszo-czi. Widać było, że cieszyła się yardzo,. ilekroć dobrze wywiązywałem się z zadania. pewnego razu - byliśmy wówczas w lesie. - Winne- tou zażądał, żebym ich opuścił i dopiero w pół godżiny żjawił się na tym samym miejscu. Polecił mi odszukać ~ Nszo-czi, która miała się~ dobrze ukryć: Odszedłem więc dość daleko i po upływie wyznaczonego czasiz wróciłem. ~Ślady obojga były jeszcze zupełnie wyraźne; potem nagle zniknęły odciski nóg Indianki. Wiedziałem oczywiście, że ma chód lekki, ale grunt był bardzo miękki, więc powin- ny były zostać choćby nieznaczne ślady. Nie znalazłem 331 niczego, nawet jednej zgiętej lub złamanej trawki, pomi- ` mo że rósł w tym miejscu miękki i bardzo czuły mech: Widoczne były tylko ślady Winnetou, ale nic mnie one nie obchodziły, ponieważ miałern wyśledzić nie jego, lecz siostrę. Był niewątpliwie w pobliżu, aby mnie śkrycie ob- serwować, .czy nie popełnię jakiego błędu. Przesżukałem raz i drugi, dokoła, Iecz nie zauważyłem najmniejszej wskazówki. To mnie zastanowiło, zacząłem t . się namyślać. Nabierałem powoli przekonania, że Nszo-cżi musiała pozostawić jakiś ślad, gdyż w tym miejscu żadna .' stopa ńie mogła dotknąć ziemi, by jej nie zdradził miękki mech. A gdyby tak Indianka wcąle po nim nie przeszła? Zbadałem jeszcze raz śłady Winnetou. Były głębiej od-: . ciśnięte niż przedtem. Czyżby wziął siostrę na ręce i po- '. niósł dalej? Sądził zapewne, że będzie to dla mnie bardzo ' trudne zadanie. Od chwili jednak, w której odgadłem, że: : `'` '' . wziął Nszo-ezi na ręce, zadanie stało się bardzo łatwe. .. Teraz chodziło tylko o to, żeby odszukać ślady Indianki, ' które musiały się zriajdować oczywiście:nie na dole, lecż w górze. . Jeśli Winnetou szedł sam,. to nietrudno mu było mając wolńe ręce przeciskać się przez leśne podszycie. Jeśli jed- nak niósł siostrę, musiał nadłamać w górze niejedną ga- łązkę. Idąe wciąż jegó tropem, zwracałem uwagę nie' na ziemię, lecz na gałęzie zarośti. I słusznie. Z powodu braku ~ swobody ruchów Winrietou nie mógł ostrożnie rozsuwać gałęzi, a Nszo-ezi o tym nie pomyślała. Znalazłem więc w kilku rniejscach nadłamane gałązki-i uszkodzone listki, czyli znaki, których by nie było, gdyby Winnetou prze- chodził tędy sam. Ślady wi~odły bezpośrednio ku polance, a potem w pro- stej. linii dalej. Siedzieti zapewne oboje po drugiej stronie polany, przekonani, że nie zdołam wykonać zadania. Mogłem przejść wprost, ale chciałem zrobić jeszeze lepiej... Postanowiłem ich zaskoczyć. Korzystając starannie z każ- dego ukrycia, zacząłem się skradać dokoła polany. Zna- lazłszy się po drugiej stronie; jąłem znowu szukać śladó~ . ~ 332 !innetou. Gdyby poszedł dalej, musiałbym je zauważyć, śli nie;'znaczyło to, że ukrył się razem z Nszo-ćzi. Położyłem się na ziemi i cźołgałem się w półkolu, stara- c się ciągle kryć za drzewami. Nie zauważyłem ani jed- ~go odcisku nógi. Siedzieli więc widocznie na skraju po- ńy, tam gdzie sięgał trop, za którym szedłem poprzed- to. Po cichu, zupełnie po cichu sunąłem ku temu mie- eu: Siedzieli z pewnóścią spokojnie, a wprawnemu ich ~hu nie magł ujść żaden szelest. Udało mi się więc lepiej, iż mogłem przypuszczać. Ujrzałem ich oboje w krzaku zikiej śliwy; zwróconych do mńie plecami. Spodziewali ,ę mnie ze strony przeciwnej. Rozmawiałi z sobą, lecz sk cicho, że nie mogłem zrozumieć. Cieszyłem się z góry z niespodzianki i ćzołgałem się co- az dalej. Byłem od nich na odległość ręki i już chciałem lótknąć z tyłu Winnetou, kiedy wstrzymały mnie od tego ryrzeczone przezeń szeptem słowa: - Czy prryprówadzić go? - Nie - odrzekła Nszo-czi. - On sam przyjdzie. - Nie przyjdzie! - Przyjdzie~ l~Ioja siostra się myli. On nauczył się bardzo szybko ~ Nielu rzeczy, ale twój ślad jest w powietrzu. Jak go znaj- - Znajdzie. Mój brat Winnetou powiedział mi, że Old Shatterh.anda nie można już wywięść w pole. Czemu teraz ~tnienia swe zdanie o nim? - Bo dziś ma najtrudniejsze zadanie, jakie być może. ~ko jego wyśledzi każdy trop, ale twój da się tyłko myślą odczytać, a tego on się jeszcze nie nauczył. - A jednak przyjdżie, ponieważ potrafi wszystko, wszystko, co zechce. ' Powiedziała te słowa szeptem, a mimo to przebijała z nich taka wiara i ufność, że mogłem być dumny. - Tak; pierwszy raz spótkałem człowieka, który tak ~ ~na się na wszystkim. Jednego tylko spełnić nie potrafi i Winnetou bardzo tego żałuje. ' 333 I;x - Cóż to takiego r - Życzenie, które mamy wszyscy. Właśnie postanowiłem się ukazać, gdy wtem Winneto'', wspomniał o jakimś życzeniu. Czyż mogłem czegoś od:` mówić tym kochanym, dobrym ludziom! Mieli jakieś ży" częnie, a nie wyjawili mi go, przypuszczając, że go ni spełnię. Może właśnie teraz mógłbym się czegoś o nim d ' wiedzieć? Nie odzywałem się więc i nadshzchiwałem dalej. . - Czy mój brat Winnetou mówił już o tym z Ol ,.. ' Shatterhandem? - spytała Nszo=czi. - ~Iie - odrzekł zapytany. - - A nasz ojciec Incżu-czuna także nie? = Nie. Chciał mu powiedzieć, lecz ja nie dopuściłeti~ do~ tego. ;;::.... . Dlaczego? Nszo-czi kochą tę bladą twarz tak bar-r dzo; a jest córką najwyższego wodza Apaczów! " - Tak, jest nią i jest czymś więcej jeszcze. Każdy czer-:; , wony wojownik i każda blada twarz byłaby szczgśliwa; ~ mając Nszo-czi za żonę, tylko nie Old Shatterhand: - Skąd mój brat Winnetou o tyrn wie, skoro z nim-'` nie mówił? - Stąd, że go źnam. On nie jest taki jak inni biali; dą='`.' ży do rzeczy wyższych. On nie pojmie Indianki za żonę. ;:,';.' ? - Czy tak powiedział Nie. - Czy serce jego należy do jakiejś białej skwaw? - Także nie. , Czy jesteś tego pewny? - Mówiliśmy o białych kobietach i wywnioskowałem z tych słów, że serce jego dotychczas nie przemówiło. - To przemówi do mnie. _ ; . . - Niechaj się moja siostra nie łudzi! Ołd Shatterhand myśli i czuje inaczej, niż sobie wyobrażasz. Jeśli wybierze sobie skwąw; będzie ona wśród kobiet tym, czym on jest v wśród mężczyzn. - Czyż ja taką nie jestem? tą . - Wśród czerwonych dziewcząt nikt nie dorówna męj ~,p- 334 ~knej siostrze! Ale co ty widziałaś i o czym słyszałaś? ~egoś si~uczyła? Znasz życie kobiet ludów czerwońych, ~~ie masz pojęcia o tym, czego się musi ucźyć i co mu- ~viedzieć biała kobieta. Old Shatterhand nie patrzy na ą~sk złota i piękność oblicza; pożąda rzeczy innych, któ- i~h nie znajdzie u dziewcząt czerwonoskórych. Indianka spuściła głowę i zamilkła. Brat pogłaskał ją ~:szczotliwie po twarzy i powiedział: .Boli mnie to, 'że ranię sęrce mej dobrej siośtry, ale 'innetou zawsze mówi prawdę, nawet gdy jest ona gorz- ~: A może właśnie Winnetou znajdzie drogę, na której . sżo-ezi dojdzie do swego celu. ~ia to Nszo-czi podniosła szybko głowę i źapytała: - Jaka to droga? ~ - Droga d9 miast blady~h twarzy. - Tam mam się udać? Tak. .~ Po co? - Aby się nauczyć tego, co powinnaś umieć, aby Old tatterhand mógł cię pokochać. - W takim razie chcę się tam udać szybko, jak naj- ~bciej! Czy mój brat Winnetou spełńi moją jedyńą - Jaką~ . - Pomów z naszym Qjcem Inczu-ezuną! Poproś go, by pozwolił pójść do wielkich miast bladych twarzy! On ; odmówi; bo... Więcej nie słyszałem, gdyż poczołgałem się cicho ~owrotem. Wydało~ mi się to niemal zbrodnią; że pod- ~chałem tę rozmowę rodzeństwa. Jakże pragnąłem, by ;o nie zauważyli! Jakaż bowiem wynikłaby z tego zykra sytuacja dla nich, a tym bardziej dla mnie! Nale- to teraz podczas odwrotu być jeszcze ostrożniejszym niż ~dezas podchodzenia. Najdrobniejszy szelest, najmniej- y przypadek mógł zdradzić, że poznałem tajemnicę pię- iej Indianki, a wtedy musiałbym natychmiast pożegńać ych czerwonoskórych przyjaciół. 335 { Na szczęście udało mi się wycofać niepostrzeżenie. Od- v daliwszy się tak, że ~mnie nie mogli usłyszeć, podniosłem się z ziemi i obszedłem polanę dokoła, dopóki nie ńatrafi- łem na ich ślad. Zrobiłem kilka kroków w stronę, z której..>:;= spodziewała się mnie Nszo-czi; wyszedłem na polanę i za-'.' wołałem: Niech mój brat Winńetou przyjdzie do mnie! Ponieważ nikt się nie poruszył, powtórzyłem wezwanie: , - Niechaj mój brat przyjdzie, bo go widzę! Nie pokazał się pomimo to. - Siedzi t~am w krzaku dzikiej śliwy. Na to rozchyliły się gałęzie i wyszedł Winnetou, ale sam. Nie mógł się kryć dłużej, ale chciał jeszcze zataić : ,,.... . obecność siostry, bo zapytał: , - Czy mój brat Old Shatterhand znalazł Nszo-czi? - Tak. ? Gdzie - Jest ukryta w zaroślach. - W jakich zaroślach? - W tych, do których mnie prowadzi jej ślad. - A czyż widziałeś jej ślady? Brzmiało w tym wielkie zdziwieńie. Nie wiedział, o co . : mi chodzi. Wątpił, bym mógł powiedzieć nieprawdę, lecż był pewień, że nie znalazłem jego siostry, nie odkryłem je- go podstępu. Myślał, że jestem w błędzie i że dałem się ':: , zwieść jakimś pozorom. - Tak - odrzekłem. - Widziałem je. - Ależ siostra moja . pilnowała się bardzo; by śladów ~ " nie zostawić! - Mylisz się, widać je dobrze. ,.. . - Nie. Nie na ziemi, lecz na gałęziach. Nszo-czi nie doty- kała ziemi nogami, ale gdy ją niosłeś, połamałeś gałęzie 7 r~;~ i pozrywałeś liście. < - Uff! Ja ją niosłem? - Tak. _ - Kto ci to powiedział? ~ 336 - Twoje ślady. Zrobiły się naraz głębsze. Ponieważ ty ~ mogł~ zmienić swojej wagi, więc widocznie musiałeś ~ąć na siebie jakiś ciężar. Tym ciężarem była twoja rstra, której noga nie dotknęła mchu. _ - Uff'! Ty się mylisz. Wróć jeszcze raz i poszukaj. ~ To byłoby daremne i żbyteczne, bo Nszo-czi jest in, gdzie ty siedziałeś. Zabiorę ją stamtąd. Ruszyłem prźez polanę, ale ona sama wyszła z źaróśl'i zekła do brata z zadowoleńiem: ~ Słusźnie więc powiedziałam ci, że mnie zńajdzie. - - Tak, moja siostra miała shźszność, a ja się pomyli- n: Mój brat Old Shatterhand umie trop ludźki czytać e. tylko okiem; lecz także ~nyśłą.- Nie potrzebuje się już czego więcej uezyć: . ~- O, pr~eciwnie - odrzekłem. - Mój brat Winnetou ygłasza tu poehwałę, na którą nie zasłużyłem. Czego inak dotąd` nie umiem, tego się jeszcźe od niego na- ` Była to rzeczywiście pięiwsza pochwała, którą usłysza= ~i ź jego ust; przyzńaję, że byłem z wiej tak dumny jak ~iegdyś z pochwał profesorów. '. .. Wieczorem przyniósł mi Winnetou bardzo stąrannie ~sźyte i ozdobiońe cżerwonym haftem indiańskim ubranie i~iyśłiwskie z wygalbowanej, na biało skóry: Siostra moja Nszo-czi prosi cię, żebyś nosił ten strój ;~, rzekł. - Old Shatferhand nie powinien chodzić w po- c~artym ubraniu. ` Pód tym względem rzeczywiście nie mijał się z prawdą, ~o moje ubranie było już bardzo zniszczone. Gdyby mnie w takim stroju spotkano w mieście europejskim, dostał- bym się do kozy jako ostatni włóczęga. Czy jednak wypa- dało przyjąć od Nszo-czi taki podarunek? Winnetou od- gadł widocznie moje myśli, bo zauważył: - Możesz je przyjąć, gdyż to ja zamówiłem je dla cie- bie. To dar od Winnetou, którego. ocaliłeś od śmierci, a nie dar jego siostry. Czy bladym twarzom nie wolno przyjmować darów od skwaw? tI - Winnetou t. I 33 V. - O ile nie jest jego żoną lub krewną. - Jesteś moim bratem, Nszo-czi jest więc twą krewną;'v: Ale dar ten pochodzi ode mnie, a nie od niej; ona ~go ty1-4y ko zrobiła. Kiedy nazajutrz włożyłem ubranie, przekonałem się, ż~":v leży jak ulane. Nowojorski krawiec nie mógłby lepiej'. wziąć miary. Pokazałem się oczywiście mojej pięknej prżyjaciółce, która uradowała się nadzwyćzajnie wypowie-i dżianą przeze mnie pochwałą. Wkrótce pbtem zjawił się uv, mnie Dick Stone i Will Parker i kazali mi się podziwiać, gdyż mieIi także nowe ubrania, tylko zrobione nie prżezyr Nszo-cżi, lecz przez inne Indianki. Tego samego dnia;.r kiedy znajdowałem się w głównej dolinie i ćwiczyłem si~;~. w rzucaniu tomahawkiem, podeszła ku mnie posuwistyinv:;E krokiem osobliwa postać. Był to chodzący strój indiański, zakończony na dole parą starych, oIbrzyinich butów. Od ż góry wznosił się jeszcże starszy kapelusż pilśniowy z ża-::~ łośnie zwieszoną kresą, spod której wyzierał bardzo ~, żmierzwiony zarost, ogromny nos i dwoje ćhytrych oczek. Poznałem od razu mojego małego Sama Hawkensa. Sam '' zbliżył się, rózstawił nogi i zapytał: - Sir, czy żnacie człowieka. stojącego teraz prżed wa= ` mi? - Hm! - odrzekłem. - To się okaże! Wziąłem go ża barki, obróciłem, przypatrzyłem mu się ř ś ze wszystkich stron i zawyrokowałem: - Zdaje mi się, że to napra vdę Sam Hawkens, jeśli się ~ nie mylę! f - Tak, milord! Nie mylicie się! Oto Sam Hawkens we ' własnej osobie i całej okazałości. Czyście zauważyli coś =` na mnie? - Nowiuteńkie ubranie! - No, przecież! - Oci kogoście to dostali? - Od skóry niedźwiedziej, którą mi darowaliście. . - To widzę, Samie, ale ja chcę znać osobę, od której dostaliście ubranie. ,~.. 340 Osobę? Hm! Ach, tak! Tak, osoba, sir! To jest taka ~cz... To~łaściwie nie jest osoba. A cóż? - Osóbka. - Jak ta? - No, czyż nie znacie pięknej Kliuny-ai? Nie. Kliuna-ai znaczy "Księżyc". Czy to skwaw, ~ dziewczyna? - Jedno i drugi,e albo raczej ani jedno, ańi drugie. A zatem babka? - Nonsens! Jeśli jest skwaw i dziewczyną albo ani jed- ńn, ani drugim; to musi być oczywiście wdową. Jest ' ~ową po Apaczu, który zginął w ostatniej walce z Kio- ~mi A wy ją chcecie pocieszyć? ~ -- Well, sir! - potwierdził. - Życzę jej dobrże, wpad- ~i nawet w oko, a raczej w obóje oczu. - Ależ; ~amie! Ktiuna-ai jest doskonałą partią. Dlaczego? Bo w całym plemieniu najlepiej garbuje skóry. - Czy chcecie jej też dać swoją do wygarbowania? '~- Nie sadźcie się na clowcipy; sir! Ja nie żartuję! Z nią ~bym szczęśliwie:.. rózumiecie rnnie? Ma pełną, okrągłą i~rz jak księżyc: ~ W pierwszej i ostatniej kwadrze? - Proszę raz jeszcze; nie róbcie żartów z księżycem. ~ia jest jak księżyc ,w pełni i ożenię się z nią; jeśli się nie AIe nowiu chyba z tego nie będzie: Jak zawarliście - Właśnie dzięki garbarśtwu. Pytałem ó najlepsżą gar- irkę do mojej niedźwiedziej skóry i polecono nŹi Kliunę- i. Zaniosłem jej skórę i żauważyłem, że upodobała só- ",... Co? Skórę? Nonsens! Rozumie sie, że mnie. 341 - To świadczy o dobrym smaku, kochany Samae! - Tak, ona go ma! O, jej bynajmniej nie brak wykształ: cenia! Dowodem jest to, że nie tylko wygarbowała skór~ lecz także uszyła mi z niej ubranie. Jak się wam podobaxil~ Elegarit pierwszej wody! - Dżentelmen, nieprawdaż? Ta.k; dżentelmen! 'Omal ~~ skóry nie wyskoczyła ujrzawszy mnie w ~ tym ubram~~ Wierzcie mi, sir, że się ożenię! . - A .gdzie wasze stare ubranie? - Wyrzuciłem: Tak, tak! A pewnego pięknego poranka zapewnia~ liście mnie, że nie sprzedalibyście tej bluzy za dziesięć t~` ' . sięcy dolarów. - To było wóvKczas, kiedy jeszcże nie znałem Kh -', ny-ai. Cóż, czasy się zmieniają. Well! Mały konkurent w niedźwiedziej skórze odwróeił się ~ odszedł dumnyrn krokiem. Sympatia jaką żywił dla pię~ knej Indianki, nie wzbudziła we mnie żadnych obaw a wątpliwości co do dalszego przebiegu sprawy, gdyz wy~ starezyło na Sama popatrzeć, aby się uspokoić pód tyrn~ względem. Te kolosalne stopy, te cienkie; a krzywe nóżki;~ a nareszcie twarź!..: Bór zarostu z sępim dżiobem n~;i środku! Tego było z pewnością za wiele i dla Indianki:`i , Sam Hawkens nie odszedł jesżcze daleko, kiedy się od.~: wrócił do mnie i zawołał: - Ten nowy strój to przecież zupełnie coś innego! Je-'ř stem jak nowo narodzony! Nie chcę już patrzeć na stary: ~ Ten mój strój sam mógłby pójść w konkury, hi! hi! hi! Nazajutrz spotkałem go na dole pod pueblem, bardzo : zamyślonego. - Jakież to myśli na miarę astronomiczną snują się '' wam po głowie, kochany S~.mie? - spytałem. - Astronomiczną? Czernu właśnie taką? Bo macie minę, jak gdybyście chcieli odkryć kometę ` albo mgławicę. Prawie tak jest. Myślałem, że to kometa, ale pra~,v- dopodobnie'to będzie mgła vica: "~ ^ 342 - Kto? O a, Kliuna-ai. Ach, tak! Wczorajszy księżyc w pełni jest już dziś igławicą? Dlaczegoż to? - Zapytałem ją, czy wyjdzie znowu za mąż, i odpo- ńedziała mi: "Nie". To nie powinno przeszkadzać wam spoglądać z uf- ością w przyszłość. Wszak i Rzym nie od razu zbudowa- - A mego nowego ubrania nie uszyto w jedne,j god~i- ie. Macie słuszność. Zostaję więc nadal konkurentem. Wszedł do puebla, aby się udać do Kliuny-ai. Nazajutrz osiodłałem sobie deresza, ' aby wyjechać z ~'innetou na bizony, kiedy, zjawił się u mnie Sam ł-Iaw- ęns i zapytał: , : Czy mogę pojechać z wami, sir? ,- Na bizony? Chyba nie. Wy polujecie teraz na lepszą wierzynę. _ Kiedy mi szczęście nie dopisuje. - Tak. _ - Niestety! Ona rości preteńsje. - Jak to? Byłem znów u niej i oświadczyła mi, że zrobiła ~aranie tylko- na rozkaz Winnetou. ; - Więc nie z miłości? Zdaje się, .że nie. Potem żapytała, co jej dam za wy- ~rbowanie skóry. Utrzymuje,. że robiła to na moje za- ~ówienie. - A więc żąda zapłaty! - Tak! Czy to objaw miłości? - Nie wiem, Nie mam doświadczenia w takich spra- vach. Dzieci kochają rodziców, a mimo to rodzice muszą vszystko źa nie płącić. Może to właśnie objaw wzaje- ~;ności ze strony waszego księżyca w pełni. - Księżyca w pełni? Hm! Możliwe, że , to ostatnia :wadra. A więc nie zabierze~ie mnie z sobą? - Winnetou chce jechać tylko ze mną. 343 - To ja się nie sprzeciwiam. ; Zniszczylibyście sobie nowe ubranie, kochany Sa-,";~ mie! - Prawda! Plamy z krwi nie są stosowne do takiego '~ stroju. Odszedł, ałe znów się odwrócił i zapytął: - Czy wam się nie zdaje, że moje stare ubranie było ; jednak o wiele praktyczniejsze? . - Być może. - Nie ty~lko być może, lecz nawet na pewno. y Na tym się na razie skończyło, ale w ciągu następnych ;~ dni Sam chodził coraz bardziej zamyślońy i coraz mniej-,.:. mówił. Księżyca ubywało widocznie. Aż raz ujrzałem go wychodzącego z domu w starym';~. ub~niu. ' ř~ ~, - Cóż to, Samie? - zapytałem. - Myślałem, że wy , ~. *. . rzuciliście to ubranie. - Tak też było. - A jednak odsżukaliście je znowu. - Tak! ~~';',' , Ze złości? - Naturalnie! Jestem po prostu wściekły! - Na óstatnią zinianę księżyca? - Zrobił się nów. Nie mogę patrzeć na tę Kliunę-ai! . A więc dobrze wam wywróżyłem! - Tak. Stało się dokładnie to, co przepowiedzieliście. ''ą Zresztą pewna szczególna okoliczność doprowadziła mnie p'5 do wściekłości. Czy wolno wiedzieć, jaka? - Wam powiem. Byłem znów u niej wczoraj. W ostat- nich dniąch obchodziła się ze mną źle, nie spoglądała na mnie prawie i odpowiadała mi zawsze bardzo oschle. 4tóż~ siedziałem przy niej, oparłszy głowę o drewniany pal. Była w nim widoczna drzazga, o którą zaczepiła mi się czupryna. Wstałem, coś mnie gwałtownie szarpnęło za czcigodną czaszkę; odwracam się i co widzę, sir... co wi- ~! dzę. 344 - pe~ę żapewne? Tak, peruka zawisła na słupie, a kapelusz upadł na iamia No, a dawna .pełnia zamieniła się w nów? Najzupełniej. Stanęła, .wytrzeszc~yła na mnię oczy, ~~:..~ak..: jak na człowieką pozbawionego włosów na głowie. A potem? Potem krzyczała i beczała; jakby sama zóstała ob- ~-:darzona łysiną. A w końcu? " - W końcu? No, w końcu zrobił się z tego nów,. Wy- J padła na dwór i już się nie pokazała więcej. . Może wzejdzie wam niebawem jako pierwsza kwad- ra lub pełnia! Nie! Kazała mi to powiędzieć. Co? Żebyxń nie przychodził już do niej. Głupim zwycza- ~ aem chee rnieć męża z włosaini na głowie. Czyż to nie jest w najwyższym stopniu naiwne? ; Hm - Tutaj nie ma co hmkać, sii! Gdy kobieta wychodzi ~ za mąż, powinno jej być wszystko jedno, czy jej mąż ma ^ ~a głowie włosy; czy perukę;.jeśli się nie mylę. To nawet ~ mększy zaszczyt, gdy ma on perukę, bo to oznacza, że je- ,ł go włosy coś musiały kosztować, a prawdziwe rosną za ~,r darmo. - Niechby więc rosły dalej same. - Szanowny sir, niech was kaczka kopnie! ' Szukam pociechy w ~iłosnym strapieniu i słyszę drwiny! Życzę v ; wam także peruki, a potem czerwonoskórej wdowy, która by wyrzuciła was za drzwi. Bądźcie zdrowi! Odbiegł ode mnie jak szalony. Samie! - zawołałem za nim. - Jeszcze jedno! , - Cóż takiego? - zapytał zatrzymując się. - A gdzie on? Kto? ~ . - Nowy strój! ~ 345 - Odesłałem go z powrotem: Chciałem włożyć to ubranie na wesele, ale że z wesela . nic, więc i bluzy nie potrzebuj~ę. Howgh! Tak ~się skończyła przyjaźń Sama z czerwonym księży- cem. Zresztą niebawem był znów dobrej myśli i przyznał się, że cieszy się nawet z tego, iż jest kawalerem. Zapew- nił, że nie roźstanie się ~już nigdy ze swą starą bluzą; po- , s ...- nieważ jest lepsza,, praktyczniejśza i wygodniejsza od bluz :' uszytych przez wszystkie czerwonóskóre krawcowe. ,. ~Sprąwdziły się wię~ moje domysły, że Sama nie można sobie wyobrazić jako małżonka. Wieczorem tego samego dnia jadłem wieczerzę jak zwy kle razem ż Inczu-czuną i z Winnetou. .Młodszy wódz od- , , dalił się po wieczerzy, a ja chciałem zrobić tó samo; kiedy Inczu-czuna wspomniał o przygodzie Sama i sprowadził rozmowę na związki pomiędzy białymi a czerwonoskóry- mi. Zmiarkowałem, że mnie brał na spytki. Czy mój młody brat; .Old Shatterhand, uważa takie małżeństwa za dobre czy za niewłaściwe? - zapytał. - Jeżeli zawarte są wobec księdza, a Indianka przyj- mie chrześcijaństwa, to nie widzę w tym nic niewłaściwe- go - odrzekłem. - A więc brat mój nie pojąłby nigdy za; żonę Indianki i'~'yznaJącej naszą wiarę? - Nie. - A czy to bardzo trudno zostać chrześcijanką? - Wcale nie. Czy taka skwaw może jeszcze czcić swego ojea, nie- chrześcijanina? - Tak. Nasza religia wymaga od każdego dziecka czci i uszanowania dla radziców: - Jaką skwaw wolałby mój brat: czerwoną czy białą? - To zależy od głosu serca, którego się słucha beż względu na barwę skóry ukochanej - odpowiedziałem: W obliczu Wielkiego Ducha wszyscy są równi, a ci; którzy sobie odpowiadają i są dlą siebie przeznaczeni, za- wsze się znajdą. ~46 - Howgh! Znajdą się, jeśli się dla siebie nadają. Brat 1..; mój jak,.zawsże powiedział słusżnie i dobrze. Na tym wyczerpaliśrny ten temat zgodnie z móim ży- ~: cżeniem. Z zupełnie określonym zamiarem położyłem na- ~ ciśk na to, że In dianka .chcąc zostać żoną białego musi Prźejść na wiarę chrześcijańską. Życzyłem Nszo-czi, by ~:;;;.: wyszła za mąż za najlepszego i najszlachetniejszego wo- ~ 3ownika lub wodza,. ja jednak nie przybyłem na Dżiki Za- ~': chód po ezerwoną skwaw. Nie myślałem nawet dotąd ~.:,. o białej. Moje plany życiowe wyk~uczały w ogólę~ jak só- bie wtedy wyobrażałem; małżeństwo. O skutkach mej rozmowy z Inczu-czuną dowiedziałem ~~ sig nazajutrż: Sprowadził mnie ón na pierwsze piętro; gdzie jeszeze dotychezas nie byłern. Tam znajdowały się ~, w osobnym pudle naśze narzędzia miernicze. - Przypatrz się tyrn rzeczom; czy której nie brakuje! wezwał mnie. - Prżekonałern się, że było wszystko, że niczego nie u- ' ~.,...szkodzono; kilka drobnych zagięć sam łatwo mogłem na- ' Prawić. - Te rzeczy uważaliśmy za leki - powiedział - dla- , tego przeehowywaliśmy je tak starannie. Niech je sobie ~, : mój młody biały brat weźmie z powrotem. Chciałem podziękować za ten dar, ale stary wódz nie przyjął podziękowania i oświadczył: - Należały do ciebie, a myśmy je zabrali, bo uważaliś- "-my cię za wroga. Skoro jednak wiemy już teraz, że jesteś nam bratem, rnusisz~ otrzymać wszystko, có było twoje. ~ Nie masz za co dziękować. A có teraz z tym zrflbisz? - Odchodząc stąd; zab'iorę narzędzia i oddam tym lu- dziom; od których je wziąłem. . - A gdzie oni mieszkają? - W St. Louis. . - ~Znam nazwę' tego miasta i wiem, gdzie ono leży: Syn mój Winnetou był tam i opowiadał mi o nim. A ża- tem cheesz od nas odejść? - Tak, choć nie żaraz. 347 - Przykro nam będzie. Zostałeś wojownikiem naszego szczepu, a ja nadałem ci nawet władzę i tytuł wodza Apa- czów. Sądziliśmy, że zostaniesz u naś na zawsze jąk Kle- - ki-petra, który był z nami aż do śmierci. - Moje położenie jest inne niż jego. - A ty wiesz, jakie było jego położenie? - Tak, opowiedział mi wsżystko! - W takim razie obdarzył cię wielkim zaufaniem, cho- ciaż widział cię po raz pierwszy. - Prawdopodobnie z tego powodu, że pochodziliśmy 'z jednego kraju. - Myślę, że riie tylko dlatego. Rożmawiał z tobą na- . wet w godzinie śmierci. Nie rozumiałem słów, ale powie- działeś nam, o czym mówiliście. Zostałeś z woli Kleki-pe- try bratem Winnetou, a jednak chcesz go. opuścić. Czy to t; ~ nie sprzeczność - Nie: Bracia nie muszą być ciągle razem; rozchodżą się ćzęsto dla wykonania rozmaiiych zadań. - Ale potem spotykają się znowu? Tak: Zobaczymy się znowu, bo serce sprowadzi mnie do was z powrotem. - Chętnie słyszy to moja dusza. Ilekroć przybędziesz, przyjmiemy cię z wielką radością. Żałuję, że wspominasz o innych zadaniach. Czy u nas nie mógłbyś się czuć szcżęśliwy? - Jeszcze tego nie wiem. Bawię tutaj tak krótko, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że to jest tak jak z dwoma ptakami siedzącymi w cieniu tego same- go drze~va. Jeden żywi się jego owocem i zostaje, a dru- giemu potrzeba innego pożywienia, dlatego nie może dłu- go pozostać i odlatuje: - Wierz mi jednak, że dalibyśmy ci wszystko, ćzego byś tylko zażądał. Wiem o tym, ale mówiąc o pożywieniu nie miałem na rnyśli pokarmu dla ciała. . - Tak, ja wiem, że wy; blade twarze, mówicie także o pokarmie dla ducha, słyszałern o tym od Kleki-petry. ~. 348 ~ 4..: . , ~~u także brakowało u nas tego pokarmu, dlatego by- rał czasęm bardzo smutny, chociaż starał się nie okazać N am tego. Ty jesteś młodszy od niego i zatęskniłbyś tym ~ędzej i łatwiej. Dlatego nie zatrzymujemy cię, lecz pro- imy, żebyś powrócił. Kto wie, czy nie zmieńisz potem wego zapatrywania i nie uznasz, że może ci być .u nas lobrze. Ąle ciekaw jestem, co uczynisz po powrocie do niast bladych twaizy. - Tego sam jeszcze nie wiem. Czy zostaniesz u białych, którzy budują drogę dla ;onia ogiustego? Nie. . Słuszńie uczynisz. Jesteś bratem czerwonych mężów nie powinieneś współdziałać z tymi bladymi twarzami, ~tóre ehcą nas ograbić z ziemi i mienia. Lecz tam, dokąd ti~ udasz, nie ~będziesz mógł tak jak tutaj żyć z polowa- aia. Musisz mieć pieniądze, a Winnetou mi powiedział, że j~steś biedny. Dostałbyś pieniądze, gdybyśmy na was riie ~apadli. Dlatego syn mój prosił mriie, bym, ci to wyna- grodził. Czy cheesz żłota? Patrzył mi przy tym w oczy ostro i badawczo i - nie odważyłem się odptiwiedzieć ;,tak": Chciał mnie vystawić rła próbę. Złota? - rzekłem. - Nie odebraliście mi złota, to- I~z nie mogę go od was żądać. " Była to odpowiedź dyplomatyczna: ani "tak , ani ~;nie". Słyszałem; że istnieją Indianie; którzy znają miej- sca bogate w 'kruszce szlachetne; Iecz nie zdradza_ ją tegó nigdy przed białymi. Inczu-czuna znał zapewne również takie miejsca, dlatego zapytał, czy chcę złota. Któż z bia- łych odpowiedziałby na to po prostu: "nie"? Nie pożąda- łem nigdy skarbów, które mogą zeżreć rdza i mole, .. ale złoto, jako środek ~do dobrego celu, przedstawia dla mnie zawsze'niezaprzeczoną 'wartość! Takiego zapatrywania nie mógłby jednak zrozumieć wódz Apaczów. - Tak, nie ograbiliśmy cię z niego - odrzekł - ale , przez nas straciłeś zarobek i to chciałbym ci wynagrodzić. 349 Powiadam ci, że w górach leży złoto. Czerwoni mężowie znają miejsca, gdzie można je znaleźć; wystarczy, żeby poszli i zabrali je stamtąd. Czy życzysz sobie, żebym ci je przyniósł? Stu innych na moim miejscu skorzystałóby z tej propo- . zycji i... nie uzyskaliby nic. Poznałem to po czyhającym wzroku Ińczu-czuriy i rzekłem: Dziękuję ci! Bogactwo, osiągnięte bez trudu, ńie w przynosi zadowolenia; tylko tó ma wartość prawdziwą, . :co się samemu zapracowało i zdobyło. Ale nie sądź; że zginę z głodu po powrocie do bladych twarzy. Na to zniknął z wolna z jego oblicza wyraż napręźone- go oczekiwanią. Podał mi rękę i powiędział przyjemnym, serdecznym tonem: r Twoje słowa dowodzą, że nie pomyliliśmy się co. do ciebie. Złoty pył, pożądany przez białych poszukiwaczy, jest pyłem śmierci; . kto go znajdżie przypadkiem, zgińie a od niego. Nie pożądaj go nigdy, bo zabije nie tylko twoje , ciało, lecz i duszę! Chciałem cię wypróbować. Nie dałbym ci złota, ale pieniądze otrzymasz; te pieniądze, na które li- czyłeś. To niemożliwe: " Ja tak chćę, więc jest to możliwe. Pojedziemy w tę okólicę; gdzie pracowaliście, a ty dokończysz przerwanej roboty i dostaniesz obiecane wynagrodzenie. Spojrzałem mu w oczy ż niemym zdumieniem. Czyżby żartował? Nie; wódz indiański nie pozwala sobie nigdy ńa takie żarty. Czyżby to znów była próba? Nie, to też nie było prawdopodobne: - Mój młody biały brat milczy - rzekł w dalszym ; , ciągu. - Czy nie przystaje na moją propozycję? - Nawet bardzo chętnie, ale trudno mi uwierzyć, że to twój poważny zamiar. - Czemu? - Mam skończyć to, za co ukarałeś śmiercią moich towarzyszy? Mam zrobić to, co tak surowo osądziłeś przy naszym pierwszym spotkaniu? ~~. 35D - Robiłeś to bez zgody właścicieli kraju, a teraz otrzy- masz na to pożwolenie. To, co mówię, nie poćhodzi ode ' mnie, lecz od mego syna Winnetou, który mnię :upewnił; że nić nam nie zaszkodzi, jeśli dokonasz prz~i wanego dzieła. - Mylisż się pod tym względem. Kolej zostańie zbu- dowana, a biali przyjdą. tu z nią z pewnością. Spojrzał posępnie przed siebie i przyznał pó , dłiiższej chwili: - Masz słuszność. Nie możemy im przeszkodzić:w po- nownej. grabieży. Najpierw wysyłają oni takie inałe od- działy jak wasz i te możemy zniszczyć, ale to ni~ 'zmieni ~ . nicżego, bo potem nadciągną groxńadami, przed którymi ~ musimy ustąpić,. bo- zgniotłyby nas. Ale i ty tego zmienić ~-nie zdołasz. Czy sądzisz rnoże, że nie przyjdą, jeśli ty się wyrzekniesz dókończenia pomiarów tej trasy? - Nie; tego - nie sądzę. Choćbyścię użyli wszelkich środków, koń ognisty musi pędzić przez te śtrony. - W takim razie zgódź się na moją propozycję! Dla r #,,, . ciebie to będzie bardzo korzystne; a nam nie zaszkodzi. ' Omówiliśmy to już z Winnetou. Pojedziemy z tobą oby- F , dwaj, a towarźyszyć nam będzie trzydziestu wojowników. To wystarczy do ochrony i pomocy podczas roboty. Wo- '~:~:;: jownicy ci odprowadzą nas potem tak daleko na Wschad, 4 aż drogi staną się już bezpieczne:~ Póżniej udamy się paro- ;. :.wyrn canoe do St. Louis. Co mój czerwony brat mówi? Czy dobrze zrozumia- '~ lem? Chcecie się udać na Wschód? - Tak, ja;"Winnetou i Nszo-czi chcemy się tam udać razem z tobą. - ' - Nszo-czi także? - Tak, moja córka także. Pragnie bardzo zobaczyć wielkie miasta bladych twarzy i pozostać tam, dopóki nie stanie się taka jak biała skwaw. Musiałem zrobić niezbyt mądrą minę, gdyż dodał pa- trząc na mnie z uśniechem: - Mego białegd brata najwidoczniej spotkała niespo- 351 dzianka. Czy nie będzie może zadowolony z naszego to warzystwa? Niechaj powie otwareie! , - Niezadowolony? Jakże bym mógł? Przeciwnie, cie- szę śię nadzwyczajnie! W rwaszym towarzystwie prżybędę . na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla 3 ; mnie korzystne. Ale najważniejsze, że będą ze mną ci, których tak pokochałem. , Howgh! - potwierdził z radością. ~ - pokończysz ~ A ` roboty, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znaj- i ? ~dzie tam ludzi; u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś? . x - Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Ale wódz ' Apacżów musi uwzględnić; że blade twarze nie są tak ~ gościnne jak czerwoni mężowie. - Wiem o tym. Gdy blade twarze przychodzą do nas 9 jako .przyjaciele, otrzymują wszystko; .czego potrzebu~ą, bez zapłaty, ale kiedy my się do nich udajemy, musimy ~~ płacić ża wszystko, : i to r~awet dwa razy tyle, co biali ~ wędrowcy: Ponadto dostajeniy wszystko gorsze ni'z oni. Nszo-ezi będzie więc musiała zapłacić. - Tak, to prawda riiestety, ale ó .to się już nie troszcz- f~ cie. Dzięki twej wielkodusznej pomocy otrzymam dużo pieniędzy i będżiecie moimi gośćmi. Uff, u~'! Co też mój młody biały brat myśli o In- czu-ezunie i o Winnetou? Wszak już przedtern ci powie- - działem; że czerwoni mężowie żnają wiele miejsc, w któ- rych znajduje się- złoto: Są góry, poprzecinane złotymi ży- łami, i doliny, na których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twa- rzy nie będziemy mieli pieniędzy, ałe będziemy za to mieli złoto, tak że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Gdyby Nszo-czi musiała tam pozostać przez kilka lat, dałbym jej więcej złota, niż potrzeba na ten długi czas. Tylko niegościnność bladych twarzy zmusza nas do szukania ~złotego pyłu, poza ty~n nie używamy go wcale. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi? ~i;:..:.'. - W każdej chwili, kiedy się wam tylko spodob~; . 352 - Więc~nie zwlękajmy, bo to już późna jesień, po której ;z~bko następuje zima. Czerwony wójownik nie przygo- :~wuje się dhigo nawet do tak dalekiej jazdy, moglibyśmy - więc wyrusżyć od razu jutro, gdybyś był skłonny dó tego. - Jestem gotów. Trzeba się tylko zastanoW ć; co ma- ~iy wziąć ze sobą, ile koni... To już Winnetou załatwi - przerwał mi. - On już ~:.vvszystkim pomyślał i mój młody biały brat może być ~ wszystko spokojny. Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na v ~rogu swego mieszkania zastałem Sama Hawkensa. Mam wam coś nowego do powiedzenia, sir - rzekł . ~romieniejąc z radości. - Zdziwicie się,--zdziwicie się 4... '~gromnie, jeśli się nię mylę. Czym? ,.,. ~=;,..:. -. WiadomośGią, ' którą wam przynoszę. A może już szeliście o tym? , Powiedzcież, co macie, na myśli~ kóchany Samie! ~ Odchodzimy stąd, odchodzimy! Ach, tak! O tym wiem już istotnie. - Wiecie już? Myślałem, że wam zrobię nieśpodzian- \ " , , tymczasem przychodzę za późno. Oznajmił mi to właśnie Inczu-czuna. A wam kto ~vmedział? Winrietou. Spotkałem go tain nad wodą, gdzie wy- erał konie. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Czy o tym ~ecie także? ~ ~- Tak. To -bardżo szczególny pomysł, lecz jest mi on na rę= ~ Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje zamieszkać ~r pensjonacie. Na co i .po co,, to dla mnie wprawdzie nie- ;~rozumiałe, jeżeli... Żatrzymał się w połowie zdania, spojrzał na mnie zna- ~ząco swoimi małymi oczkami i mówił dalej: - Jeżeli nie... jeżeli nie... hm! Czy może ,Nszo-czi ma ~źostać waszą Kliuną-ai? Jak myślicie, kóchąny sir Shat- 353 - Moją Kliuną-ai, a więc moim księżycem? Takie rze-~; czy zostawiam wam. Na co mi księżyc, którego ciągle;~ ubywa_; dopóki zupełnie nie zniknie? Ani mi się śni gubi'c,' peruki dla' dziewczyny. - Peruki? Słuchajcie, to wam się nie udało: To był li-: chy dowcip, z którego nie możecie być dumni. Bardżo;a~ dobrże się zresztą stało, że moja miłość do tego ubywają~,~. eego księżyca' była tak nieszczęśliwa. = - Czemu? . Bo nie mógłbym go tutaj zostawić i musiałbym za-~ brać ze sobą. A któż jeździ ehętnie z nowiem po prerii.~ hi! hi! hi! Dziwna rzecz, że w każdym nieszcżęściu jest za wsze trochę szczęśeia! Jedno mnie tylko w tym wszystki ` złości. Co? i;,v.,, - Ta piękna skóra niedźwiedzia. Gdybym ją sai~ wyprawił, miałbym teraz przepyszną bluzę myśliwską~: a tak ani biuzy; ani skóry; - Niestety! Jeśh kiedykolwiek jeszcze nadarzy mi si~'` sposobność zabicia szarego niedźwiedzia, daruję w~, skórę. - Wy ~mnie? A może ja wam? Nie wyobrażajcie sobier~ że sza~e niędźwiedzie uganiają po prerii tylko po to, aby~; je greenhorny zakłuwały. Wtedy był to czysty przypa~ięk~;; który przynosi wam jeszcze mniej zaszczytu niź dópiero:: co wygłoszony dowcip. Nie życzmy sobie w ogóle nie-'v dźwiedzi, .przynajmniej w najbliższym czasie, kiedy nas';~ czeka robota. To. przecież wspaniała myśl, że możecie : F skończyć pomiary! Nieprawdaż? , - Szlachetna, Samie, bardzo szlachetna! - Tak! W ten sposób dostaniemy wszyścy pieniądze; ' : które nam obiecano. Może:.. do wszystkich piorunów! ; Chciałbym, żeby się tak stało! - Co takiego? - Żebyście dostali wszystkie pieniądze:.. wszystkie! - Nie rozumiem was. - To bardzo łatwo zroz~unieć. Jeśli rob~tą bęc~zie ! 354 cończon~ muszą ża nią zapłacić. Tamci już nie żyją, ~i~c wam powinni wypłacić ich część. Niech wam to się nawet nie śni, Samie! Z pewnoś- s~ ią tego nie zrobią: . - Wszystjco jest W ożłiwe, wszystko, tylko musicie u prytnie się do tęgo zabrać i zażądać wszystkiego. Sami nawie wykonaliście całą pracę. WięC jakże będzie? - Nie, ani myślę ośmieszać . się żądaniem większej :woty, niż mi się należy. - Greenhorn, znów greenhorn. Powiadam, że tu, v ~ tym kraju, wasza przywieziona zza morza skromność- ~st - zupełnie chybiona. Jestem wam życzliwy i `dlatego iosłuchajcie mojej rady. Porzućcie myśl zostania westma- ~m, gdyż nigdy czymś podobnym nie będziecie. Brak ~tam do tego wszełkich zdolności. Musicie obejrzeć się za ` ~ną karierą, a na to potrzeba pieniędzy x jeszcze raz pie- ~iiaędzy. Teraz, gdybyśeie miełi rozum, moglibyśeie zdobyć dną sumkę i żyć spokojnie prżez jakiś czas. Jeśli jednak * ~Q posłuchacie mojej rady, to wam kij z wodą popłynie ~ zginiecie jak ryba wyrzucona na ląd. - Niech was o to głowa nie boli. Nie przeszedłem ~rzez Missisipi po to, aby zostać westmanem. Jeśli rze- ~ywiście nie dostąpię tego szczęścia, nie będę opłakiwał' `~ie spełnionych nadziei: Nad wami tylko trzeba będzie' I~hade mną? Czemu? ~'::- -~ Bo poświęciliście daremnie tyle trudu, żeby ze mnie ~oś zrobić. Słyszę już, jak ludzie będą mówić d~ mnie, że ~:niałem nauczyciela, który nic nie potrafił. - Nic nie potrafił? Ja? Sam Hawkens, hi! hi! hi! Ja ~tmiem wszystko. Nawet potrafię was tu zostawić, 'sir! Odszedł, lecz odwrócił się po kilku krokach i rzekł: - Zapamiętajcie ,to sobie jednak. Jeśli nie zażądacie wszystkich pieniędzy, to ja to żrobię i wsadzę je wam po- tem do kieszeni! Howgh! * Przysłowie traperskie: stracić dobrą okazję. 355 Po tych słowach oddalił się krokami, które miały być majestatyczne, ale były tylko śmieszne. Ten miły człowie- czek życzył mi jak najlepiej. Chci~ł więc; abym otrzymał całą zapłatę, ale o tym nie było nawet co myśleć. To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się; czerwo- noskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet dó najdalszej podróży. Życie w pueblu szło i dzisiaj ,. zwyczajnym trybem, tak fie nic nie wskazywało na nasz bliski odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy je- dzeniu, była także taka jak zawsze. Ileż to nerwów i krz_ ą- v taniny poprzedza nawet małą wycieezkę białej damy! Ta : Indianka wybierała się w daleką i niebezpieczną drógę, :::. aby poznać wspaniałości cywilizacji~ a nie widać było w '!'' jej żachowaniu najmniejszej zmiany. Nie pytano mxue o nic, nie domagano śię rad i nie naprżykrz~no mi się ni- czym. Miałem tylko zapakować narzędzia miernicze, na ~" co Winnetou dał mi kilka miękkich; wehuanych koców. Siedzieliśmy wieczorem, jak zwykle, nie mówiąc ani słowa v o zamierzonej podróży, a kładąć się spać, wolny byłem od uczucia, które opanowuje zwykłe człówieka przed da- lęką podróżą. Spokój i zimn,a krew Indian udzieliły się r, także i mnie. Rano zbudżił mnię Hawkens donosżąc, że wszystko już gotowe do wyrusżenia. Dzień ledwo się za- czynał. Chłód tego jesiennego poranka dowodził, że nie należałó już podróży odwlekać. Po krótkim śniadaniu wszyscy mieszkańcy puebla od- prowadzili nas aż nad rzekę, gdzie miała się odbyć- cere- monia, jakiej dotychczas. nie widziałem: czarownik miał przepowiedzieć, ęzy podróż nasza będzie szcżęśliwa. Na tę uroczystość przybyli także Indianie zamieszkali . w pobliżu puebla. Nasz wielki wóz stał jeszeze na tym sa- mym miejscu. Nie braliśmy go z sobą, gdyż był zbyt cięż- ki i zawadzałby nam w tak szybkiej jeźdżie, konieczne' J wobec spóźnionej pory roku. Stanowił on sanktuarium czarownika; który obwiesił gó kocami i sam ukrył się za nimi. Dokoła wozu utwórzono wielkie koło i z~czął się dla 356 zerwonoskórych "święty obrżęd", który nazwałem w du- hu przeds~tawieniem. Najpierw dało się słyszeć z wozu ja- ieś mruczenie i prychańie, jak gdyby kilka psów i kotów otowało się do zaciętej walki: Stałem pomiędzy Winnetou a jego siostrą. Wielkie po- ,obieństwo między obojgiem rodzeństwa wystąpiło dzisiaj ~sźcze bardziej, ponieważ Nszo-czi zdjęła szaty niewieście włożyła strój męski, zupełnie podobny do opisanego już , ibrania brata. Na głowie nie miała żadnego okrycia, , włosy przewiązała opaską tak jak on. U jej pasa wisiało alka woreczków z rozmaitą zawartością, tkwił za nim ; ióż i ~ pistolet, a przeź plecy zwieszała się strzelba. Strój i~ń był nowy i ozdobiony pstrymi naszywkami i frędzla- ~i. Dziewczyna wyglądała tak wojowniczo, a zarazem . ~k dziewczgco i ponętnie, że zwracały się ku niej wszyst- ~e- spojrzenia.. Poni~waż ja miałem na sobie darowane mi i'~ranie, więc wszyscy troje wyglądaliśmy prąwie jednako- Słysząc mruczenie i" prychanie, zrobiłem, zdaje się, nie- ~łiyt uroczystą rninę, bo .Winrietou się odezwał: ,ł,'::- Mój brat nie zna jeszcze naszego zwyczaju i śmieje ~ę z nas w duszy. . Dla mnie żaden obrzęd nie 'jest śmieszny, choćbym nawet nie rozurniał - odpowiedziałern. ~' - To, co teraz usłyszysz, będzie sprzeczką dwu gło- ~ów: dobrego i złego losu. =:G. W ten sposób wytłumaczył mi ta.kże dalszy przebieg ~wego ezarodziejskiego tańca. '' .. Po prychaniu nastąpiło przeciągłe wycie, które chwila- pCti milkło i p~zechodziło w dźwięki łagodniejsze. Wycie ~owodziło, że patrzący w przyszłość czarownik widzi złe ~iiaki, a ~delikatniejsze tony brzmiały wówczas, kiedy wi- ~iał coś dobrego. Po doś~ długim wyciu i prychaniu cza- rownik wyskoczył nagle z wozu i zaczął jak wściekły pę- ~lZzić z rykiem dokoła. Potem zwolnił nieco biegu, przestał ryczeć, skońezyła się dobrze udana trwoga, która go gna- ~a, i rozpoczął się miarowy, groteskowy taniec tym osob- 35? liwszy, że twarz czarownika pokrywała okropna maskax~ a całe ciało obwieszone było rozmaitymi dziwacznyrnł;~ a nawet potwornymi przedmiotami. Tańcowi towarzyszy -monotonny śpiew, a jedno i drugie, taniec i śpiew, z po`;;: czątku żywsze, stawały się w miarę czasu spokojniejsze-' aż ustały zupełnie. Czarownik usiadł i opuściwszy głowę~ ' dhzgo siedział nieruchomo, nie wydając z siebie głosu`t d i W końcu zerwał się i obwieścił widzom szczegóły sweg,: jasnowidzenia: - Poshzchajcie, posłuchajcie, synowie i córy Apaczóvi~ Oto, co pozwolił mi zbadać Wielki Duch Manitou. W ' a -dzowie Inczu-czuna i Winnetou oraz nasz biały wódz 01'` Shatterhand wyjeżdżają ze swymi białymi i czerwony '' wojownikami, aby Nszo-czi, młodą córkę naszego szcz - pu, odwieźć do mieszkań bladych twarży. Dobry Man~ tou gotów jest czuwać nad nimi. Przeżyją kilka przygó ~ ,:..... ale nic im to nie zaszkodzi i powrócą do nas szczęśliwi '`" Nszo-czi, która dłuższy czas pozostanie u bladych twarz '' powróci także szczęśliwie, tylko jednego z nich, nie żoba'; czymy już nigdy. , Zatrzymał $ię i spuścił glowę, aby dać wyraz załos z powodu ostatniej przepowiedni. Uff, uff; uff? - 'zawołali cżerwonoskórzy żdumi~ i zatrwożeni zarazem, ale nikt się o nic nie spytał. ~i., Ponieważ czarownik trwał długo w pochylonej posta= wie i ciągle milczał, Samowi Hawkensowi zabrakło cierp~ liwości i zapytał: - Któż to nie wróci? Nieehaj. czarownik powie! Wezwany pogroził mu ręką, zaczekał chwilę, po czym ; podniósł głowę, zwrócił wzrok na mnie i zawołał: Byłoby lepiej, gdyby mnie nie pytano o to. Nie chcia- v:~ łem wymienić tego imienia, ale ciekawa' blada twarz, Sam'' Hawkens, zmusił mnie do tego. To Old Shattęrhanda więcej :;, ~ już nie zobaczymy. Śmierć zaskoczy: go wkrótce. Niechaj ci;- ~ którym przepowiedziałem szczęśliwy powrót, w-ystrzegają się ' przebywania w jego pobliżu, jeżełi nie chcą z nim razem ży- i'; cia utracić! Obok niego narażeni będą na niebezpieczeństwo, , ~ 360 lecz jeśli ř~będą się trzymać z dala od niego, ocaleją. Tak oz- najmił mi Wielki Duch. Howgh! ' Po tych słowach wrócił do wozu. Czerwonoskórzy za- częli spoglądać na mnie i wydawać okrzyki żalu. - Co temu hultajowi na myśl przyszło? - rzekł Sam do mnie. - Wy macie umrzeć! Tylko ta barania głowa mogła wpaść na ten pomysł! Taka myśl mogła się urodzić tylko w jego chorym mózgu! Skąd on to wziął? - Spytajcie lepiej, jaki w tym tkwi zamiar? On nie jest ~ ' mi życzliwy. Dotychczas nie przemówił do mnie ani rażu, ja zaś odpłacałem mu taką samą monetą; był dla mnie ni- :ćzym. Obawia się mego wpływu na wodzów, który mógł- yby się rozszerzyć na całe plemię, i skorzystał ze sposob- ~nośei, aby temu zapobiec. - Czy xnam pójść i przylepić kilka policzków do jego ~'ezerwonej twar~y, sir? - Nie -róbcie głupstw, Samie! Cała sprawa nie jest - ~varta, żeby się nią przejmować. ,~`:. Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi; usłysżawszy wspo- mniane proroctwo, spojrzeli po sobie ż zakłopotaniem. '~Czy mu wierzyli, czy nie, to rzecz inna, ale znali jego wpływ na swych podwładnych. Postanowiono, że wyruszy >ż nami trzydziestu wojowników, ale jeśli wójownicy uwie- '';~zyli w to, że moja bliskość grozi im zgubą, niepodobna =~byłoby uniknąć różnorodnych przykrości. Ponieważ prze- `!'.powiednię ową trudno już było. zmienić, przeto pozosta- wał tylko jeden sposób: osłabić jej znaczenie. Byłoby więc "'wskazane, aby wodzowie zachowywali się wobee mnie na- dal tak samo jak przedtem, i to jawnie, wobec ludzi. To- też obydwaj ujęli mnie ża ręce, a Inczu-czuna rzekł tak głośno, że wszyscy to słyszeli: Niechaj czerwoni bracia i siostry posłuchają słów moich! Naśż brat czarownik ma zdolność wnikania swym wzrokiem w przyszłość i często stało się to, co przewidy- wał, ale prżekonaliśmy się nieraz, że może się także po- mylić. On ' przepowiedział w czasie wielkiej posuchy deszcz, który jednak nie spadł. Przed ostatnią wyprawą 361 na Komanczów obiecał; że zdobędziemy. wielkie łupy; a odniesione przez nas zwycięśtwo dało iiam tylko kill~ starych koni i trzy liche strzelby. Gdy nam zeszłego roki~ radził, żebyśmy się udali nąd rzekę Tojali, jeśli chcem~ upolować dużo bizonów, postąpiliśmy wedle jego słów~ , lecz zdobyliśmy tak mało mięsa, że potem zimą om~ głód ńie zapanował. Mógłbym przytoc2yć jeszcze kilk~ przykładów na to, że oko jego zaciemnia się czasem. Dlą~ te o może b ć że i teraz m li si co do naszego brą g y , .y ę t~ Old Shatterhanda. Uważam więc jego słowa za nieby,łe~ ` wzywam moich braci i siostry, aby uczynili to samo Z czekamy, czy słowa te się spelnią. Na to wystąpił mały Sam Hawkens i za vołał: - Nie czekajmy, nie potrżebujemy czekać, gdyż mam środek, aby się ńatychmiast przekonać, czy czarownik minął się z prawdą. - O jakim środku myśłi mój biały brat? zapy wódz. - Zaraz powiem. Nie tylko międży czerwonoskórymy lecz i między białymi żyją czarownicy, którzy umieją ba-~ dać przyszłość, a ja, Sam Hawkens, należę wśród nich do~ najsłynniejszych. , Uff, uff! - zawołali Apacze w zdumieniu. 9 - Tak, wy się dziwicie! Uważałiście mnie dotychczas za zwykłego westmana, bo mnie nie znacie. A ja nie ~e- stem pierwszym lepszym westmanem. Teraz mnie pozna-~" eie, hi! hi! hi! Niechaj kilku czerwonych wojowmkow ~ weźmie tomahawki i wykopie w ziemi wąską, ale głęboką:,:j dziurę. , -, Czy mój biały brat chce zajrzeć do wnętrza ziemi? - zapytał Inczu-czuna. - Tak, gdyż przyszłość spoczywa- ukryta w łonie ziemi lub w gwiazdach. Pońieważ teraz; w jasny dzień, gwiazd'- nie widzę i nie mogę ich o nią zapytać, muszę się zwrócić do ziemi. , Kilku Indian ptiszło za jego wezwaniem i toporami wo- - jennyrni wydrążyło w.ziemi dziurę. ~~ 362 ~ ~ Nie pozwalajcie sobie na komedię, Samie - szep- iąłem. - Gdy czerwonoskórzy spostrzegą, że bawicie się ~ głupstwa, pogorszycie jeszcze sprawę zamias~ ją napra- , - Komedie? Głupstwa? A Czymże jest to, co urządza ~żarownik? Przecież to także głupstwo. Co jemu woino, to i ~mnie także, jeśli się nie mylę, przezacny sir. Wiem, co ;,zynię. Jeżeli nic ze swej strony nie. zrobimy, to ludzie, których mamy zabrać ż ~obą, będą się do nas niechętnie ~iinosili: Bądźcie tego. pewni. ~ - Wasze obawy nie są pozbawione słusżności, ale przestrzegam was, żebyście nie błaznowali! O, to sprawa bardzo poważna! Bądźcie spokojni! Mimo jego zapewnień było mi trochę nieswojo: Znałem ~ego skłonność do żartów. Byłbyin go też jeszcze w dal- ~żym ciągu napominał, lecż on zostawił mnie, a sam po- ~żedł do Indian, by im powiedzieć, jak głęboka ma być Gdy była już gótowa; odsunął ich i zdjął z siebie skó- zaną bluzę myśliwską, potem ją znowu pozapinał i po- , tawił nad dziurą, gdzie ta stara szmata wyglądała jak vydrążony, z blachy łub drzewa walec. Po tych wstępnych zynnościach przybrał wyraz powagi i zawołał: - Mężowie, kobiety ' i dzieci Apaczów zobaczą, y co iczynię i czego się dowiem, a popadną w zdumienie! Na kutek moich słów czarodziejskich ziemia otworzy swe ło- io tak, że ujrzę wszystko,. co nas spotka w najbliższym ;y'` Następnie oddalił się nieco od dziury, ruszył dokoła ;y.'.powolnym, urocżystym krokiem, trzepiąc ku memu prze- rażeniu całą tabliczką mnożenia, szczęściem tak prędko; że czerwonoskórzy go nie rozumieli. Gdy doszedł do v dziewiątki, prżyśpieszył kroku i żaczął sżybko podskaki-- wać dokoła bluzy, przy czym wył głośno i machał rękami. Nabiegawszy się i naryczawszy aż do utraty tchu, przy- stąpił do bluzy, ukłonił się jej nisko kilka razy i vs~łożył głowę w otwór kołnierza, aby spojrzeć w głąb dziury. 363 . Li) Niepokoiłem się o wynik tego błazeństwa. Ale roze~.,.~ rzawszy się dokoła, stwierdziłem ku memu uspokojemu;~~ że czerwonoskórzy odnoszą się do tej sprawy'z wielką powř~ wagą: Oblicza obu wodzów także nie zdradzały niezado~~ h wolenia, choć nie ulegało wątpliwości, że Inczu-czuna wiedział, iż to; co wyprawia Sam, jest prostą komedią. Z pięć ininut trzymał stary chytrus głowę pod 'kołnie.~" rzem bluzy i wymachiwał rękami jakby na znak, że m przed oczyma ważne i ćudowne rzeczy. W końcu wyciąg:` nął głowę z wysoce poważną miną. Porozpinał bluzę ;',;,:,,,. . y wlożył ją żnów na siebie i wezwał obecn ch. - Niechaj moi czerrwoni bracia zasypią otwór, gdy dopóki jest otwarty;. nie wolno mi nic mówić. Po ~ wykonaniu tego zarządzenia odetchnął głębokor, jakby się' czuł bardzo wyczerpany,, i rzekł: - Wasz czerwony brat ćzarownik fałszywie widzia~, przysżłość, gdyż stanie się coś przeciwńego. Dowiedziałemř się o~wszystkim, ćo przyniosą najbliższe tygodnie, lecz nie,~ wolno mi tego wyjawić. Mogę wytłumaczyć tylko niekto 3~ re rzeczy. Widziałem w otworze strzelby i słyszałem wy-.~ < strzały. Kto ma strzał ostatni; ten nie może polec ani u-:~ mrzeć, a ostatni strzał pochodził z rusznicy Old Shatter~'-;;. handa. On więc musi być zwycięzcą. Nieszczęście grozi'=:Ń' mym czerwonym braciom; a mogą uniknąć go tylko w-,:,:: ten sposób, że będą się trzymali Old Shatterhanda. Jesh jednak to uczynią; czego od nich zażądał ich czarownik, `, zginą. Tak powiedziałem. Howgh! Skutek tego proroctwa był, przynajmniej na razie, taki, jaki zamierzył Hawkens. Czerwonoskórzy uwierżyli mu najwidoczniej. Z oczekiwaniem spoglądali ku wozowi, są- w dząc, że czarownik wyjdzie się bronić. Nie pokazał się jednak, więc doszli do wniosku, że użnał się za zwyciężo- nego. Sam Hawkens podszedł do mńie, błysnął małymi oczkami i zapytał: - No, sir, jakże się sprawiłem? - Jak prawdziwy, rzetelny oszust. - Well! A więc w porządku? Nieprawdaż? 364 - Tak. Zdaje się, że osiągnęliście swój cel. ~ Osi~nąłem go w zupełności. Czarownik pobity. ~ie pokaże się ani nie da znaku życia. Winnetou spojrżał n,a nas spokojnym, lecz wielce wy- tiownym wzrokiem. Ojciec jego nie był tak milczący, ~odszedł do nas i rzekł do Sama: Mój biały brat jest człowiekiem rozumnym, gdyż ~debrał moc słowom czarownika i posiada bluzę, w któ- ~j tkwią ważne proroctwa. Ta bluza stanie się sławna od ~dnej Wielkiej Wody do drugiej. Ałe Sam Hawkens po- ~~edł ża daleko w swych proroctwach. - Za daleko? Jak to? - dopytywał się mały człeczyna. 'y:"'= Wystarczyło powiedzieć, że Old .Shatterhand nam ~e zaszkodzi: Cżemu Sam Hawkens dodał, że czeka nas ~ ~ś złego? Bo widziałem to w dziurze. ~ Na to Inczu-czuna zrobił ruch prżeczący i oświadczył: ;. - Wódz Apaczów wie, o co chodzi; niech Sam Haw- ~"t ns mu wierzy. Nie należało- mówić o złych nećzach riapędzać naszym ludziom stracha: ~' - Strach? Wszak wojownicy Apaczów są mężnymi ~dźmi, którzy nie boją się nićzego. ;F:,-'..- ,Tak też jest. Dowiedziemy tego, nawet gdyby nasza ; prawa, która ma być wyprawą pokojową, miała spro- ~.dżić na nas nieprzyjaciół. Rusźajmy więc ~ a. .. Przyprowadzono konie, między którymi było sporo ~~cznych. Kilka z nich niośło moje narzędzia, rą resztę ~ łożono zapasy żywności i inńe p.otrzebne rzeczy. U Indian panuje zwyczaj, że odjeżdżających odprowa- ją przez część drogi ci,. którzy pozostają w domu. Tym j' azem jednak ńie zachowano zwyczaju, ponieważ In- ~czu-ćzuna sobie tego nie życzył. Trzydziestu czerwono- ~;~kórych, którzy z nami wyjeżdżali, nie żegnało się z żoxia- ~ř:;mi i dziećmi. Uczynili to już przedtem, gdyż godność wo- ~'':jownika nie pozwala im robić tego publicznie. Tylko jeden z nas poźegnał się głośnymi słowami - ~:;::bvł to Sam Hawkens. Zobacżył bowiem Kliunę-ai stojącą 365 pośród kobiśt. Siedząc już na siodle, zwrócił muła w jęj';;:` stronę i zapytał: - Czy Księżyc wie, co widziałem w otworze? Wiem, gdyż słyszałam, co mówiłeś - odrzekła. - Mogłem powiedzieć o wiele więcej, na przykład;' o tobie. O mnie? Czy ja także byłam w otworze? - Tak. Znam dzięki temu całą twą przyszłośc Gzy, rfi:::. opisać ci ją? Proszę o to - rzekła szybko i skwapliwie, Co mi przyszłość przyniesie? ;;,a;,-,... , - Ona ci nic nie przyniesie, lecz zabierże coś bardza dla ciebie cennego. Co to takiego? - zapytała trwożliwie. " - .Two~e włosy. Stracisz je za kilka miesięcy i wyłysie-~: : jesz zupełnie jak księżyc, który także włosów nie ma.Wów-:: ~:~ czas przyślę ci moją perukę. Bądź zdrów, smutny blaskuv' księżyca! Popędził muła i odjechał śmiejąc się, a Kliuna-ai od- ~ wróciła się zawstydzona tym; że przez ciekawość pozwoli-~:' ła zakpić z siebie. Porządęk naszej jazdy ustalił się sam. Inczu-cźuna,':'m ~ Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem = Hawkens, Parker i Stone; a za nimi trzydziestu Apaczów, ~,;, którzy po kilku na przemian prowadzili konie juczne. Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczy- ;. wiście, o ezym zresztą nie wątpiłem i przedtem, doskona- ' łą i wytrwałą amazonką - nie tylko znakomicie trzymała się na~ koniu, ale równie dobrze władała bronią: Ktoś, kto `:a jej nie znał, mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w ńiej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była . piękna, naprawdę piękna mimo męskiego stroju i męskie- go sposobu siedzęnia na koniu. Pierwsze dni podróży minęły bez żadnego godnego wzmianki zdarzenia: Jak wiadomo, Apacze potrzebowali =,~, pięciu dni, by pó . napadzie na nas dotrzeć do j~uebla nad 366 ; Rio Pećos. Przedhzżył wówczas drogę prżewóz rannych i jeńców. Tym razem już w trzy dni dotarliśmy do miej- _sca zamordowania Kleki-petry przez Rattlera. Tam za- : trzyXnaliśmy się na nocleg. Apacże poznosili kamienie ria skromny pomnik: Winnetou spoważniał tu jeszcze bar- dziej niż zwykle. Nazajutrż rano ruszyliśmy tam, gdzie ;-przerwały się nasze prace miernicze. Pale tkwiły jeszeze w '::.żiemi, mogłem więc od razu zabrać się do pracy, ale oka- ! żało się, że było tu coś jeszcze ważniejszego do roboty. Oto wówczaś, po walce; nie wpad,ło Apaczom na myśl t' pochować zabitych białych i Kiowów, lecż zostaw'ili trupy = 'tak, jak leżały. Tego, czego oni zańiechali, pódjęły się sę- py i inne drapieżniki.,Pozbieranie tych pozostałych luciz- E2 ~~e:kich sżczątków i zakopariie ich we wspólnym grobie było ~~dla mnie, dla Sąma; Dicka i' Willa robotą okropną. Apa- ~ ~eze me wzięli w niej oczywiście ud~ah~: Na tym zszedł jeden dżień i dopiero nazajutrz przystąpi- r;łem do mojej właściwej .pracy.. Oprócz wojowników, którzy *';`mieli mi pomagać, pomagał mi specjalnie Winnetou, a ~,siostra jego nie odchodziła prawie od mego boku. Była to Ij zupełnie inna robota aniżeli wówczaś ~z niemiłymi- mi ludź- ~`':~tu. Cż~rwonoskórzy, których nie .potrzebowałem; snuli się ~M,s.. ~~,po okolicy; a wieczórem przynosili zdobycz z polowania. ~,atwo można się domyślić, że robota szła żywo naprzód. ~:::. Mimo trudności terenu już po trzech dniach dotarłem ~'::;.do punktu połączenia z następnym sektorem, a czwartego ~:;::v:'.- ~pehiiłem rysunki i zapiski. Byłem zadowoiony, że ~, W tak krótkim ezasie dokończyłem prący; gdyż zima zbli- ~,żała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że ~~~trzeba było do rana utrzymywać ogień. Powiedziałem, że `Apacze mi pomagali, ale to nie zna- !~ ' czy niestety, że czynili to chętnie. Musieli sh~chać roźkazu wodzów; ale bez tego rozkazu nie pomogliby mi '' ż pewnością. Widać było po każdym z nich, że się cieszył, ;': ilekróć zwalniałem go od pracy. A gdy wieczorem siada- liśmy razem, owych trżydziestu Indian rożkładało swój obóz nieco dalej, . niż tego wymagał wzgląd na szacunek 367 dla wodzów. lnczu-czuna i Winnetou zauważyli to, ale milczeli. Sam, który też to spostrzegł, rzekł do mnie: - Ci czerwonoskórzy nie przepracowują się zbytnio::': To jest i będzie zawsze prawdą, że eżerwonoskóry jest;; dzielnym myśliwym i walecznym wojownikiem, ale poża~' tym leniuchem. Praca mu nie smakuje. - To, co dla mnie robią, nie męczy ich~wcale i nie j~at~ właściwie pracą, a niechęć ich' ma innych powód. - Tak? Jaki? - Pamiętają widocznie proroctwo czarownika, w kta ř re wierzą barc~lziej niż w wasze, kocliany Samie. ~ - Być rnoże, ale to byłoby głupie:z ich strony. Y ` Ponadto zaś praca moja jest niewątpliwie dla rnc 4,:,;.. czymś gorszącym. Te okolice nalożą do nich, a ja odmie~ rzam je dla innych ludzi, dla ich nieprzyjaciół: O tym mu sicie także pamiętać, mój Samie.~ - - Ależ tak chcą ich wodzowie! - Zapewne. Z tego jednak nie wynika, żeby oni mi~' się czuć żadowbleni: W duchu są temu przeciwni. A gd'4j się im przypatruję, kiedy siedzą z sobą i rozrnawialą pc~ cichu, widzę po ich minach, że mówią o mnie, i to zdaj~~ się nic takiego, co by mnie mogło cieszyć. ř - Ja się też tego doxnyślałem, ale powinno nam być t '~~" obojętne: Myślami śwymi i słowami nic narn nie zaszko^~ dzą. My mamy do czynienia z Inczu-ęzuną, Winnetou f Nsżo-czi, a na tych troje nie możemy się chyba uskarżać: ;~; Pod tym względem miał Sam słuszność, bo Winnetoii;': i jego ojciee dopomagali mi we wszystkim z iśeie braterską.~ uprzejmością, a Indianka wyczytywała mi z oczu każde ży-:~ czenie, odgadywała każdą moją myśl. Robiła zawsze to, co=;~ chciałem, nawet gdy swej woli nie wyrażałexn słowami, a`'ś.. odnosiło się to nawet do spraw tak drobnych; których nikt'~ inny by nie zauważył. Czułem dla niej z każdą chwilą coraż;~. większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną =; słuchaczką, a niebawem z zadowoleniem i ku mej vvielkiej-:;. radości zauważyłem, że umyślnie czy też mimo woli stałem ` się jej nauczyGielem, od którego się z zapałem uc~zyła. Ilć- 370 ~ roć cośz,~nówiłem~ żawisała po prostu wzrokiem na moich ~rgach~i naśladowała zazwyczaj moje czyny, choćby się to awet sprzeciwiało zwyćzajom jej rasy. Zc~awało się, że jest ~taj jędynie dla mnie. Trosżczyła się o moje wygody i zdro- rie bardziej niż ja sam, gdyż t~ie róściłem sobie prawa do te- o; by miało mi się dziać lepiej niż innym. Pod koniec czwartego dnia skończyłem pomiary, zapa- owałem przyrządy miernicze w koce i rankiem piątego w *. :iiia wyruszyliśmy w ,dalszą drogę. Obaj wodzowie zgo- fzili się na tę samą marszrutę, którą Sam przywiódł mnie , .`te strony. r Jadąc tak prżez dwą dni, znaleźliśmy się w płaskiej, . ~ókrytej trawą i z rzadka poprzerywanej zarnślami okoli- , ;~, w której mieliśmy przed sobą dość przestronny widok ;~i na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. ' "~igdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludżi ' ~ę spotka; więc zawsze lepiej, jeśli się z daleka zauważy, ~;ktoś się zbliża. W pewnej~chwiii uŻrzeliśmy jadących ku ' ' m czterech białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas rów- z i zatrzyx~ali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy ~;lsc nam z drogi: Spotkanie trzydziestu czerwonoskóryeh > ~ dla czterech białych rzecz dość ~ńiemiła, zwłaszcza jeśli ~e wiedzą, do jakiego plemienia Indiańie należą. Wnet . ~nak zobaczyli, że wśród Indian znajdują się biali, i to ~unęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili ko- ~e dalel w tym samym kierunku. ~brani byli jak kowbo- ~ i uzbrojeni w strzelby, noże i ~ewolwery. Na jakieś ,. ~wadżieścia kroków przed nami wstrzymali konie, ujęli ' ' zelby wedle zwyczaju panującego na Dzikim Zacho- ~zie, a jeden z nich powiedział: ,' `- Dzień dobry, panowie! Czy należy trzymać palec na i~ynglu, czy też nie? ' - Dzień dobry! - odrzekł Sam. - Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć! Czy wolno za- ~ytać, skąd idżiecie? Znad naszej starej . Missisipi. , - A dokąd się udajecie? ' 371 - W' górę, do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kali-'=.'~ fornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że "v~` lepiej płacą niż tu, gdzie dotąd byliśmy. , Może macie słuszność, sir, ale przed wami jeszczę ~ daleka droga, zanim obejmiecie to piękne stanowisko. Ccr:v;; do nas, właśnie stamtąd wracamy i wybieramy się do St. =~ Louis. Czy droga wolna? - Tak. Nie słyszeliśmy ~p~zynajmniej nic złego. Al~~~~~ i w innym wypadku nie byłoby powodu do obaw, 'bo je-:~ steście w dość wielkiej liczbie, chyba że czerwoni dżentel=~' meni odprowadzają was tylko niedaleko: - Dalej jadą tylko dwaj z tą dziewczyną, która jes~p . córką starszego z nich. Są to Inezu-ezuna i Winnetou~:;l: wodzowie Apaczów. ' - Co mówicie, -sir! Czerwona l~dy udaje się do St~ Louis? Czy można wiedziee; jak się naz~wacie? - Czemuż by nie? To uczeiwe nazwiska i nie potrzebaF ich wca.le ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśliy. się nię mylę, To jest Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, juńaka; który przebija;; nożem szarego niedżwiedzia, a najsilniejszegó człowiek~`~~ obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wy-;;;;~~, mienić nam swoje nazwiska? Chętnie. . Słyszeliśmy już o Samie Hawkensie; ale.-= o tamtych dżentelmenach nie. Ja nazywam się Santer i .'~ nie jestem takim słyimym westmanem jak wy, lecz pro-':' stym; biednym kowbojem. = Podał także nazwiska swoich towarzyszy, których nie v zaparniętałem, źapytał je~zeze o to i owo i odjechali. G~y ', się oddali~i, Winnetou spytał Sama: ' Dlaczego mój brat udzielił tym ludziom tak dokład- nych informacji? Czyż niałem im tego odmówić Tak. - Cóż w tym złego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo. Tak przynajmniej postępuje , zawsze Sam Hawkens. 372 - Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uj~rzejmi, gdyż było nas osiem razy tylu; co ich. Przykro ~:mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy: - Czemu? Czy sądzisz, że to ńam zaszkodzi? - Tak. ~ - W jaki sposób? - W różnoraki. Nie podobały mi się te . blade twarze. ` `..:Ten, który z tobą rozmawiał;'iniał niedobre oczy. - Tego nie zauważyłem. Ale to nic, choćby nawet tak ~było. Już ich nie ma; oni jadą w jedną stronę, a .my w drugą. Ani im przez myśl nie przejdzie wracać i na- ~;,~przykrzać się nam. - Mimo to chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi ~r bracia jadą pomału ~dalej, a ja z Old Shatterhandem za- ~wrócę za tymi bladymi twarzami, aby się przekonać, czy ~. `istotnie pojadą, gdzie zamierzali, czy też tylko udają. Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawróciliśmy wraz ~ ~ Wmnetou dotychczasowym naszym śladem' za cztexerna ~..::obcymi. Muszę przyznać, że i mnie nie podobał się ten , Santer; a i jego trzej .towarzysze też nie wzbudzali zbyt- i~'r:niego zaufania. Nie umiałem sobie tylko wytłumaczyć, co ~:::chcieliby lub mogli nam złego zrobić. Gdyby to byli na- ; ;-wet w ludzie, którzy nre odróżniają cudzeż własności od h:~wajej; .ćóż - zapytywalem siebie darsmnie - skłoniłoby ich do przypuszczenia; .że u nas można eoś zrabować? ' :ř ~; gdyby~ nąwet tak rnyśleli, to wydawało mi= się niepraw- `:: dopoc~obne, żeby si~ odważyli uderzyć we cztsrech na <<'ttzydziestu siedmiu dobrze uzbrojonych ludzi~ Gdy o co "~ spytałem Winnetou, odrzekł: ~ Jeźeli to złodzieje,l . to nie wystąpią przeciwko nam ř otwateie. Pójdą za n~mi ukradkiem, aby skorzystać _ ~ chwili, kiedy ten, którego sobie upatrzą, adłączy się od reszty towarzystwa. - A kogóż by mogli sobie upatrzyć? Wszak nas wcale nie znają. v - Tego, u którego spodziewąią się złota. - Złota? Skąd mogą wiedzieć, czy w ogóle mamy zło- ł 373 ` to, , a po drugie, który z nas je posiada? Musieliby bye'`' wszechwiedząc_ y. - O, nie. Wystarczy się zastanowić tylko nad tymś;r aby nabrać. pewności. Sam Hawkens był-. nieostrożn~,:.; i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St~; , Louis. Więcej im nie potrzeba. Aćh, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma n~~: myśli. Indianie dążący na Wschód potrzebują pieniędzj~l'` a=nie mając monet, wiozą z sobą złoto. A gdy-są w d :; datku wodzami, znają na pewno złotodajne miejsca, maj . więc prawdopodobnie dużo złota: ; Mój brat Old Shatterhand odgadł. Gdyby ci bia , mieli zamiar dokonać kradzieży al~bo rabunku, zwrócilib - uwagę przede wszystkim na ńas obu, jako na wodzovv Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas. - Nie znaleźliby? A przecież chcieliście zaopatrzyc st ,, w złoto: . - Zrobimy to dopiero jutro. Po cóż mamy je nos ~ z sobą, gdy go nie potrzebujemy? Nie mieiiśmy dotąd xtii~` do płacenia. Nastąpi to ~łopiero wówczas,~ gdy zajedziem '`' ; do miast położonych na nasz~j drodze. Dlatego już jutr ``T prawdopodobnie nabierzemy złota. - Więc takie złotodajne miejsce leży obok naszej dro~~ f gi, - Tak. Jest to góra zwana Nugget~tsil. Tylkd my ~ą tak nazywam,; bo inni, którzy nie wiedzą, że tam się:.. znajduje złotó; . nazywają ją inaczej: Zbliżymy się do niej dziś wieczorem i weźmiemy!złota, ile nam potrzeba. ^ ,. Przyznaję, że się zdziwiłem, a nawet opanowała mnie pewna zazdrość! ei ludzie wiedzieli, gdzie leżą masy tego '.':: cennego metalu, i zamiast go używać, wiedli życie nie '.:. znające prawie zdobyczy cywilizaćji. Nie nosili sakiewek ~ ani pularesów; ponieważ wszędzię, gdzie przyszli, znajdo-'~' :'rE wali ukryte skarby - wystarczyło sięgnąć ręką, aby na pełnić nimi kieszenie. Jacyż inni ludzie mając złoto żyliby tak skromnie jak oni? Musieliśrny zastosować wszelkie środki ostrożności, . ; ,.... 374 ' gdyż ch~,dziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy , `:' się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia ~ gruntu, z kaźdego krzaka, by się ukryć. W dobry kwad- ; rans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo ~.. swoją drogą: Widocznie śpieszyli naprzód, nie myśląc ; : o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za ;'::. nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy ~ łt; powiedział: - Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spo- kojni: ,. Nie przeczuwał tak samo jak ja, jak bardzo się mylił. : ~ Tarnci knuli już spisek, ale .byli chytrzy. Spodziewa~i się, ~,:.,~ przez pewien czas będziemy ich śledzić, więc udawali, ze im- bardzo pilno. Pótem jednak zmienili kierunek i ru- ~:~ szyli za nami. ~ k Zawróciliśmy konie i pędząc cwałem, wnet doścignęliś- . `;: my towarzyszy. Wieczorem starięliśmy nad wodą. Przy- ~ wykli do ciągłych ostrożności, wodzowie zbadali najpierw starannie okolice, zanim ' wydali rozkaz rozłożenia się ~' obozem. Wodą tą było źródło, które wytryskało z ziemi ~#.~czystym i silnym strtimieniem. Było tu dosyć trawy dla' ~ koni, a ponieważ ~ miejsce otaczały drzewa i zarośla, mog- ~~: łiśmy przeto rozniecić jasne ogniska bez obawy, żeby je z h;,daleka ujrzano. Gdy jeszcze Inczu-czuna postawił dwie warty, zdawało się, że uczyniono wszystko, co nakazywa- y' W ła troska ó be~iecze~ństwo. r,: .. Apacze rozłożyli się jak,zwykle w pewnym oddaleniu, ;aby zjeść przy ogniskach ' swoje porcje suszonego mięsa. , ~. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skrajuf zarośli, które wybraliśmy'dlatego, że' chroniły przed wiejącym fu wieczorami zimnym wiatręm. Po więczerzy jak zwykle rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna oznajmił, że nazajutrz wyruszymy póź- niej, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód , zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubo- - lewałem: - To powinno pozostać tajemnicą, ale powiem ją bia- 375 łym braciom, jeśli mi prżyrzekną, że nie będą ~się star~lt z niej skorzystać. Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej: ' Pótrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećm~'h' po nuggety i powr_ócę dopiero w południe. Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens~ zapytał z nie mniejszym zdumieniem: = Więc tu niedaleko jest złoto? - Tak - odrzekł Inezu=czuna. - Nikt się tego m~ , domyśla, nawet moi wójownicy. Ja sam dówiedziałem st ' o tym ód mego~ ojca, a on od swego. Takie tajemni 'ř'i , dziedziczy się tylko z ojca na syna i należą one do swx ;,.: . tości. Nie powierza się ich riawet~najlepszemu przyjacieło wi. Powiedziałem watn o tym teraz, ale nie wskazałby " owegó miejsca, a tego, któ by się odważył pójść za nam'' by je żn~leźć; zast~zeliłńym. - Czy~ nas zabiłbyś także? - ~Óczywiście! Powziąłem do was zaufanie, ale gdybyś:;; ; cie go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak . że nie opuścicie obozu prżed naszym powrotem. Po tym krótkim ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na itt~ na tory, a przerwał ją dopiero po pewnym czasie S , Hawkens. ~nczu-czuna, Winnetou, Nszo-czi i ja; siedziehs: ' my odwróceni ple~ami do zarośli, a Sam, Dick i Will ~żaj~;; mowali drugą stronę ogniska, mieli zatem zarośla przeę#:f' y; oczyma. Wtem Hawkens krzyknął, porwał strzelbę, złozył się,, wypałił w zarośla i zaalarmował tym oczywiście cały obóz. Indianie doskoczyli do nas, my zaś zerwaliśmy się;':;;;. pytając Sama, dlaczego strzelił. - Zobaczyłem dwoje oczu wyzierających póza In- czu-czuną z zarośli - oświadczył. Czerwonoskórzy chwycili natychmiast głownie z ogni- ska i rzucili się w krzaki, ale szukali na próżno. Wobec . tego wszyscy uspokoili się i usiedli z powrotem. - Sam Hawkens z pewnością się pomylił! - rzekł In- czu-czuna. - Takie migotliwe światło bardzo łatwo wy- wołuje zhxdzenie. 376 - Bardzo bym się dziwił, gdyż zdaje mi się, że zupeł- sa;:; nie wy~źnie widziałem parę oczu. - Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich dalną, 'jaśniejszą stronę i wydało mu się, że to oczy. - To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście, hi! .'si ę , hi! hi! ' Zaśmiał się zwykłym swoim spósobem. Winnetou jed- k' nak nie zapatrywał się nay tę sprawę od żartobliwej stro- ny, lecz rzekł poważnie: - Mój brat popełnił w każdym razie błąd, którego się na przyszłość powińien wystrzegać. - Ja? Bł d? Jąkim s osobem? p t5 - ~Nie należało strzelać. A - Nie? A to dopieror Gdy szpieg siedzi w zaroślach, = rizam prawo~ posłać mu kulę, jeśłi się nie mylę. : - - Czy móżńa. wiedzieć z góry, że zwiadowca przycho-, dzi ze złymf zamiarami? Może skrada się po to, żeby zo- baczyć, kim jesteśmy_, może wyszedłby potem z zarośti, aby~ nas powitać. - To prawda zaiste -lprzyznał Sam. ' A - Ten strzał jest dla nas ńiebezpieczny - mówił Win- p V ! ~;,.,. netou dałej. Ałbó Sam się poinylił i nie widział oczu, a w takim razie huk był zbyteczny i może sprowadzić nie- przyjaciół,~jeśli znajdują się w pobliż,u, alho był tam ktoś 1~, istotnie, a w tym wypadku również lepiej było nie strze- lać; gdyż było do przewidzenia, że kula nie trafi. - Oho~ Sam Hawkens jest pewny swej kuli! Chciałbym zóbac~yć tego, kto bymi udowodnił, że spudłowałem! ` - Ja tąkże nmiem , strzelać, a chybiłbym prawdopo- dobńie. Szpieg spostrzegl niewątpliwie,. że w ~iego mierzą, i usunął się sprzed wylotu lufy. Kula nie trafiła, a . ów ~ człowiek żniknął w ciemnóściach. "- Tak, tak, .lecz co uczyniłby mój czerwony~ brat na moim miejscu? , - Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd po cichu, aby szpiega zajść . z tyłu. . 377 Dać strzał ze strzelby trzymanej na kolanie~- tak zwa- ny strzał z kolana - jest nadzwycżaj trudno. Nie udaje , , on się wielu westmanom, cho~iaż są dobrymi strzelcami. Nie wiedziałem nic o tego rodzaju strźelaniu, ale gdy mi Winnetou zwrócił uwagę, zacząłem się ćwiczyć ostatnio ' ł w tej umiejętności. ^ Przypuśćmy, że siedzę - sam czy z towarzyszami - fs przy obozowym ognisku, a przy mnie po prawej strome leży strzelba. Wtei~ dostrzegam dwoje oczu patrzących - na mnie z uk cia; Nie mo do rzeć twarz obserwatora ry gę J y , gdy,ż tkwi w ciemności, ale widać jego oczy, jeżeli nie ~est a dość ostrożny, żeby je zakryć rzęsami. Oczy mają mato wy; fosforyzujący połysk; występujący tyrn wyraźniej, im y ę ~~ ~ leży ~ednak s ~bardzie czło 1ek w t ża wzrok: Nie ~ ą dźić;: że łatwo jest zobaczyć dwoje otwartych oczu wsrod milionów liści krzaka: Nauezyć się tego nie rnożna, zalezy to tylko od wrodzonej bystrości wzroku: vSkoro jestem pewien; że mam przed sobą szpiega, 'mu- szę go dla własnego ocalenia uczynić nieszkodliwym., Mu- szę wfęc go zabić, i to kulą wymierzoną międży oczy; któ- re są jedynym widocznym ćelem. Jeśli jednak złożę się dó strzahz zwyczajnym sposobem, to znaczy przycisnę kolbę " do policzka, wróg zauważy to i natychmiast zniknie. ;: Trzęba go więc tak wziąć ńa cel, żeby tego nie dostrzegł. : Można to zrobić za pomocą strzahz z kolana. Zginam - prawą nogę w ten spósób,' że kolano się unosi, a udo tworzy linię, której przedhxżenie dosięga owych oczu. Po- tem , biorę do ręki strzelbę, na pozór bezmyślnie; jakby , ~ :. dla zabawy, i bez żadnego zamiaru kładę lufę na udzie tak, by stanowiła jegó przedłużenie, i wypalam. Taki strzał jest~ bardzo trudny, tym bard~iej że można się przy nim posłużyć tylko prawą ręką, gdyby bowiem zajęte by- ły obie ręce, cała operacja pozbawiona byłaby pozoru niewinności. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści mieniącyCh się w migotliwym świetle ogniska lub porusźanych wiatrem: Mistrzem w strzelaniu z koIana był Winnetou. Mnie s ,. 378 to nie :udawało przeważnie dlatego, że moją ciężką 'ruszni- `cą trudno było zręcznie kierować. Ale nieustanny~xri ćwi- ćzeniem doszedłem ostatecznie do upragnionych wyni- ków. Pódczas gdy innych zadowoliły i uspokoiły bezskutecz-- ne poszukiwania, Winnetou po pewnym czasie wstał i od- dalił się, aby raz jeszcze zbadać zarośla. Trwałó to około godziny. Gdy wrócił, rzekł: - Nie ma nikogo. Sam Hawkens musiał się pomylić. Mimo to podwóił straże i kazał im obchodzić obóz. Potem położyliśmy się spać. Spałęm niespokojnie' i budziłem się często; dręczyły ~.: mnie niemiłe sny, w których, główną rolę odgrywali San- . ~:r ter i jego towarzysze. ř Po śniadaniu, które składało się z mięsa i polewki mącznej, wyruszył Incźu-czuna z synem i córką w drogę. ~= ~: Zanim odeszli, prośiłem, żeby mi pozwolili odprowadzić ': . się kawałek. By ich przekonać, że nie chodzi mi o znale- ; - zienie drogi do pokładów złota, powiedziałem oXwarcie , ~ ze riie mogę się pozbyć rnyśli o Santerze. - Niechaj mój brat nie troszczy się o nas - odrzekł ~.,...,. Wińnetou. - Ąby go uspokoić, posźukam raz jeszcze śla- dów Sante.ra. Wiemy, że nie pożądasz złota, ale gdybyś ~~ poszedł z nami, choćby wiedaleko, domyśliłbyś się, w któ- ~' `ř. rym to jest miejscu, a potem ogarnęłaby cię żądza śmier- ~: : cionośnego pyłu, która nie opuszcza bladych twarzy, do- ^ póki nię zginą na eiele i ,duszy. Prosimy cię zatem; żebyś nie szedł z nami, nie z- nieufności, lecz~z miłości i .przezor- ności. . Tym inusiałem się żadowolić. Wińnetou zbadał jeszCze ą'' . raz okolieę, ale nie znalazł żadnych śladów, po czym ode- szli wszyscy troje. Szli piechotą, z czego wywnioskowa= łem, że to iniejsce było niedaleko. Położyłem się na trawie, zapaliłem fajkę i wdałem się w rozmowę z'Samem, . Dickiem i `Willem, po to tylko; aby się pozbyć bezpodstawnych obaw. Ale niepokój dręczył mnie dalej, więc podniosłem się wkrótce, zarzuciłem, strzelbę na k ' 379 ramię i poszedłem na prerię w nadziei, że może spotkam jakąś zwierzynę i to przerwie tok moich myśli. Inczu-czuna poszedł na południe, więc udałem się na ~ północ, żeby się... nie bł~kać w pobliżu zakazanegó mie~ sca: Po upłyvie kwadransa natknąłem się na trop trojga lu ~ F dzi, którzy mieli na nogach mokasyny; jak to wyraźme " ~t mówiły ślady. Z tej okoliczności, jak też z tego; że ślady Y pochodziły od nóg dużych, średnich i małych, wywnio skowałem, że musieli to być Inczu-czuna, Winnetou r e ~i Nszo-eżi, którzy zrazu puścili się na pohzdnie; a potem ~ , zawrócili na północ, aby 'nas wywieść w pole i utrźymac vn przekonaniu, że pokłady,złota znajdują się na połud niu. Czy wypadało mi iść dalej? Nie: Mogli mi~ie zobaczyc albo natraiić na rnój ślad i pomyśleliby, że szedłem za ni ,p . , , mi potajemnie. Ponieważ nie eh'ciałem jeszcze wracać do obozu, ru~zyłem ku wsćhodowi. a Wkrótce żnów musiałern się zatrzymać; gdyż zauważy- ' .:::~ łem na trawie nowe ślady, których badanie wykazało, że zostawili je czterej mgżezyźrłi, w butach z ostrogami. W tej samej chwili przyszedł mi na myśl Santer. Ślady .prowadziły w tę stronę, w której` musieli się znaj- dować obaj wodzowie; a wychodziły z niedalekich zarośli y ,, ż których sterczało kilka; pokrytych jesżcze liśćmi; szkar- łatnyćh dębów. -Tam więc skiero vałem najpieiw swoje kToki: \ . A''Y ' Gdy wdarłem się między zaróśla, ajrzałem stojące tam eztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po śladach na żiemi można było ś'::': pozriać, że ezterej opryszkowie spędzili tu noc: A zatem wrócili! Po co? Chyba tylko ze względu na nas. Nosxli się zapewne z zamiarami, które podejrzewał Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i rzeczy- wiście zobaczył oczy, ale spłoszył śzpiega, żanim żdołał do niego strzelić. Teraz było pewne, że nas podsłuchano. Santer śledził nas widocznie, aby tego, któregc~ sobie upa- . . .p ~ 380 ` trzył, pochwycić na osobności. Ale to miejsce znajdowało ' , się tak'~dałeko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd ob- ' A , serwować? , Przyjrzałem się drzewom. Były wysokie; lecz niezbyt grube, łatwo więc było się na nie wdrapać. Na korze jed- nego z nich widniały wyraźnie drąśnięcia, . które mogły > pochodzić tylko od ostróg. Wleźli więc na drzewo, a stamtąd widzieli, jeśli nie sam obóz, to każdego, kto go ' opuścił. O ,iiieba! Co za myśl przyszła mi teraz -dó głowy~ `O czym mówiliśmy wczoraj, zanim Sam ~spost;zegł owe ': oczy? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i jego dzieci po ~;- żłoto! Podsłuchujący to słyszał, a wlazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje; na któryeh ezekał. I wkrótce potem udał się za nimi z trzema towa- ~ rzyszami. Winnetou,,:l~lszo-czi i ich ojciec byli .więc w nie- ~;.: . bezpieczeństwie! Musiałem oczywiście natychmiast, jak ~ anajprędżej ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie. na- ? . . wet pozwolić na to, by powró~ić do obozu i dać znać o tym; co się święci. Odwiązałem co prędzej .jednego ko- ~.;...nia; wyprowadziłem go z zarośli, wskoczyłem i popędzi- I` s ~~::łem trópem łotrów. Trop ten niebawem złączył się ze śla- , ~:.....dami wodzów. . Starałem się przy tym domyślić z tyćh nielicznych E;.:;'.:.:wskazówek, jakie miałem, gdzie należy sżukać pokładów ~"",..złota na wypadek, gdybym zgubił trop. Winnetou mówił o górze; zwanej Nugget-tsil: "Nuggety" są to ziarnka zło- ta rozmaitej wielkości, a "tsil" znaczy w języku Apaczów ~ ,;góra". Nugget-tsil znacżyło "Góra Nuggetów".. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Rozejrzałem się po okolicy.. Na połnocy, . właśnie w kierunku, który obrałem na po- ' . goń, wznosiło się kilka dużyeh wżgórz porośłych lasem;; a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów. Stara szkapa, na. której.jechałern, była dla mnie zbyt powolna, ale ostro popędzana wytężała wszystkie siły. Wkrótce minąłem równinę i znalażłem się u stóp wsoo- mnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędży dwiema gó- r.ami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponie- 38ł waż w tym miejscu wody górskie naniosły masę złomóW kamiennych. Nie zsiadłem mimo to z konia, gdyż ci, któ- rych szukałem, usieli przecież pójść dalej doliną w górę. v Później jednak otworzyła się przede mną po prawej N c ::; stromę boczna dolina, żasypana także kamieniami. Tu ze- skoczyłem 'z konia i zbadałem osypisko, by się przekonać, czy wędrowcy skręcili na prawo, czy też poszli dalej pro- sto. Z niemałą trudnością odszukałem ślady, które wiodły . w prawo do parowu. Dosiadłem ponownie k~nia i poje- ehałem tędy dalej. Wkrótce jednak droga znowu się roz- widliła i musiałem zsiąść. Obawiałem się, żE te zmiany ' dróg będą się potem powtarzały, wobec czego' koń mógł ' mi tylko przeszkadźać, przywiązałem go więc do drźewa s,..,.r . . . - i pośpieszyłem dalej piechotą. Bisgłęm wąskim; skalistym żlebem, ~-którym nie było ~. teraz wody: Trwaga~ nagliła mnie do jak największego pośpiechu, niebawem więć zabrakło mi tchu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałeńi się źatrzymać, aby odsap- . nąć, a pote~n ruszyłern w dół, dopóki ślady nie skręciły . do.lasu.'Pędziłem pomimo gęstwiny drzew. Potęrn drzewa śię,przerzedziły i zrobiło się przede mną tak przejrzyście, ' że wydało ~cni się, iż mam przed sobą, wolną przestrzeń. ~ ~ Nie dotarłęm tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk kil- , ku strzałów. W parę chwil potem zabrzmiał przeszywają- cy krzyk = był to xprz~dśmiertny krzyk Apaczów. Teraz już nie biegłem, lecz rzuc,ałem się vprost w dłu- gch skokach jak drapieżne zwierzę wpadające na zdo- bycz: ~ Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu!, A więc żył jesżcze! Po kilku skokach dostałem się na polanę. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że stanąłem jak wryty. , .Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, nie W adomo, czy jeszcze żywi, czy już martwi. Nie opodal, za niewielkim odłamem skały, czaił się Winnetou zajęty ponownym nabijaniem strżelby, na lewo ode mnie stało dwu drabów ukrytych za drzewem ze strzelbami gotowy- ~ 382 :..~~aw::::. ~ mi do strzału, gdyby tylko Winnetou odważył się wyjść zza osłony. Na prawo od nich trzeci czołgał się ostrożnie pod drzewami, chcąc zajść młodego wodza z tyłu. Czwar- '- ty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową. , . a ; Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od te- go, kt^~y -się skradał: Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę ~ i. strzeiitem' do obydwu, . po czym nie nabiwszy ponownie, ~ rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten, usłyszawszy moje 'strzały, odwrócił się czym prędzej i wymierzył do mnie. ''': Skoczyłem w bok, wskutek czego kula mnie nie dosięgła. Dał wówczas za wygraną i pomknął w las: Pobiegłem za a ~im, gdyż był to Santer, którego ~ chciałem konieeznie ;r. pochwyoić. Byliśmy jednak tak daleko -od siebie, że ~ wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ::. ale w -lesie zniknął mi z oczu. Zmuszóny kierować się jego ,sladami, nie mogłem biec za nim tak szybko, jak tego ; pragnąłem, zawróciłem więc niebawe~n; zwłaszcza że Win- ř4 netou mógł mnie potrzebować. ;r ~ Ujrzałem go też, jak' klęczał nad ojcem i siostrą, szuka- ;; ~ąc w nich trwożłiwie znaków życia. Na mój widok wstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oęzach, którego nigdy nie z~pomnę, przebijał w nieh szaiony ból i wściekłóść. Mój brat Old Shatterhand . widzi, co się stało. Nszo-czi, najpiękniejsza i najlepsza z dziewic _Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy. Jest w niej je- szcze iskra życia, lecz oczu nie ótworzy już nigdy. Nie byiem zdolny wymówić słowa, nie mogłem nic po- wiedzieć ani o nic zapytać! Na cóż by się to zresztą zda- . ło? Widziałem przecież, co zaśzło! Leżeli obok siebie w kałuży krwi - Inczu-czuna z przestrzeloną głową i Pię- ~'~-. kny Dzień ze zranióną ~miertelrrie piersią. On zginął od razu, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a brąz jej pięknej twarzy bladł coraz bardziej. Pełne policzki za- ~ częły się zapadać, a wyraz śmierci pzzyoblekł drogie mi Wtem poruszyła się lekko: Zwróciła głowę ku ojcu i otworzyła powoli oczy. Zobaczyła Inczu-czunę w krw: 383 i przestraszyła się bardzo, chociaż wyraz- tego przestrachu` '':~' nie wystąpił już tak żywo wobec wielkiego osłabienia. ;-:;;` Zdawało się, że się namyśla, wreszcie odzyskała przyto- mność i sięgnęła ręką do serca. Poczuła cieknącą stamtąd ,r ciepłą krew i westchnęła głęboko, charcząc. Nszo-ćzi, moja dobra, jedyna siostro! - skarżył się Winnetou głósem, którego słowami niepodobna opisać. , Na` to podniosła na niego ocży: ~ Winnetou.:. mój... bracie - szepnęła. - Pomscy....::, pomścij:.. mnie! - Następnie wzrok jej spocżął na mme i weselszy; cho~-:.;. zamierający uśmiech zakwitł na jej wybladłych wargach - Old.:~ Shatter:.. hand! - we~tchnęła: '- Jestes tu.... Teraz.:. umieram... tak..: . Więcej nie usłyszeliśmy już; gdyż śmierć nie pozwohła jej dokończyć zamykając usta na zawsze: Myślałem; że;~ serce mi pęknie. Musiałem jakoś wyrazić mój ból. Zerwa-`~$ łem się z klęczek i ~Crzyknąłem tak głośno, że aż echo się"';,' odbiło od pobliskich skał. Winnetou wstał powoli, jak gdyby prźywalony olbrży-,: mim ciężarem, a objąwszy mnie obiema. rękami, powie- ~ dział: - Oni już nie żyją! Największy,.'' najszlachetniejszy~ `` z wod'Lów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją to- : ~ bie oddała. Umarła z twym imieniem na ustach. Nie za- . pomnij o tym, nie zapomnij,..kochany bracie.` ~ Nigdy;. nigdy nie zapomnę! - zawołałem: Potem twarz jego przybrała zupełnie inny wyraz, a głos ': zabrzmiał jak daleki grzmot, kiedy zapytał: - Czy śłyszałeś, co było jej ostatnią prośbą? - Tak. - Źemsta! Mam ją po,ixiścić, a pomszćzę tak, jak nikt '' jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz; kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zro- biliśmy nic złego. Tak było zawsze i tak będzie zawsze, . dópóki nie pozbawią życia ostatniego z czerwonych mę- żów. Choćby zginął nawet własną śmiercią, to i tak bę- ~`ł ' ~ 386 ~ . ełe ofarą zbrodni popełnionej przez białych na mojej ra- e. Chci~liśmy udać się do miast tych przeklętych bla- ych twarży. Nszo-czi pragnęła stać się taką`jak biała ;waw, ponieważ ~ochała cię i sądziła; że zdobędzie twe ;rce, jeśli sobie przyswoi wiedzę i obyczaje białych. rźypłaciła to jednak życiex~. To wszystko jedno, cży was ~chamy, czy nienawidzimy; gdzie blada twarz nogę po- awi, tam idzie''iw ślad nasza zguba. Pójdzie płacz wielki ~ wszystkich sżczepaćh Apaczów i podniesie się wielkie ycie wściekłości i zemsty wszędzie, gdzie tylko znajdą się :łonkowie naszego rodu. Oczy wszystkicł~ patrzą tera~ ~ Winnetou; aby żobaczyć, jak pomści śmierć ojca siostry. Niech mój brat Oid Shatterhand posłucha; co nbuję tutaj obojgu zabitym! Przysięgam na Wielkiego kucha i wszystki~h moich walecznych przodków, zebra- ych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj, każdego bia- gei, ` którego spotkam, zastrzetę ze strzelby wypadłej z ~artwej ręki ojca albo.:. Stój! - przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż-wie- ~iałem, że przysięgi dotrzyma bezwzględnie, nieubłaga- . ie: - Stój! Niechaj mój brat Winnetou teraz nie przysię- ~ - nie teraz! - Cżemu nie' teraz? - zapytał ńiemal z gniewem. Przysięgać należy źe spokojem w duszy, ' Uff? Dusza moja ~jest spokójna teraz jak grób, do tórego włożę moich zmarłych. Jak ziemia ich nigdy nie Jda, tak samo ja nie cofnę nfc ze slów, które..'. - Nie mów dalej!.:. - źacząłem go prosić znowu. Na to błysnął groźnie oczami i zawołał: ~ ; - Czy Old Shattęrhand chce mi przeszkodzić w speł- - ieniu obowiązków? Czy mam dopuścić do tego, żeby na mie spluwały stare baby,wżebym został wyklęty ze szćze- a za brak odwagi do pomszczenia tego, co się tu dzisiaj Nie myślę tego od ciebie żądać. Ja także domagam się kary dla mordercy. Trzech ona już dosięgła, czwarty umknął, ale nie ujdzie naszychmąk. 387 ^ - To nie ulega wątpliwości! - wybuchnął. - Ale ja nie tylko z nim mam do czynienia. On działał jako syn -tej .:. białej rasy, która przynosi nam zgubę. Ona odpowiada za ~ to, czego go nauczyła, ją więc pociągnę do od~owiedzial- '` ności, ja, Winnetou, teraz pierwszy i najwyższy wódz ; ,. wszystkich plemion Apaczów! Stał przede mną wyprostowany jak człowiek, który mi-., mo młodaści czuje się króleW s voich poddanych! Tak, on 'e był żdolny wykonać to; co zasiierzał. On potraiiłby nie- wątpliwie zgromadzić pod swym dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć olbrzymią rozpaczli wą walkę z białymi, Jej wynik był wprawdź~e niewątpli- .., wy;ř ale przedtem setki tysięcy trupów pokryłyby Dzalo , Ząchód. Teraz, w tej . chwili; rozstrzygało się, czy toma hawk śmierci miał zacząć szaleć vs! ten sposób, Czy nię. Wziąłem żrozpaczonego za rękę i rzekłem: - Zrobisz, co zechcesz, przedtem jednak wysłuchal mojej prośby, która będzie może ostatnia: potem mgdy';ř ,. j~ nie usłyszysz głosu twego białego przyjaciela ~i brata. ': Tu .leźy Nszo-czi. Sam powiadasz, że mńie kochała i że -; ' umarła z moim imieniem na ustach. Ciebie ona także ko- ;;~ chała; mnie jako przyjaciela, ciebie, jako brata, a ty od- " , wzajemniałeś jej miłość sowicie. Na tę miłość cię zakli- - nam, nie składaj teraz przysięgi, lecz dopiero wówczas, kie- '~`` dy-zamkną się głazy nad najszlachetniejszą córą Apaczów! Winńetou spojrzał na mnie poważpie i zwrócił wzrok :~. na umarłą. Rysy jego twarzy łagodniały z wolna, w koń- cu popatrzył żnowu.na mnie, mówiąc: Brąt mój Old Shatterhand posiada wielką władzę nad sercami wszystkich, ż któryrni obcuje. Nszo-czi. speł- niłaby ~pewnie jego prośbę, więc i ja nie mogę mu odmó- wić. Wtedy dopiero; kiedy oko moje nie będzie już wi- działo tych trupów, , rozstrzygnie się, czy Missisipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwo- nych narodów do morza. Powiedziałem...bIow.gh! ,.. Uścisnąłeir młodemu wodzowi rękę , z w wdzięcznością . i rzekłem: ,~ 388 - M~aj czerwony brat zobaczy, że nie proszę o łaskę i winnego. Niechaj dosięgnie go kara tak ciężka i suro- , jak na to zasługuje. Nie wolno mu zostawić czasu do eczki, pozwolić zbytnio się od nas oddalić~. Niechaj' nnetou powie, co poczniemy! - Nogi moje są spętane - oświadczył znów posępnie. Zwyczaje mego warodu nakazują mi pozostać::przy ~arłych, jako najbliższych krewn~ch, aż do ich pogrze- . Potem dopiero będzię mi wolno wstąpić na drogę ze- A kiedy odbędzie się pogrzeb? - Nad tym naradzę się z wojownikami! Albo pochó- ~vamy ich tutaj na miejscu; gdzie ztnarli, albo źabierzemy i~h do puebla, gdzie ,mieszkali wśród swoich. Jeśli jednak ~iawet tutaj będzie miejsce ich spoczynku, up~łynie kilka ~ni, zanim spełnitny wszystkie czyńnośei związane z po- ~i`żebem tak' wielkiego wodza. ř ~~ - W takim rażie mórderca umknie na pewno! ~v' - Nie. Chociaż Winrtetou nie może go ścigać, doko- ~ją tego- inni. Niechaj brat mój opowie mi krótko, jak ~ię to stało, że tutaj przyszedł. =' 'ł"eraz~ kiedy . ehodziło o sprawy czysto rzeczowe, był~ ~okojny jak zwykle: Opowiedziałem mu to; czego żądał. ~dczas. tej rozmowy doleciało nas ciężkie westchnienie z ' jsea,. gdzie leżełi zastrzeleni przeze mr~ie rabusie: Wi- i~acznie któryś jeszcze żył. Pobiegliśmy tam szybko: Jed- ~t~mu z nich kuIa przeszła przez samo serce, drugi, trafió- ~ podobnie jak Nszo-ezi; żył jeszcze i właśnie przyszedł ł do siebie. Wytrzeszezył na nas bezmyślnie oczy i za- ~~ "' czał jakieś niezrozu~niałe słowa. Pochyliłem się nad ~n' i zawołałem: Czy wiecie, kto jest teraz przy was? . . .''y`Starał się widocznie przypomnieć sobie wszystko. Oczy ~`ozjaśniły mu się rzeczywiście i usłyszałem ciche py- . ~ , Gdzie... jest... Santer? Umknął -j odrzekłem. 389 - Do... dokąd? Tego nie wiem, ale spodziewam się, że dostanę od' was jakąś wskazówkę. Wasi towarzysze nie żyją, a v~~ także za kilka s~ekund . przeniesiecie sig na tamten świat~t.ai Stojąc u progu śmierci, zachowacie się chya szlachetni~j ' niż przedtern. Skąd pochodzi Santer? ś Tego... nię... wiem. ~ - Czy istofnie nazywa się Santer? ~ - Ma wiele... wiele... nazwisk. _ - Kim jest właściwie ~ . Także... także... nie wi~em: . Czy macie tu blisko znajomych; oże w który '' z portów. - Nie:.. nie:.: . Dokąd jechaliście? ~ii..: nigdzie. Tam, .gdzie pieniądze~.. zdobycz ~, - A więc byliście rabusiami z zawodu! To straszn ' Skąd przyszło wam na myśl napaść na Apaczów? i;t... . - Nug:.. nuggety. ~ - Przecież nie mogliście riic wiedzieć o nuggetach. Chcieliśmy udać się... do... do... Zamilkł: Było mu nadzwycza.j trudno odpvwiadać, le ~ odgadłe~n, co chciał powiedzieć; i spytałem: - Słyszeliście, że ci Apac~e mają zamiar pójść n`' ' W_schód,. i przypuszczaliście, że mają złoto? Skinął. głową. Postanowiliście więc napaść na nich. Poniewa~^ zaś domyślaliście się, że będziemy ostrożni, przeto poje==s~ ćhaliście dobry kawał naprzód, a zawróciliście dopieroy:;: wówczas, kiedyście sądzili, żeśmy się już' przestali oba-,::~ wiać. Skinąl znór~ głową. - Potem pojechaliście za nami. Czy podsłuchaliście v.`::. nas wieczorem? - Tak... Santer. - A~więc to_ był sam Santer! Czy powiedżiał wam, co ~ usłyszał r90 - Apacze... Nugget-tsil... zabrać nuggety... rano... ~ - Tal~c jak się domyślałem. Potem ukryliście się w za- oślach i śledziliście nas z drzew, aby się dowiedźieć, ;dzie Apacze zbierają nuggety? ` Zamknął oczy i nie odpowiedział. - A może y postanowiliście napaść na nich^ podczas ~owrotu, aby... Wtem przerwał mi Winnetou: ~ - Niech mój brat dalej nie pyta; ta` blada twarz nie odezwie się już; bo nie żyje. Te białe psy pragnęły poznać iaszą tajemńicę, ale przyszły za późno. Wracaliśmy już, ~iedy oni, zobaCczywszy nas, ukryli się za drzewami strzelili. Inczu-czuna i Nszo-czi padli, mnie zaś kula nusnęła po rękawie. Wypaliłem do jednego z nieh, ałę w chwili gdy pociągnąłem za cyngiel, skoczył za drzewo, ~skutek cżego chybiłem. Natomiast druga kula powaliła ~rugiego. Potem .ukryłem się za głazami, ale nie zdołał- ~iym ocalić życia; gdyby ńie nadszedł brat mój, Old Shat- ~rhand. Dwaj zagrażali mi z przodu, a trzeci chciał ~odkraść się ód tyhi, gdzie nie miałem osłony, i trafiłby ~inie. Wtem usłyszałem donośny głas ruszńicy Old Shat- ~rhanda, co było znakiem mego ocalenia: Teraz brat mój ~ie wszystko; ńiech się więc zastanowi, jak schwytać San- Ć~ra. . Czy to zadanie mnie przypadnie w ndziale? ;i.!.r - Tak, Old Shatterhandowi, gdyż on na pęwno znaj- ~łzie ślad zbiega. Spodziewam się; ale na mózolnym szukaniuęupłynie ~nżo czasu. - Nie. Śladu szukać nie trzeba, . gdyż poprowadzi on . ~tiewątpliwie do koni, do których musi się on najpierw ~idać. Tam gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pew- , iiością trawa i Old Shatterhand bez trudu pozna, dokąd się zwrócił. A potem? - Potem weźmie mój brat dziesięciu wojowników i ru- szy z nimi, aby go pojmać. Pozostałycb dwudziestu wo- 391 jowników przyśle mnie, żeby~wraz ze mną rozpoczęlł,r pieśni żałobne. Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiod~` zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada. - - Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak,. jak gdyb ja sam t~ył na jego miejscu. Howgh! Uścisnąłem serdecznie podaną mi przez Winnetou rę , pochyliłem się raz jeszcże nad twarżami obojg~a zmarły ', i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się. Zoba łem, jak Winnetou przykrywa ich głowy, i usłysząłem `' ~o ćiche jęki, 'którymi Indianie zwykle rozpoczynają sw'~? je pieśni za umarłych. O,.j~kże mnie to strasznie bolałX Ale musiałem działać, ruszyłem więc czym prędzej, tą ," mą drogą, którą tu przybyłem. Poezątkowo sądziłem, żę spełnią . się przewidywa ~ Winnetou, ale gdy doszedłem do przełęczy, obudziły, '~a we mnie wątpliwości. Santer musiał myśleć przede wszystkim o tym, żeby j,~ najszybciej uciec. fic~yby pobieg~ do swego obozu, op' : ,.,. niłby w ten ~sposób ucieczkę. Mógł się tarn udać tylko `' konia, a gdyby tak zpalazł tego, na którym ja przyjecli ' łem? Wsżak uciekał tą samą drogą; ~którą ja tu_ przyb,". łem, musiał go więc spostrzec. Ta myśl podwoiła szybkość moich kroków. Zbiegł~ z góry, zaniepokojony w najwyższym stopniu,. czy znaj .; . jeszcze końią. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mnie wści ',' kłość opanowała, kiędy go nie zastałem. Zatrzymałem s'.'i~ tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż , pobie " łem; przez parów. Mogłem śobie pozwolić na nieuwa wobec tego, że szukanie śladów na kamiennym osypisk '" zabrałoby zbyt wiele ezasu i do niczego by nie doprowa~; dziło. Znalazłszy się jednak w dolinie przystanąłem, b~ zbadać trop. Nie od razu mi się to udało, gdyż ziemia by=;~ ła tu jeszcze zbyt twarda. Dopiero w odległości dziesięci~~ minut drogi grunt stał się miększy, łatwiej więc możn.~ było znależć odciski kopyt. Ale tu spotkało ninie zupełn_ e rozczarowanie. Szukałem~` 392 ~. i badałć?n, natężałem oczy i umysł, ale nadarernnie. San- tćr tędy nie przejeżdżał. Widocznie opuścił parów nieco pbwyżej, w miejscu bardziej skalistym, gdzie nie obawiał się pozostawienia śladów.' Inaczej być nie mogło. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Czy x~iałem wrócić i szukać tego miejsca? ~ Pochłonęłaby to całe godziny, a na taką stratę czasu niermogłem sobie pozwolić. Lepiej było po- śpiesvyć do naszego obozu po pomoc: Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się zachowywać w biegu, by nie straćić tchu i nie zmęczye się za prędko. Należy mianowicie opie- rać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a w ra- ,. zie znużenia przenosić go n~ drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tyl- ko mieć silne phzca. Zbliżywszy się do celu, zwróciłem się najpierw łCu obo- zowi Santera. Wszystkie trzy konie stały jeszcze w zaroś- lach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem ` za cugle i pojechałem do nasźego obozu: Dawno minęło ~uż połudńie, kiedy żobaćzyłem Sama. - Gdzie się włóczycie, sir? - zawołał. - Spóźniłiście ' się na jedzenie, a ja... - ,zająknął się; prźypatrzył się ko- niom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: - Do stu pio- runów! Poszliście piećhotą, a wraćacie konna!,Zostaliśćie ,::~~. chyba koriiokradem! - Nie. Zdobyłem te zwierzęta. - Gdzie? ;'F', - Nied~leko stąd. - Od kogo?. - Przypatrzćie się `im dobrze! Ja poznałem je natych- ~ mia'st, a wy macie przecież dobre oczy. - Tak jest! Domyśłiłem się od razu, ćzyje, ale nie by- łem pewriy. To konie Santera i jego towarzyszy. Ale jed- ńego brakuje. - Poszukamy go wraz z jego właściciełem. - Ale jakże... 393 - Cicho, kochany Samie! - przerwałem mu. - Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy ~stąd natych- ' miast wyrywać. Stąd? Dlaczego? Zamiast odpowiedzi zawołałem Apaczów i zawiadomi- ~ łem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich sło- wach zapanowało głębokie milczenie; gdyż wieść,' którą przyniosłem, wydała im się zbyt -okropna, wprost nie do :.':::. wiary. ~Przedstawiłem więc dokładniej wypadki i dodałem ,;~ M ria końcu: Lif... A teraz niechaj moi czerwoni bracia przyznają, kto lepiej przepowiedział przyszłość - Sam Hawkens czy ~ wasz czarownik? Inczu-cżuna i Nszo-czi zginęli, poniewaz v oddalili się ode mnie, a Winńetou ja ocaliłem. A wi~c, czy Y moje towarzystwo sprowadza śniierć, czy życie ~ Teraz nie mogli już~ wątpić. Rozległo się wycie, dosły- :,. szalne ria ki[ka mil dokoła. Czei~wonoskórzy -biegah ~ak Y wściekli, wymachiwali bronią i robili straszliwe miny dla `:: okazania swej wściekłości. rDopiero po pewnym czas~e ~ zdołałem przekrzyczeć ich wrzaski. - Niechaj milczą wojownicy Apaczów! - nakazałem - Wyciem nic nie wskóracie. Wyr~tsźamy; aby schwytac mordercę! ; - Tak, wyruszamy! - zawołali przyskakując do kom Ćiszej! - nakazałem powtórnie. Wszak bracia ` moi nie wiedzą, co mają czynić. Ja irn to powiem. ; , Zaczęli się tak do mnie cisnąć, że omal mnie nie prze-''::;yk, wrócili. Gdyby dostali w tej chwili w ręce Santera, roz- `' szarpaliby go na kawałki. Hawkens, Stone i Parker stali `:-' w ciszy obok siebie, Wiadomość o śmierci ojca ' i siostry Winnetou zrobiła na nich piorunujące wrażenie. Teraz podeszli, a Sam zaczął: - Zdaje mi się, że mi ktoś dał silnie po łbie;;ciągle je-. szcze nie mogę tego pojąć. To straszne, to okropne! Ta ř miła, piękna, dobra; czeiwona miss! Zawsze była dia mnie taka uprzejma i teraz miałaby już nie żyć! Wiecie, czuję się zupełnie tak, jak gdybym... Y ~ .~ 394 - Jak`się czujecie, to zachowajcie dla siebie, kochany i~mie! - wpadłem mu w słowa. - Musimy się puścić w "ogoń za mordercą. Gadanie nic nie pomoże. - Well! Zgadzam się z wami, ale czy wiecie, dokąd ~n łotr się udał? ~ - Teraz jeszcze nię. -~ Myślę. Wszak nie widzieliście jego śladów. Jak je ' eraz znajdziemy? To jest niemożliws, a przynajmniej nie- ;miernie trudne. ~ Przeciwnie, bardzo łatwe. Sądżicie? Hm! Chcecie powiedzieć, ' że pojedźiemy k l~i parówu, skąd wymknął się na: bok. Będzie moc szuka- ~ kN iia! ~ ' ~ Nie ma mowy o parowie. Nie? W takim razie jestem ciekawy, na jaką myśl i~adliście. Czasem może i greenhorń mieć dóbrą myśl, - Dajcie pokój greenhornowi! Odeszła mnie ochota fó-.słuchania wasżych dowcipóv: Zachowajcie je dla sie- ~e, bo mriie serce krwawi! - Dowcipy? Halo! lCto by sądził, ~że stroję sobie żarty, en- dostanie kułakiem tak, że poleci stąd do Kalifornii! ~ tylko nie mogę zrozumieć; jak schwytacie Santera; nie ił~ejrzawszy rniejsca, .gdzie zgubitiście jego ślady. Sami mówicie, że zbyt długo musielibyśmy ich szu- :ać. Potem by dhzgo iść za śladem.przez doliny i góry, co ~kże byłoby zbyt powolne.-Dlatego.ząbierzemy się do te- ;~i inaczej. Gdy się przyglądam tym górorn, podejr~e- ~am, źe nie-łączą się one z sobą, lecz stoją każda osobno. To prawda. Znam całkiem riieźle te okolice. Z tej i tamtej strony ciągnie się ~równina: Te góry nie należą do ądnego łańcucha,-lecź usadowiły się samotnie na prerii: , Prerii? A- więc tam jest trawa? - Tak, trawa dokoła jak tutaj. - Na to liczyłem. Santer może sobie jechać, jak chce, n górach lub pomiędzy górami, ale skoro je opuści, wy= . ydzie na otwartą prerię i musi:: zostawić po sobie ślad. . -~ 395 - To się rozumie samo przez się, szanowny sir. Słuchajcie dahj! Utworzymy dwa oddziały i poje-~ dziemy dokoła tych gór, my czterej biali w prawo, a dzie- sięciu wyznaczonych, przez Winńetou Apaczów w lewo. ~ Spotkamy się po drugiej stronie, a wtedy się okaże, czy ~ który z oddziałów wpadł na trop. Jestem pewien, że go ; <<` znajdziemy, a wtedy już będziemy wiedżieli, jak postąpic , Sam przypatrzył mi się z boku, żrobił nieszczególną mi-;.~:yř nę i zawołał: , ,, Tam do licha! Kto by tó pomyślał! Ż~ też ja na to ~ nie wpadłem! To najprostszy i najbardziej niezawodny ;; sposób działania i każde dziecko rnusi to uznać; jesh sr~,.." nie mylę! - Zgadzacie się źatem, Samie? Zupełnie; sir, : zupełnie. Wybierzcie śobie prędko ~ ! dziesięciu czerwonoskórych Wybiorę tych, którzy mają najlepsze konie, na wy , padek gdyby trzeba byłó długo ścigać tego łotra. IVW simy ;' się też zaopatrzyć w żywność: Jeśli znacie niezle te strony, to wieeie zapewne; ile eżasu trzeba; by objechae gory. " - Przy wielkim pośpiechu dobre_dwie godziny: Więc nie zwlekajmy. Wyznaćzyłem dziesięciu Apaczów, którży - ucieszyh sy ,~: ~ , moim wyborem, gdyź woleli-ścigać mordercę niż śpiewać'`. przy zwłokach pieśni żałobne: Pozostałyeh pouczyłem,..; , którędy dostaną się najprędzej do Winneto~t, i wypram łem ich w drogę. Wkrótee potem dziesięciu maich Indian wyruszyło do- ~' koła gór na lewo, to znaczy na zachód, .a my~ czterey bia li, mieliśmy się udać na wschód. Dosiadłszy koni, ruszy liśmy najpierw do obozu Santera, gdzie odszukałern ślad konia, na którym jeździłem przed południern. Z tego bar- dzo wyraźnego śladu zdjąłem ,sobie dokładny rysunek. Sam Hawkens potrząsnął na. to z powątpiewaniem głową '" i zapytał: . - Czy odrysowywanie kopyt końskich należy także do ~ sztuki surwejora~ Nie;~lecz westman powinien to znać. FI; . - - Po co? Bo mu się to nieraz moźe przydać. - Jak to? - Zobaczycie później. Gdy znajdę jakieś ślady konia, 4`'`.' porównam je z tym ryśunkiem. - Aha! Hm! Sh~sznie! To wcale niezłe! Czy to także i#::.' wziętiście z książek - Nie. . A skąd? . - Ten pomysł sąin mi przyszedł do głowy. - Więc są istotnie pomysły; którym to sprawia pr~yje- mność, że do was przychodzą. Nigdy bym nie przypu~ szczał, hi~ hi! hi! . - Pshaw! U mnie im chyba lepiej niż pód~ wasz~ peru- ~ ką, mój \Samie! ~v' -:' To shiszne, to słuszne!' - ża.wołał Dick Stone. - Nie pozwólcie mu już na nic więcej! Widać to z każdą chwilą coraz bardziej, że już go dawno prześcignęliśgie. - Mil~z! - huknął.na niego Sam w komicznym gnie- ;, wie. ~ Co ty wiesz o śeiganiu, a tym bardziej o prześci- ganiu! To dIa mnie obelga - zaglądać mi ciągle, pod pe- y rukę. Dłużej tego nie zniosę! . - A cóź na to poradzisz? - Podaruję ją tobie; w ten sposób się jej pozbędę, a ty się dowiesz, jakie my'sli pod nią siedzą. Przyznałem zresz- , tą, że pomysł naszego greenhorna jest wcale niezły, powi- ~ nien był jednak także dać taki ładny wizerunek kopyta ~' tamtym dziesięciu Apaczom. . ~~: -. To niepotrzebne - odpowiedziałem: - - Niepotrzebite? Dla~zego? Bo wątpię; czy potrafiliby porównać dokładnie ślad kopyta z rysunkiem: Po wtórę; jestem pewien, że oni nie natkną się na tropr Santera! - A ja twierdzę przećiwnie. Nie my, lecz oni go znaj- dą. Jasne, że pojedzie na zachód. - DIa mnie nie jest to tak całkowicie jasne. - 397 , - Nie? Kiedyśmy go spotkali, jechał przecież także na zachód, teraz uda się w tym samym kierunku. - Raczej nie. To drab kuty na cztery nogi, czego do- wiódł swoim zniknięciem. Pomyśli na pewno, że będziemy się tak właśnie zapatrywali na jego ucieczkę, jak wy teraz, to znaczy, że będziemy go szukali na zachódzie, ponieważ . ~ -,a . spotkaliśmy go, gdy jechał na zachód - zawróci więc prawdopodóbnie na wschód. To można łatwo zmiarko- ~wać. ~ S~koró to dla was takie proste, miejmy nadzieję, że :' się tak stąnie. ~ 'Daliśmy końiom ostrogi i popędziliśmy przeż prerię ;,:,,.. mając złowrogie góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy , :, śię oczywiście zawsze miękkiego gruntu, gdzie Santsr; jeśli był tam istotW e, musiał zostawić jakiś śład. Patrzyliśmy ',=.; przy tym nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliś- '~ my, tym bardziej rnusieliśmy .uważać; by nie przegapic tropu. Tak przeszła godzina, potern jeszcze .pół godziny. :;;,~ OkrążyIiśmy już prawie ,góry, kiedy zauważyliśmy ciemny pas bięgnący przez trawę' tuż przed nami. Był t4o ~trop' ; . jeźdźca. Zsiediiśmy z koni- i ruszyliśmy wzdłuż śladów;...' ;... aby ~naleźć wyraźny odcisk kopyt. Natknęli~my się nan ' niebawem: Porównałem go z rysunkiem. Przystawały do ..; siebie doskonale - był to więc niewątpliwie trop Santera. -r` rh - Taki rysunek jest isrotnie rzeczą bardzo praktyczną .':;.. 4 - rzekł Sam. - Muszę to sobie zapamiętać, - Tak, zapamiętaj to sobie! - potwierdził Parkęr. - A oprócz tego coś jes,zcze! Co? - Że doszło już do tego, iż ty, nauczyciel, uczysz się ,;,~ od ucznia. Czy cłicesz mnie rozzłościć, sta~y Willu? To ci się `x~ wie uda, hi! hi! hi! - zaśmiał się Sam. - To zaszczyt dla `:'.' nauczyciela, gdy jego uczeń staje się mędrsży i zręczniej-. . szy od mistrza: Co.do ciebie, trzeba by się z góry wyrzec ':,' takich wyników. Ileż to lat trudziłem się, aby zrobić z cie bie westmana, a wszystko okazało się daremn,ę . Ty ńie ;.~' 398 - będzieszř9nógł niczego na stare lata zapomnieć, bo nicze- gó się w rriłodości nie nauczyłeś. - Wiem już! Naźwałbyś mnie chętnie greenhornem, bo nie możesz żyć bez tego słowa, a wobec Old Shatter- handa nie wypada ci już z tym wyjeżdżać. - Jesteś greenhórnem, i jeszcze jakim! Tylko że nie młodym, lecz stąrym; powinieneś się wstydzić młodego, który już dawno starego przewyższył,.jeśli się nie mylę. Pomimo tej utarczki słownej zgodziliśmy się na to, że ' ślad Santera pochodzi mniej więcej sprzed dwu godzin. Ruszyliśmy za nim natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwądranse. Wysła- '. łem jednego z nich-do Winneti~u z wiadomością, że zna- r leźliśmy trop Santera. Posłaniec miał już pozostać przy `. wodzu, iny zaś puściliśxrfy się dalej ku wschodowi. Do wieczora brakowało zaledwie dwóch godzin, a cho- dziło : nam o to, by dojechać jak najdalej, zanim się -ście- - mni. Potem_ po zapadnięciu nocy musielibyśmy przerwać , pogoń aż do następnego dnia - nie moglibyśmy jechać nie widząc śladów. Należało natómiast przypusżczać, że Santer przekona- ny, iż będziemy go ścigać; skorzysta z wieczora i nocy, aby się od nas jak najbardziej .oddalić. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda; tym cięższa, że utrudniona odczyty- waniem śladów, gdy tymczasem ścigany miał zupełną śwobódę rućhów. Jedna okoliczność wyrównywała na szczęście jako tako tę różnicę: oto Santęr sam zmęczy się : całonocną jaźdą, a tym bardziej jego koń, któremu będzie się należął dłuższy odpoczynek. Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca ~Górą Nuggetów, zniknęły wkrótce. za natni, ustępując miejsca płaskiej prerii, pokrytej krzewaini, a potem trawą, z po- ćzątku zieloną, a dalej zeschłą. Ślady były wyraźne. Santer ~ jechał szybko, więc kopyta jego konia odbijały się silnie. , O żmierzchu zsiedliśmy z koni i ruszy1iśmy za tropem piechotą, ponieważ w ten sposób widź~eliśmy go dokład- niej. Tak szliśmy do~óty, dopóki nie straciliśmy go zupeł- 399 4 nie z oczu. Zatrzymaliśmy się na szczęście w miejscu; r gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę ~ i otuliwsży się kocami, ułożyliśmy się do snu. Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem, że towarzys. ry; budzili śię z tego powodu kilkakrotnie. Ja i bez zimna nie : mógłbym zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu=czuny i ~ego córki spędzała mi sen z powiek, a ilekroć zamkńąłem:'; " oczy, widziałem oboje lężących w kałuży krwi i słyszałem ośtatnie słówa Nsżo-czi: Wyrzucałem sobie, że nie okazy ; wałem jej więcej. serdeczności i że w owej rozmome z ~e~ ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, ~a~ gdybym wpędził ją tym 'w objęcia śmierci. Nad 'ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zaczą ~ f łem chodzić, aby się rozgrzać. ~Sam Hawkens spostrze to i zapytał: ",` - Zmarzliście, . sżanowny sir? Powinniście byli z~ brac sobą na Zachód flaszkę do ogrzania. Greenhorny zwykły ,, przecież nosić się z takimi rzeczami. Ja chwalę sobie mo~ =- ł starą bluzę; ńie przebije jej- .ani strzała Indianina, ani źi"".: ' mno. Czy wam jej pożyczyć? Hi! hi! hi! Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed śmtem ` Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechahsm~` dalej. Konie dobrze wypoczęły, a że w nocy trochę prze~ ,` ziębły, więc rwały dzielnię naprzód, ponieważ bieg 3e;'~ rozgrzewał. Znajdowaliśmy się wciąż jeszcże na prerii, która stawa- ` ła się falista. Na grzbietach wzniesień trawa była zeschłay:: ;. : i twarda, ą w dolinach ziełona i miękka. Tu i ówdzie Iśni- ':'= ła kałuża, gdzie zatrzymywaliśmy się, by napoić konie. Około dwunastej trop, wiodący dotychczas w kierunku '~ wschodnin;, skręcił trochę ku południowi: Ujrzawszy to ~ Sam Hawkens przybrał minę frasobliwą. Gdy go żapyta- a łem o przycżynę, rzekł: - Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to trud nasz będzie ` daremny: - Dlaczego? - To lis. Jedzie prawdopodobnie do Kiowów. ~ 402 - Tego chyba nie zrobi! - Czrtnu? Czy powinien może z miłości dla was sta- ;':: nąć ria środku prerii i dać się złapać za kołnierz? Co myś- f ' licie! On dokłada wszelkich starań, aby się 6calić. Miał chyba oczy otwarte i widział, że nasze konie są lepsze od ':, jego. Przypuszcza więc, że wkrótce go dościgniemy,. i wpadł na dobry pomysł schronienia się u Kiowów. - A czy go przyjmą przyjaźnie? - Nie wątpię o tym ani przez chwilę. Wystarczy, by powiedział, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powita- ;, ją go radośnie. Starajmy się usil'nię dopędzić go jeszcze przed wieczorem. Jak dawny jest waszym zdaniem ten znaleziony dzi- :v': siaj trop? = To nieważne. Santer jećha~ tą dro'g~ w nocy, a więc r:~` muśimy zaczekać, aż dojedziemy do miejsca, w którym ;: odpoczywał. Vtedy zobaczymy, ile godzin upłynęło od czasu, gdy zostawił ślad dzisiejszy. Im dłużej wypoczywał, ; tym szybciej go dopadniemy. Około południa ujrzeliśmy~miejsce, gdzie Santer się za- ;:'trzymał. Koń jego leżał jakiś ćzas, bo był znużony, co 'r:':można było poznać także po śladach. Sam jeździec mu- ;aiał być nie mniej wyczerpany, gdyż oceniliśmy, że nowy .~":: ślad pochodził sprzed niespełna dwóch godzin. Z tego :; wywnioskowaliśmy, że spał dłużej, niż zamierzył. Ten "'czas, o który w~przedził nas jadąc nocą, odzyskaliśmy te- ' raz, a nawet byliśxpy o jakieś pół godżiny bliżej niż na początku pościgu. Trop skręcał jeszcze`bardziej na południe: Santer chciał ;`-widocznie opuścić okolice Canadianu i zbliżyć się ku Red ?':. River. Pozwoliliśmy koniom chwilę odsapnąć i postano- ~',:'wiliśmy ująć go, o ile możriości, jeszcze przed wieczorem. Po południu jechaliśmy znowu przez zieloną prerię, po- tem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłę badanię śla- dów pouczyło nas, że ścigany był tu zaledwie przed pół- godziną. Widnokrąg rozpościerający się przed nami przy- bierał ciemną barwę. 403 - T'o las - objaśnił ~am. - Przypuszczam; że dojeż- dżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki. Wolałbym prerię, bo to byłoby dla nas korzystniejsze. Tak, . to byłoby dla nas korzystniejsze, bo na sawan- F nach widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo :y było wpaść w jakąś zasadzkę. Wobec 'pośpiechu, z jakim '': "jechaliśmy, niepodobna było badać teren; przęz który ~;F 4 mieliśmy przejeżdżać. Sam miał słuszność. Przybyliśmy ::;; riiebawem nad małą rzeczkę, w której jednak nie było '~~ płynącej wody, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieńiach: ':" Na brzegaćh rosły krzaki i drzewa. Nie był to właściwy ':'r las, tylko większe lub mniejszę grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów. Przed samyrn wieczorem znaleźliśmy się już tak blisko -; ściganęgo, że mógł nam się ukazać w kaźdej ćhwili. To` '::. zwiększyło ńaszą gorliwość. Ja pędziłęm sam na prżodzie, ;:'.;. _ponieważ mój deresz trzymał się najdzielniej, a także dla tego, że skłariiał mnie do tego jakiś wewnętrzny pęd. Wi- ~ działem w duszy pomordowariych -i chciałem ująć mor- ~, dercę. Nie była to ani złość, ani żądza zemsty, lecz silne pragnienie ukarania zbrodniarza. ' Przejeżdżaliśmy przez jedno ze skupisk drzew rosną- . cych na lewy~ brzegu. Dotarłszy do ostatnich, zobaczy-řy;, łem, że trop skręća w dół dó wyschłegó łożyska. Zatrzy- , ,f ,, małem się na chwilę, , aby zawiadomić o tym jadących za ', mną towarzyszy - i to było dla nas prawdziwe szczęscie Czekając . na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem ~;: wzdłuż ło'zyska i odkryłem coś, co zmusiło mnie do jak ': najszybszego cofnięcia się ze skraju lasku. O pięćset kro- _ ków od tego miejsca, ale już na przeciwległym brzegu, uj- rzałem las. Pod tym lasem Indianie przepędzali konie. ` Dostrzegłem pale wbite w ziemię i powiązane rzemienia- mi, na których wisiało mięso. Gdybym ;się wysunął je- ~ szcze choć ria długość konia, Indianie by innie zobaczyli. Zsiadłem z konia i pokązałem naszym ludziom rozgrywa- 7:>7 jącą się przed nami scenę. Kiowowie! - rzekł jeden z Apaczów. 404 . 9 ; i.: :j;,-'., ..2 - Tak, Kiowowie - powiedział Sam. - Diabeł wi- ' doczni~`` bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostat- niej chwili użycza mu pomocy. Ale wyciągnąłem już po nie- go swoje dziesięć palców i mimo wszystko nie ujdzie nam! - To niewielki oddział Kiowów - zauważyłem. - Hmi Widzimy tylko tych; którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są i inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie mięso. - Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy i cofniemy się? - Ani mi się śni! Tu zostaniemy. - Ale to niebezpieczne! - Bynajmniej. - Przecież może tu nadejść któryś z czerwonoskórych! r . - Nawet mu przez myśl nie przejdżie. Po pierwsze, są' na drugim brzegu, a po wtóre, ściernni się zaraz; a o tej i porze nie oddalają się ód obozu. Ale im ostrożniej, tym lepiej! - A im trwożiiwiej, tym bardziej po greenhornowsku! - `' Zapewniam ~was, że przed Kiowami jesteśmy tu tak bez- pieczni jak w Nowym Jorku. Oni tu nie przyjdą, ale za to : my ich odwiedzimy. Muszę dostać w ręce Santera, żebym ;' go miał zabrać spomiędzy tysiąca Kiowów! - Robicie dzisiaj to, 2a co mriie zawsze ganicie: jesteś- ; cie nieiozważni. - Jak? Co? Nierozważny? Sam Hawkens nierozważ- ny? Śmiae mi się chce, hi! hi! hi! Tego mi jesżcze nikt nie y zarzueił! Sir,. nie znacie żazwyczaj trwogi; idziecie z no- ł żem na szar~go .niedźwiedzia; skądże dziś ta bojaźliwość? - To riie bojaźliwość, lecz ostrożriość. Jesteśmy za bli-i ' . sko wrógów. - Za blisko? Śmieszne! Myślę nawet, że żbliżymy się ~ do nich jeszcze bardziej. Zaczekajcie no, aż się ściemni! Sam. Hawkens był dzisiaj inny niż zwykle. Śmierć "pię- knej miłej, dobrej czerwonej miss" tak go oburzyła, że pragnął zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem nic na to poradzić. Spętaliśmy konie i usied- liśmy, aby zaczekać do wieczora. 405 * Kiowowie zachowywali się tak, jakby im nic nie grozi ło: Jeździli lub biegali po otwartej przestrzeni, nawoływali ' się i poczynali sobie tak, jakby się znajdowali u siebie, ::'', w dobrze pilnowanej wsi indiańskiej.. - Wsząk widzicie, jak dalece riiczego nie przeczuwają - rżekł Sam. - Nie trapi ich żadne podejrzenie: - Jeśli się nie mylicie! ! Sam I-Iawkens nigdy się nie myli f Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś wręcz. prze-;~ ciwnego. Ja mam przeczucie, że Kiowowie udają. Przeczucie? Tylko stare baby miewają przeczucia.. Pamiętajcie o tym, szanowny air! W jąkim zresztą celu, udawaliby? Aby nas zwabić. - To zbytecźne, bo . my i bęz wabienia do riięh pój-" dziemy. Czy przypuszczacie, że Santęr jest u nich? ,Naturalnie! Przybywszy na to miejsce, : zobaćzył ich:': i przeszedł do nich przez wyschnięte koryto rzeki. fi:.;.:, r - A czy sądzicie; że powiedział im o tym, co srę stało i dlaezego się do nich chron~ Co za pytanie! Oczywiście, że tego przed nimi nie zataił! - W takim razie zawiadomił ich także; że pościg jęst r prawdopodobnie ba~rdżo blisko. Możliwe i to: Wobec tego' dziwię się, że nie zachowują żadnych środków ostróżności: -~ Nie ma się czemu dziwić. Uważają za niemożliwe; by ta bliskość; o której mówicie, była tak znacżna,,i ocze- kują nas jutro. Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historii. Potem zdecydujemy, co robić. .~ Muszę dostać w,ręce tego Santera! - Dobrzę, to i ja pójdę! . To niepotrzebne. - Ja uważam to wprost za konieczne. ' - Sam Hawkens nie potrzebuje pomocników na zwia- , ~" daćh. Nie wezmę was z sóbą. Znam was i wasz bezcelowy , ' human iaryzm. Chcecie zapewne ocalić życie temu mor- dercy? - Ani mi się śni! Nie udawajćie! - Mówię, jak myślę: Ja także chciałbym pochwycić żywcem Santera i oddać go Winnetou. Skoro się przeko- nam, że go nie ujrżę ży~ego, poślę mu kulę w łeb. Bądź- cie tego pewni. - Otóż to właśnie. Kulę w łeb! Zamierzacie i w tyin wypadku nie dopuścić, by go zamęczono! Ja także jestem wrogiem takich okrutnych straceń, ale temu opryszkowi życzę z całego serca męczeńskiej śmierci. Pochvecycimy go i zabierzemy do Winnetou. M'uszę się wpierw dowiedzieć; ilu jest Kiowów, gdyż nie ulega wątpliwóści, że jest ich więcej, niż tu _widzimy. Wolałem zamilknąć; gdyż jegó- słowa obudziły podejrz- , ` liwóść w Apaczach. Pamiętali, że wstawiłem się za Rattle- rem, przypuszcźali więc, że; i teraz żywię podobne zamia- " ry wohec Santera. Udałem, że stósuję się do woli Sama, i rozciągnąłexń się obok konia na ziemi. Słóńce zaszło już i zapadł zmrok. U Kiowów zapalono `-, kilka ognisk, których płomienie buchały wysokó: Ostróż- ni czerwonoskórzy nigdy tak nie postępują, v~igc utwierdzi- a ' łem się w przekonaniu,. że postanowili nas zwabić. Swoim a~ ' zachowaniem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszQj obecności, a tym samym skłonić nas do atak'u. Gdy- byśmy to uczyniIi, wpadlibyśmy im w otwarte ramiona: Gdy tak rozmyślałem, wydało mi się, że słyszę za sobą śzelest: Nie mógł go wywołać nikt ź naś, gdyż za mną ńie . ' ~~ 'było nikogo, ja bowieni żająłem miejsce na samym kraju. Zacząłem nadsłuehiwać. Sżmer się pówtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to tak, jakby~cto's roz- - suwął cicho gałązki, na których wisiały zeschłev liście, lub wyciąga źdźbla z wiązki słómy. Gałązka musiała być po- . kryta kolcami, gdyż szmer powtarzał się w stałych odstę- ~ pach, jakby od kolca do kolca. 407 Ta okoliczność naprowadziła mnie natychmiast na myśl, gdzie należy szukać przycżyny szmeru. Za mną, po- między trzema blisko siebie stojącymi drzewami, rósł krzak ożyn, a ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasże na- kazywało ostrożność. Nie była wszak wykluczona obec- wość człowieka, należało więc. to zbadać, przekonać się.- W tej ciemności? Chociażby! ~ Wspomniałem już; że po drugiej stronie płonęły u Kio- wów ogniska, których blask nie padał wprawdzie aż tu- taj; pozwąlał jednak widzieć" każdy przedmiot znajdujący ~ się w zasięgu wzroku. Aby obejrzeć ten krzak ożyn, mu- ; siałem prźedostać się niepostrzeżenie na drugą jego stro- , nę. Wstałem więc i odszedłem powoli, ale riie w kierunkur krzaka.- Odszedłszy dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem " się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blisko, położyłem się na zienri i zacząłem się cżołgać ku ożynom tak,' że moi'ludzie mnie nie zauważyli. Krząk miałem już przed sobą, mogłem go dosięgnąć t'ęką, a za nirn po w przeciwnej s'tronie płonęły dwa ognie. Do kilku miejsc . można było żajrzeć, ale na ogół krz~k był bardzo gęsty. Wtem usłysżałem znowu szrner; i to nie ze środka krzaka,. lecz z boku: Doczołgałem się tam i istotnie ujrzałem to, czego się spodziewałem. wSiedźiał tam Indianin, który starał się teraż wydostać. Jego rućhy musiały wywoływać szmer, który usiłował roz- łożyć na poszczególne odstępy czasu. Dokonywał też tego ~ naprawdę po mistrzowsku, gdyż za~'niast jednego głośne- go szelestu postępowały po sobie w minutowych odstę- pach ciche trżaski. Dosłyszałem je tylko dlatego, że leża- łem bardzo blisko;. gdyby nie to, sztucżka by mu -się uda- ła. Całe jego ciało było już wolne, a tylko jedno ramię wraz z ręką, szyją i głową tkwiło jeszcze w krzaku.' Podsunąłem się ku niemu tak, że żnałazłem się za jego plecami. Indianin, wydobywając się coraz bardziej, uwol- nił już barki, szyję, głowę i miał jeszcze wyciągnąć rękę. Wtem ja podniósłszy się na kolanach, pochwyc~m go fle- 408 ~ -.. t . wą ręk~ za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy ~azy tak, że padł bez ruchu. . - Co to było? - żapytał Sam. - Czyście nic nie sły- szeli? - Tupnął koń Old Shatterhąnda - odrzekł Dick. - Jego nie ma. Gdzie on rnoże być? Nie palnie ehyba jakiego głupst va! - Gł;~pstwa? On? Nie popełnił jeszcze żadnego i nie popełni nigdy. - Oho! On to potrafi. Zakradnie się do Kiowów, aby ich zaalarmować i ocalić życie temu Santerowi! ''" i~ai - Nie, tego nie zrobi. Raczej zadławi mordercę, niż go wypuści. Śmierć zamordowanych bardżo go dotknęła. Chyba to zauważyłeś. - Możliwe, ale nie weżmę go ze sobą; gdy będę się za- kradał do Kiowów, on mi się tam na nic nie przyda. Chcę e y ę, ich policzyć, obejrzeć to miejsce, a potem naradżim si ~ jak na nich napaść. On; jakkolwiek greenhorn, często się sprawia wcale dobrże, ale nie dokaże tego; żeby przy ta- kich ogniach zbliżyć się do obozu Kiowów. Wiedzą, że mamy nadejść, są więc ostrożni i będą uszu nadstawiać tak, że zdoła ich podpatrzyć tylko stary westman, Old Shatterhanda zobaczyliby.i dosłyszeli natychmiast: Na to wśtałem, podszedłem doń szybko,i rzekłem: - Mylicie się; kochańy Samie! Wam się z~łaje, że mnie nie ma, ą tymczasem ja jestem. Umiem się śkradać czy `; _ - Do stu piorunów! - żawołał. - Jesteście tu rzecz~- wiście? Nie zauważyliśmy was wcale! - To znaczy,. że brak wam 'tego; o brak czego mnie posądzacie. Nie wiecie w ogóle, że óprócż mnie są' tu je- szcze inni ludzie. . - Któż taki? Kogo macie na myśli? Idźcie tam do krzaka ożyn, a' zobacżycie: , Sam wstał i poszedł za moją wskazówką. - Halo! - rzekł. - Tu leży Indianin!- Skąd się wziął? - Niech wam to powie! 409 - Ależ oń nie żyje! - Nie. Oghzszyłem go tylko. - Gdzież to? Chyba nie tutaj. Nie było was; zapewne zaskoćżyliście go gdzieś, uderzyliście tak, jak wy to umie- cie, i potem przynieśliście go tutaj. - Nie, jesteście w błędzie! Leżał ukryty w ożynach i ja go zauważyłem. Kiedy wysuwał się, by odejść, uderzyłem ` go w gło~wę: Wy usłysżeliście ~to uderzeńie, bo pytaliście l ~ o ńie i wzięliście je za tupnięcie mojego kónia. - Do wszystkich diabłów, to się zgadza! Więc był '! ' istotnie, śiedżiał w'krzaku i słyszał wszystko, co móW hs niy ~o siebie! Co ża `nieszcżęście wynikłoby' z tego,- dl~ ! i nas; gdyby mu się udało ujść ~ńiepostrzeżenie! Jak tó dob 4 rze; że gó uniesżkodliwiliście, jeśii ' się vnie mylę. Zmązcie go i żakneblujcie! Ale dlacżego on nie żostał ps tamte~ .,., stróńie ze `swyrizi ludźmi? Có' miał tu 'do roboty? lVlusiał tu chyba być już przed nami? - Fytacie się w ten sposób, a inńyc'h nazywacie green- ~ ,, : horńami!v To przecież prawdżiwie greenhorńowskie pyta- nie! Oczywiście; 'ze był tutaj przed nami. Kiówówie wie- F dzieli, "że " ńadejdziemy, przypuszczali; że podążyxny śla- dem Santera i że się tu pojawimy., Chcieli nas przyjąć, aby : ' zaś nie straeić stosownego mómentu, postawili tu strażni- ka; który nuał ich zawiadornić o nasźym źbliżaniiu się. Pó- nieważ jednak jechaliśmy żbyt prędko ałbo może dlatego; że niedobrźe uważał, albo wreszcie ż `tego .pówodu, że ptżybył tu właśnie w chwili, kiedy nadeszliśmy z drugiej , ' strony; zaskoczyliśmy go i muslał się ukryć w ożynach: rMógł przecież umknąć na drugą strónę do swoich! Brakło mu już na to czasu, bo mogliśmy go zoba- czyć w biegu i odgadlibyśmy; że dzięki jego ostrzeżeniu Kiowowie są przygotowani na nasze przybycie: . Kto wie zresztą, ezy nie postanowił już z góry ukryć się tutaj, by nas pódsłuchać. - Wszystko to bardzo prawdopodobne. Szczę~cie, że go mamy w ręku! Teraz będzie się musiał wyspowiadać i przyznać do wszystkiego. 410 I~ A~ ;, - Nie zdradzi niczego. Nic ź niego nie wydobędziecie. Możliwe. Nie potrzebujemy też zbytnio się trudzić. Więmy bez niego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy .dotychczas, o tym dowiemy się wkrótce, gdy udatn się te- :, raz na tamtą stronę. - Może po to, aby już na tę nie wrócić! . - Czemu? - Bo was Kiowowie zatrzymają. Sami mówiliście o trudnośćiach skradania się przy tak licznyćh i jasnych ogniach. - Tak, dla was to byłoby bardzo trudne, ale nie dla mnie. Dlatego stanie się tak, jak powiedziałem: ja pójdę na drugą stronę, .a wy Cu zostaniecie. Wygłosił te słowa tonem tak stanowczyrn i rozkazują- . cym, że cźułem się zmuszony mu odpowiedzieć: - Jesteśeie dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mi-rozkazywać? A może jednak? - Oczywiście, że tak sądzę: - W takim razie muszę wam po przyjacielsku oświad- czyć, że~się mylicie. Jako surwejor; mam stanowisko wyż- sze od was,..gdyź odkomenderowax~o was nam tylko do obrony. Wiecie też, że za zgodą całego szczepu Inczu-czu- na mianował mnie wodzem. Rozpatrujcie więc swój sto- sunek do mnie, z której strony wam się podoba, ale ja je- stem zawsźe nad wami .i mam prawo rozkazywać. - Gadanie żadnego wodza nic mnie nie obchodzi - stwierdził. - Poza tym jestem starym westrnanem, a tym- czasem wy jesteście greenhornem i moim uczniem. O tym nie~ powinniście zapominać, jeśli nie chcecie narazić się na nazwę niewdzięcznika. Tak będzie, jak powiedziałem, Ja teraz pójdę, a wy .tu zostaniecie! Poszedł istotnie. Apacze zaczęli sżemrać, a Stone rźekł z niechęcią: - ~ On dzisżaj rzeczywiście jest zupełnie inny niż za- wsze. Wam zarzucił niewdzięczność! Powinniśmy wam dziękować, gdyż bez was nie 'żylibyśmy'już dawno. Czy on wam także kiedy życie ocalił? 411 - Dajcie mu spokój! - odpowiedziałem. - To dziel ny człowiek, a jego dzisiejsze wystąpienie przemawia ra czej na jego korzyść. To wściekłość z powodu śmierci In czu-czuny i Nszo-czi! Nie będę mu, co prawda, posłvszny '~ i pójdę także do Kiowów. W rozdrażnieniu, w jakim się i~ teraź znajduje, może się porwać na coś; czego by nie zro- bił kiedy indziej. Zostańcie tu, dopóki nie wrócę, i nie od chodżcie,. choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko gdybyś- ^ cie usłyszeli mój głos,. pośpieszcie mi z pomocą. Zostawiłem rusznicę tak samo jak Sam swoją Liddy j~ i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprosl od nas poszedł przez łóżysko rzeki; chciał się zatem skradać po k drugiej stronie. Uważając to za niewłaściwe, pastanowi łem postąpić inaczej.. Kiowowie wiedzieli, że należało nas szukać w górze rżeki, i tam też zwrócili swoją uwagę. ,,~ Hawkens postąpił błędnie, zbliżając się do nich z tamtel strony. Postanowiłem podejść ich ~od strońy przeciwne~ . W tym celu poszedłem w dół rzeki, trzymając się tak .,j daleko od brzęgu, żeby mnie nie dosięgnął blask ognia, ,:.,, k:a. aż do miejsca gdzie po drugiej stronie kończył się lasek. Tam już ognisk nie było, a drzewa zasłaniały blask pło- ' , mieni. Panowała tu ciemność, tak że mogłem niepostrze- żenie zejść do łożyska i wydostać się na drugi brzeg. Zna= lazłszy się pod drzewami, położyłem się na ziemi i poczoł- gałem naprzód. Paliło się osiem ognisk, więcej zatem, niż . >S: było potrzeba, gdyż naliczyłem wszystkiego czterdziestu Indian. Zapalili je więc tylko pó to; aby nam pokazać; ... gdzie obozują. Kiowowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby gotowe do strzału. Biada nam, gdybyś- my wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocz- nie i głupio, że mogli w nią wpaść tylko zupełnie niedo- świadczeni ludzie! Konie Indian pasły się ną otwarte'j preńi. Chętnie podsłuchałbym jedną z tych grup, o ile moż- ności tę, przy której znajdował się dowódca, bo tam naj- pewniej można było zasięgnąć potrzebnych wiadomości. ~",,..:. 412 . Ale gd~ie szukać dowódcy? Chyba tam, gdzie był San- ~er. Zacząłem pełzać od drzewa do drzewa; aby go wy- szukać. Po jakimś czasie zobaczyłem go wśród czterech Indian, z których żaden jednak nie miał óznaki wodzą. Było to zresztą zbyteczne, gdyż wedle zwyczaju czerwonoskórych najstarszy z nich musiał być wódzem..Nie mogłem nieste- ty przyczołgać się na taką odległość, na jaką bym chciał, bo las nie miał podsżycia, które by mnie zasłaniało, ale kilka drzew stało tak blisko siebie, że tworzyły jaką taką osłonę. Ponieważ paliłó się osiem ognisk, każde drzewo rzucało po kilka cieni i półcieni, które chwiejąc się w róż- ne strony, nadawały laskowi niesamowity wygląd. Na moje szczęście czerwonoskórzy rozmawiali glośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nie tylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostą- łem się do zacienionego miejsca i zatrzymałem się w nim, . może o dwieście kroków od Santerą, który opowiadał o Górze Nuggetów i wży vał czerwonoskórych, . ażeby się tam udali wraz z nim po skarby. Czy mój biały brat zna miejsce, gdzie można by je znaleźć? - zapytał najstarszy z Indian. - Nie. Chcieliśmy się dowiedzieć, ale Apacze ża pręd- ko powrócili. Spodziewaliśmy się, że ,zatrzymają ~się tam, dopóki nie zdołamy ich podpatrzyć. - W takim razie daremne są wszelkie poszukiwania, choćby nawet dziesięć razy po stu ludzi udało się tam w - tym celu. Czerwoni mężowie umieją doskonale uczynić takie miejsca niewidocznymi. Ponieważ jednak mój biały brat zastrzelił największego z naszych wrogów i jego cór- kę, zrobimy mu tę przysługę; że pojedziemy z nim i po- możemy mu szukać. Przedtem jednak musimy pojmać ścigających, a potem zabić Wińnetou: - Winnetou? Wszak .on będzie z nimi! - Nie, on nie może opuścić teraz swoich zmarłych i ~ zatrzyma przy sobie większą część wojowników~ a mriieiszą poprowadzi ten biały, pies; Old Shatterhand, 413 ", który zgruchotał kolana naszemu wodzowi. Ten oddzial,;F~ dziś pokonamy. - A potem podążymy ku Górze Nuggetów, aby u śmiercić Winnetou i poszukać złotai - Nie może być tak, jak mój brat myśli. Winnetou muśi pochować ojca i siostrę, w tym przeszkodzić mu me wolno; bo WieliCi Duch ńie przebaczyłby nam tego Na padniemy na niego dopiero pó pogrzebie. On nie poledzie : już teraz do miast bladych twarzy, leez powróci do domu Potem urządzimy zasadzkę albo zwabimy go tak jak Old 'Shatterhanda; który tu na pewno przybędzie. Czekam tyl ko na powrót zwiadowcy ukrytego po drugiej stronlć ~ ~ Straże, wystawione daleko, także nie doniosły mi jeszcze o niczym. ; ~ Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mnie bardzo ;~E... . Przed laskiem były straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ,. ich nie spostrzeże? Ledwo to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Dowódca zerwał się i jął nasłu- ':~:: . chiwać. Reszta Kiowów zamilkła . także, nadstawiwszy ~ uszu. . Wtem zbliżyła się od lasku grupa złożona z czterech ,::': ; .. czerwonoskórych, wlokących z sobą białego, który bronił `'~ si , lecz bezskutecznie. Nie był wprawdzie skrępowany; . ę ~" 4 . n " ale czterej zwycięzcy trzymali go w szachu czterema noża- ' mi. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem ńa- tychmiast, że nie zostawię go w niewoli, choćbym miał to -, przypłacić życiem. ^ Sam Hawkens! - zawołał poznawszy go Santęr. - ` ` Dobry wieczór, sir! Nie spodziewaliście się chyba zoba- , czyć się tutaj ze mną? ' Łotrze, zbóju, morderco! - odrzekł mu nieustra- szony człowieczek chwytając go za gardło. - Dobrze, że cię mam, otrzymasz teraz nagrodę, jeśli się nie mylę! Napadnięty bronił się; czerwonoskórzy przyskoczyli i oderwali Sama. Powstało zamieszanie, z którego czym prędzej skorzystałem. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indian. y ; :d ;;..,. 414 , : . ~,:.. . - Old Shatterhand! - krzyknął Santer i rzucił się do uciecz~. Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięg- ły, resztę strzałów dałem do Indian, którzy się też cofnęli. - Precz stąd! A wy trzymajcie się mnie! - zawołałem do Sama. Zdawało się, że czerwonoskórzy z ~przerażenia straćili zdolność dó ruchu. Stali jak skamiexiiali, chociaż do nich strzelałem, umyślnie zresztą w taki sposób, ,.aby ich nie zabić. .Chwyciłex~x Sama za rękę i pociągnąłem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Wszystko to .odbyło- ~ . się tak prędko; że od mego ataku upłynęła zaledwie mi- "' nuta. - Niech to wszyscy diabli, nadeszliście w sam czas - ~,., . rzekł Sam, kiedy zeszliśmy tia dół. - Te draby mnie... - Nie gadajcie; łecz chodźcie ze mną! - przerwałem ~xu,, puszczając :jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bó należałó przede wszystkim odejść od owego la- sku na odległość strzału. Teraz dopiero zaskoczeni i osłupiali czerwonoskórzy przyszli do siebie. Zawyli za nan yi tak, że zagłuszyli od- głos kroków Sama, Zabrzmiały nrzeraźliwe okrzyki, hu- knęły strzały i nastąpił piekielny hałas: ~~~- Dlaczego nie umykałem w górę rzeki ku obozowi, lecz w odwrotnym kierunku? Z bardzo prostego powodu. Przede wszystkim dlatego, że czerwonoskórzy nie mogli nas widzieć, bo w łożysku rzeki było ciemno, nadto z tej przyczyny, że pobiegli zapewne w górę; spodziewając się ~ nas w tamtej stronie, a my śpiesząc w dół, . byliśmy , dość bezpieczni. Mogliśmy potem łukiem dóstać się do obózu: Kiedy mi się wydało; że odbiegłem już dość daleko, za- trzymałem się na chwilę. Wycie czerwonoskórych rozlega- ło się wciąż jeszcze, ale w miejscu, w którym stal~~ih, nic się nie poruszało. - Samie! - zawołałem sthimionym ~głosem. - Odpowiedzi nie było. Fr 9f t'':,~I ~li 415 f t Samie, czy mnie słyszycie? - spytałem głośniej. ~ Nie odpowiedział i teraz. Gdzież on się podżiał? Szedł _; przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany ' :~' `= namuł i głębokie kałuże. Dobyłem zza pasa naboje, nabi- : łem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, ;;; ~,...,,,.. ... aby poszukać Sama. Piekielńy hałas Kio vów brzmiał jeszcze ciągle; ale mi- ., mo to zbliżałem się do nich coraz bardżiej, dopóki nie ' znalazłem się znowu w tym miejscu pod laskiem, gdzie ~ wezwałem Sama, aby szedł za mną: Poszukiwanie mo~e ńie odńiosłó . skutku: Sam był widocznie intrego żdama i puścił się od razu na drugi brzeg, nie zważając na moje ~; słowa: Ale tam w blasku ognisk nie tylko wystawił się :';: Kio vom na widok, .lecz naraził tak'ze na ich kule: Jakże''':':~ nierozważńy okazał się ten mały, a tak uparty człeczyna!'::,' ` Zląkłem się znów o niego: Oddaliłem się na powrot od , lasku tak; że nie można było mnie dostrzec, i-pobiegłem~:x , okrężną drogą do naszego obozu. Tam zastałem wszystkich bardzo wzburzonych. Czer-:.=' woni i biali towarzysże cisnęli się do mnie, a Dick Stone ` zawołał głosem pełnym wyrzutu: Sir, dlaczego zabroniliście nam iść za sobą nawet, r;; ~gdyby padły strzały? . Czekaliśmy naprawdę z upragme niem na wasze wołanie. Dzięki Bogu, że wy jestescie r: przynajmniej już tutaj, i to cali i zdrowi, jak widzę! Gdzie Sairi? ~lie ma go tutaj? ,- spytałęm. - Tutaj? Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, ;, co się z nim stało? - Cóż takiego? . Czekąliśmy spokojnie, kiedyście nas opuścili. W ja- kiś czas potem usłysżeliśmy okrzyki czerwonoskórych ..4. i znowu wszystko ucichło. Wtem hukńęło kilka strzałów ~' rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne '' wycie. Następnie padło ki.lka strzałów ze strzelb i ujrzeliś- my Sama. t - Gdzie? ~ Tam na dole przy lasku, ale już na tym brz~,ęgu. 416 - Tak też myślałem. Sam był dzisiaj tak nierozważny ~ak ni~d~jeszcze. Cóż dalej? . ,. iegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Kio- wów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno. C~fcieliśmy pójść mu na poxizoc. Zanim jednak zdołaliśmy dobiec do tego miej- ~~:.. sca, wrogowie przeszli wraz z nim przez łożysko i zniknęli ~`;:: -między drzewami. Mieliśmy wielką ochotę udać się za ni- mi i odbić Sama, . ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i za- ~~:.:niechaliśmy tego. - Zrobiliście bardzo :rozsądnie, gdyż w jedenastu nie '~ :dokazalibyście niczego, tylko stracili życie. ~ ~ Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany! Niestety, i to po raz wtóry. - Wtóry? - zawołał Dick zdumiony. Tak. Po pierwszym razie wydobyłein go na wol- , ~ ność. Gdyby sźedł za mną, stałby tu teraz tak samo jak ~a, ale on dziś robi wszystko po swojemu: Opowiedziałem im, co się stało, a .gdy skończyłem, ode- ~wał się Will Parker: - W takim razie nie wasza wina, sir! Zrobiliście r; o wiele więcej, niżby zrobił ktokolwiek inny ria waszym xrnejscu: Hawkens sam wpakował się w ten bigos; ale mi- j;' mo'to nie możemy go tam zostawić! - Ńie, on musi wyleźć; ale będzie : to trudniejsze niż za `;'a.::pierwszym razem. Nie ~ulega wątpliwości; że Kiowowie ' .będą teraz lepiej uważali. - To pewne, ale może jednak uda się go.odbić!,. - Hm! Wszystko możliwe, ale cóż wskóra dwunastu ludzi przeciwko pięćdziesięcin, i to oczekującyin napadu:.. "'. A jednak jest to prawdopodobnie jedyny środek, gdyż za dnia tym bardziej nie mogiibyśmy odważyć się na atak. - Well! Uderzymy więc jeszcze tej nocy! - Powoli, powoli! Trzeba się nad tym zastanowić. - Rozważcie to, sir, ale pozwóicie. mi tymczasem przekraść się na drugą stronę i zbadać, jak wygląda sy- tuacja. 1 417 Możecie to zrobić, ale później, gdy po jakimś czasii zmniejszy się czujność wrogów. Zresztą nie pójdziecię s~ mi, bo ja będę wam towarzyszył i prawdopodobnie węź miemy z sobą wszystkich. - Pięknie, bardzo dobrze, siri Niech tak będzie. Wy pr2wa wszystkich pachnie napadem. Spełnimy naszą :po wińność. Ta biorę na siebie- sześciu lub ośmiu Kiowó~ a Stone też mniej nie zeehce, Prawda, mój stary Dicku - Tak, żgadłeś, Willu! - odrzekł zapytany. dbam o liczbę, gdy chodzi o oswobodzenie Sama. dest ~ zresztą stary wyga, ate miał dziś kiepski dzień. =, Istotn.ie, Samowi tego dnia szczęście nie dopisało. Za łem rozmyślać, jak by go uwolnić. Mogłem narazić wła ř` życie; ale nie miałem prawa wystawiać na szwank zyc~ i .. Apaczów. Prrypuszcżałem zresztą,, ż.e może uda się łatvv~ i i z mniejszym niebezpieczeństwem osiągnąć cel podst , ale to . mogło się okazać- dopiero ' później, po przekradi~ ciu się na drugą stronę. Postanowiłem zabrać ze sobą Ap~ czów na wypądek, gdyby okazał się korzystny nagły atak ~ ? Musieliśmy zacżekać, gdyź po drugiej stronie pano~ ł r jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło ~ię zupełn~ a ciszę przerywały tylko silne; donośne uderzenia to~~ hawków. To czerwonoskórzy rąbałi drzewo; widoc zainierzali utrzymać ognie do rana. Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wska.~ wały północ, 'czas już było przystąpić do dzieła. Najpie~' dobrze' przywiązaliśmy ~konie, które postanowiliśmy ż~ ^ stawić, po cżym jeszcze rąz obejrzałem więzy i kneble pd manego Kiowy. Następnie opuściliśmy obóz i ruszyliśi~ tą samą drogą, którą szedłem poprzednio. Stanąwszy poniżej lasku w łożysku rzeki; kazałem A~ czom pod komendą Dicka Stone'a zatrzyrnać sig,. uni~ jąc wszelkiego szmeru. Potem udałem się z Willem Park rem cicho ku drzewom. Wydostawszy się na brzeg, po~ żyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsh.tchiwać. Dokoła p nowała grobowa cisza. Pełzaliśmy powoli naprzód. Osi~ ognisk biło wciąż jeszcze w górę płomieniami. Ze zduxni . 418 ` niem spostrzegłem, że ponarzucano w nie całe stosy gru- 'ř%~ byc~ konaiów. Poczołgaliśmy się więc z wolna naprzód , IeCz nie ujrzeliśmy nikogo. Wkrótce przekonaliśmy się~ że `' w lasku nie było ani jednego Kiowy. - Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! - rzekł `;;' zdziwiony Parker. - A mimo to podsycili ogniska! - Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że tymi og- ~.,.mami utrzymają nas w mniemaniu, że są jeszcze ciągle r tuta~ `' `' - Ale dokąd odeszli! I czy na zawsze? - Przypuszczam, gdyż Sam jest dla nich cenną zdoby- :..czą, którą chcą zabezpieczyć: Ale kto wie, czy nie knują - Co takiego? , - Napaść na nas po tamtej stronie tak, jak my ude- rzyliśmy na nich tutaj. Do pioruna, to możliwe! Musimy temu czym prę- dzej zapobieć; sir! - Tak, musimy przejść i zabezpieczyć konie, choćby się to później. miało okazać zbyteczne. Żeszliśrny' do Apaczów i pośpieszyliśmy do obozu, gdzie zastałiśmy wszystko w porządku. Ale Kiowowie mogli podejść nas później, . dosiedliśmy więc koni i poje- ~haliśmy dość daleko w głąb pręrii, gdzie znowu rozłoźy- liśmy się obozem. Kiowowie nie znaleźliby nas na daw- nym miejscu i musieliby zaczekać do następnego dnia, by nas zobaczyć. Jeńca wzięliśmy oczywiście z sobą. Nie pozostawało już nic innego', jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, ą kto nie, ten ćzuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem zaczęło szarzeć, dosiedliśmy koni ~ i wróciliśmy do -naszego pierwszego obozu. Przekonaliśmy się, że nikogo tam w nocy nie by- ło, riie zachodziła więć potrzeba ópuszczania tego mie- jsca, ale ostrożność nie szkodzi. Potem udaliśmy się przez rzekę do obózu Kiowów. Ogniska już się wypaliły i pozo- stały z nich tylko kupy popiołu jako jedyne, znaki wczo- rajszego ożywienia. 419 Zaczęliśmy badać ślady. Wiodły one od miejsca, gdzie stały konie; tu wszyscy Kiowówie wsiedli na konie i odje-~ chali w kierunku południowo-wschodnim. Porzucili wi- docznie zami~r wdawania się w walkę, która nie przy-y niosłaby im żadnego pożytku, skoro nie mogli już nas za- skoczyć. A Sam Hawkens? Zabrali go z śobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone'a i Willa Parkera. Mnie także było;4 serdecznie żal poczciwego człeczyny. Gotów byłem przed sięwziąć wszystko dla jego wyswobodzeńia, choćby te ,... kroki tylko w części podyktowane były rozsądkiem. Jeśli go nie uwolnimy, będą go męczyli przy palu -;; ,.~.. . . biadał Dick Stone.. - Nie - pocieszałem go. - My także mamy ~enca, ~ a więc zakładnika. - A czy oni o tym wiedzą?! Na pewno Sam im to powiedział. Jak oni z mm;FS , tak my postąpimy z naszym jeńcem. Ależ my musimy pojechać za tymi Indianami, choć ~ by nie wieXn co się rniało stać: Nie~ - Co? Chcecie go tak~zostawić? - Także nie. ~ 1 - Jakżeż to się zgadza jedno z drugim? ' Tak, że nie pozwolę się tym czerwonoskórym dra `~,~ - bom wodzić za noś po sawannach. - Za nos? Nie rozumiem was. Przypatrzcie się ich śladom! Kiedy zostawione? - Jak się zdaje, przed północą. Ja też tak myślę. Od tego czasu wpłynęło około` dziesięciu godzin: Czy sądzicie, że zdołamy to dzisiaj nad-:r, robić? - Nie. Albo jutro? ~ Także nie. - A dokąd waszym zdaniem odjechali? - Do swojej wsi. ~ q20 ft~4. ~ ;:...,. - Więc przybędą tam, zanim ich dościgniemy. Czy ~~ryobrażacie"sobie może, iż powinniśrny się zapuszczać na ~erytorium Kiowów, aby napaść na ich wieś i wyswobo- s~zic ~ednego jeńca , To byłoby szaleństwem. Pięknie! Ja też jestem tego samego zdania: nie poje= ~~temy więc za nimi: k~''.:...':Na to Stone poskrobał się za uchem i mruknął bezrad- ~~e i ze złością: ' '" - Ależ Sam, Sam, ~Sam! Co będzie z naszym starym ~ mem? Przecież nie możemy go opuścić! ~~::-. - Nie, tego nię uczynimy; przeciwnie, uwolnimy go. v~;' - . A niech was diabeł porwie, sir! Ja nie umiem roz- 'ą~ywać takich zagadek. Raz mówicie, że 'nie pojedzie- ',;y za czerwonoskórymi, a za chwilę twi_erdzicie, że bę- 'emy się starali uwolnić jeńca. To tak samo; jak gdy- ~~yśeie jednym tchem nazwali osła raz wielbłądem, a drugi małpą! Niech to zrozumie, kto rnoże. Ja tego nie poj- Wasz przykład wcale w tym wypadku nie jest sto- ~ '' ix~ńy. Kiowowie nie udali się do swej wsi. ' Nie? A dokąd? , -.- Nie domyślacie się? Nie. ~ Hm! I to rnają być starzy, doświadezeni westmani! obec tego ja wolę greenhornów, którzy rozgryzają takie ''' hy i nie łamią sobie na nich zębów! Czerwonoskórzy LTW ~li na Górę Nuggetów. . - - Na... na... patrzcie go! Czy rzeczywiście? Tak jest, bądźcie pewni. ~ ' Można by się tego istotnie po nich spodziewać! Nie tylko spodziewam się tego, leez twierdzę to zu- ~l ie stanowczo. Ależ im nie wólno przeszkadzać w pogrzebie! Nie zamierzają też tego zrobić. Zaczekają na ko- ~~''ec. Są wrogo usposobieni do nas i do Apaczów i prag- ~ą zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rę- 421 kę: Dowiędziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jegó córki;. ucieszyli się bardzo. Jakżę sobie życzą tego samego losu dIa Winnetou! Obrnyślili go także i dla nas, usłyszawszy od Santera,. że go ścigaxny. Byliśmy jednak ostrożni i; z wyjątkiem Sama, nie wpadliśmy w pułapkę. Teraz próbują inaczej. Udali, że jadą do wsi; myśląc, że to nas powstrzyma od pogóni. Przyp~xszczają, że powrócimy do Winnetou. Przejechawszy jednak kawałek drogi. na połud- ~ niowy wśehód i ściągnąwsży; gdy się nadarzy sposobność; ': jeszcze więcej wojowników; .zwrócą się ku Górze Nugge- : tów, gdzie mają ~amiar na nas napaść i wyciąć w pień. , ; - Ładna rachuba, wcale ładna, ale my się postaramy;," żeby wynik był inny! Prawdopodobnie podsunął im to Santer, który chce': skorzystać ze sposobności i zabrać stamtąd złoto. Jednyrn! słowem, jestem pewien, że jest tak, jak mówię. No, chce- ~ ; cie jeszcże ścigać Kiowów? - Ani rnyślę! Wasze óbliczenie jest wprawdzie troch~~~ ryzykowne, ale odkąd was znąm, nie pomyliliście się je:%;~ szcze nigdy .i zawszę rnieliście słuszność. Przypuszczam,. że:~ będziecie ją mieli i teraz. Cóż ty na to, stary Wiłlu? - ~ądżę, że jest~ tak, jak powiada Old Shatterhand:;; Musimy natychmiast stąd ruszyć, aby ostrzec na czas-:' Winnetou. Czy godzicie się, sir? .. Owszem. A czy jehca zabierzemy z sobą? Oczywiście. Przywiążemy go do Mary Sama, co mu nie będzie bardzo w 'smak. Załatwiwszy się z ty'n, wyru-, szymy natychmiast. Pxzedtem jednak musimy znaleźć w łożysku jakąś kałużę, aby napoić konie. W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwy- cić Santera, utrąciliśmy Sama Hawkensa. Jeżeliby jednak moje przypuszczenie się spravrdziło, można by mieć pew~ ną nadzieję, że uwołnimy Sama i pochwycimy Santera: Śc~gając uprzednio Santera, musieliśmy naturalnie trzy~ rnać się jego tropu i kołowatiśmy, poniew,~ zmieńił ot 42:~ wotny kierunek i pojechał pod kątem rozwartym. Te- posta~owiłem ten kąt ściąć. Skutek był taki, że ju'z d południem stanęliśmy u wejścia do parowu prowa- ;egó na polanę; na której dokonano napadu i morder- Zostawiliśmy konie w dolinie pod opieką jednego Apaczów, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany ał strażnik, który powitał nas tylko tekkim ruchem ręki. aostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pózostałych dwu- ;iestu Apaczów pracowało piinie nad przygotowaniem ~grzebu dl~ wodza i jego eórki. Mnóstwo wysmukłych vzew; ściętyćh tomahawkami; przeznaczono na ruszto- anie. Oprócz tego leżały tam wielkie stosy kamieni, któ~ ; `ćiągte jeszcże zńoszono: Do robotników` przyłączyli się ~ ' rażu prźybyli ze mną Apaćze. Dowiedziałem się; że ~grzeb miał się odbyć nażajutrż: v Nie opodal zbu.dowand tymcżasowy'szałas,- w którym rzechowywano zwłoki obójga zamordowanych. Na wia- ~mość o naszym przybyćiu wyszedł z szałasu WińnetQu: tk nam powiedziano; przesiadywał tam ciągle. Jakże'z yglądał ten młody wódź Apaczów! Winnetou zawsze był bardżo poważny i rżadk'o u- nieeh rozjaśniał mu twarz. Nie słyszałem nigdy, żeby się iśmiał głośno. Mimo tej powagi był w jego pięknych, ~ęskich rysach wyraz dobroći i przychylności; jego aksa- utne, ciemne oczy umiały spogl~dać nawet bardzo przy- ~źnie. Ileż to razy spoćzywały one na mnie z miłością pieszczotą, jaką się widuje na ogół tylko w oczach ko- iet! Dzisiaj nie było śladu tego wszystkiego: Twarz Win- etou była jakby z karnienia, a oczy spoglądały posępnie: ;uchy miał powolne i oćiężałe. Zbliżył się do mnie; ób- ~ucił mnie smętnym; a równócześnie badawczym wzro- iem; uścisnął słabo moją rękę; spojrzał w ocźy z wyra- ein, który mnie przejął do głębi duszy, i zapytał: - Kiedy mój brat powrócił? - W tej chwili właśnie. - Gdzie jest morderca? 423 I. - Umknął. Uczciwość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi ` spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się włas- nych słów. Apacz także wbił oczy w ziemię. O, gdybym mógł wie- dzieć, co się działo w jego duszy! Po dłuższej chwili zapy- ,. ... tał: , ~ ? - Czy mój brat stracił jego trop - Nie, nie straciłem gó jeszcze dotychczas: Morderca przybędzie tutaj niebawem. ` - Nieeh mi to Old Shatterhand opowie! ;iy ,..: Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, ~dokładnie i zgod.,-. nie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego: Słucl~ał , w milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się: - Więe mój brat nie wie na pewno, czy dosięgły San- tera kule rewolwerowe - Nie, ale przypuszczam, że go nie zraniłem. Skinął lekko głową, uścisnął mi rękę i rzekł: - Niecfi mi mój brat wybaczy, że zapytałem o to, cz5 trop nie stracony! ~Old Shatterhand wykonał swe zadanif zx~akomicie, a na końcu postąpił nawet bardzo mądrze Sain Hawkens będzie bardzo żałował swej nieostrożności ale mu ją przebaczymy i wydobędziemy go z niewoli. Ja także tak sądzę jak mój brat; Kiowowie nadejdą, lecs przyjmiemy ich inaczej, niż się spodziewają. Z jeńcem ni~ należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba jak ok. w głowie. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-cźuns , i Nszo-czi. Ćzy mój brat będzie przy tym? - Byłoby mi bardzo przykro, ~gdyby Winnetou na tc nie zezwolił! Nie tylko zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obec ność zachowa może życie wielu synom bladycł~ twarzy , Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych iudzi, lec okó twoje jest jak śłońce, które rozmiękcza twardy ló~ i zamienia go w orzeźwiającą wodę. Wiesz, kogo utraci łem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę ci , o to, Szarlih! "i,~;' !':. 424 Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby nikomu, ni~^krył się tylko przede mną. Pobiegł do szała- su; vV` którym,. jak wspomniałem, leżeli zmarli, i znikńął w jego wnętrzu. Dziś po raz pierwszy ńazwał mnie ~o imie- 'niu Karol i później wymawiał to imię zawsze tak samo jak teraz - Szarlih. ~:. Powinienem teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się 'ř;odbył ze wszy~tkimi ińdiańskimi ceremoniami. Wiem, że ~: dokładny jego opis byłby zajmujący, ale kiedy przypomi- ~~`:nam sobie te smutne godziny, dziś jeszcze odczuwam ból ~';'::tak głęboki, jak gdyby się to stało dopiero wczoraj. Opis Antych godzin wydaje mi się jakby zbezczeszczeniem - nie ~robowców, które wznieśliśmy wtedy obojgu zmarłym '' od Nugget-tsil; lecz - pomnika, któty wystawiłem im w A tnym sercu i który otaczam nieustanną, pełną uszanowa- iiia opieką. Dlatego prosżę, żeby mi . było woliio zanie- a ,:hać tego opisu. Zwłoki Inczu-czuny przywiązano do łcońia, po czym "' bsypano zwierzę ziemią tak; że nie mogło się poruszyć, a końcu przestrzelóno mu .:łeb. Potem naniesiono stop- ' riówo tyle ziemi; że zakryła jeźdźca rażem z bronią i ,;lę- ~ami". Wreszcie obłożono .wsźystko kilkoma warstwarni amieni. . Nszo-czi otrzymała na moją prośbę inny grób. Nie hciałem, żeby ją pokryto bezpośrednio ziemią. Oparliś- ~ny ją o pień drzewa w póstawie siedzącej, a potem tak a~łożyliśmy dokoła niej kamienie; że utworzyły silną, pu- 'atą w środku piramidę; z której szczytu wystawała koro- ńa drzewa: Odwiedzaliśmy później z Winnetou kilka razy grobow-, ce pod' Nugget-tsil i zastawaliśmy je zawsze w nienaruszo- a'nym śtanie... ł' ... 1. \ ~ ~ ,' Y;,.'.: ~ ~~' "., i 'F 4 Rozdział szósty A WYSWOBODZENIE SAMA Łatwo -sobie wyobrazić; jak bólał Winnetou z powod~ ' ' straty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł boleść ok~i ,. . zać, ' potem jednak musiał ją 'zamknąć w śobie głębok~ Nakazywał mu to z jednej strony indiański obyez ; a z drugiej - konieczność zwrócenia całej uwag't na sp~ dziewane przybycie Kiówów. Nie był to już przygniecio gorżką stratą syn i brat; lecż wódz wojennej drużyny, . ~~ której . czele zamierzał odeprzeć napad nieprzy~ac~~ i pochwycić mordercę swych bliskich. Miał już widoczn~ plan gotowy, gdyż zaraz po pógrzebie każał Apacżó~ 5e~ przygotować sig do drogi-i sprowądzić konie, które znąt,~ dowały się w dolinie. Dlaczego',mój brat wydaje to zarządzenie? - spyt~ łern. - Teren jest tak uciążhwy, że sprowadzenie kati będzie kosztowało wiele trudu: i;'; - Wiem o tym - odrzekł - ale chcę w ten sposa~ wywieść w pole Kiowów: Dali schronienie mordercy, ~ to wszyscy zginą. Twarz jego przybrała przy tych słowach wyraz stano wezy, groźny. Jeśliby wykonał swój zamiar, . Kiowowii byliby zgubieni. Ja byłem w tym wypadku ża łagodniejs~ karą: Kiowowie byli wprawdzie naszymi wrogami, lee, nie byli winni śmierci Inczu-czuny i jego' córki. Czy ma~ I;';;'; : . łem jednak wptywać na zmianę postanowienia Winneto~ '` Kto wie, czy nie wzbudziłbym w nim gniewu na sanieg~ siebie. Nastręczała się jednak sposobność do tego rodza~l 426 ~:.;..: próby, gdy wybraliśmy się sami na polowanie. Apacze ~~~:. bowiem pajechali wypełnić rozkaz wodza, . a Stone i Par- :...ker przyłączyli się do nich. Nikt zatem nie mógłby usły- ~v~.:~: szeć odpowiedzi, która, dana w gniewie, więc niewątpli- a ..wie szorstka, w obecności innych miałaby charakter obra- ř:=zy. Wyjawiłem Winnetou swoje zdanie w tej sprawie, ale :-vku memu zdumieniu nie nastąpił skutek, jakiego się oba- '';:. wiałem. Spojrzał na mnie dużymi, posępńymi oczami i odpowiedział spokojnie: Spodziewałem śię tego po moim bracie, gdyż on M: ustępowania przed wrogiem ńie uważa za słabość. - Tak nie myślałem, o ustępowaniu nie może być mo- ~ wy. Zastanawiałem się już nawet nad tym, jak ich wszyst- ~`:'.kich pochwycić. Ale oni nie są winni temu, co się tutaj y stało, i byłoby niesprawiedliwością, gdyby mieli ponieść za to karę. Ujęli się za mordercą i chcą tu przyjść,, aby uderzyć ~ t~ na nas! Czy - to dla nas niedastateczny powód, żeby ich ~'nie oszczędzać? Nie, a przynajmniej dla mnie nie. Przykro mi, że brat mój Winnetou gotów jest popełnić błąd, który jest ''' główną przyczyną zguby wszystkich plemion indiańskich. - Jaki błąd ma Old Shatterhand ną myśli? . Ten, że Indianie mordują się nawzajem, zamiaśt po- ,;... =::magać sobie przeciwko wspólnetńu nieprzyjacielowi. Po- :, zwól, że pomówię z tobą szczerze. Kto zdaniem twoim `;`..jest na ogół mędrszy i chytrzejszy: czerwony mąż czy bla- `':.da twarz? - Blada twarz. Przyznaję to, bo to prawda. Biali po- 1 siadają więcej niż my wiadomości i żdolnośći. Przewyż- ; .szają nas niemal we wszystkim: - Ale tobie Wielki Dućh udzielił takich darów, jakimi nawet u białych mało kto się cieszy, dlatego chciałbym, ~żebyś myślał inaczej niż zwykły cźerwony mąż. Rozum masz bystry, a wzrok twój sięga o wiele dalej niż wzrok zwykłego wojownika. Ileż to razy wykopywano między wami wojenny tomahawk! Nie zaprzeczysz, że to jest nie- 427 ustanne, okropne samobójstwo, popełniane przez czerwi~': nych mężów, a ten, który postępuje w ten sposób, bier~ udział w tym samobójstwie. Inczu-czunę i Nszo-czi zabi~ nie czerwonoskórzy, lecz biali, a jeden z mordercówf schronił się do Kiowów i namówił ich do napadu na wą~; To oczywiście jest wystarczający powód, by tu na nie~ zaczekać i walcżyć z nimi, ale nie usprawiedliwia tego, ż~ by ich wystrzelać jak wściekłe psy. To są twoi czerwo~ bracia, pamiętaj o tym! Tłumaczyłem mu tak jeszcze przez jakiś czas, Winneto`~ zaś słuchał spokojnie: A kiedy wypowiedziałem ostatnl~ słowo, podał mi rękę i rzekł: - Old Shatterhand jest prawdziwym i szczerym ptz~ jacielem wszystkich czei-wonych mężów i słusznie nazy y~ , postępowanie ich samobójstwem. Zrobię; czego sobie m^~ brat życzy. Schwytam Kiowów; ale potem ich uwoln~~ a zatrzymam tyłko mordercę. Sehwytasz? To będzie trudne, bó nadciągną w prz~ ważającej liczbie. Czy wpadłeś może na tę samą my~~ co ja? , . - Jaką? - Zwabić Kiowpw w takie miejsce, w którym by ~i~ nie mogli bronić. ; - Tak, to mój plan. ' - Mój także. Znasz te strony, więć chciałem cię zap~ tać, czy jest tu gdzieś takie miejsce. - Jest i leży niedalekó. To wąski, skalisty parów: Taii~! chcę zwabić nieprzyjaciół. - Sądzisz, że ci się to uda? Tak. Skoro się znajdą w tym parowie, na któręgci ściany wspiąć się nie można, , zaatakujemy ich z przoduřż~ z tyh~. Będą musieli się poddać, jeżeli nie zechcą dać śa~ bezbronnie wystrzelać. Daruję im życie i wystarezy mi, a~ dostanę w ręce Santera. ^ - Dziękuję ci! Serce mego brata Winnetou stoi citw~i= rem dla dobrej myśli. Może i w innej sprawie żywi an równis łagodne zamiary. .~ 428 - O jaką sprawę chodzi memu bratu Óld Shatterhan- dowi? ~ - Chciałeś zaprzysiąc zemstę wszy~tkim białym, a ja prosiłem cię, żebyś tego nie czynił od razu, lecz zaczekał z decyzją, aż minie pogrzeb. Czy wolno mi wiedzieć, co teraz postanowiłeś? Zapytany patrzył przez pewien czas na źiemię, a potem podniósł na mnie jasny wzrok, wskazał na szałas, w któ- rym przed pochowaniem leżały zwłoki, i odrzekł: - I~biegłą noc spędziłern tam przy umarłych i walczy- łem z sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem sprowadzić wojowników wszystkich czerwonych plemion i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Był- bym wówczas zwyciężony, ale w walce z sobą, którą sto- czyłem dziś w nocy, zostałem zwycięzcą. - Więc porzuciłeś tę wielką, śmiałą myśl? Pytałem o to trzy osoby, które miłuję: dwoje,zmar- rłych i jednegó żyjącego-. Radzili mi plan ten porzucić, po- stanowiłem więc pójść za ich radą. Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem, a on mówił - Mój brat nie wie, o kim mówię. Mam ńa myśli Kle- ki-petrę, Nszo-czi i ciebie. Was troje pytałem w myślach i otrzymałem potrójną, ale jednobrzmiącą odpowiedż. ' - Tak, gdyby żyli oboje i gdybyś mógł ich zapytać, powiedzieliby pewnie to samo; co ja. Plan twój był wielki i mógłbyś się podjąć jego wykonania; ale... - Niech mój brat skromniej o mnie mówi i myśli - przerwał mi. - Gdyby się rzeczywiście udało jednemu pvodzowi zjednoczyć wszystkie czerwońe szczepy, nie sta- łoby się to tak prędko, jak bym sobie tego źyczył. Trzeba by całego, długiego, pełnegó trudów życia, aby dojść do celu,. na końcu zaś tego życia byłoby za późno zaczynać walkę. Jeden czerwony mąż, choćby najwięksźy i najsław- niejszy, nie spełni tęgo zadania, a po jego śmierci zabra- kłoby godnego następcy, który by poprowadził dalej .i do- kończył rozpoczęte dzieło. 429 Ciesżę się, że rnój brat Winnetou doszedł do tegó wniosku; jest on słuszny: Jeden człowiek nie wystarczy, a ~~ o następcę byłoby trudno. Gdyby nawet i to się udało, walka czerwonoskórych przeciwko białym musiałaby i tak skończyć się dla was klęską. Wiem o tym; ona przyśpieszyłaby tylko nasżą zgu- bę. Gdybyśxny nawet ze wszystkich walk wyszli zwycię- `'' sko, to jednak biadych twarzy jest tyłe, że mogliby;;~' .przeciwko nam wysyłać coraz to nowe hufce, gdy tym=ř: czasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić ~ Zwycięstwa wyniszćżyłxby nas wolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. Musiałem to sobie sżczerże po^ ... wiedzieć; kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych. ya,,. . Postanowiłem więc zaniechać tego planu. Chciałem si~ , zadowolić z kolei pojmańiem mordercy i zemścić się na~ tych, którzy dają mu pomoc i przychodzą, by uderzyć ri~ , nas. Ale i to odradził mi mój brat Old Shatterhand, ze~':~ msta więc moja ograniczny się teraz tylko do tego, że~~ pochwycę i ukarzę Santera. Kiowów puścimy wolno. Te słowa wprawiają mnie w dumę z powodu przy=y' jaźni, która nas łączy;. nigdy ci ich nie zapomnę. Chocia~ nie możemy tego twierdzić na pewno, jesteśmy mimo t~`: obaj przekonani, że Kiowowie nadciągną. Idzie tylk_~~` o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą. Przybędą tu już dzisiaj - rzekł tonem tak stanti wćżym,jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie do wiedzionego. - Skąd mo~esz to wiedzieć na: pewno? - Wnoszę z tego, co mówiłeś o waszej ostatniej wy-` prawie: Kiowowie udali, że wracają do wsi, aby was zwa=~ bić za sobą, a zdążają właściwie tutaj; musieli więc bar T dzo okrążać; bo inaczej pojawiliby się`już wczoraj. Istnia-~, ły też inne jeszcze powody tego opóźnienia. - Jakie powody? - Pierwszy: Sam Hawkens, którego tu oczywiście nie'~~ sprowadzą, lecz odeślą do swoich do domu. Na to trzebą:^ było wybrać odpowiedni czas` i miejsce, a moź~ nawet za='ne 430 czekać na sposobność, która by śię nastręczyła przypad- kiem. l~usieli także pchnąć posłańca z doniesieniem o waszym przybyciu. - Aha, sądzisz; że wojownicy wyjechali naprzeciw nas ze wsi? - Tak. Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam,. nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, ' nie mieli jedńak czasu zaatakować, ponieważ postanowili w przyjechać tutaj. Wysłali więc jednego lub kilku wojowni= ków do swoich z rozkazem, żeby wyruszorio przeciwl~o wam ze wsi. Tym posłańcom powierzyli także Sama ' Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli z poprzednie- go I~ierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, . że- byście wy tej. zmiany kierunku nie zauważyli, musiała się męc ona odbyć w miejseu, w który~n nie zostają ślady. ~::r: : Miejsca takię są rzadki., trzeba ich szukać, a to zabiera er . ~=: czas. Dlatego też Kiowowie nie mogli nadejść tu wcżoraj, ale dziś przybędą na pewńó. A skąd wiesz, że ich nie ma jeśzcze dotychczas? Wskazał na najbliższe wzgórze. Ponad lasem wznosiło k ~ się wysokie drzewo, którego koróna stanowiła najwyższy punkt w tych górach. Kto siedział na tym drzewie, a miał dobre oczy, mógł objąć wzrokiem całą pobliską prerię. - Mój brat nie wie - odrżekł - że wysłałem na drzewo wojownika, który tam uważa i zobaczy Kiowów, ' ~ak tylko się zbliżą, bo ma sokolę oczy. Ujrzawszy ich, ` zejdzie natychmiast i doniesie mi o tym. - To dobrze. Wiadomości od niego nie było, więc wi- docznie wrogów jeszcze nie widać. Czy sądzisz jednak, że nadciągną dzisiaj z pewnóścią? - Tak, nie mogą zwlekać dhxżej., jeśli chcą nas tu je- s~ze zastać. ~ Ależ oni nie mieli zamiar'u dojść aż do Góry Nug- ' ~`. getów, cheieli tylko prźygotować na ciebie zasadzkę, kie- dy będziesz wracał do domu. - Byłoby się im to udało, gdybyś ich nie podsłuchał. Ponieważ jednak tęraz jestem o tym uprzedzony, zasadz- 431 ka na nic się nie przyda, przeciwnie, ja zwabię ich tutaj: Dó domu wracałbym w kierunku południowym i .tam by '.`: się na mnie zaczaili. Teraż udam, że zmierzam na północ, i zwabię ich tu za sobą. ~ i," ? Czy jesteś pewny, że pójdą za tobą Tak, jestem pewny. Kiowowie muszą wysłać. zwia-;-~ dowcę, by się przekonać, czy tu jesteśmy. Temu szpiegom ~ ' nie zrobimy nic złego i pozwolimy mu odejść spokojnie::~:' do swo~ch: Ze względu na niego każałem tu sprowadzię"ł konie. Jest -ich ponad trzydzieści i po.mimo ~wardego i~~;c,, gruntu na osypisku będżie musiał żobaczyć ich ślady Stąd podążymy do parowu, który posłuży za pułapkę na` Kiowów. Zwiadowca nie~ pójdzie tam źa nami, będzie tyl a ko śledził jakiś czas, czy ódeszliśmy rzęezywiście,. a potei~ ' wróci czym prędzej do swoich z wieścią, że odjechaliśm~:'. nie na południe, lecz na północ. Czy mój brat przyznaję mi słuszność? ' - - Tak. Wskutek tego porzucą myśl urządzenia za~': sadzki, przybędą tutaj i stąd pusżczą się za nami: Jestem pewien, że tak uczynią. Santer, którego mu szę pochwycić, jeszeze dziś będzie w mym r~ku. - A co z nim zrobisz? - Proszę mego brata, .żeby mnie o to nie pytał. O `~:` umrze. To wszystko. - Gdzie? Tu? Czy zaprowadzisz go do pueblą? - To jeszcze nie postanowione. Prawdopodobnie nie: będzie takim tchórzem jak Rattler, któremu musieliśmy ,;, zadać szybką śmierć jak psu i mazgajowi. Słuchaj! Doia-.'~ tuje mnie tętent riasżych koni. Opuśćmy to miejsce, wró-v~~ cimy tu potem z jeńcami. Przyprowadzono konie. Mój koń i Mary Hawkensa ~ były też z nimi. Każdy prowadził swego konia za cugle~::. gdyż droga była zbyt niewygodna, by możria było ich do-:: siąść. Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas z polanki na północ, potem w las opadający dość stromo ku doło- wi. Na dole znajdowała się otwarta łąka. Tai. wsiedliśiny 432 na konie i pojechaliśmy ku wznoszącej . się jak wysoki, prostopaelły mur, skalnej ścianie, którą przecinał wą- ski parów. Wskazując na ten parów, Winnetou powie- dział: - Oto pułapka, o ~ której mówiłem. Teraz przez nią ~ przejedziemy. Słowo to'określało bardzo dobrze wąskie przejście, któ- ` rym teraź przejeżdżaliśmy. Ściany biegły z obu stron pra- ~'. wie prostopadle ku niebu i niepodobna było się na nie . wdrapać. C'rdyby I~iowowie okazali się tak głupi i wjecha- li tutaj pa ohsadz~niu przez nas obu wejść, bronić się tu ?:v- byłoby z ich strony szaleństwem. Droga nie wiodła prosto, le~z skręcała to w prawo; to Y: w lewo a kwadrans upłynął, zanim starięliśmy u wylotu ` parowu, gdzie zsiedliśmy z koni. ' Po chwili ujrzeliśmy `,:. Apacza, który wypatrywał z ~irzewa Kiowów. - Przybyli - oznajmił. - ChciaXem ich zliczyć; ale w nie mogłem, bo niew jechali pojedynczo i 'byli jeszcze bar- v;ą';`dzo daleko. - Czy zwrócili się ku dolinie? - spytał Winnetou. - Nie. Zatrzymali się na prerii i rozłożyli vpośród ' zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i po- szedł piechotą ku dolinie. - To zwiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby pu- r łapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat Old Shatter- Ą' hand weźmie z sobą Stone'a, Parkera i dwunastu moich ` `:'.`wojowników i obejdzie górę tu, po lewej stronie. Koło b~rdzo grubej i wysokiej brzozy, jaką tam ujrzy, wejdzie ` w las, który się powoli wznosi, a po drugiej stronie zno- `Wu opada. Przybywszy tam, znajdzie się ~ rnój br~t w ;' .przedłużeniu doliny, . skąd wyszliśmy na Nugget-tsil. Idąc dalej tą doliną, datrze ńiebawem na miejsce, gdzie zosta- ~y: : wiliśmy konie, a ~lalszą drogę już zna. Niech jednak nie ~; ppsuwa się otwartą doliną, lecz jej brzegiem i kryje się w t ` lesie. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd ~: po drugiej stronie prowadzi wejśeie do parowu. Spostne- ';r że nieprzyjacielskiego zwiadowcę, ale mu nie będzie prze- '16 - Winnetou t. I 433 szkadzał w śledzeniu. Potem zobaczy nadchodzących ni~-' przyjaciół i pozwoli im wejść do parowu. . - Więc taki jest twój plan - mówiłem dalej za niega:~`. - Ty zostaniesz tutaj, aby obsadzić wyjście, -a ja wróo~'; drogą okrężną, opisaną teraz przez ciebie, do stóp Nug~' get-tsil, aby tam zaczekać na nieprzyjaciół i towarzyszy~ im potajemnie, dopóki nie wejdą do puł~pki? . , - Tak sobie to wyobrażam. Jeżeli Old Shatterhan~ nie p~opełni jakiegoś błędu, to połów uda się nam z pew~ nością. - Będę ostrożny, jak tylko można. Czy Winnetou d~ mi jeszcze jakieś wskazówki? - Nie. Resztę pozostawiam tobie. "' ~ - Kto będzie się~ układał, z Kiowami, jeśli się uda i ~ zamknąć? - Ja: Zadaniem Old Shatterhanda jest tylko . nie w.~ puścić ich z parowu, gdy zobaczą moich wojowmkói~ i zechcą zawrócić. Ąle śpieszćie się! Pohxdnie już daw minęło, a Kiowowie nie zatrzymają się do jutra, lecz p dą za nami dziś jeszcze, zanim się ściemni. - Słońce dokonało ju~ż prawie .swej dziennej wędrów~ i za godzinę należało' się spodziewać zmierzchu. Udałę~ się więe w drogę z Dickiem, Willem i z moimi Apaczax~~ W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliś~ w las. Wygląd okolicy zgadzał się ~zupełnie z opisem Wi~ netou. Wkrótce wydostaliśmy się na owo miejsce w dol~ nie, na którym pasły się konie. Naprzeciw nas otwier~ się boczny parów, wiodący na polanę do grobów I~ji czu-czuny i Nszo-czi. Stamtąd usiadłszy pod drzewan~ mogliśmy widzieć nadchodzących Kiowów. Nie mieliśi~ powodu obawiać się, by nas spostrzegli, gdyż należał przypuśzczać, że wejdą do parowu z drugiej strony. y::; Apacze milczeli, a Stone i Parker rozmawiali z sobą ~ cichu. Byli pewni, że Kiowowie wpadną nam w ręce .ri zem z Santerem, ja natomiast miałem pewne wątpliwośe Do zmroku brakowało najwyżej dwudziestu rriinut; ,; Kiowowie się nie zjawiali. Sądziłem zatem, że dopiera jo 434 ~r~ejszy-~nek przyniesie ro~śtrzygnięcie, zwłaszcza że nie b~ło widać 'także ~iadowcy nieprzyjaciół. U nas pnd drzewami było już ćiemno. Szept Parkera i Stone'a uśtał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny sźmer, który należałob~ rączej nazwać nieustannym; głębokim odde- chem lasu. Bardzo łatwo odróżnić od niego każdy ińny od- głos. Naraz wydało mi si~, ,że coś pełza po mi~kkim, leśnym 'g~uncie. Zacźąłem nadsh~chiwać. Tak, coś się poruszało. Zwiezzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem, ' aby zobaczyć, co się dzieje u dotu, przy samej ziemi. Zrobi- łem to jeszcze na cza.s i ujrzałem jakiś czarny przedmiot, który leżał za mną, a ter~a.z przemykał się między drzewami. Zerwa,łem się i pospieszyłem za. nim. Zobaczyłem go przed `' sobą - jakby smugę cienia na jaśniejszym tle. Sięgnąłem rę- ką i chwyciłem kawałek jakiejś tkaniny. - Precz! , - ode_zwał się czyjś przestraszony głos i rów- y' nocześnie tkanina wymknęła mi się z ręki. Cień zniknął, wobec tego wstałem i zacząłem nasłuchiwać, aby przynaj- s mniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze d~istrzegli `' moję szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc ~~ ~ i zaczęli pytać, co się stało. - Cicho, cicho bądźcie! - odrzekłem i natężyłem słuch ponownie: Ale nic już nie było słychać. Podpatrywał.nas jakiś człowi~k, i tó biały; jak tego do- wodził angielski okrzyk. Prawdopodotinie był to sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u~Kiowów żadnej in- "-`xiej bladej twarzy. Musiałem się puścić'za nim bezwarun- kowo, pomimo ciemności! - - .Usiądźcie z powrotem i zaczekajcie, dopóki nie wrócę! - nakażałem moi~n Irdziom i pobiegłem. Nie wahałem się aniy przez chwilę, . dokąd się skierować - należało biec ku prerii, gdzie znajdowali się Kiowowie. _Podsłuchujący mógł cofnąć się tylko do nich. Trzeba było coś uczynić, by tak prędko nie uciekał, zmusić go do ostrożniejszego posuwania się. Zawołałem: 435 - Stój, bo strzelam? W kilka sekund~ potem oddałem na potwierdzenie tej groźby dwa strzały rewolwerowe. Nie popełniłem przez to błędu, gdyż obecność nasza i tak już wyszła na jaw. Te- raż moQna było przypuszczać, że zbieg wejdzie ze strach~ głębiej w łas, gdzie oczywiście inusi zwolnić biegu z po- wodu panującej tam ciemności. Ja natomiast skoczyłefi w strong lasu, skąd mogłem go jeszcże dojrzeć, i posuwa:~ łem się wzdłuż skraju. Chciałem prżebyć w ten sposób ca~~ łą dolinę i ukryć się w miejscu, gdzie~ stykała się z prerią~ by tam pochwycić szpiega. Gdyby uciekał tamtędy, mu~; siałby przejść kóło mnie. Plan ten był rdobry; ale niestety nie dała się go wyko.f; nać. W chwili kiedy biegłem ~akrętem doliny i wychyhłe~xt się poza wystającą kępę zarośli, ujrzałem przed sohą ludz~ i konie tak blisko; że ź trudem zdołałem się rzucić wstec~ i wsunąć pomiędży drzewa. Tuż u wylotu doliny rozłożyli się obozem Kiowowi~~ Dlaczego to uczynili, nietrudno było odgadnąć. Zatrzymali się najpierw na prerii i wysłali jednego wcc~ jowńik~ nie na zwiady, jak przypuszcząliśmy, lecź na pdą~ szukiwanie Santera. Santer bowiem, . znający 'ókolicę,' ru~. szył ku nam wcześniej niż Qni i dotarł do ~ gór, .. zaniri~ Winnetou posłał strażnika na drzewo. To było jego zada~ nie:. znaleźć nas i donieść o tym Indianom, skóro tylk~ przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a ón jeszcze nie wrócił~ wysłali jego tropem jednego czerwo,noskórego. ZwiadovV~ ca nie miał się czego obawiać, gdyż w razie niebezpie~', czeństwa Sanler wróciłby, aby ostrzec Indian. Źwiadowca~` wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu się zdawało ko-' nieczne, a nie ujrzawsży nieprzyjaciela, cófnął się z tą wiadomością do swoich. Ponieważ dolina lepiej nadawał~ się ńa nocleg niż otwarta preria, Kiowowie postańowiliv się przenieść. Santer vracając musiał się na nieh natknąć~ pomimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk. Teraz już wiedziałem; że nie dostaniemy ich w ~ęce ani dziś, ani jutro, jeżeli Santer był dość mądry i odgadł nas~ 438 plan. Co należało uczynić? Wrócić na swoje .miejsca i za- ezekąć, czy "kiowowie pomimo wszystko nie wpadną rano vv pułapkę? A może wobec zmiany sytuacji trzeba było w;cofnąć się aż do Winnetou po nowe zarządzenia? Było je- 'f ~zcze trzecie wyjście, najbardziej dla mnie niebezpieczne, ;'a rnianowicie pozostać tutaj i dowiedzieć się; co postańo- ~':ywią czerwonoskórzy uwiadomierii przez Santera o tym, co "',:a. ', vtndział. Santer powiedział im niezawodnie, że go ścigam, ~" było więc do przewidzenia; że będą się mieli na baczności. ~~;''';Postanowiłem jednak odważyć się na wszystko. Liczyłem ~=T: na panujące wokół ciemności, gdyż Kiowowie nie roznie- .~ cili ognisk, w obawie, aby ich nie dostrzeżono. ~,:::.: Pod drzewami leżały wielkie złomy skalne, porosłe ' mchem i otoczone paprocią: Może by mi się udało ukryć ';::za jednym z nich? Więksźość czerwonoskórych żajęta by- ~;r"ła jeszeze końmi, które przywiązywali do palików, aby się ~;.='nie mogły oddalić i nie zdradziły obozu: Reszta siedziała ~~.:lub leżała na skraju lasu. :W jednym punkcie, brzmiały wydawane półgłosem rozkazy. Tam zapewne znajdowął '~r aię wódz i tam też postanowiłem się dostać, jeśliby się to t:'' okazało możliwe! ~ v Leżąc na ziemi; posunąłeiń się w tym kierunku; nie ;v'' dbąjąc o osłonę; gdyż dokoła panowała cie:nność, a czer- ;':::wonoskórzy znajdowali się przeważnie po drugiej stronie. `' Mogli mnie dostrźęc tylko wtedy, gdyby któryś z trich %' potknął śię o mnie. Tak się nie stało, wobec cżego dotar- ~ łem szezęśliwie dti celu. Zauważyłem tam dwa głazy leźą- ~;; .ce obok siebie - jedeń wysoki i długi, drugi niższy. Nie- wątpliwie z tej strony I~iowowie nie spodziewali się nie- ~zpieczsństwa. Wspiąłem się spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powódu wchodźić tu za mną. w Indianie, którzy dotychczas byli zajęci końmi, zeszli się ~`~:- takźe i usiedIi lub rozłożyli się: na ziemi. Tam gdzie spo- ~' dżiewałem się obecności wodza, wydano półgłosem kilka ~A` , rozkazów niezrozumiałych dla mnie,' gdyż nie znałem je- 439 ,. szcze wtedy języka Kiowów. Następnię oddaliło się kilku wojowników, którzy -~ jak mi się zdawało - mieli pełnić~ : straż. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale skraj lasu v pozostawili swobodny. Było to dla mnie bardzo korzyst- ne, ponieważ zapewniało mi odwrót. Obozujący rozmawiali z sobą półgłosem. Słyszałem : każde zdanie, ale niestety niczego nie rozumiałem. A jak-F ;', że by mi się przydało uchwycić treść ich rozmowy! Czę- ; $ sto opowiadam, że w czasie móićh wypraw po Zachodzie ~ skradałem się pod obozy Indian najrozmaitszych szcze-:':~~ pów,, a w trakcie podróży po innych krajach - pod obo-'~ zowiska innych narodów, gdzie podsłuchiwałem znajdu~ą~ ~ cych się taxn ludzi. Temu zawdzięczam wiele z moich suk cesów, a częstokroć nawet życie. Cżytelnik nie wyobraża :'~ sobie i nie zdaje sobie sprawy; jak trudno i jak niebez- `~ piecznie jest w ten sposób podchodzić pod obóz. Trudno ;; nie tylko dlatego, że ta czynność wymaga fizycznej zręcż-:.::r ności, siły i wytrwałości, lecz przede wszystkim dlatego;;- ~ że potrzeba do niej wewnętrznej dyscypliny, inteligencji;~' i wielu różnych wiadomości, bez których nie x~ożna się obejść. Na darmo bowiem podchodziłbym, choćby nawetv.y po mistrzowsku, pod obóz Indian; Beduinów albo Kur~''~ dów, surańską seribah albo pohxdniowoamerykańską osa~ -;. dę gauczów, . gdybym nie władał językiem tego szczep~i :,''~ i nie mógł pojąć znaczenia usłyszanych wieści. A treść ~ rozmów znaczy w takich wypadkach więcej niż wszystko, `;', co się przy tej okazji zobaczy. Dlatego starałem się zawsze '; poznać język ludzi, z którymi ~niałem do czynienia. Winne-`': tou przyswoił sobie szesnaście dialektów indiańskieh ": i w tym także zakresie stał się moim najwybitniejszym na~ ~ uczycielem. Nie zdarzyło mi się później już nigdy, żebym`;:'~ pódchodził pod obóz nieprżyjacielski nie żnając język~ nieprzyjaciół. Leżałem z dziesięć rniiiut na kamieniu, kiedy usłysza-.. łem wołanie straży; po cżym nastąpiła upragniona przeze ` mnie odpowiedź: To ja, Santer. ~Vięc weszliście w dolinę? 440 - Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a zaraz spot- ka czerw~ych wojowników. Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku do Santera posługiwano się żargonem złoźonym ze słów in- diańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a wódz przywołał go do siebie i zapytał: - Mój brat zabawił o wiele dłużej, niż było postano- :' ' wione. Niewątpliwie zatrzymały go ważne powody? - Ważniejsze, niżbyście mogli przypuszczać. Jak daw- no się tti znajdujecie? - Od czasu, który blade twarze zowią połową go- dziny. ' - Spotkaliście mego konia? - Tak, gdyż jechaliśmy w trop ża tobą. Mijając miej- sce, na którym go przywiązałeś, zabraliśmy go z sobą. - Powinniście byli zostać na prerii! Tu nie jest zupeł- ~,' nie bezpiecznie. - Nie rozłożyliśrńy się tam obozem, ponieważ tu jest wygodniej, sądziliśmy zresztą, że tu nic by nam nie grozi- ło, ty bowiem powróciłbyś prędko, aby nas ostrzec. - Rzecz się ma inaczej. Nie było mnie tak długo, po- nieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straci- łem dużo czasu; zanim~ się dowiedziałem, na czym ono polega. Old Shatterhand jest tutaj. - Tak myślałem. Czy mój brat go widział? Tak. ~ . Pochwycimy go i. zabierzemy do wodza, któremu strżaskał kolana. Czeka go śmiet~ć przy pahx męczeńskim. Gdzie on się żnajduje? A więc Kiowowie nie chcieli naś zwabić do swojej wsi, ale przypuszczali, źe powrócimy do Winnetou. - To jeszcze bardzo wątpliwe, czy go pochwycicie - odrzekł Santer. Tak będzie, bo te psy mają tylko trzydziestu wo- ~owników na naszych pięćdziesięe.iu; nadto nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zaskoczyrpy ich więc-niespodziąnie: : - W takim razie grubo się mylisz. Oni wiedzą, że ma- 44I I my nadejść, a może nawet wiedzą, że już jesteście, gdyż - niewątpliwie wysłali naprzeciw nas zwiadowców. - Uffi Wiedzą o tym? - Tak. - Wobec tego nie możemy ich już zaskoczyć! - Oczywiście, że nie. . Skoro więc ich napadniemy, dojdzie do walki, która ~ będzie wymagała dużo krwi, bo Wińnetou i Old Shatter- _ hand wystarczą ~każdy na dziesięciu wojowników. Tak; to prawdą. Śmiere Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zęmstą, będą się bronili , jak rozjuszone drapieżne zwierzęta; Ale mimo to musz się dostać w nasze, ręce! Pr~ynajmniej :Winnetou. Czemu właśnie on? - Ze względu na nuggety. On jeden zna prawdopo- dobnie pokłady źłota: - Nie pokaże ich nikomu. - Nawet gdy go schwytamy? I wtedy nie. Będę go męczył dopóty; dopóki nie wyjawi talem nicy. - On mimo to będzie milczał. Ten młody pies Apa-:;::r: ezów drwi z wszelkich mąk. Skoro zaś wie, że nadchodzi- my, będzie się starał umknąć przed nami. - O, ja wiem, jak się mamy do tego zabrać, żeby go': , wziąć do niewoli. - Skóro wiesz; to nam powiedz! - Wystarczy wyzyskać pułapkę; którą oni na nas za-.!:;. stawili. - Zastawili pułapkę? ~aką? - - Cheą nas zwabić do wąskiego parowu, gdzie niepo- dobna się bronić, i tam nas wziąć do niewóli. - Uff! Czy mój brat Santer słyszał to wyraźnie? ~ Tak. ~ - Czy zna ten parów? - Byłem w nim. - Opowiedz, jak się o tym dowiedziałeś. ą: . . - Odważyłem się na wiele, na bardzo wiele. Gdyby mnie sp'óstrzegli, ponłósłbym śmierć w męczarniach i dia- , belnie się cieszę, że tak się szezęśliwie skończyło. Za- ~; wdzięczam to tylko temu, że znałem już drogę do Nug~ get-tsil i okolicę, gdzie stoją oba grobowće. - Grobowce? Więc istotnie Winnetou pochował tam swoich zmarłych? - Tak jest. Bardzo mi się to przydało, gdyż odwróciło od nas uwagę Apaczów. Domyśliłem się oczywiście, że znajdują się tam na polanie, i miałem śię nadzwyczaj na baczności. Przeszedłem już niejedno i mogę się pochwalić, że nie jestem niedoś w'iadczonym westmanem, ale tak o- ~;:.. strożny jak dzisiaj nie byłem jeszcze nigdy. Nie obrałem oczywiście drogi przez dolinę, lecz skrajem lasu. U wejś- '~,' cia do przesmyku stały ich konie. Podejście Apaczów, bez 1Y użycia drogi przez parów, nie było drobnostką, ale mi się - udało. W górze podwoiłe~n je~szcze ostrożność i wytęży- , łem całą swą chytrość. Już myślałem, że nie zdołam do- trzeć aż do polany; ale Apacze mieli oczy i uszy skięro- wane tylko na pogrzeb i dlatego ośmieliłem się podejść aż poza skałę położoną na skraju polany. Stamtąd mogłem wszystko podpatrzyć,. ~ ' - Mój biały brat był bardzo odważny; że jeszcze żyje; zawdzięcza tylko pogrzebowi. - Sam to już przyzn~łem! Skoró tylko zamknięto gro- by, Winnetou posłał swoich ludzi, żeby sprowadzili konie. - Tam .na górę? Czy to nietrudne? . Nawet bardżo uciążliwe! Miał zapewne ważny powód do tego! ~ - Naturalnie. Chciał, żebyśmy widząc, iż oni poszli tamtędy z 'końmi, wspięli się za nimi,,ą potem posuwali się dalej śladem, który właśnie prowadził w pułapkę. , . ' " - Dlaczego tak przypuszczasz? _ - Nie przypuszczam, lecz wiem to na pewno; bo sły-- szałem. - Od kogo? - Od Winnetou. Wysławszy . swoich ludzi po konie, 443 zos~ał sam z Old Shątterhandem niedaleko mojej kryjów- ki i wdał sig z nim w rozmowę, którą ja w całości podsh~- ~ ~ chałem. Uff! Stał się cud! Winnetou dał się podsłuchać! To ~ ~było możliwe tylko dzięki temu, . że myśli jego nie były ' przy nas, lecz przy ójcu i siostrże. - O, były także i przy nas. Wysłał jednego wojowmka :,~ na najwyższy szcz~Ct góry, skąd mógł . on dos'irzec nasze przybycie. - Czy je zauważył? , - Nie," a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Wi dzisz więc, jak to dobrze, że pojechałem napTzód. Jako ' , pojedynczy.jeździec uszedłem oka. tega szpiega. . - Tak, postąpiłeś: bardzo rozumnie. Mów dalej! - Skoro tylko czerwonoskórzy sprowadzili konie, me czekali już dłużej. Opuścili polanę i przenieśli się na drugx fi jej koniec ku dolinie prowadzącej do wąskiego i długiego parowu~ na którego ściany nie można się wspiąć. Tam 'f:ł chcieli was zwabić. - A więc Winnetou zamierza zamknąć ten parow z obu stron? - - Tak, ale oęzywiście dopiero wtedy, gdy wy tam we~ dziecie. - Wobec tego,. musi podzielić swoich ludzi. Połowa przejdzie przez liarów i zaczeka na nas na jego końcu, ::' . a druga połowa ukryje śig z tej strony i pójdzie potem za'~ nami. ;';f Ja tak samo myślałem. - Czy grunt jest tam skalisty, czy porosły trawą? W parowie skalisty, a-przed nim w dolinie rosme trawa. ~ - W ~akim razie drugi oddział Apaczów zostam sla dy, które zauważymy. Nie wpadlibyśmy zatem w pułapkę ,. mimo usilnych starań Winnetou. - O, przeciwnie! Ci. hultaje są sprytniejsi, niż sobie .'y.. wyobrażasz. Drugi oddział nie został; lecz przejechał tak- :'; s ~. i.'. że przez parów. . a ~ . ? Uff! Więc jakże mogliby nas zamknąć Ja so~ie także to pytanie zadałem i znalazłem tylko ~edną'odpowiedź, a mianowicie, że ten oddział chce się dostać na nasze tyły inną drogą. - Mój biały brat znów roz~ropnie pomyślał. Czy od- ;~::~~ szukałeś tę inną drogę? ^ - Tak. Wszedłem najpierw do parowu, aby go także poznać, chociaż to było niebezpieczne. W całości przejść ' go nie mogłem, gdyż byłbym się natknął na Apaczów, . którzy obsadzili jego wylot. Powróciłem więc zaraz, ale ;~ nie opuściłem go jeszcze zupełnie, kiedy usłyszałem po- ~ śpiesżne ' kroki. Szczęściem leżało tam kilka wielkich ka- naieni, za którymi przykucnąłem. Minął mnie Apacz, lecz nie dostrzegł. - Czg to nie był zwiadowca ze szczytu góry? - Prawdopodobnie. - Zobaczył, żeśmy ~przybyli, i śpieszył donieść o tym Winnetou. - Może i nie. Winnetou, opuszczając dotychćzasowy óbóz przy grobach, kazał go o tym zawiadomić i powie- dzieć, żeby szedł za nim. - Tak się nie stało. W takim razie bc~vviem byłby z nim razem ten, który miał mu ten rozkaz zanieść, on . zaś szedł sam. Jest tak, jak sądzę..Spostrzegł nas i pobiegł do Winnetou z wieścią o nasżym przybyciu. Jak to doh- . rze, że ~niałeś jeszcze czas się ukryć. Cóż potem uczyniłeś? Zastanawiałem się przez pewien cząs; jak mogłyby się potoczyć wypadki. Jeżeli nieprzyjaciele chcieli nas . zajść z tyłu - myślałem sobie - mogli to wykonać w ten sposób, że zaczekaliby na nas wygodnie ukryci w jakimś miejscu, przez które my b~śmy musieli przechodzić. Szu- kając w myśli .takiego miejsca, doszedłem do przekóna- nia, że będzie nim dolina, w której się znajdujemy, a mia- nowicie ta jej' strona, z której dróga wiedzie w górę do parowu. Jeśliby Apacze zaczaili się tam między drzewa- mi, zobaczyliby ńas przechodżących, poszli ńiepostrzeże- 'nie za nami aż do pułapki i zamkrtęli ją po riaszym wejś- 445 , ciu. Tak' śobie pówiedziałem i poszedłeiń tam, gdzic spo- , ~ dziewałem się ich zńaleźć, jeśli moje rachuby nie były mylne. ? I znalazłeś ich ' - Nie od razu, gdyż przybyłem tam prźed nimi, ale ńie czekałem zbyt dh~go. - Czy widziałeś i policzyłeś ich dobrze? Był to Old Shatterhand ż obydwoma białymi i dzie- sięciu Indian. - - A - więc Winnetou dowodzi tym oddziałem, który obsadził wylot parowu? - Tak jest. Ci usiedli na zieml Odważyłem się dziś już na tyle i udało mi się -tó szczęśliwie, że spróbowałer~ jeszcze podejść ich tak blisko, żeby usłyszeć, o czym ź so- bą mówią. - A o czym mówili?. - Nic nie mówili. Kiedy jeszcze byłem daleko, rozma- wiali z sobą dwaj biali, ale nie tak głóśno, żebym ich zdo- łał dosłyszeć, a kiedy późńiej zbliżyłem się do nich, zamil- kli. Apacze zachawywali się cicho, a Old Shatterhand też nie pc5wiedział ani słowa. Leżałem tak blisko niego, że mogłem go ~niemal dosięgnąć ręką. Jakże by się złościł, . gdyby to wiedział! a Santer nńiął zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, równie przebiegły, jak -zuchwały; potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść ża nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i ezekaĆ na nas tam, dókąd nas wysłał Wińne- tou! Y.eżał za mną i ja trzymałem go już nawet za ~brzeg bluzy! To dopiero był pech, nadzwyczajny pech, tak wiel- ki prawie jak dzisiejsze szczęście Santera! Gdyby mi się wówczas udałó przytrzymać go, wypadki potoczyłyby się zupełnie innym tor~m, może nawet moje życie przybrało- by całkiem inny kierunek. Gnisw mną wstrząsa - to tylko było przynajmniej pewnym wyrównaniem, że już tyle tu podsłuchałem, gdy tymczasem Santer ńic się u nas nie dowiedział. . "a ~,6 Byłeś już tak blisko tego psa? - zawołał Kiowa. - . Dlaczego nie pchnąłeś go nożem w serce? - Nawet mi to w głowie nie powstało. - Czemu? Bo byłbym wszystko popsuł. Co by to był za hałas! Apacze, pobiegłszy do Winnetou, zawiadomiliby ` go, że jego plan zdradzony. Nie zdołałbym go już schwytać, a w takim razie, w jaki sposób dostałbym się do nuggetów, które muszę mieć? - Nie dostaniesz ich w ogóle nigdy. Czy Old Shatter- hand znajduje się jeszcze tam, gdzie go zostawiłeś? - Spodziewam się. - Spodziewasz się tylko? Więc może odszedł? A ja by~- łem pewny, że jeszcze tam na nas czeka! - Chciał to uczynić, ale mógł odstąpić od tego za- miaru. . Z jakiego powodu? - Wie, że go podpatrywańo. - Uff! Jakże mógł się o tym dowiedzieć? . . P ez dżiurę, przez fatalną, przeklętą dziurę, wyko- paną w ziemi przez jakieś zwierzę. - Czy dziury umieją mówić? - Czasami tak. Ta właśnie przemówiła. Chcąc bo- wiem odejść, odwróciłem się: Oparłem przy tym cały cię- żar ciała na rękach, ale zapadłem się prawą ręką w jakąś ř dziurę, przy czym powstał szmer, który posłyszał Old ' Shatterhand. Odwrócił się natychmiast i niezawodnie zo- baczył mnie, bo kiedy śię zerwałem, aby umknąć, rzucił się za mną. Omalże mnię nie pojmał, bo chwycił mnie już za bluzę, wyrwałem mu się jednak i skoczyłem w bok. Zawołał wprawdzie, żeb'ym stanął, grożąe strzałem, ale mnie oczywiście ani przez myśl nie przeszło popełnić takie głupstwo. Przeciwnie; zaszyłem się w las jeszcze głębiej, gdzie osłaniała mnie ciemność, i usiadłem, by zaczekać, kiedy będę mógł bezpiecznie pójść dalej. ~ - A co zrobili jego ludzie? - Chcieli pewnie szukać mnie razem z nim, lecz on im 447 i ' zabronił. Kazał irn pozostać aż do swego powrotu i badał sam dalej. Słyszałem jeszcże przez'pewien czas jego kroki, po czym wszystko ucichło. - A więc poszedł gdzieś? - Tak. - Dokąd? , Tego już nie wiem. Daleko z pewnością nie zaszedł, a przekonawszy się, .że mnie nie znajdzie, zawrócił nie- wątpliwie do swoich. y Czy cię poznał? Chyba nie, było za ciemno. Może zakradł się-aż tutaj, siedzi teraz gdzieś i przy- patruje się nam? - To niemożliwe! Nie w mógł widzieć; . dokąd się po- tem skierowałe~n. Na pewno -powrócił na swe stanowisko. ~Odczekawszy dóść długo, wyszedłem ż lasu na wolne pole, gdzie mogłem już biec. Wtem zawołał na mnie-twój strażnik, . .od którego dowiedziałem się, że tu się znajdu- jecie. Nastąpiła pauza w rozmowie: Dowódca otrzymał m docznie potrzebną wiadoiność i rozważał ją. Po jakimś - czasie zapytał: - Co mój biały brat zamierza ~mbić? - Chcę najpierw usłyszeć, co ty postanowisz. Z twego sprawozdania widzę; że stało się zupełnie inaczej; niż przypuszczaliśmy: Gdyby nam się udało za- skoczyć Apaczów niespodzianie, dostaliby się w nasze rę- ce żywi lub martwi i nie kosztowałóby nas to ehyba zbyt wiele krwi. Teraz jednak czekają na nas: OId Shatterhand cię zauważył; . wie zatem, że jego plan już zdradzony, i bę- dzie się miał na baczności. Najlepiej będzie, jeśli 'opuści- my te strony. Opuścimy? Chcesz odejść? Co ći na myśl przyszło? Boisz się tej garstki Apaczów? , - Mój biały brat nie chce mnie chyba obrazić? Nie znam trnvogi, ale jeśliv mogę dostać wroga w ~'ęce bez ~ rozlewu krwi lub z rozlewem, to wólę bez. 'ii'~ postę- 448 puje każdy rozumny wojownik; choćby był najwalecz- niejszy..~ ' Czy ci się zdaje, że opuszczając te strony zdołasz pochwycić tych białych i Apaczów? - Tak. - Oho! Ciekaw jestem, w jaki sposób! - Będą nas ścigać. _ - To nie jest znów tak pewne. To pewne. Winnetou musi się zemścić na tobie; a wie, że jesteś z nami, . nie zejdzie więc z naszego tropu. Zrobimy go umyślnie tak wyraźnv_ m, żeby go łatwo było zobaczyć, . i udamy się wprost do naszej .wsi, dokąd ode- słałem pojmaną bladą twarz, Sama Hawkensa. - I zdaje ci się; że Apacze podążą tam za nami? - Tak, będą nas nawet ścigali z wielkim. pośpiechem. - Aha! Żeby mnie pojmać? . Czy mówisz to, aby mnie pocieszyć? Mam się znowu pozwoli.ć ścigać;: kiedy tu na- stręcza mi się najlepsza sposobność do wykonania moich ;. , zamiarów? - Tu nic nie uzyskasz, a podczas jazdy do naszej wsi nie narazisz się na najmniejsze niebezpieczeństwo. - Ale skoro nas dopędzą, niebezpieczeństwo będzie tak wiełkie, że większego już być.nie rnoże: Ależ oni nas nie dościgną,. gdyż odclalimy się od nich tak, 'że będziemy zupełnie bezpieczni. Odjedziemy natychmiast, a oni mogą ruszyć za nami dopiero wów- c~as, gdy zauważą; że nas już nie ma. Nie nastąpi to przed jutrzejszym południexn: - Wracać; i to -zaraz? Nie godżę się na tó. 1ak przyj- mie to Tangua, skoro . się dowie, że porzuciłeś . te wszyst- kie korzyści, jakie tu miałeś w ręku, choć-nic cię do tego nie zmuszało? R~~waż to dobrze! Wódz nie odezwał się ani słowem na tę przestrogę; m- docznie zrobiła na nim wrażenie. Nie usźło to uwagi San- tera, toteż mówił dalej.: - Tak, położenie nasze tutaj jest tak korzystne, że two~ nowy plan nie może nam przynieść nic lepsźego. Na- 449 szym jedynym. zadaniem ~est tylko odwrócić pułapkę, aby Apacze sami w nią wpadli. - Uff! Jak mamy to uczynić? Zaatakujemy oba oddziały, które postahowiły nas zamknąć w parowie, jeden po drugim, i. nie ~dopuścimy do przeprowadzenia ich zamiarów. - W takim razie trzeba by wpierw pokonać oddział Old Shatterhanda. Co ty na to? - Zgadzam się. A więc jutro rano miniemy ich i będziemy udawać, k że nie wiem,. iż nas gonią. ' - Nie, nie potrzeba tak długo czekać. Zniszczymy ich ;x już .dzisiaj. - Uff! Niech mój biały brat powie, jak mamy to zro- bić? - To takie proste i łatwe, że właściwie nie ma co tłu- maczyć! Znam dokładnie miejsce, w którym znajduje się ' Old Shatterhand ze swoimi ludźmi, i zaprowadzę was ~ , tam. Oczy Kiowów są przyzwyczajone do ciemności, a ;,~ ruchy ich podobne db rućhów węża, którego się nie sły- '. szy, gdy pełznie po mchu, leśnym. Osaczymy tych trzech. ' białych wraz z ich Apaćzami i na dany znak wpadniemy ~ na nich. Nie ujdzie nam żaden. Zakłujemy ich, zanim ~ zdołają pomyśleć o obronie. - Uff, uff, uff! - odezwało się potwierdzająco kilku =f~ shzchaczy. Plan Santera widocznie im się podobał. Ale dowódca nie załatwił się z tym tak prędko i rzekł ~': po krótkiej chwili namysłu: - - To się istotnie może udać, jeśli będziemy ostrożni. - Nie może, lecz musi się udać. Najważniejsze -- oto- ' czyć ich niedosłyszalnie, a to nie będzie trudńe. Potem :v kilka pewnych pchnięć nożem i sprawa załatwiona. Łup, '::' zdobyty na nich, należy do was, ja nic nie żądam. Potem -'' zabierzemy się do Winnetou. - Także jeszcze tej nocy? - Nie, nad ranem. Jego osoba jest dla mnie tak cen- ' na, że muszę go mieć na oku podczas walki, ~ w nflćy : ':'. 450 . jest tó niemóżliwe. Zrobimy tak jak. Apacze, tó znaczy rożdziel~iriy się. Jedną połówę wprowadzę jeszcze nocą do parowu, w którym nas mianó zamknąć: Oddźiał ien pozostanie tarn aż do świtu i ruszy potem dalej. U wylotu uderzy nań Winnetóu, sądząc; że Old Shatterhand znajduje się~ na jego tyłach. Drugi oddżiał uda się ze mną ó świcie tą drogą, którą Old Shatterhand wiócił w dolinę; wiem na pęwno, że ją odnajdę. Jestem przekonany, że z pr~czątku prowadzi ona prosto przez las, a potem dokoła ~ stóp góry, aż do wylotu parowu,. który obsadził Winnetou ze swymi wojownikami. Winnetou ca- łą swą uwagę zwróci na wnętrze parowu, zobaczy nasz pierwszy oddział, ale nie spostrzeżę, że się zbliżamy do niego tąkże ód tyh~. Zostanie więc zamknięty tak, jak chciał nas zamknąć; a. mając z sobą ledwie piętnastu wo- . .jowników lub niewiele ponadto, będzie musiał się poddać: Taki jest mój plan. - Jeśli plan ~da się tak vykoaać, jak mój brat przed- ř stawił, to jest dobry. - - Więc zgadzasz się nań? - Tak. Chcę dostać Winnetou żywcem, aby go przy- prowadzić wodzowi, a przeż twój plan możemy to osiąg- nąć nie czekając dłużej. - A za.tem nie zwlekajmy! . - Otoczyć ~ Old Shatterhanda w ciemnym lęsie, tak że- ~by tego nie zauważył, będzie bardzo trudnó. Wybiorę do . tego wojowników, którzy i w nocy mają bystry wzrok i potrafią się cicho skradać. Zaczął wymieniać ich nazwiska. Był więc dla mnie naj- , wyższy czas dó powrot~i. Gdybym się dał wyprzedzić i Kiowom, nie zdoł~łbym ostrzec śwoich ludzi. Zsunąłem się więc z wyższego kamienia ~na niższy, stamtąd na ziemię i oddaliłem się chyłkiem z tego miejsca. Gdy znalazłem się poza wspomnianą powyżej kępą krzaków, wyszedłem ` z lasu na .prerię i przy dostatecznym świetle gwiazd po- biegłem przsz dolinę ktT górze; dopóki nie znalazłem się na rówńoległęj linii z towarzyszami. Tam wszedłem zno- 451 wu w las i dostałem się do nich. Oczekiwali mnie: w wiel- kim napięciu. _ - Kto idzie? - zapytał Dick Stone słysząc xnoje kro- ` ki. - Czy to wy, sir? Tak - odpowiedziałem. - Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był `tu jakiś . ' drab? Pewnie Kiowa, kfóry, skradając się gdzieś natknął : `i się na nas - Nie, to był Santer. ' Do stu piorunów! On? I myśmy go ńie wytropili? '~ Ten łotr wpada nam w ręce, a my go nie chwytamy! Nie ':: do wiary! , - Zaszły jeszcze gorsze rzeczy, ale nie mam te;az cza- su na to, by wam opowiadać, gdyż musimy stąd natych- :` miast uchodzić. Późnisj dowiecie się o wszystkim. -~ Uehodzić? Dlaczego? - Kiowowie zbliżają się, by na nas uderzyć. - Chyba żartujecie! - To nie żarty. Podśłuchałem ich właśnie. Chcą teraz, ':v załatwić się z nami, a rano napaść na Winnetou. Znają ~; nasz plan. Dlatego ruszajmy prędko z tego miejsca! ~ - Dokąd? - Do Winnetou! - Środkiem łasu? W ciemności? Potłuczemy sobie gło ! wy i nazbieramy siniaków - Weźcie oczy do ręki, i naprzód! Przeprawa'~nocą przez bezdrożną puszczę~ jest i dla bia łych, i dla czerwonych wielce niebezpieczna. M~.sieliśmy; y','a: stosownie do mego wezwania, "wziąć oczy do ręki", czyli zdać się bardziej na zmysł dotyku niż wzroku. Dwóch '' , z xias, macając rękami,..szło naprzód, a reszta w ten spo-,~: sób, że każdy następny trzymał się idącego przed nim. ;': Upłynęła godzina, .zanim wydostaliśmy się z lasu, przy ::;., ezym najtrudniej było zachować właściwy kierunek. ~ W :: ezystym poln szliśmy już wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do. parowu, gdzie u wylotu obozo-'~ wał Winnetou. 452 o . ~ . Od~strony, ~z której ukazaliśrny się teraz, Winnetou nie - xniął się czego oba_wiać, mimo to postawił ,straż, która przyjęła nas donośnym pytaniem, kim jesteśmy. Odpowie- -działem tak samo głośno, Apacze poznali mój głos i ze- rwali się z ziemi. - To mój brat Old Shatterhand? -- zap~tał Winnetou ze zdziwieniem. = W takim' razie stało się coś w_ażnego.- Czekałiśmy na Kiawów, ale na próżńo. - Chcą nadejść dopiero jutro, i to nie tylko prżez pa- rów, iecz i z .tej strony, aby was zniszczyć. - Uff! Aby tego dokonać, musieliby wpierw zwyćiężyć ciebie, a w ogóle wiedzieć, co zamierzaniy. - Oni to wiedzą. - Nie może być! ~ Wiedzą istotnie. Santer był podczas pogrzebu na v górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedzia- łeś, kiedy byliśmy sami. Twarz Winnetou tonęła w ciemńościach, nis mogłem i~.więc rozpożnać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiado- "~' mość, ale milczenie, którę nastą~iło po moich słowach, !; było dla mnie miarą jego ztlumienia. Potem ,usiadł z po- ~ wrotem, paprosił mnie, żebym zajął miejsce obok niego, ~ ' "i rzekł: ~ - Skoro to wiesz, musiałeś go także podshzchać jak on nas. , Oczywiście. . - A więc nasze rachuby spełzły na niczym. Opowiedz, ':.co się stało! . ~ Poszedłem ża tym wezwaniem. Apacze cisnęli się do ńas, żeby nie uronić ani słowa, i przerywali opowiadanie ~9:: ezęs~mi okrzykami podziwu: "uff!", Winnetou jednak '~: ~lczał aż do końca, a potem spytał: ~ - Mój brat Old Shatterhand uważał w. tym wypadku~ za najlepsze opuśeić swój posterunek? - Tak. Pozostawały jeszeze, co prawda, dwa sposoby działania, ale ani jeden, ani drugi nie doprowadziłby do ' . celu tak pewnie, jak tego wymaga nasze położenie. 453- I. , - Jakież to sposoby? - Móglibyśmy" się cofnąć kawałek i zaczekać tam do rana. ~ .- Postąpilibyście fałszywie, gdyż ranó mielibyście przeciwko sobie pięćdziesięciu wrogów; a nasz plan byłby ; ř i tak udaremniony: A drugi sposób `~X " - Mogliśmy pozostać na 'stanowisłCu: Nawet kiedy mi ;. to wpadło na myśl, przyszła W i ochota to wykonać. San- . ' ter miał przyprowadzić do naś Kiowów, skradałby się, `,,~ więc jako pierwszy i zjawiłby się u nas przed wszystkimi: '::'~ Uważając bardzcz pilnie, posłyszałbym go, potem ogłuszył '~~ pięś~ią i wyniósł się stamtąd z nim razem. - Mój brat jest śmiałym .wojównikiem; ale takie zu chwalstwo mogłoby się stać dta niego zgubą: Z Santercrn''~=. ` na plecach nie potrafiłbyś się poruszać zbyt prędko, ,;;y``:. wtedy pokonano by cię i zabito. . - Tego się też spodziewałem, a przy tym nie miałem i,. ... pewnpści, czy Santer istotnie pójdzie jak9 pierwszy. Mogł `' tylko z p~wnej odległości wskazać Kiowom, gdzie nas szukać, ~ pozostamć im wykoname na~adu. Dłatego po myślałem, że najłepiej zrobię, jeśli udam się do ciebie ' , - Postąpiłeś bardzo shisznie. fvIój~ brat działa zaws~.., tak, jak bym ja.działał; gdybym się znalazł na jego mie~scu. ` Powiedziałem też sobie, że trzeba pójść do ciebie, , by się porozumieć; co dalej należy czynić. - Co czynić?! Jak myśli mój brat Old Shatterhand? - Nie można nic postanowić, zanim~się nie ~óvterrty,...,,.. co przedsięwzięli Kiowowie zauważywszy, że nas juz me ~ ma. - - Czy musimy się o tym dowiadywać? Czy ni~ da się , tego odgadnąć - Tak, ódgadnąć można, ale zgadując nie uzysku~e s~ę takiej pewności, jak wtedy gcty się widzi i słyszy. Zresztą:;:~ wiado~o, że człowiek łatwo się myli. - W tym wypadku nie. Kiowowie nie są dziećW i, lecz dorosłymi wojownikami. Ze wszystkiego, co możliwe,~.:~~v zrobią rzecz najmądrże,jszą; a taka może być tylko jedna 45~~ - Odj~adą do swojej wsi? ,- Tak. Nie zastawszy ciebie; pojmą, że zamiaru~ San- rtera nie wykonają, dowódca wróci więc do swego uprzed- niego planu. Jestem prżekonany, że już tutaj na nas nie uderzą. - Santer będzie próbował riamówić ich do tego. - Niewątpliwie, ale nikt go nie posh~cha i odjadą. A my? Co my zrobimy? Czy pojedziemy za nimi, jak się tego spodziewają? - Albo ich wyprzedzimy! ~ - Dobrze! Będąc przed ~imi, możemy ich niespodzia- nie zaatakować. - Tak, moglibyśmy, ale mam plan znacznie lepszy. Musimy pojmać Santera i uwolnić Sama Hawkensa. Dro- ; ga nasza wiedzie zatem do wsi Tanguy; gdzie znajduje się ; `Sam Hawkens. Ale nie musi to, być ta sama droga, którą obiorą Kiowowie. Tej właśnie powinniśmy unikać, ponie- '?~.' waż na niej nas oczekują. Tą drogą nie moglibyśmy się ~: posuwać niepostrzeżenie, a to jest konieczne do wykona- . '=:; nia naszego zamiaru. Czy mój brat Winnetou zna wieś Tanguy? -~ Tak. - I wiesz dokładnie, gdzie leży? - Tak dokładnie, jak znam położenie własnego pueb- v la. Leży nad Salt Fork, dopływern północnego ramienia Red River. - A zateni na południowy wschód stąd? - Tak. - Więc będą nas oczekiwać z północnego zachodu, a my nadejdziemy od strony przeciwnej, czyli od pohxdnio- wego wschodu? . - Tego właśnie i ja chcę. Mój brat Old Shatterhand ma zawsze to samo na myśli, co ja. Sprawdzają się słowa, które. powiedział mój ojciec -Inczu-czuna, kiedy piliśmy krew braterstwa: "Dusza żyje w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników przejdą w śiebie nawzajem tak, że utworzą jedną duszę. Co potem pomyśli (~ld Shatterhand; 455 niechaj b'ędzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce; !,`. niechaj będzie także wolą Old Shatterhanda". Tak powie- i dział i tak się też stało. Oko jego spojrzało w nasze serca " i zobaczył naszą przyszłość. Ucieszy go to takźe w od- wieczńych ostępach i wzmoże jego szczęśliwość, że prze- , powiednia się spełniła. Howgh! Zamilkł ze wzrusżenia, a my wszyscy, znajdujący się , przy nim, uczciliśmy to milczenie. Był to wymowny wyraz ';` czci okazanej ojcu przez syna: Dopiero po kilku minu- ~r ' _ tach chrząknął, jak gdyby wstydząc się wzruszenia, które:= go opanowało, i mówił dalej: Tak, udamy się do wsi Tanguy, ale nie prostą, naj=;~ krótszą drogą, którą pojadą Kiowowie,.lecz okrążymy ieh~- terytorium i przybędziemy z drugiej strony. Tam nie b' ~'; dzie straży i łatwiej wykonamy nasź plan. Pytanie tylk kiedy należy stąd wyruszyć. Co Old Shatterhand o t . myśli? Moglibyśmy odjechać zaraz; droga daleka, a i '~ prędzej się wybierzemy, tym prędzej dotrzemy do cel~: -Ale nie radziłbym tego czynić. - ~Czemu nie? - Bo nie wiemy, kiedy Kiowowie opuszczą te strony. `'' Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem. - Ja uważam to także ża prawdopodobne, ale mo'' zatrzymają się tu -aż do jutra. Nie jest też pewne, że n ~ nie zaatakują. W każdym razie odchodząc musimy s~ przygotować na to, źe odnajdą nasze ślady i podążą ,' nami. Wówezas zmiarkują; co- zamierzamy, i udarem ' i` wszystko. - Mój :brat znów wypowiada moje myśli. Musimy. p ;' ,,,.. zostać tutaj, dopóki Kiowoiwie nie odjadą, dopiero wt będzierny bezpieczni. Ale w ty~ xriiejscu nie możemy s .4~ dzić nocy; .bo trzeba się Iiczyć z rnożliwością ich atą A to nie powinno im się udać. Wońec tego musimy się przenieśe' na miejsce, z k . rego moglibyśmy widzieć ten wylot parowu,. skoro tyl ~, dzień nastanie. . ... . . ^56 - Znam takie miejsce. Niech moi bracia wezmą konie za cugl~'i rusżą za mną! Zabraliśmy konie, które pasły się w pobliżu, i udaliśmy się za Winnetou na prerię. Po kilkuset krokach dotarliś- my do większej grupy drzew,. za którą zatrzymaliśmy się. Tu rozłożyliśmy się obozem pewni, że Kiówowie nie zdo- ' łają nas znaleźć. Rano mogliśmy stąd dojrzeć cały parów od jednego końca do drugiego. Ponieważ noc była równie chłodna jak poprzednie, za- : czekałem, dopóki się mój koń nie położył, i przytuliłern się do niego, żeby mnie ogrzewał. Zwierzę leżało spokoj- nie, jak gdyby wiedziało, jakiej od niego żądam przyshigi, v tak że do rana tylko raz się zbudziłem. Kiedy się zrobiło jasno, nie wyszliśmy od razu spoża drzew, lecz obserwowaliśmy parów przeszło godzinę. Nic .`~,' .się tam nie poruszyło, postanowiliśmy więc poszukać ~' Kiowów. Musieliśmy być ostrożni i zbliżać śię do nich ~.:: ukradkiem. To wymagało dużo czasu, dlatego zapropo- ~':r: nowałem Winnetou: ł:. ' Kiowowie przybyli do Nugget-tsil przez prerię ~ . i wrócą pewnie tą samą drogą. Pó cóż więc szukać ićh mo- ~ zolnie? Jeśli obejdziemy górę aż do miejsca; na którym zo- y;:: baczył ich wczoraj twój zwiadowca, na pewno się przeko- ~ namy, czy są tam jeszcze, czy nie. Po co tracić tyle czasu, ';-': skoro można to osiągnąć-prędzej i z mniejszym trudem? - Mój brat ma słusznóść; postąpimy wedle jego słów. ~: - ' Wsiedliśmy na konie i pójechaliśmy dokoła. gór łukiem ~:;'zwróconym ku południówi, a wygiętym ku północy. Była' ~::v . to w odwrotnym kierunku ta droga, którą jechali Apacze ~;azukając śladów Santera po jego ucieczce. Kiedyśmy wy- ć; jechali na prerię położoną na poł~dnie od Nugget-tsil, . ' sprawdziło się moje; przewidywanie: ujrzeliśmy bowiem E.::..dwa wielkie i wyraźne tropy - wczorajszy wiódł do doli- ' ~' ny, a dzisiejszy prowadził z doliny. Nie ulegało więc :: wątpliwości, że Kiowowiewatąd wyruśzyti. :Mimo to wje- ~r chaliśmy w dolinę i zbadaliśmy ją; dopóki i dalsze ślady ~= nie przekonały pas, że nieprzyjaciele ją opuścili. 457 Ruszyliśmy teraz ich nowym tropem, który prowadził od Nugget-tsil, łączył się z dawnym i.był tak wyraźny, iż niepodobna było nie poznać, że chcieli go nam umyślnie pokazać: Życzyli sobie, żebyśmy poszli za nimi, dlatego zadawali sobie trud, by odcisnąć ślady tam nawet, gdzie w innym wypadku by ich nie pozostawili. Na ustach Winnetou zaigrał uśmiech. - , : Ci Kiowowie - rzekł - znają nas przecież. Powin- ni właśnie zacierać swe ś_ lady; które zresatą i tak znaleźli- byśmy. To; że tego nie czynią, musi w nas wzbudzić po- dejrzenie: Chcą być sprytni, a zachowują się,~jakby' nie mi~li odrobiny oleju w głowach. Powiedział to umyślnie głośno, żeby: usłyszał go pojma- ~ f ny Kiowa, którego oczywiście woziliśmy wciąż jeszcze ze sobą.' Zwracając się wprost do niego, : dodał: - Ty umrzesz prawdopodobnie, gdyż zabijemy cię, . jeśli' twoi wojownicy nie uwolbią Sama Hawkensa lub jeś- li się dowiemy, że go męczono. Gdyby się to jednak nie . stało, gdybyśmy cię więc puściti wotno, powiedz swy~ wojownikom; że postępują jak ćhłopcy, którzy się niczego nie nauczvli i kt~rzy, są śmieszni, gdy się chcą zachowy- wać jak dorośli. Nam ani przez myśl nie prżejdzie jechać dalej tym śladem: Po tych słowach zboczył z tropu wiodącego ńa połud- niowy wschód i zwrócił się wprost ku wschodowi. Znaj- dowaliśrńy się między dorzeczem półudniowego Canadia- nu a dorzeczem północnego ramienia Red River, do któ- rego Winnetou miał zamiar się dostać. Konie tych Apaczów, którzy wraz ze mną ścigali San= tera, były wyczerpane i dlatego jazda nasza nie była tak szybka, jak sobie tego życzyliśmy. W dodatku kończyły się nasze zapasy żywności i żachodziła obaw~, że będzie- ' my skazani na jedzenie tylko tego, co. upolujemy códzien- nie. Byłoby to dla ńas podwójnie niekorzystne, gdyż po ' pierwsze, traćilibyśmy czas, z którego nie mogliśmy po-: święcić ani godziny, a po wtóre, nie dałoby się . pod- czas polowania zachować koniecznej . ostroaności, źosta- l 458 wilibyśmy bowiem źa sobą ślady; czego właśnie należało uńikać.`ř Szczęściem napotkaliśmy` pod wieczór małą gromadkę bizonów. Były to óstatki wielkich stad, które ukończyły już swą wędrówkę na południe. Zabiliśmy dwie krowy i zaopatrzyliśmy się w mięso na cały 'tydzień. Teraz mog- liśmy już myśleć tylko o włąściwym celu naszej podróźy. Nazajutrz osiągnęliśmy północne ramię Red River, ubogiej wprawdżie w wodę,. ale ujętej w zielone brzegi, gdy dotychczas jechaliśmy wciąż po zeschłej trawie. Mie- ':` liśmy więc odtąd paszę dla koni. Salt Fork płynie z zachodu i wpada z prawej strony do . -Red River, tworząc w ten sposób kąt, w któFym leżała ':: wówczas wieś wodza Kiowów - Tanguy: Znajdowaliśmy '.:aię po drugiej stronie Czerwonej Rzeki i mo_gliśmy I-iczyć ':v',na to, że nikt nas nie śpostrzeże. Mimo to, dotarłszy do ~ .:okolicy ujścia Salt F~ork, obj~haliśmy je łukiem i zbliży- , a~~smy się do Red River o pół dnia drogi poniżej. ujśc,ia. ~:'Z tych samych względów ośtrożnościv poruszaliśmy śię ~a"w nocy i rzekę zobaczyliśmy nad ranem. Znaleźliśmy się ::w. ten sposób tam, `gdzie zamierza.liśmy, to jest po ~ przeciwnej stronie, niż spodzięwali się nas' Kiowowie. Tu ~ wyszukaliśmy sóbie zakryte miejsce, aby wypocząć po ,z,nocnej jeździe: Tylko dla mnie i dla Winnetou nie było ~ ~~`apoczynku, ponieważ wyszedł on na zwiady i prosil, że- ~:'~iym mu tow~rzyszył. Dotychczasowa droga prowadziła : w dół rżeki, a zwiady musiały się: odbywać w odwrotnyn ~'..vkierunku, i to drugim brzegfem. Musieliśmy zatem prze- ,''~.rprawić się przez rzekę, co zresztą nfe przedstawiałoby ~. :trudności nawet .przy wyższym stanie wody. i: .,. ~v'w:. Oczywiście nie rozpoczęliśmy przeprawy w pobliżu na- ~~.vazego obozu, bo przeż to można byłoby gó łatwo odkryć; :;gdyby ktoś, później natrafił na nasz trop i poszedł nim z ~:;jakiegokolwiek powodu. Pojechaliśmy jeszcze kawałek w : dół, aż przybyliśmy nad dopływ rzeki Red River. Tu dopie- 4(:: a'ro zmusiliśmy konie do wejścia do wody i rnszyliśmy pod ~":.prąd. W ten. sposób zniknęły nasze ślady. W pół godziny ~ ~ 459 patern opuściliśmy rzeczkę i zwróciliśmy konie na .prerię, aby dostać się znów do Red River w mięjscu znajdującym się o kilka mil angielskich powyżej naszegó obozu. To okrążenie i ukrywanie śladbw żabrałcś narn sporo czasu, ale trud na to zużyty zosrał wynagrodżony sżyb- ciej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Oto będąc jeszcze. na prerii, w pewnej odległości od rźeki, ujrzeliśmy dwóeh jeźdźeów prowadzących z sobą około tuzina jucznych mułów. Nie jechali wprost ku, nam, lecz kierunek ich dro- gi wibdł nieco na . prawo obok naszego. Jeden ź nich otwierał, a drugi zamykał pochód karawany. Twarży ich nie mógliśmy rozpoznać, odzież jednak wskazywała na to, że to t~iali. i J Oni zobaczyli nas także i zatrzymali się. Gdybyśmy ich minęli obojętnie, zwróciłoby to ieh uwagę, poźa tym za- gadnąwszy ich moglibyśmy śię czegoś dowiedzieć. Nie óbawialiśmy sig zaczepki z ich strony, a szukać nasżych , śla~lów, by się dówiedzieć; skąd przybywamy, także by im na łnyśl nie przyszło, bo n~ rzeczkę mogli się natknąć du- żo dalej, na północ od miejsca; w którym ją opuściliśmy. - Toteż zagytałem Winnetou: s - Czy zbliżymy się do nich? ! - Tak = odrz~kł. ~- To blade twarze, kupcy prowa- ^ dzący handel zamienny z Kiowami. Ale nie powinni wie- ~3 dzieć, kim jesteśmy. , : Dobrze! Ja jestem niższym urzędnikiem Agerzcji* i udaję się w tym charakterze. do Kiowów; nie znam jed- nak ich jgżyka i dlatego zabrałem cię ź sobą. Ty jesteś Paunisem:-. - Tak będzie dobrze: Niechaj rnbj brat rozmówi si~ ~'.. . z bladymi twarzami. Podjechaliśmy ku nim; a oni zwyczajem Dzikiego Za- ; chodu wzięli strzelby w ręce i ezekali na nas z zaciekawie- ' niem. * A g e n c j a - placówka administracyjria amerykańskiego Urzęclu do Spraw Indian. ~r i,s..i...: - Odłóżcie strzelby, panowie! - rzekłem, gdyśmy się do nicl~bliżyli. - Nie marny zamiaru was ukąsic. -. To by wam zres~tą nie wyszło na dobre - odpo- wiedział jeden z x~ich - bo my także umiemy kąsać. Strzelby ujęliśmy nie ze strachu, lecz ponieważ taki je~t zwyczaj, a wy nam podejrzanie wyglądacie. - Pódeji^żanie? Jak to? - No, jeżeli dwaj dżentełmeni,. jeden biały, a jeden cżerwony; sami jeż~dżą'po prerii, to są zwykle łotrzykami. Nadto xi~acie indiańskie szaty. Dziwiłbym się, gdybyście byli uczciwymi ludźmi! - Dziękuję za szczerość! Zawsze to idobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zapewniam was jednak, że się myli- cie. - Być może. Nie macie twarzy,~ wisielca, to prawda. . Jest mi zresztą obojętne, czy was prędżej, czy później ;~~ gdzieś powieszą, gdyż to wam, a nie mnie założą stryczek e: na szyję. Może będziecie łaskawi p~wiedzieć, skąd przy- `~ bywacie? - Bardzo chętnie. Nie mamy pówodu tego ukrywać. ; Jedziemy od Falze Washita. - Tak! A cłokąd? ' - - Po trosze do Kiowów. Do któryćh? - Do plemienia, którym dowodzi Tangua. - To niedaleko. - Wiem, o tym. Wieś leży pomiędźy rzekami Red Ri- ver a`Salt Fork. - Shzsznię! Ale jeśli nie pogardzicie ~obrą radą, to za- wróćcie czym prędzej. i ni.e pokazujcie się nikomu z Kio- wów. , - Dlaczego? : - Bo to zły zwyczaj .dawać się zabijać czerwonoskó- rym. - Pshaw! Nie mam tego zwyczaju i nie zamierzam te- go czynić również w przyszłości. - Co si~ kiedyś stanie, tego nikt nie wie. Przestrzegam 461 was z dobrego serca. Powód jest ważny. Wracamy właś- riie od Tanguy. Żywi on chwalebny zamiar skręcenia kar- ku kaźdemu biąłemu i każdeinu czerwonoskóremu nie-Kiowie, który mu wpadnie w ręce. - W takim razie jest bardzo życzliwym dżentelmenem! Czy sam wam to powiedział? Oczywiście, i to kilkakrotnie. - Figląrz! - - Oho! On wcale nie żartował!' - Nie żartował? Rzeezywiście? Jakimże więc sposo- bem mam przyjemność oglądać was w dobrym zdrówiu? Tangua chce pozbawić życia każdego białego, jak twier- dzicie, i każdego czerwonoskórego. Uważałem was także za białych. A może wy je~teście Murzynami? - Nie róbcie gh~pich dowcipów! Nam on nic nie zro- , bi, bo my jesteśmy wyjątkiem, jako jego starzy, dobrzy znajomi. Byliśmy już wielokrotnie w jego wsi. Jesteśmy handlarżami, jak odgadliście zapewne, i to rzetelnymi ~, handlarzami, a nie opryszkami, którzy oszukują czerwó-. ź noskórych na towarze i nie śmieją im się potem pokazać. . :; Dlatego przyjmują nas wszędzie chętnie. Wszak czerwo- ~ naskórzy potrzebują naszych towarów, nie są więc tak ~ głupi, ' żeby się rzetelnemu człowiekowi dobierać do gard- ~ ~ ła. Ale was wykończą na pewno. Wierzcie mi. - Nie dam się wykończyć, gdyż mam także wobec nich uczciwe zamiaiy, a udaję się teraz do nich z dobrą . nowiną: - Tak? Więc powiedzcie nam już raz, kim jesteście i czego od nicb chcecie: - Jestem z Agencji. Agencji? Słuchajcie! To jsszcze gorzej! Nie bierzcie . rni tego ża złe, ale oświadczam wam, ze względu na was ~, samych, że czerwonoskórzy są bardzo źle uspósobieni względem agentów, bo...bo... Zawahał śię, więc dokończyłem sam: - Bo tyle razy ich oszukano. O tym pewnie rny'slicie, a ja przyznaję wam słusżność. ~ 464 - Bardzo mnieř cieszą wasze własne słowa, że wy, agencř,'` jesteście łajdakami - zaśmiał się. - Kiowów właśnie okpiono strasznie w ostatnich dóstawach. Jeżeli czujecie ochotę do męczeńskiej .śmierci, to jedźcie tam. Zaraz się wami serdecznie zajmą., Zrzekam się tego, sir! Być może; iż Kiowowie z po- czątku nie przyjmą mnie dobrze; ale spodziewam się, że się ucieszą; gdy im powiem, pó co do nich przybywam. Doprowadziłem właśńie do skutku tó, że popełniony błąd . będżie naprawiony. Przez dodatkową dostawę otrzymają Kiowowie, co im się należy, a ja zamierzam wyjaśnić, gdzie mogą odebrać towar. - Do stu piorunów! To z was jakiś biały kruk! ř= zawo= łał zdumiony. - W takim razie nie zrobią wam nic, oczy- wiście. Ale po co zabraliśćie ze sobą czerwonoskórego? Bo nie znam dialektu Kiowów. To tłumacz, Paunis, któregó zna także Tangua. - Well! Wóbec tego wsżystko jest w największym po- rządku i prześtroga moja była zbyteczna, choć wywołana tym, że Tangua jest po prostu wśeiekły~na wszystko, co nie jest Kiową. - Dlaczego? - Doznał w ostatnich czasach piekielnych przykrości. Apacże wpad~i ńa jego terytorium i zabrali mu kilkaset ' , kdni. Ścigał ich ocżywiście,. ale został pobity, ponieważ mieli trży razy więcej wojowników. Byłoby do tego nie doszło mimo ich przewagi liczebnej, gdyby nie towarzy- stwo kilku białych westmanów, którzy pomagali Apa- . czom. Jeden z tych ludzi spowodował wystrzałem kalec- two Tanguy. Nazywa się Old Shatterhand i najsilniejsze- go człowieka powala pięścią na ziemię: Ale nie wyjdzie mu to na dobre. - - Nie? Cży czerwonoskórzy zamierzają się zemścić? - Naturalnie. Tanguy przestrzelono oba kolana, co dla wodza jest straszne! Pieni się z wściekłości i nie spocz- nie, dopóki tego Old Shatterhanda i Winnetou nie dosta- nie w swe ręce. a - Winnetou tř 1 465 - Winnetou? Kto to? Młody vódz Apaczów, który z xnałą gromadką wo- '~ ,~a jowników obózował o dwa dni drogi stąd. Biali są z nim, a oddział Kiowów wyruszył naprzeciw, żeby zwabić ich do wsi. Cży ci biali i Apacze będą tak gh~pi,- żeby wpaść w pułapkę? - Prawdopodobnie. Tangua jest tego pewien i kazał obsadżić drogę, którą będą musieli nadejść: Ci ludzie są bezwarunkowo zgubieni. Mnie to oczywiście nie dotyczy; ; ale ponieważ chodzi też o białych, przeto zabrałem się stamtąd ezym prędzej: .Byłbym jeszcze zabawił kilka dni u Tanguy, ale przypatrywać się męczeniu białych to mi xue odpowiacta: - A gdybyście spróbowali im dopomóc? - Mimo najlepszych chęci nic bym nie wskórał. Po co ~ mam zresztą pchać zdrowe palce do cudzego ognia? r Utrzymuję; można powiedzieć, stosunki handlowe z Kio- wami i ani mi się śni szkodzić sobie ujmowaniem się za ich wrogami. Miałem dobre serce i podjąłem się małej próby, ale musiałem tego czym prędzej zaniechać, gdyż ; Tangua warknął na mnie jak wściekły pies fańcuchowy: - Mogę to sobie wyobrazić, gdyż pora nie była odpo- wiednia, aby wstawiać się za jeszcze nie schwytanymi jeń- cami: Powinniśeie byli zaczekać. O, jeden był już pojmany; jeden z ludzi Old Shatter- handa. Szczególny człowiek, śmiał się i zachowywał tak, .,'; jak gdyby mu wcale nie groziła śmierć. Widzieliście go? - Witiziałem, jak go sprowadzono i jak ż godzinę le- żał skrępówany na ziemi. Potem zabrano go na wyspę. - Na wyśpę? Shiży ona za więzieriie? - Tak;, leży na rzece Salt Fork, o kilka kroków od wsi, i Kiowowie strzegą jej bardzo pilnie. - Czy mówiliście z jeńcem? ' - Kilka słów. Zapytałem go, czy życzy sobie jakiej przysługi. Na to on uśmiechnął się do mnie ,po ~rzyjaciel-, 466 sku i powiedział, że czuje wielki apetyt na maślankę, oraz zapytał, czy nie pojechałbym do Cincinnati po jedną szklankę tego napoju. Zupełńy błazen! Przestrzegłem go, że jego położenie jest wcale nie do śmiechu; on na to znów zachichotał i oświadczył, żebym się o niego nie tro- sżczył, bo są inni ludzie, którzy się tym zajmą. Mimo to wstawiłem się za nirn u wodza, ale mnie odpędził jak psa. Obchodzą się zresztą z jeńc~m nieźle, gdyż Old Shatter- hand trźyma u siebie pojmanego Kiowę jako zakładnika. Tylko Santer stara się białemu jeńcowi uprzykrzyć pozo- stającą mu jeszcze odrobinę życia. - Santer? Nazwisko świadczyłoby, że to biały. Czy oprócz was byli jeszcze jacyś biali u Tanguy? - Tylko ten Santer, wstrętny dla mnie osobnik. Przy- był tam wczoraj z czerwonoskórymi, którzy zwabili Win- netou, . i zabrał się zaraz do jeńca. Poznacie go także, gdy przyjedziecie do wsi. - Ćzy wiecie, czego chce od wodza? - Nie. Pozdrowiłem wprawdzie tego Santera, ale nie zważałem nań potem, gdyż wyraźnie nie podobała mu się moja obecność. Mogłem się dowiedzieć od. czerwonoskó- rych, lecz nie pytałem. Nie pytam o to, co mnie nie ob- chodzi; to moja zasada, z którą jest mi w życiu bardzo wygodnie. Czy ten Santer jest gościem wodza, czy też ma osobny namiot? ~- Wyznaczono mu namiot, . ale nie tuż obok namiotu wodza, co jest zwykłym przywilejern chętnie widzianych gości; lecz starą budę skórzaną na końcu wsi. Widocznie nie'jest w szczególnych łaskach u wodza. - Czy nie wiecie, jak się nazywa biały jeniec? - Sam Hawkens, sławny podobno westman, pomimo swego błazeństwa. Żałuję, że go sprzątną, ale nic na to nie poradzę. Może wódź prędzej was posłucha niż mnie, jeśli wstawicie się za jeńcem dobrym słowem. - Spróbuję.. Czy potrafilibyście podać mi dokładniej położenie namiotu, w którym miesżka Santer? 467 - Na co? Zobaczycie sami, gdy tam przybędziecie. Czwarty czy piąty w górę rzeki. Wątpię, czy się wain ten człowiek spodoba; ma twarz wisielca. Strzeżcie się go! Mimo swego urzędu jesteście jeszcze bardzo młody. Nie bierzcie mi za złe dobrej rady! Ale muszę już jechać dalej. Bądźcie zdrowi i wracajcie cało! Czy miałem go zatrzymać, by się dowiedzieć więcej? W takim razie należało mu powiedzieć, kim jesteśmy, a to byłoby zbyt niebezpieczne. Wirinetou był także tego zda- ńia, gdyż ruszył dalej i rzekł do mnie stłumionym głosem: - Już .dość. Niech mój, brat dalej nie pyta, gdyż to zdziwiłoby tych ludżi, którzy są przyjaciółmi Kiowów. - ' Mnie się zdaje, że i tak osiągnęliśmy dużo. Wiemy dość dokładnie, gdzie siedzi Hawkens i gdzie mieszka Santer, i znajdziemy obydwóch. Jak długo jeszcze będzie- my jechali? - Dopóki ci dwaj handlarze nie znikną nam z oczu. Potem wrócimy do obozu. Spotkanie `z nimi przyniosło nam wielką korzyść. Aby wybadać to wszystko, co od nich usłyszeliśmy, musielibyśmy się rtarazić na wielkie nie- bezpiecżeństwo. Wiemy już, jak sprawy stoją, i dziś wie- czorem zakradniemy się do wsi Kiowów. Obaj handlarze zniknęli nam z wolna z oczu. Musieli jechać powoli ze względu na owe juczne zwierzęta. Prze- konałem się późriiej, jakim to się stało dla nich nieszczęś- ciem. Dowiedziałem się również, że wzięli od Kiowów na zamianę rozmaite futerka. Ten, który mówił z nami, był właściwym handlarzem, a drugi tylko pomocnikiem. Po- nieważ nie było ićh już widać i nie mogli nas dostrzec, wróciliśmy tą samą drogą do obozu, starając się zatrzeć za sobą ślady. Dick Stone i Will Parker, bardżo zadowoleni z wyniku naszych zwiadów, ucieszyli się szczególnie tym, że ich ko- chany Sam miał się stosunkowo dobrze i że nie stracił hu- moru. Prosili nas, żebyśmy ich. wieczorem wzięli ze sobą, ale Winnetou odmówił tymi słowy: - Nieck dzisiaj moi biali bracia zostaną tutaj, gdyż 468 tyrn ra,~em jeszcze nie zdołaxriy uwolnić Sama. Może uda się to dopiero jutro; a wy nam przy tym na pewno pomo- żecie. Kryjówkę mieliśmy dość dobrą, ale przypadek mógł sprowadzić jakiegoś Kiowę na brżeg, na którym rozłoży- liśmy się obozem. Toteż Winńetou rozporządził: - Znam ~vyspę położoną trochę dalej w dół rzeki. 'Rosną na niej drzewa i krzaki, za którymi się lepiej ukry- jemy. Tąm nikt nie przyjdzie. Niechaj moi bracia przenio- są się ze mną na tę wyspę. Opuściliśmy tedy obóz, pojechaliśmy w dół rzeki, do- póki nie zobaczyliśmy wyspy. Woda tu była głęboka i płynęła wartko, ale przedostaliśmy się na koniaeh dość łatwo. Okazało się; że Winnetou miał słuszność; wyspa bowiem była wielka i dostatecznie zalesiona, by użyczyć bezpieczeństwa i ludziom, i koniom. Urządziłem sobie legowisko w zaroślach i ułożyłem się do snu przewidując, że następnej nocy nie będzie można ńawet p~myśleć o spaniu. Nie dla braku czasu lub spo- sobności, lecz z powodu... wody. Sarn Hawkens znajdował się na małej. wysepce. Chcia- łem się-do niej podkraść, musiałbym więc wejść do wody. Zresztą jeszcze przedtem, aby się dostać wraz z Winnetou z naszej wyspy na brżeg rzeki, trzeba było ją przepłynąć, , czyli przemoczyć doszczętnie ubranie. Była. to już połowa grudnia; a woda żimna. Któż by mógł wtedy spać w przemoczonym ubraniu? Gdy się ściemniło, żbudzono nas. Czas było ruszać do wsi. Zdjęliśmy część odzieży i zostawiliśmy wszystko, co mieliśmy w kieszeniach. Z broni wzięliśmy z sobą tylko noże. Potem wskoczyliśmy do rzeki i przepłynęliśmy ,na prawy brzeg. Idąc wzdłuż niego, mogliśmy się dostać nad Salt Fork. Szliśmy z ~ godzinę tym brzegiem przeciw prą- dowi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie Salt Fork uchodzi do Red River. O kilkaset kroków dalej na lewo ujrzeliś- my ogniska wsi. Leżała na lewym brzegu, a my znajdo- waliśmy się na prawym. Musieliśmy się więc przeprawić. 469 Uczyniliśxny to jednak nie od razu. Pozostaliśmy na , prawym brzegu i puściliśmy się wzdłuż wsi, aby się jej przyjrzeć. Słowo "wieś" nie ma tu europejskiego zńacze- nia, nie określa kompteksu domów otóczonych ogrodami i polami. Z ogrodów i pól nie było tw ani śladu, a mie- szkania tworzyły namioty z grubej skóry. W lecie mie- _ szkają czerwonoskórzy zwyklę w płóciennych. Prawie przed każdym' namiotem płonęło ognisko; przy którym siedzieli mieszkańcy grżejąc się i spożywając zwie- rzynę. Najwięksży namiot stał mniej więcej w środku wsi. Wejście do 'niego zdobiły włócznie, obwieszone piórami i szczególnego kształtu "lekami". Przy ognisku siedział k...: ;:' wódz Tangua z rnłodym, osiemńastoletnim może Indiani- nem i dwoma chłopcami w wżeku lat mniej więcej dwuńa- stu i czternastu. - . Ci trzej to jego synowie - ~ rzekł Winnetou. - Naj- starszy jest jegó utubieńcem i zostanie kiedyś dzielnym wojownikiem. Biega tak szybko, że nazwano go Pida, co znaczy "Jeleń". Pośród namiotów krzątały się kohiety, ale u Indiari nie wolno żonom i córkom jeść razem z mężami i synami. Ja- dają one później i muszą się zadowolić tym, co zostanie, pomimo że wykońują wszelkie; ńawet najtrudniejsze ro- boty. Szukałem wyspy. Niebo było czarne i pełne chmur, tak ` że nie widać było ani jednej gwiazdy, tylko ogniska ' umożliwiały nam rozpoznanie trzech wysp położonych w niewielkich odstępach przy brzegu. - Na której może się znajdować Sam? - zapytałem Winnetou. - Mój brat musi sobie przypomnieć słowa handlarza - ódrzekł Apacz: Mówił, że ; ta wyspa jęst blisko brzegu. Pierwsza i trzecia leżą dalej, a więc będzie to druga, środkowa. ~ - - Prawdopodobnie. Tu na prawo jest koniec wsi. W czwartym lub piątym namiocie mieszka Santer. Teraz się rozdzielimy. Ja muszę pojmać Santera, mordercę mego ~ 470 ojca i siostry, a Sam jest bardziej twoim towarzysźem niż moim, ~ilatego ty go poszukaj. -~ - A gdzie się potem spatkamy? - Tu, gdzie się rozchodzimy. - Jeśli się nie stanie nic nadzwyczajnego! Bo gdyby którego z nas spostrzeżono przypadkiem, będzie musiał uchodzić, oznaczmy więc także i inne ' miejsce, bardziej oddalone od wsi. Przedsięwzięcie nasże jest w ogóle niełatwe, . a twoje zadanię jeszcze trudniejsze od mego, bo musisz popłynąć ku wyspie i straże mogą cię zauważyć. Ciebie więc łatwiej spo.strzegą niż mnie. Gdyby cię przy tym schwytano, . sko- czę ci na pomoc. Jeśli jednak uda ći się ujść; to powrócisz do naszej wyspy, okrążająe ją, żeby ukryć przed nimi kie- runek ucieczki. , - To jutro rano zobaczą ślady! - Nie, gdyż wkrótce spadnie deszcz i źatrze ślady. - Dobrze! Gdyby tobie traiiło się nieszczęście, to ja cię odbiję. - Tó się nie zdarzy, jeśli nie zajdzie jakiś zły przypa- dek. Spojrzyj na drugę stronę!. Przed piątą chatąrnie pali się ognisko. Niewątpliwie należy ona do Santera i on tam śpi, więc będzie go łatwo schwytać. Odszedł ńa prawó w dół rżeki, aby przepłynąć póza obrębem wsi na drugą stronę i podejść do namiotów: Ja musiałem postąpić inaczej. Namiot, do któręgo zdą- żałem; znajdował się w blasku ognisk. Niepodobna było pokazać się na powierzchni wody, więc musiałem się do- stać na wyspę nurkując. Nie mogłem. płynąć na wprost; bo choć ufałem; że dopłynę pod wodą na drugą stronę, ale co by było, gdybym się tam wynurzył akurat przed strażnikiem? Nie. Trzeba' było najpierw dotrzeć do pierw- szej wyspy, prawdopodobnie nie zamieszkanej; a odległej o jakich dwieście metrów od drugiej, środkowej, do któ- rej właśnie zmierzałem. Przypuszczałem, że z tej pierwsżej wyspy roz,patrzę się, jaki jest dostęp do drugiej i eo się ńa niej dzieje. 471 Poszedłem kawałek w górę rzeki i zacżąłem się przyglą- ~ dać pierwszej wyspie. Nie zauważyłem na niej żadnegó ruchu, ż czego wywniaskowałem, że prawdopodobnie nie ma tam nikogo. Zsunąłem się więc z wołna do wody;. za- nurzyłem się i popłynąłem na drugą stronę. Przybyłem tam szcżęśliwie i wystawiłem najpierw tylko głowę po usta, aby zaczerpnąć powietrza. Znajdowałem się na górnym krańcu wyspy i tu zorientowałem się, że był jeszcze inny, lepszy sposób wykonanaa mego zadania, niż poprzednio myślałem. Wyspa, przy której stałem teraz w wodzie, była tak sa- mo jak tamta oddalona o dwadzieścia metrów od drugie- . go brzegu; gdzie przywiązano szereg łodzi indiańskich. Łodzie te mogły mi dać dóskonałą osłonę. Zanurzyłem się więc znowu i podpłynąłem do pie~wszej łodzi, potem do drugiej, trzeciej i tak ćlalej, dopóki pod szóstą nie zbli~ 7 iyłem się do środkowej wyspy o tyle, że już obj~łem ją wzrokiem. Leżała bliżej lądu i pokryta była niskimi żaroślami;' po- nad njmi sterezały dwa drzevya. Jeńca i straży nie byłó widać. Już miałem się zanurzyć, by tam popłynąć, gdy wtem usłyszałem nad sobą; na wysokim brzegu jakiś ha- łas. Spojrzałem w górę. Z brzegu schodżił Tndianin. Był to Pida, czyli Jeleń, syn wodza. Sżczęściem szedł skośnie w dół rzeki, tak że mnie nie widział. Wskoczył do ezółna i pówiosłował ku środkowej wyspie. Nie mogłem więc je- szcze teraz się przeprawić i musiałem zaczekać. Wkrótce doleciały mnie głosy ludzi rozmawiających po ' drugiej stronie: Poznałem wśród nich głos Sama. Chćia- v łem podsłuchać, o czym mówiono, i podpłynąłem pod na- stępną pirogę, których było tyle, że chyba każdy mieszka- niec wsi miał jedną na własność. Wynurzywszy się, usły- szałem słowa syna wodza: - Mój ojciec Tangua żąda tego! Ani mi się śni zdradzić! - odrzekł Sam. - W takim razie będziesz musiał wycierpieć dziesięć razy straszniejsze męczarnie! 472 Nie bądź śmieszny! Sam Hawkens i męcz~a.rnie! hi! hi! hi! Twój ojciec spróbował już raz mnie zamęczyć, tam nad Rio Penns u Apaczów. Wiesż, z -jakim skutkiem? - Ten pies, Old Shatterhand, zrobił z niego kalekę! Well! Podobnie stanie się tutaj. Nie boję się nicze- go! - Jeśli to mówisz bez żartów, to obłęd zapanował w twojej.. głowie. Jesteś uwięziony i nie zdołasz umknąć: Po- myśl, że całe twe ciało obwiązane jest rzemieniami tak, iż nie możesz się poruszyć! . Te więzy zawdzięczam zacnemu Santerowi, ale zu- ~ pełnie mi z tym dobrze! - Cierpisz ból, wiem o tym, ale nie przyznajesz się. Nie tylko masz skrępowane ręce i nogi, -ale nadto przy- wiązany jesteś do drzewa, a czterej wojownicy pilnują cię we dnie i w nocy. Jakźe uciekniesż? ~ To moja rzecz, koehany inłodzieńcze! Na razie po- doba mi się tutaj, więc zacżekaj, dopóki nie zechcę odejść;'wtedy juź mnie nie zatrzymacie. Puściłibyśmy cię wolno, gdybyś nam wyjawił, do- kąd on się udał. ~ - Tego nie zrobię: Rozumiem już wszystko. Zacny Santer opowiedział mi tę- historię, by mnie nastraszyć, ale nie tym nie wskórał. Pojechaliście pod Nugget-tsil, aby pojmać Winnetou i Old Shatterhanda. Śmieszne! Pochwy- ~cić Old Shatterhanda, mojego ucźnia, hi! hi! hi! - Ale ty, jego nauczyciel, wpadłeś jednak w nasze ręce! - To tylko dla rozrywki! Chciałern być u was przez kilka dni, bo was kocham, jeśli się nie mylę. Jeździliście nadaremnie, a teraz wam się wydaje, że Wi~netou z- Old Shatterhandem pobiegną-za wami. Pierwszy raz słyszę ta- ką niedorzeczność! Dziś widzicie, żeście się przeliczyli. Apacze nie przyszli, a wy nie wiecie, gdzie się znajdują, i ja marn wam powiedzieć, dokąd pojechał Old Shatter- hand! Myśłicie, że ja to wiem? Zresztą powiem ci otwar- cie; że wiem. - No, dokąd? 473 - Pshaw! Dowiesz się wkrótce i beze mnie, gdyż:.. Tu przerwał, ponieważ zastanowiły go głośrie okrzyki, które się teraz podniosły. Słów, które krzyczano, nie rozumiałem niestety, ale brzmiały tak jak wówczas, kiedy ludzie wołają za zbie- . giem: "łapaj, trzymaj!" Rozróżniałem tylko powtarzane z rykiem imię Winnetou. - Słyszysz ich, gdzie są! - zawołał Hawkens z trium- fem. - Gdzie Winnetou, tam i Old Shatterhand.,Oni są Lu, oni są tu! Wrzask we wsi i odgłos kroków biegnących Indian żwiększył się jeszcze bardziej. Spostrzegli' Winnetou, choć ńie pochwycili go jeszćze. To pokrzyżowało moje rachu- by. Widziałem, jak syn Tanguy stał wyprostowany na ., wyspie i patrzył na brzeg. Następnie wskoczył do swej. pi- - rogi i z~wołał na czterech strażnikow - Weźcie strzelby do rąk i zabijcie każdą bladą twarz, gdyby się pokazała, by uwolnić jeńća! Potem powiosłował ku brzegowi. Chciałem, o ile moż- ności, oswob~dzić Sąma jeszcze dziś, ale na razie nie - mogło być o tym mowy: Grdybym się nawet odważył rzu- cić na ćzterech ezerwonoskórych; pociągnęłoby to za sobą natychmiast śmierć Sama. Strażnicy bowiem, posh~szni ~ rozkazowi Pidy, zamordowaliby jeńca. W~em, zanim jeszcze Pida -zdołał dotrzeć do brżegu, przyszła mi do głowy pewna mysl. Był to ulubłony syn wodza. Gdybym go dostał w swe ręce, mógłbym go po- tem wymienić na Sama. Był to plan wprost szalony, ale w tej chwili nie zważałem na nic. Chodziło tylko o to; że- by W łodego wodza pochwycić niepostrzeżenie. Jeden, rżut oka pfzekonał mnie; że położenie moje było korzystne.. Winnetou biegł ku Red Rii~er, a zatem w iewo, gdyż nasz obóz zxiajdował się na wyspie po prawej stronie. Winne- tou' postąpił mądrze, gdyż w ten sposób wyprowadżił w pole swych prześladowców. Za Apaczem brzmiały wrzaski ścigających go czerwonoskórych i w tamtą stro= nę, w którą on uciekał; zwrócili twąrze strażnicy Sama. 474 Byli obróceni do mnie plecami, a oprócz nich w pobliżu nie był'~ nikogo. Syn Tanguy dotarł swą łódką do brzegu, cHciał ją przy- wiązać i pośpieszyć tam, gdzie wzywały wrzaski Kiowów. Pochylił się, ale w tej samej chwili wynurzyłem się z wody tuż przed nim i jednym uderzeniem pięści rozciągnąłem go na ziemi. Wrzuciłem go do czółna, potem sam w nie skoczyłem i powiosłowałem w górę rzeki przy samym brzegu. Szalony pomysł udał się stosunkowo łatwo. Ze wsi nikt mnie nie widział, a strażnicy patrzyli jeszcze ciągle w przeciwną stronę. Zabrałem się z całej siły do wiosłowania, aby jak naj- szybciej wydostać się poza óbręb wsi. - Potem, kiedy nie dosięgał mńie już blask jej ognisk, przepłynąłem na pra- wy brzeg Salt ~'ork, gdzie zemdlonego Indianina położy- łem na trawie.' Następnie ódciąłem rzemień służący do przywiązywania łodzi; aby nim skrępować pojmanego, i pchnąłem łódź w dół rzeki, żeby mnie nie zdradziła. Związawszy silnie ręce Pidy, wziąłem go na barki i ruszy- łem z powrotem ku ~aszej'. wyspie. Był to trud nie lada. Nie dlatego, .. że chłopiec był dla mnie za ciężki, lecz diatego, że przyszedłszy do siebie nie chciał iść ze mną dobrowolnie. Musiałem mu kilkakrotnie zagrozić nożem. ;Broń `oczywiście odebrałem mu już~ wcześniej. - Ktoś ~ty? - zapytał w końcu z wściekłością. - Par- szywa blada twarz, którą mój ojciec Tangua schwyta już jutro i zniszczy. ' - Twój ojciec mnie nie dostanie, gdyż nie może wcale chodzić - odparłem. Ale ma niezliczonych wojowników,.- których wyśle za mną! - Śmieję się z waszych wojowników; każdego z nich może łatwo spótkać to; co twego ojca, gdy ośmieli się ze mną walczyć. - Uft? Ty z nim walczyłeś? 475 - Tak. - Gdzie? - Tam gdzie padł, gdy mu posłałem jedną kulę w oba ~t kolana równocześnie. - Uff, uff! Więc ty jesteś OId Shatterhand? - zapytał przerażony: ., - Jak możesż o to pytać! Któż oprócz mnie i Winne tou odważyłby się wejść w sam środek wasżej wsi i po- ? rwać stamtąd syna wodza Ufł? Umrę więc, aIe wy nie usłyszycie ż ust moich ' ani jednego krzyku boleści. - Nie zabije~my ciebie. Nie jesteśmy takimi morderca mi jąk wy. Jeśli twój ojciec wyda nam obie blade twarze, ~ to puścimy cię wolno. - Santera i Hawkensa? ř - Tak. - On ich wyda, bo syn więcej dlań wart niż dziesięc razy po dziesięciu Hawkensów, a na Santera wcale zwa- żać riie będzie. , Od tej chwili nie wzbraniał się już iść ze mną. Przepo- wiednia Winnetou się sprawdziła, gdyż deszcz zaczął pa- dać, i to tak obficie; że nie mogłem odnaleźć naszej wys- py. Wyszukałem więc dość gęsto pokryte liśćmi drzewo, aby zaczekać pod nim, dopóki deszcz. nie ustanie lub nie nadejdzie świt. Była to nudna próba cierpliwości. Deszcz nie ustawał, a dzień nie nadchodził. Pocieszałem się jedynie tym, że już nie przemoknę bardziej, niż przemokłem, ale wilgoć ta była tak zirnna, że wstawałem kilkakrotnie; aby się roz- grzać. Źal mi było młodego wodza, który musiał Ieżeć bez ruchu, lecz on był o wiele bardżiej zahartówany ode mnie. Nareszcie spełniły się oba .moje źyczenia; deszcz ustał , ~ zaczęło świtać,. tylko gęsta, ciężka mgła żawisła dokoła. Mimo to znalazłern już bez trizdu miejsce na brzegu, któ- rego w nocy szukałem: Zawołałem glośno: - Halo! ~ 478 Halo! - odpowiedział natychmiast Winnetóu. - Czy "~b mój brat Old Shatterhand? _- Tak. - To chódź! Czemu wołasz? To niebezpieczne! Mam jeńca. Przyślij kilku dobrych pływaków i rze- xmeme. - Płynę sam. Jakże się ucieszyłem, że nie wpadł w ręce Kiowów! Nie- , bawem ujrzałem jego głowę we mgle nad wodą. Wyszedłszy na brzeg i ujrzawszy Indianina, zawołał zdumiony: - UII'! Pida, syn wodza! Gdzie go mój brat poóhwycił? - . Na brzegu, niedaleko ód wyspy Hawkensa. - A Hawkensa widziałeś? - Nie, lecz słyszałem, jak mówił z Jeleni'em: Byłbym się może dostał do niego i nawet' go uwolńił, gdy wtem ciebie odkryto i musiałem umykać. ~ - To ~ był nieszczęśliwy przypadek. Dotarłem prawie do namiótu Santęra, gdy wtem ukazało się l~ilku Kio- wów. Przechodzili tarntędy. Nie mogłem się zerwać i sto- czyłem się na bok: Oni stanęli, a w czasię rozmowy jeden .- z nich rzucił okiem w tę strox~ę i wtedy ruszyli ku mnie wszyscy. Wobec tego musiałem oczywiście wstać i ucie- kać. Blask ognisk oświetlił moją postać i poznali mnie: Umykałem w górę zamiast w dół rzeki, aby ich wywieść w pole, przepłynąłem przez rzekę i uszedłem, ale Santera oczywiście nie widziałem. - Zobaczysz go niebawem, gdyż ten młody wojownik zgodził się na wymianę siebie za Santera i Sama Hawken- sa, a pewien jestem, że wódz zgodzi się na to także. Uff! To dobrze, ió bardzo dobrze! Mój ~brat Shat- , terhand póstąpił odwaźnie; nawet zuchwale, biorąc Pidę do niewoli, ale to było dla nas najlepsze. Mówiąc, że Winnetou zobacży -wkrótee Santera, nie przypuszcżałem, że stanie się to o wiele prędzej, niż sobie wyobrażałem. Przywiązaliśmy jeńca między sobą tak, że barki jego 479 dotykały naszych, a głowa, choci.aż ręce miał skrępowane, została ponad wodą. Tylko nogami mógł nam pomagać w pływaniu. Potem weszliśmy w rzekę. Pida nie stawiał oporu, a nawet gdy straciliśmy grunt pod stopami, zaczął płynąć z nami w tym samym tempie. Na wodzie leżała tak gęsta mgła, że nie było widać da- lej jak na sześć długości człowieka. Za to - jak wiadomo - we mgle słyszy się lepiej. Byliśmy już niedaleko brze- gu, kiedy Winnetou rzekł: Cicho, coś usłyszałem. k,i.;:i. Co? Coś jakby plusk wioseł powyżej nas. - To zatrzymajmy się. Tak, słuchaj! . Poruszaliśmy się tylko o tyle, ó ile tó byłó potrzebne do utrzymania się na powierzchni, nie wywołując żadnego szmeru. Tak, Winnetou miał słuszność. Ktoś wiosłował z prądem wody. Bylo mu widocznie ~bardzo pilno, gdyż mimo silnego spadku, jaki rzeka tutaj miała, używał wio- seł. Zbliżał się szybko. Czy należało się pokazać, czy też nie? Mógł zo być nieprzyjacielski zwiadowca, ale z drugiej strony nie bez znaczenia było dla nas przekonać się, kto to jest. Spojrzałem pytająco na Winnetou, a on zrozumiał mnie i odpowiedział: - Nie wracać! Chcę wiedzieć, kto płynie! Nie zobaczy nas, bo leżyrny na wodzie zupełnie cicho. Można się było spodżiewać; że nas nie dostrzeże, gdyż tylko głowy nasze wystawały nad wodą. Nie odpłynęliś- , my więc z powrotem. Pida był tak samo zaciekawiony jak my. Mógł nas zdradzić wołaniem o pomoc, lecż nie zrobił tego,. bo pewny był uwolńienia. Uderzenia wioseł zbliżały się i z mgły wychyliła się łódź indiańska. Siedział w niej... kto? Postanowiliśmy zacho- wać się cicho, ale Winnetou, gdy zobaczył wioślarza, wy- dał donośny okrzyk: - Santer!... Ucieka! ,.~ 480 Mój, zwykle bardzo spokojny, przyjaciel tak był pod- niecony^~widokiem swego śmiertelnego wroga, że uderzył gwałtownie rękąmi i nogami w wodę, aby się dostać dó pirogi, zapomniawszy, że był przywiązany do mnie i Pidy. - Uff! Ja muszę popłynąć do niego~.. muszę go mieć! - zawołał i odciął~nożem rzemień wiążący go z Pidą. Santer usłyszał oczywiście okrzyk Winnetou; odwrócił się i zobaczył- nas. - Do wszystkich diabłów! - krzyknął przerażony. - Toż to oni... I zatrzymał się. Wyraz przestrachu.znikł z jego oblicza i ustąpił miejsca złośliwej radości. Zrożumiał nasze poło- żenie, wrzucił wiosło do czółńa, pochwycił strzelbę, wy- mierzył do nas i żawołał: Wy psy, to wasza ostatnia wyprawa! Wypalił na szczęście .w chwili, kiedy Winnetou uwolnił się od nas i w gwałtownych skokach sadził ku łodzi, a my wskutek szarpnięcia oddaliliśmy się od punktu, w który Santer wymierzył. Kula więc nas nie dosięgła. Winnetou nie płynął właściwie, lećz skakał wprost po wodzie. Wziął _ nóż między zęby i leciał ku wrogowi w długich podsko- kach jak kamień odbirający się od wody przy tak zwa- nym "puszczaniu kaczek". Santer miał jeszcze kulę w drugiej lufie, wycelował do Apacza i zawołał szyderczo: - Chodź tu, przeklęta czerwona skóro! Wyślę cię do wszystkich diabłów! Zdawało mu się, że się z Indianinem prędko załatwi, że wystarczy pQciągnąć za cyngiel! Ale pomylił się, gdyż Winnetou zanurzył się natychmiast, aby się wychylić pod łodzią i przewrócić ją. Gdyby inu się to udało, strzelba na nic by się nie przydała Santerowi, gdyż wpadłby do wody i doszłoby do walki wręcz, w której Indianin, jako zręcz- niejszy, na pewno zostałby zwycięzcą. Morderca In- czu-czuny i Nszo-czi pojął to,.odłożył czym prędzej strzel- bę i chwycił za wiosło. Był to dla niego najwyższy czas. W sekundę później Winnetou wynurzył się z wody w tym miejscu, w którym łódź była przed chwilą. Santer już za- 481 niechał strzelania. Kilku silnymi ruchami wioseł usunął się z niebezpiecznego sąsiedztwa wroga i krzyknął: - Widzisz, psie, że mnie nie sćhwytasz? Kulę zacho- wam na nąstępny raz! Winnetou wytężył wszystkie~siły, aby go dosięgnąć, ale na próżno. Żaden pływak, choćby nawet champion świa- towy, riie dopędzi łodzi popycbanej wiosłami po rwącej wodzie. To wszystko rozegrało się w ciągu niespełńa jednej mi- nuty, a mimo to, zaledwie Santer zniknął we mgle, ukaza- ło się kilku Apaczów, którzy usłysź~wszy głośne okrzyki i wystrzał, natychmiast skoczyli- z wyspy do wody. Zawo- ^ łałem ich do siebie, żeby mi pomogli zanieść Pidę na wys- pę i odwiązać ode mńie. W tej ćhwili ukazał się na brzegu Winnetou i zwr'ocił się do swóich ludzi ze słowami: - Nieah moi czerwoni bracia przygotują się prędko! Santer popłynął ,właśnie rzeką w czółnie i musimy ruszyć za mm. Był tak wzburzony; jakim nie widziałem go nigdy przedtem. = ~Musimy za nim wyruszyć, na pewno musimy - .po- twierdziłem. - Ale co się stanie z Samem Hawkensem i naszymi dwoma jeńcami? - Tobie ich powierzam - odpowiedział. - Wię~ mam tu. pozostać? - Tak. Ja muszę pochwycić Sańtera, mordercę mojego ojca i siostry, ale ty masz obowiązek wyswobodzić Sama Hawkeńsa, musimy się więc rozłączyć. , - Ną jak długo? Namyślał się przez kilka chwil i rzekł: Kiedy się zobaczymy, tego na razie nie wiem. Ży- czenia i wola człowieka podlegają woli Wielkiego Ducha. Sądziłem, że dhażej będę z moim bratem Old Shatterhan- dem, lecz Manitou się na to nie godzi. Chce, ~eby się sta- ło inaczej. Czy wiesz, dlaczego Santer umknął? = Wyóbrażam sobie. Nie wpadliśmy w nastawioną na nas pułapkę. Wezoraj wieczorem zobaczono ci~rwe wsi. 482 Kiowowie wiedzą więc; że tu jesteśmy, i nie spoczniemy, dopók,i. nie pochwycimy Santera i nie uwolnimy Hawken- sa. Wobec tego Santera ogarnęła trwoga i zabrał się stąd,, jak mógł najprędzej: - Tak, ale może być jeszcze inaczej. Syn wodza zni- knął, a Kiowowie łączą to oczywiście z naszym pojawie- niem się - przypuszczają, że dostał się w nasze ręce. Tangua się rozzłościł, wylał swój gniew na Santera; który wszystkiemu zawinił, i wypędził go ze wsi. I tó możliwe. Widocznie Kiowowie powiedzieli San- terowi; że nie będą gó bronić.. . - Ale dlaczego obrał drogę wodną, a wyrzekł się swo- jego konia? Ze strachu. Bał się 'spotkać z nami; a gdyby . nawet do tego nie doszło, wiedział, że,wpadniemy na jego trop i ruszymy za nim w pogoń. Dlatego umknął pirogą, którą zamieni pewnie potem na konia. Nie domyślał się oczy- wiście, że jesteśmy tutaj na wyspie i że właśnie dzięki jego ostrożności dowiemy się o tej ucieczce. Ujrźawsźy nas, nie wątpi, że go zaczniemy ścigać, i będzie tak wiosłował, aby umkńąć jak najszybciej. Ćzy sądzisż; że go dościgniecie ~~:. . na koniach? - To trudne, ale możliwe. Muśimy prżecinać zakręty rzeki. - To właśnie byłby błąd. Zwracam na to uwagę moje- mu bratu Winnetou. - Dlaczego? - Bo Santerowi może przyjść na myśl opuścić rzekę i uciekać dalej iądem. Ponieważ nie wiecie, ńa ~ który brzeg wyjdzie, musicie się podzielić i jechać vzdłuż obu brżegów Red Ruer. - Mój brat ma słuszność. Tak uczynimy. - Trzeba przy tym bardzo uważać, żeby nie przeoczyć miejsca, na którym on wyląduje, a to wam zabierze dużo czasu. Nie możecie także przecinać zakrgtów rzeki, gdyż to, co dla jednej strony jest wklęsłością, dla drugiej stano- wi wypukłość i gdy~jeden oddział przecinałby hzk, d=ugi 483 ' musiałby go okrążać. W ten sposób rozchodzilibyście się coraz bardziej. - Jest tak, jak mówi mój brat, pojedziemy tedy wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki. Sźkoda nam więc teraz 4.., : każdej minuty! - Jakże chętnie przyłączyłbym się do was, ale muszę ~'.i.' uwolnić Hawkensa, nie mogę go opuścić. - Nie zażądam nigdy od ciebie niczego, co byłoby sprzeczne z twoją powinnością. Tobie z nami jechać~ nie . wolno. Ale jeśli Wielki Duch zćchce, zobaczymy się za kilka dni: ` - Gdzie? Odjeżdżając stąd, udaj się tam,. gdzie ta rzeka łączy się z Rio Bosco de Natchitoches. W miejśću gdzie obie rzeki zaczynają wspólny bieg, na ich lewym brzegu,: cze- kać będzie jeden z moich wojowników, oczywiście jeżeli spotkanie będzie możliwe. ? - A jeżeli nić zastanę tam nikogo - W takim razie będzie to znak; że ciągle jeszcze śei- gam Santera, że nie 'wiem; dokąd umknie, i nie mogę o- kre~lićy gdzie mnie masz szukać. Udasz się więc ze sw.ymi trzema towarzyszami .do St. Louis, do bladych twarzy, które chcą budować drogę dla ognistego konia. Ale pro- szę cię, żebyś do nas powrócił, skoro tylko dobry Mańi- tou ci na. to pozwoli. Zawsze chętnie cię przyjmę w pueb-. lu nad Rio Pecos, a gdyby mnie tam nie było, dowiesz się, gdzie mnie można znaleźć. Podczas naszej rozmowy Apacze przygotowali się do drogi. Winnetou podał rękę Parkerowi i Stone'owi, a na= stępnie znów zwrócił się do mnie. - Mój brat wie - rzekł - jak radowały się ńasze ser- ca, kiedy ruszaliśmy w drogę znad Rio Pecos, ale po dro- dze śmierć zaskoćzyła Inczu-czunę i Nszo-czi. Jeśli kiedy nas odwiędzisz, nie usłyszysz już głosu najpiękniejszej có- ry Apaczów, która zamiast do miast bladych twarzy ode- szła w krainę zmarłych. Teraz zemsta każe mi rozłączyć się z tobą, ale ty wrócisz do nas. Pragnę bardzo ~stawić 484 ci wiadomość nad Rio Bosco, gdyby to jednak nie nastą- piło, niie"`baw zbyt długo w miastach Wschodu, lecz przy- jeżdżaj do mnie jak najszybciej. Wiesz, kogo mi masz za- stąpić. Czy przyrzekasz powrócić szybko, mój kochany, drogi bracie Szarlih? - Przyrzekam - odpowiedziałem. - Serce moje pój- dzie za tobą, kochany bracie Wińnetou. Tobie także wia- domo, co obiecałem umierającemu Kleki-petrze. Dotrzy- - mam słowa. - Niechaj więc dobry Mańitou kieruje wsżystkimi twymi krokami i osłania cię na wszystkich drogach. Howgh! ~ Uścisnął mnie i ucałował, wydał swym ludziom krótki rozkaz i wsiadł na konia, by wjechać w wodę. Apacze po- dzielili się i jeden od~lział ruszył prawym,- a drugi lewym brzegiem rzeki. Patrzyłem za Winnetou, dópóki nie zńi- knął w mgle. Zdawało mi się; że traeę część mojej własnej ;':' istoty, i jemu na pewnó równie ciężka było rozstać się że ;'. mńą. Stone i Parker zauważyli moje rozrzewnienie, a pierw- szy z nich rzekł w swój prosty, serdeczny sposób: - Nie bierzcie sobie tego tak do serca, sir! Wkrótce ~ znów spotkamy Apaczów. Pojedziemy za nimi, skoro tyI- ~ ' ko Sam będzie wolny. Nie będziemy zwlękali z wymianą ~eńców. Jak zaxnierzacie to zrobić? Poviedzcie mi najpierw swoje zdanie, kochany Dic- ~`' ku. Macie więcej doświadczenia niż ja. Westman, któremu pochlebiła ta pochwała, pogładził brodę i oświadczył: - Za najprostsze uważam posłać pojmańego Kiowę ~ . 'zaraz do Tanguy i donieść mu, gdzie się znajduje jego syn ~~: . i pod jakim warunkiem puścimy go wolno. Cóż ty na to , ~' ,stary Willu? - Hm! - mruknął Parker. - Jęszcze nigdy ńie miałeś ~t:; . tak głupiej myśli jak teraz właśnie. - Głupiej! Ja? Do pioruna! Dlaczego głupiej? ~,.: - Jeśli wyjawimy, gdżie się znajdujemy, Tangua wyśle 485 swoich ludzi, którzy odbiorą nam Pidę, nie dając w za- mian Hawkensa. Ja zrobiłbym inaczej. - Jak? - Pojedziemy dobry kawał w głąb preńi, gdzie będzie- my mieli przed sobą odkrytą przestrzeń, którą swobodnie obejmiemy wzrokiem. Potem wyślemy Kiowę i postawimy za warunek; żeby przyszło tylko dwu, a nie więcej wojow- ników, którzy przyprowadzą nam Sama, a wezmą sobie Pi- . dę. Gdyby ich nadeszło więcej, by na nąs napaść; zobaczy- my ich z daleka i zabezpieczyxny się przed nimiv zawczasu: - Ja bym radził podjąć coś pewniejszego i nie wysyłać żadnego posłańca - zauważyłem. - Żadnego? W takim razie jakże Tangua się dowie, że jego syn... , - Do~.~ie się. - Od kogo? Ode mnie. , - Od was? Ćzy sami udacie się do wsi? - Tak , - Dajcie ternu pokój, sir! To niebezpieczne. Zatrzy- mano by was natychmiast. - Wątpię. - Na pewno~ Na pewnoi - W tąkim razie Pida byłby zgubiony. Nie widzę po- trzeby posyłać jeńca i tracić w ten sposób jednego zakład- nika. - To słuszne. ~Ale dlaczego właśnie wy macie iść do wsi? Ja mogę także to zrobić. - Wierzę, iż riie brak wam do tego odwagi, sądzę jed- nak, że będzie lepiej, jeśli ja pomówię z Tanguą. - Zważcie;, ' jaki jest na was wściekły! Skoro ujrzy mnie, zgodzi się prędzej na każdy warunek, natomiast złość go opanuje na wasz widok. - Dlatego właśnie chcę z nim sam prowadzić układy. Niech się złości, że śmiem się przed nim pojawić, alewnic mi nie będzie mógł zrobić. Jeśli wyślę kogo innego, pomyśli, że się go boję, a pragnę u.niknąć podobnego podejrzenia. 486 - Więc róbcie, co chcecie, sir! Gdzie mamy na was czekać?"`Tu na wyspie czy wyszukamy lepsze miejsce? - Nie ma lepszego. - Well! A biada naszym jeńcom; jeśli się wam we wsi co stanie! Postąpilibyśmy z n'imi bez pardonu. Kiedy wy- ruszycie? Dzisiaj wieczorem. - Dopiero? Czy to ńie za późńo? Przecież, gdyby dobrze poszło, moglibyśmy uporać się z wymianą do po- łudnia i ruszyć za Wińnetou. ; - A Kiowowie za nami i wybiją nas. - Tak sądzicie? - Tak. Tangua , chętnie wyda nam Samą za syna, ale odzyskawszy go, poruszy wsżystko, aby zemścić się na nas. Dlatego wymiana musi nastąpić wieczorem, ,po czym _ odjedziemy, aby się w pocy oddąlić, zanim naś 'zaczną ścigać. Zaćzekać do wieczora dla'tego j~szcze warto; że do tego czasu wzmoże się obawa wodza o syna. To go uczy- ni ustępliwszym. - To prawda, ale jeśli nas tu przedtem spostrzegą; mastei Shatterhand? - Tó także nic złego. - Będą oczywiście szukali Pidy i mogą przyjść na ~,yspę! .. - - Na wyspę ńie, bo zauważą p~wnie na brzegu ślady Winnetou i pomyślą, że odjechaliśmy z Pidą. To jeszcze bardziej przerazi Tanguę. Sh~chajcie no! ' Zabrzmiały głosy ludzkie. . lV~gła zaczęła się' podnosić odsłańiając brzegi, na któ- rych stało kilku Kiowów:, Wymieniali głośnó uwagi o za- ' uważonych właśnie śladach kopyt, potem zniknęli nie rzuciwszy okiem na wyspę.~ - Oddalili się, było im widocznie bardzo pilno rzekł Dick Stone. - Udali się pewnie do wsi, aby donieść Tańguy o śłą- dach. Wyśle on natychmiast jeźdźców za tropem. Przepowiednia ta ziściła się w niespełna dwie godżiny: 487 Po drugiej stronię ukazała się grornada jeźdźców i ruszyła za śladami. Nie było obawy, :żeby ci Kiowowie doścignęti Winnetou, gdyż .ten niewątpliwie rozwinął przynajmniej taką samą szybkość jak oni. Rożmowę prowadziliśmy oczywiście po cichu; by nie usłyszeli jej jeńcy. Toteż nie wiedzieli oni, co ~się działo na drugim brzegu; gdyż leżeli skrępowani w trawie za zaroś- lami. Przed południem sprawiło- nam niespodziankę słońce. Ogrzało- nas, wysuszyło nasze ubrania i obozowisko i zwiększyło przyjemność odpoczynku, którego zążywaliś~ my mając przed sobą ezas do wieczora. Po południu ujrzeliśmy na rzece jakiś przedmiot. Płynął k~ naszej wyspie i zatrzymał się w nadbrzeżnych zaroś- lach. Była to piroga, w której leżało wiosło; rzemień, któ-. rym właściciel przywiązywał ją zwykle do brzegu,. był od- cięty. Poznałem łódź, na której uwiozłem Pidę. Woda przyniosła ją z Salt Fork do Red River i dlatego tylko tak późno dotarła do wyspy, źe po drodze zapewne gdzieś ugrzęzła. Przybycie łodzi było mi bardzo na rękę, wciągnąłem ją więc na wyspę, aby się nią posłużyć wie- czorem i nie przemoknąć znowu podezas przeprawy- przez rzekę. O zxnroku zepchnąłem łódź w wodę i powiosłowałem w górę rzeki. Śtone i Parker odprowadzili mnie, życząc powodzenia. Po viedziałem im, że wtedy dopiero byłby powód do obaw, gdybym nie wrócił do rana. Płynąć pod prąd było bardzo trudno i dopiero po go- dzinie skręciłem z Red River do Salt Fork. W pobliżu wsi przybiłern do brzegu i przywiązałem pirogę do drzewa rzemieniem, w który ją przedtem zaopatrzyliśmy. Zobaczyłem znowi~, tak samo jak wczoraj; płonące og-- niska, siedzących przy nich mężczyzn oraz krzątające się kobiety. Sądzilem, że wieś będzie dziś pilnie strzeżona, ale omyliłem śię. Kiowowie znaleźli ślady Apaczów, wysłali za nimi wojowników i zdawało im się, że są bezpieczni. Tangua siedział dzisiaj także przed namioiem; lecz 488 w towarzystwie tylko dwó~h młodszych synów: Ze- spu- szczoż~;ą głową wpatrywał śię posępnie w ogień. Zriajdo- -wałein się na lewym brzegu Salt Fork; ,na którym ieżała wieś. Zacząłem się skradać od rzeki pod kąfein prostym poźa namiotami, dopóki nie żobacżyłem przed sobą na- miotu wodza. Miałem szcz~ście, gdyż w pobliżu nie było nikogo,. kto by mnie mógł zauważyć. Położywszy się na ziemi, pocźołgałem się ku tylnej ścianie namiotu. Tam u- słyszałem niską, monotonną pieśń skargi: to wódź opłaki- -wał indiańskim obyczajem stratę ulubionego syna. Posu- nąłem się dalej,'podniosłem się i stanąłem nagle tuż obok Tanguy. . - Dlaczego Tangua śpiewa pieśń skargi? - zapyta- łem. - Dziełriy wojownik nie skarży się: Jęki przystoją ~ tylko starym kobietom. - Niepodobna opisac, jak go moje ukazanie się przerazi- ło~ chciał coś powiedzieć; lecz nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Chciał się zerwać, ale musiał zostać na ziemi ż powodu uszkodżonych kolan. Wytrzeszczył na mnie sżerokó rozwarte oczy; jakby zobaczył widmo; i wyjąkał: - Old:.. Old... Shat... Shat.:. uff, uff, uff! Skąd przy- ` chódzisz... jak jesteś... gdzie..: Jesteście jeszcze tutaj? Nie odeszliście? - Jestem jeszcze, jak widzisz. Przybyłem; gdyż chcę z tobą pomówić. - - Old Shatterhand! - wypowiedział wreszcie całe moje nazwisko. Usłyszawsźy to, obaj chłopcy uciełCli. Old Shatterhand! - powtórzył raź jeszeze pod wpływem trwógi, po czym twarz jego przybrała wyraz wściekłości: Naraz krzyknął coś, zv~róciwszy się do in- nych namiotów. Nie rozt~miałem, ćo mówi, bo użył swe- go narzecza, lecz usłyszałem swoje imię. W chwilę potem żabrzmiało w całej wsi takie wycie, że mi się wydało; iż ziemia drży pod mymi nogami. Zewsząd przybiegli wojownicy z podniesioną~ bronią. Na to ja do- byłem noża i wrżasnąłem Tanguy do ucha: 489 - Czy Pida ma być przebity? On rnnie tutaj do ciebie przysyła: , ~ Pomimo wycia zrozumiał moje słowa i podniósł rękę. Ten ruch wystarczył, aby zapadła cisza, ale .Kiowowie już nas otoczyli. Spojrzenia, którymi mnie po prostu pożera- li, mówiły, że nie puszczą mnie żyweem. Uśiadłem spo- kojnie obok Tanguy, popatrżyłem mu zimno w twąrz i rzekłem: - Między mną a Tanguą panuje nieprzyjaźń na, śmierć i życie. řNie jestem temu winien, ale też nic nie mam przeciwko temu. Czy się go boję; niech wywniosku- je z tego, że przysżedłem do jego wsi,: by z nim'pomówić. Załatwimy to krótko: Pida znajduje się ~v naszym ręku i powieszą go na drzewie, jeśli ja nie wrócę o oznac~onym czasie: Ani jedno słowo, ani jeden rueh nie zdradziły wrazema moich, słów na- stojących dokoła czerwonoskórych. Tylko oczy wodza zaiskrzyły się z wściekłości, że nic mi nie mo- że zrobić nie narażając życia swego syna. Zgrzytając zę- bami; wykrztusił pytanie: Jak... jak.:. dostał się w wasze ręce? - Byłem wczoraj tam na wyspie, kiędy rozmawiał ż Samem; powaliłem go i zabrałem z sobą: Uff? Jesteś ulubieńcem Złego Ducha; który cię zno-: v wu obronił. Gdzie trzymacie mego syna? - W miejscu bezpiecznym, o którym się teraz nie do= . wieszt On sam ci to potem powie. Z tych moich ostatnich ' _ słów pojmujesz,'. że nie zamierzam Pidy ząbić. Mamy u _ siebie jeszcze jednego Kiowę, wziętego do niewoli; wy- ciągnąłem go z cierniowych zarośli, w których nas pod- , słuchiwał: Będzie wolny razem z twoim synem, jeśli nam wydasz w zamian Sama Hawkensa. - Uff! Dostaniesz go, tylko przyprowadź wpierw Pidę i wojownika Kiowów! - Przyprowadzić? Ani mi się śni! Znam Tanguę i wiem, że mu ufać nie można. Oddaję dwu za jednego, . a więc postępuję wobec was nie tylko sprawiedliwie, lecz 490 nawet t~,ardzo łaskawie. Muszę od was za to zażądać, że- byście zaniechali wszelkich podstępów. - Udowodnij mi wpierw, że Pida rzecżywiście się u was znajduje! - Udowodnić? Co ty sobie wyobrażasz? Ja to powia- dam, a więc to prawda. Old Shatterhand to nie Tangua. Pozwól mi zobaczyć Sama Hawkensa! Już go zapewne na wyspie nie mą, bo się boicie, że tam już nie jest dość bez- pieczny. Muszę się z nim porozumieć. - O czym chcesz z nim mówić? ~- Chcę się dowiedzieć z jego własnyćh ust,. jak mu się u was powodziło. Od tego będzie zależało to, co potem nas~ąpi. Muszę wpierw zapytać o żdanie najstarszych wo- jowników. Oddal się do najbliższego namiotu,, a potem usłyszysz, co postanowiliśmy. - Dobrze! Ale nie ociągajcie si~, gdyż jeśli mnie za- ~:~. trzymacie poza oznaczony czas; Pidę powiesżą. Ten rodżaj śmierci jest dla czerwonoskórego najhanieb- niejszy. Można sdbie wyobrazić wściekłość Tanguy! Pod- szedłem do najbliższegó namiotu i usiadłem na ziemi, 'v'. .. otoczony, tak samo jak przedtem, wojownikami. Tangua ~- zwołał swoich starszych wojownik[w~ do sietiie i żaćzął się , ~' z nimi naradzać. W każdej parze zwróconych na mnie ~5'.: oczu gorzał ogień, który tylko ze ~~~?ględu na Pidę nie stał ~::- się dla mnie zgubnym. Zauważyłem przy tym; że moja nieustraszoność zaimponowała Kiowom. Po jakimś czasie wyprawił wódz jednego z wojowników, który zniknął w namiocie i wyprowadził zeń małego Sama. Zerwałem się i podbiegłem ku niemu. Ujrzawszy mnie, zawołał z rados- nym triumfem: ' . - Dobra nasza, Old Shatterhand! Powiedziałem, że na . pewno przyjdzie! Sprzykrzyło się wam bez starego Sama? Prawda? Wyciągnął do mnie skrępowane ręce, aby się ze mną przywitać: - Tak - odrzekłem. Greenhorn przyszedł, aby 491 wam oznajmić, że jesteścię największym mistrzem w pod- chodzeniu. Złożyliści~ tego świetne dowody. Choćby wam gadać pół dnia; gdzie macie iść, wy zawsże polecicie w przeciwną stronę. - Na wyrzuty będzie czas, mój ukochany sir, teraz powiedzcie lepiej, czy moja Mary jeszcze istnieje? - Jest u nas. A Liddy? . Pukawka? Ocaliliśmy ją także. = W takim razie wszystko dobrze, jeśli się nie mylę. Chodźcie, zabierajmy się stąd. Tu trochę nudno. - Cierpliwości, cierpliwości, kochany Samie! Wam się zdaje, że to nic, że odejść stąd to dziecinna zabawka. - To jest zabawka, ale istotnie tylko dla was. Ciekaw jestem, czego wy byście nie zdołali dokazać. Ściągnęlibyś- cie mnie nawet z księżyca, gdybym się tam zabłąkał, hi! hi! hi! ' -- Śmiejcie się, śmiejci~l Miarkuję z tego, że się wam . tu nieźle powodziło. - Nieźle? Co wam przychodzi na myśl! Było rni do- brze, ~ nadzwyczaj dobrze! Każdy Kiowa kochał mnie jak własne dziecko. Od ciągłych pieszczot, głaśkań i cah~sów nie mogłem się pozbierać. Karmili mnie jak pannę młodą, a gdy chciałem spać, . nie potrzebowałem się układać, bo stale leżałem na plecach. . Czy kieszenie wam wypróżnili? - Oczywiście. Wytrzęśli każdy proszek. -- Otrzymacie wszystko, z powr_otem, jeśli tylko coś ocalało. Zdaje się, że narada się już skończyła. Oświadczyłem wodzowi, że dłużej czekać już nie mogę, jeżeli syn jego ma pozostać przy życiu. Wobec tego odby- ły się krótkie wprawdzie, lecz bardzo energiczne układy, z których wyszedłem zwycięsko, ponieważ ani trochę nie ustąpiłem. Wódz obawiał się o syna. W końcu postano- wiono, że czterej zbrojni wojownicy odprowadzą mxiie i Sama w dwu łodziach i odbiorą od nas jeńców. Na wy- padel~ gdyby inni Kiowowie próbowali udać się~'za nami 492 potajemnie, zagroziliśmy śmiercią Pidy. Żądałem właściwie wiele, ;~omagając się wydania Sama. Mogłem towarzy- ;;` szącym nam czterem Indianom wypłatać figla, ale uwie- rzonó mym słowom i odtąd zawsze wierzono słowu Shatterhanda. Nie powiedziałem oczywiście, dokąd ;;,:r:. popłyniemy. Gdy Samowi rozwiązano ręce, podniósł je i zawółał: - Wolny, znów wolny! Tego wam nigdy nie zapomnę, sir! I~ligdy też nie pop~dzę w górę na lewo, jeśli wasze błogosławione nogi pobiegną na dół na prawo! Kiedyśmy się wybierali w drogę, tu i ówdzie dały się słyszeć gniewne pomruki. Indianie złościli się strasznie, że muszą puścić wolno jeńca i mnie w dodatku; a Tangua ~:.'... syknął zwrócony do rrinie: Do powrotu mego syna jesteś bezpieczny, ale potem puści się za tobą całe plemię. Znajdziemy twoje ślady i pochwycimy cię, choćbyś odjechał powietrzem! Nie uważałem ża stosowne odpowiadać na tę złośliwą groźbę i zaprowadziłem Sama oraz czterech Kiowów do ';~': rzeki, gdzie pó dwóch - ja oczywiście z Samem - wsiedliśrny do' łodzi. W chwili gdy odbijaliśmy od brzegu ~~:..;. . i długo jeszcze potem, towarzyszyło nam wycie. Siedząc z tyłu przy sterze, musiałem Samowi opowie- . . dzieć, co się stało od momentu, gdy go wzięto do niewoli. Lałował wprawdzie,. że Winnetou musiał się z nami rozłą- czyć, ale nie skarżył się na to zbytnio, gdyż obawiał się wyrzutów Apacza... Pomimo ciemności wylądowaliśmy szczęśliwie na wys- pie, przyjęci radośnie przez Dicka Stone'a i Willa Parke- ra; którzy dopiero po moim odejściu uświadomili sobie w ~:. pełni ryzyko całego przedsięwzięcia. Wydaliśmy obydwóch ~eńców, którzy nie pożegnali nas ani słowem, i zaczekaliśmy, dopóki nie ucichły udezzenia wioseł wracającej pirogi. Następnie wsiedliśmy na konie i przeprawiliśmy się na lewą stronę rzeki. Należało tej no- cy ujechać sporą przestrze~, toteż było nam bardzo na rę- kę, że Sam dość dobrze znał te strony. Hawkens podniósł 493 się w strzemionach na swojej Mary, pogroził pięścią za siebie i powiedział: Teraz Kiowowie wysilają głowy i radzą, jak by nas dostać w swoje prżedmie łapy. Ale ógarnie ieh górzkie zdziwienie! Sam Hawkens nie będzie już taki głupi i 'nie utknie w dziurze, z której by go greenhorm musiał wywle- kać. Już mnie żaden K~owa nie złapie, jeśli się nie mylę... KONIEC TOMU PIERWSZEGO Zbliżał się koniec wspańiałej, północnoąmerykańskiej jesxeni. Pracowaliśmy od trzech miesięcy, ale nie .wypełni- liśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sekto- ry wróciły już dawno do domu. Złożyły się na to dwa po- wody. Pierwszy, że przeznaczono nam do opracowania bardzo trudną okolicę. Linia kolejowa miała iść przez prerię wzdłuż południowego Canadianu, kierunek był więc wskazany tyłko do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Nasz sek- tor leżał . pomiędzy Canadianem a Nowym Meksykiem i myśriiy mieli dopiero znaleźć odpowiędni kierunek. Do tego potrzeba było rozjazdów pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu; bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim można było przystąpić do właści- wej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdo- waliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indianie Kiowa, Komancze i Apacze - nie chcieli po- zwolić na budowę kolei poprzez kraje, które uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być w pogotowiu, przez co oczywiście nasza robota znacznie się opóźniała. Ze względu na tych Indian nie mogliśmy zdobywać środków żywności za pomocą polowania, po- nieważ wówczas , Indianie odkryliby łatwo nasze ślady. Sprowadzaliśmy ; wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fe na zaprzężonych wołami wozach. Niestety do- 29 wóz ten był także bardzo niepewny i kilkakrotnie nie mogliśmy posuwać się naprzód z nasźymi pomiarami, po- nieważ wozy z żywnością nie przybywały na czas. I~rugą przyczyną był skład naszego towarżystwa. Wspomniałem, że w St. Louis przywitał mnie starszy in- żynier i inni surwejorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałern, pozwalało się spodziewać dobrej i sku- tecznej współpracy. Jednak pod tym wzglgdem spotkało mnie przykre rozczarowanie. Moi koledzy, prawdziwi jankesi, . widzieli we mnie nie- doświadczonego gre_ enhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie dbając o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tym, toteż niebawem zniknęła oka- zywana mi przez nich z początku prżychylność. Nie da- łem się tym zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też zorientowałem się; że moi koledzy posiadali niezbyt duży zasób wiedzy. Zwalali na mnie najtrudniej- szą robotę, .a sami szukali okazji do uprzyjemniania sobie życia. Nie sprzeciwiałem się temu obarczaniu mnie pracą, wierząc, że im więcej się mnsi dokonać, tym więcej nabie- ra się sił i doświadczenia. Starszy inżynier, Mr Bancroft; był z nich najbardziej wykształcony, ale okazało się, niestety, że lubi wódkę. Przywieziono z Santa Fe kilka baryłek tego zgubnego na- poju i od tego czasu nasz przełażony zajmawał się więcej brandy* niż przyrządami mierniczymi. Nieraz potrafił przeleżeć pół dnia na ziemi zupełnie piianv. Trzei SllrwP- zmustio ao uctexanta stę poct tcn na~er wątpitwą obronę, a co do pomocy, to można śmiało powiedzieć, że zeszło się tu niczym na schadzkę dwunastu~ największych próż- niaków w Stanach Zjednoczonych. Jak ' smutnie musiała w takich warunkach wyglądać u nas karność! Bancroft, komendant z tytułu i z urzędu, udawał, że jest kierowńikiem, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął strasznie, tak jak chyba nikt na świecie; a w końcu szedł do baryłki, aby wódką wynagro- dzić sobie swoje wysiłki. Riggs, Marcy i Wheeler postępo- waii nie inaczej. Miałem więc wszelki powód do tego, by wziąć cugle w ręce. Uczyniłem to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego ~ i .niedoświadcżonego czło- wieka jak ja nie mogli darzyć pełnym szacutikiem. Gdy- bym był dość głupi, żeby przemówić tonem rozkazują- cym, byłbym się tylko naraził na powszechny śmiech. Musiałem ,więc postępować cicho i ostrożnie jak rozutnna żona,. która umie tak kierować, opornym mężem, że on nie ina o tym pojęeia. Ci na pół dzicy, ~ nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dziennie greenhornem,: a mimo to stosowali śię bezwiednie do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą. Pod tym względem ogromnie byli tni pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Par- ker. Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym 31 - choć nie póznałem się na tym od razu prźy pierwszym spotkaniu z Samem w St. Louis - doświadczeni, mądrzy i śmiali westmani, których imiona słynęły daleko i szero- ko. Trzyr~ali słę przeważnie mnie i stronili ód reszty to- . warzyszy, ale tak oględW e, że nie mogło to tamtych obra- zić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przepro- wadzał swoi~m na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopómóc w zrealizo- waniu moich zam~iarów. Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem' feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłem green- hornem, on zaś wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na, Dzikim Zachodzie. Jeże- li dziś zgodnie z prawdą muszę powiedzieć, że wyższą szkołę ódbyłem dopiero później u boku Winnetou, to po- czucie słuszności i .sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwi- ~ czyć nim na swojej własnej osobie i swoim koniu. Gdy nie można było nas podglądnąć. Sam Hawkens tego żą- dał, a gdy pewnego razu zapytałem o przyczynę, odpo- wiedział: - To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręcz- ności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić do głębi duszy; gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi! hi! hi! Weżcie to sobie do serca! Skutkiem tego całe towarzystwo nie liczyło na mnie wcale na wypadek, gdyby zaszła konieczność użycia broni lub vykazania się zręcznością fizyczną. Ale to mnie by- najmniej nie martwiło. . Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy prźecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygod- nia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Na- leżało pchnąć posłańca; aby zaniósł tam tę wiadomość. Brancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnic- twem jednego z westmanów. Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać za- równo z sektorem pracującym za nami, jak i tym, który pracował przed nami. Stąd zresztą wiedziałem, że kierują- cy robotą przed nami starszy inżynier był nadzwyczaj energicznym człowiekiem. Bancroft zamierzał wyruszyć pewnej niedzieli ranv. Uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym mieli wziąć udział wszyscy. Mnie tylko nie zaproszono, a Sam z - Winnetou t ~ 33 Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie przyjęli przekaza- nego im zaproszenia. Fopijanie, co zresztą przewidywa- łem, przeciągnęło,się tak długo, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nie mógł już nawet bełkotać. Towarzysze zabawy datrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeźdżie nie mogło już teraz być mo- wy. Hult~je zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w krzaki; aby się, tam wyspać. ~ Cóż można było począć? Pasłaniec musiał odejść, tym- ezasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późnego popołudriia. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do megQ powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się naradzałem nad tym z Samem Hawkensem, wskazał ręką na zachód i rzekł:. - Nie trzeba będzie jechać, sir. .lVlożecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają. Spojrzawszy we wskazanym kierunku, zobaczyłem dwóch jeźdźców. Byli to biali; a w jednym z nich pozna- łem starego przewodnika; który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał mło- dy mężczyzna, ubrany inaczej; niż to jest przyjęte na dale- kim Zachodzie. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąw- szy przed nami, nieznajorny zap.ytał mnie o nazwisko. , Gdy je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczyin spojrzeniem i rzekł: A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, lrti~rv rrihi tm nre~cretlrr\ n~lcr tcimrvocam inni laniŻnimio ~~~.,..., "...,.Y, my~zaiem o mm. Niechaj wszyscy trzej pój- dą z riami. Uczyniłem zadość jego v~ezwańiu, a następnie spytałem: - I~rzybywacie z właśnej iniejatywy, Mr. White? Czy .' śprowadza was coś ważnego? - Bynajmniej. Chciałem się tylka przekonać, ezy wszyśtko tu w porządku; no i pomówić z wami. Myśmy y już skończyli nasz sektor, .a wy swojego jesźcze nie. - Winne temu trudności terenu. Zamierzam.:. -= Wiem, wiem! - przerwał mi. Wiem niestety o wszyśtkim. Gdybyście wy nie pracowali w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpaczął, . - Tak nie jest, Mr White. Nie wiem wprawdżie; skąd macie to błędne mniemanię, że .tyłko ja . byłem pilny, ale moim obowiązkiem.., - Cicho sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was ~ i z powrotęm,. a ja ieh o wszystko wypytywałem. To bar- dzo szlachetne z waszej stz'ony, że hierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbyin usłyszeć/prawdę. Poniewa'z ~aś widzę, że jesteśćie zbyt skronini, aby mi ją powied~ieć, przeto pytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądżmyl Poszliśtny do nąmiotu. White usiadł przed nim ~ą tra- wie' i skinął na ńąs,.,żebyśmy zrobili .to samo, po czym za= czął wypytywać Hąwkensa, :. Stone,a i Parkera; którzy przedstawil~i mu cąłą prawdę, .nie dodając ani . jednego zbytecznego Słowa. Mimo. to wtrąćiłem tu i ówdzie jąkieś słówko, aby złagodzić niektóre, słuszńe skądinąd, zai'zuty i bronić kolegów, ale nie wywarło to na Whicie póżąda- nego wrażenia: Przeciwnie, prosił mnie kilkakrotnie, że- bym się nie. trudził darernnie~ Gdy się już o wszystkim . dowiedział, zażądał, źebym mu pokazał nasze rysunki, i moj dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że żywi w stosunku do mnie dobre zamiary, Przejrzał wszystko uważnie,i nie źaprzęczyłem, kiedy mnie o to spytał, że sam byłem ry- sownikiem i autorem, gdyż istotnie żaden z tamtych nie zrobił ańi jednej .kreski i ~lie.napisał ani jednej łitery: AIe z tego dziennika nie widać - t~zekł - ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swoim chwalebnym koleżeństwie. ' - Sięgnijcie mu do kieszeni; Mr White! Tam tkwi coś blaszanego, w- czym dawniej były sardynki. Sardynek te- raz już nie ma, ale jest za to coś papierowego. To praw- dopodobnie dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam on zapewne wszystko spisał ińaczej niż w urzędowym spra- wozdaniu, gdzie tuszuje lenistwo kolegów - zawważył chytrze Sałn. Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski oraz że nosiłem je w wypróżnionej puszee od sardynek. Byłó mi przykro, że irlnie zdradził, White poprósił, żebym mu pokazał 5woje notatki. Cóż miałem zrobić? Czy moi koledzy zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez ża- dnej wdzięczności z ich stroriy i żebym to jęszcze zatajał? R~hnrl~ić im niP chciałPtn w ~arir n snnsńh ale nie mnaiem chwilę, ale potem .rzucił się na White'a, chwycił go za ra- mię i krzyknął: - Panie, wasze nazwisko? - White: Kim jesteśeie? - Starszym inżyniereni sąsiędniego sektora. - Czy tam może wam kto rozkazywać? - Sądzę, że nie. - A więc! Ja jestem Bancroft; starszy inżynier tego , sektora, i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać! , To prawda, że jesteśmy sobie równi - rzekł napad- nięty spokojnie. - Żaden ' z nas 'nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden wi- dzi, że drugi szkodzi przedsiębiórstwu, w którym obydwaj pracujemy; jego powinnośćią jest zwrócić drugiemu uwa- gę na jego błędy. Wy ~szukacie, jak się zdaje; celu swojego życia w baryłce brandy. Wszysćy, szesnastu ludzi; których tu zastałem przyjechawszy prźed dwoma godzinami, byli pijani. - Przed dwoma godzinami? - przerwał mu Bancroft. - Tak dhzgo już tu jesteście? - Oczywiście. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowie- działem się; kto je robił. Wy żyliście sobie jak w raju, tymcząsem jeden, i to najmłodszy z was, dźwigał cały ogrom pracy: . 37 Na to Bancroft zwrócił się do mnie i syknął: - 'I'o wy pówiedzieliście o tym, nikt inny! Nie wypie- rajcie się, : nikczemny kłamco i podstępny zdrajco! -- Ni8 - odparł Mr White. Wasz mło'dy kolęga postąpił jak. dżentelmen; wyrażał się o was ~tylko dobrze i brał w~s w obronę. Radzę. wam przeto prosić go o prze- baczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą. - . Prosić o przebaczenie? ~ Ani rnyślę! - zaśmiał się Bancroft szyderczo. - Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta ód czworoboku i wyobraża sobie, źe jest surwe- jorem: Spóźniliśmy się z pracą, ponieważ on wszystko ro- bił nis tak, jak trzeba; a skoro teraz, zar~iast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia.:. Nie dokończył. Miesiąee. całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myślee i mówić o mnie, có chcieli. Teraz na- deszła chwila pokazania im, jak daleće pómylili się w oce- nie ~mojej. os.by. Pochwyciłem Baricrofta za ramię i ścis- nąłem tak silnie; że aż krzyknął z bólu. Mr Bancroft -~- rzekłem = wypiliście za dużo wód- ' ki i' nie odespaliście jeszcze waszego pi,~aństwa. Zapewne jesteście jeszcźe pijani, prźyjmuję więc, żeście tego nie po- , wiedzieli: - Ja pijariy? Zwariowaliście! - wrzasnął. - Tak, pijanyr Gdybym był pewny, że jęsteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie rozmyślnie rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym~ wami o ziemię jak pierwszym lepszym hulta- jem. Zrozumiano?-Czy macie teraz odwagę źaprzeczyć te-. Na to Bancroft zwrócił się do mnić i syknął: - 'Ijo wy pówiedzieliście ó tym, nikt inny! Nię wypie- rajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajcó! - Ni8 - odparł Mr White. Wasz młody kolega postąpił jak. dżentelrnen; wyrażał się o was ~tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę. wam przeto prosić go o prze- baczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą. . Prosić o przehaczenie? ~ Ani myelę! - żaśmiał się Bancroft szyderczo. - Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest suzwe- jorem: Spóźniliśmy się z pracą, ponieważ on wszystko ro- ` bił nie tak, jak trzeba; a skoro teraz, zamiast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia.:. Nie dokończył. Miesiące, całe cierpiałem i pozwalałern tym ludziom myślee i mówie o mnie, có chcieli. Teraz na- deszła chwiia pokazania im, jak daleće pomylili się w oce- nie ,mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścis- nąłem tak silnie; że aż krz~knął ż bólu. Mr Baneroft -- .rzekłem = wypiliście za dużo wód- ki i nie ode~paliście jeszcze waszego pijaństwa. Zapewne jesteście jesżeże pijani, prżyjmuję więc, żeście tego nie po- . wiedzieli: - Ja pijariy? Zwariowaliście! - wrzasnął. - Tak, pijanyr Gdybym był pewriy, że jęsteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie rozmyślnie rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym wami o ziemię jak pierwszym lepszym hulta- - jem. Zrozumiano? -Czy macie teraz odwagę żaprzeczyć teą mu, żeście sie upili? , Trzymałem go jeszcze za ~amię. Nie przypuszczał pew- nie nigdy, że będzie musiał bać się mnie kiedykolwiek, ale teraz przestraszył się naprawdę. Nie był sła'beuszem, ale wyraz mojej twarzy zdawał się go przerazić, widać to by- ło po nim. Nie chciał się przyznać, że jest řjeszęze pijany; a żarazem brakło mu odwagi do podtrzymania swych oskarżeń. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu west- manów. ~ , - Mr Rattier, czy ścierpicie, żeby ten człowiek pory= ' 38 wał się na mnie? Czy nie : po ta . tutaj jesteście, żebyście nas broni-li? - Rattler, wysokiji tęgo zbudowany mężczyzna, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech; a może czterech ludzi: Był to osobnik ordynarny i pił ustawicznie razem z Bancroftem: Nie znosił mnie i z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, -jak,ą' czuł do mnie. Przyskoczył prędko; pochwyci~ mnie za ramię; jak ja Bancrofta, i od- powiedział:. - Nie, ja na to nie pózwolę, Mr Bancroft: Ten smar- kacz nie wydeptał jeszcze dziur w swoich pierwszych poń- czoszkach, a ośmiela się już grozić dorosłym mężczyz- nom, hańbić i oczerniać.. Nie podnoś ręki na Mr Bancrof ta, smarkaczu, bo ~i pokażę, jaki z ciebie greenhorn! Z takim to wezwaniem zwróeił się do mnie Rattler. Ucieszyłem się; że to on właśnie zrobił; gdyż był silniej- szym przeciwnikiem od ~ancrofta. Nie wątpiłem ani na chwilę, że jeśli jego nauczę moresu, podziaia to silniej; :niż gdybym to uczynił wobec Bancrofta. Wyrwałem mu ra- mię i odrzekłem: Ja smarkacz, greęnhorn? Odwołajcie to natych- miast, Mr Rattler, bo grzmotnę wami o ziemię! - Wy mną? - zaśmiał się. - Taki greenhorn jest na- prawdę na tyle głupi, że..: Nie skończył, gdyż- uderzyłem go pięścią w skroń tak, że runął ciężko na ziemię: jak wór: Dłuższą chwilę trwała głęboka cisza, po czym zawołał jec~eń z towarzyszy Ratt- lera: - Niech to wszyscy diabli! Czy będzięmy spokojnie patrzeć, jak ten przybłęda ~je naszego dowódcę? Dalej na tego draba! -- Skoczył ku mnie; więc szybko wyrwałem oba rewolwe- ry zza pasa i zawołałem: Kto jeszcze? .Niech pódejdzie! Cała banda..Rattłera miała wielką oehotę pomścić na mnie klęskę towarzysza. Jeden spozierał na drugiego;~ lecz ich przestrzegłem: - 39 - Shzchajcie, ludzie! Kto zbli.ży się o krok lub chwyci za broń, dostanie kulkę w łeb! Myślcie sobie o greenhor- nach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki greenhorn jak ja da sobie radę z dwunastu takimi w"estmanami jak wy! Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł: - A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Kto by się poważył strącić mu włos z głowy, te- mu ńatychmiast wystrzelę dziurkę w jego własnej osobie. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie, hi! hi! hi! Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zda- nia, co Hawkens. To zaimponowało przeciwnikom. Od- wrócili się ode mnie, mrucząc pod nosem przekleństwa, i zajęli się skwapliwie leżącym na ziemi, aby go przywieść do przytomności. Bancroft uzxrał za najrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć. White patrzył na mnie szeroko rozwarty- mi ze zdziwienia oczyma. Potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia: - Ależ, sir, to jest przerażające! Nie chciałbym dostać się w wasze ręce. Należałoby was naprawdę nazwać "Shatterhand"* za to, że tego wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednym uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic podobnego. Ten projekt podóbał się widocznie Samowi Hawkenso- wi, gdyż zaczął prychać wesoło. - Shatterhand, hi! hi! hi! Greenhorn - i już wojsnny przydomek, i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć jest z tego zbawienny skutek. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak jak Old Fire- hand**, także westman i silny jak niedźwiedź. Cóż wy na to miano, Dicku i Willu? * S h a t t ę r h a n d (ang.) - Grzmocąca Ręka. ** F i r e h a n d (ang.) - Ognista Ręka. 40 Odpowiedzi ich już ńie dosłyszałem, gdyż musiałem uwagę poświęcić White'owi, który ująwszy mnie za rękę, odprowadził na bok i rzekł: - Podobacie mi się nadzwyczajnie, sir! Czy nie mieli- byście ochoty przejść do mnie? Trudno wchodzić w to, czy mam ochotę czy nie, Mr White. Ja nie mogę. - Czemu? - Bo mnie tutaj trzyma obowiązek. - Pshaw! Ja biorę to na siebie. - To mi się na nic nie przyda, jeślibym ja śam nie mógł się usprawiedliwić. Przysłano mnie tutaj do pomocy przy pomiarze tego sektora, nie wolno mi się przeto stąd ruszyć, ponieważ jeszcze nie wykonaliśmy naszego zada- ma. - Bancroft dokończy z tamtymi trzema. - Tak, ale kiedy i jak? Nie; muszę tu zostać. Zważcie, że to dla was niebezpieczne! - Jak to? Pytacie jeszcze? Widzicie chyba, że porobiłiście so- bie z tych ludzi riieubłaganych wrogów. - Nie. Przecież im nic nie zrobiłem. - To prawda albo raczej - było prawdą dotychczas. Ponieważ jędnak powaliliście jednego z nich na ziemię, stosunki między wami są zerwane: - Być może, ale ja się nie boję. Właśnie przez to ude- rzenie zdobyłem sobie poważanie. Nieprędko ktokolwiek porwie się znów na mnie. Zresztą Hawkens, Stone i Par- ker są ze mną. Jak chcecie. Wolna wola to niebo dla człowieka, ale często i piekło. Bardzo byście mi się przydali. Ale przy- najmniej odprowadzicie rrinie kawałek drogi? _ - Kiedy? - Teraz. - Czy chcecie zaraz wracać, Mr White`? - Tak. Zastałem tu takie stosunki - że nie mogę ba- wić dłużej, niż potrzeba. 41 , Słuchajcie, ludzie! Kto zbli:ży się o krok lub chwyci za broń, dostanie kulkę w łeb! Myślcie sobie o greenhor- nach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki greenhorn jak ja da sobie radę z dwunastu takimi westmanami jak wy! Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł: - A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Kto by się poważył strącić mu włos z głowy, te- mu riatychmiast wystrzelę dziurkę w jego własnej osobie. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie, hi! hi! hi! Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zda- nia, co Hawkens. To zaimponowało przeciwnikom. Od- wrócili się ode rrinie, mrucząc pod nosem przekleństwa, i zajęli się skwapliwie łeżącym na ziemi, aby go przywieść dó przytomności. Bancroft uzrrał za naJrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć: White patrzył na mnie szeroko rozwarty- mi że zdziwienia oczyma. Potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia: - Ależ, sir, to jest przerażające! Nie chciałbym dostać się w wasze ręce. Należałoby was naprawdę nazwać "Shatterhand"* za to, że tego wielkiego i silnego jak dąb r człowieka rozciągnęliście na ziemi jednym uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic podobnego. Ten projekt podóbał się widocznie Samowi Hawkenso- wi, gdyż zaczął prychać wesoło. - Shatterhand, hi! hi! hi! Greenhorn - i już wojenny przydomek, i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć jest z tego zbawienny skutek. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak jak Old Fire- hand**, także westman i silny jak. niedźwiedź. Cóż wy na to miano, Dicku i Willu? * S h a t t e r h a n d (ang.) - Grzmocąca Ręka. ** F i r e h a n d (ang.) - Ognista Ręka. 40 Ależ musicie coś zjeść; ńim wyruszycie w drogę! - Zbyteczne. Mamy w kaburach siodła wszystko nie- ~ . zbędne do życia. - Nie pożegnacie się z Bancroftem? ! i Nie. Przybyliście, aby pomówić z nim o interesach! . Zapewne, ale mogę to także powiedzieć wam: Pr~e- konałem się; że wy lepiej się rozumiecie na rzeczy niż on. Otóż przede wszystkim przybyłem tu; aby ostrzec go przed czerwonoskórymi; - Czy widzieliście ich? - Nie-bezpośrednio, lecz ich ślady. W tym czasie ciąg- ną na południe dzikie mustangi i bizony, a czerwonoskó- rzy opuszczają swoje wsie, aby na nie palować. Przed Kiowami nie ma obawy, gdyż dogadaliśmy się z nimi co do budowy kolei, ale Komancże i Apacze nic o tym nie wiedzą i dlatego nie możemy .się im pokazywać. Skvńczy- łem prace w moim sektorze i opuszczam te stron~. Mnie więc nic ńie grożi. Ale dla was ten teren staje się co dzień niebezpieczniejszy. Starajćie się szybko doprowadzić prace , do końca. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami. Oczywiście Sam rniał oćfiotę. Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że~ dziś pracować nie będę, lecz razem z Samem Hawken- sęm odprowadzę White'a. : - Idźcie do diabła i skręćcie 'karki! - odrzekł, .a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie mogło się niebawem spełriić, Od kilku dni nie wyjeżdżałeriZ nigdzie,. toteż deresz mój zarżał radośnie, gdy zaćząłem go siodłać: Okazał się ko- ńiem wyśmienitym, cieszyłem się więc,:. że będę mógł o- znajmić to memu staremu "zbrojmistrzowi" Henry'emu. Jadąc w blasku pięknega jesiennego: poranku, rozma- wialiśmy o zamierzonyćh wielkich budowach kolejowych i o wszystkim, co nam leżało na sercu. Mr W~ite dał mi kilka wskazówek odnoszących się do .połączenia naszego sektora z jego, a około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby coś przegryźć. Potem White pojeehał ' dalej ze swym przewodnikiem, a my poleżeliśmy j'eszcze '-chwilę, roztrząsając różne zagadnienia. ~Na krótko przed wyruszeniem w drogę powrotną po- chyliłem się nad strumieniem,. by zaczerpnąć wody. Czy- sta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi śię zdawało, stopy ludzkiej. Oczywiście zwróciłem ną to `; i~wagę Sama. On piżypatrzył się uważnie, po czym rzekł: - White miał żupełną słusżność, ostrżegając nas przed Indianami. - Sądzicie, Samie, .że to ślad Indianina? Tak,~ indiańskiego mokasyna*. Jakież wrażenie robi io na was, sir? - Żadnego.' .. ~ ..- . Fi, musicie przecież coś czuć i myśleć? Cóż inxiego jak to, że tu był' ćźerwonoskóry?. . - Więc nie boicie się wcale? Ani odrobińę! Przynajmniej lekki niepokój? Także nie. Bo wy nie znacie czerwonoskórych! ' - Al~ spodziewam się, że ich poznam. Są chyba tacy ~ama ~ak inni, ludzie: wrogowie swoih wrogów i przyja- ~sle swoich prżyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam wy-.. ~ : : stępować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że "~:te potrżebuję się ich obaw'iać: , - Jestęście gręenhoin i wiecznie nim zostaniecie. ~Mo- ~ie postępować z czerwonoskórymi, jak cheecie, wynik będzie źawsze y inny, zupełnie inny. Wypadki nie zależą ";n,~-przec~eż od waszej woli. Doświadczycie tego i życżę wam, v zshy to nje kosztowało ~was strzępu własnego ciała lub nawet życią. - Kiedy ten czerwonoskóry mógł być tutaj? '~ M o k a s y n y - obuwie indiańskie z xniękkiej skóry noszone pi~T.ez Indiań Ameryki Północńej. ~ . 43 P:. - Mniej więcej przed dwoma dniami. Widzielibyśmy tu , na trawie jego ślady, gdyby się tymczasem nie pod- niosła. . . - Wyszedł chyba na zwiady? - Tak, na zwiady za bizonim mięsem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepii.mi; więc nie mógł to być szpieg wojenny. Był nadzwyczaj nieostrożny; a więc praw- dopodobnie młody. - Dlaczego? - Wytrawny wojownik nie wstępuje do takiej wody jąk ta; gdzie ślad na ~łytkim gruncie długo jeszcze pozo- staje widoczny. Takiego błęciu dopuszcza się tylko głu- piec; który ;jest zupehue takim samym czerwonym green- hornem jak wy białym, hi! hi! hi! A białe greenhorny by- wają jeszcze głupsze od czerwonych: Zapamiętajcie to so- bie; sir! , Zaczął sarn do siebie z ćicha parskać śmiechem i wstał, by dosiąść konia. Poczciwy Sarn lubił okazywać rni swoje przywiązanie, nazywając mnie źartobli vie głupcem. Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tu- taj, ale zadaniem moim jako surwejora było zbadać ćałą paszą trasę, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy po równoległej linii: W ten sposób~dostaliśmy się w dość szeroką dolinę, po- rosłą bnjną trawą: Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony; pokrywały w dole zarośla, a w. górze las. Długość doliny wynosiła móże z pół godziny drogi tak prostej, źe można ją był'o oglądać od poćząt'ku do . końca. Zaledwie ujechaliśmy kilka kroków, gdy nagle Sam wstrzymał ko~tia i popatrzył uważnie przed siebie. - Dobra nasza! - krzyknął. - Otóż śą. Pierwsże w tym roku! - Co? - zapytałem. Ujrzałem daleko przed sobą osiemnaście, a może dwa- dzieścia z wolna poruszających się p~nktów. - Co? - powtórzył kręcąe się żywo na siodle. - Nie ř wstydzicie się pytać? Ach; prawdą, wszak jesteście green- horn, i to wielki! Takie osobniki jak wy nie widzą ćzęsto, choć oczy mają otwarte. Bądźcie łaskawi zgadnąć; najsza- ~ nownięjszy sir, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczę- ły wasze piękne oc~y! . - Zgadnąć? Hrn! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodząi zwierzyny żyje w gra~nadkach li- czących najwyźej dziesięć sztuk. Biorąc także pod uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe żwierzęta, chociaż wydają się stąd tak małe, muszą być znacznie większe od saren. Sarny, hi! hi! hi! -..śmiał się: - Sarny tu, w górze,. nad źródłami Canadianu! To się wam znakomicie udałĄ! Ale to; co potem powied,zieliście, było nieźle pomyślane: Tak, to większe zwierzęta, o wiele-większe, ód saren. , - Ach, kochany Samie! To chyba nie bizony? - ~czywiście, że bizony. To bizony; prawdziwe ;bizo- ~y; znajdujące srę w drodze; pi~erwsze, które widzę w tym '=:ri~ku. A teraz musićie przyznać, że Mr White miął słusz- ność: bizony i Indianie. Zainiast Indian napotkaliśmy tyl- ko ich ślady, ale bizony mamy przed sobą w ~całej okaza- łosc~ Cóż wy na to, jeśli się nie mylę; hę? - Musimy podjechać ku nim! Rozuxnie się! - I Przypatrzyć się im. Przypatrzyć? Rzeczywiście przypatrzyć? - zapytał spoglądając na mnie z ukośa, z bezmiernym zdumi~niem. ~ak. Nie widziałem jeszezę nigdy bizońów i chciał- bym bardzo dokładnie je obejrzeć. Byłem zaciekawiony jako zoołog, czego mały Sam nie rnogł zrozumieć. Załamał ręce i rzekł: Obearzeć, tylko obejrzeć? Zupełnie tak samo jak, v malec, który przykłada oczy do szpary w królikarni, aby pódpatrzyć króliki. O greenhornie, co ja z wami przeży- f : ~vam! Ja nie będę im się przypatrywał ani ich oglądał, lecz będę na nie polował! - Dzisiaj, w niedzielę? Wyrwało mi się to niebacznie. Lecz Sam Hawkens 45 rozgniewał się z tego ,powodu naprawdę i krzyknął na mnie: Zamknijcie się z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta, czy. to niedziela, widząc przed sobą pierw- sze bizony? One dają mięso! Rozumiecie? Mięso, i to ja- kie, jeśli się n.ie mylę! Kawał polędwicy z bizona jest rze- czą wspanialsźą niż niebiański Ambroży czy Ambrożyna, czy też 'jak .tó się tam nazywa;. czym raczyli się starzy greccy bogowie. Muszę dostać polędwicy bizona; żebyxn ~o, ,. miał nawet życie stracić! Wiatr wieje ku nam, to dóbrze: Tu na lewym półnoćnym zboczu ~doliny śv~ieci. słońce, ale w tam na prawo leży cień. Jęśli się tąiil zaczaimy, bizony nie,spostrzegą nas przedwcześnie. Jedźmy! Spojrzał na swoją L,iddy, eźy obie lufy w porządku; _ ir popędził konia na wskazane miejsee. Ja także zbadałem ~ ża jego przykładem~swoją rusznieę.. Ujrzawśzy to Sam od razu zatrzymał konia i żapytał: . ; Macie ochotę wziąć udział w polowaniu? , - Qczywiście! Dajcie temu pokój, jeżeli nie chceeię być za dziesięć xńinut rożdeptani na miazgę! Bizon to nie kanarek, które- go się bierze na palec i każe śpiewać. Nieraz ;jesźcze źa- świeci słońce i niejedna burza przejdz~~ gonad Górami Skalistymi; zanim będziecie mogli porwać się na tak nie- bezpieczną zwierzynę. . . . ~imo tó spróbuję..~. Miłczcie i słuchajcie! -~ przerwał rni tonem, jakiego , nigdy wobec mnie nie używał: - Ja waszego życia na swe sumienie nie .weżmę. Wjechalibyście z pewnością w paszczę niechybnej . śmierci. Kiedy indziej fóbcie sobie, ca , się wam podoba, ale teraz nie zniosę oporu! Gdyby nie dobre stosunki panujące` między nami; Sam ; dóstąłby na to należytą odpowiedź; . umilkłem jednak i pojechałem za nim z ~ wolna pasem cienia, rzucanym pr~ez las. - Jest ich; jak widzę,, ze d~adzieścia -.:mówił już ła- godniej - ale wyobraźcie sobie, że pędzi ~ich przez sa- wanny ponad tysiąc! Widywałem dawniej trzody liczące ~w'.'.:: ' po dziesięć tysięcy i więcej sztuk. Był to chleb Indian, ~:;.' . a biali im go odebrali. Czerwonoskóry oszczędzał zwie- ;~;:,.. rzynę, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych niezliczo- nych trzód jak dzikie, drapieżne zwierzę, mordujące na- ~~ wet wówczas, gdy już jest syte; dla samego rozlewu krwi. Niedługo zniknie tutaj ostatni bizon, a wkrótce po nim Indianin. Niech Bóg się zlituje nad nimi! Tak sąmo jest z mustangami. Dawniej żyły stada złożone z tysiąca lub ~~;;, więcej koni; teraz człowiek wpada w zachwyt, gdy ich set- ~ r kę naraz zobaczy. Tymczasem zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do bizonów ~ ,.,.. na jakieś czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. ~~."..... Zwierzęta pasąc się, z wolna posuwały się w górę doliny: ~, .. Na samym przedzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko wprawiło mnie w zdumienie. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi:' Nie umiałem wówczas je- szcze ocenić wagi bizona, ale ten mógł ważyć ze trzydzieś- ci cetnarów: olbrzymia masa mię'sa i kości. Natra#iwszy ~ ::. . na błotnistą kałużę, .zaczął się w niej tarzać z widoczxiym zadowoleniem: ř - To przewodnik - szepnął Sam - najniebezpiecz- ~~ niejszy z całego stada. Kto się z nim spotka, powinien ~".... . . mieć przy sobie podpisany testament. Biorę na cel młodą ~~ krowę na prawo za nim. Uważajcie; gdzie jej wpakuję ku- ~! lę! Za łopatką skośnie w serce, to najlepszy i najpewniej- . ~~'- . szy strzał oprócz strzału w oko. Alę chyba wariat celo- ~~; wałby-w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie ~.;~:: - . tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spo- ,~ strzegą, rzucą się do ucieczki i cała ~ ta dzika gonitwa ~y:,!; przejdzie tędy. Ale niech was Bóg broni przed myślą opu- ~;:.:. śzczenia tego miejsca, zanim nię pówrócę lub was nie za- wołam! . Odjechał z wolna i cicho, dopiero gdy wykonałem jego ~,,:;. rozkaz zajmując stanowisko między dwoma krzakami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Czytałem często, jak się 47 F.. r..;. , i...Ą.:,. . poluje na bizony, i pod tym względem nikt by mi nic no- wego nie powiedział, ale zawsze jest różnica między tym, co jest napisane, a rzeczywistością, w której się to przeży- wa. Tego dnia po raż pierwszy w życiu widziałem bizony. Zwierząt, na które dawniej polowałem, nie można było nawet porównać z tymi niebezpiecznymi olbrzymami. Na- ~ leżałoby więc przypuścić, że stosownie do rozkazu Sama wstrzymam się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się zupełnie inaczej. 'Z początku postanowiłem tylko bier- .nie przypatrywać się bizonom, ale teraz uczułem . silną, niepohamowaną żądzę działania. Sain póstanowił zahić tylko . młodą krowę? "Pfuj - pomyślałem sobie w duchu. - Do tego nie potrzeba odwagi! Prawdziwy mężczyzna bierze się właśnie do najtęższego buhaja!" Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Nie widział jeszcze nigdy bizonów, bał się i chciał ucie- kać. Z wielką trudnością utrzyinywałem go na miejscu. iś'. '', ~ Czy nie byłoby lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciw bu- haja? Spokojnie rozważałem, co zrobić. Decyżja nastąpiła w jednej chwili. Sam zbliżył się do bizonów na trzysta kroków, po , czym dał koniowi ostrogi, pocwałował ku trzodzie i prze- mknął obok byka; aby się dostać do upatrzonej krowy. Zwierzę stropiło się i zapomniąło o ;ucieczce, a on dobiegł do niego i w przelocie wystrzelił. Ofiara drgnęła i spuściła głowę. Czy padła, tego nie widziałem, gdyż inny widok zajął moją uwagę. Olbrzymi buhaj zerwał się i łypnął oczyma za Samem Hawkensem. Co za potężne zwierzę! Olbrzymia głowa ze sklepioną wysoko czaszką, szerokim czołem i krótk'imi wprawdzie, ale' mocnymi, wygiętymi w górę rogami, gę- sta, kudłata grzywa na szyi i piersi oraz wznoszący się ku przednim łopatkom grzbiet przedstawiały obraz pierwot- ~ nej, śurowej siły. Tak, to była ńiebezpieczna bestia, ale widok jej' podsycał pragnienie,, by zmierzyć się z jej. ży- wiołową, zwierzęcą siłą. Nie wiem, czy ja popędziłem deresza, czy też on sam . .~ ~~ mnie uniósł. Wypadł a zarośli i skierował się w lewo; szarpnąłem ~o jednak w prawo i pognałem prosto na by- ka, który posłyszał, że się zbliżam, odwrócił się, a ujrzaw- szy mnie; pochylił głowę, aby kónia i jeźdźca przyjąć ro- gami. Sam Hawkens krzyczał z całych sił, ale ja nie mia- łem czasu spojrzeć w jego stronę. Nie mogłem poczęsto- wać bizona kulą, bo nie stał mi dobrze na strzał, a po wtóre, koń opierał mi się i leciał ze strachu wprost na groźnego olbrzyma: Byk rozstawił tylne nogi, a głowę podniósł w górę; aby wziąć konia na rogi. Wytężając wszystkie siły udało mi się pchnąć deresza w bok o tyle, że wyciągniętym skokiem p'rzeleciał nad zadem byka, któ- ry wobec tego uderzył rogami tuż obok móich nóg. Skok niósł konia wprost w kałużę, w której przedtem tarzał się byk. Spostrzegłem to na szczęście w porę i wyjąłem nogi ze strzemion, gdyż .koń się pośliznął padając razem ze mną w błoto. Jednak już w następnej chwili stałern trzy- mając mocnó strzelbę w ręku. Jak do tego mogło dojść tak prędko, do dziś dnia nie pojmuję. Bizon óbrócił się ku nam i puścił się w niezgrabnych susach ku koniowi, który się tymczasem podniósł chcąc uciec: Gdy byk sta- nął ku mnie IZokiem, złożyłem się do strzału. Teraz jeden skok, a bizon byłby dobiegł do deresza. Wypaliłem. Ol- brzymie zwierzę zatrzymało się w biegu, nie wiadomo,. czy ze strachu przed hukiem, czy dlatego, że dobrze trafi-- łem. Posłałem mu natychmiast drugą kulę. Bizon pod- niósł z wolna głowę, wydał ryk tak straszny, że ciarki po mnie przeszły, zachwiał się kilka razy i runął. Byłbym krzyknął z radości po takim zwycięstwie, gdy- by nie było nic ważniejszego do roboty. Koń mój pędził bez jeźdźca, a Sam Hawkens cwałował po drugiej stronie ~ dóliny, ścigany przez byka,. nie o wiele mniejszego od te- go, którego zabiłem. ř . Trzeba wiedzieć, że bizon, raz podrażniony, nie wypu- szcza już przeciwnika, a dorównuje przy tym w szybkości koniowi. W takim wypadku okazuje odwagę; chytróść i wytrwałość, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał. 49 Tak i ten byk doganiał już Havjrkensa, który, uciekając przed nim, wy''konywał niebezpieezne zwroty, nużące ko- nia. Pomoc była konieczna, gdyż koń nie jest tak wytrzy- mały jak bizon. Nie miałem czasu spojrzeć, czy mój buhaj ~ żyje, ezy nie. Nabiłem czym prędzej obie:lufy i pobiegłem przez dolinę. Hawkens to zobaczył, chciał wyjechać na spotkanie odsieczy i zwrócił konia ku mnie, lecz przez to popełnił straszny błąd, gdy'z byk; który pędził tuż za nim, miał teraz konia z boku. Ujrzałem, jak schylił główę i jednym pchnięciem podrzucił w górę konia i jeźdźca, a kiedy potem obaj upądli na ziemię, zaczął ich wściekle bość szarpiąc bezustannie rogami. Hayvkens wołał, jak . mógł najgłośniej; o pomoc. Choć dzieliło. mnie od niego jeszcze jakich sto pięćdziesiąt kroków, nie mogłem się wa- hać ani chwili. Strzał z mniejszej odległości byłby nie- wątpliwie pewniejszy, ale gdybym się spóźnił, Hawkens mógłby zginąć. Spodziewałem śię, że gdybym nawet do- brze nie trafił, to prżynajmniej odwrócę nwagę potwora od przyjaciela. Stanąłem~ wymierżyłem w lewą łopatkę i wystrzeliłe~. Bizon podniósł głowę; jak gdyby nadsłuchi- wał, i odwrócił się powoli. Ujrzawszy mnie, rzucił się w moją stronę, ale gnał już z coraz mniejszą szybkością, dzięka czemu ~tdało mi się; ehoć z gorączkowym pośpie- chem, nabić powtórnie. Uporałem się z tym, . kiedy byk był ode mnie o jakieś trzydzięści kroków. Wskutek utraty sił biegł już powoli, ale zbliża.ł się ~ do :mnie z pochyloną głową i zakrwawionymi oczyma jak groźne przeznaczenie, którego nie--można wstrrymać. Ukląkłem i wymierzyłem. Ten mój ruch sprawił, że bizon na chwilę stanął i podniósł nieco gło- wę do góry, aby mnie lepiej zobaczyć. Przez to podsunął swoje oczy pod moje lufy. Skorcystałem z tego i wpakowa- G łem mu jedną kulę w prawe, a dnxgą w lewe oko.-Krótkie drżenie przebiegło przez jego cielsko i bestia runęła na zie- mię. Zerwałem się, by pośpieszyć' do Sama; ale okazało się to zbytecznę, gdyż on sam z~alazł się zaraz koło mnie. - Halo! - zawołałem doń. - Żyjecie? Nie jesteście ciężko ranni? ~(1 i...;:... - Wcale nie! - odpowiedział. - Boli mnie tylko pxa- we biodro albo lewe, jeśli się nie mylę. Nie mogę się na razie dokładnie zorientować. - A koń? . . . - Już po nim. Dycha jeszcze,. ale bizon rozdarł mu ca- ~ ' ły brzuch. Aby mu skrócić cierpienia, nńusimy go zastrze- = lić; biedne zwierzę! Czy bizon nie żyje? - Przypuszczam! Ale zaraz'to sprawdzimy. Podszedłszy ku zwierzęciu, przekonaliśmy się, że już nie zyje. Hawkens, odetchnąwszy głębokó, rzekł: A to mi t'en stary, przeklęty wół narobił kłopotu! .: - Krowa postąpiłaby ,ze xnną delikatniej. Oczywiście tx~udnó ~' . wymagać od wołów, , żeby się zachowywały jak wytworne ~.,,.,...; . damy, hi! hi~ hi! Jakże on wpadł na ten głupi pomysł, żeby was za- czepić? - Nie widzieliście tego Nie. łY - Zastrżeliłern krowę; ale zatrzymałem cwahijącego konia dopiero w chwili, kiedy wpadł już na byka. Ten ~ ~~ .. wziął i to za złe i zabrał się do mnie na . całego. Posła- łem mu wprawdzie czym prędzej kulę, która mi została w ,~f drt~giej- lufie; ale to nie naucżyło go widocznie rozumu gdyż zaczął mi okazywać prżywiązanie; jakim nie mogłetn x~ się odwzajexnnić. -Tak- zawzięciemiriie ścigał, . że mi riie pozwolił nabić powtórńie strzelby. Wobec tego odrzuci- łem ~ą od siebie, jako niepotrzebną. Mając óbie ręce wol- ' ~~'f ne, kterowałem teraz- koniern skuteczniej, jeśli się nie my- f~ I~: ~iedna szkapa robiła, co :mogła, ale na nic się to nie ~~`.., .. zdało. a - Dlatego, ze wykonahscie, Samie, ten ostatni -fatalny ~~,,,, , zwrot. Należało jechać łukiem, w tęn spos~b ocalilibyście kó_ nia. , Byłbym ocalił? Mówicie jak ,stary. Nie spodziewa- łem się tego po greeńhornie: Psh~w! Greerihorny mają także swoje dobre strony! . 51 Słusznie. Gdyby nie wy, leżałbym teraz tak samo ' skłuty i poszarpany jak mój koń~ Chodźmy do niego! Nieszczęśliwe zwierzę było już martwe. Sam zdjął zeń cugle i siodło i rzekł: - Teraz muszę udawać własńego~konia i wziąć siodło na plecy. To jest korzyść z najechariia na byka. - Tak. A skąd weźmiecie innego konia? - O to się najmniej t;oszczę, Schwytarn go sobie, jeśli się nie mylę. - Iyustanga? ~ , - Ta'k. Bizoriy jiiż są. Zaczęły wędróvirkę na pdudnie, awkrótee więc pokażą się także i m~istangi. C~y będę mógł wam towarzyszyć; Samie? Oczywiśeie: I to musicie pozńać: Lecz teraz chodź- cie obejrzeć starego stadnika. Takie matuzalemy* miewa- ją nadzvvyczaj twarde życie. Poszliśmy. Zwierzę leżało martwe i teraz dopiero można było należycie ocenić olbrżymie ksżtałty jego cielska. , Sam spozierał to ńa mnie; to ńa bizona, robił nieokreś- lone riliny i potrżąsał głową. - 'i'o . niepojęte, , wręcz niępojęte! - odezwał się ? w kańcu. - Czy wiecie, gdzie, go trai~liście. - No~ gdzie? - W najwłaściwsze miejsce. To prastare bydlę. Ja był- bym się zastanówił dziesię~, rązy, zanim poważylbym się go zacżepić. Czy wiecie,~ kitń wy jesteście? ~m? - Najlekkoin~rśiniejszyin człowiekiern na świecie. - Oho! - Tak; najl~lckomyślniejszym na świecie. , r- Lekkomyślność nigdy nie była mą cechą. - No to teraz już nią jest. Zrozumiano? Kazałem wam przecież nie tykać bizonów i siedzieć w krzakach. Czemu nie posluchaliście? - Sam nie wiem. ' ~ * M a t u z a I e m - patriąrcha biblijny, według podar_iia biblijnego ' żył najdhxżej ze wszystkich ludzi, bo 969 lat. . ' . - Tak! A więc podejmujecie się czynów bez powodu. Czyż to nie lekkomyślność? ' - Sąńzę, że nie. Z pewnaścią była jakaś przyczyna. - To chyba znacie ją! - ~oże ta; że wydaliście mi rozkaz, a ja nie znoszę rozkazów. - Tak! Jeśli się `ma względem was dobre chęci i ostrzega przed niebezpieczeństwem, to jestes'cie tak uparci, że narażacie się na nie. ~ - Nie przybyłem na Zachód, żeby unikać grożących' tu niebezpieczeństw. ~ Bardzo dobrze, ałe jesteście greenhornem r winniśćie F ...:.. się mieć na baczności. A skoro wam nie w srnak było mnie słuchać, dlaczego żabraliście się właśnie do tego ol- brzymiego bydlęcia; a nie do krówy? Bo to bardziej po rycersku: - Po rycersku! Ten gireenhorn chce od_ grywać rycerza, f .: . J~li się nie mylę; hi! hi! hi! ' Śmiał się, aż się-za brzueh trzymał; i mówił dalej: Jeśli istotnie wbiliście sobie w głowę; żeby występo- wać ~ tu jako ryc`erz, to wiedzcie; że na Bayarda* i Rolan- ' da** brak wam jeszcze wielu rzeczy, Zakochajcie się w krowie bawolej, czekajćie 'na nią codziennie ~o zachodzie ~. słońca, dopóki ukochana ńie źejdzie do was w dolinę. Wtedy moglibyście nawet pewnegó pię~Cnego wieczbru ja- ko trup stać się upragnionym żerem dla kujotów i sępó.w. Cokolwiek czyni westman, nie zważa nigdy na to, czy tp rycexskie; lecz ezy mu się przyda. - Właśnie tak zrobiłem: - Jak to? - Zabiłem byka, bo nia więcej mięsa niż krowa. ^ Bayard Pierre du Terrail(1473-1524) - sławnyzad- wagi rycerz francuskiego ~redniowiecza, zwany `;,rycerzem bez trwogi i skazy". ** R o 1 a n d - łegendarny ,bohater, jeden z dwunastu towąrzyszy ` królaw Franków i cesarza rrymskiego Karola Wielkiego (942-814), sławny z bohaterskiej obrony przejścia przez przełęcz pit~enejską. 53 patrzył na mnie jakiś czas i zawołał: - Więcej mięsa? Ten młodzieniec ~astrzelił byka dla mięsa, hi! hi! hi! Zdaje się, źe wątpiliście o mojej odwa- ; dze, ponieważ ja obrałem krowę? Tak nie myślałem, chociaż uważałern za dowód 'i , większej odwagi wybrać zwierzę silniejsze. - I jeść mięso buhaja? Okropny z was mądrala, sir! Ten byk dźwiga z pewnością osiemnaście lub dwadzieścia lat na grzbiecie, a składa się ze skóry, kości, ścięgien i żył. Mięsa jego nie można już nazwać mięsem, chyba wygarbowaną skórą; choćbyście je całymi dniami piekli i gotowali, nie zdołacie go rozgryźć. Każdy doświadczony westman woli krowę niż byka, ponieważ jej mięso jest bardziej miękkie i delikatniejsze. Widzicie więc, jaki z was greenhorn. Nie miałem czasu was óbserwować. Jakżeż ro- zegrał się wasz lekkomyślny atak na bizona? Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, a gdy skoń- czyłem, zmierzył mnie oczyma i potrząsnął znowu głową. - Zejdźcie tam na dół -- rzekł - i sprowadźcie swego konia. On nam poniesie mięso, które zabierzemy z sobą. Uczyniłem zadość wezwaniu Hawkensa. Ale przyznaję otwarcie, że jego zachowanie rozczarowało mnie. Wysłu- chał mego opowiadania i nie pówiedział na to ani słowa, tymczasem ja spodziewałem się jakiegoś, choćby małego , :';: uznania. Zamiast tego wysłał mnie po kónia. Nie gniewa- łem się mimo to na niego, ponieważ nigdy nie robiłem ni- czego dla pochwał. Kiedy przyprowadziłem konia, Sam klęczał już nad za- bitą krową, . zdjął zręcznie skórę z tylnych nóg i wykroił r , polędwicę. - Tak - rzekł - to będzie pieczeń na dziś wieczór. . Ułożymy to mięso razem z siodłem i uzdą na waszym ko~~ niu. Przeznaczam to tylko dla siebie, dia was, dla Dicka. i' , . f . i Willa. Jeżeli tamci też zechcą, to niech sobie przyjdą tu~~ taj i zabiorą krowę. - Jeśli jej przedtem nie rozdziobią ptaki i nie pożrą inne dzikie zwierzęta. 56 Tak? Cóż z was za mądrala! Rozumie się'..,,samo przez się, że nakryjemy ją gałęziami i przyłożymy kamie- mami. Chyba tylko niedźwiedź lub jakieś inne wielkie zwierzę mogłoby się potem dostać do tego. Wyciąłem kilka grubych gałęzi z pobliskich krzaków i naznosiłem ci żkich kamieni. Nakryliśmy nimi krow . ę ę Potem obładowaliśmy konia. , h, - Cóż będzie ze stadnikiem? - zapytałem. - Cóż miałoby ~się z. nim stać? ' - Cźy nic się dla nas z niego nie przyda? - Zupełnie ńic. - A skóra? ~ Jesteście może garbarzem? Ja nie! - Czytałem, że skóry zabitych bizonów chowa się w specjalnych kryjówkach. - Czytaliście o tym? Nó, skoro tak, to musi to być ~~:..... prawdą, gdyż wszystko, co piszą o Dzikim Zachodzie, to ~ - prawda, c~ysta prawda, niezachwiana prawda, hit hi! hi! ~,, Rzeczywiście są westmani zabijający zvierzęta dla skóry. ~~, ~ Ja to już także robiłem, ale~ teraz nie jest to naszym ce- ~ ~ lem, nie będziemy się wlekli z tą ciężką skórą. " Wyruszyliśmy z powrotem i przybyliśmy do obozu ~ , w pół godziny, jakkolwiek musieliśmy iść piechotą, w ta- ~-,,., kiej bowiem odległości znajdowała się dolina, w której ~;. . położyłem trupem mojego pierwszego, a raczej moje dwa ~f pierwsze bizony. Nasz powrót piechotą i brak Samowego konia wywoła- ły ogólne zdziwienie. Pytano o przyczynę. - Polowaliśmy na bizony, przy czym buhaj rozpruł mi ;~` konia - odrzekł Sam Hawkens. - Polowali na bizony,. bizony, bizony! - zabrzmiało z ust wszystkich. - Gdzież to, gdzie? O małe pół godzinki stąd. Przynieśliśmy sobie po- lędwicę, a wy możecie zabrać resztę. - Owszem, zaraz! - zawołał Rattler zachowując się ~. .. tak, jakby pomiędzy mną a nim nic nie zaszło. - Gdzie , ~est to miejsce? 57 . . Jedźcie naszym ślademv, ą: :znajdziecie. Macie oczy, jeśli się nie mylę. - Ile sztuk było? Dwadzieścia. - A ile zabiliście? - Jedną krowę. ' - Tylko? Gdzie resżta? Znikła! Możecie sobie szukać. 'Nie troszczyłem się i nie pytałem o to, gd~ie się wybrały na przechadzkę, hi! '"~ hi! hi! Ale żeby dwóch strzelców z dwudziestu sztuk zabiło tylko jedną krowę, to szczególne - zauważył jeden z nich ř pogardliwie. '" ' Zróbcie to lępiej;.jeżeli zdołacie, sir! Wy zabilibyście ;; =: . pewnie wszystkie dwadzieścia i jeszcze kilka ponadto, Zresztą, gdy tąm przyjdziecie; ~znajdziecie jeszcze dwa sta- re dwudziestoletnie byki, które zastrzelił ten młody dżen- f..,,.. telmen. - Byki, stare byki! - . zawołano dokoła. - No, żeby popelnić takie głupstwo i strzelać do dwudziestoletnich byków, na to potnebą strąsznego greenhorna! Śmiejcie się z niego, . pąnowie, ale przypatrzcie się i; ! dobrze tym bykom! On mi tymi strzałami życie uratowal - Życie? Jak to? Domagali się'natarczywie; żeby im opowiedzieć o przy- godzie, ale Sam odprawił ich tymi sł,ówy: Nie mam ochoty rnówić teraz o tym. Niech on sam wam opowie, jeżeli uważacie za stosowne iść po mięso dopiero wtedy, kiedy się ściemni. . Miał słuszność, gdyż slońce chyliło się już bardzo ku zachodowi. .Zresztą domyślili.;się oni zapewne, że ja tym mniej będę sklonny do opowiadania, dosiedli więc prędko koni i odjechali wszyscy razem; wszyscy, . Ho nie dowier~a- li sobie wzajemnie. Między porządnymi myśliwymi, któ- rych łączy przyjacielski stosunek;. zwierzyna. ubita przez jednego z nich należy dQ wszystkich, ąle;ci ludzie nie po- siadali poczucia wspólnoty., Późńiej. nawet dowiedziałem ':.:.. się, że rzucili się na mięso jak dzicy i wśród kłótni i prze- kleństw wyiywali nożami, każdy dIa siebie, o ile możnoś- '... ~i, największy i najlepszy kawałek. Kiedy się oddalili, -zdjęliśmy polędwicę i siodło z moje- !',; ,..go konia, potem odprowadżiłem go na bok, by go przy- '~'.~,iiiązać do pala. Przez ten czas Sam Hawkens skreślil ; 'dżieje nasżej przygody Parkerowi ~i Stone'owi. Między ni- ! `'~'ni a mną stał namiot, nie widział mnie więe; kiedy się do ' mch zbliżałem. Będąc już prawie koło namiotu, j~łysza- .,.:.:łem głos Sama: - Wierżcie mi, że tak jest, jak nrówię. . Ten chłopak ~ ; " ~erze największego i najsilniejszego byka na eel i kładzie go jak stary strżelec. Udałem oczywiście, że uważam to ~~,,,;~ lekkomyślność, wyłająłem go xiawet, jak się należy,. ale ri wmm, co o nim myśleć. -- Ja także = potwierdził Stońe: - B~dzie z niego t~- . ,y,,.:gi westfiian.. I to wnet - doleciał mnie glos. Parkera. Tak - rżekł Hawkens. -. To urodżony westman. ~ ~ przy tym ta jego siła fizyczńa! Czy nie pociągnął wczo- ~ s ra~ cięzkiego wozu sam, beż ~ cudzej pomocy? Gdzie on ~ ,~rzejdzie,-ta.m nieprędko 'trawa wyrośnie. Ale przyrzeknij- ; :: ~e mi Jedno! , Co? - spytał Parker. - Nie okazujcie mu tego, có o nim sądzimy. - Czemu? Bo przewróciłoby mu się w głowie. - - C, nie! - Tak! To skromny chło~ak, bez odrobiny -pychy, 'ałe ~aw~ze to źle chwalić człowieka; łatwo przez to pops~lć naj- lepsży nawet charakter. Nazywajcie go więc śmiało green- .~iornem; bo choć posiada on wsz~stkie zalety potrzsbńe dżielnemu westmanowi; nie są o_ ne dostatecznie wykształco-' ~e. Mtisi jeszcze wiele ćwiczyć i wiele doświadczyć. - Czy podziękowałeś mu za ocalenie życia? - Ani mi to przez myśl nie przeszło! - Nie? Cóż on pomyśli o tobie?- . 59 - To mi jest zup~łnie obojętne, jeśli się nie mylę. Ty, rozumie się, uważasz mnie za pozbawionego rozumu i niew~zięcznego-draba, ale-mniejsza o to. Ważniejsze, że- by on się nie wynosił ~jad innyeh i został taki, jaki jest. ,~ I ~ Byłbym go chętnie uśeiskał i ucałował! - Phi! - zawołał Stone. - Ciebie całować! Na uścisk można by się jeszcze odważyć, alę całować, nie! d ' ~ ~~ - Co? Nie? Dlaczego? -- zapytał Sam. i Dlaczego? Cóż to; czy nie widziałeś nigdy jeszcze łusterka albii swej uroczej podobiżny w czystej wodzie? - Tak! Ach! Hm! Wcale przyJemnie wyrażasz się , o mnie: Jestem więc poczwarą! A za cóź ty ~iebie uwa- ' . żasz? Może za piękńość? Ńie bądź żarozurniały? Daję sło- wo; że `na konkursie pięknośei ja otrzymałbyrn pierwszą nagrod~ a ćiebie by odpalono, hi! hi! hi! Ale to nie nale- ży do rzeczy. Wróćmy do naszego greenhorna. Nie po- dzigkowałem mu, jak już zaznaczyłem, i nie uczynię tego; ale gdy polędwica się upiecze~ dostanie najlepszy i najso- 'czystszy kawałek; sam mu- go ukroję, bo na to żasłużył. Wiecie, co jutro zrobię? Có? - spyta:ł Stońe. Wielką przyjemność greenhornowi: ,.,':... Ćzym? ą; . - Dam mu sposobność schwytania inustanga. Pojedziesz na mustangi? - ; . - Tak. Przecież muszę się postarać o nowego konia: Tymczasem do polowania pożyczysz. mi swego. Ponieważ dzisiaj nokazały się bizony, Vvięc nadejdą także mustańgi. Przypus~ezam, że wystarezy wyjechać na prerię, gdzie wy- ! tyczaliśmy tor. Tam będą z pewnością mustangi, jeśli 'tyl- , ko przyszły już w te okolice. , Przestałem podsłuchiwać i cofnąłern się w zarośla, aby się zbliżyć do trzech myśliwców z drugiej strony. Nie po- winni,byli .się dowiedzieć, że słyszałem, co nie było dla mnie przeznaczone. Rozniecońo ognisko; obok którego wbito w ziemię dwie rozwidlońe gałęzie. Twtirzyły on~e .podpozę dla rożna . sporządzonego z prostego konara, na który nadziano, całą polędwicę, po ćzym Hawkens zaczął obracać rożen powo- li i z ćałym kunsżtem. W duchu bawiłem się jego pełnymi ~, upojenia minarni, jakię przy tym stroił. Kiedy tamci wrócili z W ięsem, wszyscy rozniecili sobie także za naszym przykładem kilka ognisk. Oczywiście~-nie `zaćhowywali się tak spokojnie jak xxiy. Każdy chciał piec dla siebie, tymczasern zabrakło rniejsca i skutkiem tego tnusieli spożyć swoje porcje w stanie na pół surowym. Ja dostałem rzeczywiście najlepszy kawałek, może trzy- ~u~towy i zjadłem go. To nie powinnó wywotać zarzutu, `ř że jestem żarłok. Któ sam tego nie przeżył i nie doświad- ezył, nie uwierzy, jakie masy mięsa potrafi' i musi spoży- vvać westrnan, jeśli chce się utrzymać przy zdrowiu i si= Człowiek potrzebuje do utrzymania źycia opróez pier- ~,, mastków ~nieorganieznyeh pewnej ilości białka ~ węglowo- , danów i może je sóbie zdabyć w odpowiednirn stos~nku, ,lesli żyje w kraju cywilizowanym: Ale westman, który nie- ~:.. raz miesiące całe spędza w odludnych okolicaćh i żyje tyl- ko rnięsein zawierającym mało węglowodanów, aby wpro- wadzić do organizmu konieezną ich ilość, musi zjadać melkie poreje. Spożywa wprawdzie przy tym niepotrzeb- ;~ me zbyt dużo bi~łka, które w odżywianiu adgrywa nawet szkodlivyą ` rolę, ale o to oczywiście nie troszczy się wiele. , i?Vidziałem trapera; który zjadł na raż osiem funtów mię- ~a, a gdy gó pótem spytałem, czy jest już syty, odparł rni ~ ~L ~~~t~~... ~. ~T~~ J'~~ - Muszę -być syty, gdyż więcej . nie mam, ale jeśli mi r~ odstąpicie kawałek ze swego, nie będziecie długo czekali, by zniknął wam z oczu. . Podczas jedzenia omawiali westmani nasze polowanie ~~`'.:.: ' na bizony. L?owiedziałem się, że ńabrali innego wyobraże-, nia o "głupstwie"; które popełniłem, gdy ujrzeli obydwa byki. l~Iazajutrz rano udałem, że się zabieram do pracy, gdy wtem pojawił się Sam Hawkens. 6i . Zostawcie ~ te instruinenty; sir! Czeka was x`óbota bardziej zajmująca. ~ Jaka? - Jeszcze się o tyrn dowiecie. Przygotujcie konia. Za- raz ruszamy. - Na przejażdżkę? Ja mam tu obowiązki. : - , Pshaw! Namęczyliście się ehyba~ dość. Zresztą :przy- puszczam, że~ wrócimy już w- południe. ~'otem będziecie_ sob;e mierzyli i ticzyli, ile waxn się spodoba. Zawiadomiwszy o tym pBancrofta, odjechaliśmy z Sa- mem. Hawkens robił po drodze tajemnicze miny, a ja nie okaźywałem wcale,. że znam już jego zamiaxy. Jechaliśmy po zmierzonej już przez nas trasie aż do_ .prerii, o której. t Sam wczoraj mówił. ~ Była może na dwie milc angielskie szeroka, a dwa razy dłuźsza; otączały ją lesiste wzgórza. Środkiem płynął sze- roki potok, było więc dość wilgóci, skutkiem czego rosła tam bujńa trawa: ~d północy można się było dostać na tę prerię między dwiezna górami, a ku południowi ko~ń- czyła się doliną ~ciągnącą się dalej w tym ,samym kierun- ku. Kiedyśmy tam przybyli, Hawkeńs zatrzymał się i ~ przebiegł równin~ badawczym ~spojrzemem, po czym puściliśmy się dale~ na połnoc wzdłuż brzegu stfurnienia. ~ Nągle I-Iawkens wydał t~'krzyk; osadził konia na miejscu, zsiadł zeń, przeskoczył przez potok i popędził tam, gdz're było widać stratowaną tra wę: ~badawszy to' miejśće do~ kładnie, wrócił; dosiadł konia i pojechał dalej, ale już nie w kierunku północnym, lecz pod kątem prostym ku za- chodowi, tak że wkrótce znaleźliśmy się na zachodniej krawędzi . prerii. Tu zsiadł , znowu z konia i puścił go na paszę, spętawszy go , przedtcm starannie. Od chwili zbada- ' ni,a śladów -nię wyrzekł ani jednego słowa, ale na jego brodatym oblićzu rozlewał si~ , wyraz zadowólenia jak blask słoneez~iy.. w lesistej. ~kolicy. Uroczyścię zwracił się do innie z wezwaniem: Zsiądźcie także z l~onia, sir, i zechciejcie go porząd- . sde, spętać! Tu zaczekamy:-. , .:. 62 Dlaczego mam go porządnie spętać? - spytałem, pomimo że wiedziałem dobrze, o co chodzi. Bo moglibyście go łatwo utracić. Byłem nieraz ~... . świadkiem tego, jak konie uciekały w takich okolicznoś- ~;,,..,. ciach. ? , Jakich okolicznościach ? - Nie domyślacie się Hm! No, to zgadnijcie! Mustangi? A wy skąd o tym wiecie? - rzekł zdziwiony, rzuca- ~ąc na mnie szybkie' spojrzenie. Czytałem o tym. O czym? * Że konie swojskie, nie spętane należycie, uciekają chętnie z innymi mustangami. Niech wąs diabeł porme~ O wszystkim czytaliście ~,.:.: r niełatwo wam zrobić nie~podżiankę. Wobec tego wolę ~,,: ludzi; którzy nie umieją czytać! Chcecie mi sprawić niespodziankę? - Naturalnie. Polowanie na mustangi. , Tak. To już riiemożliwe. Warunkiem niespodzianki jest zaskoczenie. Tymczasem wy mtisielibyście i tak pówie- dzieć mi o tym, zanim się konic ukażą. Sh~sznie, hm! Słuchajcie; mustarigi już tu były. Czy to ich ślady badaliście przed chwilą? ' - Tak. Przeszły tędy wcztiraj. Była tó straż przednia, eos tak jakby zwiadowcy: Trzeba wam wiedzieć, że to ~~, zmerzęta ogromnie mądre. Wysyłają zawsze małe oddzia- ły naprzód i na boki, mają'swoich oficerów- zupełnie jak wojsko, a dowódcą jest stary doświadczóny ogier. Czy się pasą, czy przenoszą się z miejsca na miejsce, zawsze o- ćhronę stada stanowią ogiery, potem bardziej ku środko- wi biegną klacze, a w samym środku znajdują się źrebię- - ta. Dzieje się to w tym celuT żeby ogiery mogły bronić 63 k:,; ' , klaczy i źrebiąt. Pokazywałem wam już nieraz, jak chwy- tać lassem mustanga. Zapamiętaliście to sobie? - Rozumie się. '' i , ' - Czy macie ochotę złapać sobie jednego? ś . ,'.; Owszem. - Przed południem nastręczy się po temu sposobność, ^. sir! . ; - Dziękuję! Ale ja z niej nie skorzystam. , - Nie! Do wsżystkich diabłów!;Dlaczego? Bo nie potrzebuję konia. - Ależ westman nie ogląda się na to, czy mu potrzeba konia, czy nie! Wyobrażałem sobie inaczęj prawego westmana: s .. - Jakiż ma 'on być Mówiliście wczora o biał ch m śliwcach którz j y y , y zabijają masami bizony, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę wyrządzaną zwierzę- tom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się r'v... pożywienia. Wy chyba-jesteście tego samego zdania? - Oczywiście. - Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolnoś- ci, nie mogąc tego usprąwiedliwić koniecznością zdobycia konia. Uczciwie myślicie, sir, bardzo uczciwie. Tak samo jak wy powinien myśleć, mówić i działać każdy człowiek. Ale kto wam to powiedział, że macie jakiemuś mustango- wi odebrać wolność? Ćwiczyliście się w rzucaniu lassem, teraz możecie zrobić próbę. Chc~ zobaczyć, czy zdacie eg- ;,. ,.. ' iv; ~ ,i .- zamin. , , - To co innego. Na to przystaję. , - Pięknie! Mnie idźie oczywiście o wierzchowca i wy- , biorę też sobie odpowiedniego. Zwracałem wam nieraz na to uwagę i teraz powtarzam: siedźcie mocno w siodle i osadźcie dobrze konia w chwili, kiedy się lasso napręży i nastąpi szarpnięcie. W przeciwnym razie spadniecie, a mustang popędzi i pociągnie na lassie waszego konia za , 64 rsobą. Stracicie własnego konia i zostaniecie pospolitym piechurem, takim jak ja teraz. Chciał mówić dalej; lecz nagle przerwał i podniósł rękę ku wspomnianym już dwom górom na północnym krań- ~u prerii. Ukazał się tam jeden samotny-koń. Szedł powo- łi, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą ' ,stronę i wciągał w nozdrza powietrze. - Widzicię go? - szepnął Sam cicho, choć koń nie ~mógł nas usłyszeć. - Czy nie powiedziałem, że nadejdą? To zwiadowca, który wyskoczył naprzód; by zbadać, czy okolica bezpieczna. Chytry ogier. Jak łypie oczyma na ~ wszystkie strony, jak wietrzy! Nas nie poczuje, bo stoimy twarzą do wiatru. Umyślnie wyb'rałem to miejsce. ~ Teraz mustang puścił się kłusem najpierw w prawo, po- tem w lewo, a w końcu zawrócił i umknął tam, skąd ^ Przypatrzyliście się temu koniowi? - śpytał Sam. Jak mądrze się zachowuje, jak wyzyskał każdy krzak, zeby się ukryć przed obeym wzrokiem! Indiański zwia- " , dowca nie zrobiłby tego lepiej: . To prawda. Jestem zdumiony: Teraz wrócił, aby swemu czworonożnemu generało- wł donieść, że droga wolna. Ale się pomylą, -hi! hi! hi! Za- ~;:": łozę się, że najpóżniej ża dziesięć minut będą już tutaj. ~~. . Wiecie, jak zrobimy? No jak? - Pojedziecie czym prędzej aż do wyjścia ż prerii ;~~... y tam zaczekacie, ja zaś udam się ku wejściu i ukryję się ~~~ w lesie. Gdy stado nadbiegnie, przepuszczę je i popędzę ~' za ~nim. Stado b~dzie umykać ku wam,. a skoro się poka- zecie, cofnie się na powrót. Tak będziemy je sobie nawza- ,*,~....,..;.,. ~em adsyłać, dopóki nie upatrzymy dwu najlepszych kóni. 1 Wtedy postaramy się je sehwytać, po czym ja wybiorę so- ~ .. bie lepszego, a gorszego puścimy wolno. Zgoda? - Jak możecie o to pytać! Nie znam się zupełnie na ` ehwytaniu'koni, a wy jesteście w tym mistrzem, będę się ~ .v:więc trzymał waszych wskazówek. ~ - Winnetou t. ~ 65 a:::..., ., . - Well! Macie słuszność! Siedziałem już na wielu dzi- kich mustangach i ~opanowałem ńiejednego, mogę więc potwierdzić, że w słowie "mistrz" nie ma zbytniej przesa- `'' dy: A więc zabierajcie się, bo czas ucieka i nie zdążymy zająć naszych stanowisk. Dosiadłszy znowu koni, rozje- chaliśmy się, on na półńoc, a ja na pohxdnie, na najdalsze krańce prerii. Wiedziałem; że moja cięźka rusznica będzie ,:; mi zawadzała podczas chwytania mustangów. Toteż chęt- nie bym się jej pozbył, gdybym ńie znał zasady, że ostroż- ny westman rozłącza się ze swoją str~elbą tylko wówczas, gdy jeśt pewny,, że mu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. , Teraz jednak w każdej chwili mógł się zjawić Indianin lub jakieś-drapieżne zwierzę, poprawiłem więc sobie tylko rze- mień, by rusznica nie tłukła mnie.po plecach pódczas ruchu. Z podnieceniem czekałem ,na konie. Zatrzymałem się na skraju lasu przylegającega do prerii; przywiązałem je- den koniec lassa do kuli u siodła i położyłem je potem ,;...,.. .. zwinięte w pętlę przed sobą tak; że rnożna je było w sto- sownej chwili uchwycić. . Drugi kraniec prerii był tak daleko óde mnie; że nie dojrzałliym mustańgów; gdyby się tam pojawiły. Sann. musiałby je dópiero na mnie ńapędzić. Nie minął jednak kwadrańs, kiedy ~jrzałem w dali mńóstwo ciemnych ' punktów; powiększających się szybko; w miarę jak się do mnie zbliżały. Z pocżątku nie większe od wróbli, wyglą- dały potem jak koty, psy, cielęta; aż w końcu przybrały naturalną wielkość koni, To mustangi gnały ku mnie w dzikim popłochu. Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony przypominały wspa- niałe pióropusze. Było ich wszystkich . ze trzysta sztuk, ;,~ ~ ~ a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. ',F Pochód prowadził siwy ogier; godny tego, by go schwytać i oswóić, gdyby nie to; że żadńemu myśliwemu na pre- riach nigdy przez myśl nie przejdzie jeźdżić ńa koniu'jas- ,.:..: nej maści; zdradziłoby go :to prżed każdym nieprzyjacie- lem. il ~''; ' 66 Teraz nadeszła stosowna chwila, żeby się im ukazać. Wyjechałem spod drzew ńa czyste pole. Na skutek tego siwy przewodńik stada rzucił się wstecz, jak gdyby ugo- dzony kulą w pierś. Wszystkie konie stanęły, parskały głośno i trwożnie, po czym całe stado zrobiło w.tył zwrot, siwek wysunął się znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły. , a~s Ruszyłem za ńimi wolno. Nie śpieszyłem się, będąc pe- wien, że Sam zńów je ku mnie napędzi. Tymczasem stara- łem się wythzmaczyć sobie zjawisko, które mnie zastano- r. , wiło. Chociaż konie zatrzymały się przede mną tylko na ~a chwilę, wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było ko- ~~. .. ,. niem, lecz mułem. Jakkolwiek pomyłka nie była wyklu- ~;. czona, to przecież zdawało mi się, że widziałem dobrze. Za drugim razern postanowiłem przypatrzyć się lepiej. Rzekomy muł znajdował się w pierwszym szeregu zaraz za siwym przewodnikiem - widocznie konie uważały go ,~.. nie tylko za równego sobie, ale nawet obdarzyły go pew= , ną rangą. !'; ' Po jakimś czasie zwierzęta nadbiegły znowu i znów na mój widok zawróciły: Powtórzyło się to raz jesżcze, 4 ,:;:.: ; - a wtedy spostrzegłem wyraźnie, że . się nie pomyliłern. Między ńimi był muł, jasnobrunatny; z ciemnym pasem wzdłuż grzbietu, robił nawet bardzo dobre wrażenie mi- ``' mo wielkiej głowy i uszu. Muly mniej są wybredne niż '! końie, mają chód o wiele pewniejszy, .a nad przepaścią nie ; dostają zawrotu głowy. Te zalety ważą na szali na ich ko- i rzyść, choć z drugiej strony, zwierzęta te są bardzo upar- te. Pozwalają się nieraz raczej na śmierć zabatożyć, a nie ~~, . zrobią kroku naprzód, pomimo że nie dźwigają ciężaru ~;~ . i idą po drodze gładkiej jak stół. Po prostu nie chcą. ' Wydało mi się, że ten inuł ma w sobie dużo ognia i że .;~:: - ~ego oczy błyszczą nawet jaśniej i inteligentńiej niż u ko- ~; ni; postanowiłem więc go złowić. Nasunęło mi się przy tym przypuszczenie, .że pewnie uciekł właścicielowi i po- biegł za przelatującym stadem dzikich koni, przy którym ~uż pozostał. sŃ, z,.. 67 Teraz Hawkens znów zawrócił stado ku mnie i zbliżył się sam tak, że go już dokładnie widziałem. Mustangi nie ;^Y mogły się r-uszyć ani w tył, ani naprzód, rzuciły się więc w bok, a my za nimi. . Stado rozdzieliło się, a muł został w głównym oddziale przy fioku siwka, dając dowód nadzwyczajnej zręczności i wytrwałości. Trzymałem się -więc tego oddziału, a Sam e ; zamierzał widocznie uczynić to samo. - Brać w środek, ja z lewej, wy z prawej! - zawołał do mnie. Dawszy koniom ostrogi, nie tylko dorównaliśmy `" ~ w szybkości mustangom, lecz nawet dopędziliśmy je, ża- nim się dostały do lasu. Tam galopować nie mogły, zawróciły więc, aby przele- cieć pomiędzy nami. Chcąc temu zapobiec; zmniejszyliś- my z Hawkensem odległość między sobą, a konie rózpro- szyły się jak gromada `~kuropatw, na które uderzył ja- strząb. Siwek i muł, oddzieliwszy się od reszty, przernknę- i ły pomiędzy nąmi, a my popędziliśmy za nimi. Teraz Sam zawołał do mnie, kręcąc już lassem nad głową: ; - Znowu greent~orn! Zóstaniecie nim vhiecznie! Dlaczego? Bo chcecie wziąć siwka, a tak robi tylko greenhorn, hi~ hi! hi! ~ . l0dpowiedziałem mu, lecz on rnnie nie usłyszał, gdyż _ głośny śmiech zagłuszył moje słowa. A więc rzeczywiście sądził, że polowałem na siwka! A niech tam! Odstąpiłem mu muła i skręciłem na bok, gdzie mustangi pędziły w róż- nych kierunkach, parskając i rżąc ze strachu. Hawkens znalazł się już tak blisko muła, że rzucił lasso, którego pęt- 1a owinęła się dookoła szyi zwierzęcia. Ter~z Sam powi- nien był osadzić konia i poderwać go wstecz jak mnie o tym gorliwie przedtem pouczał, aby wytrzyrnać szarpnię- cie, skoro się lasso napręży. Zrobił to istotnie, lecz o mgnienie oka za późno, tak że to gwałtowne szarpnięcie powaliło jego konia; widocznie nie zawrócił i nie stanął w porę silnie na nogach. Sam Hawkens wywinął strasźliwego koziołka w powietrzu i spadł na ziemię, a koń wstał na- tychmiast i popędził naprzód. Wskutek tego lasso zwolniło ucisk, a muł, który się nie przewrócił, zac~erpnął powietrza i pocwałował dalej, ciągnąc za sobą przez prerię konia, las- so bowiem przywiąząne było do kuli u siodła. Pośpieszyłem do Sama zobaczyć, czy mu się nic nie sta- ło. On jednak wstał i zawołał: - Do stu piorunów! Koń Dicka ucieka mi razem z mułem bez pożegnania, jeśli się nie mylę! - Czyście się potłukli? ^ Nie. Złaźcie prędko i dajcie mi swego konia! , . . - Na co? - Muszę gonić za zbiegami. No, złaźcie prędzej! PS., - Ani mi się śni! Znowu wywiniecie kozła i oba konie ;~' ~ pójdą do stu diabłów. To rzekłszy, ruszyłem za ,mułem, który odbiegł już na ,~k dość znaczną odległość, ale popadł teraz w zatarg ż koniem. ~$ Koń biegł nieregularnie, zmieniając co chwila kierunek, a to wstrzymywało oczywiście muła związanego z nim lassQm, ~,,, toteż dopędziłem go szybko. Nie używając własnego lassa, chwyciłem za tamto i owinąłem je sobie kilka r wokół ^; ręki w nadziei; że teraz opanuję już muła na pewno. Z po- ~.~~ ~ " Czątku pozwoliłem mu biec dalej i cwałowałem z tyłu z ~ ~ ," Qbydwoma końmi, ściągając stopniowo rzemień tak, że pęt- $ *; ~a zwężała się coraz bardziej. Udało mi się przy- tym kiero- wać do pewnego stopnia zwier~ęciem, bo pozornym rozluź- , ń~aniem i naprężaniem lassa doprowadziłem do tego, że za- ,~~ wróciło ono łukiein tam, gdzie stał Sam Hawkens. Teraz ~~; , sc~ągnięta nagte pętla zacisnęła się mułowi na szyi tak silnie, ~~.~~....,,.. ~ stracił oddech i runął na ziemię. - Trzymajcie mocno, póki nie pochwycę tego gałga- na, a potem puśćcie! - zawołał Sam. Przyskoczył i pomimo że muł walił nogami na wszyst- kie strony, stanął tuż obok niego. Teraz! - zakomenderował. ^ Puściłem lasso, muł zaczerpnął powietrza i podniósł się w górę, ale w tej chwili Sam skoczył mu na grzbiet. Zwie- 69 ~r ' rzę stało przez chwilę nieruchomo jak skami~niałe z gro= zy, wkrótce zaczęło wyrzucać to przednie, to zadnie nogi. a Potem skoczyło nagle wszystkimi cżterema nogami w bok i wygięło grzbiet jak kot, ał`e Sam siedział mocno. r - Nie zrzuci mnie! - żadvołał. - Teraz spróbuje os'tatniego środka i zechce ze mną uciekać. Zaczekajcie tu na innie, wkrótce przyprowadzę go z powrotem oswojo- ;!',, .: nego! 4 Ale co do tego Hawkens się pornylił. Muł wcale nie za- mierzał z nim uciekać, lecz rzucił się nagle na żiemię i ża- , czął się tarzać grożąc Samowi połamaniem wszystkich że- ber: jeźdźiec musiał żejść z siodła. Zeskoczyłem więc; chwyciłem wlokący się po ziemi koniec łassa i 'owinąłem ; je dwukrotnie dokoła dość grubego pnia pobliskiego , drzewa. Muł, strząsnąwszy ż siebie jeźdźca, chciał pognać w dals .ale pień wytrzymał;' Iasso się naprężyło,' a pętla - ścisnęła znowu silnie sżyję zwierzęcia, wskutek czego ru- nęło po-raz dru~i na ziemię.. Sam Hawkens pochylił się, macał się po żebrach i po ,~ . nogach, stroił miny, jak gdyby się najadł kiszonej kapuśty 4 z powidłami, .i rzekł: - Puśćcie tę bestię,. . nikt jej nie da rady, jeśli się nie mylę! - Jeszcze czego! Nie mogę się dać zawstydzić mułowi, ` którego ojciec nie był dżentelmenem, lecz zwyczajnym os- i: . .: łem. Musi być mi posłuszny. Uważajcie! Odwiązałem lasso z pnia drzewa i stanąłem nad zwie- rzęciem w szerokim rozkroku. Skoro tylko muł dobrze i: '. odetchnął, zerwał się z ziemi. Teraz chodziło przede wszystkim o to, by go silnie ścisnąć nogami. Gdy muł użył wszystkieh środków wypróbowanych wobec Sama, podniosłem zwisające rnu z szyi lasso, zwinąłem je i ują- łem silnie tuż za pętlicą. Skoro tylko spostrzegłem, że zwięrzę ma zamiar rzucić się na ziemię, zaciskałem pętlicę i tak, ściskając przy tym kolana, utrzymywałem je na no- gach. Była to ciężka walka, rzekłbym - trai'ił swój na swego. Zacząłem się pocić z wysiłku, ale i mułowi pot i ..,..,,..:~... ~. '.. 70 spływał z całego ciała, a z pyska opadały wielkie płaty ' piany. Ruszał się coraz słabiej, wściekłe parskanie prze- ' szło w krótki kaszel, aż w końcu padł pode mną nie ż ~`;:.`-własnej wflli,, lecz dlatego, że zabrakło mu aił: Legł na zie- ` mi bez ruchu z prżewróconymi oczyma. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zdawąło mi się, że wszystkie żyły i ścięgna we mnie się porwały. - Wielkie nieba, co z was za człowiek! - zawołał ~:,e::; Sam. ,.. - Mieliście więcej. sił uiż to bydłę! Zlęklibyścię się, t.., ,.gdybyście zobaczyli swoją twarz! Wierzę, - Oczy wam wyłażą, wargi popuchły, a z policzków łada chwila krew tryśnie. To przydarza się greenhornom, którzy nie dają się r wyrzucić z siodła; gdy tymczasem ktoś inny, rnistrz w po- ~'::łowaniu na mustangi, jako mądrzejszy, pozwolił się strą- . ~ cic przywiązawSzy poprzednio własnego konia do muła ~" i puściwszy obydwa na przechadzkę. ~.,.".,:.. Pocżciwiec zrobił jeszcze bardziej płaczliwą minę i rzekł ':~. zgnębionym głosem:~ ~ Milczcie o tym; sir! Zapewniam was, że nawet naj- 7r::x. ~, lepszemu myśliwcowi może się coś takiego pczytrafić.,~ ~ .:Mieliście dobre dni wczoraj i- dzisiaj. - Spodziew~m się, że więcej. takich dobrych dni doży- G',., ;lę., Tyin gorsze były one dla was. Jakżeż tam z waszym.i zebrami i innymi kośćmi? ; IVie wiem. Pożbieram je i zliczę kiedyś, gdy mi się zrobi lepiej. Teraz kłapią mi w całym ciele. Takiej bestii ~., :nte miałem jeszcże pod sobą! Przypusżcząm; że teraz na- j..::.::bierze wreszcie rozumu! To się już stało. Popatrzcie, jaka zmęczona,. aż~ li- ~ tosć bierze. Założymy jej uzdę i siodło i pojedżiecie na ~ xuel do domu. Zacznia podskakiwać na nowo! I~lie bójcie się! Dosyć się już nabiegała. To mądre zmerzę, z którego będziecie jeszcze bardzo radzi. ' I ja tak sądzę. Od samego pocżątku upatrzyłem ją 71 , sobie, a wy siwka, co było oczywiście ogromnym głup- stwem. Czy jesteście tego pewni? - Rozumie się, że było to głupstwo! - Nie o to mi chodzi, lecz o to, czy rzeczywiście wie- ' ~ . cie, że wybrałem sobie siwka. - A cóż? - Także muła. . Naprawdę? Tak. Chociaż jestem greenhorn; to jednak wiem już,-. : że siwek na nic się nie przyda westmanowi. Muł spodobał ' mi się od razu na pierwszy rzut oka. - Trzeba wam przyznać, że posiadacie dobry rozum... koński. Życzę wam, żeby wasz łudzki był tak samo dobry, :,'. kóchany Sarnie! 1'omóżcie mi dźwignąć muła z ziemi! ;;: ... . Podnieśliśmy go, on zaś stanął spokojnie, drżąc na ca- r ; ! łym ciele. Nie opierał się też prży ząkładaniu siodła i uz- dy. Gdy go Sam dosiadł, był mu poshzszny jak najlepiej ujeżdżony koń. - Poznać, że ta niulica miała już pana - rzekł Sam - i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewńie. Wiecie,. jak ją nazwę? - No? '' . - Mary. Jeździłem już kiedyś na mulicy, która się na- zywała Mary, nie potrzebuję więc wymyślać innego imie- ' nia. - A więc muł Mary, a strzelba Liddy! - Tak, to bardzo miłe imiona, nieprawdaż? Ale, ale, muszę was poprosić jeszcze o jedną małą grzeczność. - Jaką? ; , .r . . ' Nie mówcie o tym, co się tu stało. Przysługę .tę będę zawsze bardzo wysoko cenił. Co też wygadujecie! Tego, co się samo przez się ro- zumie, nie ceni się wcale wysoko. - Ja myślę inaczej. Tę bandę w obozie śmiech by po- ' rwał, gdyby się dowiedziała, w jaki spósób Sam Hawkens p,.i ' 72 doszedł do posiadania swej nowej,- uroczej Mary! Mieliby uciechę, wielką uciechę. Jeśli o tym nie wspomnicie, to ja... Proszę was, bądźcie cicho! - przerwałem - nie traćcie słów niepotrzebnie. Jesteście mym nauczycielem i druhem: To wystarczy. Jego małe chytre ~oczka zwilgotniały. - Tak, jestem wam druhem, sir - zawołał z zapałem - i gdybym wiedział, że darzycie mnie również odrobiną iniłości, to serce moje byłoby pełne radości i wesela! Podałem mu rękę i odrzekłem: Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie ~pewni, że kocham was tak, no... jak się kocha dobrego, ;~acnego wuja. Wystarczy wam to? - W zupełności, sir, w zupełności! Jestem tym tak za- '~hwycony, że chciałbym o ile możności zaraz tu, na mie- jscu, wam się odwzajemnić: Powiedżcie, co mam uczynić! :~zy mam; czy mam... na przykład tę nową Mary zjeść, tu - ~ńa waszych oczach ze skórą i kośćmi? Czy może wolicie, . żebym sam siebie zamarynował, poćwiartował i połknął? f t.,~y .. - Wstrzymajcie się! - zawołałem ze śmiechem. - W ~a,.obu tych wypadkach bym was utracił, bo w pierwszym . musielibyście pęknąć, a w drugim ~zginąć wskutek nie- m:vstrawności, połknąwszy peiukę, której nie zniósłby wasz ~..;:. zołądek. Zrobiliście mi już dość dobrego i jęszcze nieraz ~G:;.okażecie mi swoją miłość. Darujcie wigc na razie życie ~u~, Mary i sobie i starajcie się, żebyśmy wkrótce wrócili do `... obozu. Chciałbym pQpracować. A cóżeście tutaj 'robili? Jeśli to nie była praca, to ~,,,..me wiem, co nazwać pracą. Prżywiąźałem Dickowego konia lassem do mego i odje- chaliśmy. Mustangi dawno już oczywiście pouciekały; a muł był tak posłuszny, że Sam kilkakrotnie zauwążył: Ona ~przeszła szkołę, ta Mary, i to bardzo dobrą szkołę! Z każdym krokiem coraz bardziej czuję i poznaję, '` ze będę miał dobrego wierzchowca. Ona sobie teraz przy- : pomina, co niegdyś umiała, a co' między mustangami wy- 73 If~ . leciało jej z głowy. Prawdopodóbnie ma ńie tylko tempe- - rąment, lecz także charakter. - Jeśli go jeszcze nie ma, to możecie ją tegó nauczyć. Nie jest jeszćze na to za stara. r - Ile ma lat, jak sądzicie? , , - Z pięć, nie więcej. . , -. 'Ja też tak myślę. Zbadam później, czy się nie mylę. .Wam to zwierzę zawdzięćzam, tylko wam: Były to dla mnie dwa złe dni, bardzo złe, ale ;za to dla was pełne chwały. Czy przypuszczaliście, że nauczycie się , polować na biżony i mustangi w tak krótkich ódstępach czasu? - Czemu nie? Tu na Zachódzie trzeba być przygoto- wanym na wszystko: Spodziewam się, . że poznam jeszcże inne polowania. . Hm, tak. Życzę wam, żebyście z nich wyszli tak jak wczoraj i dzisiaj. Zwłaszcza wczóraj życie wasze wisiało na włosku. .Nie ~zapominajcie nigdy, ze ~esteście greenl~or- nem. Ten człowiek ozw p ala spoko~me zbhzyc się do siebie bizonowi i strżela mu w, oczy! Czy to kto widział? Jesteś- cie jeszcze niedoświadczeni i nie doceniacie bizonów. Uważajcie na siebie lepiej w przyszłości i nie ufajcie sobie zanadto! Polowanie na bizona jest jednym z najniebez- pie~zniejszych: Jest jeszcze tylko jedno bardziej niebez- pieczne. . - Jakie? Na niedźwiedzia. , - Czy na czarnego ż żółtym pyskiem? - Baribala? Z tego się śmieję, on jest tak dobroduszny i spokojny, że można go~nauczyć prasować i haftować. , Myślę o grizzlim, szarym. niedźwiedziu z Gór Skalistych. Pewnie cżytaliście o nim, jak zresztą o wszystkim? ;;..:':. - Tak. ' - To się cieszcie; jeżeli nie ujrzycie go nigdy. Gdy się podniesie,.jest od was. wyższy o dwie stopy, a jak raz kłapnie zębąmi; to wąm z głowy zrobi miazgę. Napadnię- ty i wprawiony we wściekłość, nie spocznie, -doppki nie rózszarpie i nie zniszczy wroga. (:. ::.. , , 74 - Albo wróg jego! Oho! Patrzcie, znowu ta wasza lekkomyśln,ość! Mó- r ycie o wielkim, niezwyciężonym, szarym niedźwiedziu , ';,~ak gdyby chodziło o małego, niegroźnego szopa. Tak nie jest. Nie lekceważę go, ale też nie godzę się ~,~ tym, że jest niezwyciężony. Nie istnieją .drapieżne zwie- ~,~rzęta, których nie można by pokonać. Tak samo ma się ~zecz z grizzlim. . Czy i to znaleźliście w książkach Tak. Hm! Zdaje mi się, że czytane przez was książki są ~ownym powodem waszej lekkomyślności. Jesteście czło- '~viekiem rozumnym, jeśli się nie mylę, ale potrafilibyście `~e~wno po~sć tak samo na szarego niedźwiedzia jak wczo- =~a~ na bizony. Gdybym nie mógł inaczej; to tak. Nie mógł inaczej! Ghzpstwo! Co przeż to rozumie- ~~~~ Każdy może inaczej, jeśli chce! To znaczy, że może uciec, jeśli jest tchórzem. Czy ~~ tym myślicie ~ - Tak, ale o tchórzostwie nie ma przy tym mowy. To ` ~~ie tchórzostwo uciekac' przed grizzlim. Przeciwnie, zaata- ~~wać go jest samobójstwem, czystym samobójstwem! ~ ` Tu nasze zdania się różnią. Gdy zwierzę zaskoczy . ~mme niespodzianie i zabraknie mi czasu do ucieczki, mu- ~ ~zę się bronić. Gdy się rzuci ną mego towarzysza, idę mu k ~~a pomoc: To są dwa wypadki, w których nie mogę lub ~:x~e wolno mi uciekać. Poza tym uważam; że odważny ..,~'westman żabierze się do szarego niedźwiec~zia nawet bez "-: I~omeczności, po, to tylko, ~ żeby dać dowód odwagi .t unieszkodliwić řniebezpiecznego drapieżnika, a przy tym pokosztować szynki i łap. Jesteście niepoprawni, aż cierpnę ze strachu o was. ;~:.=.:Dziękujcie.Bogu, jeśli nie zaznajomicie się z tymi łapami ,; ~..... i szynką! Nie taję oczywiście, że to największe przysmaki ~~ na ziemi, przewyższające nawet polędwicę bizona. Prawdopodobnie wasze obawy o mnie są na razie 75 zbyteczne. A czyż w tyćh stronach w ogóle żyją szare nie- I~; r ..': dźwiedzie? Czemu nie? Grizzli przebywa w górach, posuwa się wzdłu'z rzek, a czasern nawet wychodzi na prerie. Biada temu, kogó napotka. Przestańmy już o tym mówić! Nie przecżuwał tak samo jak ja, że już nazajutrz poto- czy się inna rozmowa na ten temat i że to niebezpieczne zwierzę wejdzie nam w drogę. Nie starczyło już zresztą ;czasu na dalsze roztrząsanie tej sprawy, gdyż przybyliśmy do obozu, który posunięto tymczasem nap~zód o odmie- ; rzoną część trasy. Bancróft wraz z trzema surweyorami zabrał się tęgo do roboty, aby w końcu pokazać, co po- t'rafi. Wywółaliśmy ogólny podziw. - Muł, muł! - wołano. - Skąd go macie? - Przysłano mi go - odrzekł Sam poważnie. - Nie może być! A któ? " ' - Pośpieszną pocztą, pod opaską za dwa centy:' Czy ? chcecie żobaczyć opakowanie s.,... ~ Kilku się zaśmiało, a reszta jęła u'rągać, ale Sam osiąg- ' nął swój cel: nie pytano go więcej. Nie zauważyłem, czy . wobec Dicka Stone'a i Wiila Parkera okazał się skłonniej- szy do wynurzeń, gdyż zabrałem się natychmiąst do po- miarów, które też dzięki temu pośunęły się naprzód tak prędko; że mogliśmy nazajutrz zabrać się już do doliny, gdzie spotkaliśmy się onegdaj z bizonami. Rozmawiając o tym wieczorem, spytałem Sama, czy bi- zony mogłyby nam przeszkodzić, ponieważ,.:jak się zda- wało, obrały sobie tamtędy drogę, a dotyćhczas przeszła tylko przednia ich straż i należało wobec tego przygoto- wać się na to, że ukaże się także stado główne. - Nie sądzę, wsir - odrzekł. - Bizóny nie są ghzpsze od mustangów. Odpędzone przez nas forpoczty wróciły i przestrzegły stado, toteż pójdzie ono z pewnóśCią w zu- pełnie innym kierunku i będzie unikało tej doliny. Z brzaskiem dnia przenieśliśmy nasz obóz do górnej części doliny bez udziału Hawkensa; Stone'a i Parke- ra, pierwszy z nich bowiem, chcąc ujeździć swoją Mary 76 udał się na prerię, a tamci dwaj postanowili mu towa- rzyszyć. ' My, jako surwejorzy, zajęliśmy się ustawianiem tyczek pomiarowych przy pomocy kilku podwładnych Rattlera. $ On sar~i, nic nie robiąc, włóczył się z innymi po okolicy. ;k Zbliżyliśmy się wresżcie do miejsca, w którym zabiłem `;' ńiedawno oba bizony. Nie zauważywszy z pewnej odleg- ~;-łości zwłok starego byka; zdziwiłem się niemało, podszed- ,' łem bliżej i zobaczyłem szeroki ślad ciągnący się od miej- `'~:' aca, na którym zwierzę leżało, ku niedalekim z~roślom. ,:.;'I'rawa była zgnieciona na sźerokość dwu łokci, jakby ~ ktoś wlókł coś po niej. Do stu piorunów! - zawołał Rattler. - Czy to ř~": możliwe? Kiedy zabieraliśmy stąd mięso, przekonałem się s~.::.~~adawszy dokładnie, że obydwa buhaje~są martwe; tym- vś:rzasem ten widocznie jeszcze żył. - Tak sądzicie? Tak jest. A może myślicie; że martwy ,bizon sam - ~;;;~xitrafi się oddalić? ' ' A czy musiał się sam oddalić? Mógł go ktoś inny iśunąć. - Tak? Ale kto? - Na przykład Indianie. Trochę dalej na północ zna- eźliśmy ślad,stopy Indianińa. - Tak! Jaki rozumny i mądry bywa taki greenhorn! śkąd by się tu wżięli Indianie? Skądkołwiek. Bardzo słusznie. Może nawet z nieba spadli? Ja ńyślę inaczej. W bizonie kołatało jeszcże życie, a gdy od- ~yskał trochę sił, zawlókł się, w zarośla i tam oczywiście s.uc4m. ~ '..Rattler poszedł ze swoimi ludźmi za śladem, przypu- izczając może, że pośpieszę 'za nimi. Tymczasem nie ;uczy- tiiłem tego, gdyż nie podobał mi się szyderczy ton, jakim do mnie przemawiał, poza tym czekała mnie robota. ~reśztą było mi dość obojętne, gdzie się podział trup by- ka. Zabrałem się więc do pracy, ale zaledwie wziąłem 77 4 tyczkę do ręki, gdy w zaroślach zabrzmiały okrzyki prze- ' rażenia, huknęły dwa czy trzy strzały, i doleciał mnie głos - Rattlera: ! - Na drzewa, prędko na drzewa; bo śmierć! On n~ umie się wspinać! Kogo miał na myśli mówiąc, że nie umie się wspinać? '~ Wtedy wypadł z zarośli jeden z jego ludzi pędząc ogro- . ; mnymi skokami jak człowiek ogarnięty śmiertelnym stra- chem. '~ - Co się stało? - zapytałem głośno. 7 - Niedźwiedź, olbrzymi niedźwiedź, szary grizzli stęknął przebiegając koło mnie. Rówxiocześnie krzyknął jakiś głos: Na pomoc, na pomoc! Ma mnie! Oh, oh! Tak ryczeć mógł tylko człowiek; przed którym rozwar- ły się wrota śmierci. Groziło mu widoćznie wielkie niebez- pieczeństwo, należało więc prżyjść mu z pomocą... Ale ? ak? Strzelbę zostawiłem w namiocie, ponieważ mi prze- ' J szkadzała w pracy. Nie było to bynajmniej lekkomyślne,. gdyż jako suiwejorzy mieliśxny da obrony westmanów. Gdybym pobiegł do namiotu, człowiek ów byłby rozszar-' pany, żanim zdołałbym powró~ić. Musiałem więc pójść tak, jak stałem, tylko z nożem i rewolwerami za pasem. '~ Ale cóż ta broń znaczy wobec szarego niedźwiedzia! Grizzli to bliski krewny wymarłego już niedźwiedzia ja- skiniowego i należy raczej do czasów przedhistorycznych niż do teraźniejszości. Dochodzi on do dziesięciu stóp ;ř;:., wysokości; a ja sam później zabijałem okazy ważące po tyleż cetnarów. Obdarzony jest taką siłą muskułów, .że biegnie z łatwością z jeleniem, źrebięciem lub cielęciem bi- zonim w pysku. Tylko jeździęc na rączym i silnym koniu zdoła lirzed nim umknąć. Wobec olbrzymiej siły; szalonej odwagi i niezmordowanej wytrwałości sżarego niedźwie- dzia Indianie uważają jego zabicie za czyn ogromnie zuchwały. Skoczyłem w zarośla. Ślad prowadził dalej, aż do miej- sca, gdzie zaczynały się drzewa. Tam zawlókł niedźwiedź ' 78 , ~.. ~tadnika i stamtąd też przedtem wyszedł: dlatego nie wi- izieliśmy jego śladów, bo zatarł je ciągnąc bizóna. Była to groźna chwila. Za mną wołali surwejóizy bieg-. iąc do namiotu po broń, przede mną krzyczeli westmani, i wśród tego brzmiały wrzaski boleści człowieka; którego iiedźwiedź dostał w swoje łapy. Zbliżałem się wielkimi susami. Wtem usłyszałem głoś iiedźwiedzia, a raczej nie głos, gdyż i tym różni się ten . iiedźwiedź od innych gatunków, że nie mruczy, lecz w ~niewie lub bólu w szczególny sposób parska i prycha ~łośno i szybko. _ Naresżcie stanąłem na miejscu. Przede mną leżałó ~ zu- ~ełnie rozszarpane cielsko bizona, z prawej i lewej .strony ~rzyczeli westmani, którzy prędko pouciekali na drżewa !;" ćźuli się tam dość bezpiećzni, gdyż nigdy nie widziano, by ~zary niedźwiedź piął się na drzewó. Kryjąc się za trupem ~zona jeden z westmanów starał się dostać na drzewo, ale ąi~edźwiedź go. prry tym zaskóczył: Człowiek ten leżał górną - ~oiową ciał'a na pierwszym niskim konarze; obejmując pień ~bu rękami, a griźzli podniósłszy się szarpał przednimi łapa- ~ii jegó nogi i brzuch. Jeden rzuf oka przekońał mnie; że o~stman przepadł bez ratunku. Mogłem więc teraz`uciec '~ż. narażania się na jakiekolwiek zarzuty; ale ten widok po- ~,źiałał na mnie ż nieodpartą potęgą. Porwałem jedną ż po- :~conych strzelb; ale ńiestety nie było już w niej naboju: ~_ dyvróciłem się, przeskoczyłem prżeż bizona i zadałem nie- ' viedżiowi kolbą z całej siły cios w czaszkę. Ale cóż? ~Iba iozprysnęła się jak szkło w moich rękach, zyskałem ~dnak tyle przyriajmniej, że odwróciłem uwagę niedźwiedzią ąd ofiary..Zwrócił ku mnie głowę, ale nie tak'nagle jak dra- 3ie~e zwierzę z gatunku kotów, lecz powoli, jakby się zdzi- . ~vił tym głupim ' atakiem. Mierząc mnie ' swoimi . małymi ~~zyIna, zdawał się namyślać; czy ~a zostać przy swojej ~erze, ezy pochwycić mnie. Tych kilka chwil ocaliło mi życie, gdyż wpadłem ~a ~ilyśl; w myi położeniu najszczęśliwszą i jedyną. Wyrwa- "em zza pasa rewolwer, podbiegłem tuż do niedźwiedzia i 79 i... ~ ~.L . 't ~i~,! ' s .`,;., ś . , , ;..~,;~. strzeliłem mu cztery razy w oczy. Dokonałem tego oczy- t.:., ... wiście tak prędko, jak tylko mogłem nadążyć, po czym ,w :,, .. odskoczyłem daleko w bok i stanąłem przypatrując się z dobytym nożem. Gdybym się nie ruszył z miejsca, bylbym to przypłacił życiem, gdyż oślepione zwierzę puściło czym prędzej drze- wo i rzuciło się na. miejsce, na którym stałem przed chwi- , ' lą. Nie znalażłszy mnie tam, ~ niedźwiedź zaczął, szukać mnie wśród groźnego sapania i wściekłych uderzeń łapa- ~~#=ś;. ' mi. Jak szalony kręcił się na czterech łapach w kółko, . szarpał ziemię, skakał na wszystkie strony, sięgając łapa- mi daleko od siebie, aby mnie chwyćić. Nie udało mu się to, gdyż na szczęście trafiłem celnie. Bylby ` go może w końcu węch zaprowadził do mnie, ale szalona wściekłość zagłuszyła w nim instynkt: Wreszcie zajął się swoiżni ranami, nie dbając już o tego, który je zadał. Usiadł, podniósł się w tej pozycji i parska- jąc, kłapiąc zębami, zaczął sobie przecierać ocży przedni- mi łapami. Stanąłem prźy nim czym prędzej i wbilem mu dwa razy nóż między żebra. Sięgnął ku mnie natychmiast, 4 ale znowu na próżno;. gdyż mnie już przy nim nie bylo. Nie trafiłem go w serce, ~ miał . więc jeszcze siły szukać ~ . mnie ze zdwojoną zajadlością może przez dziesięć rninut. Utracił jednak w tym czasie wiele krwi i zmęczył się wi- ; docznie. Usiadł na powrót i znów zaczął przecierać oczy, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskocźyłem, a on opuścił ^r.L. ptzednie łapy na ziemię, podbiegł chwiejąc się i chrapiąc ńaprzód, potem w bok i z powrotem. Chcial się podnieść, ale sił mu już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się, na próżno usiłując wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł , . spokojnie. . Dzięki Bogu! - krzyknął Rattler z drzewa. - Be- stia riie żyje. Byliśmy w okropnym niebezpieczeństwie. - Nie wiem; na czym ta okropność polegala - odrze- kłem. - Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo swej ' osoby. Teraz możecie zleźć. 80 Nie, jeszcże nie! Zbadajcie wpierw, czy niedźwiedź naprawdę zginął. - To zbyteczne. - Nie powinniście tak twierdzić. Wy nie macie poję- cia, jak wielką żywotność posiada takie bydlę. Zbadajcie zatem! - Czy może dla was? Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy żyje; to przekonajcie się sami! Wszak jesteście słynnym westmanem, a ja tylko greenhornem Podszedłem do towarzysza wiszącego jeszcze na koria- rze. Przestał już jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wy- krzywionej twarzy oczy patrzyły ku mnie sżklanym wzro- kiem. - Puśćcie się, sir! - zawołałem. - Ja was zdejmę. Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie ókazał, że rozumie moje słowa. Prosiłem jego towarzyszy, żeby `, pozłazili z drżew i pomogli mi, ale słynni westmani nie dali ' się do tego nakłonić, dopóki nie ~ przewróciłem kilką raży medźwiedzia, dowodząc w ten sposób; iż rzecżywiście nie IZ zy~e. Wówczas odważyli się zejść i żdjęli wraz ze mną na ř ziemię okropnie poszai-panego człowieka, nie bez trudności, . s; gdyż ramiona jego trżymały silnie drzewo. Już nie żył: Ale ten okropny zgon nie wzruszył widocznie jego to- warżyszy, gdyż żaraz odwrócili się od niego ku niedźwie- dziowi, a ich dowódca powiedział: - Teraz będzie odwrotnie: przedtem niedźwiedź chciał nas pożreć; a teraz my pożremy jego. Prędzej, ludzie, źdjąć śkórę, zaraz dobierzemy się do szynki i łap! Dobył noża i ukląkł chcąc swój zamiar od razu wpro- wadzić w czyn. Lecz ja zauważyłem: Byłby ~to dla was większy żaszczyt, gdybyście spró- ~ bowali na nim swojego noża, dopóki żył. Teraz za późno. ' Nie trudźcie się! - Co? wybuchnął. Może ini przeszkodzicie v'w wykrojeniu pieczeni? Jakim prawem? - Wielkim i niezaprzeczonym.. Ja przecież powaliłem niedźwiedzia. 81 ,i5i t ~i . ~. i 7..,... j;:l. , i ,.., .. i;:`. . f;,.,. ,:.... ~;!'. f - To nieprawda. Nie będziecie chyba twierdzić, że greenhorti zabił nożem szarego niedźwiedzia. Myśmy strzelili kilka razy do niego, gdyśmy go ujrzeli. - A potem póuciekaliście czym prędzej na drzewa.' Tak, to prawda, zupełna prawda! - Ale nasze kule dosięgły go i od nich też zginął osta- tecznie, a nie od tych kilku ukłuć szpilką, j~kie zadaliście mu, gdy już ledwie dyszał. Niedźwiedź jest nasz i zrobimy z nim, co nam się tylko spfldóba. Zrozumiano? ~ Chciał rzecżywiście zabrać się ju.ż do roboty, lecz go przestrzegłem: . - Odstąpcie natychmiast, Mr Rattler, bo nauczę was zważać na moje słowa! Pamiętajcie! Gdy mimo to wbił nóż w futro niedźwiedzia, pochwyci- łem go, tak jak klęczał, rękami za biodra i cisnąłem o najbliższe drzewo, aż zatrzesźczało. W tęj chwili gniewu było mi zupełnie. obojętne, czy sobie przy tym co poła- mie; czy me. Kiedy jeszcze leciał, wyrwałem drugi nabity rewolwer zza pasa, aby się obronić, gdyby się na mnie chciał rzucić. Rattler podniósł śię, spojrzał na mnie z wściekłością, dobył noża i zawołał: - Odpokutujecie ~jeszcze za, to! Uderzyliście mnie już raz, postaraxn się, żebyśęie się nie mogli porwać na mnie po raz trzęci! Już zamierzał zrobić pierwszy krok w moją stronę, ale skierowałem ku niemu rewolwer i zagroziłem: - Jeszcze krok, a wpakuję wam kulę w łeb! Precz z nożem! Na ,;trzy" strzelam, jeśli jeszcze będziecie go trzymali w ręku. A więc: raz... dwa... i... On trzymał nóż w dalszym ciągu i byłby~ strzelił istot- nie, rnoże nie w głowę, ale w rękę; gdyż chodziło o to, że- by poczuli szacunek dla mojej osoby, ale na szczęście nie doszło do tego, gdyż w tej krytycznej chwili zabrzmiał ja-" kiś głos: - Czyście poszaleli! Jaki rno2e być słuśzńy powód cło 82 tego, żeby biali ludzie skręcali sobie wzajemnie karki! Stójcie! Spojrzeliśmy w stronę, skąd głos nas doleciał, i ujrzeliś- my człowieka wychodząceg'o zza drzewa: Był mały, chudy i garbaty, ubrany prawie jak czerwonoskóry: Trudno by- ło dobrze rozpoznać, czy był to biały, czy Indianin, ale texin ostatniemu przeezyła barwa skóry. Ta twarz; acz- kolwiek opalona od słońca, musiała być kiedyś biała. Z nie okrytej głowy spływały aż na. ramiona ciemne' wło- sy. Ubranie jego składało się ze skórzanych ixidiańskich spodni i takiej samej koszuli myśliwskiej, uzbrojenie zaś stanowiła strzelba i nóż: Spojrzenie miał bardzo inteli- gentne i mimo ułomnej postaci nie wywoływał. wrażenia śmiesznego. Zresztą tylko ludzie ordynarni chyba natrżą- sają się z niezawinionego kalectwa. Do tego rodzaju ludzi należdł Rattler, gdyż ujrzawszy przybysza zawołał: - Halo, cóż to za karzeł i dziwoląg! Czy tu na pię- knym Zachodzie bywają tacy lizdzie? Obcy zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów i od- rzekł spokojnie,. tonem pełnym wyższości: Dziękujcie Bogu, że was obdarzył zdrowym ciałem. ř Zresztą ciało nie odgrywa w człowieku- najważniejsżej ro- `v li, dużo zależy także od serca i ducha, a co 'do tego, nie obawiam się porównania z wami. Zrobił pogardliwy ruch ręką~i zwrócił się do mnię: Macie siłę w kościach, sir! Nie każdy potraf rżucić v`':..w powietrze z taką .łatwością tak ciężkiego człowieka. Rozkosz była patrzeć na to. Po tych słowach kopnął niedźwiedzia i ciągnął dalej, jak gdyby z żalem: - Ą więc to jest ten, którego chcieliśmy upolować! Szkoda, że tak się nie stało. Chcieliście go zabi~? - Tak. Wczoraj znaleźliśmy jego trop i szliśmy za nim ř. uparcie polem i gąszczem, aż teraz, kiedy wreszcie .do- szliśmy na miejsce, rzecz już skończona. 83 ( ^i ,i ~, " , - Mówżcie w liczbie mn,ogiej, sir; nie jesteście sami? 1. - Nie, są ze mną jeszcze dwaj dżentelmeńi. ? - Kto taki - Przedstawię ich wam, skoro się dowiem, kim wy je- , " steście. W tej okolicy nigdy się nie jest dość o_ strożnym, , ", napotyka się tu więcej złych ludzi niż dobr~ch. Pówiódł spojrzeniem po Rattlerze i jego towarzyszach '.. , i mówił dalej .przyjaźnie: - Zresztą po dżentelmenie vidać od razu, czy można =, mu zaufać. Słyszałem koniec waszej rozmowy i wiem coś niecQś, co mam o tym sądzić. ' ~ Jesteśrny suFwejorami, sir - objaśniłem. - Jeden starszy inżynier, czterej surwejorzy, trzej przei~odnicy i dwunastu westmanów dla naszej obrony. - Hm, co do tego, to wydajecie mi się człowżekiem, , , który nie potrzebuje obrony. A więc jesteście surwejora- mi. Cźy przybyliście tu służbowo? - Tak. A có odmierzacie? _ ~ - - Tor kolei. - Która ma tędy przechodzić? - Tak. . - Więc zakupiliście te terytoria? Przy tym pytaniu wzrok jego stał się kłujący; a oblicze mu spoważńiało. Miał widocznie powód do tych pytań, toteż odrzekłexń: -^ Polecono mż wziąć udział w pomiarach, wykonuję je nie troszcżąc się o resztę. - Hm, tak! Sądzę jednak, że wiadomo wam, co ńależy o tym sądzić. Teren, na którym się znajdujecie, jest włas- , nością Indian, a' mianowicie Apaczów z plemienia Mes- calerów. Twierdzę stanowcżo; że nie sprzedali oni tego , ` ~ kraju ani też nie odstąpili go nikomu w żaden inny sposób. a - Co was to obchodzi? - zawołał do niego Rattler. - Nie zaprzątajcie sobie głowy cudzymi sprawami! Le- piej pamiętajcie o swoich! !~ f , 84 , - Ja też to i czynię, sir, pónieważ jestem Apaczem, i do tego Mescalero. - Wy? Nie strójcie głupich żartów! Trzeba by chyba być ślepym, żeby nie poznać, iż jesteście białym. - A mimo to się mylicie! Nie sądźcie o mnie z barwy mej skóry, lecz podług imienia. Nazywają mnie Kleki-pe- tra. To znaczy w języku Apaczów, których dialektu jeszcze wówczas nie znałem, tyle co "biały ojciec". Rattler słyszał już widocznie to imię, .gdyż postąpił ' krok naprzód z gestem pelnym zarównó irónii, jak zdu- ~ mienia, i powiedział: - Ach, Kleki-petra, slynny bakałarz Apaczów! Źle, że jestęście garbaty. Dużo was to pewnie trudu kosztuje; że te czerwonoskóre gałgany nie śmieją się z was. - O; to nic nie szkodzi, sir! Przywykłem do tego, że azydzą ze mnie galgany, bo ludzie rozsądni tego~,nie czy- nią. A teraz, skoro już wiem, kim jesteście i co tu róbicie, rnogę wam wyjawić, kim są moi towarzysze. Będzie najle- ~ piej, jeśli wam ich pokażę. Krzyknął jakieś indiańskie. słowo w kierunku Iasu, na , ;~ .~~~, . się dwie, nadzwyeżaj zajmujące, postacie ; i z godnością przybliżyły się ku nam, Byli tó Indianie i jak to na pierwszy rzitt oka wywnioskowałem: ojeiec i syn: ~ St_arszy był nieco więcej niż średniego wzrostu, aIe bar- dzo silnie zbudowany. Z póstawy jego biła szlachetńość, a ruchy świadczyły o wielkiej fizycznej zręczności. Twarz ~ł typowo indiańską, choć o rysach nie tak ostrych i y; wyrazistych, jak to zwykle bywa u czerwonóskórych. :Q~zy jegó miały spokojny, niemal łagodny wyraz cichego, ~ wewnętrzńego skupienia, które musiało go wynosić nad wspólplemieńców. Na głowie nie nosił żadnego okrycia, ciemne włosy opadały mu na ramiona. Ubranie składało się ż mokasynów, spodni ż frędzlami i skórzanej bluzy t imyśliwskiej: Wszystkó to bardżo proste i sporządzone nad- zwyczaj trwale. Zza pasa wystawał nóż oraz zwieszało się "'kilka torebek z nieodzownymi dla westmana drobiaz- 85 ~Wi~ ri '~ : ' 6p gąmi. Na szyi zauważyłem woreczek z "lekami" i fajkę pokóju z główką toczońą ze świętej gliny. W ręku trzymał dwururkę; której części drewniane ohite były srebrnymi gwoździami. Tą strzelbą, zwaną później strzelbą srebrną, , miał się wsławić syn jego Winnetou. ~~,. ` Strój młodszego różnił się ód stroju starszego tylko ` ! ' zgrabniejszym wykonaniern. Mokasyny ozdobione były i szczecią jeżozvvierźa, a szwy spodni i bluzy - delikatny- mi, cźerwonymi nićmi. Nosił ón również na szyi worecźek , z "lekarni" ora~ fajkę pokoju: Uzbrojeriie stanowiły tak- że, jakvu ojca, nóż i dwururka. Głowę miał też odkrytą i długie włosy opadały mu na plecy. Niejedna dama pozazdrościłaby mu tych wspaniałych, fi ł czarnych aż niehieskó połyskujących włosow Rysy jego -,~: ~. twarźy, jasnobrunatnej, ż lekkim odciernem brązu, odzna= czały się jeśzcze większą szlachetnością niż rysy ojca: J~k się wówczas domyśliłem, a później . dowiedziałem, hył , w tym samym wieku co ja. Zrobił na mnie na pierwszy rżut ` , oka głębokie wrażer~ie. Czułem, że musi być dobrym ćzło- wiekiem i posiądać nadzwyczajne zdolności. Przyjrzeliśmy ;;a, .. , się sobie nawzajem długim hadawczym spojrzeniem, a w' czasie tego wydało mi się, że w jega poważnych, cie- {d mnych oczach o aksamitnym połysku zamigotało na krótką chwilę prźyjazne mi światło. - Oto mói to varzysze i przyjaciele - rzekł Kleki-pe- re tra wskażując najpierw na ojca, a .potem na ~syna. - To- , Inczu-cźuna*, wielki wódz Mescalerów, uznany także za dowódcę innych plemion Apaczów: Tu zaś stoi syn jego, Winnetóu, . który pómimo młodego wieku dokonał już więcej. dzielnych czynów niż dziesięciu starych wojowni- ' ków przez całe życie. Imię jego głośne hędzie kiedyś i sławne, jak daleko sięgają sawanny ~ Góry Skaliste. Brzmiało to trochę przesadnie, ale jak się później prze- konałem, nie powiedział za wiele: Rattler zaśmiał się szy- derczo i zawołał: ' I n c z n - c ż u n a (ind.) - Dobre Słońce (tłumaczenie słów indiań- s skich z wyd: "Przez Lądy i Morza"): I,.t',;!.. ~ 86' - Ten młokos miałby popełnić takie czyny? Mówię ' naumyślnie "popełnić", gdyż czyny jego to na pewno tyl- ko kradzieże, rozboje i grabież. Już my to znamy. Wszys- cy czerwonoskórzy kradną i grabią. Była .to ciężka óbelga. Trzej obcy udali jednak, że jej nie słyszeli. Przystąpili do niedźwiedzia i jęli mu się przy- patrywać. Kleki-petra pochylił się nad nim i zbadał go. Zginął od pchnięć zadanych nożem, a nie od ku1 - rzekł zwracając się do mnie: . Słyszał widocznie z ukrycia moją sprzeczkę z Rąttlerem i chciał tylko stwierdzić, że miałem słuszność. ` . To się okaże - powiedział Rattler: - Co taki gar- baty bakałarz rożumie się na polowaniu na niedźwiedzie? ~, 'Gdy zdejmiemy skórę z niedźwiedzia, zobaezymy, któXa raną była śmiertelna. Nie dam się oszuk~ć greenhornowi. Na to pochylił się także nad niedźwiedżiem Winnetou, dotknął krwawyeh miejsc i wyprostowawszy się z powro- ?::::tem, zapytał: Kto rzucił się z nożem na niego? . Mówił czystą angielszczyzną. - Ja = odpowiedziałem. - Czemu mój młody biały brat nie strzelał? - Bo nie miałem przy sobie strżelby. - Tu leżą strzelby! - Nie są moje. Ci, do których one należą, porzucili je y_ powłazili ńa drzewa. Idąc śladem niedźwiedzia, słyszeliśmy z dala okrzy- ': -ki strachu. Gdzie to było? - Tu. Uft? Wiewiórki, i śmierdziele zrnykają ńa drżewa, ":~~iedy zbliża się nieprzyjaciel, mężczyżna: jednak powińien '~; walczyć, . gdyż jęśli ma odwagę, to dańa mu jest moc po- l~ónania najsilńiejszego zwierza. Mój młody biały brat po- ' siada tę odwagę. Dlaczego nazywają go tu greenhórnexń? Pońieważ po ra,z pierwszy i od niedawna jestem na Zachodzie. - - Blade twarze to szczególni ludzie. IvTazywają green- 8'7 ! " hornem młodzieńca, który z nożem w ręku rzuca się na zr.;,..: straszliwego grizzli, a tym, którży ze strachu włażą na drzewa i tam wyją z przerażenia, wolno siebie uważać za dzielnych westmanów: Czerwonoskórzy śą sprawiedliwi - u ńich mężny nie może uchodzić za tchórza, a tchórz za ~i ~ mężnego. ; Syn mój słusznie powiedział - potwierdził ojciec ~'1 ..::.... trochę gorszą angielszczyzną. - Ta młoda blada twarz to już ńie greenharn. Kto w ten sposób zabija szarego nie- dżwiedzia, tego trzeba nazwać wielkim bohaterem. Nadto ' ten, który to czyni, aby ocaIić innych; powinien się spo- , ! dziewać z ich strony wdzięczności, nie obelg. Howgh Wyjdźmy w pole, aby zobaczyć, dlaczego blade twarże znajdują się w tych stronach. Jakaż róźnica między moimi białymi ,towarzyszami a t~mi; pogardzanymi przez nich, Ińdianami! Już samo pdcżucie sprawiedliwości skłoniło czerwonoskórych do świadczenia na moją korzyść, co było nawet odwagą ,., z ich strony. Było ich tylko trzech, a ńie wiedzieli, ilu has ~ jest, narażali się więc na niebezpieczeństwo, robiąc śobie f;;::.'.: wrogów z naszyćh westmanów. Ale o tym widocznie na- wet nie pomyśleli, bo prżeszli obok nas powoli, dumnym krokiem, opuszczając zarośla. Udaliśmy się za nimi. , Wtem Inczu-czuna ujrzał wbite w ziemię paliki miernicze, stanął, odwrócił się do mnie i zapytał: Co to ma znaczyć? Czy blade twarze chcą ten kraj , zmierzyć? - Tak. - Na co? Aby zbudować drogę dla konia ognistego. Z oczu jego zniknął wyraz spokojnej zadumy: Rozgo- rzał gniewem i zapytał pośpiesznie: Czy ty należysz do tych ludzi - Tak. - Czy mierzyłeś z nimi? - Tak. ; ," , - I płacą ci za to? 88 - Tak. Obrzucił mnie pogardliwym spojrźeniem i tak samo po- ~; . gardliwie odezwał się do Kleki-petry: - Nauki twe brzmią bardzo pięknie, ale nie zawsze się ~v sprawdzają. Oto zobaczyliśmy młodą bladą twarz z męż- r nym sercem, szczerym obliczem i oczyma pełnymi rzetel- ności, a zaledwie spytaliśmy, co ona tu róbi, wychodzi ną ~aw, że przybyła, aby za pieniądze kraść nam ziemię. Bla- de twarze mogą wyglądać na dobre czy złe, wewnątrz ~5ř: każda z nich jest taka sama! Uczciwość każe mi wyznać, że nie znalazłem wtedy ~ :v słów na swoją ~ obronę. W duchu czułem się zawstydzony, L:':; gdyż wódz miał słuszność. Czyż mogłem być w tej chwili ":: .dumny ze swojego zawodu? Śtarszy inżynier ukrył się razem z trzema surwejorami ;F~w'~w. namiocie, wyglądając przez dziurkę w stronę, 'skąd r^:v.rnógł nadejść niedźwiedź. Spostrzegłszy nas odważyli się ~,':-;wyjść wielce zdumieni; a nawet .stropieni widokiem In- dian. Przywitali nas oczywiście pytaniem,,jak obróńiliśmy '::'~się przed niedźwiedziem. - Rattler odrzekł: ~~ , - Zastrzeliliśmy go i w południe będą na obiad łapy a', niedźwiedzie, a wiećzorem szynka. Trzej. goście spojrzeli na mnie, jakby pytając, czy do te- ~ go dopuszczę: ~' - A ja twierdżę - rzekłem - źe to ja zakhzłem nie- _ dźwiedzia nożem. Tutaj stoją trzej rzeczoznawcy, którzy i;~.Ą:,-przyznali mi shzszność; ale niech to jeszcze nie rozstrzyga '''~ sprawy. Gdy nadejdą Hawkens, Stone i Parker, wydadzą ~~' swój sąd; do którego się zastosujemy. ~ Dó tego czasu ~ mech nikt nie waży się ruszac` niedźwiedzia. . Diabła mi tam stosować się do nich! - mruknął ~:';:. Rattler: - Pójdę z moimi ludźmi, aby rozkroić niedźwie- dzia, a kto nam zechce w tym przeszkodzić, dostanie `;:` w brzuch pół tuzina kul! Nie nadymajcie się tak, bo zaraz będziecie cieńszy, Mr Rattler! Ja się tak nie boję waszych kul, jak wy baliś- 89 ~ifl~; ' ',ć ., ' ` cie się niedźwiedzia. Mnie nie wpędzicie na drzewo, zapa- miętajcie to sobie! Nie sprzeciwiam się temu, żebyście ',:.' poszli, ale tylko ze względu na naśzego zmarłego towa- '~ rzysza, którego trzeba pochować. Nie możecie go przecież `:r tak zostawić. - Zginął ktoś? - zapytał Bancroft przestraszony. - Tak, Rollins - odrzekł Rattler. - Stracił życie tyl- ko przez cudzą glupotę, bo mógł ocaleć. - Jak to? Przez czyją głul5otę? No, zrobił tak jak my i skoezył ku drzewu. Byłby ;;; ' się wdrapał zupełnie dobrze, tymczasem nadbiegł ten' : ; greenhorn i w głupi sposób podrażnił niedźwiedzia, który , rzucił się potem wściekle na RólIinsa i pószarpał go na ;'~~' ' sztuki. ' To była ju'z tak daleko posunięta nieuczciwość, że ze -`r ' zdumienia omal nie straciłem mowy. Nie mogłem ścier- ' pieć takiego przedstawienia sprawy, i to jeszcze w mojej ':;~ obecnośći. Natychmiast 'więc żwróciłem się .do `Rattlera ~ z zapytaniem: - Czy takie jest wasze przekonanie, Mr Rattler? ' , Tak! - skinął stanówczo głową i w~!ciągnął rewol- 'wer w przypuszczeniu, że go źaatakuję. - Rollins rnógł uniknąć śmierci i tylko ja mu prze- ~ szkodziłem? - Tak. - Ja zaś sądzę, że niedźwiedź go pochwycił, zanim ja '^ r, , :at.,. ,,,... nadszedłem! K łamstwoi iw " - W ~il, wobec tegó posłyszycie i poczujecie prawdę! t ~ Po tych słowach wytrąćiłem mu lewą ręką rewolwer, a '~ prawą wymierzyłem tak potężny policzek, że pótoćzył się może z sześć kroków po ziemi. Zerwał się, wyjął nóż zza ' pasa i podbiegł ku mnie, rycząc jak wśćiekłe zwierzę. Od- ą parowałem pchnięcie nóża lewą ręką, a prawą grzmotn - f,..,.. ~ łem g~o po głowie tak mocno, że padł nieprzytomny pod moje nogi. " - Uff, uff! - zawołał zdumiony Inczu-czuna zapomi- i,, , 92 ,. .... nając na widok tego ciosu o zwykłym indiańskim pano- waniu nad sob~. Ale- już w następnej chwili zauważyłem, że pożałował tego uznania. - To był znowuy Shatterhand - rzekł surwejor Whee- Nie zważałem na te słowa, lecz zwróciłem oczy na ko- legów Rattlera. Widziałem, że są wściekli; ale żaden nie odważył~ się mnie zaczepić. Zdobyli się tylko na to, że inruczeli i klęli pomiędzy sobą. - Weźcie się raz porządnie do Rattlera, Mr Bancroft! - rzekłem do inżyniera. . - Nic mu nie uczyniłem, a on ~ciąż szuka ze mną zwady. Obawiam się, że w obozie ;~ojdzie z tego powodu do morderstwa albo zabójstwa. ~dprawcie go, a jeśli nie, to ja mogę odejść. - Oho, sir, tak źle chybą jeszcze nie jest! Tak, jest źle. Macie tu jego nóż i rewolwer. Nię od- ~dawajcie mu ich, dopóki się nie uspokoi, bó żapewriiam ~ąs, że będę się bronił, a jeśli jeszcze raz przyjdzie do ~iinie z bronią w ręku; to go zastrzelę. Nażywacie mnie ~reenhornem, ale ja znam prawa prerii: Kto mi grozi re- ;.volwerem lub nożem, tego wolno mi--zabić na miejscu. Tyczyło się to oczywiście nie tylko Rattlera, lecz także ' ~go westmanów, . którży nie odezwali się na to ani sło- ;~m.-Teraz zwrócił się do inżyniera wódz Inczu-czuna: Ucho moje usłyszało dopiero co, że ty rnasz między n~i~adymi twarzami prawo rozkazu: Czy tak jest? kź;. - Tak - odpowiedział zapytany. - Wobec tego muszę z tobą pomówić. O czyni? ~ Dowiesz się; ale stoisz, a mężowie powinni siedzieć ~ąódczas narady. _ Cży chcesz być naszym góściem? - To niemożliwe. Jak mogę być twoim gościem, skoro '~~ znajdujesz się na mojej ziemi, w moim lesie, w. mojej dolinie i na mojej prerii. Niechaj biali mężowie usiądą. Co to za blade twarze, które tu jeszcze nadchodzą? Należą do nas'. - 93 ~~.f .'' ~.... ~,' : k ; ~a.l...: f~ i! .;!.'..: I'i^, i.., a ..,'.. P~t... .i. *, I ,,., . k~' i.::; ' V : .. tt t , ,,; ;. 1:';; :'i I s:. , ' , - Więc niechaj zasiądą z nami. Sam, Dick i Will wracali właśnie z przejażdżki. Jakó :,5 doświadczeni westmani zdziwili się niemało na widók in- dian, a zaniepokoili się dowiedziawszy się, kim oni są. Kto jest ten trzeci? - spytał mnie Sam. - Nazywa się Kleki-petra, a Rattler przezwał go ba- kałarzem. - Kleki-petra, bakałarz`~ Ach, . słyszałem o nim; jeśli .' się nie mylę. To bardzo tajemniczy człowiek; biały, ale g żyje już dhxgo pośród Apaczów. Jest to ktoś w rodząju misjonarza, chociaż nie jest kapłanem. Cieszę się; że go ' widzę. Pomacam go trochę, hi! hi! hi! - Jeśli na to pozwoli~ Nie ukąsi mnie chyba. Czy stało się coś jeszcze? - Tak. Co? - Coś bardzo ważnego: To gadajcie, co! Zrobiłem to, przed czym ostrzegaliście mnie wczo- raj. - Nie wiem, co macie na myśli: Ostrzegałem was ~ przed wielu rzeczami. Grizzli. . Jak, gdzie, co? Był tutaj szary niedźwiedź? - I jesżcze jaki! - Gdzież to, .gdzie? Żartujecie chyba! Ani mi to w głowie. Za tymi krzakami w lesie, Za- wlókł tam starego byka. Rzeczywiście, naprawdę? A do stu piorunów,' mu- siało się to stać właśnie wtedy, kiedy mnie nie było! Czy zginął kto? - Rollins. - A wy? Jak wyście postąpili? Trzymaliście się chyba z daleka? Tak. - To słusznie! Ale nię chce mi się w to uwierzyć. Możecie spokojnie uwierzyć. Trżymałem się o tyle 94 daleka, że mi nie mdgł nic zrobić, ja zaś.wbiłem mu nóż iiędzy żebra. Czy jesteście przy zdrowych zmysłach? Zaatakowa- ście go nożem? - Tak, bo strzelby nie miałem. Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny greenhorn. Vziął z sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie gdy niedźwiedź przychodzi; strzela nożem zamiast z ttsznicy. Czy uważałby kto coś podobnego za możliwe? ak do tego dószło? ' - Tak, że Rattler twierdzi, iż to nie ja położyłem nie- I~wiedzia trupem, lecz on. , Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło i jak się kotem znowu starłem z Rattlerem. -~ Człowiecze, jesteście necżywiście lekkoduchem nie ~ uwierzenia! - zawołał. - Nie widział jeszcze nigdy ~.rego niedźwiedzia i idzie nań ,jak na starego pudla! ~iuszę się natychmiast przypatrzyć temu żwierzęciu: ~odźcie, Dicku i Willu! Zobaczcie wy także, jakie głup- ~vo popełnił znowu nasż greenhorn. Chciał się oddalić, ale w tej chwili Rattler oprzyto- ał, Sam zaś zwrócił się doń ze słowami: Słuchajcie, Mr Rattler, mam wam coś do powiedze- Zaczepiliście znowu mojego młodego przyjaciela. ybyście się jeszcze raz poważyli na to, postaram się,. y się to już więcej w ogóle nie mogło powtórzyć. Moja liwość się skończyła. Zapamięta3cie to sobie! ~rf.:po tym ostrzeżeniu opuścił nas w towarzystwie Stóne'a ~-Parkera.. Na twarzy Rattlera odbiła się wściekłość, rzu- ~ł na mnie spójrzenia pełne nienawiśei, ale'milczał. Po- '`'bny był do miny, która ma za chwilę wybuchnąć. '. Obaj Indianie usiedli na trawie razem z Kleki-petrą, ~ ~nżynier naprzeciwko nich; lecz rozmowa nie zaćzęła się ~zekali na powrót Sama i jego wyrok. Wrócił on nie- ~wem i zawołał już z dala: - Co za ghipota strzelać do niedźwiedzia, a potem 95 P F...:. .. zmykać! Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się w ogóle, lecz zostawia go w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! ' Któż to zabił niedźwiedzia? - - Ja! - żawołał Rattler pośpiesznie. - Wy? A czym? - Kulą. - Well, to się zgadza - to shzszne! ,.. Tak też myślałem. ! Tak, niedźwiedź zginął od kuli. - A więc należy do mnie. Shzchajcie, ludżie, Sam Hawkens oświadczył się~ za mną! - krzyczał Rattler z triumfem. ' - Tak, za wami. Wasża kula przeszła mu po głowie , i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka gi- nie grizzli oczywiście na miejscu; hi! hi! hi! Jeśli to praw- da, że kilku wypaliło naraz, to chybiłi ze strachu. Tylko jedria kula musnęła go w ucho, poza tym kul ani śladu. '; Są natomiast cztery potężne znaki od noża: dwa w okoti- ; ~i cy serca, a dwa prosto w serce. Ale kto go pchnął nożem?- ' - Ja - odpowiedziałem. - Tylko wy? Nikt więcej. IP :; _ Wobec tego niedźwiedź jest wasz, to znaczy, futro ^^ jest wasze, a do mięsa mają prawo wszyscy; ponieważ stanowimy zespół, tylko wy je musicie rozdzielić. Taki zwyczaj panuje na Dzikim Zachodzie. Cóż wy na to, Mr Rattler? '; - Niech was diabeł porwie ' ` Rattler rzucił jeszcze kilka przekleństw i poszedł do . wozu, na którym leżała baryłka brandy. Nalał sobie wód- ki do szklanki i wypił jedńym haustem. Byłem pewien, że , ;'.,.:. .. będzie teraz pił, jak długo zdoła. Sprawa była już załatwiona, przeto Bancroft wezwał ` wodza Apaczów, by przedłożył swoje życzenia. - To co chcę wypowiedzieć, nie jest życzeniem. To rozkaz - odrzekł dumnie Inczu-czuna. ,.,.;.: P 96 A my nie przyjmujemy rożkazów - rzekł tak samo umnie inżynier. , Przez twarż wodza przemknęło coś jakby gniew; lecz ohamował się i rzekł spokojnie: Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań, ale ~odnie z prawdą. Czy mój biały brat posiada swój dom ~tn, gdzie mieszka? ~4~ - Tak. I ogród przy tym? - Tak. - Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował ~rogę prżez jego ogród? ~ - Nie. K,rainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na vschód od Missisipi należą do bladych twarzy: Jakby się Alade twarze zapatrywały na to, gdyby lndianie przyszli , ř ~n budować drogi żelazne? Wypędziłyby ich: Mój brat nie minął się z prawdą: Tymczasem blade , ~varze wciskają się tu, do kraju, który należy do nas; wy- ąpują nam mustangi, zabijają nasze bizony i szukają ~v...nas złota i drogich kamieni. Teraz żamierzają nawet ~ybudować długą, długą drogę, po której ma biec ich ~~oń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie coraz więcej ~adych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę ~`esztę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż ixiamy na to powiedzieć? Bancroft milczał. Czy mamy mniej praw niż wy? Nazywacie siebie ~rześcijanami i mówicie ciągle o miłości; utrżymujeeie ~dnak przy tym, że wam wolno nas okradać i grabić, a od nas żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to; jest miłość? Powiadacie, że wasż Bóg jest dobrym ojcern vwsżystkich czerwonych i białych ludzi; a tymczasem dla ~as jest on tylko ojczymem, a ojcem prawdziwym jedynie ~a was: Czyż cały ten kraj nie należy do czerwonoskó- `~ch mężów? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? - winnewu c. ~ 97 \ .'.>P~ !~ ., t Nędzę,, nędzę i jeszcze raz nędzę! Wypieracie nas coraż dal~j i ograniczacie nasze terytoria tak, że wkrótce się już ' podusimy. I dlaczegoż to czynicie? Czy może z potrzeby, =r z braku ziemi? Nie, . tylko z chciwości, bo w krajacń wa- szych 'jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każ- dy ż was chciałby jednak posiadać całe państwo,, cały ; kraj, czerwonoskóry zaś; prawowity właściciel; nie xna v gdżie głowy położyć. Kleki-petra; który tu obók mnie sie- dzi, o_powiadał mi o. waszej świętej księdże: Można tam wyczytać, że gierwszy człowiek miał dwu synów, z któ- ' rych jeden zabił drugiego, tak że krew zabitego wołała o `.; pamstę do nieba. Jak się ma rzecz z dworna braćmi - cze'rwonoskórym i białym? Czyż wy nie jesteście Kainem, ...-' ` a my Ablem, którego krew woła o pomstę do nieba? Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśrny się pozwolili. mordo- wać, nawet bez obrony! Nie, ~ rny się będziemy broriić! Pę- dzono nas z miejsca na miejsce coraz dalej i dalej. Teraz ri~ieszkamy tutaj. Zdawało nam się, że wypoczniemy i odetchniemy spokojnie, ale wy znów przychodzicie wy- . tyczać drogę żelazną. Czy riam nie przysługuje takie samo ^ prawo jak tobie w twoim ogrodżie? Gdybyśrny chcieli ko- ' , . rzystać z waszych praw, musielibyśmy wytracić was , wszystkich: Ale my życzymy sobie tylko; żeby wasze pra- ' wa odnosiły się rówńież do nas. Czy tak jest? Nie! Wasze prawa mają dwie twarze; wy odwracacie je ku na~ jak: wam korzystniej. Chcesz tutaj budować drogę. Czy pyta- łeś nas o pozwolenie? , To niepotrzebne. ; Czemu? Czy to wasż kraj? ' - Tak sądzę. - Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas? : ? _ Nie. ? - Czy darowaliśmy ci go ' Mnie nie. , ł e E ' , - I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to I ~~ owinieneś był spytać :najpierw tego., który cię wysłał, czy l.~~.,. ;~.~,.,. p 98 ~n ma na to prawo~ a gdyby tak utrzymywał - zażądać iowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mie- ~żyć tu dalej! Ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem; w którym ~rzmiała surowa stanowcżość. Ten Indianin wprąwił mnie u zdumienie. Czytałem wiele książek o Indianach i wiele nów przez nich wygłoszonych, ale z taką się jeszcze nie ;potkałem. Inczu-czuna mówił wyraźną, jasną angiel-. ;zezyzną, a zarówno logika jego myśli, jak i sposób wyra- ;ania się były świadectwem prawdziwej inteligencji. Czyż- ry zawdzięczał to bakałarzowi Kleki-petrze? Starszy inżynier był w wielkim kłópocie. Jeśli chciał tczciwie wyznać prawdę; to nie mógł zbić tego oskarże- ua. Przedstawił wprawdzie to i owó, ale były to śame fał- ~ywe wykręty. ` Gdy wódz, zabrawszy znów głos, przycisnął go do mu- u, zwrócił się do mnie: Sir, czy nie słyszycie, o czym mówa? Zajmijcie się tą prawą i dorzućcie coś dó niej także! Dziękuję, Mr Bancróft! Jeste~ tu surwejorem, a nie dwokatem. Róbcie; co chcecie. Mnie kazano- mierzyć, ;~nie wygłaszać mowy. v.Na to stwierdził wódz stanowczo: Dalszych mów nie- potrzeba~ Oświadczyłem już, że !as tu nie śeierpię. Cheę, żebyście dziś jeszcze wrócili un, skąd przyszliście. Zastanówcie się, ezy posłuchacie; ~r nie. Ja odejdę teraz z synem moim Winnetou i zja~ ~ię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze ~zywająw godziną, aby usłyszeć odpowiedź. Jeśli opuś- cie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie ykopię topór wojenny między nami a wami. Jestem icżu-czuna,. wódz wszystkich Apaczów: Powiedziałem. Wyraz indiański ;;howgh" służy do nadania dobitności rtnu, co się powiedziało, a znaczy tyle co: amen, basta, tk będzie; a nie inaczej! Inczu-czuna wstał, a za nim t~innetou. Poszli z wolna doliną, aż zniknęli na zakręcie. 99 Ił~ ..I:~. ' ~ ,'^.r~..,i l;:~ F'': I ł x ! Kleki petra pozostał na miejscu. Inżynier zwrócił się do niego i poprosił o radę. Stary odrzekł: - Róbcie, co chcecie, sir! Jestem tego samego zdania co wódz. Na czerwonej rasie dokonuje się ustawicznie zbrod'ni. Ale, jako biały, wiem, że Indianiri broni się na- daremnie. Jeżeli nawet wy stąd dziś odejdziecie, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę ' waswprzestrzec. Wódz nie żartuje. . - Gdzie on poszedł? ~ Po nasze konie. ,;.;f,,.' ' Macie je z sobą? - Naturalnie. Gdy spostrzegliśmy, że zbliżamy się ,już do niedźwiedzia, ukryliśmy je, bo kryjówki szarego nie- ;r r ~ dźwiedzia nie szuka się na koniu: y i~ Wstał i oddalił się także, aby się uwolriić od ponow- , r ~~ ' nych. pytań i nałegań. Poszedłem za nim i mimo to zapy- tałem: - Sir, pozwólcie, . że wam będę towarzyszył: Przyrze- kam, że nie powiem ani nie zrobię niczego, co mogłoby was wprawić w kłopot. Inczu-czuna i Winnetou nadaiwy- czaj mnie zaintereśowali. , 1~ Jego osoba także mnie zaciekawiła, ale tego już nie chciałem mu powiedzieć. - , - Dobrze, chodźcie, sir - odrzekł. ~ Odsunąłem się ód białych, porzuciłem ich sposób życia i nie chcę już I więcej nic o nich słyszeć, ale wy podobacie mi się, więc przejdziemy się razem. - q Po krótkiej rozmowie poznałem, że był to człowiek o niezwykłym charakterze, ale unikałem wszelkich pytań ~d, ~ na temat jego przeszłości: On natomiast śmiało pytał o moje sprawy, na co odpowiadałem mu tak obszernie, 'jak sobie tego życzył. Odszedłszy niedaleko od obożu; usied- liśmy pod drźewem. W czasie rozmowy przypatrywałem się dokładnie rysom jego twarzy. Życie wyryło na niej ' głębolcie ślady. Były to ślady zwątpień i strapień, rysy, ja- kie pozostawia troska i niedostatek: Ileż to razy zapewne oczy jego spoglądały posępnie, groźnie, gniewnie, trwożli- I .':1"':,, ' . 100 ,., ~ie, może nawet z rozpaćzą? Teraz były one jasne i spo- ojne ,jak leśne jezioro, którego tafli nie mąci wietrzyk, . tóre jednak jest tak głębokie; że nie możria zobaczyć, ćo ę dzieje na jego dnie. Usłyszawszy ode mnie wszystko, o było godne wspomnienia; kiwnął z lekka głową i rzekł: Co do mnie, byłem złym człowiekiem, chociaż nig- . y nie popełniłem zbrodni. Po długich latach walki we- nętrznej znalazłem spokój porzuciwszy świat i ludzi. Przebywałem w różnych miejscach, aż wreszcie udałem ~ na Zachód. Tutaj spotkałem czerwonoskórych bronią- ~ch się rozpaczliwie przed zagładą. Wiedziałem, że ich ąrawa jest nieodwołalnie przegrana i że nie zdołam ich ;,alić, ale.jedno było możliwe: uczynić im śmierć lżejszą: aszedłem między Apaczów i starałem się przystosować i~oją działalność do ich zwyczajów. Pozyskałem ich za- F~nie i dziś już patrzę na pierwsze wyniki mej pracy. ~ciałbym, żebyście poznali Winnetou: dżieło, którym ~jbardziej się chlubię. Ten młodzieniec ma wielkie zdol- ~iści. Gdyby był synem europejskiego księcia, zostałby ~elkim wodzem lub jeszcze większym bohaterem ~pokoju. ~ko syn wodza indiańskiego, zginie jak cała jego rasa: ~agnę aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przy- 4 5~dzie; niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje duchowe S ~ecko, kocham go bardziej niż siebie samego, . a gdyby ~ kiedy przypadło to szczęście; żeby przeznaczona dlań ~1a ugrzęzła w moiin sereu, umarłbym za ńiego z radoś- ~Zamilkł spuściwszy głowę. Wzruszony do głębi jega y~nanieni; nie odzywałem się, każda bowiem uwaga ~ tej chwili musiałaby zabrzmieć trywialnie. Ująłem go : ~~ko za ~rękę i uścisnąłem serdecznie. Zroźumiał mnie i ~pówiedział lekkim skinieniem głowy i uściskiem. Do- Eero po długiej chwili zapytał z cicha: - Jak to się stało, że wynurzyłem się przed wami, sir? i~idzę was po raz pierwszy, a może i ostatni, A może to ,'żądzenie boskie, że się z wami tu źetknąłem? Tak mi ja- aś dziwńie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczu- ' 101 , ' ciem bolesnym. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesiet~i. Jak to będzie, kiedy liść mojego życia spadnie z drzewa? Czy cicho, lekko i spokojnie, czy też wichura odłamie go przed czasem? 4f Pogrążony w cichej, półświadomej tęsknocie spojrzał ku dolinie, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Je- chali teraz na koniach a luźne o konia Kleki-petry pro- ' , g ,,;l-.....;... wadzili z sob . Powstaliśmy, by udać się da obozu, gdzie ą f... , przybyliśmy równocześnie z nimi. .Rattler stał oparty o wóz i z nabrzmiałą~ czerwaną twarzą wytrzeszczał na nas oczy. Podczas naszej nieobecności~ wypił tyle, . że już nie ; mógł pić więcej i wyglądał bardziej . na zwierzę niż na ćzłowieka: Wzrok miał posępny jak byk przygotowujący się do ataku. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka. ; , Indianie zsiedli z koni i przystąpili do nas. Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy ódejść? - zapytał Inczu-czuna. Starszy inżynier szukając polubownego xozwiązania od- ,y r,t rzekł: !'~ Gdybyśmy nawet chcieli odejść,. to. nie możemy, gdyż I, 4 ę ..: ~ I musimy się stosować do wydanych nam rozkażów. Pchn ; dziś jeszcze posłańca do , Santa Fe po rozpozządzenia. '~~f Gdy wróci, będę.mógł odpowiedzieć: B ło to nieźle pomyślane, gdyż zanimby posłaniec po- "!',i , ' y wrócił; moglibyśmy skończyć robotę. Alę wódz rzekł sta- > nowczo: Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią. ; ...:: Rattler na ełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nam. P ś~': : Sądziłem, że coś knuje przeciwko mnie, on jednak zbliżył się do Indiaxiina i rzekł bełkocząc: - Jeżeli Indianie wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę r ř~ i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou! Podał mu czarkę, lecz Winnetou cofnął się z odmow- , nym gestem. , Co, nie chcesz się napić ze mną? To straszna obel- . ;''-F.':','', 102 ;a. Bryznę, ci w twarz, obrzydła czerwona skóro: --złiż i~ódkę, skoro pić nie chceszl ' I źanim ktokolwiek zdołał temu przeszkódzić, Rattler ^zucił młodemu Apaczowi w twarz czarkę razem z zawar- ;ością: Według pojęć indiańskich jest -to obraza godna trńierci, która też; choć nie tak srodze, została natych- ~iast pomszczona. - Winnetóu uderżyl Rattlera' pięścią ~ źęby tak silnie; że ten runął na źiemię i z trudem tylko ~ię podniósł: Prźygótowałem się już, by między nich wkroczyć; gdyby wy_ buchła bójka, ale do tego nie doszło. t~derżony spojrżał tylko groźnie na młodego Apacza i k~lnąe posżedł dó wozu. ~; Winnetóu óbtarł twarz i zachował, tak samó jak ojciec; ~irnną, niewzruszoną rninę, po której niepodobna było ~ąoznać, co się w nim wewnątrz działo. a,'..: - Pytam znowu - rzekł wódz - ale po raz ostatni. ~zy blade twarze opuszczą jeszcze dziś tę dolinę? ~~~;- - Nie wolno n~m tego .uczynić - brzmiała odpo- Wi/r. To my ją opuścimy. Nie ma między nami 'pokoju. ` Próbowałem jeszcze pośredriiczyć, ale na próżno; ~szyscy trzej odeszli do kani. Wtem żabrzmiał głos Rat- Precz stąd, czerwone psy! Ale za policzek zapłaci mi ~n młodzieniec riatychmiast! Dziesięćkroć prędzej, ńiż się tego po jego stanie można ~yło~ spodziewać, porwał strzelbę z wozu i wymierzył do ~innetou; który stał w tej ćhwili zupełnie odsłonięty. Ku- ~; byłaby go na pewno dosięgla, gdyż wszystko, odbyło y tak prędkó; że żaden ruch nie mógł go już chyba oca- ~ć. Wtsm Kleki-petra krzyknął z przerażeniem: - - Odejdź; Winnetou; odejdź prędko! ' . Rówriocześnie skocżył, aby zasłonić sobą młodego ~pacza. Huknął strzał, Kleki-petra chwycił się ręką za e~ce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na zie- nię. W tej samej chwili runął Rattler , powalony przeze i~nie pięścią. Aby zapobiec strzałowi, podbiegłem szybko 103 V ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk grózy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu. Uklękli obok przyjaciela, który się poświęcił za swego ulubieńca, ~ i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż ko- ło serca, a krew buchała gwałtownie. Pośpieszyłem tam I także. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu gwałtownie, - Weź głowę jego na kolana - poprosiłem Winne- '~:.,4... . tou. - Gdy otwórzy oczy i zobaczy ciebie, lżej mu będżie umierać. Młody Indianin bez słowa posżedł za moim wezwa- ,;'" .,.. ,. niem; nie drgnęła mu powieka, tylko wzroku nie odwra- , I cał od twarzy konającego przyjaciela. W chwilę później umierający ż wolna otworzył oczy. Ujrzał pochylonego il , nad sobą Winnetou i uśmiech szczęścia przebiegł przez je- go zapadłe óblicże. - Winnetou, ~innetou, o mój synu Winnetou! - wyszeptał słabo. Potem wydąło się, że jego gasnące oko szuka jeszcze~ kogoś, aż wreśzcie spoczęło na mnie. " i ~," I - Zostań przy'nim... - rzekł Kleki-petra - bądź mu ; ~'' wierny... prowadź dalej... moje dzieło:.. - Zrobię to. Na pewno, zrobię to! Złożył ręce do W odhtwy. Jesżćze raz krew buchnęła mu z rany, głowa opadła do tyłu..: Po chwili już nie żył. ' I Winnetou ułożył głowę zmarłego na trawie, wstał pó- , ~ - woli i spojrzał pytająco na ojca. - Tam leży morderca, którego obaliłem - rzekłem. - Zostawiam go wam.' -, Woda ognista ''~ ' , Z ust wodza wyszła tylko ta krótka odpowiedź, lecż ileż mieściło się w tym słowie pogardy! - Chcę być waszym przyjacielem i bratem. Idę z wa- mi~ - wyrwało mi się mimo woli. - Parszywy psie! Złodzieju ziemi za pieniądzei Smrod- I'; : liwy kujocie! Ośmiel się pójść za nami, a zmiażdżę cię! - krżyknął wódz i plunął mi w twarz. Komu innemu odpowiedziałbym pięścią na tę obelgę. 104 zemuż puściłem ją płazem Inczu-czunie? A może, jako `róg wciskający się w cudzą ziemię, zasłużyłem na taką ~Selgę? Pogodziłem się z tym raczej bezwiednie; ale nie ogłem już, mimo przyrzećzenia danego zmarłemu, ,.raz ~cze narzucać im swej obecności. ~~. Biali stali w milczeniu dokoła, czekając; co uczynią ,'ypacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili '., pa ria konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na "' : oje konie i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-pe- '';::, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, .'e odwrócili się ku nam ani na chwilę, ale to było gor- ~; , o wiele gorsże; niż gdyby nam zaprzysięgli najstrasz- ''ęjszą śmierć. - To było okropne, a może się skończyć jeszcze o- pniej - odezwał się Sam Hawkens. - Tam leży ten v ak, ciągle jeszcze nieprzytomny po waszym uderzeniu wódce. Co z nim zrobimy? ., Nie odpowiedziawszy na to, osiodłałem konia i odje- 4 ałem. Pragnąłem zostać sam. Dopiero późno wieczo- , żnużony i przybity., wróciłem do obozu. v s,. .. 4 .. .F ..... 2':::. .. d:il~: . ;e .. t:-; i ". , Rozdziąl trzeci ~4.,::,:. i., WINNETOU W PĘTACH f` '~ Aby nie wlec niedźwiedzia. zbyt daleko, przesunięto podezas mej nieobecności obóz bliżej miejsca, gdzie ' go r ' ' powaliłem. Był tak ciężki, że dziesięciu mężczyzn z trti- dem wydobyło go spod gałęzi i pizeniosło przez zarośla 'ř do ognia. "~ ,, Mimo że późno wrociłem, zastałexn jeszcze wszystkich na no ach z w tkiem Rattlera któr ods iał swo e ~G i' g y:lą , y . yp J przepicie. Musiano go nawet przenieść jak kloc i rzucić w trawę: Hawkens zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa nie tknął: Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na ' miejsce~ ma~y westman rzekł do mnie: - Gdzie wy się podziewacie sir? Z bólem serca czeka- liśmy na was, bo chćieliśmy skosztować misia, a nie mog- liśmy go pokrajać bez waszego pozwolenia. Na razie , ściągnąłem zeń tylko surdut, tak dobrze na niego zrobio ny, że nie miał aniwjednej fałdy, hi! hi! hi! Nie weźmiecie ~ mi chyba tego za źłe. A teraz rozstrzygniecie, jak podzie- :; li'~ny się mięsem. Chcielibyśm~ upiec kawałek, zanim się położymy spać. Dzięlcie, jak się wam podoba - odrzekłem - mię- , . , , so należy do wszystkich. / - Well, w takim razie chcę wam coś powiedzieć. Naj i' ' smaczniejsze. są łapy. W ogóle nie znam nic lepszego nad łapy niedźwiedzie. Muszą one jednak poleżeć przez pe- :. wien czas, zanim nabiorą właściwego smaku. Wyborne są wtedy; kiedy je już ~robaki nadgryzą, ale my tak długo ~ 106 czekać nie możemy, gdyż obawiam się, że nam Apacze popsują naszą ucztę. Dlatego wolimy zawczasu zabrać się do tego i dziś już napocząć łapy, ażeby gdy czerwonoskó- rzy nas ukatrupią, mieć przynajmniej tę satysfakcję, że będzie to już po biesiadzie: Zgoda, sir? Owszem: - Welh 'a więc do dzieła. Apetytu nam nie brak, jeśli się nie mylę: Mówiąc to Sam odkroił stopy od łap i rozdzielił ję na ',:;:.tyle części, ile byłó łudzi. Ja otrzymałem najlepszy kawa- ~łek przedniej łapy, owinąłem go i odłożyłem na bok; gdy ~tymczasem inni pośpieszyli,. by czym prędzej upiec swoje ~orcje. Nie chciało mi się ruszać; choć czułem dotkliwy ,~łod pó długiej i męczącej jeżdzie. Wciąż jeszcze -byłem :` ' od strasznym wrażeniem mordu. Zdawało mi się, ~że sie- ę z Kleki-petrą i słyszę,jego zwierzenia. Ciągle snuły mi ~' ~. po głowie jego słowa pełne przeczucia bliskiej śmierci. ak~ liść jego życia nię.opadł cicho i lekko, lecz został ze- ~' any przemocą; i to przez takiego człowieka! Dlaczego e ło się to właśnie w taki sposób? Tam leżał jeszcze mor- erca pijany do utraty przytomności. Brzydziłem się nim. o uczucie od~azy spra_ wiło też prawdopodobnie, że Apacze nie ukarali go na miejscu. "Woda ogniśta" - raził się Inczu-ezuna ze wzgardą. Jakież -oskarżenie wyrzut zawierały się w-tych dwóch słowach! Jeśli coś mogło mnie uspokoić po tym krwawym żaj- 'ix; to chyba to, że Kleki-petra skoxiał na ręku Winne- u, przeszyty kulą przeznaczoną dla młodego Apacza: kie było przecież jego ostatnie pragnienie. Ale skąd się żięła prośba, bym właśnie ja został przy Winnetou i ,do- "'~ńczył rozpóczętegó dzieła? Czemu umierający wystoso- ~~wał ją właśnie do mnie? Kilka minut przedtem .sądził, że ~iie zobaczymy się już nigdy, że droga mojego życia nie 7:~awiedzie mnie do Apaczów, .a potem naraz narzucił mi ;~~;adanie, które musiało mnie połączyć z tym szczepem. Gzemu tak prędko dałem umierającemu przyrzeczenie? r~ litości? Pra~dopodobnie. Ale istniał jeszcze inny po- 107 wód, na razie nie uświadomiany. Winnetou wywarł na mnie tak silne wrażenie jak nikt inny dotąd. Był w moim wieku; a tak mnie jednak we wszystkim przewyższał, wy- czułem to na pierwsży rzut oka. Powaga i duma, łągodne spojrzenie, spokojna pewność w postawie i każdym ru- ~ chu, jakiś cień głębokiego, niemego cierpienia, które do- strzegłem na jego młodzieńczej twarzy - wszystko to po- działało na rnnie natychmiast. Na jaki szacunek~ zasługi- wałó żachowanie się jego i ojća! Inni Iudzie, czerwoni cży ! biali, rzuciliby się ód razu na mordercę i zabili go. Ci_ dwaj nie zaszczycili go nawet spojrzeniem i ani jednym drgnieniem twarzy nie okazali tego, ., co się działn- w ich ' dusżach. Czym bytiśmy wobec nich? Gdy inni zajadali ze smakiem mięso, ja siedziałem' po- ~ grążony w myślach, dópóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadurny. i= - Co z wami; sir? Nie jesteście głodni? ' - Nie będę jadł. - Tak? Wolicie się ćwiczyć v~ myśleniu! Ostrzegam was, że nie wolno wam się do tego przyzwyczajać. Mnie także złości dzisiejszy wypadek, ale westman musi się na- uczyć obojętności wobec podobnych zajść. Nie darmo na- zywa się Zachód "dark and bloody ground" - ciemną i krwawą ziemią. Wierzcie, że ziemia ta na każdym kroku przepojońa jest krwią,. a kto ma nos tak delikatny, że te- go ~vąchać nie lubi, nięchaj zostanie w domu i pije wodę z cukrem. Nie bierzcie sobie tej historii do serca i dajcie ini wasz kawałek niedźwiedziej łapy, niechże go wam upiekę! - Dziękuję, Samie, nie chce mi się j'eść. Czy uradziliś- cie, co się stanie z Rattlerem? - Mówiliśmy już o tym. - Jaka go kara spotką? - Kara? Sądzicie, że należy go ukarać? - Naturalnie. - Ach, tak! A jak waszym zdaniem mamy się do tego źabrać? Czy może każecie zaprowadzić go do , San Fran- I08 cisco; Nowego Jorku lub Waszyngtonu i zaskarżyć tam przed sądem jako mordercę? - Głupstwo! My jesteśmy władzą, która ma go sądzić, gdyż podlega on prawom Zachodu. - Popatrzcie, co taki greenhorn wie, o prawach Za- ` `ehodu. Czy przybyliście tu ze Starego Kraju, aby grać ro- lę najwyżśzego sędziego? Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem? Bynajmniej. - O to właśnie idzie. Tak, Dziki Zachód rządzi się ~:..własnymi, niezmiennymi i szczególnymi prawami; żąda ~..oka za oko; zęba za-ząb i krwi za krew jak w Biblii. Jeśli ;:.,.,popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego mo- ~ ~e natychmiast zabić mordercę albo tworzy się specjalny ~~, sąd, który wydaje wyrok i od razu go wykonuje. W ten ' sposób usuwa się szkodliwych osobników; którzy w , przeciwnym razie wleźliby na głowę uczciwym myśliw_com. - A więc utwórzmy taki sąd. Do tego byłby potrzebny przede wszystkim oska- =~życiel. - Ja nim będę! Na jakiej podstawie? - Na takiej podstawie, że nie mogę dopuścić, żeby ta- '~a zbrodnia iiszła bezkarnie: - Pshaw! Mówicie jak greenhórn. Jako . oskarżyciel d ł moglibyście wystąpić tylko w dwóch vypadkach: po yerw~ze, jeżeli zamordowany był waszym bliskim krew- 3.~ym lub przyjacielem,. ale właśnie stwierdziliście, że tak ~ue jest. Po wtóre, gdybyście sami byli tym zamordowa- ' ~ym, hi! hi! hi! Czy zachodzi ten drugi wypadek? ~*... - Samie, z takiej sprawy nie stroi się żartów! ,,~- : - Wiem o ty~, wiem! Chciałem tylko dla dokładności ~ .,",wspomnieć o tym punkcie, gdyż zamordowany ma pierw- ~~ sze i największe prawo domagać się ukarania mordercy. ' Wy nie macie powodu do oskarżenia, a my tak samo, ~ gdzie zaś nie ma oskarżyciela, tam nie potrzeba także sę- dziego. Nie możemy zatern ~tworzyć sądu. 109 , , - Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności? - O tym nie ma mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję ~ słowo, że tak pewnie jak to, że każda kula z mej Liddy '; dosięga celu, spotka go niechybnie kara ze strony Apa- czów. `" " - A nas razem z nim! - To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu; jeśli zabijerny Rattlera? Razem węd- rujemy, razem dośtaniemy się do niewol~ i razem zawiś- niemy na haku. Ap~cze nie tylko. jego; lecz także ńas ::'- ' uważają ża morderców i skoro dostaną nas w ręce; postą- . pią z nami jak z mordercami. Nawet jeśli się go pozbędziemy? - Nawet wtedy. Wystrzelają nas; nie pytając;-ezy on ':. ; ~;a..:^, . jest ż nami, ezy nie. Ale w jaki sposób cheielibyście się go pozbyć? _ Wypędzić go. - Tak, naradżaliśmy się już nad tym; doszhsmy 3ed ;j~,;,..,~. nak do przekonania, że po pierwsze, nie przysługuje nam , ,..,,.:,..;. prawo wypędzania go, a po wtóre; że nie uczynilibyśmy tego i tak ze względów przezorności. ,f;;~;:,;:. ~ ,Ależ, Samie, zupełnie was nie rozumiem! Jeśli kto- kólwiek mi nie odpowiada, to się z nim rozchodzę, A cóż dopiero z' mordercą! Czy musimy cierpieć przy sobie ta- kiego łotra i pijaka, . który nam sprawia coraz to -nowe kłopoty? Niestety tak.. Rattlera wynajęto tak samo jak mnie, Stone'a i Parkera i tylko ci, którzy go przyjęli i opłacają; mogą go oddalić. Pod tym względem musimy się trzymać ściśle litery prawa. - W stosunku do człowieka, . który dzień za dniem depce prawa boskie i ludzkie! - Choćby nawet! Wszystkie powody, które podajecie,: są słuszne, ale nam nie wolno popełniać błędu dlatego, 'ze ktoś się dopuścił zbrodni. Moim zdaniem władza powin- na być prżede wszystkim czysta, dlatego my, westmani, którzy sprąwujemy w tym wypadku obowiązki władzy, 110 musimy zachować opinię niczym. nie skalaną. Ale nawet pominąwszy to, pytam was, co począłby wypędzony przez nas Rattler? To jego rzecz! . - Ale tak samo i nasza! Groziłoby nam w każdej ćhwili niebezpieczeństwo, że spróbuje się zemścić: Lepiej zatrzymać go przy sobie i mieć na oku niźli wypędzić, że- by się kręcił dokoła i kogoś z nas, według upodobania, poczęstował kulą. Spodziewam się, że teraz i wy ~tak samo ~ zapatrujecie się na tę sprawę. . Rzucił przy tym ku mnie spojrzenie, które zrozumiałem ~'ąd razu, gdyż wskażał znaćząco na twarz Rattlera. Nie ~dowierżaliśmy im: Należało sig obawiać, że w razie nasze- o wystąpienia przeciwko Rattlerowi sprzymierzą się ~ nim. Toteż odpowiedziałem Samowi: - Wobec takiego przedstawienia sprawy przyznaję, że usimy pozwolić jej dobiec do końca dotychczasowym ~ bem. Boję ' się tylko Apaezów, gdyż nie ulega wątpli- flści, że przyjdą się zemścić. ' Przyjdą, i to tym pewniej, że nie zagrozili ani sło- 4'' ern. Postąpili nie tylko nadzwyczaj \` dumnie; ale także rdzo mądrze. Gdyby wykonali od raza zemstę; dosięg- by' on~ tylko Rattlera, nawet gdybyśmy do tego dopuś- "`li, co jest zresztą bąrdzo wątpliwe: Teraz zagięli oni pa- . ł ńa nas wszystkich, ponieważ Rąttler należy do nas: pówodu tych pomiarów uważają nas za wrogów, któ- , chcą zagrabić im ich kraj i własność: Dlatego pano- ali nad sobą w tak niezwykły śposób i odjechali ńie niósłszy na nas ręki. - Ale za to tym pewniej pawrócą~ ~by nas wszystkich dostać w swe ręce. Jeśli im się to uda, ~ ożemy się przygotować na ciężką śmierć; gdyż szacu~ ~'` `ćk, jakiego zażywał pośród nich ten Kleki-petra; wyma- podwójnej a nawet potrójnej zemsty. - ' . I to wszystko przez tego opoja! Apacze zjawią się iście w większej liczbie. r - Rozumie się! Wszystko zależy więc od tego, kiedy ~~~adciągną. Mamy czas, . żeby umknąć, ale musielibyśmy 111 i-':. . i. .:;, zostawie wszystko i zaniechać roboty, która jest już na ukończeniu. - Może jednak jakoś temu zaradzimy. - Kiedy, waszym zdaniem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu? - Za pięć dni: Hm! O ~le wiem, ńie ma tu w okolicy obozu Apa- cżó v. Najbliżsży~h Mescalerów; szuk~łbym o, dobre trzy dni drogi stąd. Zatem jeśli się pod tym względem nie my- lę, zanirn Inczu-czuna i Winnetou dostaną pomoc; będą tńuśieli jechać ze cztery dni; szezególnie że transportuj~ trupa. Potem trzy dni z powrotem, to zabierze rażem dni siedem. Ponieważ sądzicie, że będziecie gotówi za ` pięć dni, przypuszezam; że możemy mierzyć dalej. `r~ - A jeśli waszę obliezenie okaże się mylne? I~to wie, ~.;r .,. czy Apacz~ nie ukryją na rażie trupa w bezpiecznym rniej- scu i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki? Możliwe i to, że natkną się na jakiś swój oddział, a n`awet trże- łoby dziwne, żeby dwaj Indianie i do tego wodzowie " oddalili się tak bardzo od swoich siedzib zupełnie sami. 1 Ponieważ obecnie jest czas polowań na bizony; zacho- dzi możliwość, że Inczu-ezuna i Winnetou należą do znajduj~cega się w pobliżu oddziału myśliwskiego i że odłączyli się od niego tylko na krótkó. Jeśli mamy być przezorni i ostrożni, musimy wziąć to wsżystko pod uwagę. rł Sam Hawkens przyrnknął jedno ze swoich małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał: - Tam do licha, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Dopraw- ,::, .. dy, dzisiaj kurczę jest dziesięć razy mędrsze od starej kwóki, jeśli się nie mylę. Ale prawdę mówiąc; to nie było głupie, coście powiedzieli. Przyznaję wam zupełną slusz- ność. Musimy zwracać uwagę na te wsżystkie możliwośći. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie pojadę za nimi. ~ A ja z wami - rzekł Will Parker. . 112 - I ja - oświadczył Dick $tone. Sam, zamyśliwszy się na chwilę, odpowiedział: - Wy tu zostaniecie, gdyż jesteśc'ie potrzebni. Zrozu- miano? Spojrzał przy tym na towarzyszy Rattlera: Stary west- man miał shxszność. Gdyby ci niepewni ludzie zostali sa- mi, mogłoby po obudzeniu się Rattlera łatwo dojść do niemiłych. scen. ,Lepiej więc było, żeby Stone i Parker nie opuszczali obozu. .. - Przecież nie możesz jechać sam - rzekł. Stone. - Już ja bym sobie dał radę, jeślibym chciał, ale właś- ,nie nie chcę - odrzekł Sam: . - Wyszukam sobie towa- r2ysza: Kogo? - Tego młodego greenhorna - rzekł wskazując przy tym na mnie. - Jemu nie wolno odejść! - odparł inżynier. - Czemu, Mr Bancroft? Bo ja go potrzebuję. Ciekaw jestem, do czego. Do roboty. Skoro mamy być gotowi za pięć dni, ixiusimy. wytężyć wszystkie siły. Nikogo , nie powinno za- Tak; wytężyć wszystkie siły! Ale dotychczas tegó nie robyscie. Jeden musiał robić za wszystkich. Niech się te- i~az wszyscy wysilą za jednego. Chcecie mnie uczyć? Wypraszam to sobie! Ani mi to przez myśl nie przeszło. Uwaga to jeszcze ki~ajx~iniej nie nauczka. Aie to tak brzmiało! - Możliwe. Ja zresztą `nic nie mam przeciwko temu: ~ ~o do waszej . pracy; to nie opóźni się ona tak dalece arzez to, że jutro będzie robiło cźterech zamiast pięciu. tlam w tym pewien plan, żeby zabrać z sobą właśnie te- ~~ą; greenhorna, zwanego Shatterhand. Czy wolno zapytać, jaki? Owszem. Niech raz zobaczy, jak należy skradać się 113 za Indianami. To mu się przyda, jeśli będzie umiał dobrze rożpoznawać ślady. - To mnie nic nie obchodżi. - Wiem o tym, :ale jest jeszcze jeden powód. Czeka mnie niebeżpieczna droga, z korzyścią .więc będzie dla mnie i dla was, jeśli mi będżie towarzyszył człowiek obda- rzony taką siłą fizyczną i celnym okiem. - Nie pojmuję,. dlaczego miałoby się nam to przydać. Nie? To mnie dziwi. Jesteśćie wszak bardzo spryt- nym i przezornyrn dżentelmenem - odrżekł Sam z prże- kąsem. - Cóż bowiem . się stanie, gdy zmierzający tu , wrogowie ~ spotkają mnie i ukatrupią? Nikt nie zawiadoini was o niebezpieczeństwie, oni zaś napadną na was ~ wy- mordują. Mając z sobą tego greenhorna, który swoimi delikatnymi rączkami powali jednym uderzeniem najtęż- szego chłopa, wrócę wraz z nim prawdopodobnie cało. Wiecie więc już, o co chodzi? - Hm, tak. ia~il 4 = A teraz rzecz najważniejsza. On musi jutro stąd 'wy- jechać, żeby nie doszło do jakiejś awantury, która mogła- by się nieszczęśliwie zakończyć. Wiadomo wam, że Rat- ~,( i tler wziął go na'kieł. Gdy ten opój zbudzi się jutro, praw- dopodobnie rzuci się na tego, który dżiś znowu grzmót- ił~, ,( nął nim o ziemię. Trzeba ich rozdzielić przynajmniej na ten pierwszy dzień po morderstwie. Dlatego jeden z nich, niepotrzebny mi, : zostanie z wami, a drugi pojedzie ze mną. Cóż wy na to? - Niech jedzie. A zatem zgoda międży nami - rzekł Sam, a zwra- caj~c się ~do mnie, dodał: - Słyszeliście, :jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili cza- su na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie przekąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy? - ` Wobec fego spróbuję przynajmniej. - Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby; hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestaje się jeść; do- ' póki nic nie zostanie. Dajcie łapę: upiekę ją wam. Green- 114 horn nie ma dostatecznego rozumu do tej czynności. Uważajcie więc, żebyście się nauczyli! Gdybym wam mu- siał piec drugi raz taki przysmak, nie dostalibyście ani kę- sa, bo zjadłbym go sam. Póczciwy Sam miał słusźność. Kiedy dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz, a równocześnie z pierwszym kęsem zjawił się apetyt: Zapomniałem na ra- zie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki ~w.. , starczyło mięsa: - A widzicie! - zaśmiał się do mnie Sam. -- Istotnie o wiele przyjemniej:jeść szarego niedźwiedzia riiż go zabi- ~` ~ .. jać. Wykróimy sobie teraz kilka tęgich kawałków szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro z sobą na drogę, gdyż na takich zwiadach nie zawsze zńajdzie się czas na upolowanie zwierzyny i nie można rozniecać og- nia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie.porząd- nie. Wyruszamy o brzasku, a Irzeba nam sił na jutro. - Well, więc pójdę spać, ale powiedzcie mi wpierw, na którym koniu; pojedziecie. ~ `'ř - Nie pojadę wcale na koniu. , - Jak to? - Co za pytanie? Myślicie, że wsiądę na krokodyla czy jakiegoś inriego' ptaszka? Poniesie mnie oczywiście `~ muł, moja Mary! - ~Ja byrn nie radżił. Czemu? - Za mało ją jeszcze znacie. , , Za to ona mnie zna dobrze. To bydlę czuje przede ' ;:mną wielki respekt; hi! hi! hi! Ale na takiej wypra'wie zwiadowczej, jaka nas jutro .. ezeka; należy być bardzo ostrożnym i wszystko naprzód rozważyć. Niepewny koń może wiele popsuć. Tak? Rzeczywiście? - zaśmiał się. Tak - odrzekłem skwapliwie. - Wiem, że pars- ! knięcie konia może kosztować życie jeźdźca: - Ach, wiecie o tym? A to mądrala! Czy czytaliście " także o tym, sir? 115 f:~..; ; - Tak. ~ ,;a ,..,. . Tak też myślałem. Czytanie takich książek musi być bardzo zajmujące. Gdybym nie był westmanem, udałbym się na Wschód; siadłbym sobie wygodnie na kanapie i czytałbym piękne historie o Indianach. Przypuszczam, że można przy tym utyć, pomimo że się łapy niedźwiedzie dostaje tylko na papierze. Chciałbym wiedzieć doprawdy; czy zacni dżentelmeni, pisujący takie książki, przeszli kie- : dy rzeczywiście przez starą Miśsisipi. ; '.:' - Większość prawdopodobnie to uczyniła. - Tak sądzicie? ~ Tak. - Mam co do tego wątpliwości. - Jakie? - Zaraz powiem, sir. Ja także umiałem dawniej pisać, ~, ; ale teraz wyIeciało mi to z pamięci tak, że obecnie zaled- ~ wie zdołałbym się podpisać. Ręka, która tak długo .trzy- i~~ mała cugle; -strzelbę czy nóż i wywijała lassem, rzie nadaje ~k się już do malowania zygzaków po papierze. Prawdziwy westman na pewnb zapomniał pisać, a kto nie jest west- manem, ten Iepiej zrobi, jeżeli nie będzie pisał o rzeczach, na których się nie zna. - Hm! Aby napisać książkę o Zachodzie, nie potrzeba bawić tam tak d~ugo, żeby aż 'śtracić wprawę w pisaniu. ", r - To się wam ~ie udało, sir! Powiedziałem, że pisać ; prarvdę może tylko dzielny westman, ale dzieln,y westman '''; ~ nigdy się do tego nie zabierze. - Czemu? ~ - Bo nie przyjdzie mu na myśl opuścić Zachód; a tu kałamarzy nie ma. Preria jest jak morze: nie oddaje niko- go, kto ją poznał i polubił. Nie, wszyscy ci pisarze nie ~ ' znają Zachodu! Jeśliby go raz poznali, nie wyjechaliby stąd, aby zaczerńić atramentem kilkaset stron papieru. Takie jest moje zdanie i z pewnością słuszne. - Nie. Ja znam na przykład człowieka, który polubił _ Zachód i pragnie zostać dzielnym myśliwym, a mimo to powróci kiedyś do cywilizacji, aby pisać o Zachodzie. 116 - Tak? Któż to taki?. - zapytał patrząc ciekawie. - Domyślcie się. . Domyślić? Ja? Może .macie na myśli samego siebie? _ - Tak. - A, do stu piorunów! Wrócicie więc między tych nic- poniów,' którzy robią książki? - Prawdopodobnie. - Dajcie temu spokój, sir, tak, dajcie spokój, proszę was o to usilnie. Wierzcie mi, że zmarnowalibyście się przez to tylko. - Wątpię. - A ja to twierdzę. Mogę nawet prżysiąc! - zawo'łał z naeiskiem. - Czy wyobrażacie sobie to życie, jakie was ezeka? - Tak. - No i?... , Fodróżuję, żeby badać kraje i ludzi, z czasem wrócę ;do ojczyzny; aby bez przeszkody spisać nabyte doświad- - W jakim celu, na miłóść Boga! Nie mogę tego zro- ź zumieć. - Aby pouczyć czytelników i zarobić przy tym pienią- ~ - Rany boskie! Pouczyć ezytelników i zarobić pienią- ~ ' dze! Sir, dostaliście bzika, jeśli się nie mylę! Czytelnicy niczego się od was nie nauczą, bo wy sami nic nie umie- cie. Jak może taki greenhorn być nauczycielem innych? Zapewniam was, że nie znajdziecie ani jednego czytęlni- ' ka! Powiedzcie mi, zaklinam was na wszystkie świętości, dlaezego W y właśnie chcećie być. nauczycielem czytelni- ków, których mieć nie będziecie? Czyż nie ma na świecie ' dość nauczycieli i bakałarzy? Czy musicie powiększyć ich . liczbę? - Słuchajcie, Samie, nauczyciel to zawód ważny i święty! - Pshaw! Westman jest tysiąc razy ważniejszy! Już ja to wiem; bo sam jestem westmanem, tymezasem wy za- 117 . ledwie nos wystawiliście tutaj. Wypraszam więc sobie sta- nowczo, żebyście mieli być nauczycielem! I jeszcze pienią- dze na tym zarabiać! Co za pomysł, co za bezmyślny, nie- dorzeczny pomysł! .Ileż kosztuje taka książka, jaką chce- cie napisać? - Dolara, dwa, trzy, zależnie od objętości. Ślicznie! A ile kosztuje skórka bobrowa? Czy macis o tym pojęcie? Gdy będziecie zastawiali sidła, zarobicie o wiele więcej niż jako nauczyciel cżytelników, od które- go, gdybyście ich znaleźli na swoje i ich nieszczęśeie, nie nauczyliby się niczego prócz głupstw. Zarabiać pieniądze! To można najłatwiej na Zachodzie. Tu leżą one na prerii; w puszczy; między skałami i na dnie rzeki. A co za ńędz- ne życie wiedlibyście jako dostawca książek! Musielibyście zamiast pysznej wody źródlanej Zachodu pić gęsty, czar- ny atrament i żuć stare ggsie pióro żamiast niedźwiedziej . łapy lub polędwicy bizona. Zamiast rozkosżnego błękitu mielibyście nad sobą odrapaną z wapna powałę, a pod sobą zamiast miękkiej zielonej trawy pryczę drewnianą,. na której :dostanieCie reumatyzmu. Tu dźwiga was,koń, a tam podarty fotel. 'I'u możecie czy w deszcz; czy w pogo- s; ś , dę korzystać z wielkich darów bożych, a tam przy pierw- szej kropli deszczu podnosicie czerwony lub zielony para- sol. Tu jesteście wolnym i. wesołym człowiekiern ze strzel- bą w garści, a tam, będziecie siedzieli przy biurku i mar- nowali siły przy piórze lub ołówku, który... no, kończę, bo nie chcę dłużej się rozdrażniać. Ale jeśli rzeczywiście pragniecie zostać nauczycielem swoich czytelników,. to je- steście najbardziej pożałowania gódnym człowiekiem na tej pięknej ziemi! W tej powodzi słów uniósł się tak, że oczka mu zapło- nęły, twarz poczerwieniała, o ile zresztą zarost pozwalał to dojrzeć; a nos zrobił się purpurowy. Domyślałem się, . co go tak rozzłościło, ale chciałem się dowiedżieć o tym z jego własnych ust, dolałem więc jeszcze oliwy do ognia, mówiąc: ` , - Ależ, kochany Samie, zapewniam was;. że wam sa- 118 mym śprawiłbym wielką przyjemność; gdyby mi się udało wykonać mój zamiar. - Przyjemnóść? Mnie? Nie wyjeżdżajcie z takim głup- stwem. Przyjmijcie raz do wiadomości, że nie znoszę ta- kich dowcipów! - To nie dowcip, lecz -poważna sprawa: - Poważna? A nieeh to piorun trzaśnie, jeśli się nie mylę! A to dlaczego poważna? Czymże miałbym się tu cieszyć? , Samym sobą. - Jak to? Bo o was także znajdzie się wzmianka w- rnoich , książkach: - O mnie? - zapytał, a oczka jego st~wały się coraz większe. - Tak; o was. . ~ ~ Czy napisalibyście; co robię i mówię? Tak. Opowiem, co prźęży~em, a ponieważ byłem ra- zem z wami, wystąpicie więc w moich książkach żupełnie tak, jak tu przede mną siedzicie. Na to Sam chwycił strzelbę, odrzucił kawał szynki, któ- , ,ry trzymał podczas rozmowy nad ogniem, zerwał się, sta- nął przede mną w groźnej postawie i krzyknął: Pytam was poważnie i przy wszystkich tych świad- kach: czy chcecie to zrobić naprawdę?! - Oczywiście. r Tak? W takim raźie odwołajcie to ~ natychmiast ` i przysięgnijcie, że tego zaniechącie. Żądam tego stano- wczo, bo w przeciwnym razie zastrzelę was albo żat#ukę tą starą Liddy, którą widzicie w móim ręku. A więc od- wołuJecie czy nie? - Nie. - To walę! - krzyknął zamie~zając się kolbą. - Walcie sobie -- odrzeklem spokojnie. Obrażony; wywijał przez kilka chwil kolbą nad , moją `;` .~ową.Potem ją opuścił; rzucił strzelbę na trawę, załamał ~ beznadziejnie ręce i biadał: - Ten ezłowiek dostał bzika, zwariował, zupełnie zwa- 119 '''-':''.: ' rio~vał! Domyśliłem się tego od razu, gdy oświadczył, że chce zostać nąuczycielem swoich czytelników, a teraz mo- je przypuszczenie się sprawdziło. Tylko wariat może sie- ' dzieć tak obojętnie, gdy moja Liddy lata nad jego głową. Co począć z tym człowiekiem? Zdaje mi się; że wyleczyć go już nie można ' - Nie potrzeba żadnego leczenia,. kochany- Samie - ' odrzekłem. - Mój rozum jest zupełnie w porządku. - A dlaczego nie chcecie spełnić mej woli? Czeruu. wzbraniacie się przysiąc mi i wolicie się dać zabić? ~ Pshaw! Hawkens mnie nie zab_ije; wiem o tym do- l brze. - Wiecie o tym? Tak, więc wiecie o tym? Niestety to prawda. Prędzej zabiłb~m siebie, niźli pozwolił, aby włos ' spadł wam z głowy. - Ja przysięgi nie składam, . bo dla mnie słowo znaczy i tyie co przysięga, a zresztą nie pozwolę wymusić na sobie przyrzeczenia groźbami; choćby nawet kolbą Liddy. Sprą- wa z książkami wcale nie jest tak głupia, jak wam się wy- 4'$ ~ ' ~ daje. Nie rozumiecie się na tym, kiedyś więc wyjaśnię vam to w wólnęj chwili. - Dziękuję! - rzekł siadając i biorąc znów szynkę do ręki. - Obejdę się bez wyjaśnienia czegoś, czego się wy- jaśnić nie da. Nauczyciel swych czytelników. Ciągnąć zy- ski z robienia książki! To śrnieszne! - Ale pomyślcie o zaszczycię, Samie! - Jakim zaszczycie? - zapytał zwracając się do mnie. Być czytanym przez tyle ludzi. W ten sposób do- chodzi się do sławy. 'i Podniósł p~rawą rękę z szynką i krzyknął: Sir; przestańcie w tej chwili, bo rzucę wam w głowę tymi dwunastoma funtami niedźwiedziej szynki. Tam jej miejsce,. gdyż jesteście ghipi, a nawet głupsi od najgłup- szegó niedźwiedzia! Wsławić się robieniem książek! Czy słysżał któ podobne twierdzenie? Ja jesżcze nie słyszałem! Co wy wiecie o. sławie? Ja wam powiem, jak się zdobywa sławę. Oto leży tu skóra niedźwiedzia. Przypatrzcię się jej! . 120 Utnijcie uszy i załóżcie za wstążkę od kapelusza; wyrwij- cie z łap pazury, a zęby z pasżczy, zróbcie z tego łańcuch i powieście go sobie na szyi. Tak postępuje każdy biały westman i każdy Indianin, ilekroć ma to wielkie szczęście; że uda mu się żabić szarego niedźwiedzia. Potem mówią o nim wszędzie, gdzie się pokaże: "Popatrzcie na tego człowięka! On się zmierzył z szarym niedźwiedziem". Każdy z szacunkiem ustępuje mu miejsca, a imię jego po- wtarzają od namiotu do namiotu i od jednej miejscowości do drugiej. W ten sposób człowiek staje się sławny. Zro- zumiano? A zasadźcie sobie swoje książki za kapelusz i powieście łańcuch z nich na karku! Co powiedzą na to, hę? Że jesteście wariatem, zupełnym wariatem! Taką oto ; sławę zdobędziecie sobie swoim pisaniem książek! - Ależ, Samie, dlaczego się tak zapalacie? Powinno wam to być zupełnie obojętne, co ja uczynię. Tak? Obojętne? Mnie? Do wszystkich diabłów! Co ż was za człowiek, jeśli się nie mylę? Miłuję go jak syna, . ` wprost zakochałem się w nim i mam z obojętnością pa- trzeć na to, jak sobie poczyna. Nie, tego już za wiele! Po- v ř siada on siłę bawołu, . mięśnie mustanga, ścięgna jelenia, oko sokoła, ucho myszy i pięć albo sześć funtów mózgu w głowie, sądząc według cżoła. Strzela jak stary, jeździ jak duch sawann i naciera na bizona i na niedźwiedzia, ~choć ich przedtem nigdy nie widział;. jak na.świnkę mor- ' ską. I taki człowiek, myśliwiec prerii, stworzony na west- mana, a teraz już dokazujący więcej od niejednego myś- liwca, który dwadzieścia lat jeździł po sawannach; taki człowiek chce wrócić do 'domu i pisać książki! Zupełne szaleństwo! Czyż można się dziwić, że rzetelny westman wpada z tego powotiu w gniew? ' Patrzył na mnie przy tym pytająco, a nawet. wyzywają- . co. Spodziewał się widocznie odpowiedzi, ale mu jej nie dałem. Złapałem go. Przysunąłem więc siodło, położyłem je sobie pod głowę, wyciągnąłem się jak długi i zamkną- łem ocży: - Jak wy się wobec mnie zachowujecie? - zapytał 121 ~ trzymając wciąż jeszcze . szynkę w ręku. - Czy nie jestem ~ r'' godźien odpowiedzi? - O, tak - odrzekłem. . Dobra-noc wam, Samie! ~ Śpijcie spokojnie! - Idziecie spać? - Tak: Właśnie radziliście mi to przed chwilą. - To było przed chwilą; ale teraz nie skończyliśmy je= sźeze z sobą, sir! Prźeciwnie! - Nie, ja muszę jeszcze z wami pomówić. , - Ale ja z wami nie; bo-wiem już to, co chciałem wię- dzieć. - Chcieliście' wiedzieć? Co takiego? , - To, :co zawsze wzbranialiście się mi przyznać. - Ja się wzbraniałem? Ciekaw jestem, co to takiego? ''' s No, gadajcie! -r To, że jestem stworzony na westmana i że teraz już r'i ',:.,... dokonuję większych rzecźy niż niejeden myśliwiec, który ; przez dwadzieścia 1`at jeździł po preriach. Na to Sam opuścił rękę z szynką, zakasłał .kilka razy `:, w zakłopotaniu i rzekł: -. Do wszystkich diabłów! Ten młokos... ten green- = ' horn... mnie... hm; hm, hm! - Dobranoc, Samie Hawkens,~ śpijcie dobrze! - po- ~ wtórzyłem i odwróciłem się. Na to huknął: - Tak, śpijcie, wisielcze! Lepiej będzie, niż gd~ybyście ; czuwali, bo dopóki macie oczy otwarte, 'nikt z uczciwych v:~ ludzi nie jest pewny, czy nie wodzicie go za nos. Znajo- : mość nasza skończona, stosunki ze mną zerwane! Przej- rzałem was teraz na wylót: Jesteście flut, przed którym ':~ trzeba się dobrze strzec! t~ Mówił to w-największym gniewie, na jaki go było stać. , - Z jego słów i tonu; jakim się odzywał; rnożna było od- ~ nieść wrażenie, że między nami istotnie -już wszystko ~ skończone. T mczasem może o u ie ół minut do y p p~'~' p dał łagodnym i znowu prżyjaznym głosem: - 122 Dobranoc, sir! Zaśnijeie prędko, żebyście byli wy- oczęci, gdy was obudzę! Stary Sam Hawicens był przecież miłym, dobrym i ucz- iwym człowiekiem. Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Par- er i Stone wstali już także, a reszta z Rattlerem włącżnie ogrążońa była jeszcze we śnie. Zjedliśmy po kawałku iięsa, napiliśmy się wody, napoiliśmy konie i odjechaliś- ay. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak ię mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońee je= zeze nie wzeszło, kiedy rozpoczęliśmy tę jazdę,, która ła- wo mogła się stać niebezp'reczna. Były to moje pierwsze, noje najpi~rwsze zwiady! Ogarnęła mnie ciekawość; jak ię też one skończą: Ileż to takich jazd przedsiębrałem ióźniej! Obraliśmy kierunek, w któryxn odjechali obydwaj .Apa- sze, to jest doliną w dół, a na dole wzdłuż skraju lasu. ~Ia trawie widniały jeszcze ślady; nawet ja, greex~horn, je ;auważyłem. Wiodły one na północ, gdy tymezasem mie- iśmy szukać.Apaczów na południu. Za zakrętem doliny ~kazała się przed nami w rosnącym na łagodnym zboczu esie łysina, spowodowańa prawdopodobnie żarłocznością akichś owadzich : szkodników, Tam prowadziły ślady. 'rzez pewien czas. jeehaliśmy przez ową łysinę, po czym rnaleźliśmy się na prerii; która ku południowi wznosiła ~ię równo i z wolna-vjak pochyłość dachu. Tu także widać ~yło ślady. Apacze objechali nas bokiem. Znaiazłszy się ~a szczycie owego dachu,. ujrzetiśmy pod sobą wieiką, po- ~osłą trawą płaszczyznę, która zdawała się ciągnąć bez końca ku południowi. Mimo iż od odjazdu Apaczów u- płynęło trzy czwarte doby, widzieliśmy ich ślady ciągnące ' ~ię równiną w p.rostej linii. Sam, który dotąd nie rzekł ani ~łowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem: - Ten ślad mi się wcale a wcale ńie podoba! - A mnie za to bardzo - odpowiedziałem. - Bo jesteście greenhorn, czemu wczoraj wieczorem asiłowaliście zaprzeczyć. Uroił sobie, że ja chciałem go 123 ~ i ~ Y:~~ ł chwalić i porównywać z myśliwcem z prerii! Czegoś po dobnego nie należy uważać nawet za prawdopodobne! '" F Wystarczy usłyszeć wasze , obecne słowa, aby wiedzieć, ~ z kim się ma do czynienia. Wam się ten ślad podoba. Wierzę, bo ciągnie się pr~ed wami tak pięknie, prosto, że- ,: ślepy potrahłby go wymacać rękami. Mnie jednak, stare- - ;i,l",. mu bywalcowi sawann, wydaje się to podejrzane. - Mnie nie: - Bądźcie cicho, szanowny sir! Nie po to was wziąłem ' 4... z sobą, żebyście mi ucierali nosa swoimi niedowarzonymi poglądami. Gdy dwaj Indianie pokazują tak wyraźnie ~ swe ślady, budzi to zawsze podejrze~ie; tym bardziej że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo ` przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Wiedzą przecież, że pójdziemy za nimi. - Na czym ta pułapka będzie polegała? Na razię jeszcze nie można tego dociec. - A gdzież ma być zastawiona? ' Naturalnie, że tam, na południu. Zachęcili nas do I tego, żebyśmy poszli za nimi. Gdyby nie mieli w tym wy- raźnego planu, postaraliby się o zatareie ślądów. Hm~ - mruknąłem. ' - Co?, - zapytał: - Nic. w - Oho! To brzmiało zupełnie tak; jak gdybyście, mieli coś do powiedzenia. - Wystrzegam się już tego! - C~emu? Wuzne powody skłaniają rnnie do trzymania języka r za zębami. Obawiam się, byście nie pomyśleli, że chcę wam utrzeć nosa, do czego, prawdę mówiąc, nie mam ani talentu, ani ochoty: - Nie mówcie takich rzeczy! Między przyjaciółmi nie należy tak odważać słów. Postanowiliście przecież czegoś . się nauczyć, a jakże tego dopniecie, jeśli zachowacie stale ~ilczenie? Cóż znaczyło to mruknięcie; które wydaliście właśnie z siebie? . 124 - Byłem innego zdania: Nie wierzę w żadną pułapkę. - Tak! Dlaczego? - Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czym prę- dżej, poprowadzić przeciwko nam, a wiozą z sobą, i fo w taki upał, zwłoki. Są to dostateczne przyczyny do przy- śpieszenia jazdy. Brakło im więc czasu na zacieranie śla- dów. To jedynie moim zdaniem tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich trop. - Hm! - mruknął teraz z kolei Sam: - A gdybym nawet nie miał słuszności - mówiłem dalej - to i tak możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, obawy są próżne, gdyż z daleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu. - Hm! - mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. - Wspomnieliście o zwłókach. Czy sądzicie, że zabiorą je z sobą przy tym cieple? Tak. - Nie pochowają po drodze? - Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwy- ~żaje ich wymagają, żeby go pocnowano z całą pompą. 'rUwieńczeniem tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy koło zwłok zamordowanego. Zaehowają je więc niezawodnie i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodzie- wać. - O ile ich znacie! Czy urodziliście się w ich kraju? - Co za gadanie! - A skądże ich źnacie? ,Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć. - Well! Jedżmy dalej! Nie oświadezył; czy zgadza się z inoim zdaniem, ezy nię, ale ilekroć rzucił na mnie ż ukosa spojrzenie, przemy- kało mu pod wąsem znane mi lekkie drgnienie, które b~- ło ~zawsze oznaką, że coś go nurtuje. Popędziliśmy ewałem przez równinę. Były to sawanny porosłe krótką trawą, -jakich wiele rozciąga się pomiędży źródliskami Canadianu a Pecos. Ślad był potrójny; jak 125 gdyby ktoś sunął po ziemi wielkie, trójzębne widły. Wi- docznie konie szły tu jeszcze w takim szyku, w jakim widzieliśmy je podczas odjazdu Apaczów. Musiało być uciążliwe trzymać trupa vyprostowanego na koniu ' podczas. tak długiej drogi, pomimo to nie zauważyliśmy dotychczas, aby Indianie ułatwili sobie jakoś tę sytu- i ację. Sądziłem jednak, że nie wytrzymają długo takiej ' jazdy. . Teraz wydało się Samowi Hawkensawi, że nadszedł czas na to, żeby mnie pouczyć. Objaśnił mi, z czego nale- ży wnosić, czy tropieni jeźdźcy jadą stępa, kłusem czy ' cwałem, co zresztą łatwo było obejrzeć i zapamiętać. W pół godziny pótem wydało się nam, że tas przecina w poprzek równinę, tecz było to tylko złudżenie, sawanny bowiem tworzyły tu zakręt. Jadąc tym zakrętern, mieliś- '" my las po lewej ręce. Drzewa stały tu tak rzadko, że mógłby się tędy przedostać cały oddział jeźdźców, gdyby a ~ się posuwał jeden za drugim. Apaeze jednak jechali na ` trzech koniach obok siebie i dlatego nie mogli się tędy ~ jr r ; i~ przecisnąć. Z tego powodu zmuszeni byli do okrążeń, ;;~~ " których i myśmy się chętnie trzymali, bo mieliśmy drogę przetartą. Później oczywiście, kiedy byłem już "wyuczo- ny", aniby mi przez myśl ~iie przeszło jechać za tropem; byłbym przejechał prosto lasem i natknął się na trop po drugiej stronie, skracając sobie w ten sposób drogę. r Dalej preria zwężała się, przechodząc w wąski pas łąki, pokryty z rzadka krzakami. Tu przybytiśmy na miejsce, gdzie Apacze się zatrzymali. Było to w pobliżu kępy krza- ków, z której wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. 5 Objechaliśmy ostrożnie zarośla i zbliżyliśmy się do nich 4 dopiero wtedy, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskó- a rych już tam od dawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana i pognieciona. Nasze ba- ar ' ~ dania wykazały, że Apacze zśiedli tu z koni, odwiązali ' trupa i położyli na trawie, następnie weszli w zarośla, wy- cięli tyki dębowe i odarli je z gałązek, które zauważyliśmy , na ziemi. 126 Ee::,: Co omi mogli zrobić z tych tyk? - spytał Hawkens patrząc na mnię jak nauczyciel na uczriia, Nosze lub rod'zaj sańi dla trupa - odrzekłem. Skąd o tym wiecie? ř - Domyśliłem się. Jak to? A?,, 4:'. - Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie ~ drobnostka podtrzymywać zwłoki na koniu tak dh~go. ` ''`;;;Spodziewałem się, . że jakoś temu zaradzą na pierwszym ',`postoju. -, Nieźle pomyślańe. Czy można wyczytać coś takiego ~ w waszych książkach? '~ - Cźegoś, co by od~powiadało całkowicie temu wypad- ~~kowi - nie, ale to zależy także od tego, kto i jak czyta taką książkę: Można się istotnie wiele z niej nauezyć i za- `:;śtosować nabyte wiadomości do inńych, lecz podobnych ,,: , ;:~vypadków. 13:..:. . - , Hm, to szczególne! A więc ci, którzy to pisali, byli F~ednak, zdaje się, na Zachodzie. Zresztą wasze przypu- ~~ś~czenie zgadza się z moim.,Zobaczymy, czy jest słuszne. Sądzę, że nie sporządzili noszy, lecz sanie. Czemu? - Aby zmarłego dźwigać na noszach, potrzeba dwóch ę~koni idących obok siebie lub za sobą: Apacze mają jed- k~iak tylko jednego wolnego konia, a dó sań wystarczy je- ,.~ien. Słusznie, ale sanie robią diabelne ślady, ,co dla Ąpa- ~Czów może się stać zgubne. Zresztą należy przypuszczać, byli tu wczoraj przed samym wieczorem,~ niebawem WWięc okaże się, czy rozbijali obóz, czy też ruszyli dalej. - ''tiocą. ~ . Przypuszczam, że ruszyli dalej, gdyż mają podwójny ~powód do pośpiechu. - .Zupełnie słusznie; aĆe patrzmy dalej. Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za sobą, pószliśmy z wolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej niż ~:przedtem; był wprawdzie takżę potrójny, ale w odmienny I27 sposób. Środkowy, szeroki, pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocz- nie z dwu gałęzi podłużnych i kilku poprzecznych. - Od tego miejsca jechali jeden za drugim - zauwa- ' żył Sain. Nie stało się to bez powodu, jest dość miejsca, by mogli jechać obok siebie. Pośpieszmy za nimi! Dosiadłszy znowu koni, pómknęliśmy khasem. W dro- dze rozmyślałem nad tym, dlaczego ~pacze po~echali te- raz gęsiego. Niebawem wydało mi . się, że znalazłem właś- ' ciwą przyczynę, i rzekłem: Samie, wytężcie wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, '. a my tego nie spostrzeżemy. - Jak to: zmieni się? - zapytał. - Tak jest, oni sporządzili sanie nie tylko po to, żeby ''. sobie ułatwić jazdę i nie podtrzymywać trupa,- lecz także ' po to, żeby się móc rozłączyć. - Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? To ;ř by im się nawet nie mogło przyśnić, hi! hi! hi! ' - Nie mogłoby się przyśnić, bo zrobiliT to na jawie. ' - Powiedżcie, jak wpadliście na tę myśl! A to was wa- v sze książki porządnie wywiodły w pole. - Tego w nich nie ma. Przyszło mi to na myśl jednak,..''~ co prawda tylko dlatego; że czytałem te książki uważni~ ` i zastanawiałem się pilnie nad ich treścią. . - No i?... - Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja ~ was o coś zapytam. Pewnie o coś mądrego; ciekawym bardzo! - Czemu Indianie zwykle jeżdżą gęsiego? Chyba' nie ': dla wygody ani nie ze względów towarzyśkich? - Po to, żeby jadący za nirni nie mógł policzyć, ilu było jeźdźców. - Sądzę, że w tym wypadku jest to samo. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego! ' - Dlaczegóż mieliby jechać gęsiego, kiedy jest dość miejsca na trzech jeźdźców? 128 . - Przypadkiem albo; co jest może istotnym powodem, ze względu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako prze- wodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie się mocno trzymają i czy trup nie spad- nie na ziemię. - Może i tak; ale ja biorę przede wszystkim pod uwa- gę, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego jest zbyt powolny, przeto jeden z nich pośpieszył prędzej, aby zawiadomić Apaczów: - Takie myśli podsuwa wam wyobraźnia. Powiadam wam, że nawet przez myśl im nie przejdżie się rozłączyć. Po co miałem się z nim sprzeczać? Mogłem się mylić, i tak najprawdopodobniej było, bo on był przecież do- świadczonym tropicielem, .a ja greenhornem. Zamilkłem więc, ale uważałem pilnie na ziemię i na ślady. Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale szerokiego ko- ryta wyschłego strumienia, którym tylkó z wiosną spły- wają wody z gór. Dno między obydwoma niskimi brzega~ mi było zasypane okrągłymi kamykami, między którymi znajdowały się połacie piasku. Trop wiódł w poprzek ko- ryta. Jadąc powoli, przypatrywałem ,się dokładnie piaszczy- stym miejscóm. Jeżeli dobrze odgadłem, to tu jeden ż Apaczów miał najlepsżą sposobność; aby zboczyć z dro- gi. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłym łoży- skiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, '' gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Je- żeli zaś drugi z koniem wlokącym zwłoki pojechał dalej, _ to tróp jego można było nadal uważać za trop pochodzą- cy od trzech koni. Jechałem za Hawkensem. ~ Byliśmy już prawie po drugiej . stronie, kiedy na piaszczystej mieliźnie, wśród kamyków, zo- baczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, ` wielkości dóść dużej filiżanki. Nie miałem wów- czas jeszcze ani tego bystrego wzroku, ani tego doświad- czenia, które nabyłem później, ale od razu wydało mi się, że to wgłębienie pochodzi od kopyta końskiego; które 5 - Winnetou t. I 129 zsunęło się z kamyków na niżej położony piasek. Dostaw- szy się na drugi brzeg, Hawkens chciał jechać dalej za : tropem, lecz wstrzymałem go,. mowiąc: - Chodźcie no tu na lewo, Samie! - Dlaczego? - spytal. Coś wam pokażę. Co? - Zaraz zobaczycie. Chodźcie! Pojechałem wzdłuż brzegu porosłego trawą. Nie uje- chaliśmy więcej niż dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy śla- dy jeźdźca wychodzące ż piasku na brzeg; a potem ciąg-. nące się trawą ku południowi. - Co to jest, Samie? - zapytałem z niemałą dumą; że ' ; mam słuszność,' pornimo iż jesfem nowicjuszem. Małe jego ocżka omal nie wylazły z oczodołów, `= a twarz wydłużyła się znacżnie. - Ślady końskie! - odrżekł zdumiony. - Skąd .się tu wzięły? Rzucił okiem na łożysko, a nie zauważywszy śladów po drugiej. stronie, powiedział: - W każdym razie z tego strumienia, który przepływa y~ tu na wiosnę. - Zapewne: A kto mógł być tym jęźdźcem? - Czy ja wiem! ~ r Ale ja wiem. - No, któż? - Jeden z Apaćzów. -~ Jeden z tych dwóch? Nie może być! - zawołał. - Właśnie że tak! Rozłączyli się, jak się tego spodzie- wałem. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu `~' się dobrze, przekonamy się, że pochodzi teraz już tylko :' od dwóch koni. To byłoby zdumiewające! Zobacżymy! Jestem bai- 'y dzo ciekaw! Wróciliśmy i zaczęliśmy śledżić trop bączniej, .niżbyśmy ;: to czynili, gdybym nie zrobił mego odkrycia. I odczytaliś- my rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam ` 130 Hawkens odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzli- wym wzrokiem od stóp do głów i zapytał: - Jakże wpadliście na to, że dzielące ślady wyjdą stamtąd, z wyschłego koryta? - Spostrzegłem tam w dole odcisk na piasku i z tego wywnioskowałem resztę. Gdy zaprowadziłem go na to miejsce, spojrzał na mnie jeszcze podejrzliwiej niż przedtem i zapytał: - Sir,. czy powiecie mi choć raz prawdę? Czy sądzicie, że już_ was kiedy okłamałem? - Hm, wydajecie mi się prawdomównym i rzetelnym człowiekiem, ale w tym wypadku jednak wam nie dowie- ~rzam. Nie byliście jeszcze nigdy na prerii? - Nie. - W ogóle na Dzikim Zachodzie? - Nie. - Ani w Stanach Zjednoczonych? - Nigdy. - A może jest jakiś inny kraj~z sawannami, preriami podobnymi do tutejszych? Może byliście w tym kraju? Nie; dotychczas nigdzie nie ruszałem się z ójc~yzny. - To niech was diabeł pórwie,. niepojęty człowieku! Oho, Samie Hawkensie! Czy to ma być błogosła- wieństwo przyjaciela, jakim się mienicie? - No, nie bierzcie mi tego za złe, jeśli mnie w takich ~prawach żółć zalewa! Przychodzi taki greenhorn na Za- `ćhód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, ~k śpiewa pchła żiemna, i zaraz na pierwszych zwiadach ~vywołuje rumieniec wstydu na twarzy starego Sama `:~awkensa. Aby zachować przy tym zimną krew, na to ~trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczy- rkiem, .jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dzie- ~ięć razy głupszy. Czy to nie smutne dla westmana, który 'ma swoją porcję ambicji? - Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca. \ - O, to boli! Muszę .wam przyznać, że mieliście słusz- 'ność, ale nie wiem, jakeście do tego doszli. 1~1 Przez logiczne myśleriie i wnioskowanie. Umiejęt- `ř ność wyciągania wniosków to ważna rzecz. Wnioskowanie? Nie rozumiem. To dla mnie za '` mądre. - Wnioskowałem w sposób następujący: jeśli Indianie . jadą jeden za drugim, to znaczy, że chcą zatrzeć swoje : ślady. Ci dwaj Apacze jechali jeden za drugim, a więc : chcieli zatrżeć swoje ślady.,To chyba rozumiecie? Oczywiście: - Za pomocą tęgo słusznego wniosku doszedłem do ~ właściwego odkrycia. Prawdziwy westman musi przede:~ wszystkim dobrze myśleć. Powiem wam jeszcze jeden taki ; wniosek. Chćecie? ~ Dobrze. - Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy po'.ř - angielsku "sokół"? . - Tak. , I - Słuchajcie więc! Sokół pożera myszy poli~e. Prawda?' - Tak, jeśli je złapie, to pożera. - A więc macie znów wniosek: sokół pożera polne: myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie` , polne myszy. Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza oraz po-''. ą zbierać myśli, popatrzył na mnie przez chwilę niewidz - cym wzrokiem, aż wreszcie wybuchnął: Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to so-'`~ bie! Daleko mi jeszcze do pajaca, ktaręmu można skakać; , , po plecach. Obraziliście mnie ciężko tym diabelskim`~ twierdzeniem, że pożęram my szy, i to do tego nędzne, polne myszy: Żądam za to satysfakcji. Co myślicie o po- ~ jedynku? - Wspaniała rzecz! Tak est! B liście na uniwers tecie rawda J y y *, p ? * Według przyjętego ze średnich wieków "Kodeksu honorowego" :'= obok szlachciców mieli prawo pojedynkować się tylko oficerowie i lu- ::~ dzie posiadający uniwersyteckie wykształcenie. ,,;, : . 132 - Tak. - Jesteście więc zdolni do udzielenia satysfakcji, przyślę wam mego sekundanta. Zrozumiano? - Tak, a wy chodziliście na uniwersytet? - Nie. - Więc nie jesteście zdolni dać satysfakcji. Zrozumia- no? ,, To wprawiło w niemały kłopot poczciwego Sama Haw- kensa. Wytrżymałem go przez chwilę w tym stanie, a wreszćie ódezwałem się: Wprawdzie. nie możecie mnie wyzwać na pojedynek, ale ja mimo to dam wam pewną satysfakcję: - Jaką? = Daruję wam rnoją skórę niedźwiedzią. Małe jego oczka zamigotały natychmiast. - Przecież sami jej potrzebujecie! - Nie, oddam ją wam. 4 . - Naprawdę? - Tak. . . - Tam do licha, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję, sir, ~ dziękuję nadzwyczajnie! Halo, a to się tamci będą złościli! ; Wiecie, co ja z tej skóry zrobię? ? - Ńó - Nową bluzęř myśliwską, bluzę ze skóry szarego nie- ~dźwiedzia. Co za tryumt? Sam ją uszyję. Musicie wiedzieć, ~;że jestem znakomitym krawcem. Przypatrzcie się tylko kmojej, jak. ją pięknie naprawiłem! Wskazał na przedpotopo vy wór, w który był odziany. '~`Było tam tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugą, :.~ bluza miała grubość deski. - Ale - dodał z wielkim zadowoleniem - uszy; pa- zury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę 'się bez tych tro- ~ feów, aw wy zdobyliście je narażając życie: Zrobię wam 4_: z tego nasżyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. Chcecie? - Dobrze. - To sh~szne, to zupełnie shzszne, gdyż wówczas i ja, 133 i wy będziecie zadowoleni. Jesteści~ naprawdę zuch, wiel- ki zuch. Darujecie waszemu Samowi Hawkensowi skórę niedźwiedzią. Wobec tego możecie o mnie powiedzieć :; nawet to, że pożeram nie tylko myszy polne, lecz także szczury, a to nie zburzy spokoju mej duszy. A co do ~~ książek... przyznaję, że nie są wcale tak złe i że można . się z nich dużo naućzyć. Czy napiśzecie jaką książkę na- prawdę? - Może nawet kilka. O tym, co przeżywacie? 'r .;. - Tak. I ja się także tam znajdę? Znajdą się tylko moi najwybitniejsi przyjaciele. Bę- dzie to rodzaj pomnika dla nich. , Hm, hrn! Wybitni! Pomnik! To brzmi już zupelnie '~ inaczej. Niezawodnie przesłyszało mż się tylko wczoraj. A :: więc ja także? - Tylko jeżeli chcecie. - Shzchajcie, sir, ja chcę, Proszę was nawet o to, . że- bym się tam dostał. - Zgoda, stanie się tak. ` - Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność! - Jaką? - Opowiecie tam wszystko, cośmy przeżyli? - Rozumie się. - To opuśćcie tę okoliczność, że nie zauważyłem tego ; rozgałęzienia tropu. Żeby Sam Hawkenś nie znalązł cze- ` goś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytęlników, v; F którzy zechcą uczyć 'się od was. Jeśli będziecie tacy do- ~ brzy to zataić, możecie sobie to śmiało pisać o myszach ~ i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą ~ o tym, co zjadam; ale gdyby mnie uważali za westmana, . 'ę"~ , który pozwala odjechać Indianinowi i nie umie tego wyczytać ze śladów, toby' mnie gryzło, bardzo by mnie gryzło! - To nie może być, kochany Samie. - Nie! Dlaczego? 136 - Ponieważ każdą wymienioną osobę muszę przedsta- ~ wić taką, jaka jest. W takim razie wolę już w ogóle o was `;::nie wspominać. - - Nie, nie, ja chcę być w tej książce! Wolę już, żebyś- vcie napisali prawdę. Jeżeli napiszecie wszystko o moich ybłgdach, będzie .to dla czytelników, takich głupich jak ja, ;~ostrzeżeniem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja ' natomiast wiedząc; że będę wydrukowany, postaram się ' z całych sił, aby tego rodzaju błędów unikać. A zatem ; zgoda między nami? - Tak. - Jedźmy więc dalej! , Za którym śladem? Za tym odgałęzieniem? - Nie,,ża tym. - Tak, to będzie Winnetou. - Z czego to wnosicie? - Jeden Apacz ze zwłokami posuwał się wolno; a za 'to drugi wyjechał naprzód, aby czym prędzę~ zgromadzić wojowników; będzie to więc prawdopodobnie wódz. ' - Tak! To słuszne. Jestem tego samego zdania. Wódz nas teraz nic nie obchodzi. Pojedziemy za synem: - Czemu za nim~ - Bo chcę jeszcze zobaczyć; cży się zatrzymał po dro- vdze, zależy mi na tym. A więc naprzód, sir! Ruszyliśmy dalej kłusem, przy czym nie zaszło nic god- ~ego wzmianki, opis zaś okolic, przez które przęjechaliś- my, nie byłby zajmujący. Dopiero na godzinę przed po- łudniem Sam się zatrzymał i rzekł: Na razie wystarczy. Winnetou jechał także przez ca- łą noc; widocznie bardzo im pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu, móże nawet jeszcze w przeciągu pię- ciu dni potrźebnych do ukończenia roboty. To byłoby źle! - Zapewne. Gdybyśmy przerwali pracę i uciekli, zo- stałaby nie dokończona, a gdy pozostaniemy, napadną na nas i robota i tak nie zostanie wykonana. Trzeba z Banc- roftem poważnie'pomówić o całej tej sprawie: 137 i - Może znajdzie się jakieś wyjście? - Jakie? Ukryjemy się na przykład w bezpiecznym miejscu, '<' a potem gdy Apacze się cofną, skończymy robotę! - Tak, to d`ałoby się może zrobić: Zobaczymy, co inni ',` na to powiedżą. .Teraz musimy się śpieszyć, aby jeszcże ~ przed nocą dostać się do nbozu. Wróciliśmy tą samą drogą. -Nie oszczędzaliśmy wierz- v;~ chowcó~w, ale mimo to mój deresz był jeszcze zupełnie v: rześki, a "nowa Mary" wygląiiała tak; jak gdyby dopie-', ro wyszła ze stajni. Prżebyliśniy w krótkim czasie zna- =~ , cźną przestrzeń, aż zatrzyxnaliśmy się nad potokiem 'ř~ gdzie napoiliśmy konie i sami, zsiadłszy z nich, odpo-` :. częliśmy z godzinkę, rozciągnięci w zarośłach na miękkiej ł~ trawie. Nie mając o ezym mówić, leżeliśmy cicho. Ja myślałem a o Winnetou i cżekającej nas walce z nim i z jego Apacza- x. mi, a Sam Hawkens zamknął ocży i... zasnął, co pozna-:'r . łem po miarowyrn ruchu jego klatki piersiowej. Mógł so-:~ bie pozwolić na lekką .drzemkę, bo ja czuwałem;. a przez`ř`.. całą drogę nie zauważyliśmy nic podejrzanego. S7 ' Wtem nadarzyła mi się sposobność przekonania się, jak-;~ bystre śą zmysły ludzi i zwierząt na :Dzikim Zachodzie.:r'' Muł stał w zaroślach tak, że był niewidoczny, . i szczypał;v liście z gałęzi; było to zwierzę nietowarzyskie, unikało ko-'' ni, trzymając się najczęściej na osobności. Mój deresz stał ' w pobliżu i rwał trawę ostrymi zębami. Wtem muł wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze `': parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i zerwał się na ~~ równe nogi. ' Zasnąłem, Mary parsknęła i Co mnie zbudziło. Zbli- ża się człowiek lub zwierżę. Gdżie muł? - Tutaj w zaroślach. Chodżcie! ~Vhźliśmy w krzaki i żobaezyliśmy Mary ukrytą o- strożnie za gałęziami i wyglądającą przez nie: Strzygła ży- .. wo długimi uszami, a ogon podnosiła i opuszezała. Uj- ' rzawszy nas, uspokoiła się, uszy i- ogon prżestały się poru- 138 A szać. Zwierzę było widocznie dawniej w dobrych rękach. Sam więc mógł sobie powińszować, że złapał ją, a nie ja- kiegoś mustanga. Rzuciwszy ókiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indian jadących jeden za drugim nas~ym tropem od pół- nocy, dokąd właśnie zamierzaliśmy się udać. Pierwszy "z nich; niewietkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę ` spuszczoną i nie odwracał widocznie ~ oczu od śladów. Wśzyscy ubrani byli w skórzane spodnie i ciemne sukien- ne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, nóże i tomahawki. Twa- rze świeciły im się od tłuszczu, p~rzecinały je w poprzek dwa pasy: niebieski i czerwony: Zacząłem się już niepokoić tym spotkaniem, kiedy Sam odezwał się, ńie tłumiąc bynajmniej głosu: ~Co za spotkanie! Tó nas ocali, sir! - Ocali? Jak to? Mówcie ciszej, bó śą już tak blisko, że mogą nas usłyszeć. - Niech słyszą, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: "lis'', dzielny i chy- vtry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy czerwonoskóry, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są prawdópodobnie na zwiadach. Nie słyszałem jednak, żeby szczep ten wyruszał przeciwko innemu. To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Szoszonów i Pueblów. Na terytori~m dla Indian wyzna- czono im osobne miejśce, ale wiele ich oddziałów snuje się pod tak zwanym Pem-handle aż do Nowegó Meksy- ku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żą- dzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego najzawziętszymi ich wrogami są graniczni osadnicy. Kio- wowie żyją także na . stopie wojennej , z rozmaitymi ple- mionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają zazwyczaj mienia i życia swych czerwónoskórych braci. Są to jed- nym słowem bandy rozbójników. Tych sześciu zwiadowców podjechało tymczasem do nas zupełnie .blisko. Jak nas mieli ocalić, tego ocżywiście nie wyobrażałem sobie. Sześciu Indian mogło nam pomóc ' niewiele albo wcale. Później, co prawda, dowiedziałem ` się, jak to Sam Hawkens rozumiał. Na razie ucieszyłem : się tym, że Sam ich znał, gdyż wobec tego nie było powo-, du do obaw. Kiowowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady wiodące' w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiś- cie, że w zaroślach znajdują się ludzie: Natychmiast więc '=: zawrócili. swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popę- . dzili w, prżeciwnym kierunku, aby się dostać poza odleg- łość strzału. Na to Sam wystąpił z zarośli, zwinął dłonie =.i w trąbkę i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk znany wi- ' docznie Indianom, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam r. , ;. zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Zwiadowcy zrozu- ': mieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, którego osob-':''`~4 liwej postacW iepodobna było nie pozriać, wrócili cwałem. ~ Teraz i ja stanąłem obok Samay Indianie przygalopowali ::; jak gdyby nas mieli zamiar stratować, naraz osadzili ~ przed nami -itonie tak, że aż przysiadły na zadach, zesko- F czyli z nich i puścili je wolno. - Skąd nasz biały brat - zapytał dowódca - wziął się na drodze swych czerwonoskórych przyjaciół? - Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się ńa'~~ moim tropie - odrzekł Sam: - Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, ktorych ~ szukamy - rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą an- :'.; gielszcz~zrią. - O jakich psach mówi mój czerwony brat? " - O Apaczach;z plemienia Mesćalerów. Dlaczego ńazywacie ich psami? Czy wyniknął spór ':x'. między nimi a mymi dzielnymi braćmi Kiowami? - Wykopaliśmy Iopór wojenny między nami a tymi : parszywymi kujotami. = Uff! To mnie cieszy! Niech moi bracia usiądą z na- - ; mi. Marn ich zawiadomić o czymś ważnym. Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał: - Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy; jest młoda: (,,:..... . r 140 Czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdo- była sobie już imię? Moje właściwe nazwisko ńie zrobiłoby wrażenia. Toteż Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł: _ - Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedaw- no przez Wielką Wodę ż ojczyzny; gdzie jest wielkim wo- ` . jownikiem. Nie widział nigdy przedtem bizona ani nie- ;' dźwiedzia, a mimo to walczył prżedwczoraa z dwoma by- ~ kami i zabił je, aby ocalić xńi życie, a wczoraj zakhzł no- 'v. żem szarego niedźwiedzia z Gór Skaiistych, przy czym zwierz nawet nie zadrasnął mu skóry. - Ufi, u~'! - zawołali z podziwem czerwonoskórzy, a Sam ciągnął dalej w sposób, co prawda, niecQ przesadny: a . - Kula jego nigdy nie chybia celu, a w pięści jego : 'mieści się tyle siły, że jednym uderzeniem powali na zie- ' mię każdego nieprzyjaciela. Dlatego biali z Zachodu na- ';:: dali mu imię Old Shatterhand. W ten sposób opatrzono mnie bez mego zezwolenia ;~.imieniem wójennym, które odtąd stale w tamtych stro- ~ nach nosiłem. Taki panuje zwyczaj na Zachodzie; toteż :e".często najlepsi przyjaciele nie znają . nawzajęm swych właściwych nazwisk. Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie: - Jeśli Old Shatterhand pożwoli, będziemy jego brać- ' mi i przyjacióhni; miłujemy bowiem ludzi, którzy żabijają ,: wroga jednym uderzeńiem. Przyjmiemy cię chętnie w na- szych namiotach. Znaczyło to inńymi słowami: ,;Potrzeba nam hultajów z taką siłą jak twoja, dlarego przyjdź do nas. Jeśli bę= dziesz myszkował, kradł i grabił dla nas, to będzie ci ;u ńas znośnie". Mimo to odpowiedziałem ż godnością: Kocham czerwonych mężów jako, synów Wielkiego Ducha, którego dziećmi są także biali.v Jestęśmy braćmi, pomagajmy więc sobie przeciw wszystkim wrogom,, któ- rzy nas i was nie poważają. 141 Wyraz zadowolenia przemknął mu przez twarz zasma- rowaną tłuszczem i farbą, gdy mnie zapewniał: i;. - Old Shatterhand shzsznie powiedział. Zapalimy : z nim fajkę pokóju. Potem Kiowowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której ostra woń odurzyła mój nos z daleka. Na- ' ';.. ~.... pchał ją . mieszaniną złożoną; jak się zdawało, z buraków, liści Inu, siekanych 'żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, ',.. pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i po- - wiedział: ,:...... - Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi ; rosną rośliny . i żyją zwierzęta; które on przeznaczył dla ' Kiowów. Następnie pociągnął jeszeze eztery razy, wypuszeza~ąc , dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi: - W tych stronach - rzekł potem - mieszkają czer- .: ` woni i biati mężowie przywłaszczając sobie bezprawme rośliny i zwieizęta. My jednak znajdziemy ich i zabierze my, co do nas należy. Powiedziałem, howgh Co za mowa! Jakże odmienna od t ch akie dotąd czy- '.'. y ,j tałem, a później tak częstó słyszałem: Ten Kiowa oświad- czył otwarcie, .. że wszystko, co jest na ziemi, uważa za łasność swego plemienia, a, tym samym uznaje grabież ą j , ń e tylko za swoje prawo, ale wprost za obowi zek! I a miałem teraz zostać .przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzis między wrony, musi krakać jak i one: Liś podał Samowi tę zgoła nie pokojową fajkę pokoju; ,' on zaś dzielnie pociągnął sżeść razy i wygłosił następujące słowa: - Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludz- "~.~ .u,.,, kich, gdyż ludzie mogą się posmarować farbami, by go oszukać, Wielki Duch zaś patrzy w serce. Serea wojowni- ków sławnego szczepu Kiowa są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane jest do nich, jak mój '...,. muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Po- wiedziałem, howgh! ''ř:r ~ , . v Taki to był Sam Hawkens, ów mały i chytry ezłowiek, e , i h..ř . 142 , !, j...,"';.. który umiał każdą sprawę uchwycić z najlepszej strony. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnym "uff, uff, uff?" Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbródnię, że i mnie wetknął do ręki ten gliniany śmierdziel. Musiałem więc spróbować tego specjału. Postanowiłem się jednak przernóc. Zdarza się, że tego, kto ten tytoń zapali, trzech ludzi musi trzy- mać, by się nie przewrócił. Na szczęście paliłem go już raz, przypuszczałem więc, że i ta fajka ~nie powali mnie na ziemię. Podniosłem się; zrobiłem ręką uroczysty ruch i pociągnąłem po :raz pierwszy. Przekonałem się, że w faj- ~e znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty: teraz bowiem poczułem nosem i , językiem coś jakby zapach i dym ze spalonego pilśniowe- ; go buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i `. rzekłem: - Z nieba spada promień słońca ,i deszcz, stamtąd po- ` chodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia .. ,, przyjinuje ciepło i wilgoć i daje za to bizona i mustanga; j.' . niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurydzę,. a przede wszyst- =:. kim szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie ;; przyrządzają kinnikinnik, roztaczający z fajki pokoju ża= pach miłdści i braterstwa. Czytałem swego czasu, że Indianie ńazywają swój-mie- s' szany tytoń "kinnikinnik", i wyzyskałem teraz tę wiado- ś :::: mość. Pociągnąłem znów dymu i wypuściłem go ,na - wszystkie cztery strony świata. Zapach okazął się bardziej ~; ` skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obec- ~' . ność dwóch jeszcze składników, a mianowicie kalafonii ~..i obciętych paznokci. Pp tym znakomitym odkryciu mó- wiłem dalej: ~ - Na Zachodzie wznoszą się . Góry Skaliste, a na J~~ Wschodzie rozciągają się równiny, na północy lśnią jeżio- `. ra, na południu zaś przewalają się wielkie wody morża. - ; . Gdyby cały ten kraj był moją własnością, ,darowałbym go wojownikom Kiowa, gdyż uważam ich za braci. Oby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle bizońów i' pięćdzie- ~v'. siąt razy tyle niedźwiedzi, ile głów liczy ich plemię. Oby 143 ziarnka kukurydzy były jako dynie, a dynie tak wielkie, ~ ; żeby z jednej łupiny można było wykroić dziesięć owo- ców. Powiedziałem, howgh! Mnie to zbyt wiele nie kosztowało, że życzyłem im tych ;v * wszystkich wspaniałości, oni zaś cieszyłi się, jak gdyby je ;; istotnie dostali: Była to najlepsza z moich mów, jakie k~e dykolwiek w życiu wygłosiłem, toteż przyjęto ją z bez- przykładną radością, jeśli się uwzględn.i chłodny spokój, y jaki Indianie zawszę zachowują. ; Tyle jeszeze nikt im nie ' życzył ani nie chciał darować, toteż okrzyki "uff, uff?" ' powtarzały się bez końea. Lis ściskał mi rękę kilkakrot nie; zapewniał o swej przyjaźni po wszystkie czasy i tak szeroko rozwierał usta za każdym swoim "howgh", że -r' udało mi się pozbyć fajki .pokoju wsunąwszy mu ją. po-~ między długie, żółte zęby. On zamilkł natychmiast, prag=: nąc napawać się jej zawartością. Była to moja pierwsza ,;święta czynność" wśród In- 4: di~n, gdyż palenie fajki pokoju uważają ~oni rzeczywiście ' za uroczystość, którą wywołują ważne powody, a kończą - ,~ równie ważne skutki. Ileż tó razy potem jeszcze musiałem ;,~ palić fajkę,' będąć zawsze świadom powagi tej czynności~ :' ' Ta sytuacja jednak. napełniła -mnie odrazą, a potem roz- śmieszyła, gdy usłyszałem o sercu Sama ."przywiązanym ::.,' jak muł do drzewa". Ręka euchnęła mi tytoniem, toteż rś' ucieszyłem się z całej duszy, gdy fajka znalazła się w ''`:.. ustach dowódcy. Wyjąłem z kieszeni cygaro i zapaliłem je =~ dla zabicia przykrego smaku. Jal~ież pożądliwe spojrzęnia zwrócili teraz na mnie czerwonoskórzy. Lis otworzył usta, ':;' I` aź mu fajka wypadła, ale jako dóświadezony wojownik '~a pochwycił ją i wsunął na powrót między zęby. Widać by- : ' ło jednak po nim, że wolałby teraz jedno cygaro niż ty- siąc fajek pokoju i kinnikinniku: c ::. Ponieważ pozostawaliśmy w stałej łączności z. Santa Fe, skąd sprowadzaliśmy wozami wszelkie potrzebne nam ar- tykuły; z łatwością zaopatrywałem się w cygara, które by- ły dość tanie. Wolałem je niż wódkę, którą inni spijali: z , taką przyjemnością. Zabrałem z sobą sporo cygar na ^ 1~ wszelki wypadek, gdybyśmy mieli powrócić dopiero naza- jutrz rano, mogłem więc dać każdemu z Indian po jed- nym. Lis odłożył zaraz fajkę i zapalił, jego ludzie nato- miast wsadzili w usta ńie tylko koniec, lecz całe cygara i żaczęli je żuć. Każdy ma swoje upodobania. ~Poprzysiąg- łem `sobie jednak nie darować. im więcej .nigdy niczego do palenia. Na tym skończyły się-formalności. Czerwonoskórzy by- li teraz w najlepszym nastroju. Toteż Sam rozpoczął pyta- , . niem: - Moi bracia mówią; że wykopano topór wojenńy między nimi a Apaczami Mescalero; o cżym ja nic nie wiem. Od kiedy topór nie spoczywa już w ziemi? - Od czasu; który blade twarze ńażywają dwa tygod- nie. Mój brat Sam przebywał widocżnie w dalekich stro- nach, skoro nie -słyszał o tym. To prawda.- Ale przećież jeszcze niedawno szeżępy zyły w pokoju. Co skłoniło moich braci do pochwycenra za broń? - Te psy Apacże zabiły ńaszych czterech wojowników. - - Gdzie? - Nad Rio Pecos. - Wszak tam nie stoją wasze namioty. Ale Mascalerów. Czego tam chcieli wasi wojownicy? w Nie namyślając się ani chwili~ Kiowa powiędział całą prawdę: , - Gromada naszych wojowników wyruszyła, aby no- cą zabrać konie Apaczów. Te psy śmierdzące czuwały jednak dobrze: Zaczęli się .bronić i zabili nam wcżterech dżielnych wojowników. Dlatego międży nami a ńimi zo- stał wykopany topór wojenny. ~iowowie postanowili żatem ukraść konie, ale ich sćhwytano i odpędzono. Sami byli temu- winni, że kilku z nich postradało życie. Mimo to mieli za to odpokutować Apacze; którzy broniłi 'swojej własności. Najchętńiej był- bym tym łotrzykom w oczy powiedział, co o nich myślę, 145 f.`..7~,!. i otworzyłęm już nawet usta; lecz Sam dał mi ręką znak ostrzegawczy i pytał dalej: Czy Apacze wiedzą o tym, że wasi wojownicy wyru- szyli przeciwko nim? , -r Czy brat mój sądzi, że powiedzieliśmy im, to? Na- ~ , " padniemy na nich znienacka; zabijemy,, ilu zdołamy, i za- bierzemy potem wszystko, co nam się przyda ż ich fzeczy. ' Tó było straszne! Nie mogłem się dh~żej powstrzymać r. od pytania: . - Dlaczego dzielni moi bracia- chcieli zabrąć konie ' Apaczom? . Słyszałem, że bogaty szczep Kiowa posiada daleko więcej kóni, niż potrzebuje. Lis spojrzał mi w twarz ź uśmiechem i odrzekł: Mój młody brat Old Shatterhand przybył zza Wiel-,:: P~ x kiej Wody i jeszcze nie wie, jak żyją i myślą ludzie po te~ stronie. Tak, mamy dużo koni, ale przyszli biali mężome ~; i chcieli je od nas zakupić. Chcieli tak dużo, że nie mog liśmy im takiej ilości dostarczyć. Wtedy biali opowiedzieli '' ` nam o stadach koni Apaczów i przyrzekli za kążdego ich i ich konia tyle.towarów i brandy, co za konia Kiowów. Wo- bec tego nasi wojównicy udali się po konie dó Apaczów. T A więc kto był winien śmierci już poległych i przyszłe- .:. go rózlewu krwi? Biali hańdlarze koni, którzy chcieh pła cić za nie wódką i wysyłąli Kiowów na kradzież! Byłbym sobie ulżył z ochotą, mówiąc, co myślę; ale Sam skinął na ' mnie energicznie i zapytał: Czy mój brat Lis wyszedł na zwiady? Tak. Kiedy wasi wojownicy przybędą za wami? Móże o jeden dzień później. ? - Kto nimi dowodzi , _ Sam waleczny wódz Tangua. I - Ilu ma wojowników z sobą? - Dwakroć po sto. - I sądzicie, że zaskoczycie Apaczów? ^ - Spadniemy na nich jak orzeł na wrony, które go nię spostrzegły. . . 146 Mój brat się myli. Apacze wiedzą, że Kiowowie ma- ją na nieh uderzyć. Lis potrząsnął głową z niedowierzaniem i odrzekł: - Skądże by się o tym dowiedzieli? Czy uszy ich się- gają do namiotów Kiowów? - Tak. : - Nie rozumiem mego .brata Sama. Apacze mają uszy,. które umieją chodzić i jeździć. Widżieliśmy wczoraj czworo takich uszu,'które były koło namiotów Kiowów, by podsłućhiwać. - Uff! Czworo uszu? A więc dwaj wojownićy : byli u nas na zwiadach? _ - Tak. - W takim razie wracam'zaraz do wodza: Wyruszyło tylko dmistu wojowników, bo więcej by nam nie było ^ potrzeba, gdyby Apacze nie spodziewali'się niczego: Sko- f ro zaś wiedzą, to trzeba o wiele więcej: , - Moi bracia nie rozważyli dokładnie wszystkiego: In- ,~ czu-czuna, wódz Apaczów, jest bardzo mądrym wojowni- ` kiem. I kiedy zobaczył, że jego ludzie zabili czterechwKio- r wów, powiedżiał sobie, : . że Kiowowie pomszcżą śmie~ć ~woich ludzi, i wyjechał, by się ku nim zakraść. Uff, uff! On sam? - Tak i jego syn Winnetou. Uff! I ten także! Gdybyśmy to wiedzieli, bylibyśmy pochwycili te psy! Teraz sprowadzą mnóstwo wojowni- '. kó v, aby nas przyjąć. Muszę o tym doriieść `wo.dzovc~i. Czy Sam Hawkens i Old Shatterhand będą nam towarzy- szyli? . . Tak.- - Niech więc siadają na konie! - Tylko powóli! Musżę jeszcze przedtem' koniecznie z tobą pomówić. - v Powiesz mi to po drodze. Nie. Ja pojadę z tobą, ale nie do Tanguy, lecz do naszego obozu. - Mój brat Sam bardzo się myli. 147 - Posłuchaj, co ci powiem! Czy. chcecie wodza Apa- czów, Inczu~ezunę, schwytać żywcem? Uff? - zawołał Kiowa, jakby tknięty iskrą elek- :, tryczną, a jego Iudzie nastawili uszu. I jego syna z nim razem? - Uff, uff! Czy to możliwe? - Bardzo łatwe. - Znam mego brata Sama, bo inaczej pomyślałbym, że na jego języku mieszka teraz żart, którego nie.móg~-; bym ścierpieć. Pshaw! Mówię poważnie. Możecie żywcem pochwy- .. cić wodza i jego syna. - Kiedy? Sądziłem, że za pięć, sześć lub siedem dni, ale teraz = widzę, że o wiele prędzej. - Gdzie? - Koło naszego Dbozu: - Ja nie wiem, gdzie się ten obóz znajduje. - Zobaczycie, gdyż pojedziecie bardzo chętnie, usły-.:.. szawszy to, co teraz powiem. Opowiedział im o naszyin sektorze i o tym, co tu robi-`:'. my,. przeciw ezemu oni nic nie mieli,. a potem o spotkaniu' z obu Apaezami i dodał do tego uwagę: - Zdziwiłem się widząc, że , obaj wodzowie byli sami; ' i sądziłem, że w ezasie polowania na bizony ódłączyli się; na krótki ezas od swych wojowników. AIe teraz wiem, co= to znaczy. Obaj Apacze byli u nas . na zwiadach. A że właśnie dwaj najwyżsi podjęli się tej jażdy, to świadczy; że uważają sprawę za bardzo ważną. Teraz udali się do v domu. Jazda Winnetou opóźni się, bo wiezie zwłoki, ale~ Inczu-ezuna pojechał naprzód i zajeździ konia na śmierć, .: jeśli będzie potrzeba, by zgromadzić swych wojowników. - Dlatego muszę równie prędko donieść o tym nasze- mu wodzo wi! Niechaj mój brat źaczeka i pozwoli mi skończyć! Apacze zechcą się zemścić podwójnie, na was i na nas, z powodu zamordowania Kleki-petry. Wyślą więc większy 148 oddział przeciwko wam, mniejszy przeciwko nam, a na czele tego drugiego stanie wódz ze swoim synem. Po na- padzie na nas połączą się z większym oddziałem. Gdy ci pokażę nasz obóz, pojedziesz do twego wodza i oznajmisz mu wszystko, co wiesz ode mnie. Następnie przybędziecie do nas, zaczekacie na Inczu-czunę i weźmiecie go do nie- A' woli z jego niewielką garstką. Was jeśt`dwustu, a on nie ~ s~:..przypr'owadzi więcej niż pięćdziesięciu. Nas jest dwudzie- ~ stu białych i pomożemy wam oczywiście; zwyciężycie więc ;.'. Apaczów z wielką łatwością. Skoro potem dostanieoie w ~, swe ręce obu wodzów, będzie to' znaczyło tyle samo, jak i'~ . gdybyście opanowali cały szczep. Będziacie mogli wów- czas zażądać, co wam się spodoba. Czy mój brat nie u- ~i'... znaje sh~szności tego wszystkiego? - Tak. Plan mego brata Sama jest dobry. Skoro wódz się o nim dowie, ucieszy, się, a my czym prędzej.'zastosuje= ` my się do ~tego plańu, - A więc ruszajmy i jedźmy szybko, żebyśmy -jeszcze . ~:=.; prżed nocą dotarli do obozu! Wsiedliśmy na wypticzęte.już konie i popędziliśmy cwa- ~;.. łem. Oczywiście teraz nie trzymaliśmy się już trapu, le~z ~ :. jechaliśmy wprost do obozu, nie potrzebowaliśmy więc kołować. ~,'.". Muszę nadmienić, że póstępowanie Sama wcale mnie j ~ nie zbudowało, a raczej nawet rozgniewało. Winnetou, ~ ten szlachetny Winnetou miał razem z ojcem i pięćdziesię- ř.::ciu wojownikami wpaść w zastawióną pułapkg! Jeśliby się to udało, oni obaj i ich Apacze byliby żgubieni. Jak mógł ; Havukens doradzić coś podobnego! Wiedżiał, z jaką życz- : liwością odnosiłem się do Winnetou, bo mu się z tym ; zwierzyłem, sądziłem także, że i Sam był do młodego wo- ' dza Apacżów przychylnie usposobiony. Wszystkie moje starania, aby po drodze zbliżyć sięv do ;~ niego i odciągnąć go - choćby na krótko od Kiowów, byty '-' daremne. Chciałem odwieść go od jego planu, a żapropono- ~";: ~ wać na to miejsce inny, lecz on przeczuwał to widocznie ' i nie odstępował od boku dowódcy zwiadowców. To . 149 wzmogło jeszcze mój gniew i jeżeli ja, nie mając kapryś- nego usposobienia, byłem kiedykolwiek w złym humorze, - ' stało się to wówczas, gdy. wieczorem przybyliśmy do obo- zu. Zsiadłem z konia, rozsiodłałem go i położyłem się '~ rozgoryczony na trawie, widząc, że na razie nie dojdzie ';F do żadnej wymiany zdań z Samern. Hawkens nie żwracał ~f uwagi na moje próby zbliżenia i opowiadął teraz towa- . rzyszom obozu, jak spotkaliśmy się z Kiowami i co teraz r miało nastąpić. Z poezątku przestraszyło ich ukazanie się, ':. Indian, ale tym bardziej ucieszyli się wiadorriością, że ci ,~ Indianie są naszymi przyjaciółtni i sprzymierzeńcami i że .:'` zbyteczne są dalsze obawy przed napąścią Apaczów: ::: W otoczeniu i pod osłoną dwustu Kiowów mogliśmy do~ - kończyć pracy w przekonaniu, że nie ma powodu,do lęku. ; :~ Kiowów przyjęto gościnnie, dano im sporo mięsa riie- ':'. dźwiedziego do jedzenia,~ po czym opuścili nasz obóz, ;' chcąc jak najszybciej zawiadomić swoich. Dopiero po ich ;; odjeździe Sam podszedł do mnie, położył się obok ria tra- v wie i rzekł zwyczajnym tonem wyższości: - Macie dzisiąj markotną minę, . sir! Pówodem tego, ł'; jest żapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu,. albo w . duchowych wnętrznościach; hi! hi! hi! Co słuszne, jedno v' czy drugie? Chyba to drugie, nieprawdaż? - rJcżywiście! - odparłem niechętnie: - To otwórzcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja '.;. was wyleczę. , , - CieszyłbyW się bardzo, gdybyście to potrafili, Sa- - mie, ale pozwalam sobie wątpić. , - Potrafię, potrafię; móżecie mi wierzyć. - Więc powiedzcie mi, jak wam się podobał Winne- , tou. - Niesłychanie. Wam chyba także. - I wy chcecie jego zguby! Jak się to jedno z drugim . zgadza? - Źguby? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło je- dynemu synowi mojego ojca. - Przecież mają go schwytać! 150 -w Rozumie się. . - I to będzie jego zgubą! Nie wierzcie w strachy, sir! Tak polubiłem Winne- tou, że gdyby się znalazł w niebezpiećzeństwie, oddałbym życie zą riiego. - A dlaczegóż w takim razie zwabiacie go w pułapkę? - Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami. - A potem? -' Potern... hm! Wy byście się pewno ujęli gorliwie za tym młodym Apaczem, sir? - Nie tylko ująłbym się, lecz uczynię to rzeczywiście! Wyswobodzę go, jeśliby go wzięto do niewoli, ą gdyby ktoś podniósł broń przeciwko niemu, stanę u jego boku i będę walczył w jego obronie. Oświadczam to wam. pod słowem i otwarcie: - Tak? Zrobicie to? Rzeczywiście? --~ Dałem umierającemu rękę na to, a takie prżyrzecze- ~ nie jest dla mnie przysięgą, gdyż ja nigdy. nawet zwyczaj- nego słowa nie łamię. - Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy. Zgadzamy się obydwaj zupełnie. . - Ależ - riapierałem zniecierpliwiony - jak. można ; pogodzić wasze piękne słowa z waszymi niecn~i zamia- rami? - Tego więc chcielibgście się dowiedzieć! . ~ Hm, tak; wasz stary Sąm Hawkens zauważył po drodze, że. pragnę- liście z nim pomówić, ale dobrze, że to nie doszło do skutku, bo cały mój piękny pląn byłby stracony: Jestem - zupełnie innym człówiekiem i mam zupełnie inne zamiary, niż się to zdaje na oko. Tylko riie każdemu pożwalam so- bie zaglądać w karty, hi! hi! hi! Wam mogę to wyjawić, bo wyii dopomożecie, a Dick Stone i Will Parker także, jeśli się nie mylę. A więć Inczu-czuna; jak sądzę, nie tylko wyszedł z Winnetou na żwiady, lecz równocześnie kazał swoim wojownikom przygotować się i wyruszyć: Nieza- wodnie posunęli się oni dość daleko naprzód, a że zarów- ńo wódz, jak i Winnetou będą jechali przez całą noc, spo- 151 dziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano lub przed południem. W przeciwnym razie nie wytężałby tak konia. Pojutrze wiecźorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie i jak jest już ono bliskie. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie spodźiewałbym się go tu tak szybko! A jak to również dobrze, że natknęliśmy się ńa Kiowów i że dowiedzieliś- my się od nich o wszystkim! Oni sprowadzą tutaj swoich dwustu jeźdźców i... - Muszę przęstrzec Winnetou przed Kiowami wtrąciłem. - Broń Boże! - zawołał. - řTo by nam tylko zaszko- dziło, bo Apaćze umknęliby pozóstając dla nas równie groźnymi mimo obecności Kiowów. Nie, oni muszą być pojmańi i muszą zajrzećv śmierci w oczy. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy; to będą nam winni wdzięcżność i zaniechają zemsty: Co najwyżej zażądają od nas Rattle- ra, a ja im nie odmówię. Cóż wy na to, rozgniewany dżentelmenie? Pódałem mu rękę mówiąc: - Jestem zupełnie uspokojony, koćhany Samie, bar- dzo dobrze to wszystko obmyśliliście! Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś po- wiedział, polnę myszy, ale ma on także swóje dobre stro- ny, hi! hi! hi! A zatem zgodą między nami? - Tak, stary Samie. - To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie spo- ro roboty. Powiem teraz Stone'owi i Parkerowi, o co cho- dzi. - Czyź to nie było dobre, kochane ćzłowieczysko, ten stary Sam Hawkens? Wyrazu ;,stary" nie biorę dosłow- nie. Nie miał on więcej niż lat ćzterdzieści, ale przeraźliwy .'. zarost, straszliwy nos wystający jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, ~ak gdyby zbita z desek, czyniły go o ' wiele starszym. Tu przyda się zresztą uwaga co do znaczenia słowa: "old" - stary. I u nas używą się go ńie tylko ńa. ozna- 152 czenie wieku, lecz często także jako wyrazu pieszczotliwe- go: "mój stary", "pocżciwy stary". Człowiek tak nazwa- ny niekoniecznie musi być naprawdę stary; określa się tak często nawet młode osoby. Prócz tego ma to słowo je- szcze jedno znaczenie. Mówi się często o ludziach: "stary hultaj", "stary mruk", "stary wyga". Tu wyraz "stary" jest znakiem potwierdzenia, mocniejszym wyrażeniem ~ja- kiejś właściwości człowieka, silniejszym jej podkreśleriiem. W tym samym znaczeniu posługują się slowem "old" ludzie Dzikiego Zachodu. Jeden ż ńajsławniejszych myś- liwców na prerii nazywał się ,;Old Firehand". Strzał z j~- go strzelby oznaczał pewną, śmierć - stąd nązwa "Ogńi- ' sta Ręka". Poprzedzające ją "Old" podnosiło właśnie tę celność jego strzałów. Do nazwy "Shatterhand", którą. ja otrzymałem, dodawano także "Old". Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz sen długo ~ nie przychodzil. Towarzysze obozowi, uszczęśłiwieni przy-- byciem Kiowów, tak głośno omawiali ten temat, że uśnąć y. przy tym było niemałą sztuką. Oprócz tego własne myśli '. nie dawaly mi spokoju. Hawkens mówił o swoim plańie ż taką ufnością, jak gdyhy niepowodzenie było zupełnie wykluczone, ja jednak nie podzielałem jego zapatrywania. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale nie zo- ` stało,powiedziane bynajmniej; co się stanie z resztą Apa- '' -czów. Czy mieli oni żostać w rękach Kiowów, a tylko . wodzowie ocaleć? To mi się wydało niesłuszne. Ale uwoi'- nić wszystkich Apaczów nie mogli czterej ludzis; ~zwła- szcza że musiało się to stać potajemnie, żeby podejrzenie nie padło n~ nas. W jaki sposób mieli się Apacze dostać w ręce Kiowów? Chyba nię bez walki, a w takim razie możńa było przewidzieć, że właśnie ci dwaj, których ża- mierzaliśmy ocalić, będą się bronili najdzielniej, a tym sa- mym będą najbardziej narażeni na niebe~pieczeństwo śmierci. Jak temu przeszkodzić? Gdyb~y się nie dali zwy- ciężyć i wziąć do niewoli; zabiliby ich prawdopodobnie Kio- wowie, a do tego w żadnym razie nie należało dopuścić. Dumałem ńad tym jeszcze dhzgo, przewracałem się 153 , ap:'. z boku na bok, ale nie znalazłem żadnego wyjścia. W końcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl, że chy- try Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudnośći. Na wszelki wypadek przyrzekłem sobie wystąpić w obronie obu wodzów i w razie potrźeby żasłonić ich nawet sobą. Nareszcie zasnąlem. Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do rr : pomiarów,' ponieważ poprzedniego dnia nie pracowałem. Każdy starał się, jak mógł, pośuwaliśmy się więc naprzód ; ; szybciej niż zwykle. Rattler trzymał się z dala, włóćzył się . . beż źajęcia tu i tam, ale jego westmani obchodżili się z nim przyjażnie, jak gdyby nic nie żaszło.' Wobec tego ' nabrałem pr~ekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć. Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy trasę dwa ra- `~; 3 ' zy dh~żsźą niż zwykle, pomimo że teren był trudniejszy ńiź 'v i; przedtem. Znużeni tym wysiłkiem, położyliśmy się spać za- ~'; , raż po wieczerzy. Oboz posunął sig oczywiście naprzód I, IaTastępnego dnia pracowaliśmy również pilnie az do południa, prżeszkodziło nam dopiero przybycie Kiowow Zwiadowcy ich dostali się do nas łatwo z obożowiska, na ;n t s którym u ńas byli poprzednio, gdyż zostawione przeż'nas ;ń ślady były aż nadto widoczne. Indianie, śilne, wojownicze postacie, siedzieli ~ na do brych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli ;~; w strzelby, . noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło ; ą, , dwustu: Ich dowódca miał rzeczywiście nieżwykły wzrost; ;. surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieź~ych oczu, po ;:''~ , których trudno było spodziewać się czegoś, dobrego: Biła .:': z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, ezyli `` ;,, , . ' . "Dowódca". Patrząc na jego' twarz i oezy, doznawałem '`':~ lęku i trwogi na myśl, że Incżu-ezuna i Winnetou mogą y 4 się dostać w jego ręce. Tangua przybył jako nasz prżyjaciel i sprzymierzeniec, ::; r ale nie zachowywał się bynajmniej przyjaźnie. Występo- . wał, zzekłbyś - jak tygrys, któr~ łączy się z lampartem, ,~; gdy idzie na polowanie, aby go potem takźe pożreć. Do- ~' 154 . wódca jechał z Lisem na czele czerwonoskórej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego jego ludzie otoczyli obóz. Potem zbliżył się do nasżego wozu i- podniósł płachtę, aby zajrzeć do środka. Zawartość nę- ciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co' się na nim znajduje. - Oho! - rzekł Sam Hawkens stójący przy mnie. - On widocznie uważa nas i naszą własność za swoją zdo- bycz; jeśli się nie mylę. Jeżeli sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest tak głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czymś zupełnie innym. Zaraz mu to'po- każę. Tylko ostrożnie, Sax~ie - prosiłem: - Tych dwu- stu drabów ma nad nami przewagę. - Liczbą, prawda, tylko nie dowcipem, hi! hi! hi! - Ale otoczyli nas. - Well! Widzę to także. A może myślicie, że nie mam pcźu? Zdaje się, że nie sprowadziliśmy tu sobie dobrych pomocników. Okoliczność, źe kazał nas okrążyć, upraw-` ~. nia do przypuszczenia, że chce nas razem z Apaczami`'''.. ~ schwytać da kieszeni lub nawet pożreć. Ale bądźcie pew- ni, że ten kąsek stanie mu kością w gardle. Chodźcie do vwozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z taki- mi łotrzykami! Jestem dobrym znajomym Tanguy, a cho- ciaż on mnie nie widział, to wie dobrze;, że się tutaj znaj- ` duję. Zachowanie jego nie tylko mnie złości, lecz także `.budzi obawę co do losu nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowe miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowió- dę, że Sam Hawkens jest tutaj. Chodźcie więc! Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu; w którym buszował' Tangua. Opanowało mnie przy tym nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, Sam rzekł ostrzegawczo: - Czy sławny wódz Kiowów ma ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy? - Zapytany, zwrócony do nas plecarni,. podnióśł się, od- wrócił i odrzekł szorstko: 155 1 Czemu blade twarze przeszkadzają mi tym głupim pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecżnych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze. _ Ten czas będzie może tylko minutą. Dlaczego? - Zleź z wozu, to ci powiem, ale czym prędzej! ei - Zostanę tutaj. ' - Dobrze, to leć w powietrze! Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, ,pochwycił Haw- kensa za ramię i zawołał: Leć w powietrze? Dlaczego Sam'Hawkens mówi ta- kie słowa? Aby cię przestrzee. Przed czym? - Przed śrniercią, która by cię porwała, gdybyś jeszcze `:~ przez kilka chwil został na wozie: Uff! Śmierć jest na wozie? - Tak. - Gdzie? Pokaż mi ją! Może~ później. Czy twoi zwiadowcy nie powiedzieli ~' ci, po co tutaj jesteśmy? - Powiedzieli mi. Chcecie wybudować drogę dla ogni- stego konia bladych twarzy. - Słusznie! Taka droga przechodżi przez rzeki, prze- ~' paście i skały, a te ostatnie zVvykle rozsadzamy. Przypu- ; ' szczam że ci o tym wiadomo. ; - Tu~, ale co to ma wspólnego ze śmiercią, którą mi ry groziłeś? Bardzo wiele, więcej, niż sądzisz. Czy słyszałeś kie- : dy, czym rozsadzamy skały stojące na drodze naszego ko- nia ognistego? Czy myślisz, żś prochem, którym strzelacie ' ' ze swoich strzelb? - Nie: Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym :;y mogą rozsadzać całe skały. Słusznie! Ten- wynalazek mamy na wozie. Jest on ` . 156 ;;,' 'q ' ' wprawdzie dobrze opakowany, ale kto nie wie, -w jaki sposób wziąć paczkę do ręki, i dotknie jej, ten jest zgu- biony, bo pęknie mu w rękach i rozerwie go na tysiąc ka- wałków: ~ - Uff, uff! - zawołał przerażony. - Czy byłem bli- sko tych paczek? - Tak blisko, że gdybyś szybko nie zeskoczył, znajdo- wałbyś się już teraz w odwiecznych krainach myśliwskich. A z -czym byś tam poszedł? Nie ujrzano by na tobie ani świętych "leków", ani skalpowego kosmyka, nie przy- niósłbyś tam z -sobą nic prócz kawałeczków mięsa i kości. Jakżeż mógłliyś w tej postaci panować na polach wiecz- ności jako wielki wódz? Szczątki twoje podeptałyby tam i porozgniatały rumaki duchów. Indianina, schodzącego w wieeżne ostępy myśliwskie bez '"leków" i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogaidą i kiedy ci szczęśliwcy pławią się w indiańskich rozkoszach, on musi się kryć przed ich oczy- ma. Tak wierzą czerwonoskórzy. Jakież to nieszczęście przybyć tam w małych kawałeczkach! Mimo ciemriej bar- , wy skóry widać było, że wodzowi krew .z twarzy uciekła ze strachu. - Uff! - zawołał po chwili. - Jak to dobrze, że pó- wiedziałeś mi to jeszcźe zawczasu! Ale dlaczego przecho- wujecie ten wynalazek na wozie; gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych rzeczy? Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby '. się zepsuć albo wywołać nieszczęście? Powiadam ci, że `.nawet na wozie nie są dość bezpieczne. Gdyby taka pacz- ka pękła, wyleciałoby w. powietrze , wśzystko, co. jest w pobliżu. A ludzie także? - Naturalnie, ludzie i zwierzęta w obrębie stu koń- skich długości. - Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, że- by nikt śię nie zbliżał do wozu. - Proszę cię, zrób to, żeby jakaś nieostrożność nie 157 zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Kiowowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pornyliłem. Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać? - Paliłeś już przecież z moim zwiadowcą Lisem! Tylko ja i ten biały wojownik stojący przy mnie; ale resżta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, muszę prżypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera. Tangua patrzył przez jakiś czas przed siebie w zadumie *... i odpowiedział wymówką: - 3esteśmy na' wyprawie wojennej i nie wzięliśmy z so- bą kinnikinniku pokoju. Usta wodza Kiowów mówią co innego, niż serce myśli. Widzę worek kinnikinniku wiszący u jego pasa, prawdopodobnie pełny. Nam go nie potrzeba, bo m~my pod dostatkiem tytoniu. Niekoniecznie wszyscy muszą brać udział w paleniu. Ty zapalisz za siebie i za swoich_ wojowników, a ja za siebie i~ obecnych tu białych, wów- czas ,przymierze obejmować będzie wszystkich mężów, którzy się tu znajdują. - Po cóź my dwaj będżiemy palili, skoro już jesteśmy przyjaciółmi? Niechaj Sam Hawkens uważa, że wypaliliś-w' my fajkę pokoju za wszystkich. Dobrze, aIe w takim razie my uczynimy to, . co nam' się spodoba, a ty nie dostaniesz Apaczów w swe ręce. Czy chcesz ich- może. ostrzec? - spytał Tangua błysnąwszy złowrogo oczyma. ' - Ani myślę o tym, ponieważ są naszymi wrogami i postanowi~i nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwy- tać,: . - Nie potrzebuję twoich rad. Sam to viem. - Oho! Czy wiesz kiedy i z lćtórej strony nadejdą,. gdzie możemy się na nich natknąć? - Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady. - Tego nie zrobisź, bo będziesż dość mądry i powiesz sobie, że Apacze znaIeźliby twoje ślady i przygotowaliby 158 `~ię dó napadu: Posuwaliby się ku nam z największą o- ~strożnośeią, krok za krokiem, a wtedy pytanie, czy do- `stałbyś ich w ręce. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę. Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wra- żenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu: Pomówię ż moimi wojownikami. ~ Następnie oddalił się od nas, podszedł do Lisa; skinął '.na ki ku jeszcze innych czerwonoskórych i zaczął się z ni- mi naradzać. - Przez to,. że chce wpierw pomówić z nimi, przyzna- ae, że nie miał względem nas dobrych zamiarów - rzekł Sam. - - To podle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacie- 'y~lem i nie wyrządziliście mu nic złego - odparłem. - Przyjacielem? Kto jest przyjacielem w pojęciu Kio- 'wów? To opryszki żyjące z grabieży. Uważąją oni kogoś `:.:.:za przyjaciela tylko dopóty, dopóki nie posiada rzeczy, ; ~Ctóre by można mu zrabować. A my właśnie mamy wóz że środkami żywności i innymi rzeczami przedstawiają- . cymi dla Indian wielką wartość: Zwiadowcy donieśli o tyxn wodzowi i od tej pory Kiowowie postanawili nas ! ograbić. - A teraz? ' -- Teraz... hm! Teraz jesteśmy bezpieczni. - Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą. . - Sądzę, że tak jest. Znam tych ludzi. Tc5 kapitalny . ' pomysł z mej strony, że wmówiłem w niego, jakóbyśiny przechowywali na wozie coś w rodzaju dynamitu; hi! hi! hi! On uważał już wszystko, co się tam znajduję, za pew- ny łup. Wszak pierwszy swój krok zrobił w stronę wozu. Teraż nie wątpię, że riikt z czerwonoskórych nie odważy się ruszyć niczego na wozie. Spodziewam się nawet, że ta ich obawa przyda nam się jeszcze później: Ja wezmę sobie puszkę po sardynkach i wmówię w nich, że zawiera mate- riał wybuehowy. Wy macie też przy sóbie taką samą 159 puszkę, w której przechowujecie papiery. Zapamiętajcie to sobie na wszelki wypadek na przyszłość. - Pięknie! Spodziewam się, że odniesie to należyty skutek. Ale co sądzicie o fajce pokoju? Ułożyli sobie~ że nie będziemy jej palić, ale teraz są- dzę, że się namyślą. Mój argument trafił wodzowi do przekonaxiia, przypuszczam, że przekona również i jego wojowników. Mimo to i nadal nie możemy im wierzyć. - A zatem widzicie, Samie, że miałem do pewnego stopnia słuszność. Chcieliście swój plan wykonać z pomo- ,' cą Kiowów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich rę- ce. Jestem ciekawy; co teraz z tego wyniknie. Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie , spokojnie zdać się. na mnie. Wódz zamierzał wprawdzie ~ , z początku ograbić nas; a potem schwytać Apaczów na~ własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chy- trzy na to, żeby się dać mu pojmać i zarąbać. Jak mu to -'"` już przedstawiłem, Apacze znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim zwiadowców, a wtedy mógłby spokojnie ; Y czekać; zanimby mu wpadli w ręce jak ślepe kury. O, już '' skończyli i wódz nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie. To rozstrzygnięcie ujrzeliśmy jeszcze, zanim się Tangua r~ ' do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa otaczają- cy nas dotąd krąg czerwonoskórych cofnął się, a jeźdźcy -, pozsiadali z koni. Wódz miał teraz mniej posępną minę. i Naradziłem się ze swymi wojownikami - powie- ~r dział. - Zgadzają się na to, bym zapalił r fajkę poko- ju z moim bratem Samem; a to będzie obowiązywało ' wszystkich. - Spodziewałem się tego, pónieważ jesteś nie tylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wo- jownicy Kiowów utworzą koło, abyśmy zamienili mi d "" ę ~' sobą dym pokoju i przyjaźni: Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili fajkę ; x, ; pokoju, ze zwykłym ceremoniałem, a potem my, biali, ; podchodziliśmy do każdego cżerwonoskórego po kolei, ` aby im podać rękę. i,...... i....,,.. 160 1 ,.. wiali opór, gdyż byli zbyt dumni na to, by korzystać z przysługi nieprzyjaciół, i woleli, . żeby krew im z ran ': h,: : uchodziła. Nie czułem się tym jednak zaniepokojony, ~ : gdyż rany ich były przeważnie lekkie. -- Ukończywszy opatrywanie ranńych, zapytaliśmy, jak : pojmańi spędzą noc. Chciałem,im ulżyć, ile możności, ale wódz Kiowów, Tangua, huknął na mnie: Te psy do nas należą; nie do was, ja tylko mam t` ; prawo stanowić o ich Iosie! A co z nimi zrobisz? - spytałem. 186 . - Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy napaść na ich wsie, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi ' wlekli tak daleko. Pójdą pod pal męczeński. Wśzyscy.`? - Wszyscy. - O tym wątpię. - Czemu? - Ponieważ przedtem znajdowałeś się w błędzie. Kiedy? - Kiedy powiedziałeś, że Apacze należą do was: To ~ było fałszywe. - To było słuszne! - Nie. Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego; ' ~ kto go pokonał. Weźcie więc sobie Apaczów, .których : wyście ujęli, ja wam w tym nie przeszkodzę. Ci jednak,;. . ` których myśmy obezwładnili, należą do nas. - Uff, uff! Jak ty mądrze mówisz! Chcecie 'zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetóu? - Naturalnie! - A jeśli ja wam, ich nie dam? - O to się nie boję! Tangua mówił głosem ńieprzyjaznym, a ja odpowiada- łem spokojnie, ale stanowczo. Wyciągnął, zza pasa nóż, wbił go w ziemię aż po r~kojeść i rzekł błyskając ku mnie groźnie oczyma: - Dotknijcie tylko jednego Apacza, a ciała wasze bę- dą jako to miejsce, w którym tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh! Sprawa przybrała więc dość niebezpieczny obrót, ale mimo to byłbym mu dowiódł, że nie potrafi mnie zastra- szyć, gdyby nie Sam Hawkens, który rzucił mi ostrżega- wcze spojrzenie. To przywróciło mi rozwagę: Wolałem więc zamilknąć. Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzęczą było zóstawić ich tak, zwłaszczą że nietrudno było- by ich pilnować. Ale Tangua chciał mi pokażać, że uważa 187 ich rzeczywiście za ,swoją własność oraz że moze z nzIm " robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, . żeby poprzywią- zywano ich do drzew w póstawie stojącej. Zlecenie to wykonano i jak to sobie można łatwo wy- ' obrazić,. niezbyt łagodnie. Kiowowie postępowali bez- Ę względnie i starali się sprawiać jeńcom jak najwięcej bólu. . :'~ Żaden z Apaczów nie, drgnął nawet, bo wszyścy wycho- . ~ wani byli surowo i wyćwiczeni w znoszeniu bólu. Naj~ :' bezwzględniej postępowano z obu wodzami, których wię ,'f zy ściągniętó tak mocno, że im krew . omal nie trysnęła -: ż nabrzmiałych przegubów. Nie było mowy o tym, żeby któryś z jeńców mógł:.;;; o właśnych siłach wydobyć się ż więzów i umknąć, ale ~ mimo to Tangua rozstawił czaty dokoła obozu. Rozniecony na nowo ogień płońął na środku polany:';~:.;`' Rozłożytiśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić $'~ tutaj nikogo z Kiowów, ponieważ utrudniłoby to lub na~'!. wet uniemożliwiło uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na"?j' szczęście nie przyszli do nas. Od razu na początku okaza- ;f li się nieprzychylni dla nas, a rnoja sprzeczka z wodzem `;' tym bardziej nie zmieniła ich usposobienia na lepsze. -Zi-'v:; mne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzućali;'; nie budziły bynajmniej zaufania. Musieliśmy sobie powie~'~t. dzieć, że i tak dobrze będzie; jeżeli rozstaniemy się z nimi'=; bez starcia. Kiowowie zapalili sobie daleko od nas, a bliżej sawann; ;::~. kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam roz- ~~ mawiali z sobą nie żargonem używanym w stosunkachr; czerwo~. ch z białymi, lecz językiem swojego szczepu;;;.`; oczywiście dlatego, żebyśmy ich nie rozumieli, co było ř ` także złym znakiem. Widocznie uważali siebie za panów .'~ sytuacji i zachowanie ich w stosunku do nas było podob- ;. ne do_ zachowania się lwa w menażerii; ktpry z trudem :::,..T znosi przy sobie pieska w klatce. Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta oko-:;~ liczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby. ~ Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja. Reszty towa-: v:~:~ 188 rzyszy nie chcieliśmy wtajemniczać w tę sprawę, gdyż nie- wątpliwie sprzeciwiliby się temu, a może nawet donieśliby ~ o naszym planie Kiowom. Spodziewaliśmy się zresztą, że wszyscy niebawem zasną, a wówczas nie zauważą naszych ruchów. Z tego powodu, a także dlatego, .że w razie po- wodzenia naszego zamiaru nie było mowy, żebyśmy mog- li potem choć przez chwilę odpocząć, Sam zwrócił uwagę, że byłoby dobrze trochę się przespać. Poszliśmy więc za ~ jego radą. Zasnąłem szybko pomimo podniecenia. Nie umiałem jeszczę wówczas mierżyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudżił. Towąrzysze spali, a ogńiska się wypaliły. Kiowo- " wie podtrzymywali jeszcze tylko jedno, a reszta zgasła. Mogliśmy ź sobą porozmawiać, oczywiście przyciszonym , głosem. Parker i Stone także już czuwali. Sam szepnął do mnie: Przede wszystkim należy wybrać spomiędzy nas dwu ludzi, bo wszyscy , czterej nie możemy stąd odejść. Dwaj wyst~rczą. - Oczywiście ja do nich należę! - rzekłem stanowczo. - Oho, nie tak nagle, sir! Sprawa bardzo niebez- ' pieczna. - Wiem o tym. - Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale grozi nam - wielkie niebezpieczeństwo. Narażamy życie; powodzenie zamiaru zależy od osób, które go wykonają. - To słuszne: Cieszy mnie, że to prżyznajecie, sądzę więe, że wy- rzekniecie się swego osobistego udziahz. - Ani mi się śni! - - Miejcie rozum, sir! Puśćcie mnie z Dickiem! - Nie! - Jesteście jeszcze nowicjuszem. Po prostu nie umiecie jeszcze się skradać. - Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić swe zadanie nawet; jeśli się na nim nie ro- zumie. Trzeba tylko gorąco chcieć.. 189 - I posiadać trochę zręczności, sir, trochę zręczności! A tego wam właśnie brak. To musi być zręczność i wro- : dzona, i wyćwiczona, a wam do niej jeszcze niestety da- leko. ` - Niecl; rozstrzygnie próba. - A zrobicie próbę? - Tak. - Jaką? - Wiecie, czy Tangua śpi? - Nie. A to dla nas bardzo ważne. Prawda? - Tak. Ja się tam zakradnę. - Nie, ja to uczynię. - Wy? Dlaczego? Właśnie, by odbyć próbę. - Ach ~tak! A jeżeli was odkryją? ř - Nic się nie stanie strasznego, ponieważ mam dobrą ~~ wymówkę. Powiem, że chciałem się przekonać; czy czaty ,,:., dobrze pilnują. Dobrze. Ale po co ta próba? t® - Aby sobie zdobyć wasze zaufanie. Jeśli mi się to..~ uda, to weźmiecie mnie z sobą do Winnetou. ~O tym jeszczć pomówimy. Zgoda. A zatem mogę się. udać do wodza? i'~;:.. - Tak, ale miejcie się na baczności! Gdy was spostrze- :'~' gą, powezmą podejrzenie, jeśli nie teraz, to potem, po ~'i ucieczce Winnetou. Pomyślą, że wyście go odcięli. - I nie będą się zbytnio mylić. - Kryjcie śię za każdym drzewem i każdym krzakiem; !'~ a unikajcie miejsc oświetlonych ogniem. Starajcie się być-.';' ciągle w ciemności! Zastosuję się ściśle do waszych wskazówek. Spodziewam się. Nie śpi jeszcze przynajmniej trzy-' ; dziestu Kiowów, jeśli się nie mylę, nie licząc czat. Jeżeli ;;'` dokażecie tego, że was nie spostrzegą, to was pochwalę ;=, i pornyślę sobie, że może jednak będzie z was kiedyś :$:. westman, chociaż pomimo moich zbawiennych rad jesteś- -~.. 190 cie wciąż jeszcze greenhornem, jakiego nie znajdzie się w żadnym muzeum osobliwości, hi! hi! hi! Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że nie mogły mi wy~aść po drodzę, i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, czuję całą odpowiedzialność,. jaką tak lekko wówczas wziąłem na siebie, całe zuchwal- stwo zamierzónego przedsięwzięcia. Nie miałem bowiem_ zamiaru zakradąć się do wodza Tanguy. Polubiłem Winnetou i pragnąłem dać mu dowód tej przyjaźni, o ile możności czynem wymagającym narażenia życia. Teraz nastręczyła się doskonała ku temu sposob- ność: możliwość wyswobodżenia go z niewoli. Ale chcia- łem to zrobić sam! Ty~czasem Sam ` Hawkens stanął mi w drodze ze swóimi wątpliwościami. Gdybym nawet pod~ patrzył ~szćzęśliwie Tanguę, mogłem przypuszczać, że Sarn . nie pozbędżie się tych wątpliwości. To; na co się tak cie- ř szyłem, zamierzał wykonać z Dickiem Stonem. Dlatego przyszło mi na myśl nie żebrać i nie trudzić się o to; by moje życzenie się spełniło. Postanowiłem udaó się nie do Tanguy, lecz do Winnetou! Wystawiałem przez to na sżwank nie tylko moje ~ycie~ , lecz także i życie towarzyszy, bo jeśliby mnie schwytąno, zginęliby wraz ze mną i oni. Zd~wałem sobie z tego spra- wę, ale w młodzieńczym zapale przeszedłem nad tym do porządku dziennego. O tym, .jak należy się skradać, czytałem dużo w mło- dości, a odkąd sam już byłem na Dzikim Zachodzie, tak-. że dużo słyszałem. Szczególnie Sam Hawkens opowiadał i pokazywał mi często, jak się to robi. Starałem się go na- śladować, ale o umiejętności, jakiej mi wówczas było po- trzeba, nie mogło być nawet mowy. Nie zamąciło x~i to jednak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia. Leżałem w trawie i posuwałem się przeż zarośla. Od obozu do miejsca, gdzie przywiązano do drzew Incżu-czu- nę i Winnetou, było z pięćdziesiąt kroków. Powinienęm był posuwać się tak, żeby dotykać ziemi tylko palcami rąk i końcami butów. Do tego potrzeba siły i wytrwałoś- 19I ci, jaką zdobywa się przez długie ćwiczenie, a ja ich wte- dy jeszcze nie miałem. Toteż sunąłem na kolanach i na łokciach jak czworonożne zwierzę. Zanim oparłem ręcę, obmacywałem to miejsce, próbując, czy nie ma tam ka- wałka zeschłego drzewa, które złamane ciężarem mego ciała, mogłoby wywołać szelest. Ilekroć musiałem się przeciskać pod lub pomiędzy gałęziami, rozgarniałem je : najpierw uważnie, żeby się przesunąć bez szmeru. Jak z tego widać, posuwałem się bardzo powoli, ale jednak sta- le naprzód. - Apaczów poprzywiązywano do drzew po obu stronach '' otwartej polany. Obaj wodzowie zn~jdowali się po lewej , stronie obozu. Dźzewa ich stały na brzegu, a o pięć kro-. '. ków od nich siedział, zwrócony do nich twarzą, Indianin, ',; który ich pilnował. Ta okoliczność utrudniała mi moje . zadanie i mogła je nawet udaremnić, ale obmyśliłem sobie - sposób odwrócenia uwagi strażnika. Potrzebne mi'były do v.:' tego kamienie, których tam jednak szukałem na próżno. Przebyłem już prawie pół drogi i zużyłem na to prze-` . ~~ł , , szło pół godziny. Dwadzieścia pięć kroków w pół godzi- ny! Wtem ujrzałem obok siebie jasną plamę. Przesunąw- szy się tam, spostrzegłem ku mej radości małe, może na ':. ~`' ' dwa metry średnicy, , zagłębienie napełnione piaskiem. .::.: Gdy deszcz wypełniał potok i staw, a woda ~występowała ` z brzegów, wówczas napływała ona do tego zagłębienia ' i nanosiła piasek. Nabrałem więc prędko piasku do kie- szeni i popełzłem dalej. Po następnej półgodzinie znalazłem się już tylko o kil- : ka kroków od Winnetou i jego ojca. Drzewa, do których ', ich przywiązano, nie były grubości człowieka. Nie mógł- r. bym się do nich zbliżyć, gdyby u ich stóp nie rosło kilka :; ~f krzaków pokrytych liśćmi, które pozwalały mi się ukryć przed strzegącym jeńcóvř:. Indiąninem. Z bóku, o kilka kroków za nirli, rósł kolczasty krzak, który także miałem na oku. Doczołgałem się nąjpierw do Winnetou i poleżałem kil- ka chwil spókojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był nie- 192 wątpliwie zriużony, gdyż oczy miał zamknięte i otwierał je z widoczńym wysiłkiem. Było mi to bardzo na rękę. ' - Należało nąjpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i bbmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością po- czuł. Bałem się, że się poruszy, co by mnie zdradziło. Nie uczynił tego jednak, był na to zbyt mądry i obdarzony niezwykłą przytomnoś~ią umysłu. Przekonałem się, że związano mu nogi w kostkach, a oprócz tego przymoco- wano je rzemieniem do drzewa. Były tu zatem konieczne dwa cięcia. Następnie spojrzałem w górę: Przy migotliwym świetle ognia zauważyłem, że - ręce miał wykręcone do tyłu, ople- cione wokół drzewa i żwiązane rzemieniem. Tu wystar- Gzyło jednó cięcie. Teraz dopiero przyszło mi do głowy coś, o czym nie ' pomyślałem uprzednio. Oto nąleżało się spodziewać, że Winnetou po przecięciu więzów natychmiast rzuci się do ucieczki, co naraziłoby mnie na największe niebezpieczeń- stwo. Zastanawiałem się długo, jak by tego uniknąć, ale nie znalazłem żadnego wyjścia. Musiałem zaryzykować, a w razie ucieczki Apacza zrobić natyehmiast to samo. Ale jakżeż się wtedy pomyliłem w mniemaniu o Wińne- tou! Okazało się, że go nie znałem. Kiedy później rozma- wialiśmy o jego wyswobodzeniu,. opowiedział mi, co wte- dy myślał, Oto poczuwszy; że go dotykają czyjeś ręce, są- dził; że to jakiś Apacz. Schwytano wprawdzie wszystkich, których miał ze sobą, ale przecież mógł iść za nimi ńiepo- strzeżenie jakiś zwiadowca lub poseł wiozący~, wieści od głównego oddziału. Winnetou był pewny uwolnienia i czekał na zbawcze cięcie noża: Nie miał jednak zamiaru zmieniać swej postawy przy drzewie, gdyż nie umknąłby bez ojca; a zarazem pamiętał, że szybką ucieczką naraził- by na niebezp'ieczeństwo swego oswobodziciela. Najpierw przeciąłem oba dolne rzemienie. Górńego nie mogłem z ziemi dosięgnąć, a gdyby to nawet było możli- we, to jednak należało być ostrożnym, żeby nie skaleczyć ~ - w~~u c. c 193 ~ Winnetou w rękę. Trzeba więc było wstać, a wtedy mógł mnie spostrzec strażnik. Aby odwrócić jego uwagę,. przy- niosłem z sobą nieco piasku. Sięgnąłem ręką do kieszeni, wyjąłem odrobinę i rzuciłem ją na krzak kolczasty obok :~ niego. To wywołało szelest. Strażnik obejrzał się; popa-.. trzył ną krzak, ale wnet się uspokoił. Drugi rzut wżbudził ś w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się żnajdować ja- ; kiś jadowity płaz. Wstał, padszedł do krzaka -!i` i . prżyjrzał mu się badawczó. Odwrócił się wówczas do nas plecami. W tej chwili uniosłem się i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przy tym w oko wspaniałe włosy Winnetou opadające obficie na plecy. Uchwyciwszy lewą ręką cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go prawą i obsunąłem się znowu na ziemię. Po co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku `':- dowód, że to ja uwolniłem Winnetou. , Ku mej radości Wińnstou ńie ruszył się ńawet; lecz stał .~ dalej tak samo jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kiesżeni. Następnie podkrad- , łem się do Inczu-czuńy, którego pęta zbadałem równie 4 dokładńie. Był tak samo jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy fi poczuł dotknięeie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie naj- pierw u~ dołu, a potem odwróciwsźy w ten sam sposób co ve' przedtem uwagę strażnika~ uwolniłem z pęt . ręce starego d wodza. Ojciec okażał 'się tak samo rozważny jak syn i ani ;: drgnął. Wtem przyszło mi na myśl, że lepiej będzie nie zosta- = ,, wiać na ziemi przeciętych rzemieni. Kiowowie nie powin : ni wiedzieć, w jaki sposób oswobodzono jeńców: Gdyby ~~ zaś znaleźli rzemienie, zobaczyliby, że były rozcięte, i po- ~ dejrzeńie ich padłoby na nas. Zabrałem więc najpierw . ~ rzemi~nie od Ińczu-czuny i przemknąłexn się znowu do , ,~ Wińnetou, aby tam zrobić to samo. Następnie schowałeln ' ~ je. i ruszyłem z powrotem. . i Wiedziałem, że w chwili zniknięcia obu wodzów straż- :'; nik natychmiast podniesie alarm i pobudzi wszystkich, ł 194 a wówczas nie powinienem się znajdować w pobliżu. Mu- siałem się śpieszyć. Ukryłem się przeto w krzakach tak głęboko, że nie dostrzeżono by mnie nawet, gdybym się wyprostował, wstałern i szedłem ostrożnie, ale już znacz- nie szybciej niż przedtem, do obozowiska. Znalazłszy się w jego pobliżu, położyłem się znowu i odbyłem resztę drogi czołgając się po ziemi. Moi txzej towarzysze bardzo się o mnie niepokoili. Kie- dy się do nich dostałem i znowu położyłem się na ziemi, Sam szepnął do mnie: _ - Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, jak długo was nie było? - No? - Prawie dwie godziny. - Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzi- na na miejscu. - Po co bawiliście tam tak długo? - Aby się przekonać dokładnie, czy wódz śpi. - Jakżeż zabraliście się do tego? - Patrzyłem na niego przez cały ten czas, a gdy się nie ruszył, wtedy już nie wątpiłem, że śpi. - A to ładnie, ładnie! Słyszeliście, Dicku i Willu? Aby się przekonać, czy wódz śpi, patrzył na niego przez całą godzinę, hi! hi! hi! Był i zostanie greenhornem, niepo- prawnym greenhornem! Czyż nie macie oleju w głowie, że nie' obmyśliliście lepsżego sposobu? Mogliście chyba zna- leźć po. drodze dość kawałków drzewa i kory? Nie? Tak - odpowiedziałem na te ostatnie, zwrócone do mnie słowa. - Wystarczyło więc z pewnej odległości rzucić taki ka- wałeczek drzewa lub grudkę ziemi na wodza:. Gdyby czu- wał; poruszyłby się ż pewnością. Wy rzucaliście także, ale spojrzenie za spojrzeniem,; i to przez całą godzinę, hi! hi! hi! Być może; ale ogniową próbę przecież odbyłem! Podczas rozmowy miałem oczy zwrócone z oczekiwa- niem na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze , wciąż 195 przy drzewach, jak gdyby przywiązani, gdy mogli już odejść. Powód był zupełnie prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego : ojca, .oezekiwał więc teraz ode mnie znaku. To samo, tyl- ko odwrotnie,. myślał zapewne ojciec sądząc, że jestem je- szcze zajęty oswabadzaniem Winnetou. Nie widząc jed~ nak przez czas dłuższy żadnego znaku, Winnetou podpa- trzył chwilę, w której strażnik zamknął znużone oczy, ;', podniósł rękę, by dać znać ojcu, że nie jest już skrępowa- '` ny, a stary wódz uc~ynił to samo. Wtedy dopiero zniknęli ~ obaj ze swoich miejsc. -- Tak, odbyliście próbę - rzekł Sam Hawkens. - Śledziliście ruchy wodza~ ~ałą godzinę, a nie daliście się `~r pochwycić! - Wobec tega przyznacie, że mogę się udać .do Win= :; netou i głupstwa nie zrobię. - Hm! Czy wam się zdaje, że oswobodzicie obu do- ': wódców, bombardując ich znowu wzrokiem przez całą ;'`: godzinę? . Nie. Odetniemy ich. ~ - Myślicie, że ich tak łatwo odciąć jak gałąź od drze- ! wa? Czy nie widzicie przy nich strażnika? - O, widzę dobrze. - On robi to samo co wy: ostrzeliwuje ich spojrzenia- ,;; mi. Uwolnić ich pomimo jego czujności to rzecz, do któ= .: rej jeszcze nie dorośliście. Nie wiem, czy nawet mnie się ~ to uda. Spojrzyjcie tylko, sir! Już sarno zakradnięcie się: ;` tam byłoby arcydziełem, a gdy się tam człowiek dostanie, `:'' to... tam do licha! A to co? Zwrócił oczy ku Apaezom i utknął w pół zdarria, gdyż -'::'. w tej chwili właśnie zniknęli. Udałem że tego nie widzę, .:,~, i zapytałem: ~ - ,Co się dzieje? Czemu nie mówicie dalej? , Czemu? Bo... bo... Czy to prawda, czy ja się mylę? Przetarł sobie oczy i mówił dalej: - Tak. Na Boga, to prawda! Dicku, Willu, popatrzcie : tam; czy widzicie jeszcze Winnetou'i Inczu-ezunę? 196 Zapytani spojrzeli w tę stronę i chcieli właśnie dać wy- raz swemu zdumieniu, kiedy strażnik, który w tej chwili także, dostrzegł brak powierzonych jego opiece jeńców, zerwał się, wytrzeszczył oczy na oba opuszczone drzewa i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy Qpowiedział, co się ~stało, powstał nieopisany rwetes. , . Wszyscy pędzili do drzew; nawet biali. Pośpieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczym; a równocześnie wysy- pałem z kieszeni piasek. ~ Szkoda, że zdołałem uwolnić tylko Winnetou i In- czu-czunę! Jakże chętnie byłbym dopQmógł do odzyską- nia wolności wsżystkim Apaczom, ale nawet najmniejsza próba, podjęta w tym. celu, graniczyłaby z szaleństwem. Więcej niż dwustu ludzi cisnęło się dokoła miejsc, gdzie stali przed chwilą obaj jeńcy. Panował przy tyrn wrzask i wycie tak wś~iekłe, że łatwo się było domyślić, co by mnie spotkało, gdyby prawda wyszła na jaw. Wresżcie Tangua nakazał spokój i wydał rozkazy. Pó chwili poło- wa Kiowów rożbiegła się po sawannach, aby mimo cie- mności szukać zbiegów. Wódz pienił się , wprost z wście- kłości. Uderzył nieuważnego strażnika pięścią w twarż, zdarł mu z szyi worecżek z "lekami" i zaczął go deptać. W ten sposób odebrano nieszczęśnikowi j~go cześć. Z wyrazu ,;leki" nie należy sądzić, że chodzi tu o lekar- stwa jako o środki lecznicze. Słowo to zrodziło się u In- dian, dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów,. jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Od- tąd nazywają lekarstwem wszystko, czego nie rozumieją, co im się wydaje cudem, skutkiem wyższych wpływów. Oczywiście każdy szczep inaczej i przez siebie samego utworzonym wyrażem nazywa lekarstwo. Mandanowie: "hopenesz", Tuskarorowie: "yunnjuh queht", Czarnono- dzy: "nehtowa", Sjuksowie: "wehkon", a Ariaecarehowie: wehrootih". Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi wo- 197 reczek z "lekami". Młodzieniec, który chce wejść w grono mężów i wojowników, znika nagle z gromady i szuka sa- motności. Tam odprawia posty, głodzi się i odmawia so- bie nawet wody. Rozmyśla przy tym o swych nadziejach życzeniach i planach. Wysiłki duchowe w połączeniu cielesnymi wyrzeczeniami wprawiają go w stan gorączko- wy; . w którym nie umie już odróżnić pozoru od rzeczywi- stości: Zdaje mu się, że otrzymuje z góry natchnienie, a każdy sen jest dlań nadziemskim objawieniem. W tym stanie czeka na pierwszy lepszy przecłmiot, jaki mu się we _ śnie lub w jakikolwiek inny sposób zamajaczy, i przed- miot ten jest potem przez całe życie jego świętością, czyli "lekiem". Gdyby to miał być na przykład nietoperz, nie spocznie, dopóki go nie pochwyci. Skoro mu się to uda, wraca do szczepu i oddaje ów przedmiot lekarzowi, cza- rownikowi, który umie preparować takie rzeczy. Potem ehowa "leki" w osobliwie sporządzonym woreczku, który t .. nosi stale przy sobie i który stąnowi jego najcenniejszy . .. skarb. Tracąc owe "leki" Indianin traci zarazem i honor. Taki nieszczęśnik może odzyskać cześć tylko wówczas, gdy zabije sławnego wroga i zdobędzie jego "leki", które stają się odtąd własnością zwycięzcy. Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było ~lla ~ straż- nika zervanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Odtąd uchodził dla ' swego szczepu za urnarłego, szczep mógł go przyjąć . z powrotem tylko w razie, gdyby zdobył nowe "leki". , Wściekłość wodza zwróciła się nie tylko przeciwko win- nemu, lecz i przeciwko mnie. Przystąpił tedy do mnie i krzykriął: - - Rościłeś sobie prawo do tych psów! Biegnij teraz za - nimi i złap ich! Chciałem się odwrócić bez odpowiedzi, ale Tangua pochwycił mnie zą ramię i zawołał: - Słyszałeś, co rozkazałem? Masz ich ścigać! Odepchnąłem go od siebie i odpowiedziałem: 198 - Rozkazałeś? Czy masz d~ tego prawó? - Tak. Jestem wodzem tego óbózu, a wy musicie x ~nnie słuchać! ' Wyjąłem z kieszeni puszkę od sardynek. ~" r~` - Czy mam ci dać właściwą odpowiedź - rzekłem F: trzymając puszkę w ręce - i wysadzić cię w powietrze ,`:..z wszystkimi wojownikarni? Pówiedz jeszcze słowo, które e nii się riie spodoba, a zniszczę was wszystkich moimi "le- '' kami"! Byłem ciel~awy, czy ten źart wywoła poźądany skutek. l~lie czekałem długo. Wódz cofnął się lekko i krżyknął: - Uff, uff! Zachowaj te "leki" dla siebie! Jesteś psem, r takim,-jakim jest każdy Apacz! ~ Była to obelga, której nie przyjąłbym spokojnie, gdyby nie wzgląd ńa rozdrażnienie jego i większości Kiowów. , My, biali, wróciliśmy do naszegq obozu, gdźie wszyscy próbowali wyjaśnić ~to zdarzenie, ale bez skutku: Ja rnil- czałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiłó mnie to - w duchu, że posiadam tajemnicę uwolnienia jeńców, któ- rej oni mimo najwiękśzych starań nie mogli rozwiązać. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie we wszyst- kich moich wędrówkach po Zachodzie i zachowałem go do dziś dnia. Rozdział czwarty - DWA RAZY W WALCE O ŻYCIE Zachowanie się Kiowów, chociaż nie uważaliśmy ićh za. ::; zdecydow_ anych wrogów; budziło w nas pewne o~awy. , Dlatego postanowiliśrny, kładąc się na spoczynek; czu vać ":' 'po kolei da rana. Ten środek ostrożności ńie uszedł uwa- . gi czerwonoskórych i oczywiście wzięli nam go za złe r Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej. O świcie zbudził nas ten, który czuwał ostatni. Spo- - strzegliśmy, że Kiowowie starali się odszukać ślady zbieg- ,. łych wodzów; co im się nie udało w nocy. Teraz znalazł- ~:~ szy trop, pdszli za nim. Prowadził on do miejsca, w któ-' ^ rym Apacze ukryli przed napadem konie, naturalnie pód- :~ dozorem kilku strażników. Inezu-czuna i Winnetou odje- ~ chali razem ze strażnikami, nie zabrawszy reszty koni v.;'' z sobą. Dowiedziawszy się o tym Sam Hawkens zrobił - '- chytrą minę i zapytał mnie: Czy domyślacie się, sir, dlaczego tak postąpili obaj wodzowie? - Nietrudno odgadnąć. - Oho! Taki greenhorn jak wy niech sobie nie wyo- braża, że dzięki prostemu ~rzypadkowi wpadnie zawsze : ,~ na dobry pomysł. Aby odpowiedzieć na moje pytanie, po- ' ~ trzeba doświadczenia. - Wszak je mam. - Wy? Doświadczenie? Ciekaw jestem, skądeście je wzięli. Może mi to powiecie. - Owszem. Doświadczenie, które pośiadam, zaczerp-: ~ nąłem z książek:- 200 - Znowu te wasze książki! Zapewna przeczytaliście niejedno, co się tutaj może przydać, ale nie sądźcie zaraz, że posiedliście wszystkie rozumy. Zaraz wam udowodnię, źe nic, ale to nic nię wiecie. A zatem, dlaczego obaj wo- dzowie zabrali tylko swoje konie z sobą, ą zostawili konie jeńców? - Właśnie z powodu tych jeńców. - Jak to? Bo ci będą jeszcze bardzo potrzebowali tych koni. - Co powiecie? Po co jeńcy W ogą potrzebować koni? Słowa jego nie zraniły mojej ambicji, bo znałem już je- go usposobienie. - Mogą tu zajść dwie rnożliwości - odpowiedziałem: ~ . - Albo obaj wodzowie powrócą z dostateczną liezbą wo- jowników, aby wydobyć jeńców z niewoli, a w takim ra- zie po co mieliby zabierać konie i odprowadzać je z po- wrotem? Albo Kiowowie nie zaczekają na Apaczów i opuszczą te strony razem z jeńcami, a w tym, wypadku wzięci do ni~woli Apacze konno wygodniej odbędą drogę. Przetransportowanie ich napotka mniejsze trudności, a wobec tego jest nadzieja, że Kiowowie zabiorą ich do swoich wsi. Gdyby musieli iść piechotą, . wtedy mogłoby Kiowom przyjść na myśl, że lepiej uniknąć uciążliwego i nudnego transportu i zabić jeńców na miejscu. - Hm! Wcale nie tak gh~pio pomyślane, jakby należa- ło wnosić z wyrazu waszej twarzy. Ale zapomnieliście o trzeciej możliwości. Oto czy. Kiowowie nie pozabijają jeń- ców pomimo koni? - Na pewno nie. - Nie? Sir, w jaki sposób ośmielacie się przeczyć te- mu; co Sam Hawkens uważa za możliwe? - Bo Sam Hawkens zapomniał widocznie, że ja tu je- stern. - Ach, wy tu jesteście! Wyobrażacie więc sobie, że wasza szanowna obecność jest nadzwyczajnym, a- nawet wręcz wstrząsającym wydąrzeniem? - Nie. Chciałem tylko zaznaczyć, że dapóki tu jestęm 201 i dopóki choćby ręką ruszyć potrafię, dopóty jeńcy nie ' zostaną wymordowani. - Naprawdę? O, to z was wielki człowiek, hi! hi! hi! ` ` Kiowowie mają dwustu ludzi, a wy, jeden człowiek,''':.';', greenhorn, chcecie nie dopuścić, by zrobili to; co im się :~ spodoba! Spodziewam się, że nie zostanę sam jeden. - Nie? A na kógoż liczycie? - Na was oraz na Dićka Stone'a i Willa Parkera~ ~ Ufam niezachwianie, że sprzeciwilibyśćie się takiej maso wej rzezi. ` - Tak! A więc macie do nas źaufanie! Bardzo jestem,"z,~ wam za to wdzięczny. To rzeczywiście nie żart posiadac ,~ , zaufanie takiego człowieka jak wy. Jestem dumny z tego, ,~ jeśli się. r: mówić to tylko, o czym chcę wiedzieć, i nic ponadto. Czy ,~:.. znasz prawa Zachodu? - Tak. - Jak się karze koniokrada? Śmiercią. - Co więćej warte: koń czy wielki kraj należący do Apaczów? - Sam nie odpowiedział, by nie wydać na sie- bie wyroku śmierci. - Mów, bo cię każę lassem do krwi oćwiczyć, Sam mruknął: - Bijcie! Sama Hawkensa nikt nie zmusi do gadania! Ale na to ja zwtóciłem się ku niemu i rzekłem: - Mówcie, Samie, to dla nas lepiej! . A~~ - Well! - odpowiedział: - Zrobię to dla was, że bę- ~~~~ dę gadał, chociaż właściwie powinienem milczeć. A zatćm, co więcej warte: koń czy kraj. - - Kraj. - A więc złodziej ziemi zashxżył jeszcze bardziej na ~~,.. .. smierć niż koniokrad. W dodatku jesteście towarzyszami człowieka, który zamordował Kleki-petrę. To powiększa karę. Jako złodziei ziemi zastrzelono by was bez mąk, po- nieważ jednak jesteście mordercami, będziecie musieli przed śmiercią zaznać męczarni przy palu. Ałe na tym nie kończy się jeszcze szeręg waszych zbrodni. Wy oddaliście nas w ręce naszych wrogów Kiowów? - To kłamstwo! - To prawda! - Prżecież jechałeś z Old Shatterhandem za nami, kie- dy opuściliśmy wasz obóz. ~ - Tak. - To przecież pewna oznaka wrogości! - Nie. Wyście nam grozili, musieliśmy więc, zgodnie X ,.. 261 z prawami Zachodu, przekonać się, czy naprawdę oddali- liście się, czy też nie. Przecieź mogliście się ukryć i wy- strzelać nas, dlatęgo tylko pojećhaliśmy za wami. - Czemu nie uczyniłeś tego sam? Dlaczego wżiąłeś ze sobą Óld Shatterhanda? - Aby go nauczyć, jak się rozpoznaje ślady, gdyż był jeszcze nowicjuszem. - Skoro zamiary wasze były tak pokojowe i tylko z ostrożności podążyliście za~ nami, to dlaczego wezwaliś- eie na pomoc I~iowów? - - Ponieważ ślady wasze pouczyły nas, że ty pośpie- szyłeś naprzód. Chciałeś widocznie sprowadzić wojowni- ków i napaść na nas. Czy było rzeczywiście konieczne żwracać się do Kiowów? - Tak. - Czy nie było innego wyjścia? Nie. , - Znowu kłamiesz! Aby się ocalić, wystarczyło zrobić to, co wam kazałem, to jest opuścić nasz kraj. Czemu nie uczvniliście tego? - Bo nie moglibyśrny odejś~ przed skończeniem roboty. - A więc chcieliście dokonać rabunku, którego wam stanowczo zakazałem, i dlatego sprzymierzyliście się ż I~iowami. KtQ szczuje. na nas naszych wrogów; jest tak- że naszym wrogiem i musi zginąć. To dla nas nowy po- wód; 'żeby odebrać wam życie. Potern znowu riie tylko nie pozostawiliście Kiowom sprawy walki z nami, lecz poma- galiście im przy tym. Czy to przyznajesz? - To wszystko stało się jedynie po to, aby zapobiec rozlewowi krwi. - Czy chcesz, żebym cię wyśmiał? Czyż nie wyszedłeś naprżeciwko nas, kiedyśmy się zbliżali? Tak. - Czy nas nie podsłuchiwałeś? . . - Tak. - I całą noc przebyłeś w naszym pobliżu? Tak czy nie? . 262 Tak jest. y y ~;';;. - C~ nie zaprowadziłeś blad ch twarz nad wodę; by ~~as tam zwabić, i czy nie kazałeś ukryć się w lesie Kio- ~~ř~~!om, aby na nas potem uderzyli? To jest prawda, lecz muszę... Milcz! Żądam krótkiej 'odpowiędzi; a nie długiej ;yxn.owy. Zastawiono na nas pułapkę. Kto ją wymyślił? Ja. - Tym razem nie minąłeś się z prawdą. Kilku z nas odniosło rany, kilku poległo, a reszta poszła do niewoli. ~:',;X~?Vy temu jesteście winni; ta krew spada na.was i to now ~~:::,powód, abyście zginęli. Moim zamiarem było, żeby... - Milcz!~ Nie pytam cię teraz. Wielki Dobry Duch ze- słał nam- niewidzialnego wybawcę, przy którego pomocy ;`',~~:~ivydośtałem się wraz z Winnetou na wolność. Zakradliś- my się do naszych koni, ale zabraliśmy tylko te, które by- '~ -nam potrzebne. Resztę zostawiliśmy dla jeńców na =,.`::ćzas, gdy odzyskają wólność. Odjechaliśmy, by sprowa- ć naszych wojowników, którzy byli na wyprawie przeciw Kiowom, natknęli się na ich ślady i ruszyli za ni- ~`,;:::~. Oto dlaezego spotkałem się z nimi tak szybko, że już ~:::::~iastępnego dnia mogliśmy zjawić się u was. Tu znowu `' `wiele krwi popłynęło. Mieliśmy szesnastu poległych, nie ' licząc krwi i bólu rannych; to nowy powód, żebyście ~arli: Nie spodziewajcie się łaski ani miłosierdzia i... _ - Nie chcemy łaski, lecz sprawiedliwości! - wpadł ` mu Sam w słowo. - Ja mogę... - Czy będziesz milczał, psie!? - przerwał mu In- czu-czuna z gniewem. - Masz mówić tylko wówczas, gdy cię zapytam: Z tobą już zresztą skóńczyłem. Ponie- waż jednak wspomniałeś o sprawiedliwości, przeto wyrok nie zapadnie tylko na podstawie waszych własnych ze- znań, lecz' przedstawię wam świadka. Wódz Kiowów, Tangua; zniży się i zabierze głos w tej sprawie. Czy te blade twarze są naszymi przyjaciółmi? - Nie - zapewnił Kiowa, na którego twarzy przebi- 263 jało zadowolenie z tego, że sprawa przybierała dla nas bardziej niebezpieczny obrót. - Czy chcieli nas oszczędzać? - Nie! Nie! Co więcej; szczuli mniE na was i prosili, żebym was nie oszczędzał, lecz pozabijał; wszystkich po- zabijał! 'I'o kłamstwo oburzyłó mnie tak dalece, że przerwałem moje dótychcżasowe milczenie i rzuciłem mu w óczy te słowa: - To jest tak wielkie i bezwstydne kłamstwo, że grzmotnąłbym zaraz tobą o ziemię; gdybym choć jedną rękę miał wolną! - Ty psie śmierdzący! - wybuchnął. - Czy mam~ cię ubić? Podniósł pięść, a ja odrzekłem: - Bij, jeśli się nie wstydzisż porywać na bezbronnego! lV~ówicie o przesłuchaniu i sprawiedliwości? Czy to jest przesłuchanie i sprawiedliwość, jeśli nie wolno powiedzieć tego; co się ma do powiedzenia? I to znaczy, że mamy się bronić? Czy to jest możliwe, jeśli nam grożą obiciem aż ~ do krwi, gdybyśmy jedno słowo dodali ponad to; co chcecie słyszeć? Inczu-czuna postępuje jak sędzia mespra- wiedliwy, bo stawia pytania w ten sposób, że odpowiedzi, które dopuszcza, muszą nas doprowadzić do zguby, a in- nych dawać nie wolno; ilekroć zaś chcemy powołać się na rzeczy, które mogłyby nas ocalić, tylekroć nam przerywa i grozi biciem. Dziękujemy za taką sprawiedliwóść. Lepiej zabi~rzcie si~ zaraz do męczarni, jakie obmyśliłiście dla nas. Nie usłyszycie ani jednego okrzyku boleści. Uff, uff - doszedł mnie jakiś kobiecy głos. Była to siostra Winnetou. _ - Uff; 'uff, uff! - powtórzyło za nią wielu Apaczów. Odwaga jest czymś, co Indianin zawsze szanuje i użnaje nawet u wroga..Stąd okrzyki podziwu, które teraz padły wśród zgromadzonych. Mówiłem dalej: ~- Kiedy po raź pierwszy ujrzałem Inczu-czunę i Win- netou, powiedziałó mi moje serce, że to mężowie dzielni 264 ~rawiedliwi, których można czcić i miłować. .Pomyliłem Nie są~owiem lepsi od innych, gdyż słuchają głosu mcy, a prawdy nie dopuszczają do słowa. Sam Haw- .s dał się zastraszyć, ale na mnie groźby nie działają, ja dzę każdym, kto gnębi jeńca dlatego tylko,, że się nie że bronić. Gdybym był wolny, pomówiłbym z wami IilGGG) I Psie, ty mnie nazywasz kłamcą! - wrzasnął Tan- ua. - Ja ci kości połamię! ~ vOdwrócił strzelbę, którą trzymał w ręku, by .uderzyć ~ie kolbą. Wtem przyskoczył Winnetou i powstrzymał ~; mówiąc: - Niechaj wódz Kiowów się uspokoi! Old Shatter- ~nd przemówił bardzo zuchwale, ale ja się zgadzarn, ~' kilku jego słowami. Niechaj ojciec mój Inczu-czuna; ajwyższy wódz Apaczów, pozwoli mu powiedzieć, ca ma ~o` powiedzenia! ' . Tangua musiał posłuchać słów . Winnetou; a Inczu-czu- a ;'zgodził się na życzenie syna. Podszedł do mnie bliżej OId Shatterhand jest jak ptak drapieżny, który kąśa ~awet wtedy, gdy jest pojmany. Czy nie powaliłeś Winne- ~ou dwukrotnie? Czy mnie samego nie ogłuszyłeś pięścią? . Czy uczyniłem'to dobrawolnie? r'zyż nie zniev~oliłeś 'mnie saxń do tego. , - Jak to? - spytał zdumiony. - ' Tak. My gotowi byliśmy poddać się bez oporu, ale vvasi wojownicy nie słuchali tego, co mówiliśmy do nich. 'Wpadli na nas tak; że musieliśmy się bronić. Ale zapytaj łeh; czy zraniliśmy choć jednego, chociaż mogliśmy ich v~abić. Co więcej, umknęliśmy, aby nikomu nie wyrządzić łcrzywdy. Wtem nadszedłeś ty i rzuciłeś się na mnie;.rów- nież nie zważając na moje słowa. Wobec konieczności obrony przed tobą mogłem cię zakhzć lub zastrzelić, ale ja: powaliłem cię tylko, ponieważ jestem twym prżyjacie- lem i pragnąłem cig oszczędzić. Wtem nadbiegł wódz Kiowów, Tangua, by w swej wściekłości zdjąć ci skalp: 265 / Ponieważ postanowiłem do tego nie dopuścić,. walczył ze;~:'., mną, ale go zwyciężyłem. Zachowałem ci nie tylko życie, :~: lecz także skalp. Potem gdy... - Ten przeklęty kujot kłamie, jakby miał sto języków! `'F"~ - krzyknął Tangua z wściekłóścią. ~ - Czy to kłamstwo naprawdę? - spytał go Winnetou. ~'4 - Tak. Mój czerwony brat Winnetou nie wątpi chyba '`'.. w prawdę moich słów? - Kiedy przyszedłem, leżałeś bez ruchu, a mój ojciec r; także. To się zgadza. Niech Old Shatterhand mówi dalej! - Pokonałem więc Tanguę, aby 'ocalić Inczu-czunę, '',~. gdy wte~n nadleciał Winnetou. Nie widziałem go i dosta- łem cios kolbą, lecz nie po głowie. Winnetou prżebił mi '.; usta i język, a przez to pozbawił mnie możności mówie- nia, bo byłbym mu powiedział, że go miłuję i że chciał- bym być jego przyjacielem i bratem. Byłem zraniony i rę- ~~ f kę miałem obezwładnioną, a mimo to go zwyciężyłem; le- żał przęde mną. ogłuszony, . a Inczu-czuna także - mog- łem zabić obydwu, ale nie ućzyniłem tego. - Byłbyś tó zrobił z pewnością, ale prżeszkodził ci wojownik Apaczów, który cię uderzył kolbą - odrzekł Inczu-czuna. . Nie, nie uczyniłbym tego. Czyż te trzy blade twarze skrępowane tu przy mnie, nie przyszły do was dobrowol- ~rie, by się wam poddać? Czy postąpiliby tak,_ gdyby się uważali za waszych nieprzyjaciół? - Zrobili to, widząc, że nie ujdą, dlatego uznali, że le- piej poddać się dobrowolnie. Nie . przeczę,~ że nięktóre - twoje słowa mogłyby wzbudzić wiarę. Kiedy jednak po raz pierwszy oghzszyłeś mójego syna Winnetou, nie byłeś do tego zmuśzony! - Przeciwnie! - Przez kogo? - Przez ostrożność. Chcieliśmy ocalić ciebie i jego. Je- steście bardzo dzielnymi wojownikami, bylibyście się nie- zawodnie brońili i wtedy zraniono by was lub zabito. Te- mu usiłowaliśmy zapobiec, dlatego powaliłem Winnetoiu, 2~ ~H~ cłebie pokonali trzej moi biali przyjaciele. Spodziewam ~~ę, ze uwic~zysz teraz moim słowom. Kłamstwo, nic, tylko kłamstwo! - zawołał Tangua. ~.~~~-- Nadszedłem właśnie, kiedy on cię rzucił o ziemię. Ni~~ ~~~., .lecz on chciał ci zabrać skalp. Zamierzyłem się, by mu, ~~-tym przeszkodzić, a wtem on ugodził mnie swoją ręką, ~, której, jak się zdaje, mieszka Zły Duch, gdyż nikt, na- et najsilniejszy człowiek, oprzeć się jej nie potrafi. u;=`';:-;Na to odwróciłem się do niego i rzekłem groźnie: ' Tak, nikt jej się oprzeć nie może. Używam jej ,tylko, '~`~iy uniknąć rozlewu krwi, ale .skoro będę znowu walczył tobą, zrobię to bronią, nie ręką, a wtedy nie skońćzy się ~ ` lho na ogłuszeniu. Zapamiętaj to sobie! 4v_''` ..- Ty walczyć ze mną? - śmiał się szyderczo. = Spa- ''~ny cię, a twoje popioły rózsypiemy na eztery wiatry! Mylisz się. Będę wolny prędzej, aniżeli ty przeczu- ~.:,;;;;' sz, a,potem zażądam od ciebie.zadośćuczynienia! O.trzymasz je. Oby się tylko twe słowa spełniły! Bił- ~y ;;~m się z tobą chętnie, bo wiem, że cię zmiażdżę. ' Inczu-ezuna położył koniec temu zajściu, mówiąc: Old Shatterhand jest bardzo zuchwały, jeśli sądzi, ,~ będzie wolny. Niechaj zważy, ile dowodów przemawia eciwko niemu; jgżeli nawet jeden z nich upadnie, nie ienr to jego lósu. Wypowiedział on twierdzenie, ale go ~~ie udowodnił. Czy nie obaliłem Rattlera, gdy strzelał do Winne- . ~a~u, a tTafił Kleki-petrę? Czy to także nie jest dowodem? Nie. Mogłeś to zrob~ć także z innej przyczyny. Czy ~~tasz nam jeszcze ćoś do powiedzenia? Teraz nie, mo'ze późi~iej: Powiedz teraz, gdyż później już nie zdołasz!,. Nie, teraz nie: Jeśli zaś, później zechcę powiedzieć, ':~ó wysłuchacie mnie, gdyż Old Shatterhand nie jest czło- ~ ~ekiem; któregó można by nie słuchać. Teraz milczę, ;~dyż ciekaw jestem wyroku, jaki na nas wydacie. ~ Inezu-czuna odwrócił się ode mnie i dał znak ręką. Na ;ten zpak wystąpiło z półkola kilku wojowników i zasiadło 267 wraz z trzema wodzami do ńarady. Tańgua starał się oczywiście ze wszystkich sił o zaostrzenie wyroku. My tymczasem znaleźliśmy sposobność do wymiany zdań. - Ciekaw jestem, co oni tam nawarzą - rzekł Dick Stone. - Nie będzie to nic mądrego. - Jestem pewien, że damy głowę - zauważył Will Parker. - Ja także - potwierdził Sam Hawkens. - Te draby w nic nie uwierzą, choćbyśmy nie wiem co przytaczali! Zresztą sprawiliście się nieźle, sir! Dziwiłem się Inczu-czu- nie: - Czemu? - spytałem. -\ Że wam pozwolił tak paplać. Mnie zaraz ustą zaty- - kał, skoro tylko je otworzyłem. - Paplać? Czy mówicie to poważnie; Samie? - Tak. Dziękuję za tę uprzejmość! - Paplaniem nazywam każdą bezskutećzną mowę, jeśli ' się nie mylę. A skutku nie odnieśliśćie tak samo jak i ja. - Ja sądzę inaczej. - Ale bez powódu! - Sądzę słusznie. Winnetou wspomniał coś o pływa- niu. To było póstanowiońe już przedtem, dlatego myślę, że tylko w czasie przesłuchania byli tacy surowi; by nam napędzić stracha. Wyrok będzie brzmiał znacznie łagod- niej. - Sir, niech wam się tak nie zdaje! Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam się ocalić za pomocą pływania? - Tak. , ~- Głupstwo i jeszcze raz głupstwo! Jeśli tak się umó- wiłi, to każą wam popłynąć; ale wiecie dokąd? No~ Prosto w paszczę śmierci. Potem, kiedy zginiecie, przypomnicie sobie, że miałem słuszność, hi! hi! hi! Ten osobliwy człowieczek potrafił nawet w tak ciężkim położeniu jak nasze prychać śmiechem ze swych, wątpli- wych zresztą, dowcipów. 268 ~'~~ Wesołość jego trwała jednak krótko, gdy~ właśnie ~ skończyła~^. się narada. Wojownicy, którzy wzięli w niej ~~ udział; cofnęli się do półkola, a Inczu-czun~ ożnajmił do- ~,,.,:;:nośnym głosem: - Posłuchajcie, wojownicy Apaczów i Kiowów, -tego, ~,::'; co postanowiono względem tych czterech pojmanych bla- ~;::.dych twarzy! W radzie starszych już przedtem zapadła ~,, uchwała, że będziemy ścigać ich w wodzie, potem każemy F~-`_ im walczyć ze sobą, a w końcu ich spalimy. Lecz naj- ;;`::;:::ińłodszy 7 nich, Old Shatterhand, powiedział słowa, w w-. których znajdowało się kilka dowodzących mądrości doj- rzałego wieku. Zasłużyli na śmierć, lecz zdaje się, że nie myśleli tak źle, jak sądziliśmy przedtem. Dlatego znieśliś- ;' my poprzednie postanowienie i pozwolimy, żeby wielki ; Duch rozstrzygnął między nami a nimi. Zatrzymał się - prawdopodobnie po to, aby powięk- sźyć zaciekawienie słuchaczy - a Sam skorzystał z tego i żauważył: - Do wszystkich piorunów! To zaczyna być zajmują- ce, wielce zajmujące! Czy wiecie, o co mu chodzi? - Domyślam się - odrzekłem. - No, o co? - U pojedynek, tak zwany sąd boży. Czy mój domysł ~ - `:: ~e jest słuszny? - Talć, pojedynek w każdym razie, ale między kim? Jestem niezmiernie tego ciekawy. Wódz mówił dalej: - Blada twarz; zwana Old Shatterhand, jest; jak się zdaje, najdostojniejsza między nimi, niechaj więc roz- strzygnięcie spocznie w jej ręku. Będzie ono zależało tak- że od tego spośród nas, który jest najwyższy co do god- ności, a tym jestem ja, Inczu-czuna, wódz Apaczów. - Do stu piorunów; do stu piorunów! W'y i on! ,- szeptał Sam w wielkim podnieceniu. - Uff,.. uff, uff! - żabrzmiały w szeregach czerwono- ' skórych okrzyki podziwu. Byli naprawdę zdumieni tym, że ich wódz chciał ze 269 mną walczyć. Wszak mógl unikńąć niebezpieczeństwa, :" które mimo wszystko i dla niego istniało, polecając zastą- i x pić siebie komu innemu. Wyjaśnił to, mówiąc dalej: ~ Sława Inczu-czuny i Winnetou ucierpiała na tym, że wystarczyło jedno uderzenie pięścią bladej twarzy, by ich powalić i ogłuszyć. Musżą więc zmyć tę plamę w ten spo- sób, że jeden z nich będzie walczył z bladą twarzą: Win- netou mi ustąpi, gdyż jestem starszy i jestem pierwszym wodzem Apaczów. On zgadza się na to; gdyż przez zabi- cie Old Shatterhanda oczyszczę zarażem swój i jego ho- nor. Tu zńów przerwał: ' - Cieszcie się,. sir! - rzekł Sam. - Zginiecie w każ- . _ dym razie prędzej od nas. Wyście go oszcżędzali, a teraz on was za to ukatrupi. - Zaczekajmy! - Nie potrzebuję czekać, bo już z góry wiem wszyst- ko. Czy sądzicie, że warunki walki będą równe? - Nie marzę nawet o tym. - Well! Warunki układa się w podobnych wypadkach tak, że biały zawsze jest zgubiony. Jeśli zdarzyło się, źe ktoś wyszedł ź życiem z takich okoliczności, był wyjąt- kiem potwierdzającym tylko regułę. Śłuchajcie! ' Inczu-czuna mówił dalej: - Zdejmiemy więzy z Old Shatterhanda i każemy mu przepłynąć przez rzekę, ale nie damy mu broni, ja zaś pójdę tylko z tomahawkiem. Jeśli Old Shatterhand dosta- nie się żywy na drugi brzeg i dojdzie do aznaczonego ce- lu, którym jest cedr, to będzie ocalony, a towarzysze wol- ni. Jeśli jednak przedtem zabiję go, oni zginą także, wprawdzie nie wśród mąk i płomieni, lecz od naszych kul. Niechaj wszyscy obecni wojownicy potwierdzą, że sły- szeli me słowa, że je żrozumieli i że się do nich zastosują! - - Howgh! - zabrzmiała jednogłośna odpowiedź. Można sobie wyobrazić, . że byliśmy bardzo wzburzeni, i to nie tyle ja, co Sam, Dick i Will. Pierwszy z nich ~zekł: . 270 W~ięli się do tego wcale chytrze. Powiadają, że ma- ~ę płynąć dlatego, iż jesteście najdostojniejsźy. To nie- ~awda. Liczą na to, że jesteście greenhorn. Oto powód! ~liechby mnie puścili do wody! Pokazałbyrn im; że Sam ;~awkens pnuje fale jak pstrąg. Ale wy! Pomyślcie, sir, że ~aaże życie od was zależy! Jeśli przegracie, a my będzie- ny musieli umrzeć, nie odezwę `się już do was nigdy ani . ~owem. Wierzcie mi, jeśli się nie mylę! - Nie troszczcże się o tó, stary Samie - odrzekłem. - Żrobię, co będę .mógł. Myślę zresztą, że czerwonoskó- tvży ucźynili wcale niezły wybór. Czuję, że ja prędzej zdo- fam nas ocalić niż wy. Miejmy nadzieję. A więc na śmierć i życie. Nie wol- ~to wam Inczu-czuny oszczędzać. Niech wam to nawet prżez myśl nie przejdzie! - Zobaczymy! - Tu nie ma nic do zobaczenia! Jeśli go będziecie oszczędzali, ~gubicie. siebie i nas. Zdajecie się ~pewnie na śwoia nieść? - Tak. - Nie róbcież tego! Do walki ręcżnej wcale nie doj- dzie. - Jestem pewien, że dojdzie. .~- Nie, nie! - Jakżeż inaczej mnie zabije? Tomahawkiem. Wszak wiecie, że używa się go nie tylko w walce wręcz, ale jest to także straszliwa broń na odległość. Tomahawkiem się rzuca; a czerwonoskórzy mają w tym taką wprawę, że odcinają na sto kroków ko- niec palca. Inczu-ezuna nie będzie w was walił tomahaw- I~iem, lecz rzuci go za wami, podczas waszej uciecżki, i, pozbawi was życia za pierwszym rzutem. Wierzcie mi, że ehoćbyście byli najznakomitszym pływakiem, nie dosta- nie~ie się~na drugi brzeg, bo już w vśodzie uderzy was to- mahawkiem w głowę, a raczej w kark, co daleko pewniej sprowadza śmierć. Na nic tu cała wasza sztuka i cała wa- 'sza siła fizycziia. 271 - Wiem o tym, kochany Samie: Wiem takżę, że na- parstek chytrości więcej zdziała w pewnych okolicznoś- ciach od beczki siły. - Chytrości? A skąd wy byścia mieli wziąć tę chy- trość? Stary Sam Hawkens znany jest jako chytra sztuka, a : mimo to nie rozumie, w jaki sposób zamierzacie chytrością wydrzeć wodzowi palmę zwycięstwa. Co poradzi chytrość '~ całego świata wobeć dobrze rzuconego tomahawka? - Poradzi; Samie,. poradzi! _ Jakżeż? - Zobaczycie albo raczej na razie nie zobaczycie. Po- wiadam wam jednak: jestem prawie pewien, że sprawa się uda. - Wypowiadacie-to olbrzymie samochwalstwo chyba tylko dlatego, żeby ulżyć naszym sercom. - Nie. - Tak; by ' ńas pocieszyć! Ale co pomoże pociecha, . którą przepadnie już w następnej minucia! Uspokójcie się. Mam znakomity plan: - Pian? Tego jeszcze brakowało! Tu nie ma innego planu, jak płynąć na drugą stronę, a podczas tego dosięg- nie was tomahawk. - Nie. Uważajcie! Jeśli utonę, będziemy ocaleni. - Utonę... ocaleni! Sir, macie lada chwila umrzeć i dlatego bredzicie! - Wiem, co robię. Zapamiętajcie sobie, że skoro uto- nę, nie mamy się czego obawiać. Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trze3 wodzowie, a Inczu-czuna powiedział: - Teraz rożwiążemy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiasf doścignęłoby ga kilkuset wojowników. Ani mi to przez myśl nie przeszło! '- odrzekłem. - Gdybym nawet mógł umknąć, byłoby to podłością wobec moich towarzyszy. Gdy mnie rozwiązano, poruszyłem członkami, . aby wypróbować ich ruchliwość. 272 - Wielki to dla mnie zaszczyt - rzekłem następnie - rwać na wyścigi lub raćzej ńa śmierć i życie z najsław- ~jszym ~dbdzem Apaczów, ale dla niego nie ma w tym Czemu? Bo nie jestem godnym dla niego przeciwnikiem. Ką- ~łem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na iio, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak sżeroką i głę- oką rzekę. ~ Uff, uff? To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływa- ay najlepiej z całego szczepu. Co warte zycięstwo nad ta- ~m lichym pływąkiem! : I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, ; vt6warzysze moi przygotowali się na nią także. Mimo to ~d bym wiedzieć, jak ma wyglądać ta walka. Kto pierw- zy wejdzie do wody? - Ty. - A ty za mną? ~ - Tak. A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem? Kiedy mi się spodoba! - odrzekł z dumnym, po= ~.rdliwvm uśmiechem mistrza, który ma. do czynienia ;partaczem. A więc może się to stać już w wodzie? - Tak. Udawałem, że jestem coraz bardziej strwożony i przy- nębiony, i pytałem dalej: A więc ~obie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę? Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: "Bied- y robaku, o tym nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci wdsunąć tylko śmiertelny strach". Potem powiedział: - Tó będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Mo- ~sz mnie zabić, gdyż tylko ~w ten sposób zdołasz dostać ię do celu. ; I śmierć :twoja nic by mi. nie zaszkodziła? - Nie. Jeśli ja ciebie zabiję, to nie osiągniesz swego ~lu; a twoi towarzysże będą musieli umrzeć, a jeśli ty - w;nne~ou t. t 273 mme zabijesz, dostaniesz się do celu i od tej chwili nie bę- dzieeie jeńcami, lecz ludźmi wolnymi. Chodźi Odwrócił się, a ja zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłoży- łem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Pod- czas tego Sam Hawkens biadał: - To się nie uda, sir, to się -nie uda. Żebyście mogli zóbaczyć swoją twarz! A ten płaczliwy ton w waszych ' ostatnich słowach! Okropnie się boję o was i o nas! Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ usłyszeliby ~ to trzsj wodzowie, lecz ja wiedziałem, skąd się wzięła ta `ř; płaczliwość. Chciałem, jak się to mówi, wziąć Inćzu-czunę k na łep. - Jesz~ze jedno pytanie = prosiłem, zanim ruszyliśmy. ' - Czy w razie uwolnienia otrrymamy naszą własność? Wybuchnął krótkim śmiechem pełnym zniecierpliwie- nia, gdyż uważał to pytanie za bezsensowne, i odrzekt: - Tak jest. - Wszystko? - W. szystko. I kónie, i strzelby? Na to mx~ie ofuknął: ~ - Powiedziałem, że wszystko! Czy nie masz uszu? Raz ; chciała ropucha lata~ z orłem na wyścigi i pytała, co jej da, gdy go zwycięży. Jeśli tak samo głupio pływasz, jak pytasz, to wstyd ni~; że nie dałem ci atarej skwaw 'na przeciwnika! Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półko le ku brżegowi. Mijając Nszo-czi, . pochwyciłem jej spojrzenie, którym żegnała mnie na zawsze. Indianie poszli za nami i rozłożyli się nad brzegiem, aby wygodnie rozkoszować~ się czekającym ich widowiskiem. Wiedziałem, że grożi mi ogromnę niebezpieczeństwo. Czy płynąłbyrn prosto, czy zygzakiem, tomahawk wodza musiał mnię dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocale- nia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego miał mnie Inczu-czuna. Ale samo nurkowanie też nie .mogło mnie ocalić, gdyż 274 iusiałbym wypływać na wierzch dla. zaczerpnięcia powie- vża, a~ym samym dać głowę pod tomahawk. Nie, nie Folno mi było wynurzyć się na powierzchnię, przynaj- tniej przed oczyma czerwonoskórych. Ale jak miałem te- ~ dokonać? Zbadałem okiem brzeg w dole i w górze rże- i i przekonałem się z zadowoleriiem, że sam teren przy- hodzi mi z pomocą. Znajdowaliśmy się, jak już powiedziałem, na zupełnie ustej ławicy piąskowej; powyżej jej środka. Górny jej oniec, tam gdzie się zaczynał las, oddalony był ode mnie sto kroków, dalej ku .górze rzeka tworzyła zakręt, .a' za im niknęła z oczu. Dolny koniec 'ławicy leżał o jakieś ~terysta kroków ode mnie. Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślano y; że utonąłem; i szukano by mego ciała oczywiście r dole rzeki. Musiałem więc szukać ocalenia w górze. W ~j stronie ujrzałem najpierw miejsce; gdzie woda podmy- iała brzeg tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale a chwilowe schronienie. Nieco dalej woda niosła mnó- two drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mog- ;m z niego skorzystać w tym samym eelu. Przedtem jed- ak powinienem był udawać; że się boję. lnczu-czuna rozebrał się zostając tylkó w lekkich in- iańśkich spodniach, zatknął za pas tomahawk i powie- - Możemy zacząć: Skacz do wody! - Czy nie wolno mi najpierw spróbówać, .jak tu głę- boko? - zapytałem trwożliwie. Po jego twarzy przebiegł nieskońcżenie pogardliwy u- s'~iiech. Zażądał włóczni, którą zaraz mi przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardżo na rękę, mix~ó to nadal udawałem bojaźń. Prżykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi jak człowiek, który się boi apopleksji, gdyby nagle wszedł do zimnej wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny zna~C, że swój cel osiągną- łem. Naraz zawołał Sam Hawkens: 275 fs - Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę ;' na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze niż mieć ;v' przed oczyma taki przykry obraz! Przyszło mi mimo woli na myśl, co sobie pomyśli '~ o mnie Nszo-czi. Obejrzałem się. Twarz Tanguy była . ucieleśnionym szyderstwem, Winnetou podńiósł górną `. wargę tak, że było mu widać zęby, był wściekły ńa to, że :~ okazał mi współczućie, a sióstra jego, spuściła oczy i nie ' patrzyła na mnie. - Jestęm gotów - huknął Ińezu-ezuna. - Có_ ż ty się jeszcze ociągasz? Dó wody! - Czy to rzeczywiście nieuniknione? = zapytałem. - Czy inaczej już być nie może? Zabrzmiał po vszechny śmiech, nad którym dominował -~ głos Tanguy: - Puśćcie tę żabę, darujcie mu życie! Wojownik nie T powinien przyłożyć ręki do zabicia takiego tchórza. A Inćzu-czuna warknął na mńie jak wściekły tygrys: - Do wody, bo cię natychmiast trzasnę w kark toma- hawkieiri: , Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu; włożyłern najpierw stopy, potem łydki do wody i próbó- , wałem z wolna się zsunąć. - Do wody! - krzyknął Ińczu-czuna ponownie i kop- , nął mnie w plecy: ~ Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradńie obie . ręce do góry, krzyknąłem prźeraźliwie i plusnąłem w wo- ~'~ dę. W następnej chwili skońezyło się udawanie. Poczułem r;.:~ dno, rzuciłem~'się głową w dół i popłynąłem pod wodą ;' prży brzegu w górę rzeki. W chwilę potem usłyszałem ża ' sobą sżelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną. Jak się po- ' tem dowiedziałem, chciał mnie puścić na pewną odleg- - łość, ~a potem zapędżić na drugi brzeg i tam dosięgnąć to- mahawkiem: Jednak z powodu mej tchórzliwóści porzucił r tę myśl i skoczył za mną ezym prędzej, aby mnie zabić, , gdy^tylko się wynurzę, z takim bowiem mażgajem należa-. ło się załatwić krótkó. 276 Dostałem się pod zwisający brzeg i wydobyłem się na ierzch tak, że wychyliłem z wody tylko głowę po usta. ~ócz wodza nikt mnie ńie mógł zobączyć, bo tylko on i~n był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwró- iną. Odetchnąłem głęboko i poszedłem znów na dno, by hyńąć dalej. Wnet żnalazłem się koła wspomnianego ~zewa, naniesionego przez wodę, i żnów zaczerpnąłem ~wietrza, Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że iogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza ~ącego na wodzie jak zwierzę gotowe natychmiast rzucić ę na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do tzepłynięcia, bo aż do miejsca, gdzie zaczynał się 'laś, ~rośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam ~ięśliwie i pod osłoną żarośli wysżedłem na br~eg. jVlusiałem oczywiście minąć zakręt; by przepłynąć za im na drugi brzeg, mogłem to zrobić tylko biegiem. Za- im jednak ruszyłem, spojrzałem, ku tym, których udało ri się oszukać. S'tali wołając i gestykulując nad brzegiem,' ' wódz pływał tam i z powrotem, wciąż jeszcze czekając ~ mnie, chociaż było to niemożliwe, żebym tak długo ~ytrzymał pod wodą bez oddechu. Cży Sam myślał teraz moich słowach: "Jeśli utonę, będziemy ocaleni"? ~'Pobiegłem lasem, jak mogłem najdalej, dopóki nie, mi- i~łem zakrętu; potem znów wszedłem do wody i przepły- ~łem swobodnie na drugą stronę; wszystko to dzięki te- 'iu, że Apacze uważali mnie za lichego pływaka i czło- ńeka bojącego się wody. ~a drugim brzegu poszedłem znów w dół rzeki aż do :rańca lasu. Ukryty w krzakach, dojrzałem z przyjemnoś- iil, że kilku czerwonoskórych wskoczyło do wody i dzio- ~ało włóczniami dna, szukając utopionego Old Shatter-' tanda. Mogłem z całą swobodą pójść teraz do cedru byłbym wygrał, lecz nie uczyniłem tego, gdyż chciałem iie tylko osiągnąć zwycięstwo, lecz także dać Inczu-czu- tie nauczkę, a zarazem zobowiązać go do wdzięczności. On pływał wciąż jeszcze tam i z powrotem i nie prży- ~ło mu na myśl spojrzeć ńa drugi brzeg. Osunąłem się 277 I znowu w wodę, położyłem śię na plecach tak, że tylko p nos i usta wystawały mi z wody, i pozwoliłem się nieść g fali. Nikt mnie nie zauważył. Dopłynąłem tak naprzeciw '~ nich, dałem znów nurka, podpłynąłeni jeszcze kawałek; :~:; po czym wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem -,~ doniosłym głośem: - Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy! Wyglądało to zupełnie tak, jakbym się znajdował ną ~ płytkim miejscu. Cżerwonoskórży dosłyszeli mnie i spof rzeli w tę stronę. Jakież wycie rozległo się na prżeciwleg- . łym brzegu! Zdawało si~, że tysiąc diabłów, nagle wypu- ' szczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w ~ życiu, ten nigdy tegn nie zapomni. Ledwo Inezu-czuna .,:~ mnie spostrzegł, řruszył naprźód silnymi, długimi ruchami -:~ a i płynął, a raczej leciał na drugą stronę. Nie mogłem go ~ dopuścić zbyt blisko, więc pomknąłern ku brzegowi,. wy- ; dostałem się nań i - stanąłem! - Dalej, dalej, sir! - krzyknął Sam do mnie. - .ř~ Śpieszcie czym prędzej do cedru! ' Nikt już temu teraz nie mógł przeszkodzić, ale posta- nowiłem dać prżedtem Inczu-czunie nauczkę i ni2 odszed- łem, dopóki nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kro- ~ ków. Potem popędżiłem ku drzewu. Gdybym był jeszcze ;~ w wodzie, na pewno by mu się udał rzut tomahawkiem, ~ ~ teraz jednak byłem pewien, że 'nie użyje topora, dopóki ~ się nie dostanie na brzeg. Drzewo stało w odległości trzystu kroków od brzegu. `~ Przebiegłem szybko połowę tej odległości, zatrzymałem ~ się znowu i spojrzałem za siebie, Wódz właśnie~ wychodził z wody i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Dościg- nąć mnie już nie mógł, chyba rżucając tomahawkiem. " Wyrwał go też zza pasa i ruszył pędem. Nie umykałem '~ wciąż jeszcze i dopiero gdy się przybliżył na niebezpieczną ; dla mnie odległość, rzuciłem się .do ucieczki, ale tylko po- zornie. Powiedziałem sobie tak: "Dopóki będę stał spo- ~ kojnie; Inczu-czuna nie rzuci toporem, bo wie, że uskoczę na bok, widząc nadlatuiacv tomahawk. A zatem rzuci 2~8 m dopiero wtedy, gdy się odwróćę i zacznę uciekać". ~cząłe~ więc pozornie umykać, ale po dwudzięstu kro- ~ch zatrzymałem się nagle i znowu odwróciłem się twa- ~ ku niemu. ~omyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, cheąc yć pewnym rzutu; stanął na miejscu, zamachnął się to= ~rem i cisnął nim właśnie w chwili, gdy\spojrzałem na iego. Wykonałem więc dwa, trzy ~skoki w bok, topór ~zeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek. Tego właśnie pragnąłem, podbiegłem, podniosłem go ~~uszyłem spokojnym krokiem nagrzeeiw wodza. In- , ;ii-czuna krzyknął ze złości i puścił się do mnie biegiem :k wściekły. Widząc to, . zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem ~oźnie: - Stój; Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old batterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać -po fówie? ~atrzymał się w. biegu i krzyknął: - Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły Duch znów ci ~Iiomógł! - Nie wierz temu! Jeśli tu móże być mowa o duchu, ~- właśnie dobry Manitou opiekował się mną w tej nie- eż~iiecznęj chwili. - `':Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oezy, zwrócone na uaie; płoną jakby pod wpływem ukrytego zamiaru. Do- ałem więć ostrożnie: - Chćesz mnie zaskoczyć; zaatakować, widzę to po a.bie; Nie czyń tego, bo ożnaczałoby to twoją śmierć: Nic , U:: się nie stanie, gdyż -naprawdę lubię ciebie i Winnetou, le jeśli rzucisz się ria mnie, będę musiał się bronic. i~~iesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraż je- ~cźe zdobyłern sobie tomahawk. Bądź więc Fozsądny i..: Nie mogłem dokończyć zdania: Złość, która go opano- ~ała;- odebrała mu całkowicie rozwagę. Rzucił się ku ttiie z rękami zakrzywionymi jak szpony. Już zdawało r~i się, że mnie pochwycił, gdy wtem usunąłem się szyb- 279 ko w bok, a siła skoku, która miała mnie obalić, powaliła jego samego. Islatychmiast stanąłexn przy riim, oparłem prawe kolano ną jednej, a lewe na drugiej jego ręce, ująłem go lewą rę- ką za kark, a praw~ podniosłem tomahawk i zawołałem: - Inczu-czuno, czy prosisz o łaskę? Nie. To ci głowę rozłupię! - Zabij mnie, psie! - stęknął, na próżno usiłując się uwolnić. - Nie, jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył; ale na ra- zie zmuszasz mnie do tego, żeb~m cię unieszkodiiwił. Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka, wskutek czego zacharczał, drgnął kurcżowo i rozćiągnął się na ziemi. Czerwonoskórym xnogło się wydawać, że go zabiłem: Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż prźedtem: Przywiązałem Ineżu-czunie pasem ręce do cia- ła; za.niosłem go do cedru i tam położyłem. Musiałem, choć niepotrzebnie, odbyć ten kawałek drogi, ponieważ wymagała tego nasza umowa. Zostawi~em go na ziemi; a sam pobiegłem nad-rzekę, widząc, że wielu czerwono- skórych z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby ', prżepł~nąć na moją stronę. Mogło się to stać niebeżpiecz- ne dla mnie i dla 'moich towąrzyszy, gdyby Apacze nie chcieli dotrzymać słowa. Dlatego źnalazłsży się nad wodą zawołałem: - Precz! Wódz żyje, nic mu złego nie wyrządzrłem, ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu prżypłynie tylko ą Winnetou; chcę z niin pomówić! i Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou pod- niósł się w wodzie tak; że go wszyscy mogli zobaczyć, i zawołał kilka słów, których nie zrozumiałem. Posłuchali go i zawrócili, a on s~m przypłynął na ~ tę stronę: Czeka- łem na niego nad wodą i powiedziałem, gdy z niej wycho- dził: Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż' naraziliby , . twego oica na niebezpiecżeństwo: ~ . 282 ,: , ~::':'.~ ' - Zabiłeś go tomahawkiem? - N~,e: Zmusił mnie do tego, żę go ogłuszyłem; bo nie ~; -;~hciał się poddać. ' Mogłeś go zabić! Był przecięż w twoim ręku! - Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tym bardziej ~:::Qjca umiłowanego przeze mnie Winnetou. Masz tu .jego broń! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem, czy ~'.!.dotrzymacie słowa danego mnie i moim towarzyszcim. Wziął podany mu tomahawk i przypatrywał mi się dłu- ;;-:'go, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie k twarz przybrała wyraz pódżiwu. - Co za człowiek z Old Shattęrhanda! zawołał wreszcie: - Kto go pojmie? - Nauczysz się jeszcze mnie pojmować. Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy v` ci słowa! Mógłbyś się nim bronić. Czy wiesz, że w ten r,:;r sposób oddajesz się w moje ręce? - Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek. mam ~' ~ęce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojowńikiem; który nie złamie słowa. Na to Winnetou wyciągnął do mnie rękę i odrzekł z błyszczącymi oczyma: - Maśz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze - również, z wyjątkiem tego; kióry się nazyva Rattler. Da- ;, ~zysz mnie zaufaniem, więc ja ci gó nie odmawiam: - Zaufasz mi tak jak ja tobie. Zaczekaj tylko trochę. Chodź, teraz do ojca! ~ - Tak, chodźmy! Muszę go źobaczyć z bliska, bo gdy Old Shatterhand uderzy, łatwo może nastąpić śmierć,. ehoć sam nie miał zamiaru jej zadać. Podeszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi, . Winnetou zbadał go i .rzekł: - Żyje, ale nieprędko się zbudzi i będzie go .długo bo- lałą głowa. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kil- ku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną! Pierwszy raz wyraził się o rnnie "mój brat". Ileż razy 283 później słyszałem to z jego ust, a jak poważnie, wiernie i szczerze brzmiały zawsze te słowa! Poszliśmy znowu ku rzece i przepłynęliśmy na drugą stronę. Czerwonoskórzy z `riiecierpliwością czekałi na nas na brzegu. Widząc nas płynących spokoj nie obok siebie, zauważyli, że jesteśmy w zgodzie, i musieli także uznać że niesłusznie byłem przedmiotern łch szyderstwa i śmie- chu. Kiedy wyszliśmy- na brzeg, Winnetou wziął mnie za rękę i rzekł donośnym głosem: - OId Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzy- sze są wołni! Uff, uff, uff! - zawołali Apacze. Tangua stał na boku i patrzył ponuro przed śiebie. Miałem się z nim jeszcze policzyć, gdyż. nałeżało go uka- rać, i to nie tylko z naszego powodu; lecz także ze wzglę- du na przy~złość - ze wzgłędu na tych białych, z który- mi mógł się jeszcze zetknąć. Winnetou przeszedł wraz ze mną obok niego, nie rzu- ciwszy nań okiem, i zaprowadził mnie do słupów, do któ- rych przywiązani byli moi towarzysze. Jesteśmy ocaleni! - zawołał Sam. Już nas nie sprzątną! Człowieku, mężu, przyjacielu, młodzieńcze, green- hornie, jak wam się to udało? Winnetou podał rpi swój nóż mówiąc: -r Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił. Zrobiłem to. Ledwie moi towarzysze poczuli 'się wolni, rzucili się na mnie i zacżęli tak ściskać, że aż mnie strach zdjął. Sam pocałował mnie nawet w rękę, a z małych oczek kapały mu łzy w bór jego zarostu, gdy mówił: Sir, jeśli wam to, kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam. Jak za- braliście się do tego? Zniknęłiście. Tak bardzo obawialiś- cie się wody, że wszyscy myśleli; iż utonęliście. - Czyż nie powiedziałem: jeśli utonę, będziemy oca- . leni? - Old Shatterhand tak powiedział? - spytał Winne- tou. - A więc to wszystko było tylko udane? ~ 284 - Tak - potwierdziłem. - Njpj brat wiedział, co robi. Przypuszczam, że popły- ął tuż pod wodą przeciw prądowi, a potem w dół rzeki. ~ój brat jest nie tylko mocny jak niedźwiedź, lecz także iytry jak lis na prerii. Kto jest jego wrogiem, ten musi ę mieć na baczności. - A Winnetou był moim wrogiem? Byłem nim, lecz już nie jestem: - Więc nie wierzysz już temu kłamcy; Tangui, łecz Spojrzał na mnie znowu tak poważnie i długo jak na ''t~mtym brzegu,. podał mi rękę i odrżekł: - Twoje oczy są dobre, a twoirn rysom obca jest nie- ~;uczciwość. Wierzę ci: - Włożyłem zdjęte uprzednio ubranie, wyjąłem ż kieszeni ~iuszkę od sardynek i rzekłem: - Mój brąt Winnetau trafł w sedno. ł.Tdowodnię mu ~ ~o zaraz. Myślę, że pozna to; co mu teraz pokażę: Wyjąłem zwinięty kosmyk włosów, wyprostowałem ;`~:; podałem Winnetou. W pierwszej .chwili sięgnął po nie ~;'.r~ką, Iecz nie dótknął, zaskoczony zupełnie tą niespo- `.~zianką cofnął się o krok i zawołał: - To moje włosy! Kto ci je dał? ~ - Inczu-czuna wspomniał, że byliśeie przywiązani dó drzew, gdy naraz dobry Wielki Duch zesłał wam niewi- ~d2ialnego wybawcę. Tak, był on niewidzialny, gdyż nie '-mógł pokazać się Kiowom; lecz teraz nie ma już potrzeby ł~ryć się przed nimi. Teraz już chyba uwierzysz, że byłem vzawsze twym przyjacielem, a nie wrogiem. Więc to ty... ty... ty nas odwiązałeś? Więc tobie za- wdzięczamy i wolność, i życie?! - wybuchnął, wciąż j~- ='.azcze bardzo stropiony, chociaż był człowiekiem, którego niełatwo było wprawić w zdumienie ani zaskoczyć: Na- stępnie wziął mnie za rękę i zaprowadził . na miejsce, na - któi-ym obserwując nas ustawicznie, stała jego siostra. , Źatrzymał się prżed nią wraz ze mną i powiedział: - Nszo-czi widzi tu dzielnego~ wojownika, który wy- 28S swobodził potajemnie mnie i ojca, kiedy Kiowowie przy- . wiązali nas do drzew: Niechaj Nszo-czi mu podziękuje! Po tych słowach przycisnął mnie do siebie i pocałował w oba policzki. Ona podała mi rękę i rzekła tylko jedno słowo: - Przebacz! ' Miała podziękować, a tymczasem prosiła o przebacze- nie! Dlaczego? Zrozumiałexri to dobrze. Wyrządziła mi w dusży krzywdę. Znała mnie lepiej niż inni, a mimo to, . gdy dla podstępu udawałem tchórzostwo, uwierzyła, że to jest prawda. Uważała mnie przez chwilę za bojaźliwego, niezgrabnego mazgaja i przeproszenie za to mylne mnie- manie było dla niej sprawą ważniejszą od podziękowania; którego domagał się Winrietou. Uścisnąłem jej. rękę i od- rzekłem: - Nszo-czi przypomina sobie zapewne wszystko, co jej powiedziałem. Teraz to riastąpiło. Czy moja siostra już ~ mi wierzy? - Wierzę mojemu białemu bratu! Tangua stał nie, opodal, a wściekłość'przebijała wyraź- ~ nie z jego twarzy. Prźystąpiłem doń i zapytałem patrząc mu ostro w oczy: . Czy wódz Kiowów, Tangua, jest kłamcą, czy też miłuje prawdę? - Chcesz mnie obrazić? - wybuchnął. , Nie, pragnę tylko wiedzieć, co mam o tobie sądzić. Odpowiadaj więe! - Niech Old Shatterhand wie, że kocham prawdę: Zobaczymy! W takim , razie dotrzymujesz słowa, ilekroć coś obiecasz? - Tak. ' Tak też być musi, bo kto nie czyni tak, jak powie, godzien jest pogardy. Czy pamiętasz jeszcze, co mi przy- rzekłeś? . - Kiedy? - - Kiedy byłem jeszcze przywiązany do słupa. - Wtedy mówiłem o rozmaitych rzeczach. 286 , ~~.~.~...... ~ To prawda, ale wiesz chyba, które z tych słów mam ~~raz na myśli? - Wobec tego muszę ci sam przypomnieć. Oto chcia- ~s się ze mną policzyć. ~;:;.:':' - Czy rzeczywiśeie? - zapytał podnosząc brwi. ' Tak. :Powiedziałeś także;. że chętnie wałczyłbyś ze ~~#nną, gdyż wiesz dokładnie, że mnie zmiażdżysz. y ~~.Y.. Niewątpliwie ton, jakirn mówiłem, przeraził go, ~gdyż ~ ~zekł z namysłem: Tego sobie nie przypominam. Old Shatterhand chy- ~~'~, źle mnie zrozumiał. ~C Nie. Winnetou był przy tym i poświadczy to. Tak ~ - powiedział ochoczo Winnetou. - Tangua . ~ńciał załatwić rachunki z Old Shatterhandem i chełpił ~k~ię, że gotów jest z nim walczyć, żeby go zmiażdżyć. Widzisz więc; że tak się wtedy wyraziłeś. Czy do- ~.",~nasz słowa? A ty żądasz t~ego? -- Tak: Nazwałeś mnie tchórzliwą żabą. Szkalowałeś M mme i starałeś się ze wszystkich sił doprowadzić do na- szs~ zguby. Kto jest tak zuch vały, żeby robić coś podob- } nego, ten musi też mieć odwagę watczyć ze mną. t"` ' . ~ Pshaw! Walczę tytko ż wodzami! ~ Ja jestem wodzem! Udowodnij to! - Pięknie! Uczynię to w ten sposób, że powieszę cię na pierwszym drzewie, jeśli się będziesz wzdragał walczyć ~e mną. . Groźba powieszenia jest dla Indianina chyba najcięższą v`. obelgą. Toteż Tanguą natychmiast wyrwał nóż zza pasa ` :..:i wrzasnął: - Psie, mam cię przebić~ ~ Możes~, ale tylko w uczciwej walće - pierś w pierś, `; ostrże przeciwko ostrzu. , - - Ani . mi się śni! Z Old Shatterhandem nie chcę mieć ' ; nic do czynienia! 287 Ale gdy byłem przywiązany i nie mógłem się bronić, to chciałeś, ty tchórzu! Chciał się na mnie rzucić, ale Winnetou stanął pomię- 'f dzy nim a mną i powiedział: Mój brat Old Shatterhand ma shxszność. Tangua ` oszkalował go i pragnął go . zg~fbić. Jeżeli nie dotrzyma :: słowa, to jest istotnie tchórzem i zash~guje na wykluczenie !' ze swego szczepu. Rzecz tę należy rozstrzygńąć natych- . miast, gdyż nikt nie powinien zarzucić Apaczom, że go- szczą u siebie tchórzy. Jak zamierza postąpić wódz Kio- wów? Tangua, zanim odpowiedział, rzucił okiem dokoła. Apaczów było prawie cztery razy tyle, co Kiowów, `~ a prócz tego Kiowowie znajdowali się na ich terytorium. Niepodobna było dopuścić.do sporu iniędzy obu szczepa- mi teraz, kiedy miał zapłacić tak wielki okup i kiedy ; właściwie był jeszcze na pół jeńeem. Namyślę się nad tyrn - odrzekł wymijająco: ~ ~Mężny wojownik nie potrzebuje się namyślać. Albo się zgodzisz na walkę, albo przylgnie do ciebie nazwa : -' tchórza. Na to poderwał się obrażony i wrzasnął: - Tańgua tchórzem? Kto tak twierdzi, temu nóż wbiję '~ w pięrśi! Ja to powiadam - rzekł Winnetou dumnie i spo- kojnie - jeśli nie dotrzymasz słowa danego Old Shatter- handowi ., Dotrzymam~ - Więc gotów jesteś z nim walczyć? - Tak. - I to natychmiast? Natychmiast! Pragnę jak najprędzej zobaczyć jego krew. Dobrze. Teraz należy postanowić, jakiej broni uży- ' ~ jecie w tej walce. - Kto ma to póstanowić? - Old Shatterhand. 288 ~:::,..~.. . Dlaczego? . ~ Ponieważ ty go obraziłeś. ~,~ Ni,,, ja powinienem oznaczyć broń. Ty? Tak, ja, gdyż on mnie obraził; a ja jestem wodzem; `'': ;~ tymczasem on zwykłym białym. Jestem więc czymś ''~iele ważniejszym od niego. 4 . Old Shatterhand jest czymś więcej od czerwonoskó- ; :Q wodza. ~n też tak twaerdzi, ale nie zdołał tego udowodnić. ` oźba nie jest dowodem. ~.;:Wtedy ja rozstrzygnąłem tę kwestię: _ 4 ^~.::. - Nięch Tangua wybiera; mnie wszystko jedno; jaką '. ~ ~ontą go zwyciężę: Ty mnie nie zwyciężysz! - ryknął na mnie: - Czy ~dzisz, że zgodzę się na walkę na .pięści, w której ty każ- ~~ego powalisz; albo na nóż, którym przebiłeś I~oża-Pio- . ~~a, albo na tomahawk, który dla Inczu-czuny okazał zgubnym? _ Więc co? ' ,... Będziemy, strzelać do sie~e, a moja kula ugrzęźnie `t~ w sercu! Dobrze, prr~rstaję z ochotą. Ale czy mój brat Win- .~etou słyszał, do ezego teraz przyznał się Tangua ~ Co takrego?' . Ze walczyłem z Nożem-Piorunem po to, by uwolnić ~paczow od słupa męczeńskiego; Tangua przeczył temu ,~otychczas. Wszyscy się teraz przekonali; że miałem ~~łusznosć nazywając go kłamcą. Kłamcą? - huknął na mnie Kiowa. - Życiem mi ~ to zapłacisz! Prędzej, podajcie. mu strzelbę! Niech się walka rozpocznie natychmiast; żebym tego psa ujadające- '~o zmusił do milczenia! Trzymał swoją strzelbę w ręku. Winnetou posłał Apa- > cza ~do puebla po moją rusznicę i amunicję, którą, nim mnie pojmano, nosiłem przy sobie. Wszystko zachowano starannie, gdyż Winnetou, pomimo że mnie uwążał za 289 ::g swego wroga, opiekował się mną bardzo troskliwie. Na- stępnie zwrócił się do mńie z tymi słowy: - Niech mój biały brat powie, z jakiej odległości bę- :w dziecie strzelać oraż ile strzałów macie dać. ,; Mnie wszystko jedno - odrzekłem. - Kto wybie- ~ rał brciń, niechaj to rozstrzygnie. Tak, ja rozstrzygam - rzekł Tangua. - Dwieście kroków i tyle strzałów, dopóki jeden z nas nie padnie i nie zdoła się już podnieść. , '' - Dobrze - powiedział Winnetou: - Ja będę tego. pilnował. Będziecie strzelali na przemian. Ja stanę obok. .. ze strzelbą i wpakuję kulę w łeb temu,ř który się ośmieli złamać ten porządek. Ale kto ma pięrwśzy strzał? - Naturalnie, że ja! - zawołał Kiowa. Winnetóu potrząsnął niechętnie głową i rzękł: - Tangua zabiera wszystkie korzyści dla siebie. Old Shatterhand ma pierwszy strzał: Nie! -~- odpar~em. - Niech się stanie zgodnie ~ je- I.. go życzenięm. On da jeden strzał, potem ja drugi i będzie po wszystkim. _ - Nie! - odrzekł Tangua. - Strzelamy, dopóki jeden z nas nie padnie! I - Oczywiście, to .właśnie miałem na myśli, ponieważ pierwszy mój strzał rozciągnie cię na ziemi. , - Samochwał! Pshaw! Właściwie powinienem cię zabić; alę tego ; nie zrobię. Ukarzę cię w ten sposób, że strzaskam ci pra- we ko~ano; zapamiętaj to sobie! Czyście słyszeli? - zaśmiał : się. - Ta blada twarz, którą własni przyjaciele nazywają greenhornem, zapowia- da; że z odległości dwustu kroków przestrzeli mi kolanó! Wyśmiejcie go, wojownicy, wyśmiejcie , , Spojrzał dokoła, ale nikt się nie zaśmiał. Wobec tego mówił sam dalej: . - Wy się jego boicie! Ja wam pokażę, źe sobie kpię z niego. Chodźcie, odmierzymy dwieście kroków! Właśnie przyniesiono mi rusżnicę. Zbadawszy ją, prze- . ~ . 290 :onałem~ię, że jest w dobrym stanie, a obie lufy ma na- ~e. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na ~owo tak starannie, jak tego wymagała sytuacja. Wtem bliżył się do mnie Sam z tymi słowy: Mam do was sto zapytań, a nie znajduję do tego pósobnóści. Na razie tylko jedno. Czy rzeczywiście chce- ie tego draba trafić w kolano? Tak. - Tylko? - To będzie dostateczna kara: Nie, na pewno nie! Takie plugastwo należy tępić, ;śli się nie mylę. Zważcie tylko, co on żawinił, ile się już tego stało prze~ to jedynie, że chciał ukraść konie Apa- Temu Ginni biali co najmniej tak samo, ~ pónie waż go namówili do tego. Ale dał się namówić! Na waszym miejscu wpaka- wałbym mu kulę w łeb. On ż pewnością będzie mierzył ~t! waszą głowę! Albo w piersi. Jestem tego pewien. Nie trafi. Pukawka tego draba nic niewarta: .- Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na ' punktach krańcowych. Byłem spókojny jak zwykle, a N:v`fiarrgua wyczerpywał cały swój żapas .obęlg, których po- wtorzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou, ~ sto~ący nieco z boku~pomiędży nami, rzekł: Niechaj wódz Kiowów milczy i uważa! Liczę do ~,.:'::trzech, potem dopiero wolno strzelać. Kto prędzej strzeli, dostanie ode mnie kulę. , Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w naj- ~ W ększym napięciu: Ustawili .się w dwa rzędy po prawej t lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę, której koń- ~'.r: ce oznaczaliśmy my. Zapanowała głęboka cisza. , Niech wódż Kiowów z~czyna - rzekł Winnetou. = Raz... dwa... trzy! Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą szero- kością ciała. Ten złożył się zaraz za pierwszym słówem 291 Winnetou, zmierzył starannie i wypalił. Kula przeleciała ,: tuż koło mnie. Nikt nie wydał głosu: - Teraz strzela Old Shatterhand - wezwał mnie Win- netou. - Raz... dwa... Zaraz! - przerwałem mu. - Ja stałem naprzeciw- ko wodza Kiowów rzetelnie i prosto, on zaś odwraca się ,;. i staje ku mnie bokiem. [ - To mi wolno! - odpa`rł. - Kto mi zabroni? Tego nie określono, jak mamy stawać. - To prawda, więc Tangua może się tak ustawić, jak ';7 mu się podoba. Nadstawia mi wąską stronę ciała, sądząc, . " że nie tak łatwo go tra~ę; ale się myli, bo nie chybię na r; " , pewno. Mógłbym wypalić, nie ~riówiąc ani słowa, ale chcę ; być wobec niego uczciwy. Zapowiedziałem, że dostanie k kulę w prawe kolano, jeśli jednak stać będzie bokiem, to ; kula roztrzaska mu oba kolana, ~Oto cała różnica. Nie- chaj robi teraz, co chce; ja go ostrzegłem. 1 - Strzelaj kulami, a nie słowami! - szydził tamten ': i nie zważając na moją przestrogę, nie zmienił bocznej ' pozycji: Old Shatterhand strzela - powtórzył Winnetou. - Raz... dwa::. trzy! Huknął strzał. Tangua wydał głośny okrzyk; puścił ' strzelbę z ręki, rozłożył ramiona i runął na ziemię. - Uff, nff; uff! - zawołano ze wszystkich stron i za- częto się cisnąć, aby zobaczyć, gdzie trafiłem. Ja posze~lłem także; a wszyscy rozstąpili się z szacunkiem. ` Kiedy przystąpiłem do Tanguy, leżał jęcząc na zierni. Winnetou klęczał już przy nim i badał ranę. Spostrze~ł- szy, że się zbliżam, rzekł: - Kula poszła zupełnie tak, jak przepowiedział mój biały brat; oba kolana . strzaskane. Tangua jizż nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rurnaki innych szczepów. Raniony, ujrzawszy mnie, obsypał mnie całym ~radem przezwisk. Huknąłem na niego tak, że zamilkł na chwilę, i rzekłem: ~ , 292 ~ Przestrzegłem cię, . lecz ty nie usłuchałeś. Sam jesteś iu win~n. ~Lie śmiał dalej jęczeć, gdyż Indianinowi nie przystoi te- robić nawet w największym bólu. Zagryzł wargi i pa- . ~ł przed siebie ponuro, a potem vvarknął: -- Jestem zraniony i nie mogę wrócić do domu, muszę !ostać u Apaczów. '~a to Winnetou potrząsnął głową i rzekł bardzo stano- Musisz wrócić do domu, gdyż nie mamy miejsca dla dziei naszych koni i morderców naszych ,wojowników. ; zemściliśmy się krwawo i zadowoliliśmy się okupem. ęcej żądać nie możesz. Kiowa nie należy do naszego - Ależ ja nie będę mógł usiedzieć na koniu! Old Shatterhand był ciężej ranńy i też nie mógł je- ć- na koniu, a mimo to dostał si~ tutaj. Myśl o nim sto! To~ ci się przyda. Kiowowie chcieli nas dzisiaj _ iścić; niech to uczynią, gdyż kogo z nich spotkamy ,ju- w pobliżu naszych pastwisk; z tym obejdziemy się tak, wedle ich życzenia mieliśmy postąpić z Old Śhatter- idem: Powiedziałem. Howgh! Nziął mnie za rękę i odprowadził na bok. Wydostaw- się ze ścisku, ujrzeliśmy Inczu-ezunę płynącego ku n łodzią z dwoma wysłańyrni doń tudźmi. Winnetou ;pieszył nad rzekę, a ja udałem się do Sama, Dicka - Nareszcie, nareszcie będziemy was mieli dla siebie! rzekł pierwszy z nich. Powiedzcie fiam przede zystkim, jakie to włosy pokazaliście Winnetou? - Te, które mu sam obciąłem: -- Kiedy? -~- Gdy uwolniłem go razem z ojcem. - To wy... do wszystkich diabłów... wy... wy, green- ~i, mielibyście ich uwólnić? ~ Oczywiście. ~ Nie powiedziawszy nam o tyrn ani słowa? 293 ;~:......: i....:., , - To było zbyteczne! - Ale jakże tego dokonaliście? ~ - Tak, jak to czynią greenhorny. Mówcie rozsądnie, sir! To było nadzwyczaj trudne. - Tak, wątpiliście nawet, czy wafn by się to udało. No, a wam się udało! Albo ja nie mam rozumu, al- bo przestał mi clziałać. To pierwsze, Samie, to pierwsze! - Nie róbcie głupich dowcipów! Taki chytrus! Odwią-, zuje od męczex~skich słupów wodzów i nosi z sobą cudo-; twórczy kosmyk, nie zdradzając się z tym ani słowem! : A taką ma uczciwą minę! Z tego tylko widać; że nie nale- ży nikomu wierzyć! A jakże tam dziś było? Niektóre rze- czy są dla mnie ~ niejasne. Utonęliście i nagle pojawiliście się znowu! Opowiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, zawo- łał: - Człowiecze, przyjacielu, greenhornie, straszny z was hultaj, jeśli się nie mylę! Muszę was znowu ~zapytać; czy nie byliście jeszcze nigdy na Zachodzi.e? - Nie. - Ani w ogóle w Stanach Zjednoczonych? - Nie. - To niech was diabeł zrożumie, bo ja nie potrafię! Jesteście we wszystkim nowicjuszem, a zarazem mistrzem: Nie widziałem jeszcze takiego dziwoląga. Muszę was pochwalić, naprawdę pochwalić. Poczynaliście sobie sprytnie, hi! hi! hi! Nasze życie wisiało rzeczywiście na włosku. Ale niech wam ta pochwała nie przewróci w gło- wie, bo jeszcze będziecie robić głupstwa. Dziwiłoby mnie to naprawdę, gdybyście kiedy zostali uż~tecznym westma- nem! ~ Mówiłby dalej w tym tonie, ale nadeszli Winnetou i In- czu-czuna. Stary wódz patrzył mi długo i poważnie w oczy, jak przedtem syn, i powiedział: Słyszałem o wśzystkim od Winnetou. Jesteście wol- ni, a nam przebaczcie. Jesteś bardzo dzielnym i przebieg- '?94 ____._ . . x' . ~.!:;:.. . wojownikiem i zwyciężysz niejednego wrogą. Czy za= , '' łisz z n~mi fajkę pokoju? ~''M~`- Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i bra- W is, ~. - To chodźeie teraz ze mną i córką moją Nszo-ćzi do `',y' ebla! Wyznaczę mojemu zwycięzcy godne mieszkanie. r~innetou zostanie tutaj, aby dopilnować porządku. . . Weszhsmy z nim i z Nszo-czi - jako wolni ludzie - zamku w ksżtałcie piramidy, który opuszczaliśmy jako ''`'' y wleczeni na śmierć: ..~, i ' a i * .. .. y . 4. :." .. i ta,:-i:n . " ĄręJv, , ~P'.,^,:.'.. ła, .. ~R~: ,. ai ~r,...:.. r..` . ~i ":.:.,. t,... . ^A,;:,.:.. .~2i!:;' , :' tf:''!.,:. . , ~:^8 3' 5r tti , . ~R 7v.~...~ ^.. "y yy ^ł ~;.i: . t i :: .Sl::s,:.. 9i~f plik8 Nie wiem,. czy wytrzymamy. Śmierć tak dalece , szkodzi ciału, że się ją rzadko kiedy przeżywa. W końcu mamy Rozdział pierwszy W ROLI DETEKTYWA Po bardzo wytężonej .~jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać cze- kającego na nas Apacza. Niestety, nadzieja ta ńie ziściła się. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale ja- :kie! Były to trupy obydwóch handlarzy, od których otrzy- maliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Kiowów. Jak się później dowiedziałem od Winnetou, zastrzelił ich Santer. Podróż czółnem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia Rio Bosco równocześnie z obu handlarzami, - mimo iż opuścili oni wieś Tanguy znacznie wcześniej od ' niego. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, zo- stał więc bez śródków do życia. Wpadły mu w oko towa- ,.ry handlarzy; pragnąc je zagrabić, zastrzelił prawdopo- ~obnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wycżytał to że śl~dów, . które - znalazł przybywszy na to miejsce. Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowa- dzenie tylu zwierząt jucznych przez sawanny przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodątku musiał się śpieszyć, gdyż wiedział, że pościg trwa. Na nieszczęście przez kilka dni padał deszcz i pozacie- rał ślady, tak że Winnetou nie mógł się już zdać na swój ' wzrok, lecz jedynie na domysły. Przypuszczając, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam spieniężyć swój h~p, .postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej: Po szeregu stracónych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktorii* Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszyst- ' ko, kupił, sobie dobrego konia i rtiszył na Wschód drogą wzdłuż Red River. Winnetou rozstał się ~e wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał pod dostatkiem złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie. Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajduje - nie zosta- wił nam bowiem żadnej wskazówki nad Natchitoches - zwróciliśmy się w kierunku Arkansasu, aby najkrótszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowąłem bardzo, że na razie nie zabaczę mego przyjaciela, ale zmienić tego I nie mogłem. - Przybyliśmy wreszcie pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego Mr Henry'ego. Kiedy wsze,dłem do jego pracowni, zastałem go przy warsztacie. Był tak zajęty, że nie dosłyszał szmeru wywołanego otwieraniem drzwi. Dobry wieczór, Mr Henry! - pozdrowiłem go tak, jak gdybym zaledwie wczoraj był po raz ostatni w jego ,:. domu. - Czy nowy sztucer prędko już będzie gotowy? '' .. Z tymi słowy usiadłem na rogu ławki,. jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, patrzył na mnie przez chwilę jak nieprżytomny i krzyknął radośnie: - Wy..: wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczy- ciel domowy.:. surwejor:.. ten legendarny Old Shatter- hand! Zarżucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucało- wał kilkakrotnie w oba policzki, aż klasnęło. Old Shatterhand! Skąd znacie to przezwisko! - spytałem, gdy wresżcie wypuścił mnie z uścisku. Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr White, inżynier z najbliż- szego~ sektora; pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie * F a k t o r i a - osada handlowa założona prżez kupców europej- skich w krajach kolonialnych, a zarazem najczęściej skład towarów. 6 9 II skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać: Ale ukoronowaniem tych wiadomości było to, Go powiedział Winnetou. - Jak to? - Słyszałem od niego 'o wszystkim. - ` Co? Jak? Czyżby był tutaj? . - Naturainie, że był. - ~edy? . - Przed trzema driiami. Opowiadaliście mu o mnie i ra mojej starej rusznicy na niedźwiedzie, tóteż ńie mógł , mme ominąć. Dowiedziałem się od 'niego,: jaki teraz z was ~vestman, usłyszałem o bizonie, o szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza! Mówił w tym tonie jeszcze długó i 'riic nie pomogły mo- je kilkakrotne protesty: Uścisnął mnie ponownie, nadzwy- . eza~me uXadowany tym, że to on skierował drogę mego życia na Dziki Zachód. Jak się okazało, Winnetou nie stracił już tropu Santera a dotarł za ńim w szybkim tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten jego pośpiech sprawił, że~przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. Zostawił Heńry'emu wiadomość, że prosi, abym się udał za nim do Nowego Orleanu, jeśli mam ńa to oćhotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast v~yruszyć w tę podróż. Musiał~m naturalnie załatwić przedtem moje sprawy zawodowe i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkeńsem, Stone'em i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie, bez.mojej zresztą wie- dzy, ' egzaminowano przed wyjazdem na pomiary. Mój stary Henry nie mógł się powstrzymać; aby z nami ńie pójść. Co tam było dn opowiadania i wyjaśniania! Oka- zało się przy tym, że nasz sektor był najbardziej ze wszystkich, narażoriy na niebezpieczeństwo: Wiadomo, że ja jeden ze wsżystkich surwejorów pożostałem przy życiu. Sam starał się wszelkimi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrońzenie; ale na próżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówioną zapłatę, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szcze- 7: rze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki odda- wałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surwejorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze,. które się tamtym czterem należały, schowali do f. li kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy - wynik mego nadmiernego wysiłku. Sam wygłosił ostrą przemawę, ale nie uzyskał tym nic ponad to, że go rażem z Dićkiem i Willem wyproszono za drzwi. Wyszedłem oczywiście za nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była wcale znaczna. c,.. Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry'ego adres swego hotelu w Nowym Orleanie. ,. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego I przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak posta- nowili wypocząć w St. Louis, czego im nie mogłem brać za złe. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, za- miast indiańskiego, i tak odświeżony wyruszyłem koleją na Południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę, dałem do przechowania Hen- ry'emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowa- łem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy; że moja nieobec- ność nie potrwa długo. Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomnia- łem dotychczas o tym, gdyż to nie. wpływało na ubiegłe wypadki, że w tym właśnie czasie wrzała w całej pełńi Wojna Domowa*. Missisipi była na razie otwarta dla że- * W o j n a D o m ó w a (lub "Secesyjna") - tak nazywa się w histo- rii wojnę; która toczyła się w latach 1861-65 w Stanach Zjednoczonych. Wojnę tę wywotał bunt 6 stanów południowych przeciw nowo obranemu prezydeńtowi, Abrahamowi Lincolnowi, Lincoln bowiem był-żwolennikiem zniesienia niewolnictwa Murzynów. Stany południowe zawiązały końfede- rację i wybrały własnego prezydenta, odrywając się tym samym od Unii ogólnopaństwowej (stąd nazwa "secesjoniści" od łacińskiego secessio - od- dzielenie się, rozłam, bunt), a wreszcie wszczęty zbrojną rebelię, która prze- kształciła się w czteroletnią wojnę Północy z Południem. Istoiną treścią wojny była rozgrywka między feudalnym obszarniczo-plantator~skim Potud- :a. . ; ..,:~jugi, ponieważ słynny admirał Farragut opanował ją ''.~owu na korzyść stanów północnych. Mimo to statek, ńa któryrn się źnajdowałem, spóźnił się znacznie z powo- du raźmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. Toteż gdy przybywszy do Nowego, Orleanu zapytałem w oznaczo- nym hotelu o Wińnetou, odpowiedziano, że wyjechał po- p~'~edńiego dnia. Zostawił mi tylko wiadomość, że udaje się za Santerem do Viksburga i że jednak ze względu na '--ńiepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży. 'Obiecał przy tym, że wrącając zostawi Mr Henry'emu -~v-St. Louis wiadomość, gdzie należy go szukać. Co miałem począć? Chciałem konieczńie odwiedzić ~ ojczyźnie krewńych, którzy - być może - potrzebo- ~:::.::waii wsparcia, z drugiej strony, pragnąłem spótkać się z ,hVińnetou. Po namyśle doszedłem jednak do przekonania, z~ wątpliwe jest, czy Winnetou zdoła dotrzeć do St. Lotus: Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Był tyI'iso jeden, północnoamerykański, który .korzystając z ; ~vc~lowego uspokojenia się wojny zamierzał popłynąć na I~ubę; tam mogłem~ znaleźć okazję do wyjazdu, jeśli już xue do Europy, ~ to przynajmniej do Nowego Jorku. Nie cictągając się więc długo, wsiadłem na ów statek. ~71a ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na ,: przeka~ w jakimś banku, ale czy można było zaufać któ- remuś z bankierów nowoorleańskich? W dodatku nie ~~ m ałem na to czasu, gdyż ledwo zdołałem kupić bilet. Wiozłem więc całą gotówkę z sobą. "' niem a młodym, postępowym kapitalizmem uprzemysławiającej się Półno- cy..P~mysłowcy Północy potrzebowali nowoczesnego robotnika najemne- ' gp; gdy tymczasem plantatorzy Południa opierali się na pracy niewolników, dlafego też nie chcieli się zgodzić na ich uwolnienie. Wojna Domowa na- brała oblicza rewolucyjno-wyz voleńczego; zwłaszcza od chwili ogłoszenia pizez Lincolna I stycznia 1863 r. proklamacji o zniesieniu niewolnictwa w USA (stąd nazwa zwolenników Północy: "abolicjocńści" od łacińskiego cibolitio - zniesienie, obalenie). Wojna zakońcryła się zwycięstwem Półno- ćy - ptiwrotem Stanów skonfederowanych do Unii i stopniowym znosze- . " niem niewolnictwa. 9 Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko; że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Wprawdzie prżez cały dzień było pochmurno i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadałó niebezpiecznego orka- nu. Poszedłem więc beztrosko spać, tak samo zresztą jak i inrii podróżrii, którzy również skórzystali z ók~zji, aby wyjechać ż Nowego Orleanu. Pó północy obudźiło mnie nagle wycie i ryk burzy. Zerwałetii się ż łóżką, gdy wtem `statek uderżył o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a ńa mnie ru~ęła z trzaskiem kajuta; w któiej spałein z i', trzema innymi podróżnymi. Kto w takich momentach myśli o pieniądzach?! Życie może żależeć od jedńej chwili, a w głębokiej ciemnóści i beznadziejnym zamieszaniu dłu- go musiałbym szukać bluży z pulareśem: Wydobyłem się czym prędzej spod szczątków kajuty i pośpieszyłem, a ra- czej potoczyłem się na pokład. Statek trzeszczał i skrzy- . piał okropnie. r' Na dwórze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan óbalił mnie natychmiast i przewaliła i' się przeze mnie fala. Zdawało mi się, że słyszę krzyki, ale zagłiiszyło je wycie orkanu. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale, za nimi zaś - ląd. Statek dostał się między ~ śkały, a napór wody podnósił gó. ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się roztrza- skać. Łodzie zabrała woda. Gdzie był ratuńek? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Leżeli tu ludzie trzymając się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich ńie porwały fale! Ja natomiast śą- dziłem, że trzeba się właśme takiej fali powierzyć: Wtem nadpłynęła jedńa, wysoka jak dom i widoczna ~ mirno ciemności; dzięki swemu fosforycznemu półyskowi. Dotarła do statku, który tak zatrżeszczał, jakby się miał już rozlecieć w drzażgi. Chwyciłem się żelażnej poręczy,. ale natychmiast ją puściłem. ~ Fala porwała mnie, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb; a potem żnowu ~ podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby a razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro ! tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie uniosła z powrotem. r Znajdowałem się zaledwie pół mińuty w mocy rozhuka- nego morza, ale wydawało mi się, że to trwa długie go- dżiny. Wtem potężna fala uniosła mnie w powietrze i rzu- '. ćiła między skały w spokojną wodę tak gwałtownie, jakby ~nie wypluła: Żeby się jej tylko nie dać pochwycić z' powrotem! Zacząłem pracować rękami i nogami i pły- ':.:: ~ąłem z największym wysiłkiem, na jaki się mogłem zdo- być. W użytym dopiero co wyrażeniu ;,spokojńa woda" mam oczywiście na myśli tylko względny spokój. Fala za- mosła mnie poza obszar nasilenia burzy, ogromne fale zostały w -Cyle,. wicher jednak rzucał mną po wodzie jak l~orkięm.. Na szczęście zobaczyłem wreszcie ląd. Gdybym ~ ga wowczas nie dostrzegł; byłbym z pewnością zgubiony: ..~:,, Wiedziałem teraz; w którym kierunku mam płynąć, a " .ci~ociaż w rozszalałym żywiole posuwałem się naprzód , ~sardzo powoli, dotarłem w końcu do brzegu. Dotarłem ~,-. ale nie tak, jak chciałem. Zarówno morze, jak ląd po- gi~ążone były w ciemności. Nie mogłem ich od siebie od- *ożnić ani znaleźć odpowiedniego miejsca do lądowania: Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem .:wrażenia, iż nie zdołam się już podnieść. Pozostało mi .: ~ednak jeszcze tyle przytomności, że wdrapałem się po tej ~~~^.slcale na górę. Tam zemdlałem. I~edy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze t'rwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej nie- pokoiło mnie to, że nie wiedziałem; gdzie się znajduję. Gzy leżę na stałym lądzię, czy też na . sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż skała była śliska '' u z trudem mogłem się na niej utrzymać, a burza wciąż tak silna, że mogła mnie znieść. Po jakimś czasie zauwa- zyłem, że się zmniejsżyła i, jak to zwykle bywa z takimi gwąłtownymi huraganami, ucichła nagle. Deszez ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy. 11 ~'i . . fi.... i,,,: .'. ;; : Iw ~ I,; .. i,... W ich nikłym świetle dopiero rozpatrzyłem się w swo- im położeniu. Znajdowałem się na brzegu; ża mną- szalały fale, a przede mną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych huragan powyrywał z ziemi, a niektóre nawet poniósł dalej. Następnie do- strzegłem poruszające się światła. Był to znak obecności ludzi, udałem się więc ku nim czym prędzej. Byli to rybacy.. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się Fort Jefferson. Nieszcżęśliwi miesżkańcy stali obok swoich domostw poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach uniosła. Jakże się zdziwili moim widokiem! Wy- trzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za wid- mo. Morze szaIało jeszcze tak; że musieliśmy głośno krzy- czeć, by się nawzajem dosłyszeć. Rybacy zajęli się mną bardzo życzliwie, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliżnę i niezbędną odzież, gdyż byłem ubrany w taki strój, w jakim ułożyłem się do snu podczas morskiej podróźy. Potem uderzyli na alarm, gdyż należa= ło wyruszyć na wybrzeże, by szukać innych rozbitków. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się przywrócić życie, ale reszta. nie żyła. Kiedy nadszedł dzień, ujrzałem brzeg pokryty naniesionymi przez wodę szczątkami rozbitego okręfu: Daiób tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan. Byłem zatem rozbitkiem, i , to w najpełniejszym tego słowa żnaczeniu, gdyż zostałern ogołocony ze wszystkie- go: Pieniądze, które przeznaczyłem na tak ważny cel, le- żały na dnie morza. Ubolewałem oćzywiście nad tą stratą, ale ~v tym strapieniu nie brakło pociechy; żyłem, ja i je- śzcze trzej inni towarzysze podróży, a to już można było uważać za szczęście. Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie naśze potrzeby, a mnie ułatwił nadto wyjazd statkiem dó Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz bied- niejszy niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tym mieście: Nie miałem nic prócz odwagi do życia. ..~ 12 ~:=..:.,: Czemu udałęm się do Nowego Jorku, a nie~ do St. ~ :: J:.ouis, g~zie mieszkali mói znajomi, .gdzie mogłem w każ- .- ,tty~xi razie na pewno liczyć na pomoc Henry'ego? Byłem ,~nu już winien tyle wdzięczności, że nie chciałem powięk- szać tych zobowiązań. Gdybym--ehoć był pewien, że tam spotkam Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego ~ ~:,pogóń za Santerem mogła trwać miesiącami albQ i dłużej . .-t; ~dzież miałem go szukać? Postanowiłem wprawdzie ; Spotkać się z nim żnówu; ale w tym celu trzeba było udać się ńa Zachód do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego do- ,~onać; musiałem stanąć znów na własnych nogach. Są- ;,~:~,,,:.".dziłem, że w obecnych waruńkach najłatwiej dojdę do te- go w Nowym Jorku. , Przypuszczenie ta nie zawiodło mnie. Szczęście istótnie =~ ~ sprzyjało. Poznałem wielce szanowńego Mr Josy'ego ~~~" Ta iora, kierownika sławne o odówczas zakładu pry- y g p ;'j~A ~atnych detektywów, i poprosiłem gó o przyjęcie do pra- A ' x ~ ~oy Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w ostatnich cza- '' , ~ch, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem ńa próbę. ~~iyebawem jednak, raczej dzięki przypadkowi niż własnej ~~ ~' ,~tęcznosci, zdobyłem jego zaufanie, które z hiegiem czasu * ~a.k się wzmogło, że w końcu darzył mnie szczególn~xni ~ględami i powierzał przeważnie takie zadama, jakie ro- ~.,, :...;., ~Qwały pewny wynik i dobre vuynagródzenie. Pewnego razu zaweżwał mnie do siebie. Zastałem u e~r ~ego ~akiegoś starszego, frasobliwie spozierającego jego- ;:~~,~~:.:;mościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, któ- r ~? .~~ .., ~'y. szukał u ńas pomocy. Chodziło o wypadek przykry dlą r~=... .... ~:ie~o- osobiście, a zarazem niebezpiecźny dla jego inte- Miał on syna jedynaka, imieniem William, licząeego lat dwadzieścia pięć, :nieżonatego, którego wyposażył w tak `;:,szerokie pełnómocnictwa, że wszelkie jego dyspozycje vw sprawaeh fnansowych znaczyły tyle samo, co dyspozy- ćje ojca. Syn, z usposobienia bardziej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowymi z ~zakresu sztuki; 'a nawet metafizyki niż księgowością i 13 uważał siebię nie tylko za uczonego; lecz także za poetę. W .tym przekonaniu utwierdził go fakt, że gazety riowo- jorskie przyjęły kilka jegó wierszy. Dziwnym trafem mło- dy Ohlert wpadł na pomysł napisania tragedii, której bo- 'i:' ,. haterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pra- cę, postanowił zaznajomić się gruntownie z chorobami umysłowymi i nabył mnóstwo odpowiednich dzieł. Skutek tego był straszny: młodzieniec zaczął się coraz bardziej identyfikować z poetą-bohaterem swojej tragedii, a w li:. .. , końcu uwierzył; że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał w tym czasie lekarza, który nosił sie~ rzekomo z zamiarem utworzenia zakładu dlą umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów ~i potrafił wzbudzić takie zaufanie bankiera, że ten poprosił go, by się zaznajomił z jego synem i spróbował, czy jego obco- wanie z chorym nis odniesie dobrego skutku. Od owego dnia nawiązała się serdeczna przyjaźń . mię- dzy lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem ;i ' niespodzianie zniknięciem obydwóch. Teraz dopiero za- czął się bankier dokładnie rozpytywać o lekarza i dowie- dział się, że to jeden z szarlatanów, jakich tysiące uwija się po Stanaeh Zjednoczonych. Taylor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy bankier wymienił nazwiska Gibsona, okazało się, . że mamy do czynienia z dawnym znajomym; którego już i !'. pewien czas śledziłem ź powodu i~nej jego sprawki, Mia- łem nawet jego fotografię. Kiedy pokazałem ją Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swo- ~ego syna. Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez dh~gi ezas pod różnymi nazwiskami po Stanaeh i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił swoją należność i odjechał w niewiadomym kierunku. Syń bąn- kiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś przyszła tragiczna depesza z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dale,~" do Louis- 14 i v~`jje po sw~ją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście l~łaxnstwem. ~he brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz u- ~wadził swojego pacjenta, aby pośiąść znaczne sumy. ,::: Wihiama znali najwybitniejsi finansiści i mógł od nich dł~stać tyle pieniędzy, ile mu się podobało. Chodziło za- :~~ o ujęcie szarlatana i sprowadzenia chorego do damu. '~'"Q zadanie zlecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełno- ~cnictwo, fotografię Williama Ohlerta. i pojechałem do , ,~incmnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem .,"I~kze odpowiednie rekwiżyty na wypadek, gdybym mu- ~' ł zmienić swój wygląd. W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera ł.....,;i.,,,~i niego dowiedziałem się; że Gibson był rzeczywiście '~ m z Ohlertem. Potem ruszyłem do Louisville, gdzie powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. A , g ~~;chałem oczywiście za nimi, ale zdołałem odnaleźć ich dopiera po dh~gich i mozolnych poszukiwaniach. ~ ~ pomagał mi w tym Mr Henry, którego oczywiście od- ~~~~:.... iłem zaraz po przyjeździe. Zdziwił się niemało, uj- ' ~'~~.wśzy mnie w roli detektywa, ubolewał nad stratą, któ- ~~, poniosłem pzzez rozbicie okrętu; a przy pożegnaniu ř '~mógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleco- o mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na Dziki ~.'~chod Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztu- ř~r wielóstrzałowy. A moją rusznicę obiecał mi także do go czasu przechować. = Ohlert i Gibson popłynęli parowcem po Missisipi do ~~~ ~Towego Orleanu, musiałem więc podążyć tam za nimi. i,~~~~hlert senior dał mi wykaz firm, z którymi łączyły go ~"x~~sunki handlowe. W Louisville i w St. Louis dowiedzia- się, że WilliBm był w tych firniąch i podjął duże'su- t ~y pieniędzy. To samo uezynił również w Nowym Orlea- n~ u kilku pr~yjaciół swego ojca. Tych,. których to je- ~., ~ nie spot~ało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali k po mnie, gdy 'y William zjawił się raz jeszcze. r~-,-..:..To były' szyśtkie wiadomości, które zebrałem: Teraz ' I5 utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkim zapełniającym ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policję, a potem nie pożostawało mi nic inne- , go, jak czekać na wynik starań władz policyjnych. Nie chciałem tracić bezczynnie czasu, . snułem się więc wśród tego chaosu i szukałem licząć trochę na szczęśliwy przy- ! padek. Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter; zwła- szcza w starszych dzielnicach miasta; gdzie wzdłuż brud- nych; wąskich uliczek ciągną się gęsto skupione - domy z ganeczkami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można ujrzeć wszystkie ~I barwy twarzy, od białej i żółtej do najgłębszej murzyń- skiej czarnośCi. I~fężćzyźni nawołują się, kobiety krzyczą głośno, kataryniarze, `t~ędrowni śpiewacy i gitarzyści po- pisują się rozdzierająćymi uszy utworami. I!` Lepsze wrażenie sprawiają liezne małe przedmieścia, gdzie stoją zgrabne wille,. otoczone cżystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie; pomarańeze i cytryny. Tam znajduje mie- szkaniec upragńiony spokój, gdy wydostanie się z hałasu miejskiego. ' " , Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie. Roi się tam od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmai- tych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich bel bawełny i beczek, wśród których krzątają się setki robotników. Widzowi może się zdawać, że został przeniesiony na któ- ryś z indyjskich targów bawełny: Chodziłem tak po mieście, na próżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej, szerokiej Common Street wpadł mi w oko szyld piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka. Jakim powodzeniem ćieszyło się już wówczas to piwo, przekonałem się, widżąc w lokalu mnóstwo gości: Dopie- ro po długim poszukiwaniu znalazłem w samym kącie nie zajęte jesacze; krzesło. Stał tam niewielki sto~lik~ na dwie 16 v:.:osoby, .p~y ~którym siedział już jakiś gość o odstraszają- v ~j` powierzchowności. Poszedłem~ tam mimo to i poprosi- łem, żeby mi pozwolił wypić w jego towarzystwie szklan- kę piwa. , Po twarzy przemknął mu uśmiech politowania. Zmie- ; rzył mnie badawczym, pogardliwym prawie spojrzeniem t zapytał: Macie pieniądze, master? - Oczywiście! - odrzekłem zdżiwiony tym pytaniem. . Możecie więc żapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć? Rozumie się. Dobra, po cóż w takiriz razie pytacie mnie o pozwo- ~:. ieme? Widać z tego, że jesteście gręenhorn. Diabli- porwa- ł~by każdego, kto by mi spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem; połóżcie nogi; gdzie warn się podoba, i każdemu, kto by się temu sprzeciwiał, tła~cie w ucho! . #. Przyznaję szczerze; że postępowanie tego człowieka ~ :.....~vzbudziło we mnie podziw: Poczułem, że się zarumieni- ..:...~em. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem so- bre,v choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienem ~adeprzeć tę obrazę: Dlatego siadając odrzekłem: Można .być grzecznym; lecz mimo to staryxn wygą. Pshaw! - powiedział ze spokojem. - Nie wygląda- a ~te na to. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to ~~... ~ic~ niczego nie doprowadzi. Nie pomyślałem o was nic ~ ~łego. Nie wiem więc, diaczego chcielibyście mnie zacze- płe Old Death nie da się groźbą wyprowadzić ż równo- Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już a tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrźmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej -stronie Missisipi, a imię jegó nieobce było nawet w mia- stach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta czy nawet dwudżiesta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym należało 17 zdjąć kapelusz. Wiek jednego pokoleńia spędził na uwi- jańiu się po Zachodzie i pomimo niebezpieczeństw, na jakie się riarażał, nie odniósł ani jednej rany. Dlatego za- bobonni uważali go za człowieka, któręgo się kule nie i~.:..:,, imają: . Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death,, "Stara Śmierć", był to jega wojenny przydomek nadany mu przez ludzi z powodu jego nadżwyezajnej chudości. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci,.co go tak ńazwali; niedalecy byli od prawdy. Niezwykle wysoki, v pochylony ku przodowi, wyglądał istotnie tak, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie trźepotały m'u wokoło nóg. Skórzana również bluza skurczyła się vwidocznie, tak że rękawy jej sięgały ledwie po łokcie. Obie kości przedramienia prze- zierały przez skórę. Z bluzy sterczała długa szyj~ z wystającym jabłkiem I! Adama. A ćóż dopiero głowa. Zdąwało śię, że nie ma na niej. pięciu łutów mięsa. Oczy w głębokich oczodołach, . a na głowie ani jednego włosa! Strasznie zapadłe policzki, kanciaste szczęki, wystające kości policzkowe i zapadnię- ty, perkaty nos składały się rzeczywiście na całość, której można się było przestraszyć. Jego długie i wychudłe nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka spo- rządzone były ze srebrnych meksykańskich monet. Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzęźą, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic ken- tucky, jakie dziś spotyka się już rzadko; gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkQm. Reszta uzbrojenia Old Deatha składała się z kordelasa oraz z dwu dużych re- wolwerów, których rękojeści wystawały zza pasa. Oberżysta przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy pod- niosłem szklankę do ust, myśliwiec wyciągnął do mnie swoją i rzekł: . - Stój! Nie tak prędko, chłopcze! Trąćmr~ się naj- ~20 ~ ;pięrw! S'~szałem; że tam w waszym kraju jest taki zwy- :' eżaj. - Tak, lecz tylko między dohrymi znajomymi - od- ' rzekłem nie kwapiąc się bynajmniej do podjęcia jego we- zwania. Nie róbcie ceregieli! Siedzimy teraz razem i nie po- ~x`~ebujeiny nawet w myślach skręcać sobie karków. Trąć- -::;~te srę więc! Nie jestem szpiegiem ani osźustem, możecie męc zabawić się źe mną przęz pół godziny. To już brzmiało inaczej niż przedtem. ,Dotknąłem jego ' ~zklapki swoją, mówiąc: Wiem, za kogo was uważać, sir! Jęśli rzeczywiście ri,.,., ,.jesteście Old Death, to nie obawiam się, że się znajduję c,:.,.,;, ..t~ złym towarzystwie. . - ~1 więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję . 4 ~ ~ iw~s zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy ~~~ ~c~e~ o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów? K~~ - Z tego samego powodu, który i innych tu przy- ~~~~ v~adł szukać szczęścia. Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wy- '~~'ł~~ ~rczy otworzyć kieszeń, a błyszczące dolary same za- ~`;,~-w mą wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, krzyczą ,~;,", ~p tym wszystkie gazety, o tych jedriak tysiącach ludzi; "~Ctore toną w- nurtach życia i giną bez śladu w walce z ~'; tó~m, mkt nie napisze nawet wzmianki. Czy znaleźliście' ~ szczęscie lub. znajdujecie się przynajmniej na jego tro- ~ Sądzg, że mogę powiedzieć: tak. Baczcie więc bystro, żeby trop ten nie uszedł waszej ~agi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać . się na~ ta- m tropie. Słyszeliście móże, że jestem zwiadowcą, po- itkiwaczem ścieżek, który śmiało i bez obawy idzie w wody z każdym westmanem, a mimo to daremnie goni- n za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, ,z`e seba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, . ikało jak zamek na lodzie, istniejący jedyńie w ludzkięj 21 ;;: '.. ,... i,. .,. .. i, . ..: i! .: ,I !I .~! I4. ...... II , I .,~~.. .,. j I... ... Powiedział to posępnie i vy milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy nic ' na te słowa nie odpowiedziałem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł: - Nie wiecie oczywiście, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo próste. Zawsze mnie to trochę porusza, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że pójdzie on nie- zawodnie na dno. Moja matka bardzo mnie kochała. Gdy umierała; byłem dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać już było sżczęście. Ja jednak uważałem siebie za mądrzejszego i puściłem się w fałszywym kierun- . ku. Master, bądźcie rozsądniejsi ode mnie! Poznaję po was,. że z wami może się stać to samo, co ze mną. - Rzeczywiście? Jak to? - Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indianin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem z wrażenia. Na waszym ubraniu riie ma ani jednej plam- ki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęś- cia na Zachodzie. - Ńie źamierżam bynajmniej go tutaj szukać. - Tak? Czy będziecie tak dobrzy powied`zieć mi, jaki obraliście sobie zawód? - Odbyłem studia uniwersyteckie. Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, który na jego twarzy wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej: . - Studia! O biada! Nie budujcie na tym zbyt wiełe. Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. DQświadczyłem już tego niejednokrotnie. Czy macie jaką posadę? Tak. W Nowym Jorku. - Jaką? Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem wyjawić prawdy, przeto oświadczyłem: ~ Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znaj- duję się tutaj. 22 , .~ . Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza jest ~ `wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, ~ir! Nie każdy, mający za sobą studia, otrzymuje stano- _ wisko u amęrykańskiego posiadacza pieniędzy. I ~jeszcże ~a `tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo , ;wej młodości wielkim zaufaniem. Z Nowego Jorku wysy- i~ się na Południe tylko takich, na których można pole- ~~. Bardzo jestem rad z tego; że się pomyliłem co do ~~s; sir! A więc polecono wam załatwić jakiś pieniężny - Coś w tym rodzaju. -' Tak! Hm! ;ř Obrzucił mnie znowu bystrym, ~badawczym spojrze- ięm, żrobił grymas uśmiechu i mówił dalej: - Ale ja sądzę, że ódgaduję właściwy powód waszej i5~noś~i .tutaj. Nie chcę was pozbawiać tego prżekonania, ale dzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po ~bie; że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swo- ~`'t~ezy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą ~'~oko dokładnością, a, teraz wzrok wasz ustawicżnie błą- ~i, po oknach, zatrzymując się na przechodniach. Szuka- ~~ ~atem kogoś. Czy zgadłem? -- .Tak; maśter, Chciałbym spotkać się z kimś, a nie n~.m ~ego adresu. Zwróćcie się do hoteli! ~ To okazało się daremne, a tak samo bez skutku po- p~tały starania policji. .. !'`.Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, któ- ~ miał być przyjaznym uśmiechem. Pofem parsknął z ci- ~~, strzelił palcami i rzekł: iVlaster, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny ieenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe; ale tak jest w isto- W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiel_e. ~Id Death potwierdził ten mój pogląd, mówiąc dalej: i ,, .., I I . I...'.. ;I .. ~i. .; r. . ,. ~i . Przybywacie tu w sprawie podobnej, jak się sa- mi wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego .człowieka szuka z waszego polecenia policja. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach; aby go żnaleźć. Nie byłbym Old Deathem; gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą. - No kogo; sir? . Prywatnego detektywa, który podjął się zadania ra- czej rodzinnej niż kryminalnej natury: Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że,się dobrze domyślił? Nie. Sprzeci- wiłem się przeto: Mam wielki śzacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem prżeliczyliście się. - Nie przypuszczam! - Na pewno! - Well! To wasza rzecz, czy przyznacie mi shzszność, czy też nie~. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tym zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzi~ o sprawę pieniężną: Powi,erżono ją greenhornowi, czyli poszkodo- wani życzą sobie łagodnego postępowania ż winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest w tym także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policja. Po- szukiwany~ jest w rękach łotra, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman buduje sobie nawet ż dwu śladów bardzo długą drogę; choćby stąd w głąb Kanady; i rzadko kiedy się pomyli. - Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej wyobraźni, master. - Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi! Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam coś po- radzić; jeśli jednak sądzicie, że własną drógą prędzej doj- dziecie do 'celu, to jest chwalebne, chociaż wątpię, czy ro- zumne. 24 Wstał;'~`wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić 'za piwo. Zdawało mi się, ' że moją nieufnością . wyrządziłem ~ctu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się: Są sprawy, w które nie należy nikogo wtajemniczać, ~~~ególnie nikogo obcego. Nie chciałem bynajmniej was t~o~knąć i sądzę... - Ależ skąd! - przerwał mi, kładąc monetę na stole. --' O obrazie nis ma mowy! Żywiłem w stosunku do was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi moją życz- .".. Może się jeszcze kiedy spotkamy? - Wątpię bardzo. Ja wyruszam dżisiaj do Teksasu, łtamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, że- wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kie- nku: A zatem szczęśliwej drogi, sir! A przypomnijcie bie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old 4atha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie ma on za- ~ru obrazić was, a żadnemu nowicjuszowi nie zaszko- i; jeśli będżie myślał o sobie skromniej. Włożj~ł na głowę sombrero z szerokimi kresami, które śiało dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uździenicę na ;cy; chwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy zaledwie :y kroki, odwrócił się znowu, podszedł jeszcze raż do ~ie i szepnął: - Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja także stu- 5wałem i z przyjemnością dziś wspominam, jakim - wówczas byłem zarozumiałym głupcem. Do widze- Po tych słowach opuścił lokal, nie odwracając się już ;ale. Patrzyłem za nim; dopóki jego osobliwa, i wyśmie- iiia z lekka przez przechodniów postać nie zniknęła tłumie. Chętnie bym się właściwie pognięwał na nie- ~: Zadawałem sobie nawet trud, by się zmusić do gnie- i, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego wygląd budził , mnie coś jakby litość; słowa jego były surowe, ale ~s brzmiał przy tym łagodnie; przekonywająco i mile. całego jego zachowania wyczuwałem w gruncie rzeczy, 25 f ..i . ~i' '.. ,. i....:;..... ,~... ... ; r;. ;..r d;,.,; .; że był dla mnie dobrze usposobiony. Spodobał mi się po- mimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtaje- mniczać go w moje zamiary; chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić cennych wskażówek. Nazwę "greenhorn" , którą mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam Hawkens tak mnie ~do niej przyzwyczaił, że już nie mogła mnie do- tknąć. Nie uważałem również za stosowne chwalić się przed nim, że byłem już raż na Zachodzie. Oparłem łokieć na śtole, a głowę na dłoni i patrzyłęm w zamyśleniu przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto ińny.:. jak Gibson. Stanął u wejścia i objął wżrokiem obecnych: Kiedy mi się wydało, ,że oczy jego natkńęły się na mnie, odwróci- łem 'się plecami do drzwi. W całej piwiarni nie było ni jednego miejsca oprócź tego, na którym siedziął przedtem Old Death. Gibson musiał więc podejść do mego stolika, jeśli chciał coś wypić. Cieszyłem się już w dusży przestra- chem; jakiego mu napędzi mój widok. Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś, natomiast usłysżałem szmer drzwi obracających się w żawiasach. Odwróciłem się czym prędzej, ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknąŁ Widżiałem go; jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka wsadziłem kapelusz na głowę, rzuciłem oberżyście zapłatę i , wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie żniknąć w gęstej gromadżie ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i przyśpieszył kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, uj- rzałem go znikającego w wąskięj uliczce, do której do- biegłem właśnie w chwili, gdy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście rozgniewało. Nie zważając na to, że ~przechodnie będą się ze mnie śmieli, ruszyłem ku niemu kłusem. Policjanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremńą; nikt nie stanąłby po mojej stronie. . Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na , niewiel- 26 ;kim placyku. Po prawej i lewej stronie stały zwartym $zeręgiem małe domki, a naprzeciw ujrzałem wille we rwspaniałych ogrodach: Sporo ludzi kręciło się na placu, ~.le Gibsona nie zauważyłem. Widocznie gdzieś sig już Frzy sklepie fryzjera stał oparty o drzwi jakiś Murzyn. , .:~na~dował się tu już zapewne długo i niewątpliwie musiał ~pQstrzec zbiega. Podszedłem więc do niego, zdjąłem ~tprzejmie kapelusz i zapytalem, czy nie widział dżentel- r.::k~tęna wybiegającego z uliczki: Zapytany pókazał. w u- ~~uechu długie, żółte zęby i odrzekł: , ,~r :. - O, tak, sir! Widziałein. Pędził bardzo szybko , i ~vpadł tutaj. ! . ~~~r.~ Równocześnie wskazał na małą willę. Podżiękowawszy 1 ~u,' pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogro-, ~ , ,~~, ;który należał dq willi, była zamknięta. Musiałem ~ ~~uonić z pięć minut, .żanixn pojawił się jakiś Murzyn.. ~~.~!t~viedziałem mu, o co chodzi, on zaś żatrząsnął mi ~~ ~~~ed nosem drzwi; mówiąc: Ja zapytać najpierw massę. Bez pozvolenia mass y ~~~e otworzyć. ~~~:~ ~r4,..Po tych słowach odszedł: Stałem z dziesięć minut jak ~,~~~~ rozżarzonych węglach. ą ~ ~ Nareszcie powrócił Murzyn z odpowiedzi : Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie ~ , e,lsć. Drzwi. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko ejść; bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać h s prawa domowego i strzelić z rewolweru. Teraz me wiedziałem, co począć. Wcisnąć się tjrt mocą ry`~~~'bfyłoby niebezpiecznie, gdyż właściciel willi na pewno me ~~~~, s~ozałowałby mi kuli. Amerykanin nie zna żartów, gdy ~~ ~Vchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic in- txego, jak udać się na policję. ~,....:.. .: Kiedy przechodziłeW w najwyższym gniewie przez plac, podbiegł do mnie jakiś chłopiec z kartką w ręku. Sir, sir! - zawołał. - Zaczekajcie no! Dacie mi ~. , ...,dziesięć centów za tę kartkę? 2~ - Od kogo ta kartka? - Od dżentelmena, który wyszedł z tamtego dornu - odrzekł wskazując przy tym nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnytn. - On napisał te słowa i polecił wam je oddać. Ale dajcie wpierw dziesięć centów, to ją dosta- niecie. Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kart- kę. Chłopak pobiegł swoją drogą. Na kawałku papieru, wyrwanym z notatnika, przeczy- tałem, co następuje: Szanowny Master! Czy z . śnojego powodu przybyliście do Nowego Orleanu i~ Domyślam się, że mnie ścigacie. Uważalem was za człowie- ka naiwnego, a1e nie aż tak glupiego, żebyśeie ~hcieli mnie, ii schwytać. Kto nie posiada więcej niż pó1 Iuta mózgu, nie powinien zabierać się do takich spraw. Wracajcie dó Nowe- go Jorku i pozdrówcie ode mnie master Ohlerta. Postara- Iem się o to, żeby o mnie pami~tal, i spodziewam się, że wy I~:':. przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsże spotkanie; które, có prawda, nie mialo zbyt zaszczytnego dIa was przebiegu. Gibson Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czyta- nia tego miłego listu! Zmiąłem kartkę, wśunąłem ją do kiesze posźedłem dalej. ~Być może, Gibson obserwował rnnie z ukrycia; nie chciałem więc sprawić mu tego zado- wolenia, żeby mnie widział w kłopocie. Rozglądałem się przy tym badawczo po placu. Gibsona nie byłó wi- dać. Murzyn zniknął spod sklepu, a chłopca, który mi podał' kartkę; ,także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem so- bie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czym prędżej ulótnić. Podczas gdy ja układałem się z Murzynem o wpuszcze- ,p, ~g ~Ę d0 W~li, Gibsori znalazł czas na napisanie listu o kil- ~ęudżiesięciu wyrazach. Murzyn wystrychnął mnie na dud- ka,'a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem taką mińę, jak gdyby wiedział, że chodzi o to, by mnie wypro= ! ~v~dzić w pole. ' popadłem oczywiście w gniewny nastrój:' czułem się ~ siććimpromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem ~:~imilczeć przed policjąz że widziałem Gibsona. Vtł'racając nie wstępowałem już na plac, ale przeszuka- '~ ~rn raz ~eszcze wychodżące.nań ulice, oczywiście bez śla- ,~~ powodzenia, gdyż jasne było, że Gibson opuścił tak "~~bezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się śpodzie- ~~c, ze skorżysta z pierwszej sposobności wyjazdu z No- `~~go Orleanu. ~,~,~,.,?Wpadłem ną tę myśl pomimo swego "pół luta" ważą- ~,~v mozgu i udałem się wobec tego na miejsce, gdzie okręty, ictóre miały odejść tego dnia. Pomagali mi ~~j pohcjanci w cywilnych ubraniach, ale także na próż- ~ Gmew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takie- śzezutka w nos, odebrał mi wśzelki spokój, snułem się ~~:~c po ulicach do póżnej nocy i zaglądałem do najroz- ~'~'itszych restauracji i szynków. Czując się już zbyt znu- y; poszedłem w końcu do swego pensjonatu i położy- ~ spać. `~.::.~r'.en przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki waria- w, ktorzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pę- r X; ~:..:: i`te rękopiśy; żebym je przeczytal. Oczywiście były to sa- ` tragedie z obłąkanymi poetami jako bohaterami. u~iałem czytać i ezytać,. bo Gibson stał obok mnie ~~';rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym ~~zestał na chwilę. Czytałem i czytałem, aż mi pot spły- ~'~'ał z cżoła.-Chcąc się obetrzeć, wydobyłem chustkę z kie- `'S~eni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili Gibson `:' Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojo- tiy; lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po ca- ~yin . łóżku, starająć się wyrwać Gibsonowi ~rewolwer, 29 f ',. i; .. ,,i...', i strąciłem z małej szafki nocnej lampę służącego. Policzo- no mi za nią nazajutrz osiem dolarów. Zbudziłem się oblany potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontcharta- rain, gdzie orzeźwiłem się kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, zajrzałem też do piwiarni, w której wćzoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, nie spodzie- wając się bynajmniej znaleźć tu jakiegokolwiek śladu. Lo- kal nie był taki pełny jak dnia poprzedniego. Wcżoraj nie !., można było doprósić się , gazety, dzisiaj aż kilka leżało na stole. Wziąłem jedną ż nich. Nie mając zamiaru dokładnie czytać, rozłożyłeiri ją na ;:: chybił trafił. Pierwsze, co mi wpadło w oko, był to ~f.. : wiersz. Przerzucając gazetę; zwykle czytywałem poezje na . samym końcu albo wcale ich nie . ćzytałem. Tytuł utworu, który za-uwążyłem, przypominał tytuły rozdziałów krymi- nalnych powieści, bo brzmiał "Noc najstraszliwsza". Ode- i.. .. . brało mi to ochotę dó czytania. ChciałeW już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod rwierszem dwie litery: "W.O." Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko ~i;:., .;' Williama Ohlerta. P~nieważ tyle czaśu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego,. iż skojarzyłem z nimi te litery. Ohlert junior uważał się ża poetę. Ćzyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, że- by drukować swoje rymy? Być móżę dlatego wydrukowa- no wiersz tak szybko, że autor zapłacił ża to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na jego ślady. Wiersz brzmiał: Noc najstrasżliwsza Znaszli tę noc, z którą na ziemię leci Wycie wićhury i dżdżu gęsty mrok, Tg noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci, A fal deszczowych nie prżebije wzrok? ' Choć straszna noc ta, będzie po niej dnialo, Więc połóż. się i zaśn~ sobie śmiało. 30 Z~naszli tg noc, która na życie spada, Gdy gig przedśmiertne już otoczą sny, Gdy bliska wieczność znienacka zagada I. przerażeniem tętno w żylach drży. Choć ciemna noc ta; bgdzie po niej dnialo, Więc polóż sig i zaśnij sobie śmialo. Znaszli tę noc; co ducha owija, Że próżno żądzą wyzwolenia drga, Co cig obmota jako wściekla żm~a, ~4 tysiąc diablów ciągle w mózg ci plwa? Czuwać nie warto, na nic by sig zdalo, Bo po tej nocy już nie bgdzie dnialo źyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Utwór mtigł nie posiadać literackiej wartości, ałe zawierał ~bie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, wal- ~go na próżno z obłędem, którego padł ofiarą. ~tce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem ąć: Nie wątpiłem ani na chwilę; że autorem wiersza ~Villiarn Ohlert. Wyszukałem więc w ksigdze adreso- ~~lres wydawcy tej gazety ~ udałem się do niego. ~.; śię okazało, przypuszczenia moje były słuszne: Nie- ~illiam Ohlert przyniósł osobiścię poprzedniego dnia ~#wór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ re- śr się ociągał, poeta ofiarował mu dziesięć dolarów ~tawił warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym ~rze i że otrzyma on korektę. Ząchowanie się poety bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny ~adczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią ser- ą: Frazesem tym pósługują się zfesztą rózmaici tą i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać ~orektę; zostawił adres mieszkania, który mnie oczy- ę także podano. Był to jeden z wytwornych i drogich fónatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta. ~śpieszyłem więc tam natychmiast, zmieniwszy przed- swój wygląd. Po drodze wstąpiłem po dwóch poli- 31 i::~ II':. '::. cjantów, którym kazałem się ustawić pod drzwiami wspo- więc w podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napi$em: "Pen- sjonat pierwszej klasy dla Pań i Panów". Dom i zakład należały dó kobiety. Portier otworzył, zapytał, czego żą- dam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do salonu, gdzie niebawem pojawiła się lady, Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierźawe włosy i lekkie zabar- wienie paznokci dowodziły resżtek czarnej krwi w jej źy- łach. Wywarła na mnie wrażenie osoby kulturalnej, przy- jęła mnie z wielką uprzejmością. PTzedstawiłem się jako, redaktor felietonów z gazety, pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ógólnie podobał, że przynoszę poecie nowe zamó- wienie. Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatry- wała badawczo; a gdy skończyłem, rżekła: - A więc ten pan drukował swój utwór w pańskim dzienniku? Jak to ładnie! Czy dobry? ~ - Znakomity! Miałem już zaszcżyt wspomnieć, że wy- warł na czytelnikach wielkie wrażenie. - To mnie ogromnie intęresuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształcony, to prawdziwy dżentelmen. Nie- stety, mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopódobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat. - Czyżby? W czasie rozmowy u nas w redakcji wspo- minał, że kilkakrotnie podejrnował tutaj pieniądze, musiał zatem wychodzić więcej razy. - W takim rażie działo się to podczas mej nieobec- ności, a może te sprawy załatwiał jego sekret~,rz. 32 k't'.. . ~ On ma sekretarza? O tym nic mi nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny? Pr~ypuszezam! Płacił dobrze i jadł potrawy tylko ,~,alwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton. ..=., - Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarż nazywa się. Clin- ~:`::,~pn,.. tó jego pewnie spotkałem w klubie. Póchodzi z No- x; us~~go Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest nie- ;.=~'ownany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj . ,.~oko południa. c-- To możliwe - wtrąciła. - Rzeczywiście wychodził ~~a teI porze. I tak - ciągnąłem dalej - podobaliśmy się sobie wzajem,' że zaszczycił mnie swoją fotografią. Ja nie no- = swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam ~;~ 3ą dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się żobaczyć. Oto jego , graiia. - Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który ~~ ~ze nosiłem przy sobie. Słusznie, to;jest ten sekretarz - rzekła rzuciwszy `=` " m. - Niestety; inieprędko go pan zobaczy, a Qd ma- ; ~~... Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wierśza, gdyż ~~s ~J ~'yJechali. ą ~W~.:...,~.~'rzestraszyłem się, ale zapanowałem szybko nad sob . -' Bardzo mi przykro! Decyzja odjazdu żapadła chyba ~dżo nagle, ~ a-' Rzeczywiście! To bardzo a bardzo wzruszająca hi- cua: Master Ohlert wprawdzie o tym nie mówił, bo ł-sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powie- ł' mi tę tajemnicę pod ~varunkiem, że będę milczała. ~si pan wiedzieć, że ciesżę- się zawsze zaufaniem tych, , _ ~rży u mnie mie,szkają. -." Wierzę pani. To zupełnie naturalne. Pani wytwor- _m~niery i delikatne formy towarzyśkie upoważniają tegó całkowicie - przypochlebialem się najbeżczel- --rOch', proszę pana! - powiedziała dotknięta mile d niezgrabnym pochlebstwem. - Ta historia do łez winnetou t.li 33 mnie wzruszyła, raduję się, że nieśzczęśliwemu młodzień- cowi udało się jeszcze w czas umknąć. i Unuknąć? To brzmi tak, jak gdyby go ścigano. - Tak też jest w istocie. - Ach! Jakież to dziwrie! Tak wysoce uzdolniony, wręcz geriialny poeta - ścigany! Jako redaktor, a zatem po częśCi kolega tego niesżczęśIiwca, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim: Dziennikarstwo przedstawia 'i znaczną potęgę. Może byłoby wskazane ująć się za nim ' jf,.. ..,,.. w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą nie- zwykłą historią tylko pod warunkiem zachowania mil- czenia! Policżki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt ćzystą chus- tkę do nosa, aby ją mieć każdej .chwili pod ręką, i rzekła: ę Co się tyczy tej dyskrecji, sir, to nie poczuwam si I'; już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasa jest pótęgą, i byłabym bardzo szczęśliwa, :gdyby pan dopomógł. temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw. ' - ,: Zrobi ch tnie ws stko co t lko w mojej mocy. ' - ę ę ~' , y Musiałbym się jednak dowiedzieć, o co chodzi. Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość. , g y j i wyjawić pa- - Dowie się pan d ż serce nakazu ę m nu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, równie wierna; jak nieszczęśliwa. - Tak też przypuszczałem; gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce. Mnie samemu óczywiście ani się jeszcze śniło o miłości: - Słowa' pańskie wzbudzily we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia? - Jesżcze nie. . W takim razie jest pan człowiekiem szczęśliwym. Ja' niestety nacierpiałam się więcej, niż moje serce mogło wy- trzymać. Matka moja była Mulatką. Ja zaręczyłam się z synem francuskiego plantatora, a więc ż białym. Szczęś- cie nasze zniweczono, ponieważ ojciec narzeczonego nie chciał przyjąć do rodziny kolorowej lady. Jakżeż współ- 34 ćźuję tem,~x pożałowania godnemu poecie, którego ten sam los spotkał! Więc on kócha Mulatkę? Tak! Lecz ojciec jego zabronił mu tej miłości i pod- . stęp~ie' wymusił rewers, na którym dama ta stwierdziła ~woim podpisem, że wyrzeka się szczęścia i połączenia ~.~ilłiamem. Cóż za nieludzki ojEiec! - zawołałem z oburze- ~iiem, zaskarbiając sobie znowu życzliwe spojrzenie nie- y~y . Właścicielka pensjónatu niewątpliwie bardzo się przeję- u tym, co jej Gibson nakłamał. Niewątpliwie opowiedzia- t mu dzieje swej miłości, a on zaraz zmyślił bajkę, za po- tticą której udało mu się zdobyć jej współczucie i wytłu- ~aezyć konieczność nagłego wyjazdu. Wiadomość, że się ~ra~ nazywał Clintonem, miała dla mnie oczywiście g~ómne znaczenie. Tak, nieludzki ojciec - potwierdziła. - ~William ~nak dochował wiary ukochanej i umknął ż nią aż tu- ~j~ gdzie umieścił ją w pensjonacie. Nie rozumiem więc, dlaczego opuścił Nowy Orlean. Ponieważ przybył tu jego prześladowca. Więc ojciec każe go ścigać? Tak. Ten nędznik ścigał ich z rewersem w ręku miasta do miasta aż tutaj. (Śmiałem się w duchu z obti- ~enia jejmości r!a kogoś, z kim właśnie rozmawiała wcale ~rdecznie). Jest funkcjonariuszem policji. Polecono mu ~~łliama pochwycić i sprowadzić do Nowego Jorku: Czy sekretarz opisał pani tego okrutnika? - zapy- ~łęm, żądny dalszych wiadómości o sobie. - Bardzo dokładnie, gdyż móżliwe jest, że ten barba- ~yńca odnajdzie mieszkanie Williama i przyjdżie do mnie. ~łe już ja go przyjmę! Obmyśliłam sobie każde słowo, które Ló niego powiem. Ode mnie się nie dowie, dokąd William vyjechał. Poślę go właśnie w przeciwnym kierunku. Gospodyni opisała mi tego "barbarzyńcę" i wymieniła ego, to jest moje nazwisko. 35 i~' ,; Opis zgadzał się z rzeczywistością, choćiaż wypadł dla I. '. mnie niezbyt pochlebnie. Spodziewam się go każdej. chvs~ili - mówiła dalej. i~ - Kiedy mi oznajmiono: pana; myślałam już, że to on. Ale pomyliłam się na szczęście. Pan nie jest tym prześla- [ dowcą zakoehanych, tym rabusiem najsłod~zego szczęś- If .':... cia; tą otchłanią niesprawiedliwości i zdrady. Po pańskich poczciwych oczach widać, że pan umieści w swej gazecie artykuł, który zdruzgoce tego detektywa i weźmie w obronę uciśnionych. i ' - Jeśli mam to uczynić, co zresztą zrobię z przyje- mnością, .to muszę koniecznie.' wiedzieć, gdzie się William Ohlert znajduje. Chćiałbym do niego napisać. Prawdopo- dobnie pani zna mięjsce jego obecnego pobytu? la ..... .. - Wiem istotnie, dokąd się udał; lecz nie jestem pew- na, czy go fam jeszcze list pański zastanie. Owego prze- śladowcę byłabym wysłala na północny zachód, panu jed- nak powiem, że Ohlert pojechał na Południe do Teksasu. Miał zamiar udać się do Meksyku i wylądowae w 'Verą- cruz, ale w tym czasie żąden statek nie wypłynął z portu, ' wsiadł więc na "Delfina", który zmierzał do Quintany. - Czy pani wie'o tym na pewno? Oczywiście. William Ohlert musiał się śpieszyć, gdyż do odjazdu pozostawało zaledwie tyle czasu, żeby przę- nieść rzeczy na okręt: Załatwiał to mój portier, który bę- , dąc na pokładzie, rózmawiał z majtkami i dowied~iał się; że "Delfin" zdąża tylko do Quintany; a przedtem zatrzy- ma się w Galvestonie. Master Ohlert odpłynął rzeczywiś- cie "Del6nem'', gdyż mój portier zaczekał aż do odejścia statku. - Czy jego sekretarz i miss towarzyszyli mu? - Naturalnie. Portier jednak nie widział tej pani, gdyż zeszła od razu do damskiej kajuty. Nie pytał się też o nią, moi shzżący bowiem przyzwyćzajeni są w najwyższym stopniu do dyskrecji i delikatnośći. Rozumie się samo przez się,. że William nie zóstawił narzeczonej i nie naraził jej na niebezpieczeństwo. Właściwie cieszę się. z tego, że 36 prześladowca do mnie przyjdzie, gdyż będzie to scena idzo za~mująca. Spróbuję najpierw wzruszyć jego serce, ~śli mi się to nie uda, rzucę mu w twarz piorunujące wa i tak z nim pomówię, że będzie się wił pod ogro- m `łnej pogardy. ~ 'oezciwa kobieta wpadła rzeczywiście w podniecenie ~owodu tej sercowej sprawy. Wstała z krzesła, :ścisnęła ~~, tluściutkie piąstki, wyciągnęła je ku drzwiom i za- ~ała groźnie: ~-; Tak, przyjdź tylko, przyjdź, ty diabelski wyslańcu! ~biję cię mym spojrzeniem i zdruzgocę moimi slowy!- ~Tsłyszałem już dość i mogłem odejść. Kto inny postą- , ~~' tak" zapewne i zastawił po prostu ową niewiastę ~~ 'błędnym mniemaniu. Ja jednak uznałem za stosow- ~:;~ivytłumaczyć jej wszystko, by już dłużej nie uważała ~'~ za uczciwego człowieka. Nie obawiałem się, żebym ..~ tą otwartością w jakikolwiek sposób zaszkodził; i~go rzeklem: Sądzę, że nie będzie pani miała sposobności ukarać ~p`-osóbnika druzgocącyrni słowami i spojrzeniami. *- Dlaczego? ~- ` Ponieważ on zabierze się do rzeczy zupełnie inaczej, ~ ~am sądzi. Nie uda się też parii skietowaćvgo na pół- ~y zachód, gdyż pojedzie wprost do Quintany. ;k,--,: .:Ależ on nie zna. miejsca ich pobytu! ...~ Przeciwnie, wszak pani sama mu je wyjawiła. ~M- Ja? To nie może. być? Musiałabym o tym wiedzieć! i~dyż to się stało? ;~:; Właśnie teraz. -~= .SiX, ja pana nie pojmuję! - zawołała w najwyższym - Ja pani dopomogę. Czy pozwoli pani, że przeobrażę ~;o moją osobę? To mówiąc, zdjąłem ciemną perukę, sztuczną brodę okulary. Jejmość cofnęła się z przestrachem. - ' Na Boga! = krzyknęła prawie. - Pan nie jest re- tktorem, lecz owym detektywem! Pan mnie ~oszukał! 37 Musiałern to zrobić, ponieważ już przedtem .wpro- wadzono panią w błąd. Historia z Mulatką jest kłam- stwem od początku do końca. I~ladużyto pani serca, urzą- dzając sobie z niej drwiny: Clinton nie jest wcale sekreta- rzem Williama: Nazywa się w nzeczywistości Gibson i jest niebezpieczńym oszustem, którego należy unieszkodliwić. Upadła jak zemdlona na krzesło i zawołała: Nie, nie! To nieprawda! Ten miły, niezrównany człowiek nie może być oszustęm. Nie wierzę panu! Uwierzy pani, skoro mnie pani wysłucha. Pozwoli pani, że jej o wszystkim dokładnie opowiem! Przedstawiłem jej właśeiwy stan sprawy i życzliwość jej dla "miłego i niezrównanego" sekretarza zamieniła się w i' ' gwałtowny gniew. Prżekonała ~ię, że ją najhaniebniej okłamano, i wyrażiła mi nawet swe zadowolenie z tego powodu, że przyszedłem do niej w przebraniu. Gdyby pan tego nie uczynił - rzekła - nie dowi~- ( działby się pan ode mnie prawdy i pojeehałby pan wedle mojej wskazów_ ki na Północ, do Nebraski albo Dakoty. Postępowanie tego Gibsona-Clintona zashzguje na najsu- rowszą karę. Spodziewam się, że .. pan puści się natych- miast w pogoń za nim. Proszę też napisać mi z Quińtany, jak się panu powiodło. Gdy go pan ~iędzie wiózł do No- wego Jorku, musi ~an z nim do mnie wstąpić,= żebym mu mogła powiedzieć, jak nim gardzę. To będzie trudne. W Teksasie niełatwo kogoś po~ i. chwycić i zabrać do Nowego Jorku. Czułbym się bardzo szczęśliwy, gdybym żdołał tylko uwolnić Ohlerta z rąk te- go osżusta i ocalić przynajmniej część tych sum, które oni w drodze podjęli. Rozstaliśmy się bąrdzo serdecznie. Czekającym 'pod do- mem policjantom oświadczyłem; że sprawa już załatwio- na, wcisnąłem im w ręce napiwek i odszedłem. Musiałem śpieszyć do Quintany, zapytałem więc, kiedy odpływa tam statek, ale szczęście mi nie sprzyjało. Jeden parowiec odchodził wprawdzie do Tampico, ale miał się nie zatrzymywać po drodze. Statki wprost do Quintany 38 podnosiły kotwicę dopiero za kilka dni. Wreszcie znalaz- łem po pięszny kliper idący z ładunkiem do Galvestonu. Ten róźpoczynał podróż już po południu. W nadziei, że w Galvestonie trafi śię prędzej sposobność odpłynięcia do Quintany załatwiłem czym pxędzej swoje śprawy i wsiad- łem na ten ,statek. Niestety, zawiodłem się; gdyż z Galvestonu odpływał tylko jedęn okręt, i to poza cel mojej podróży - do Ma- tagordy, obok ujścia wschodniego Kolorado. Zapewnio- no r~nie jednak, .. że stamtąd z łatwością dostanę się z powrotem do Quintany. Poszedłerra za tą radą i okazało się później, że dobrze zrobiłem. Uwaga gabinetu waszyngtońskiego zwracała się wów- czas na południe, ku Meksykowi, który cierpiał jeszcze z powodu krwawych zamieszek i walki rzeczypospolitej z cesarstwem. Benito Juarez* został uznany prezydentem republiki B e n i t o J u a r e z (18U6- 1872) - Indianin, meksykański mąż stanu, od r. 1857 wieloletni prezydent republiki męksykańskiej, wódż nąródu meksykańskiego w walce o swobody konstytucyjne i o niezależ- ność kraju. W czasie wojny domowej Juarez stał się przywódcą party- zanckiej armii liberałów broniącej konstytucji prżed konse.rwatystami i reakcyjnym klerem. Popierały go Stany Zjednoczone. Wojna tocz~ła się ze zmiennym szczęściem aż w końcu szala zwycięstwa przechyliła się na sfronę liberałów i w styczniu 1860 r. Juareż wkroczył do stolicy. Wojna zrujnowała jednak kraj. Tę ciężką sytuację gospodarczą wykorzystały obce państwa, głównie Francja. Panujący wówczas we Francji cesarz Napoleon III postanowił odbudować w Meksyku mońarchię i zadać cios liberalizmowi. Realizacji tego planu sprzyjał wybuch Wojny Domo- wej w Stanach Zjednoczonyćh, ponieważ w tej sytuacji Stany nie mogły udzielić Meksykowi pomocy przeciw interwencji eusopejskiej. Koronę meksykańską ofiarowano arcyksięciu Maksymilianowi Habsburgowi, któiy Wylądował w Meksyku pod osłoną armii francuskiej. Juarez wraz z rządęm i częścią wojska wycofał się na północ, aż do granicy Stanów Zjednoczonych. Po zakóńczeniu Wojny Domowej w Stanach zwycięski rząd ~merykański postanowił jednak dopomóc Juarezówi w wypędzeriiu Francuzów z Meksyku. Skoncentrowano wojska wzdłuż Rio Grande, armie Juareza rosły. Francuzi zostali zmuszeni do wycofania wojsk, Maksymilian zaś został ostatecznie pokonany i rozstrzelany. W połowie 1B67 r, po raz drugi Benito Juarez wkroczyłjako zwycięzca dastolicy: 39. 7 meksykańskiej przez Stany Zjednoczone, które postano- wiły nie dopuścić do jego przegranej w walce z Maksymi- lianem. Zawsze bowiem uważały ceśarza za uzurpatora. Zaczęły więc wywierać nacisk na Napoleona, żeby cofnął z Meksyku swoje wojska. Powodzenie Prus w wojnie z Austrią przyczyniło się do tego, że Napoleon dotrzymał słowa i od tej chwili los Maksymiliana był właściwie przypieczętowany. Podczas wybuchu arnerykańskiej Wojny Domowej Te- ksas oświadczył się za secesją i stanął tym samym po stronie państw przeciwnych zniesieniu niewolnictwa. Po- konanie secesjonistów nie spowodowało szybkiego uspo- kojenia ludności. Wszyscy byli; .rozgoryczeni na Północ i zachowywali się niechętnie w stosuriku do jej połityki. Ludność Teksasu była właściwie usposobienia republikań- skiego. Uwielbiano ;,bóhatera indiańskiego" Juareza, któ- ry nie wahał się podjąć walki z Napoleonem i latoroślą potężnej dynastii Habsburgów. Ponieważ jednak po stro- nie, tego bohatera stał rząd waszyngtoński, przeto konspi- rowano przeciw niemu - .ukradkiem. W ten sposób po- wstał głęboki rozłam między ludnością Teksasu. Jedni , wystąpili otwarcie za Juarezem; drudzy zaś przeciwko niemu, nie tyle zresztą z przekonanią; ćo na przekór Sta- nom. Te zamieszki utrudniały w wysokim stopniu podró- że w tym kraju. Na nic się nie przydawała ostrożność i ukrywanie swych przekonań politycznyeh, bo do ich ř wyjawiania po prostu zmuszano. . Tak wyglądała sytuac~a w Teksasie, kiedy chwilowo za- miast Quintany ujrzałem nizinę nadmorską dzielącą Zato- kg Matagordy .od Zatoki Meksykańskiej. v Wpłynęliśmy przez Paso. Caballo i musieliśmy zaraz potem rzucić ko- twicę, gdyż zatoka jest tak płytka, że głębiej zanurzonym okrętom grozi. niebezpieczeństwo utknięeia na mieliźi~ie. Nieco dalej od brzegu stało na kotwicy kilka ma ch statków, a na rnorzu wielkie okręty, trzyasztowce i 'e- den parowiec. Kazałem się oczywiście zawieźć zaraz Matagordy, by się dowiedzieć, jak szybko wyrusźę d ~., 40 ~utntany. Usłyszałem niestety, . że okręt odpłynie dopiero ;,~;dwa'~ni. Zostałem więc na miejscu i złościłem się, po- ~~~vaz Gibson zyskiwał przeż to cztery dni i mógł zni- , ~ąc bez śladu. Pocieszałem się tyiko tym, . że zrobiłem ~rszystko, co było można w danych okolicznościach. .,p~mewąż skazany byłem na czekanie, wyszukałem so- b~e za~azd, do którego poleciłem zanieść rzeczy ze statku: , Matagorda była wówczas mniejszym miastem niż teraz: po~ozona we wschodniej .części zatoki ma jako port daleko ~n~iejsze znaczenie niż Galveston. Jak wszędzie w Teksasie; tak i tu wybrzeże jest bardzo niezdrową niziną, której nie moźna jeszcze nazwać bagnistą; jakkolwiek obfituje w wo- ~',:';.:. dę: Nic łatwiejszegó, jak dóstać tu febry i dlatego wcale nie byłem ządowolony, że muszę tu bawić ~ak dh~go. Mo~ "hotel" dorównywał europejskiej oberży trzeciego rzędu, pokój przypominał kajutę okrętową, a łóżkó do- stałem tak krótkie, że staie brakowało miejsca - albo dla głowy, albo dla nóg. Po złożeniu rzeczy postanowiłem wyjść, by się przypa- ~~, trżyć miejscowości. Między moją izbą a schodami znajdo- ~ . wał się pokój; którego drzwi b właśnie otwarte. Rzu- y~' ciwszy przelotnie okiem dó wnętrza, zobaczyłem tam pod scianą na ziemi siodło, a nad nim wiszącą na gwoździu uź.dzienicę. W kącie; tuż przy oknie; stała oparta długa rusz- nica kentucky. Pomyślałem mimo woli o Old Deasie, cho- ciaż przedmioty te mogły należeć także do kogo innego. Wyszedłem z domu, ruszyłem z wolna ulicą. Okrążając róg, żderzyłem się z człowiekiem; który nadszedł z dnzgiej strony ~o pioruna! - krzyknął. - Uważajcie, sir, jeśli . wypadacie w ten sposób zza rogu! - Jeśti mój ślimaczy ehód nazywacie wypadaniem~ to ostryga będzie chyba podobna do parowca na Missisipi - odrzekłem śmiejąc się. Zagadnięty odskocżył o krok, prz'ypatrzył się mi i za- wołał: - Toż tó ten greenhorn, który nie chciał się przyznać,' 41 że jest detektywem! Czego tu szukacię. w Teksąsie, a do tego w Matagordzie, sir? - Nie was, master Death! - Wierzę! Należycie, jak się zdaje, do ludżi, którym bardzo trudno znaleźć to, czego szukają, ale za to łatwo zderzyć się z tymi, z któryrni nie xnają nic do czynienia. Chce się wam pewnie jeść i pić. Chodźcie, zawiniemy do jakiegoś portu,:. gdzię dostaniemy dobrego piwa. Nawet w tej nędznej dziurzę nie brąk tego dobroczynnego napoju. Macie;juz mieszkame~ - Pod "Wu~em Samem". - Pięknie! Ja ,także rozbiłem tam swój wigwam. - Czy w izbie na, pierwszym piętrze, w której leży uprząź i rusznica? - Tak. lVlusicie wiedzieć, że ba.rdzo niechętnie rozstaję się z tą uprzężą, tak ją polubiłem: Konia wszędzie dosta- nę, ale dobrego siodła nie. Chodźcież, sir! Byłem właśnie w knajpie, w której jest chłodne piwo. W czerwcu piwo to prawdziwa rozkosz. Gotów jestem wypić jeszcze kilka szklanek. ~ ~prowadził mnie do małego lokalu, w którym 'sprze- dawano piwo flaszkowe po bardzo wysokiej ceiiie; my byliśmy jedynymi gośćxni. Poczęsto vałem Old Deatha cy- ę gąrem, ale nie przyjął go, wyciągnął natomiast tabliczk tytoniu do żucia, odciął kawałek,. który wyśtarczyłby dla pięGiu majtków, wsunął go w usta, umieścił pod policz- kiem, a potem rzekł. - Tak; .teraz wam służę. Ciekaw jestem, jaki wiatr przywiał was za mną tak szybko: Czy pomyślny? - Nie, naw~et bardzo przeciwny. - Więc nie zamierzaliście przybyć tut~j? - Nie. Chciałem się dostać do' Quintany. Ponieważ jednak nie nadarzała się szybka okazja; przyjechałem tu; gdyż powiedziano mi, że tu łatwo złapać okręt do tej miej- scowości. Niestety, muszę czekać aż dwa dni. i::.:, - Znieście to cierpliwie, master; i pocieszcie się tym ' słodkim przękonaniem, że nie macie szezęścia: . 42 - Ła'~na pociecha! Czy sądzicie, że wam za nią złożę uroczyste podziękowanie?. - Zbyteczne! - zaśmiał się Old Death. - Rad udzie- lam zawsze za darmo. Zresztą mnie się tak samo powo- . dźi. Siedzę tu niepotrzebnie, ponieważ byłem zbyt powol- ny. Postanowiłem pojechać do Austin, a potem trochę dalej przez Rio Grande del Norte. Pora roku pomyślna. ; Deszcz padał, więc w Kolorado dość wody i, można płytkim statkiem dotrzeć do Austin. Kiedy .indźiej, a na- wet przez większą część roku Kolorado ma bardzo mało wody. - Słyszałem, że jakaś zapora przesźkadza żegludze: - Nie jest to włas'ciwie zapora stała, lecz mnóstwo na- nissionego przez wodę drzewa, co sprawia, że rzeka 0 osiem mil angielskich stąd dzieli się na kilka odnóg. Za tym drzewem droga jest wolna aż do Austin i dalej. Po- nieważ w tym miejscu żegluga się przerywa, najlepiej przejść ten kawałek pieszo i tam wsiąść na okręt. Zamie- , ńałem tak zrobić, ale tó piwo mi dogodziło. Raczyłem śię nim z wielką przyjemn-ością i zabawiłem w Matagor- r dźie ża długo, gdy więc przybyłem do zatoru; parowiec dał mi drapaka sprzed nosa. Musiałexri dźwigać siodło z powrotem; a teraz ćzekam na następny statek, który ma odejść jutro rano. - A więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Pocieszcie się wy tyan samym, cżym mnie kazaliście się przedtem uspo- koić. Oto wy także nie macie szczęścia. - To nic. Ja nie śćigam nikógo i wszystko mi jedno; czy przybgdę do Austin dzisiaj, czy za tydzień. Ale złości mnie to, że ta głupia żaba mnie wyśmiała: Uprzedził mnie ~ i gwizdał na mnie z pokładu, kiedy musiałem stać z siod- łeni na brzegu. Jeśli go jeszcze kiedy spotkam, to dostanie lepsze cięgi niż na tamtym statku. - Mieliście bójkę, sir? - Bójkę? Old Death się nigdy nie bije. Ale na "Delfi- nie", którym tutaj przybyłem, znajdował się hultaj, który pokpił sobie z mojej powierżchowności i uśmiechał się, 43 ilekroć mnie zobaczył. Zapytałem, co go tak bawi, a gdy mi odpowiedział, że mój szkielet, dostał taki policzek, że , usiadł. Potem porwał się do rewolweru, ale nadszedł ka- pitan, kazał mu się wynosić i oświadczył, że spotkała go shzszna kara za to, że mnie obraził. Dlatego śmiał się, szelma, gdy się spóźniłem na statek. Ale szkoda mi jego towarżysza podróży! Wyglądał na prawdziwego dżentel- mena, tylko wciąź był smutny i pońury i patrzył przed . siebie jak obłąkany. Te słowa zwróciły moją uwagę. - Obłąkany? - rzekłem: - Czy słyszeliście może, jak się nażywa? , - Kapitan mówił do niego "master Ohlert". ~ Teraż wydało mi się, że rnnie ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem: - Ach! A jego towarzysz? - Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam: - Czy to możliwe, czy to móżliwe? - zawołałem zry- , wając się ze stołka: - ~ Oni obydwaj byli z wami na statku? Old Death spojrzał na mnie żdumionym wzrokiem, 4; '~ mówiąc: . ! - A was co napadło, sir? Podrywacie się jak rakieta. Czy was ci ludzie co abchodzą? - Nawet bardzo, bardzo! Sżukam ich właśńie! Po twarzy przemknął mu znów przyjażny grymas. - Ładnie, ładnie - rzekł '- przyznajecie więc naresz- cie; że śledżicie dwóch ludzi? I to tych dwóch właśnie? Hm! Jesteś~ie istotnie greenhornem, sir! Sami pozbawiliś- i'~ cie się dobrego połowu. - ' - Jak to? Dlatego, że w Nowym Orleanie nie byliście szczerzy w stosunku do mnie. - Wszak nie mogłem w tej sprawie ińaczej się zacho- wać -, odparłem. ~ ; Cżłowiekowi wolno zrobić wsżystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście przedstawili mi swoją spra- wę, bylj~ty już teraż obydwaj ,w waszych rękach. Pozńał- bym ich natychmiast wsiadając na statek, i albo sam was sprowadził, albo zawiadomił przez kogoś. Czy nie mam racji? . - Kto mógł wiedzieć,. że się tam z nimi spótkacie? Oni jećhali zresźtą nie do Matagordy, lecz do Quintany. Tak powiedzieli tylko. Wca~e tam nie wysiedli. Jeś- liście mądrży, to opowiedzcie mi całą historię. Może uła- fwię wam wasze zadanie. Ten człowiek istotńie żywił wobec mnie dobre chęci. Nie myślał wcale mi dokuczać,'a mimo to czułem się za- wstydzony. Wczoraj starałem się milczeć przed nim, dziś~ zmusiły mnie do wyjaśnienia okoliczńości, ~mbicja do- radzała mi zataić rzecz dalej, ale rozum zwyciężył. Wy- dobyłem obie fotografie, podałem Old Deathowi i rze- ~:~;~.,:.: kłem: - Zanim zacznę opowiadać, przypatrzcie się tym wize- runkom. Czy te ósoby widzieliście? - Tak, tak, to oni! - potwierdził rzuciwszy okiem na fotografie. - Wszelka pomyłka jest wykluczona: . ~ Teraz prżedstawiłem mu otwarcie i szcżegółowo całą sprawę. Prżysłuchiwał się uważnie; a gdy skończyłem, po- trząsnął głową i oświadczył: - Wszystko to jest ,dła mnie jasne. Jednego tylkó nie rozumiem. Czy ten WilliaW jest istotnie obłąkańy? - Nie. Nie znam się wprawdzie na chorobach umysło- w~ch, ale tutaj moim żdaniem zachodzi tylko wypadek niańii, gdyż poza tym William panuje całkowicie nad swoimi uczynkami. - Tym bardziej' wydaje mi się niepojęte, że pozwala temu Gibsonowi wywierać- tak nieograniczony wpływ na siebie. Zdaje się, że on we wszystkim shzcha tego człowie- ka. Gibson widocznie chytrze się z nim obchodzi i żręcz- nie używa go do swoich celów. Jest nadzieja, że podpa- trzymy te wszystkie wybiegi i podstępy. - Jesteście zatem pewni, że zdążają do Austin? A mo- że zamierzają wysiąść po drodże? 45 Nie, Ohlert powiedział kapitanowi okrętu, że się udaje'do Austin: - To mnie dziwi, że tak otwarcie podał cel swojej podróży. - Czemu? Ohlert nie wie może nawet, że go ścigają . i że jest na manowcach. Działa w dobrej wierze i żyje za- absorbowany tylko swoją ideą, a reszta jest. sprawką Gib- sona. Obłąkany uważał za stosowne powiedżieć kapitano- wi, dokąd jedzie, a ten podzielił się że mną tą wiadomoś- cią. Cóż poezniecie teraż? ~ Naturalnie, że czym prędzej udam się za nimi. Mimo niecierpliwości musicie żaczekać do jutra. Wcześniej żaden statek'tam nie odchodzi. , - A kiedy tam dopłyniemy? - Przy obecnym` stanie. wody dopiero pajutrze. - To bardzo długo! - -Weźcie pod uwagę, że oni dwaj z powodu niskiego , stanu wody także przybędą później. Nie da się tego uni- knąć; że czasem statek utyka na mieliźnie i upływa sporo czasu, zanim go znowu ruszą z xniejsca. - ~ebym tylko wiedział, co Gibson zamierża i dokąd wlecze Ohlerta! . ;`'. Tak, to zagadka. Oszust-ma niewątpliwie jakiś o- kreślony cel. Pieniądze, które dotąd podjęli, wystarczyły- by, aby uczynić go zamożnym człowiekiem. Mógłby je wziąć sobie, a Ohlerta po prostu zostawić na lodzie. Fakt, że tego jesżcze nie uczynił, dowodzi, że chce go da- lej wyzyskiwać. Bardzo mnie ta sprawa żajmuje, a ponie- waż na razie jedziemy tą śamą drogą, przeto jestem na waszę usługi, jeśli sobie tego życzycie. - Przyjmuję waszą pomoc z wdzięcznością, sir. Wzbu- dzacie we mnię szczere zaufanie, wasza przychylność bar- dzo mnie cieszy i spodziewam się, że wasze starania wiel- ' ce się przydadzą. Uścisnęliśmy sobie ręce i opróżniliśmy szklanki. Żało- wałem mocno, że już wczoraj nie zwierzyłem się temu cżłowiekowi. ,. 46 ź,rz':...,, . Poda~o ńam właśnie nouve szklanki, kiedy doleciał nas przeraźliwy zgiełk. Można w nim było rozróżnić dzikie wrzaski ludzkie i szczekanie psów'. Hałas zbliżał się coraz bardziej. Naraz otwarły się gwałtownie drzwi i weszło r sześciu mężcżyzn, z których każdy musiał już dobrze wy- pić przedtem, gdyż żadnego nie można było nazwać trzeź- wym. Ordynarne postacie i twarże, lekkie południowe ubrania i dobra broń natychmiast wpadały w oko. Każdy użbrojony był w strżelbę, nóż i rewolwer albo pistolet; ^ a prócz tego mieli wszyscy u boku tęgie harapy i trzymali . na mocnych smyczach psy: Były to ogromne psiska owej starannie hodowanej rasy, używanej w stanach południo- wych do chwytania zbiegłych Murzynów. Nazywają się one "krwawymi łapaczami ludzi". f Awańturnicy przypatrzyli się nam bez powitania bez- czelnym wzrokiem, rzucili się na krzesła, aż zatrzeszczały; pokładli nogi na stole i zaczęli po nim bębńić obcasami; ~ co miało ożnaczać, że zwracają się do gospodarza z uprzeyną prośbą, żeby się do nich potrudził. - Człowiecze, czy masz piwo? - krzyknął jeden z nićh. Gospodarż z trwogą dał potakującą odpowiedź i wyco- fa~ się czym' prędzej, aby obsłużyć swych wytwornych gości, ja zaś odwróciłem się mimo woli i spojrzałem na mówiącego. Ten dostrzegł to. Jestem pewien, że w W oim spojrżeniu nie było nic obrażającego, ale on wid~icżnie nie lubił, żeby mu się przypatrywać, a może szukał zaczepki, ~o wrzasnął do mnie: - Czemu się na mnie gapis~? Odwróciłem się w milczeniu. - Miejcie się na bacżności! - szepnął do mnie Old Death. - To są awanturnicy najgorszego gatunku, wy- daleni ze służby dożorcy niewolników, których chle- bodawcy zbanktutowali po zniesieniu niewolńictwa. Te- raz połącz~ii się, aby razem wieść zbrodniczy żywot. Naj- lepiej n~ 'nich nie zważać. Wypijmy prędzej i wynośmy się. 47 Ten szept nie podobał się wi~iocznie awanturnikowi, bo wrzasnął znowu ku nat~: - Co tam szepczesz, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to mów głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę! Old Death przyłożył szklankę do ust i pociągnął parę łyków nic nie odpowiadając. Nowi gośćie dóstali piwo i skosztowali: Choć napój był istotnie niezły, mimo to krzycząc ,i wydziwiając, wylali go na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał: - Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to wi- docznie smakuje. Niech mają! - po cźym zamachnął się , i bryznął na nas piwem. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, ' wszystko oćiekało mi piwem; ponieważ na mnie padł główńy strumień. Odwró- ciłem się i rzekłem: - Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtarzali tej . zabawy? Żartujcie sobie z kolegami, ale nas zostawcie w spokoju! - Tak! A co byście zrobili, gdyby mi przyszła ochota obIać was znowu? - To by się okazało. - Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć; co ! by się okazało. Gospodarzu, piwa 3,.~ Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego herszta, który gotów był żart powtórzyć. - Na miłość Boga, sir; nie zaczepiajcie tych drabów - ostrzegł mnie Old Death. - Czy się boicie? - zapytałem. - Ani mi się śni, ale oni zaraz chwytają za broń, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie też, że oni mają psy! Psy były przywiązane do nóg. stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, wstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się bokiem do awanturników. ;, : 48 a .,,.,...,. - ~j,ha! Przybiera obronną postawę! - zaśmiał się do- wódca. - Będzie się bronił, ale jeśli się tylko ruszy, pu- szczę na niego Plutona. Jest tresowany na ludzi. Odwiązał psa i trzymał go na sznurku przy sobie. Je- szcze gospodarz nie przyniósł piwa, jeszcze mieliśmy cżas rzucić na stół pieniądze i odejść, ale przypuszczałem, że ta - banda nie pozwoli nam się oddalić, a ponadto czułem , wstręt do ucieczki przed tymi pogardy godnymi ludźmi. Tacy samochwalcy są zawsze tchórzami na dnie duszy. Sięgnąłem do kieszeni i odbezpieczyłem rewolwer. Wiedżiałem, że jeśli przyjdzie do mocowania, zwyciężę, nie byłem tylko pewien, czy mi się uda pokonać psy. Miałem już, co prawda,. do czynienia z psami tresowany- mi na ludzi, ale mogłem sobie poradzić tylko z jednym na raz. , Wtem wszedł gospodarz, postawił szklanki na stole i rzekł błagalnym głosem do swych wojowniczych gości: Dżentelmeni, wasze odwiedziny są mi bardzo przy- jemńe, ale proszę was; żebyście zostawili w spokoju tych , dwóch ludżi. To także moi goście. - Łotrze! - ryknął jeden z nich. - Ghcesz nam da- , wać nauki? Zaczekaj, zaraz ostudzimy twój zapał! I zawartość dwóch czy trzech szklanek trafiła w gospo- darza, który uznał za najwłaściwsze opuścić czym prędzej izbę. - No, a teraz tamten pyskacz! - zawołał mój przeciwnik. - Teraz dostariie! Trżymając psa lewą ręką, prawą chlusnął ku mnie całą ~ sżklankę piwa. Zerwałem się ze stołka i skoczyłem w bok v tak. że mnie strumień nie dosięgnął, po czym podniosłem pięść, by się na tego łotra rzucić i ukarać go. On uprze- v dził mnię jednak. - Pluto, bierz go! - zawołał puściwszy psa. Zostało mi jeszcze tyle czasu, żeby przyskoczyć do ścia- ny. Potężny zwierz rzucił się na mnie, przeskakując całą przestrzeń między mną a sobą, wynoszącą pięć kroków, jednym, iście tygrysim skokiem. Pies był pewny, że poch- 49 wyci mnie ' zębami za gardło. W chwili jednak, kiedy chciał mnie ugryźć, uderzył nosem o ścianę. Skok był tak silny, że pies padł ogłuszony na ziemię. Porwałem go błyskawicznie za tylne nogi, zamachną- łem się i palnąłe,m nim o ścianę tak mocno, że rozbiłem mu czaszkę. , Powstał okropny -hałas. Psy szczekały, wyły i ciągnęły smyczami stoły; ludzie klęli, a właściciel zabitego psa go- tował się do bójki ze mną: Wtem powstał OId Death i mierząc do łotrów z obydwu rewolwerów, zawołał: - Stop! Na teraz już dość; chłopcy. Jeszcze jeden krok lub ruch po broń, a strzelę. Pomyliliśeie się trochę co do nas. Ja jesfem Old Death, poszukiwacz ścieżek, o którym słyszeliście zapewne, a ten sir, mój przyjaciel; również się , was nie boi. Siądźcie i pijcie dalej grzecznie swoje piwo! Weź rękę od kieszeni, bo strzelam! Z tą przestrogą zwrócił się do jednego z byłych dozor- ców niewglników, który zbliżył rękę do kieszeni, aby wy- dobyć rewolwer. Ponieważ ja także tymczasem wyciągną- , łem rewolwer, przeto obaj z Old Deathem rozporządzałiś- my osiemnastu strzałami. Zanimby który z tych ~ultajów zdołał pochwyćić za broń, musiałby dostać kulą w łeb. Stary poszukiwacz ścieżek zmienił się naraz zupełnie. Jego zazwyczaj pochylona postać wyprostowała się i podnios- ła, oczy zabłysły, a na całej twarzy odbił się ~yraz ęnergii nie znosżącej oporu. Było to wprost komiczne, jak spo- kornieli ci, przedtem tak butnie zachowujący się, ludzie: Mruknęli półgłosem kiłka uwag, leez usiedli w końcu; na- ' wet właściciel zabitego psa nie ważył się doń przystąpić, gdyż musiałby zbliżyć się zanadto do mnie. Staliśmy jeszcze z rewolwerami w ręku, kiedy wszedł nowy gość, Indianin. ' Miał na sobie wyprawioną na biało i pokrytą czerwo- nym haftem indiańskim bluzę myśliwską i spodnie z tego samego materiału,' ozdobione na szwach frędzlami ze skalpów. Cały strój wolny był od wszelkich plam lub bru- du. Małe nogi Indianina tkwiły w haftowanych~,perłami 50 trzewi~ach, ozdobionych ponadto kolcami jeżozwierza. Na jęgo szyi zauważyłem woreczek z "lekami", artystycz- nie rzeźbioną fajkę pokoju i potrójny sznur pazurów sża- iego niedźwiedzia, zdobytych na tym najstraszliwszym drapieżcy Gór Skalistych. Dokoła bioder biegł pas spo- rządzony z kosztownego koca santillo, spoz~ pasa wyglą- dały rękojeści noża i rewolwerów. W prawej. ręce trzymał dwururkę, któręj części drewniane obite były gęsto srebr- nymi gwoździami. Na głowie nie miał Indianin żadnego okrycia, jedynie na czole opaskę ze skóry grzechotnika. Ciemne, granatowoczarne włosy opadały mu na ramiona. Mimo braku orlego pi~ra, czy jakichkolwiek innych o- znak od razu nasuwała się myśl, że ten młodzieniec jest ~ ~wodzem i słynnym wojownikiem. Rysy poważnej, pięknej, męskiej. jego twarzy można byłó nazwać rzymskimi. Koś- ci póliczkowe wystawały zaledwie w nieznacznej mierze, . a ,wargi były pełne, choć. subtelnie zarysowane. Matowa, jasna cera miała lekki odcień brązowy. Jednym słowem, był to:.. Winnetou, wódz Apaczów, z którym łączyło mnie braterstwo krwi. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Bystrym, . bada- wczym spojrzeniem ciemnych oczu przebiegł po całej iżbie ~ i ,po wszystkich znajdujących się w niej osobach, po czym usiadł blisko nas, a jak najdalej od gapiących się nań awanturników. Już chciałem podejść do Winnetou i pozdrowić go jak najserdeczniej, gdy zastanowiłó ~ mnie, że nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż nięwątpliwie mnie poznał. Miał wi- docznie jakiś ważny powód ku temu, przeto i ja nie wsta- łem, starając się prźybrać wyraz obojętności. , Z twarzy jego wyczytałem, że zrozumiał natychmiaśt całe położenie. Zmrużył oczy, jakby z' lekką pogardą, rzu- cił jeszcz raz okiem na naszych przeciwników, a kiedyśmy usiedli i schowali rewolwery, ukazał się na jego ustach ledwie dostrzegąlriy, ale przychylny uśmiech. , Wrażenie, jakie wywołał, było tak wielkie, że po jego wejściu zrobiło się cicho jak w kościele. Cisza ta upewniła 51 widocznie gospodarza,. że niebezpieczeństwo minęło, bo ~ wychyhł głowę przez przymkmęte drzm, a mdząc, ze ~ego przypuszczenie się sprawdza,. wsunął się cały do izby. ' - Proszę o sżklankę piwa! - rzekł Indianin piękną, jasną angiełszczyżną i miłym dla ucha, dźwięcznym gło- sern, Jego ~achowąnie żwróciło uwagę awanturników. Zbti- żyli głowy i J poczęli cóś szeptać. Spojrzenia rzucane u- kradkiem na Indianina dowodżiły, że nie mówili o nim nic korzysinego. Winnetou otr~ymał piwo, podniósł szklankę pod świat- ' ło padające przez okno, zba_ dał je wzrokiem znawcy i skosztował, - Dobre! - rzekl rnlasnąwszy językięm. ~ Wasze pi- wo jest dobre. Wielki Manitou białych ludzi nauczył ich wielu sztuk,`a warzenie piwa nie ri~leży.do najmniej- szych. - Czy uwierzyłby kto, że to Indianin? - powiedzia- łem ćicho do Old Deatha, udając, że nie znam Winnetou. - .Tak, 'i to jeszcże jaki! - odpówjedział ~stary również cicho; ale z naciskiem. - Czy znacie go? Czy widzieliście i spotkaliścię go juź kiedy? - Nie widziałem go jeśzcze, ale pozńaję go po ubra- niu, postaci, wieku, a najbardziej po strzelbie. To słynna srebrna rusznic~, która nigdy nie chybia celu: Macie szczęście poznać najsłynniejszego indiańskiego wodza Ameryki Północnej, wodza Apaczów, Winnetou, najwy- bitniejszego wojownika ze wszystkich Indian. Imię jego rozbrzmiewa w każdym pałacu; w każdej chacie, przy każdym obozowym ognisku. Sprawiedliwy, rozumny, rze- telny, wierny,. ~dumny; walecźńy aż do zuchwalstwa, mistrz we władaniu' wszelką bronią, przyjaciel i obrońca wszystkich czerwonoskórych i biąłych potrzebujących po- mocy; znany jest wszerz i wzdłuż Stanów Zjednoczonych i daleko poza ich granicami jako największy bohater da- lekiego Zachodu. 52 - .Ale gdzie nauczył się tej angielszczyzny i tych ma- nier białego dżentelmena? - Spędza wiele czasu na ~Vschodzie, ; a prócz tego opowiadają, że europejski uczony dostał się do niewoli Apaczów, którzy jednak tak dobrze się z nim obchodzili, że postanowił u nich pozostać. On to był nauczycielem Winnetou, ale nie wpoił prawdopodobnie w niego swych humanitarnych żasad i, być może, sam zmarniał w nie- woli. Old Death powiedział to tak cicho, że ja ledwie żdoła- łem go zrozumieć. Mimo to I'ndianin, choć siedział od v nas o jakich pięć łokci, odwrócił się i rzekł do mego no- wego przyjaciela: Old Death się pomylił. Biały uczony dobrowolnie ~rzybył do Apaczów, gdzie go przyjaźnie przyjęto. Stał się nauczycielem Winnetou i . uczył go być dobrym i od- różniać grzech od sprawiedliwości i prawdę od kłamstwa. Nie zmarniał on w niewoli, lecż przez cały czas doznawał czei i nie tęsknił nigdy do białych mężów. Gdy umarł, ob- sadzono jego grób dębami. Przeniósł się na wiecznie zie- lone sawanny, gdzie żbawieni nie roższarpują się vzajem, lecz piją zachwyt ż oblicza Manitou: Tam go Winnetou. znowu zobaczy i zapomni o nienawiści, jaką widżi tu, iia ziemi. Old Death był niesłychanie uszcżęśiiwiony tym; że Winnetou go poznał: Twarz promieniała mu radością, kiedy zapytał: - Jak to, sir, wy mnie zriacie? Rzeczywiśeie? - Nie widziałex~i was jeszcze, ale mimo to poznałem , was riatychmiast, gdy tu wszedłem. Jestęście poszukiwa- cżem ścieżek, ,którego imię rozbrzmiewa aż po Las Ani- mas. _ Po tych słowach znów się od nas odwrócił. Podczas rozmowy nie drgnął ani jederi ryś jego spiżowej twarzy. Teraz siedział cicho zatopiony w sobie, jak gdyby nie zaj- mował się zupełnie tym, 'co się odbywało z tyłu, poza nim. 53 Nasi przeciwnicy sżeptali dalej między sobą, kiwali po- twierdzająco głowami i powzięli zapewne jakieś postano- wienie: Nie znali Indianina, nie umieli z jego mowy wy- wnioskować, kim jest, i zamierzali prawdopodobnie wy- nagrodzić sobie poniesioną przedtem klęskę, dając mu odczuć, jak dalece gardzą czerwoną skórą. Byli też, zdaje się; przekonani, że nie przyjdzie nam na myśl ująć się za nim, gdyż jako nie dotknięci'osobiście obrazą, musielibyś- my, wedle~ panujących tu zasad, żachować się spokojnie. '` ' Ten, który przedtem mnie zaczepił; wstał i podszedł po- woli, wyżywająco ku Indiariinowi: Wtedy wydobyłem z kieszeni rewólwer i położyłein na stole przed sobą, żeby go móc łatwo dosięgnąć. - To niepotrzebne! - szepnął do mnie O1d Death. - ' Winnetou poradż'i sobie .nawet z podwójną licżbą takich drabów. , 'I Awanturnik rozkracz ł si szeroko przed Apaczem, ' y ę oparł ręce na biodrach i rzekł: - Czego sźukasz tu, w Matagordzie, czerwona skóro? My nie możemy znieść dzikich w swym towarzystwie. Winnetou nie spojrzał nawet na mówiącego, podniósł szklankę do ust, pociągnął dobry łyk, mlasnął językiem na znak; że mu smakuje, i postawił znowu sziclankę na stole. - Czy słyszałeś, co powiedziałem; przeklęta czerwóna skóro? - krzyknął drab. - Chcę wiedzieć, co tutaj ro- bisz. Snujesz się, by podsłuchiwać i grać rolę szpiega. Te czerwone skóry stoją po stronie Juareza, ktpry ma także skórę czerwoną, ale my jesteśmy po stronie imperatora Maksa i wieszamy każdego Indianina, który nam wejdzie w drogę. Jeśli w tej chwili nie krżykniesz:."Niech żyje ce- sarz Mak~s!", to założymy ci stryczek na szyję! i I terą.z nie odezwał się Apacz ani sławem. Ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy. ;: : - Psie; -czy rozumiesz? Żądam odpowiedzi? - wrzas- nął rózwścieczony awariturnik i położył pięść na raW ieniu Winnetou. ~ 54 Na to poderwała się natychmiast gibka postać India- r, nina. , _ Precz! - zawołał rozkazująco. - Nie ścierpię, jeśli na mnie kujot wyje. Kujot to tchórzliwy wilk preriowy, uważany powszech- nie za zwierzę godx~e pogardy. Indianie posługują się tą obelgą, ilekroć chcą komuś okazać swoje lekeeważenie. Kujot? - zawołał drab. - To obelga, za którą pu- szczę ci krew" i to natychmiast. ' Równocześnie wydobył rewolwer, lecż wtem stało się coś, czegó się napastnik nie spodziewał. Oto Apacz wy- trą~ił mu z ręki broń, porwał go za biodra, podniósł 1 rz~,icił nim w okno, które oczywiście roztrzaskało się w drobne kawałki i wyleciało razem z nim na ulicę: ' Odbyło się to o wiele prędzej, niźli się dą opowiedzieć. ;~-. Brzęk szyb, wycie psów, gniewny ryk towarzyszy wyrzu- co~lego w ten śposób hultaja; to wszystko złożyło się na straszny zgiełk, nad którym górował głos Winnętou. In- dianin przystąpił do drabów, wskazał ręką okno i zawo- z.,,... łaf Czy jeszcze kto chce się tam dostać? Niechaj powie! Pódczas .tego zbliżył się zanadto do jednego z psów, , który już zamierzał chwycić go zębami, ale Apacz kopnąf zwierzę tak, że skowycząc wlazło pod stół. Dozorcy nie- wolników cofnęli się ze strachem i zamilkli. Winnetou nie miał w ręku żadnej broni. Wszystkich wprawił w podziw. VVyglądał jak pogromca zwierząt, który wchAdząc do klatki poskramia drapieżniki wzrokiem. Wtem drzwi otwarły się gwałtownie i wszedł wyrzucony przez okno awańturnik z twarzą pokaleczoną lekko od- łamkami szkła. Dobył noża i skoczył z ókrzykiem wście- kłości ku Winnetou. Apacz uskoczył na bok i chwycił na- pastnika szybkim ruchem za rękę, w której tamten trzy- mał nóż. Potem porwał go znów tak samo jak przedtem r '::' za biodra, podniósł i tak nim grzmotnął o podłogę, że drab legł na ńiej bez przytomności: Ani jeden z towarzy- szy obitego nie próbował już zaczepki ze zwycięzcą; który 55 z całym spokojem; jak gdyby nic nie zaszło, wypił resztę piwa. Następnie skinął- na gospodarza ,ukrytego trwoż- nie za drzwiami,. wyjął sakiewkę zza pasa, dobył z niej małv, żółtawy przedmiot i wsunął mu go dó ręki, mó- , wiąc: - To za piwo i `za okno master landlord! Widzicie, że dziki płaci, co jest winien;. można się tym bardziej spo- dziewać, że i od cywilizowanyćh otrzymacie swoją należ- ność. Oni nie potra~ą ścierpieć przy sobie "czerwonej skóry", ale wódz Apaczów, Winnętau; nie odchodzi dla- ' tego, że się ich boi; lecz z tego powodu, że przekońał się, iż u tych bladych twarzy tylko barwa skóry, a nie dusża jest jasna. Wziął rusznicę i opuścił lokal, riie rzuciwszy na nikogo okiem. Nawet na mnie nie spojrzał. Teraz awanturnicy znowu nabrali życia. Ciekawość ich jednak przewyższała zdaje się gniew, zawstydzenie i tro- skę o nieprzytomnego- towarzysza: ZapytaIi gospodarza przede wszystkim, ile otrzymał od Indianina. - Nugget - odrzekł zapytany, pokazując im kawalek szczerego złota wielkości .laskowego orzecha. - Nugget, który wart przynajmniej dwanaście dolarów. To stare - i zbutwiałe okno z popękanymi-szybami doskonale rni się opłaciło. Zdaje się, że miał pełną sakiewkę nuggetów. Hultajów opanowała złość z kolei z tego powodu, że czerwonoskóry posiadał taką masę złota. Nuggef gospo- darza przechodził z rąk do rąk, prży czym oceniano jego wartość. My, ' korzystając z tej sposobności; zapłaciliśmy i wyszliśmy z gospody. No, jakież wrażenie zrobił na was ten Apacz? - za- pytał mnie Old Death; kiedyśmy szezęśliwie stangli na dworze. - . Czy znajdzie się drugi taki Indianin? Te łotry zlękły się go jak wróble na widok sokoła. Jaka szkoda; że go już nie zobaczę! Należało pójść za nim, aby się dowie- dzieć, co tutaj robi, ezy obozuje za miastem, ezy też zaje- chał dó jakiegoś hotelu. Musiał gdzieś umieścić konia, gdyż nie można sobie wyobrazić Apacza, a szczególnie , 56 Winnetou, bez rumaka. Zręsztą; sir, i wy także sprawiliś- Cie się n~eźle. Byłem już niemal w strachu, bo to zawsze niebeżpiecznie wdać się z takimi łotrami, ale odwaga i zręczność, z jaką obeszliście się z tą psią bestią, każe się spodziewać, że niedługo przestaniecie być greenhornem. Ale oto już nasze mieszkanie! Czy wejdziemy? Taki stary traper, jak ja, tylko z konieczności wciska się między mu- ry. Najlepiej się czuję, kiedy widzę nad sobą niebo. Po- chodzimy jeszcze po tej pięknej Matagordzie dla zabicia ezasu. A może lubicie grać? Nie jestem w ogóle graezexń i na przyszłość będę się starał nim nie zostać. ; To shxszne, mój młodzieńcze! Ale tu każdy grywa; a- im dalej w Meksyk; tym gorzej: Tam nawet mąż gra z zoną, kot~ z myszą, przy czym oczywiście i noże dość czę- sto latają. Skoro więc nie gracie, to chodźmy się przejść. Potem coś zjemy i położymy się spać. W tym błogósła- wionym kraju człowiek nigdy nie wie, gdzie i kiedy pój- dzie wieczorem ńa spoczynek'. - Tak źle chyba nie będzie! - Nie zapominajcie, . sir, o tym, że znajdujecie się w Teksasie, a tu stosunkawo daleko jeszeze do porządku: My,. na przykład, zamierzamy udać się do Austin; ale py- : tanie jeszcze, czy się tam dostaniemy. Fale wypadków w ~Meksyku przewaliły się na drugą stronę Rio Grande. Tam dzieje się niejedno. A ponadto musimy się także li- ezyć z pomysłami Gibsona. Jeśli mu strzeliło do głowy przerwać drogę do Austin i wysiąść,gdzieś po drodże,.bę- dziemy zmuszeni uczynić to samo. - Ale jak się dowiemy, ezy wysiadł? Będziemy się dopytywali. Parowiec nie śpieszy się tu '. .. na Kolorado tak, jak na Missisipi lub gdzie indziej. W każdej miejscowości będziemy mieli z pół godziny cza- -su na wywiady. Musimy się przygotować nawet na to, że przyjdzie nam niekiedy ~ wysiąść tam, gdzie nie będzie ani miasta, ani hotelu, w którym moglibyśmy się zatrzy- niać. 57 - A co w takim razie stanie się z moim kufrem? Old Death zaśmiał się głośno na to pytanie. - Z kufrem, z kufrem! - zawołał. - Wożenie z sobą kufra to jeszcze resztka przedpotopowych stosunków. Któż rozumny wlókłby z sobą taki pakunek! Gdybym ja ' chciał zabierać z sobą wszystko, co może się przydać w podróżach i wędrówkach; .nie zaszedłbym daleko. Weź- cie to; . co najbąrdziej ' potrzebne, a resztę kupićie w swo- im czasie. Cóż to ' za ważne rzećzy macie w swej starej skrzyni? - Ubrania, bieliżnę,..przybory.toaletowe... - To wszystko są rzeczy bardzo ładne, ale wszędzie można je dostać, a gdzie ich nie ma, tam się człowiek bez nich obejdzie. Kosznlę nosi się dopóty; dopóki wytrzyma, a potem kupuje się nową. Przybory toaletowe! Nie gnie- wajcie się za to, sir, co powiem, ale. szczotki do włosów, nożyczki do paznokci, pomady do wąsów i tym podobne drobiazgi pon~żają mężczyznę. Rzeczy, którymi zmienia- liście swój wygląd, mogły przydać się tam~ gdzie byliście dotychczas, ąle nie tutaj. Tu nie ma już potrzeby kryć się pod fałszywym zarostem. Takie głupstwa nie prowadzą do celu. Tu należy zabrać się dó rzeczy eńergicznie. Zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, zrobił wesółą mińę i mówił dalej: - Tak jak teraz przede mną stoicie,. możecie się poka- zać w buduarze najbardziej wymagającej damy albo w lo- ży teatru. Ale Teksas nie jest ani krztynę podobny do . budaaru czy `do loży teatralnej. Może się łatwo zdarzyć, że wasże zgrabne ubranie wisieć będzie na waś w strzę- pach; a piękny cylinder przybierze kształt harmonijki. Czy wiecie, dokąd uda się Gibson? W Teksasie nie zosta- i nie, bo musi się wydostać ze Stanów Zjednoczonych. Okoliczność; że obrał tę drogę, pozwala się domyślać; iż dąży do Męksyku, gdzie wśród ogólnęgo zamieszania rno- że zniknąć i ńikt już, żadna policja nie wydobędzie go stamtąd. - Kto wie; czy istotnie riie macie słuszności. Sądzę 58 , jednak, że gdyby jechał do Meksyku, to udałby się od ra- zu do jednego z tamtejszych portów. Nonsens! Musiał opuścić Nowy Orlean tak po-, ` śpiesznie, że wsiadł na ten okręt, który najszybciej odjeż- `- d2ał. Po wtóre, porty meksykańskie znajdują się w rękach Francuzów; z którymi on z pewnością również woli się nie spotykać. Pozostaje mu do wyboru jedynie droga lą- dowa; a będzie niewątpliwie o tyle przezorny, żeby nie - pol~azywać się w większych miastach. Może więc się zda- ' .,rźyć, że ominie także Austin ;i wysiądzie gdzieś po drodze. Pojedzie oczywiśeię konnó słabo zaludnionym krajem ku Rio Grande. Czy puścicie się za nim z kufrem, w cylińd- ; ize i w, tym pięknym ubraniu? Gdyby tak byłó, musiał- bym was porźądnie wykpić. Przyznawałem w duchu, '.że Old Death miał słuszność, ale dla żartu spojrzałem z udanym żalem na swoje prawie '; jeszeze nowe-ubranie: Na to poklepał mnie po ramieniu, ~ówiąc: Nie żałujcie i rozstańcie się śmiało z tym nieprak- `w-tycznym strojem. Idźcie tu do handlarza, sprzedajcie cały ':':::ten niepotrzebny kram i sprawcie sobie za to inną odzież. ' Musicie bezwarunkowo kupić mocne i trwałe ubranie tra- ;;perskie. Liczę na to; że zaopatrzono was obficie w pie- niądze. . Przyznałem mu rację: Wobec tego wszystko w porządku - dodał. - Precz z tymi łachami! Wszak umiecie jeździć konno `:i strzelać. Koń jest także niezbędny, ale tu na wybrzeżu się Ich nie kupuje, bo są drogie i liche. W głębi k.řa3 a każ- `:r..dy farmer odstąpi wam dobrego wierzchowca. Tylkó siodło trzeba tu kupić. - Czy każecie mi tak uganiać z siodłem na plecach, jak wy to czynicie? - Czemuż by nie? Czy wstyd wam przed ludźmi? Co to kogo może obchodzić, że ja noszę siodło? Jeśli mi się ' spodoba, to będę włóczył z sobą kanapę, aby przy spo- śóbności spocząć na niej w puszczy lub na prerii: Kto by 39 się ze mnie śr~iał, tęmu dam fangę w nos, aż mu wsżyst- kie gwiazdy w oczach zabłysną. Wstydżić się należy tylko wówczas, kiedy się popełniło jakąś .nieprawość albo głup- stwo. Prźypuśćmy, że Gibson z Williamem gdzieś wysied- ; li, kupili. konie i pojechali - wtedy dobre siodło bardzo wam się przyda. Róbcie, co cheecie, jeśli jednak życzycie , sobie istotnie, żebym z wami pozostał, to posłuchajcie mojej rady. Po tych słowach, nie ,czekając na moje postanowienie, wziął .mnie za ramię, obrócił i pokazał' mi dorn z wielkim sklepem, nad którym widniał napis o dużych na łokieć li- terach: ,;Sklep towarów mieszanych". ~ Pot~m pociągnął mnie do wejśeia, wepchnął tak, że wpadłem na becżkę ' śledzi, i sam wsunął się za mną z uśmiechem. Napis nie zawierał kłamstwa. Sklep był , bardzo duży i zaopatrzony we wszystko, czego w tutejszych warun- kach można było potrzebować: nawet siodła i strzelby. Scena, która się teraz rozegrała, była jedyna w swoim rodzaju. Ja wyglądałem jąk uczeń stojący z ojcem przed budą jarmarczną; chłopiec; któremu zaledwie wolno ni.e= śmiało ohjawić swoje życzenie i wziąć to tylko; co wybie- rze doświadczony ojciec. 01d Death oświadczył zaraz na początku, że właściciel sklepu musi przyjąć jako zapłatę moje ubranie i zawartość mojego kufra. Kupiec ,chętnie na to przystał i natychmiast posłał subiekta pó mój kufer. Potem oszacowano moje rźeczy, Old Death zaś zaczął wybierać dla rnnie strój. Wnet leżały ~przede mną czarne ~ skórzane spodnie, para wysokich butów, czerwona weł- niana ..~szula, kamizelka ~tego samego koloru z niezliczo- nymi kiesżeniami, czarny wełniany sźalik na szyję, bluza myśliwska z nie barwionej skóry jeleniej, skórzany pas szerokości dwu dłoni, worek na kule, .kapćiuch z pęche- rza, fajka, kompas i kilkanaście innych drobiazgów, jak onucki zamiast skarpetek, ' olbrzymie sombrero, koe weł- niany z otworem na głowę, lasso, rożek z prochem, krze- siwo, nóż, siodło z kaburami i uździenica. Poterr~prżystą- piliśmy do wybierania strzelb. Old Death nie był zwolen- 60 ikiem nowości. Odsuwał wszystko, co nosiłó na sóbie wieższą datę, a wręszcie wybrał starą iglicówkę, na którą i= bym ni śpojrzał.' Zbadał ją z miną znaw~y, nabił, wy- ~edł przed sklep i strzelił w szczyt dalekiego domu. Kula ~kwiła w celu: Well! - stwierdził z zadowoleniem. - Ta pukawka róbi swoje: Znajdowała się w świetnych. rękach i jest ri~ęej warta od wszelakich rupieci, które się teraz za- żczyca nazwą rusznicy. Tę strzelbę wykonał dobry mistrz i~s~nikarski i spodziewam się, że przyniesiecie mu za- ~ćżyt: Jeszcze. tylko forma na kule i będżiemy gotowi. ~astaniemy tu także ołowiu, chodźmy więc do domu t ~dlejmy zapas kul, których w Meksyku powinni się bać. ' 'Wziąwszy jeszcze kilka drobiazgów, jak chustki do no- a; które Old Death uważał zresztą za zupełnie żbyteczne, ~t~eszedłem do' prżyległego pokoiku, aby się przebrać: idy wróciłem do sklepu, stary zaczął mi się przypatry- ir'~:ć z zadowoleniem. Żywiłem w duchu nadzieję, że on ~i~siesie moje siodło, ale mu to ani przez myśl nie prze- ~ti: Wpakował mi na plecy cały zakupiony magazyn ~vypchnął za drzwi. - Tak - uśmiechał się . na dworże. - Zobaczcie te- ~z; czy czeczywiście jest się czego wstydzić! Każdy roz- `dny człowiek będzie was uważał za rozumnego dżentel- ~~na, a diabła to obchodzi, co będą mówili głupcy. ~'Teraz . nie różniłem się już niczym od Old Deathą. )wwigałem cierpliwie moje jarzmo do oberży, ón zaś kro- ~ył obok mnie, ubawiony wielce, w duchu moim w~glą- ^~.~~ui: , . , Prżybywszy do hotelu, położył się spać; .ja zaś wyszed- ;',r.~n szukać Winnetou. Można sobie wyobrazić, jakie wra- ~me wywarło na mnie rannę spotkanie. W knajpie led- ~vze zapanowałem nad sobą, by nie rzucić mu się na szyję. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak przybył do Matagor- ~dy y ezego tutaj szukał, dlaczego udawał, że mnie nie zna. ~` ~~go zachowanie się miało z pewnością jakąś przyczynę; ale jaką? 61 Tęskniłem za rozmową z nim. On także niewątpliwie ' pragnął ze mną pomówić, spodziewałem się więc, .że cze- kat na mnie gdzieś w okolicy. Obserwował nas pewnie i widział; gdyśmy wchodzili do hotelu. Należało go zatem szukać w pobliżu. Poszedłem od razu ku tylnej stronie domu, przytykającej do nie zabudowań~go jeszcze placu . i rzeczywiście ujrzałem Winnetou opartego o drzewo, w odległości kilkuset kroków. Spostrzegłszy mnie, opuścił - swe , stanowisko, poszedł .z wolna w stronę lasu i zniknął - pomiędzy drżewami. Ja oczywiście podążyłem za nim. Wysżedł naprzeciw mnie z abliczem promieniejącym ra-' dością i zawoła~: ' Szarlih, mój kochany, mój drogi bracie! Jakże się cieszę twym niespodziewanym widokiem! Tak raduje się poranek, kiedy po nocy słońce zaświeci. Przycisnął mnie do siebie i ucałował. - Co ranka wiadomo - odpowiedziałem - że słońce ' wzejść musi, my jednak nie spodziewaliśmy się, że się tu zobaczymy. Jakże jestem szcżęśliwy, że słyszę znowu twój głos. , - Co Jsprowadza twą stopę do tego miastą? Czy masz tu co do czynienia, czy też wylądowałeś,. aby stąd udać się do nas nad Rio Pecos? - Pewien obowiązek, który przyjąłem na siebie, . spro- wadza mnie tutaj. - Czy mój biały brat . powie mi, jaki to obowiązek . i cźy opowie, gdzie przebywał od czasu naszego rozstania nad Red River? , Równocżeśnie wciągnął mnie trochę głębiej. w las, gdzie usiedliśmy . obok siebie. Trzymając go za rękę, opowie- działem mu, co dotąd przeżyłem. Gdy śkończyłem, on - skinął poważnie głową i rzekł: . Odmierzyliśmy ścieżkę dla ognistego konia,... ażebyś otrzymał pieniądze, a huragan ci je zabrał. Gdybyś został u miłujących cię Apaczów, nigdy byś nie potrzebował pie- niędzy. Dobrze zrobiłeś nie czekając na mnie w St. T.,ouis u Henry'ego, gdyż moja droga nie prowadził~i tamtędy. 62 - C~,y mój brat pochwycił mordercę Santera? - Nie. Zły Duch go ochronił, a dobry Manitou do- ~~,~ puścił, że mi umknął. Udał się do żołnierzy stanów po- '~~.,:": łudniowych, gdzie zniknął mi z ocżu pośród wielu tysięcy. ,~~::.;,,:.... .Ale oko moje zobaczy go jeszcze, a wówczas mi już nie ~b r~'r . ujdzie. Wróciłem nad Rio Pecos, nię osiągnąwszy . celu. *`~~~.,. Nasi wojownicy przez całą zimę opłakiwali śmierć In- ' czu-czuny i mojej : siostry. Następnie musiałem odbyć wielkie podróże, aby rozmaite plemiona Apaczów po- wstrzymać od kroków zbyt pośpiesznych, gdyż chcieli po- dążyć do Meksyku i wziąć tam udział w walkach. Czy ~~:;;.... mój brat słyszał o czerwonoskórym prezydencie Jdąrezie? Tak. - Kto ma słuszność: on czy Napoleon? - Juarez. Brat mój myśli tak samo jak ja. Proszę cię, byś nie ~~~ pytał, co robię w Matagordzie! Muszg to nawet przed to- ~a . bą .żataić, gdyż tak przyrzekłem Juarezowi, którego spot- kałem w El Paso del Norte. Czy mimo to, że mnie tu .~y~;:~y,,:....znalazłeś, udasz się za tymi dwiema bladymi twarzami, '~ Y" których szukasz? - Muszę. Jakżebym się cieszył, gdybyś mi towar2y- ,, szył! Czy to niemożliwe? - Nie. I ja muszę spełnić swoją powinność równie ' wielką, jak twoja. Dziś jeszcze tu zostaję, ale jutro wyjadę , statkiem do La Grande, skąd się udam przez Fort Inge do Rio Grande del Norte. . - Pojedziemy więc tym samym statkiem, tylko nie więm, jak daleko. Będziemy zatem razem jeszcze przez ~utro. - Nie. . - Dlaczego? - Ponieważ nie chciałbym mego brata wplątać w mo- ją sprawę. Z tej samej przyczyny udałem przedtem, że cię nie zńam. Także z powodu Old Deatha nie .mó.wiłem ~ 'z tobą. - Jak to? 63 ~ - Czy on wie, że jesteś Old Shatterhandem? - Nie: To nazwisko nie padło nigdy pomiędzy nami. - Mimo to on słyszał o nim na pewno. Byłeś dotych- czas na Wschodzie i nie wiesz, jak często wymawiają je ' na Zachodzie. Old Dęath słyszał pewnie także o Old Shatterhandzie, ale ciebie u~aża, jak się zdaje, za green- horna: - Tak jest w istocie. - W takim razie będzie to ogromną niespodzianką, kiedy się dówie, kto jest tym greenhornem: Nie chciałbym memu bratu popsuć tej przyjemności. Skoro odszukasz Ohlerta i jego krzywdziciela; spotkamy się na dłuźej, bo niewątpliwie nas odwiedzisz. i Na pewno. F - Pożegnajmy się więc teraz, Szarlih. Na mnie czekają blade twarze. To rzekłszy powstał. Musiałem uszanować jego taje- mnicę.. Rnzstałem się z nim' znówu, ale w nadziei, że tym razem ńie na długo. , Nazajutrz wynajęliśmy z Old Deathem dwa muły i po- jechaliśmy dó zatoru, gdzie czekał już statek. Na parowcu znajdowało się mnóstwo ~pódróżnych. Kie- dy my, niosąc siodła; weszliśmy na pokład, ~akis głos za- wołał: - Na Jowisża! Oto idą dwa dwunożne osiodłane osły! Czy to kto widział? Zrobić miejsce; ludzie! Niech idą na dół! Takie bydło nie może jechać z dżentelmenami! ' Ten głos nie by~ nam obcy: Najlepsze miej.sca pokrytej . szklanym dachem pierwszej klasy zajęli awanturnicy; któ- rych poznaliśmy wezoraj w piwiarni. Krzykacz, z którym . poprzedniego dnia się rozprawiłem, grający widocznie ro- , ~ lę herszta, przyjął nas tą nową obelgą. Spojrzałem na Old Deatha, ale ponieważ on puścił ją spokojnie mimo usżu, przeto ja także udałem, że nic nie słyszę. Usiedliśmy na- przeciw nich i wsunęliśmy siodła pód krzesła. Stary usadowił się wygodnie, wyjął rewolwer, odwiódł kurek i położył broń obok siebie, a ja poszedłem za jego ~:przykładem. Hultaje zbliżyli głowy, szepcząc między sobą, nie śmieli jednak rzucić już głośnej obelgi. Swoje psy, z wyjątkiem oczywiście jednego, mieli także z sobą. Herszt patrzył na nas szczególnie wrogo. Trzymał się po= '::i:chyło, prawdopodóbnie z powodu uszkodzenia, jakiego ~ :doznał, gdy został rzucony o ziemię przez Winnetou. Na , , ~ego twarzy widriiały świeże zadrapania od szkła. Gdy konduktor zapytał, dokąd jedziemy, Old Death ~,podał miejscowość Columbus. Zapłaciliśmy za. przejazd do tej przystani, tam mogliśmy w razie potrzeby kupić bi- lety na dalszą podróż. Old Death bowiem sądził, że Gib- son nie pojechał aż do Austin. Rozległ się już drugi sygnał, kiedy zjawił się nowy pod- rozny - Winnetou. Jechał na karym ogierze, osiodłanym na sposób indiański. Było to wspaniałe zwierzę. Indianin zeskoczył z siodła dopiero na pokładzie i zaprowadził ''r:v~ierzchowca na przód statku, gdzie znajdowało się ogro- dzerue z desek na wysokość człowieka, przeznaczone dla Następnie nie zważając na' nikogo usiadł przy burcie statku. Awanturnicy oczywiście bacznie go obserwowali. ' Zaczęli głośno chrżąkać i kaszleć, aby zwrócić na siebie uwagę, ale na próżno. Winnetou siedział wsparty o lufę swe~ .kutej srebrem strzelby na pół odwrócony od nich, , .,tak gdyby ich wcale nie słyszał. Wtem zabrzmiał dzwonek po raz trzeci. Zaczekano je- a szcze kilka minut, czy nie nadejdzie w ostatniej chwili ja- lcis spóźniony podróżny, po ,czym poruszyły się koła i sta- Iek popłynął. Zdawało się z pocżątku,. że podróż minie spokojnie. Do `:.:v Wharton na statku panował zupełny spokój. Tam opuścił pokład jeden pasażer, a za to wsiadło wielu nowych. Old Death udał się na brzeg na kilka minut, aby zapytać sto- jącego tam komisjonera o Gibsona, i dowiedział się, że ;:-:opisani przez niego ludzie nie wysiedli w tej miejscowości. ~'en sam skutek odniosło także dópytywanie się w Co- `..~umbus. Wobec tego kupiliśmy bilety do La Grange. 3 - W;nnetou t.lt 65 ,::'' Z Matagordy do Columbus statek przebywa przestrzeń, ' dla pokonania której pieszy wędrowiec potrzebowałby pięćdziesięciu godzin. Było już dość późno po południu ?' ` kiedy dojechaliśmy do tej miejscowości. Przez cały ten czas Winnetou tylko raż opuścił swe rniejsce, aby zaczerp- nąć dt~ konia wody i dać mu trochę kukurydzy. Zdawało się, że awanturnicy zapomnieli o swej złości do Apacza. Zaczepiali co pewien czas nowych podróż- nych, ale przeważnie odpowiadano im na to pogardliwym ~' milczeniem. Chełpili się tym, że nie należą do abolicjoni- stów, pytali każdego o jego przekonania . i wymyślali wszystkim, ~Ctórzy byli odmiennego zdania. Wyrażenia, jak "przeklęty repubtikanin", "pociotek murzyński", "sługus jankesów" i inne, daleko gorsze, sypały im się z ust tak, iż w końcu wszyscy odsunęli się, nie chcąc mieć z nirni nic do czynienia. Ta okoliczność zapewne sprawiła, że zaniechali zaczepek w stosunku' do nas. Nie spódziewali się widocznie z niczyjej strony pornocy. Gdyby jednak znaleźli więcej zwolenników, przepadłby spókój na okręcie. W Columbus niestety wysiadło wielu spokojnych ludzi, a na ich miejsce weszli liczni podróżni o zupełnie ódmien- nym sposobie postępowania. Między innymi wtoczyła się na pokład banda piętnastu czy dwudziestu pijanych, któ~ rych zachowanie się nie zapowiadało nic'dobrego. Awan- turnicy powitali ich ze zgiełkliwą radością. Przybysźe przyłączyli się do nich i ,niebawem widać było, że niespo- kojne żywioły uzyskały na statku przewagę. Draby roz- walały się na siedzeniach, nie pytając, czy to komu wy- godne, czy nie, popychały spokojnych pod~'óżnych i oka- zywały, że czują się tu panami. Kapitan pozwolił im hała- sować, sądząc prawdopodobnie,, że najlepiej na nich nie : zważać. Dopóki nie prżeszkadzali mu w kierowaniu stat- kiem, pozostawił samym pasażerom obronę przed napaś- ciami~ Na jego rumianym obliczu błąkał się nieustannię dobroduszny uśmiech. Większość awanturników udała się do restauracji okrę- towej, skąd też wkrótce zabrzmiały dzikie wr~aski, któ- 68 ; rym towąrzyszył brzęk szkła rozbijanych flaszek. Potem wybiegł ńa pokład kelner, Murzyn, wdrapał się na po- most kapitański i począł biadać, że go zbili harapem ł grożą, iż ,go powieszą na kominie ókrętowym. Na skutek tych słów kapitan spoważniał. Wyjrżał, czy statek płynie w odpowiednim kierunku, i sam poszedł do restauracji; inijając nas zetknął się z ochmistrzem, który 1 od razu zaczął mówić: Kapitanie, nie możemy dłużej przypatrywać się spo- lco~nie temu; co wyprawiają ,ci, noszący się ze złymi za- ,.:: mtarami, ludzie. Wysadźcie na ląd tego Indianina, gdyż ~, , chcą go powiesić za to,. że poturbował wczoraj któregoś z ;~i:..,...mch. Oprócz tego są tu jeszcze, dwaj biali, których posta- ~iowili zlinczować, ponieważ byli oni świadkami tego zaj- ~a, a szpiegują ,podobno na rzecz Juareza: ='.. Do wszystkich diabłów! - rzekł kapitan. - To nie Ć~ ~arty! Którzy to biali mogą być? - Rozejrzał się bada- ~ wczo dokoła. 4 . To my - odpówiedziałem przystępując do niego. Wy? No, jeżeli wy jesteście szpiegami Juareza, to ja ~ ~, ~~em moją krypę na śniadanie! - rzekł przypatrując mi 4Q s1ę badawczo. - No, nie pozwolę wam zrobić nic złego. ~~ Przybiję natychmiast do brzegu, gdzie wysiądziecie i uda- ~~~,.., ~e się w beżpieczne miejsce. ~: ~ - Na to ja się nie godzę. Muszę tym statkiem jechać i daiej, gdyż nie mogę się narażać na stratę czasu! Rzeczywiście? To przykra sprawa. Zaczekąjcie , Poszedł do Winnetóu i powiedział mu parę słów. ~ Apacz potrząsnął głową pogardliwie i odwrócił śię od nie- . ~; go Kapitan powrócił do nas i oznajmił z zakłopotaną 'K' Tak też myślałem! Czerwonoskórzy mają żelazny , ,x~pór. On także nie chce wysiąść na ląd. - W takim razie będżie zgubiony razem z tymi pana- ~u - rzekł ochmistrz - bo ci awanturnicy są bardzo na ~ : P~xuch zawzięci. A obsługa statku nie da rad,y takiej prze- ~ mocy. 69 Kapitan spojrzał w zamyśleniu przed siebie. Na twarzy jego pojawił się uśmiech, jak gdyby przyszedł mu dosko- nały pomysł do gławy. - Wypłatam tym drabom figla, który długo popamię- tają - rzekł do nas -' ale wy, pariowie, musicie się tak zachować, jak tego zażądam. Nie używajcie przede wszystkim broni. Schowajcie . strzelby pod ławą razem z siodłami. Obrona pogorszyłaby sprawę, - Do wszystkich diabłów! Czy mamy się dać spokoj- nie zlinczować, master? - odburknął OId Death. - Nie. Stosujcie bierną obronę, . a w odpowiedniej, chwili poskutkuje mój środek. Ochłodzimy tych łajdaków kąpielą. Zdajcie się już ńa mnie. Brak mi teraz ćzasu na długie wyjaśnienia. Oni się już zbliżają! Rzeczywiście szajka wychodziła z restauracji. Kapitan odwrócił się od nas szybko i wydał ochmistrzowi jakieś rozkazy. ~Ten pobiegł do sternika, obok którego stali dwaj majtkowie, a wkrótce potem ujrzałem go; jak udzie- lał po cichu wskazówek pozostałym , podróżnym. Dłużej p..: nie mogłem na niego zważać, gdyż wraz z Old Deathem musieliśmy źwrócić uwagę na naszych przeciwników. Spostrzegłem jeszcźe tylko, że owi spokojni podróżni sku- t pili się jak najciaśniej na przednim pokładzie. Zaledwie pijacy opuścili restaurację, otoczyli nas obu. My, stosownie ~do życzenia kapitana, -odłożyliśmy strzelby: - To' on! - zawołał wczorajszy mówca wskażując na mnie: - Szpieg stanów północnych, które stoją po stro- nie Juareza. Wezoraj jeszcze ubrany był jąk elegancki f-' dżentelmen, a dziś ma na sobie ubranie traperskie. Po co się przebiera? Zabił mi psa, a obaj wygrażali mi rewolwe- rami. To szpięg, tak, to szpieg! - wołali inni na różne głosy. - Dowodzi tego jego przebranie. Utwórzcie zaraz sąd! Powiesimy łajdaka! Precz z północnymi stanami, precz z jankesami i ich śługusami! - Co tam wyrabiacie, dżentelmeni? - zawołał z góry ` T - I!,. . . kapitan: ;.E- Ja chcę mieć spokój i porządek na statku. Nie róbcie zgiełku i zamieszania! Milczcie, sir! - ryknął któryś z szajki. - My także `: ćhcemy porządku i zaraz go tu sobie zrobimy. Czy do waszych obowiązków należy przewożenie szpiegów? Moim obowiązkiem jest przewozić ludzi, którzy y:;;głacą za przejazd. Jeśli przyjdą do mnie przywódcy seces- ,;j~Wstów, to wezmę ich na pokład, o ile zapłacą i będą się zachnwywać spokojnie. Oto moja lojalność. ?~ jeśli bę- t~zrecie mi psuli zarobek, to wysadzę was na brzeg i po- ; .;,-płyniecie sobie lądem do Austin. Szyderczy, podobny do rżenia śmiech był mu odpowie- dztą. Hultaje otoczyli mnie i Old Deatha tak ciasno, że tue mogliśmy się ruszyć. Protestowaliśmy oczywiście, ale ř ,~łosy nasze ginęły w zwierzęcym niemal wyciu i wrza- ~ <.:-.:~ICaEh. Zepchnęli nas nawet z miejsca, gdzieśmy poprzed- .~~ ttio siedzieli, ku kominowi, żeby nas na nirn powiesić. Na ~.,,..,8!~!~~ brzegu komina umieszczońe były obrączki do '.`;.fi ~"~rzytrzymywania lin: bardzo praktyczne urządżenie do ~:~,~,v~eszania! Wystarczyło opuścić liny, obwiązać nimi nasze 'k~:.F~s~y~e i podnieść. Dokoła nas utworzono krąg i trybunał. , ~, ~yło to wprost śmieszne, że tym łotrom nie przyszło na- ~~~~et na myśl zapytać; dlaczego się nie bronimy. Wszak ~,~~edzisli, że mamy noże i rewolwery. Fakt, że ich nie "~~~yhśmy, musiał xnieć przecież jakiś powód. Old Death zadawał sobie niemało trudu, aby nie stracić ~:, ' '- koju. Ręka podrywała mu się ciągle do pasa, lecz ile- ~~,, ae rzucił okiem w górę, kapitan dawał mu ukradkiem , ak przeczący. No - rzekł do mnie cicho - zastosuję się jęszcze wskazówek kapitana. Ale jeśli sobie zaczrią zanad- pozwalać, to w tej samej minucie będą mieli dwadzieś- a cztery kule ,w b'rzuchu. Str~elajcie, skoro tylko ja za- - Słuchajcie! - wołał wspomniany już kilkakrotnie wanturnik. - Te przeklęte draby należą do tej bandy tróv~;' która stsnom południowym najbardziej dokucza. 7.1 . Czego oni chcą tutaj w Teksasie? To szpiedzy i zdrajey! Załatwimy się z nimi krótko! Rykiem przyznawano mu słuszność.' Kapitan prze- strzegł ich znowu surowo, lecz go wyśmiano. Nagle ktoś rzucił pytanie, czy riie należałoby przesłuchać Indiani- na, zanim zostaniemy powieszeni. Na to wszyscy zgodzili się łat_wo i przewodniczący wysłał dwóch ludzi po' India- nina. Otoczeni dokoła, nie mogliśmy widzieć Winnetou. Usły- szelżśmy tylko głośny okrzyk: Apacz powalił jednego awanturnika uderzeniem, a~ drugiego zrzucił z pokładu. Następnie wskoczył do pokrytej blachą budki kapitana znajdującej się przy kole sterowy~i i wysunął przez małe okienko lufę swej strzelby. Wypadek ten wywołał oezy- wiście zgiełk nie do opisania. Wszyscy pobiegli do barie- ry, wołali na kapitana, żeby wysłał łódź na ratunek ezło- wiekowi wrzucónemu do wody. Kapitan posłuchał tego wezwania i skinął na jednego z posługaczy, który zaraz wskoczył do umieszczonej nad tylnym pokładem łodzi, odwiązał linę, którą była przymocowana, i popłynął ku łotrżykowi, który na szczęście umiał trochę pływać i sta- rał się utrzymać na wodzie. Teraz znaIazłem się sam z Old Deathem. O wieszaniu nie było na razie mowy. Oczy sternika i reszty załogi były zwrócone na kapitana, który dał znak, byśmy się zbliżyli. _ Uważajcie, pariowie! - rzekł stłumionym głosem. Teraz się skąpią! Wy zostańcie spokojnie na statku, cokolwiek by się działo. Hałasixjcie tylko jak najwięcej. ~ ir Kazał statek zatrzyrnać, a potem płynąć z wołna wstecz I:;. ku prawemu brzegowi, w miejscę, nąd którym załamywa- ła się woda. Była to płaska ławica, od której począwszy aż do brzegu rzeka była zupełnie płytka: Na znak kapita- na sternik skinął z uśmiechem głową i wpędził statek na ławicę. Zgrzytnęło pod nami straszliwie i nastąpił taki wstrząs; że wszyscy się zatóczyli, a wielu upadło na po- kład. To odwróciło powszechną uwagę od łodzi. Wszyst- ~.- . 72 . kich spokojnych podróżnych pouczył już konduktor, więc '::'<.z~częli krzyczeć jakby w śmiertelnym strachu, a reszta, ktora uwierzyła w nieszczęśliwy ,wypadek, zawtórowała tm przeraźliwie. Wtem wychylił się z tyłu jeden z majt- ..kow, przybiegł z udanym przerażeniem do kapitana t krzyknął: - Woda na statku, kapitanie! Skała rozcięła rufę na ,,.połowę. Za dwie minuty okręt utonie! - Przepadliśmy! - zawołał kapitan. - Ratować się, kto może! Woda płytka aż do brzegu. Dalej w wodę. Zbiegł ze swego miejsca, . zrzucił z siebie surdut, kami- ~.::~elkę i ~czapkę,. zdjął z największym pośpiechem buty ;.r:., a. skoczył z pokładu. Woda sięgała mu tylko do szyi. ~=::^::- -. Na dół, na dół! - krzyczał. - Jeszcze czas. Okręt e.a:~on~c pociągnie wszystkich za sobą. ~,,;,~;.,".,.,,.. Nikt z hultajów nie pomyślał o tym; że kapitan pierw- :,;,ř..,~y wyskoczył, aby się ocalić, i że się przedtem rozebrał. Wszystkich ogarnęło przerażęnie. Pozeskakiwali z pokła- -~:.c~u u starali się dostać do brzegu, nie zważając na to; że :~~:.:::It~pitan popłynął na drugą strónę okrętu odwróconą od 'y b~zegu i tam wylazł czym prędzej na pokład po trapie; ~~,:,,~.i~tory mu prędko spuszczono. Statek był oczyszczony ^~ ~ tam, gdzie przed chwilą panował- jeszcze blady strach, '.~brzmiał teraz wesoły śmiech. W chwili właśnie kiedy ~~~rwsi z ratujących się wchodzili na ląd, kapitan dał .w..zx~ak do ruszenia naprzód. Statek, mający małe zanurze- f~~ n~e i mocno zbudowany, nie doznał żadnych uszkodzeń '~ ł ,poddał się łatwo naciskowi kół., Powiewając surdutem v; ~;,:~ak flagą, kapitan zawoł~ł ku.hrżegowi: ~ Dobrej drogi, . dżentelmeni! Jeśli jeszcze kiedy bę- ; c~ecie mieli ochotę utworzyć trybunał~ to się sami wie- s~za~cie.' Wasze rzeczy, znajdujące się na statku, oddam ~! La Grange. Możecie je sobie stamtąd zabrać. Można sobie wyobrazić; . jakie wrażenie wywołały te ':śł~wa na wywiedzionych w pole. Podnieśli wściekłerwycie ~ i:.zażądali od kapitana, żeby ich natychmiast wziął z po- .: wrotem na pokład. Grozili doniesieniem, śmiercią i innymi strasznymi środkami, niektórzy nawet, którym nie zamo- kły strzelby, strzełali, ~le nie uszkodzili statku. Wreszcie ryknął jeden, w bezsilnej wściekłości do kapitana: - Psie! Zaczekamy tu do twego pówrotu i powiesimy cię na twym własnym kóminie. - Well, sir! Przyjdźcie potem łaskawie na pokład! Tymczasem jednak kłaniajcie się swoim generałom! ' Teraz jechaliśmy już pełną parą, gdyż należało nadro- bić sfracony czas. r j ~;'i . 7 . n l: ~ i .: ř 1"' :~a ń ~;łi'S':: ' . -Rozdział drugi KU-KLUX-KLAN* v:.Pówyższe słowo jest do dziś jeszcze językową zagadką, t~tórą rozmaicie już rozwiązywano. Nazwa osławionego `wKu-Klux-Klanu ma być według jednych naśladowaniem sżineru, wywołanego odwodzeniem kurka strzelby. Inni ~ważają, że składa się ona z cuc - ostrzeżenie; gluck -- ;~łkot i klan - szkockiego słowa: szczep, ród albo ban- da. Nie będę rożstrzygać, jak się ta sprawa ma w rzecży- i'wistości, sami zresztą członkowie Ku-Klux-Klanu nie '`wiedzieli, skąd pochodzi ich nazwa i jakie .było jej pier- ~wotne znaczenie. Może nawet, było im to obojętne. Nie jest wykluczone, że któremuś z nich przyszło na myśl to ' słowo, inni, je podchwycili i powtarzali potem, nie tro-_ ~żcząc się o sens czy brak sensu tego określenia. Nie tak niejasny był już cel tęgo stowarzyszenia, które powstało w kilku okręgach Karolińy Północnej, a potem rozszerzyło się na Karolinę Południową, Georgię, Alaba- mę, Kentucky, Missisipi, Tennessee; a w końcu nawet do- tarło do Teksasu. Związek jednoczył w sobie mnóstwo ż~pamiętałych wrogów stańów północnych, a celem ich była ~alka z porządkiem; jaki zapanował po Wojnie Do- * K u - K 1 u x - K I a n - tajne stowarzyszenie terrorystyczne po- = ' wstałe w południowych stanach Ameryki Północnej po Wojnie Domo- k;''':,wej 1861-65 r. Głównymjego celem było prześladowanie ludności mu- rzyńskiej przy zastosowaniu gwałtów i morderstw. Formalnie rózwiąza- ny w r. 1870, Ku-Klux-Klan nie przestał jednak działać; odnowiony w ,;.:,r. 1915, istnieje do dziś. 75 ;d i i:,....., .. r.. ; ... mowej. I rzeczywiście przeż szereg lat członkowie Ku- -Klux-Klanu utrzymywali w ciągłym zamieszaniu całe Po- łudnie, zagrażali wszelkiemu mieniu, hamowali przemysł i handel i nawet najsroższe kary nie zdołały przez długi czas położyć kóńca tym niesłychanym nadużyciom. Tajny ten związek powstał wskutek reform narzuco- nych zwyciężonemu Połttdniu przez rząd, a rekrutował się ze zwoleriników niewolnictwa,.wrogów Unii i stronnictwa republikańs~Ciego. Członków zobowiązano surowymi przysięgami do przestrzegania tajnych przepisów, a groźbą kary śmierci do zachowania tajności organizacji. Nie cofali się oni przed żadnym aktem gwałtu, podpale- niem czy morderstwem, odbywali regularnie zebrania, a wykonując swe bezprawne czyny ukazywali się zawsze na koniach i w prżebraniu. Strzelali do księży na ambo- nach, do sędziów' podczas urzędowania, napadali na za- cnych ojców rodzin, pozostawiając po swych odwiędzi- nach poszarpane ciała. Wszystkich awanturników i roz- bójników razern wziętych nie obawiano się tak jak tego Ku-Klux-Klanu, który w końcu poczynał sobie tak zuch- wale, że gubernator Karoliny Pohzdniowej był z~uszony poprosić preżydenta Granta o pomoc wojskową - z taj- nym związkiem, p,rzybierającym coraz większe rozmiary, nie można już było sobie inaczej poradzić. Grant przedło- żył tę sprawę Kongresowi, a ten wydał ustawę, mocą któ- rej powierzono prezydentowi władzę dyktatorską celem zniszczenia tej bandy. Okoliczność, że musiano się uciec do tak drakońskiego środką; dowodzi, jak straszliwe nie- bezpieczeństwo tkwiło .w działal~ości Ku-Klux-Klanu, x~iebezpieczeństwo, które;groziło zarówno poszczególnym obywatelom, jak i całemu narodowi: Z ezasem- stał się Ku-Klux-Klan otchłanią, w której gromadziły się wszyśt- kie najgorsze elementy. Pewien kapłan, nim go zastrzelo- no na ambonie, modlił się po kazaniu za' zbawienie dusz rodziny, której członków wymordował Ku-Klux-Klan w biały dzień. W pobożnym zapale i zgodnie z prawdą nazwał on działalność klanu walką dzieci szatąna z dzięć- ~ 76 rni Bog~ Wtem- zjawiła się po przeciwnej stronie kościoła zamaskowana póstać i przeszyła mu kulą głowę. Zanim wierni zdołali się opamiętać z przerażenia, zbrodniarz zni- knął. , Nasz statek dopłynął do La Grange już pod wieczór, a kapitan oświadczył, że z powodu niebezpiecznego stanu `: koryta rzeki dalej jechać nie może. Musieliśmy zatem wy- ~ siąść w tej miejscowości. Winnetou wyjechał konno przed : nami i zniknął w ciemnościach nocy pomiędzy pobliskimi domami. W La Grange ~był także komisjoner w. prżystani. Old `~th zwrócił się doń natychmiast: , Sir, kiedy przybył tu ostatni statek z Matagordy y: y ezy wszyscy podróżni wysiedli? - Wczoraj w tym samym czasie. Wszyscy pasażerowie ~ w~isiedłi, ponieważ parowiec ruszał dalej dopiero naza- - A byliście tutaj, kiedy rano wsiadali? Oczywiście, sir! - To może udzielicie mi pewnej informacji: Szukamy di~óch przyjaciół, którzy płynęli tym-statkiem, a więc tak- ~.e`~ tutaj zostali. Chcielibyśmy wiedzieć, czy rano odje- Hm, to niełatwo powiedzieć. Było dość ciemno, ~~ podróżni tak się cisnęli na ląd, że trudno było przypa- '~~rzyć się k~żdemu z osobna. Prawdopodobnie odjechali ';v~iszyscy z wyjątkiem niejakiego Clintona. Clintona? O niego ~iam właśnie-.chodzi. Proszę was, >:-~ódejdźcie no tu do światła! Mój: przyjaciel pokaże wam 'fotografię, aby się przekonać, czy to był rzeczywiście : ~iiiiton. Jak się okazało, był to istotnie Clinton. Czy wiecie, gdzie się zatrzymał? - zapytał Death. Na pewno - nie, ale przypuszczam, że u seniora ~ . ;: ~Ortesia, gdyż tam jego ludzie ponieśli kufry. Jest to . 77 . agent od wszystkiego, Hiszpan z pochodzenia. Zdaję mi się, że się teraz trudni tajnym dostarczaniem broni do Meksyku. - Poznamy w nim prawdziwego dżentelmena. - Sir, w dzisiejszych czasach kaźdy chce być dżentel- menem, choćb~ nawet nosił siodło na plecach. . Powiedział to oczywiście pod nasżym adresem, choć nie w złej myśli. Old Deafh zapytał znowu z nie mniejszą niż dotąd uprzejmością: Czy w tym błogosławionym miejscu, gdzie prócz waszej latarni nie ma; jak się zdaje; żadnego światła, jest jakiś zajazd, gdzie można by się przespać bez przeszkód ze strony ludzi i owadów? . - Jest tylko j~den, a poniew~ż staliście tu ze mną tak długo, wyprzedzili was już zapewne inni podróżni i zajęli tych parę wolnych pokoi, które jeszcze zostały. O, to zaiste niezbyt przyjemne - rzekł Old Death, który nie odczuł i tego docinka. - A w-domach prywat- nych ńie można liczyć na gościnę? Hm, 'sir, ja was nie znarn. Sam nie mógłbym was przyjąć, gdyż moje mieszkanie jest bardzo małe, ale mam znajómego, który by was nie odprawił, jeśli jesteście ludź- mi rzeteJnymi. To kowal, który się tu przeniósł z Missouri. No - odparł mój przyjaciel - mój towarzysz i ja nie jesteśmy opryszkami. Chcemy i możemy zapłacić, przypuszczam więc, że wasz znajomy zaryzykuje. Czy nie opisalibyście nam jego domu? - To nie jest wcale konieczne. Poszedłbym z wami, ale mam jeszcze robotę na statku. Master Lange, tak się ten człowiek nazywa, .jest o tej' porze w góspodzie. Tam więc o niego spytajcie i powiedzcie mu, że przysłał was komisjoner. Idźeie prosto, a później na lewo. Poznacie , gospodę po światłach. Okiennice są jeszcze otwarte. Odwdzięczywśzy mu się za wiadomość n~piwkiem, ' poszliśmy dalej z naszymi siodłami. O istnieniu gospody świadczyły nie tylko widoczne światła, lecz także zgiełk 78 dolatujący przez otwarte okna. Nad drzwiami wisiał wiże- runek zwierzęcia podobnego do olbrzymiego żółwia, ze f"`- ,.:akrzydłami i dwiema .nogami. Pod tym był napis: Hawk's Inn". Żółw miał zatem przedstawiać drapieżne- ~,,`t,, go ptaka, a dom tiył gospodą "Pod Jastrzębiem". ~..:...... Gdy otwórzyliśmy drzwi, buchnęła - ku nam chmura smrodliwego dymu tytoniowego. Goście cieszyli się wi- ~g, A, docznie silnymi plucami, skoro mogli wytrzymać i nie _ ~fi,",udusili się:w tej atmosferże. Zresztą na dobry stan ich ~ ,,",,płuc wskazywała także czynność narządów mowy, gdyż ~'' ~kt prawie nie mówił, lecz każdy krzyczał, nie pozosta- w~a~ąc cienia nadziei, że zamilknie choć na sekundę, aby ~~ ~ wysłuchać drugiego, Zatrzymaliśmy się na kilka minut w ~~, cłrzwiach, ab r zw c,zaić oczy do dymu i rozpoznać y p ~' y ~~ ludzi i przedmioty~ Potem zauważyliśmy, że w gospodzie są dwie izby, większa dla zwyczajnych, a mniejsza dla ~ ,~akómitszych gości, co w Amerycę Północnej było wów- ~~i,,,.~~s rzadkością, gdyż óbywatele wolnegó państwa nie uz- ~ f nawali różnic towarżyskich. Ponieważ w pierwszej izbie nie było miejsca, udaliśmy ~ ~ę do drugiej. Znaleźliśmy tam jeszcze. dwa wolne krzes- .~ ~ą, które objęliśmy w posiadanie, złożywszy siódła w ką- tae Kało stołu siedziało kilku mężczyzn przy piwie. Rzu- f ~c~th na nas przelotne, bada vcze spojrzenie, przy czym wy- '= ~~dało nam się, że na nasz widok przeszli czym prędzej na r~ny temat rozmowy. Dwaj z nich tak byli do siebie po- rł ~dobni, że na pierwszy rziit oka widziało się, że to ojciec i Byli to rośli i silni ludzie o wyrazistych rysach ~,,, i,,~otężnych pięściach, co dowodziło; że żyli z wytrwałej ~:Cięzkiej pracy. Twarże ich o dobrodusźnym wyrazie były ~raz lekko zarumienione z podniecenia, jak gdyby roz- - ' :~~ą.sali jakiś niemiły temat. ~dyśmy usiedli, przysunęli się bliżej siebie, zostawiając ~ ~olne miejsce pomiędzy nami a sobą, czym zaznaczyli ~yskretnie, że nie chcą mieć z nami nic wspólnego. Zostańcie na swoich miejscach, panowie! - rzekł Id Death. - Ńie grozi wam z naszej. strony pożarcie, ~d chociaż nie jedliśmy od rana. Może nam powiecie, czy sprzedadzą nam tu do jedzenia coś takiego, co by nie nad- werężyło naszych przewodów pokarmowych. Ten, którego wziąłem za ojca, przymrużył prawe oko i odrzekł z uśmiechem: - Co się tyczy pożarcia naszych czcigodnych osobi- stości, to spróbowalibyśmy przeciw temu cokolwiek się broriić. Zresztą wyglądacie jak drugi Old Death; wątpię, cżybyście się wstydzili porównania z nim. Old Death? Któż, to taki? - spytał mój przyjaciel ~=,:~. z najgłupszą w świecie min . ą - W każdym razie sławniejszy od was westman i po- szukiwacz ścieżek, który więcej dokonał w jednym miesią- cu swojej włóczęgi aniżeli inni przez całę życie. Widział go mój chłopiec Will. Ten "chłopiec" miał ze dwadzieścia sześć lat, ciemno- ogorzałą twarz i robił wrażenie, że mógłby stanąć do wal- ki z pół tuzinem przeciwników naraz. Old Death spojrzał nań z ukosa i spytał: On go widział? A gdzież to? - W roku sześćdziesiątym drugim w Arkansasie, na krótko ` przed bitwą pod Pea Ridge. Ale o tych zdarze- niach wy niewiele chyba wiecie. - Czemu? Dużo wędrowałem po Arkansasie i zdaje ' mi się, że wtedy byłem niedaleko stamtąd. - Tak? A po czyjej stronie staliście wówczas? Stosun- ''' ki u nas są teraz takie, że trzeba znać polityczne przeko- !" nania człowieka, z którym się siedzi przy jednym stole. - Nie obawiajcie się, master! Sądzę, że nie jesteście stronnikiem zwyciężonych właścicieli niewólników, a ja żywię te same przekonania. . - Witamy więc was serdecznie. Ale mówiliśmy o Ar- kansasie i Old Deasie. Wiecie może o tym, że na począt- ku Wojny Domowej Arkansas sprzyjał Unii? Ale później d,... : wszystko się zmieniło. Wielu dzielnych ludzi, dla których ' niewolnictwo, a szczególnie postępowanie południowych k plantatorów, było okropnością, zebrało się i os~wiadczyło 80 ~::;r: !. . . przeciwkp,~ secesji. Ale hołota, do której zaliczam przede wszyśtkim owych plantatorów, opanowała całą władzę publiczną i zastraszyła rozumnych, skutkiem czego Ar- kansas prżyłączył się do Południa. Mieszkałem wówczaś w Missouri, w Poplar Bluff, niedaleko granicy z Arkansa- ,sem. Siedzący tu przed wami chłopak wstąpił oczywiście do ~ednego z pułków stanów północnych. Pewnego razu, chcąc przyjść z pomocą unionistom z Arkansasu, wysłano ;do nich na zwiady niewielki oddział. W oddziale tym zna~dował się Will. Zwiadowcy natknęli się jednak nie- ~::.;,~podzianie na przeważające siły południowców i ulegli po ,:,,:, :~ohaterskiej obronie. I dostali się do niewoli? Ciężka to była wówczas ~~ ~prawa. Wiadomo, co wyprawiały stany południowe ~ ~encami wojennymi, gdy na stu umierało przynajmniej ~ dsiemdziesięciu z powodu złego traktowania. Ale oficjal- ~e ~eńców nie zabijano przecież? Oho! Jesteście w grubym błędzie. Nasze zuchy trzy- ~~ ~ały się bardzo dzielnie, wystrzelały wszystką amunicję, ~t potem walczyły kolbami i nożami. Secesjoniści ponieśli ,..~gromne straty i rozgniewani tym postanowili odebrać ~ ,~ńcom życie. Will jest jedynakiem, więc mnie jako ojcu k"~ ~oziło sieroctwo, a że się to nie stało, zawdzięczam jedy- ~:;v:'j~e Old Deathowi. Jak to, master? Bardzo mnie tym zaciekawiliście. ~~y ten westman sprowadził może odsiecz, aby wyswobo- d~c ~eńców? W ten sposób nic by nie wskórał, gdyż żanimby na- : deszła pomoc, rzeź zostałaby już dokonana. Nie, on za- l~t'ał się do tego jak prawdziwy, zuchwały westman. Sam '"~ydobył jeńców z rąk nieprzyjaciół. Do stu piorunów! To była sżtuka! Jeszcze jaka! Zakradł się dó obozu, czołgając się na brzuchu tak, jak się podchodzi Indian, a podstęp ten uła- ~ ~ł mu deszez, który lał tego wieezora jak z cebra t pogasił ognie. Cały batalion secesjonistów obozował na '~armie. Oficerowie zajęli doni mieszkalny, a żołnierze roz- ` 81 v s: . mieścili się, gdzie mogli. Jeńców zamknięto w tłoczni trzciny cukrowej. Pilnowali ich czterej strażnicy, każdy na jednym rogu budynku: Nazajutrz mieli nieszczęśni po- nieść śmierć. W nocy zaraz po zmianie warty usłyszeli nad sobą na dachu niezwykły szmer, który nie mógł po- ćhodzić od deszczu. Zaczęli więc uważnie nasłuchiwać. ' Nagle zatrzeszcżało i załamała się część dachu zrobionego z gontów z miękkiego drżewa. Potem ktoś zaczął praco- wać nad wybici~m dziury w pówate i po jakimś czasie do izby zaczął padać deszcz. Wówczas na kilka chwil zapa- nowała cisza. Przez otwór wsunął się do wnętrza pień młodego drzewa z kąwałkiem gałęzi, po którym jeńcy wy- " dostali się na dach niskiego budynku, a stamtąd na zie- inię. Tam ujrzeli leżących bez ruchu czterech strażników i zabrali sobie zaraz ich broń. Zbawća przeprowadził uwolnionych z wielką zręcznością przez obóz do granicy na znaną im wszystkim drogę. Dopiero tutaj dowiedzieli się szczęśliwcy, że to poszukiwacz ścieżek, Old Death, na- raził swoje życie, aby ich ocalić. - Czy poszedł razem z nimi? - spytał Old Death. , - Nie. Pówiedział, że ma jesżcze do załatwienia ważne sprawy i zniknął w cienanej i dzikiej. nocy, nie zostawiając im czasu na ~podziękowanie. Noc była tak ciemna, że nie można było rozpoznać jego twarzy. Will zauważył tylko długą i chudą postać, ale rozmawiał z Old Deathem i do dziś jeszcze pamięta słowa tego dzielnego męża. ' Gdyby Old Death znalazł się kiedy wśród nas; przekonałby się; że my umiemy być wdzięczni. . ` . - Myślę, że i tak będzie o tym wiedział. Przypusz- czam, że syn wasz nie jest jedynym człowiekiem, którego mógłby spotkać. Ale, sir, znacie tu może niejakiego ma- . ster Langego z Misspuri? Nieznajomy zaczął shżchać uważniej. - Langego? - powtórzył. - Czemu o niego pytacie? Obawiam się, że tu "Pod Jastrzębiem" nie znaj- dziemy miejsca, a komisjoner z przystani wskazał nam go jako człowieka, którego można by poprósić o nocleg. Ra- 82 , dził nam powołać się na swoją znajomość z master Lan- ; gem. Mó`wił, że na pewno go tu zastaniemy. Stary zwrócił na nas jeszcze raz baczne spojrzenie i po- WW umai. v - W takim razie miał słusżność, sir, gdyż ja właśnie jestem Lange. Ponieważ przysyła was komisjoner, a ja uważam was za ludzi uczciwych; ~rzeto zapraszam was do siebie w nadziei, że się nie zawiodę. Kim jest wasz to- v~~rżysz, który nie przemówił jeszcze ani słowa? - Mój przyjaciel, człowiek wyksżtałcony, który przy- był szukać tu szczęścia. O biada! Ludzie spoza oceanu myślą, że tutaj pie- ićzone gołąbki same wpadają do gąbki. Zapewniam was, ~r~ że tutaj trzeba o wiele ciężej pracować i więcej doznać ~cozczarowań, zanim się dojdzie do czegokolwiek, niż ;~.was: Ale to nic! Życzę powodzenia i zapraszam was! ~~':.Podał mi takżewrękę, a Old Death uścisnął ją ponow- ,ye, mówiąc: A gdybyście mieli wątpliwości, czy warci: jesteśmy ~vaazegó zaufania, to zapytajcie swego syna, a on po- ~~vaadczy, że zasługujemy na nie w całej pełni. Mój syn, Will? -. spytał Lange zdumiony. Tak, on, nikt iriny. Wspominaliście, że rozmawiał z v4ld Deathem i pamięta jeszcze każde jego słowo. Móże mi. powtórzycie, młodzieńcze, tę rozmowę. Żywó mnie to Na to Will odrzekł ż zapałem: Wyprowadziwszy nas na drogę, szedł Old Death na ~~zedzie. Ja otrzymałem postrzał w rękę, . który mi bardżo olegał, gdyż nie opatrzono mnie, a rękaw przylepił mi i. do rany: Prze~hodziliśmy przez zarośla. Old Death ~uścił konar, który odginając się, uderzył mnie w zranio- e miejsee. Tak mnie to zabolało; że krzyknąłem głośno Za to nazwał was poszukiwacz ścieżek osłem! - t~vtrącił Old Death. - Skąd wy o tym wiecie? - zapytał Will vs zdumieniu. 83 Stary westman ćiągnął dalej: , Na to wy tłumaczyliście się, że was postrzelo_no i że rana się zaogniła, a on poradził wam żmoczye rękaw i ochładzać starannie ianę, sokiem z liści babki, co zapo- biega tworzeniu się zgorzeli. - Tak było, tak! Skąd wy to wiecie, sir? - zawołał młody Lange, zaskoczony niespodzianką. Jeszcze pytacie? To ja właśnie dałem wam tę dobrą I . radę. Wasz ojćiec powiedział przedtem, że jestem podób- ny do Otd Deatha, co jest prawdą, gdyż istotnie jestem `~ podobny do tego starego hultaja jak małżonka do źony. , ; .; . - Ach..: tak... Więc to wy jesteście? - zawołał Will . zrywając się ze stołka, by biec do Old Deatha. Ale ojciec go zatrzymał, ściągnął na powrót na krzesło '' . i powiedział: _ ;L:'f, . - Siedź mały! Jeśli chodzi o uścisk, .to ojciec pięrwszy ~ł.: .. ma prawo i obowiązek zarzucić twemu zbawcy ręce na szyję. Zaniechamy tego jednak, bo wiesz, gdzie się' znaj- dujemy i jak tu na nas uważają. Siedź więc spokojnie! . Zwróciwszy się zaś do Old Deatha, dadał: Chciałbym, żebyście nie pojęli mylnie mego stano- wiska w sprawie wdzięczności syna: Mam ku temu powo- dy. Diabeł nie śpi. Wierzcie mi, że jestem wam nader wdzięczny, ale właśnie dlategó muszę unikać wszystkiego, co by mogło was narazić na niebezpieczeństwo. O ile wiem i dość często słyśzałern, jesteście znani jako stronnik abolicjonistów. Podczas wojny dokonywaliście czynów, które wam przyniosły sławę, a południowcom wyrządziły wielkie szko.dy:, Byliście przewodnikiem i posżukiwaczem - ścieżek. w oddziałach armii północnej i prowadziliście je na tyły nieprzyjaciół drogami;, na które nikt inny nie od- . , ważyłby się wejść. Czciliśmy was za to wysoce, aIe połud- niowcy nazywali i nazywają was jeszcze szpiegiem. Wiecie chyba,. jak teraz sprawy wyglądają. Gdybyście się dostali w towarzystwo secesjonistów, gotowi by was, powiesić. " - Wiem o tym dobrze, master, Lange; lecz nie robi to na mnie wrażenia - odrzekł Old Death chłodno. ~- Nie ' tr4 84 vgnę wprawdzie zawisnąć na stryczku; grożono mi tym częst~, choć nigdy nie doszło do wykonania groźby. . dawniej jak dziś chciała ńas banda awanturników po- ;sić na okrętowym kominie, ale i oni nie potrafli tego Old Death opowiedział zajście na parowcu; a kiedy kończył, rzekł Lange po głębokim namyśle: To było bardzo zacnie ze strony kapitana; lecz nie- eźpiecznie dla niego. On pozostanie tutaj w La Grange o jutra, awanturnicy przybędą zapewne już w nocy i - bym się mylił - powinien się przygotować na ich ze- istę. Wam zaś może się wydarzyć jeszcze coś gorszego. Ech! Nie boję się tych kilku ludzi. Nie z takimi jak ni. miałem już do czynienia. - Nie -bądźcie zbyt pewni siebie~ sir! Awanturnicy tz'zymają tu znacżną pomoc. Od kilku dni nie bardzo tu ~:::~.,a Grange bezpiecznie. Ze wszystkich stron ,przybywa- ~ jacyś obcy, których nikt nie zna, stoją po wszystkich ątach ir radżą nad czymś potajemnię. Nie przyjechali tu z , . owodu interesów, gdyż włóczą się tylko całymi dniami ząchowanie ich jest podejrzane. Teraz siedzą tam w iz- i~ i rozdziawiają pyski tak szeroko, że szary niedźwiedź i~igłby sobie w nich urządzić legowisko. Zanim tu r~yszliśćie, usiłowali nas zaczepiać: Gdybyśmy im odpo= ~edzieli, krew by się na pewno polała. Ja nie mam zresz- ~'dzisiaj ochoty dłużej tu bawić, a wam także pewnie tęs- no do spoczynku. Tylko 'z wieczerzą będzie gorzej. Po- ieważ jestem wdowcem, prowadzimy kawalerskie gospo- ~rstwo i ćhodzimy na obiad do gospody. Sprzedałem ikże dom przed kilku dniami, gdyż zaczyna mi się tu cunt palić pod nogami. Nie chcę przez to powiedzieć, że u się tutaj ludzie nie podobają. Nie są właściwie gorsi riiżeli gdzie indziej, ale wojna w Stanach zakończyła się iedawno, a jej skutki ciążą jeszcze na kraju. W sąsied- im Meksyku biją się teraz na dobre. Teksas zaś leży iiędzy tymi krajami. Burzy się tutaj, , gdzie tylko spoj- ~eć, ze wszystkićh stron ściąga tu hołota i obrźydza nam 85 pobyt. Dlatego postanowilem wszystko sprzedać i udać się do córki, która vyszła bardzo szczęśliwie za mąż. U jej męża dostanę dobre zajęcie, lepszego życzyć sobie nie mogę. W dodatku znal~złem tutaj na miejscu kupća, któremu moje gospodarstwo bardzo odpowiada. Ponie- waż zapłacił mi gotówką już onegdaj, mogę więc odje- chać; kiedy mi się spodob~. Udaję się do Meksyku. Jakże tak, .sir? - zawołał Old Death. - Bo co? - Skarżyliście się prżedtem na Meksyk dlatego, że się ' 4 tam biją na dobre, a tera~., się tam wybieracie? ' - Nie móże być inaczej, sir. Zresztą nie we wszystkich stronach Meksyku jest tal:. samo. Tam; dokąd ja się prze- noszę,' a mianowicie do ~:hihuahui, . wojna się już skoń- czyła. Juarez musiał wpr.~wdżie umykać aż do El Paso, ale wkrótce znowu odp~ dził Francuzóy energicznie na południe. Dni ich są już ~ioliczone; wyganiają ich z kraju. Wszystko rozstrzygnie wi lka o stolicę, a tymczasem pro- wineje północne unikną :clęsk wojny. Tam właśnie prze- `' bywa mój zięć, do któ~ ego udam się . wraz z Willem. : y U niego oczekuje nas ws:.~ystko, ezego możemy sobie ż - czyć, bo ten dzielny chło ;iec est bardzo zamożnym właś- ; ' i j !4; . cicielem kopalń srebra. 1` ~ieszka w Meksyku j~xż przesżło p p ółtora roku i isze w ostatnim liście, że przyszedł na hi świat nowy król kopalń srebra, który bardzo krzyczy za ' dziadkiem. Czyż; do wsi.ystkich diabłów, mogę tutaj zo- stać? Obaj z Willem mamsy otrzymać.w kopalni dobre po- sady, a przy tym-ja będę mógł tego małego króla kopal- nianego nauczyć pacierza i tabliczki mnożenia. Widzicie zatem, panowie, że nie wypada nam tu siedzieć. Dziadek powinien być bezwarunkowo przy wnuku. Toteż udaję się do Meksyku, a jeśli będziecie mieli ochotę jechać z nami~ będzie mi bardzo przyjemnie. - Hm! - mruknął Old Dęath. - Nie żartujcie, sir, bo gotowiśmy skorzystać z waszej uprzejmości. ' ~ - Co, wvy tam także zmierzacie? To byłoby rzeczywiś- ćie wspani;ylć. No, xęka; sir! Jedziemy razem. 86 Po tych słowach podał mu rękę. - Z''~wolna, tylko z wolna! - zaśmiał się Old Death. - Prźypuszczam wprawdzie, że się- udamy do Meksyku, ~te nie jest to jeszcze pewne. A gdyby nawet tak się stało, to na razie nie wiemy, jaki obierzemy kierunek. - Jeśli tylko o to idzie, to pojądę z wami, gdzie chce- ćie. Wszystkie drogi wiodą stąd do Chihuahui, a jeśt mi ~bojętne, czy tam.przybędę wcześniej, czy później: Jestem ię~oistą i dbam o własną korzyść. Wy jesteście sprytnym itłestmanem i poszukiwaczem tropów. Jeśii mnie z sobą weźmiecie, zajadę bez wątpienia szczęśliwie na miejsce, ~ to dużo znaczy w tych niepewnych czasach. Gdzie za- ~nierzacie zasięgnąć bliższych wiadomości? - U niejakiego seniora Cortesia. Czy znacie tego czło- ;siti~ka? - C~y go znam! La Grange jest takie małe, że wszyst- ~1e koty mówią tu do siebie "ty", a ten właśnie senior ~a.pił ode mnie gospodarstwo. Przede wszystkim chciałbyin się-dowiedzieć, ćzy to ~ii~epoń, czy człowiek honoru. Honoru, honoru! Jego przekonania polityczne nie ~chodzą , mnie, byle spełniał swoje obowiązki. Ma on ;~osunki z tamtą' stroną granicy. Zauważyłein, że noćą ~i~iładowuje się u niego muły pełnymi ciężkimi skrzyniami ~~'az że potajemnie zbierają się w jego domu ludzie, któ- ~p potem udają się nad Rio de Norte. Na pewno się nie ~iylę, jeśli powiem, że dostarcza stronnikom Juareza ~roni i amunicji i że im posyła ludzi chętnych do walki ź Francuzami. To jest. w naszych warunkach dowodem i~wagi, na którą zresztą pewni ludzie ośmielają się jedy- ~e w przeiconaniu, że nawet przy ryzyku zrobi się dobry ~~teres. Gdzie on mieszka? Muszę jeszcze dziś z nim pomó- wić. Zastaniecie go o dziesiątej wieczorem. I ja miałem być u niego dziś jeszcze w pewnej sprawie, która jednak żałatwiła się tymczasem sama, wobec czego rozmowa 87 okazała się już niepotrzebna. Fowiedział, że mogę przyjść do niego o dziesiątej, bo na krótko przedtem wróci. Czy był u niego ktoś podczas waszych odwiedzin? - Tak, dwóch mężczyzn, starszy i młodszy. Czy wymieniona ich riazwiska? - wtrąciłem z za- ciekawieniem. , Tak. SiedzieIiśmy razem z godzinę, a w przeciągu takiego czasu musi się usłyszeć nazwiskó tego, z kim się rozmawia. Młodszy nazywał się Ohlert, a starszy senior , Gavilano. Ten drugi był widocznie znajomym seniora ~,'~ Cortesia; gdyż rozmawiali o dawnym swym spotkaniu w stolicy Meksyku. - Gavilano? Takiegó nie znam. Czyżby Gibson tak się teraz nazywał? Z pytaniem tym zwrócił się Old Death do mnie. Gdy wydobyłem obie fotograiie i pokazałem kowalowi, poznał ~~ A obu natychmiast. - To oni, sir - potwierdził. - Ten z chudą, śniadą twarzą to senior Gavilano, a ten drugi to master Ohlert, który wprawił mnie w niemały kłopot. Pytał mnie ciągle o dżentelmenów, których ja nigdy w życiu nie widziałem, . na przykład o Murzyna Ótello; o młodą rniss z Orleanu imieniem Joanna, która pasła najpierw' owce, a potem Ir..: . wyruszyła z królem na wojnę; o niejakiego master Frido- liria, który odbył drogę po młot żelazny; o nieszczęśliwą lady Marię Stuart, której w Anghi ucięto głowę; o dzwon; ;;'. który podobno śpiewał pieśni Schillera; o bardzo poetycz- nego sir Uhlanda; który przeklął dwu śpiewaków, za co jakaś królowa rzuciła mu różę odpiętą od stanika. Master Ohlert cieszył się rozmową ze mną i zaprezentował mi mnóstwo imion, historii teatralnych, z których zapamięta- łem tylko te, co wymieniłem. Huczało mi to wszystko w głowie jak młyńskie koło. Ten master Ohlert wydawał mi się zacnym i nieszkodliwym człowiekiem, ale założył- bym się, że ma ~małego bzika. W końcu wydobył kartkę z wierszetn, który mi odczytał. Była tam mowa o okropnej nocy, po której dwa razy z kolei przyszło raa~b, a trzeci 88 raz me. Był tam deszcz, gwiazdy, mgła, wieczność, krew w żyłach, duch ryczący o zbawienie, diabeł w mózgu i kil- ka tuzinów wężów w duszy, słowem - same niemożliwe : bałamuctwa zupełnie nie trzymające się kupy. Nie wie- działem zaiste; czy śmiać się, czy płakać. Teraz nie było wątpliwości, że master Lange rozmawiał z Williamem Ohlertem, którego towfirzysz, Gibson, zmie- nił po raz wtóry nazwisko. Nazwisko Gibson było praw- . dopodobnie także tylko przybrane. Może pochodził rze- czywiście z Meksyku i nazywał się pierwotnie Gavilano, a senior Cortesio poznał go pod tym nazwiskiem? Gavila- r-- no znaczy "jastrząb" a więc nazwisko pasowało do nie- , go. Przede wszystkim pragnąłem się dowiedzieć, pod ja- `' kim pozorem wodził za sobą Williama. Niewątpliwie było w tym coś, co bardzo pociągało obłąkanego i pozostawa- ' ło w bliskim związku z jego idee ixe. Przypuszczając, że Ohlert wspominał coś na ten temat, zapytałem: - Czy więcej nic nie słyszeliście od Ohlerta? - Owszem. Mówił jeszcze bardzo wi~le o tragedii, którą zamierzał napisać, twierdził jednak, że rnusi wpierw pt'zeżyć to wszystko, co utwór ma zawierać. - To przećież niemożliwe. - O, nie. Ja jestem innego zdania. Oblęd polega właś- nie ~a tym, że chory bierze się do rzeczy, które nie wpad- łyby na myśl rózumnemu człowiekowi. Co trzecie słowo było seniorita Feliza Perilla, którą master Ohlert posta- uomł uprowadzić przy pomocy przyjaciela. Tó rzeczywiście obłęd, czysty obłęd! Gdyby tęn ~~łowiek istotnie miał zamiar przenieść zdarzenia i posta- o~e z tragedii do rzeczywistości, należałoby temu bezwa- ,';;z,~nkowo zapóbiec. On zapewne jest jeszcze tutaj w La C'rrange? - Nie. Udjechał właśnie wczoraj z seniorem Gavilano '~to Hopkins Farm, aby stamtąd udać się nad Rio Grande. O, to źle, bardzo źle! Musimy' ezym prędzej .wyru- 's~yć za nimi, o ile można dziś jeszcze. Nie wiecie, czy ~ożna by tu kupić dwa dobre konie? 89 - Właśnie u seniora Cortesia; ori zawsze trzyma ko- nie, które odstępuje ludziom` zaciągającym się pod znak Juareza. Ale ja odradzałbym wam tę jazdę nocną. Nie znacie drogi i będzie wam potrzebny przewodnik; którego dziś już nie dostaniecie. - A może jednak? Spróbujemy w każdym razie wyru- szyć jeszcze dziś.~ Przede wszystkim musimy się rozmówić z seniorem Cortesiem. Dziesiąta minęła, bądźcie przeto łaskawi pokazać nam jego dom. - Chętnie. Chodźmy więc, skoro tak sobie życzycie, sir! Wstając od stołu, usłyszeliśmy tętent przed domem. . ~ W kilka chwil potem weszli do izby nowi goście, w któ- rych ze zdumieniem i,niepokojem rozpoznałem od razu owych secesjonistów; którym kapitan okrętu dał dziś tak piękną sposobność uratowania życia. Znali widocznie kil- ku z obecnych gości, gdyż przyjęto ich gorąco. Z krzyżu- jących się pytań i odpowiedzi wywnioskowałem, że częka- , no tu na nich. Przywitanie zajęło ich tak dalece, że nie mieli cza.su zwrac~ć na nas uwagi, co było nam oczywiś- ćie bardzo na rękę. Usiedliśrniy więc na razie z powrotem na swoich miejscach, gdyż po to, by się oddalić, trzeba ''~ było przejść obók nich, a secesjoniści skorzystaliby na pewno z tej sposobności do zaczepki. Gdy Lange usły- ~ szał, kim są prżybyli, przymknął drzwi tak, że nie mogli ~ nas widzieć, my zaś x~ogliśmy słyszeć, o czym mówili. Oprócz tego zmieniliśmy nasże miejsca w ten sposób, że'' `~ zwróciliśmy się do przedniej izby plecami. - Chodzi o to, żeby was nie zobaczyli - rzekł kowal. - Już przedtem panował wśród nich nieprzychylny dla w' nas nastrój. Gdyby spostrzegli was; których uważają za ' szpiegów'i których chcieli już raz dziś powiesić - awan- ' tura gotowa. - Nic strasznego - odrzekł Old Death. - Czy jed- e nak sądzicie, że będziemy tu siedzieli, dopóki oni się nie r oddalą? Na to nie mamy czasu, ponieważ musimy bezwa- runkowo być u Cortesia. ' .~ . 90 - Dobrze, sir! Wyniesiemy się taką drogą, że na pew- _ u nas me zobaczą. Dld Death rozejrzał się po pokoju i rzekł: - Ą którędy? Wyjście jest możliwe tylko przez pierw- ~ izbę. Nie. Tędy o wiele wygódniej. ;;Wskazał na okno. , Czy nie żartujecie przypądkiem, sir? - zapyfał sta- - Nasuwa mi się podejrzenie, że się chyba boicie! ;~y mamy się pożegnać po angielsku i; uciekać jak myszy, tóre włażą do dziur ze strachu przed kotem? Ładnie by ~sypotem wyśmiano! - Trwogi nie znam, ale znam stare, dóbre prżysłowie, ~ ~ rnądry głupiemu ustępuje. Wystarczy, gdy sam sobie ~owiem, że nie czynię tego z óbawy; lecz z ostrożności. "ćirnijam już to, że przewyższają nas dziesięciokrotnie li- ~ebnością. Ci awanturnicy są butni i rozzłoszczeni. Nie ;~żępuszczą nas bez zaczepek. Ponieważ zaś ja nie zniósł- ~'tń tego, a -was także nie uważam za ludzi, którzy by to ~tijętnie przyjęli, dojdzie więc do porządnej bijatyki. Nie ~ję się wprawdzie walki na pięści lub kawałkami poła- ~nych krzeseł, ponieważ jestem kówalem i potrafię ~żżmócić, ale rewolwer to broń diabelnie głupia. Naj- ~hórzliwszy pędrak może kulką wielkości grochu powalić ~jodważniejszego olbrzyma. Nie trzeba do tego wielkiej ~dróści, żeby dojść do przekonania, iż najlepiej będzie p~i.tać fgla tym drabom i ukradkiem wyprowadżić się , ~ez ókno. To bardziej ich rozzłości, niż gdybyśmy ~warcie stanęli dó, walki i kilku z riich wpraw L~';: roz- ~~skali łby, ale sami oberwali po nosach. - ;'::Przyznałem w duchu shiszność temu rozsądnemu czło- ~iękowi; a Old Death rzekł także po chwili: - Zdanie wasze nie jest oczywiście pozbawione słusz- ości., Godzę się na wasz wniosek i wysunę przez okno ~gi razem ze ~wszystkim, co podtrzymują. Posłuchajcie, ik oni ryczą! Zdaje mi się, , że mówią o przygodzie na 91 `i . . ,, r. i>. . ' ` ;, a ~knr..;.,. *~ 5 Rzecżywiście nowo przybyli opowiadali, co im się zda- :zyło' na parowcu, potem o Old Deasie i o mnie oraz o podstępie kapitana. Po wylądowaniu nie mogli się po- godzić co do rodzaju zemsty. Poza tym część z nich chciała c~ekać na następny parowiec, część zaś nie miała na to ochoty lub czasu. Nie moghśmy przecież siedzieć całą wieczność na brzegu - rzekł opowiadający - gdyż musieliśmy przy- ~ być tutaj, gdzie na nas czekano. Bardzo szezęśliwie się sta- ło, że znaleźliśmy farmę, gdzie nam wypożyczono konie. Pożyczono? - za~ytał ktoś z uśmiechem. - Tak, ale oczywiście na nasz sposób. Z początku ko- ni nie wystarcz~ło dla wszystkich, musieliśmy więc jechać po dwóch ludzi na jednym, potem się sytuacja poprawila, gdyż napotkaliśmy jeszcze inne farmy, tak że w końcu każdy miał konia dla. siebie. Gdy się skończyło to opowiadanie o kradzieży, rozległ się niepohamowany śmiech. Opowiadający ciągnął dalej: Czy tutaj wszystko w pórządku? Czy znalęziono tych, którzy mieli się tu z nami- spotkać? - Tak, znaleźliśmy ich. - A ubrania? - Przywieźli dwie skrzynie; to wystarczy. -_ To będzie frajda. Ale szpiedzy i kapitan muszą tak- że dostać za swoje. Parowiec zatrzymuje się tu w La Grange na noc, więc kapitana latwo znajdziemy, a India- nina i szpiegów także nie powinniśmy długo szukać, gdyż bardzo łatwo ich poznać. Jeden z nich mial nowe trapex-. skie .nie, obaj za ś nieśli na plecach siodła. - Siodła? - zawołali tamci prawie z radością. - Czy ci dwaj, którzy tu weszli niedawno i siedzą w tamtej izbie, nie mieli... Resztę powiedział po cichu. Odnosilo się to flczywiście do nas. - Panowie - rzekł kowal - czas naxń się stąd zabie- rać, bo wejdą tu za kilka minut. Wyjdźcie wy najpierw! Siodła wam pod~my. 92 ~eezywi~ie niebezpiecznie było dłużej zwlekać. Beż li zastanawiania wyskoczyłem czym prędzej przez r, a Old Death poszedł za moim przykładem. Kowale 1i narn rzeczy i strzelby i sami tęż przeleźli przez rajdowaliśmy się pod przednią ścianą . domu na ma- ogrodzonym i porosłym trawą plaćyku. Przesko- sży ' przez płot, . spostrzegliśmy, że reszta gości z tej j` izby także opuściła ją oknem; nie spodżiewając się ćznie również zbytniej.uprzejmości ze strony secesjo- No - śmiał się Langę - a tó wytrzeszczą oczy te y; gdy żauważą, że im ptaszki wyfrunęły. Istotnie _ ~e zrobiliśmy. Ależ to diabelna kompromitacja! - biadał Old h. - Mam wrażenie, że słyszę ich szyderczy śmiećh. lViech się śmieją! My będziemy się śmiali ostatni, jak wiadomo korzystniej. Dowiodę jeszcze, że się ich bawiam, ale nie wdaję się w karczemne bójki. raj kowale wzięli od nas siodła; zapewniając, że nie k dopuścić, aby ich goście dźwigali ~takie ćiężary. Nie- ~n znaleźliśmy się pomiędzy dwom~ budynkami. wym panowała zupełna ciemność; w prawyin przez ~ę w okiennicy migotało światło. ~enior Cortesio jest. w domu - rzekł Lange. - ygo właśnie widać światło. Zapukajcie, to wąm otwo- Skoro załatwicie z nim swoją sprąwę, . przyjdźcie tutaj ,wo; gdzie my mieszkamy. Zapukajcie w okiennicę d~zwi. My tymczasem przygotujemy kolaćję. iwale udali się do domu; a my skierowaliśmy się na o: Na nasze pukanie uchyliły się drzwi, a przez wą- zparę spytał jakiś głos: Kto tu być? ~ Przyjaciele - odrzekł Old Death. - Czy senior ~sio w domu? Częgo chcieć od senior? osób wyrażania się wskazywał, że to Murzyn. 93 - Chcemy z nim załatwić pewien interes. - Co za interes? Powiedzieć, bo nie wolno wejść! - przysyła nas master Lange! <:f , i..'~ ~ Massa Lange? On być dobry. Wolno wejść, ale za- czekać chwilę! Zamknął drzwi, ale wńet je otworzył i przyniósł odpo- wiedź: - Wejść! Senior powiedzieć, że chcieć mówić z obcy- , I :~'.. mi. ,, Przez wąską sień weszliśmy do małej izby; prawdopo- dobnie kantoru, gdyż skromne jej umeblowanie składało się tylko ze stołu, kilku krzeseł i pulpitu do pisania. Stał przy nim długi i chudy mężczyzna, zwrócony twarzą ku drzwiom. Na pierwszy rzut oka widać było, że to Hisz- pan. - Buenas tardes!* - odpowiedział na nasze uprzejme ~ pozdrowienie. - Przysyła was senior Lange? Czy wolno żapytać, seniores, co was do mnie sprowadza Byłem ciekaw, co 'Old Death na to odpowie. Zastrzegł ' sobie bowiem z góry, że~ sam rozmówi się z Cortesiem. Może interes, a rnoźe tylko potrzeba zasięgnięcia ~~r' ..'. pewnej wiadomości, senior. Sami tego jeszcze dobrze nie wiemy - rzekł stary. ł~:. Zobaczymy. Usiądźcie i żapalcie cigarillo. Podał nam cygarnicę i zapałki. Trudno było nie przyjąć tego zaproszenia. Meksykanin nie wyobraża sobie nicze- go, a w każdym razie rozmowy, bez cigarilla. Old-Death, f~,.. . `"=' . który dziesięć razy bardziej wolał fajeczkę od najwytwor- niejszego cygara, wżiąl najcieńsze, zapalił, a Iedwie po- f~ ciągnął kilka razy, już cigarilla nie było. = Rzecz, z którą się wam naprzykrzamy - zaczął po chwili Óld Death - nie ma zbyt wielkiego znaczenia. Przychodzimy tak późno dlatego tylko, że przedtem byś- my was nie zastali. Nie chcemy zaś bawić tu do jutra, po- nieważ tutejsze stosunki nam nie odpowiadają. Mamy za- , i " B u e n a s t a r d e s! (hiszp.) - dobry wieczór! 11 iF .... , ~~ a f ... ~ uda~ się do Meksysku i ofiarować nasze usługi Jua- ~?vi: Podobnej decyzji nie podejmuje się na wiatr. vin wypadku trzeba mieć jakąś pewność, że się będzie t~ie przyjętym: Zasięgnąwszy stosownych informacji; - iedzieliśmy się, że można się zaciągnąć w szeregi Jua- tu, w La Grange. Wymieniono nam wasze nazwisko, or, więc przybyliśmy do was, a wy nam może łaska- ~awiecie, czy dobrze trafiliśmy. eksykanin nie odpowiedział od razu, lecz przypatrzył iam wpierw badawczo. Wzrok jego spoczywał na ź widocznym zadowoleniem; . gdyż byłem młody głądałem rześko. Old -Death mniej mu się zapewne ibał,-wychudła bowiem i zgarbiona jego postać nie wała na pierwszy rzut oka wytrzymałości fzycznej, ~znej do znoszenia wielkich trudów i niewygód. Po- 'apytał: '!I~to wam podał.moje nazwisko, senior? Pewien człowiek spotkany na statku - kłamał Old Przypadkiem zetknęliśmy się potem także ster Langem, który nas uprzedził, że przed dziesiątą ~aśtaniemy was w domu. Pochodzimy z Północy ~ c~yliśmy przeciwko stanom południowym. Posiada- atem doświadczenie wojenne, może więe przydalibyś- ~ prezydentewi Meksyku. Hm! To brzmi wcale dobrze, senior, ale przyznam atn otwarcie: nie czynicie wrażenia, że jesteście zdol- żnoszenia. wysiłków i nięwygód, jakich od was będą w'.Podoba mi się wasza szczerość, senior - zaśmiał ;,; ~ary. - Gdy jednak usłyszycie moje nazwisko, zaraz ~rzekonacie, że mogę się 'bardzo przydać.' Nazywają ~'źazwyczaj Old Death. `; 'Old Death! - zawołał zdumiony. - Czy- to być ~? Wy jesteście tym sławnym poszukiwaczem ścieżek , takie szkody wyrządził południowcom? Jestem nim. Legitymuje mnie chyba najlepiej moja 95 - W istocie, w istocie, senior. Muszę być jednak bar- dzo ostroźny, by się to nie dostało do publicznej . wiado- mości; że. zaciągam Iudzi w szeregi Juareza. Szczególnie teraz byłoby niebezpiecznie narazić się na podobne podej- rzenie. Ponieważ jednak jesteście Old Death; przeto nie mam powodu się wahać i oświadczam otwar~ie, że zwró- ciliście się pod dobry ad'res. Jestem gótów natychmiast was przyjąć i obiecać wam nawet rangę, gdyż usługi ta- kiego wojownika jak Old Death mogą być dobrze zużyt- kowane i nie byłoby sensu, gdyby was wepchano międźy zwykłych żołnierzy. ;'-.. - Mam nadzieję, że się tak nie stanie, seniór..Có się ; ' tyczy mego towarzysza, to choćby wstąpił jako zwyczajny A , . żołnierz, szybko. osiągnie wyższy stopień. Wśród abolicjo- y L ., , i -. nistów dosz~dł, choć młody, aż do k~pitana. Nazywa się wprawdzie tylko Muller,-ale mimo to słyszeliście już pew- ' nie o nim. Służył pod Sheridanem i jako porucznik dowo- dził w flankowym marszu prźez Missionary Ridge szpicą przedniej' straży, Wiecie zapewne; jakich zuchwałych wy- padów podejmowano się wówczas. Muller był szczegól- nym ulubieńcem Sheridana i dzięki temu miał zaszczyt brać zawsze udżiał w tyćh ryzykownych przedsięwzię- ciach. On to był owym oficerem konnicy, który w krwa- wej, lecz doniosłej w skutkach bitwie pod Five Forks od- bił pojmanego już generała. Dlatego sądzę, że nie będzie to dla was zły nabytek, senior. Stary zmyślał niestworzone rzeczy! AIe czyż mogłem zarzucić mu głośno kłamstwo? Czułem; że krew mi napły- wa do twarzy, ale poczciwy Cortesio wziął widocznie mój rumieniec za oznakę skromności, gdyż podał mi rękę i za- czął także kłamać jak z nut: - Niechaj was nie peszy ta zasłużona pochwała, se- nior Muller. Słyszalem ocźywiście o was i~ o waszych czy- nach i pozdrawiam was serdecznie. Rozumie się, źe i wy wstąpicie jako oficer; gotów jestem zaraz dać wam pewną sumę do rozporządzenia na sprawienie sobie przynajmniej najpotrzebniejszych rzeczy. 96 , !r ~~ił';~~:.;:.,; )Id De~h chciał się już zgodzić. Poznałem to po nim, . eż wtrąciłem czym prędzej: - To zbyteczne, senior. Nie możemy pozwolić na to, ~yście nas we wszystko zaopatrywali. Na razie nie po- ~bujemy nic innego, tylko dwu końi, które chętnie od s odkupimy. Siodła mamy swoje. - To się dobrze składa. Mogę wam ddstąpić dwie tę- , ~zkapy, a jeśli rzeczywiście chcecie ża nie zapłacić, to dam je wam za cenę, za jaką je sam kupiłem. Jutro ra- '; pójdziemy do stajni, gdżie wam je pokażę. To najlep- ' ~"że wszystkićh, jakie posiadarn. Czy rozejrzeliście się ~':~a noclegiem? i~ x--- Tak. Zaprosił nas master Lańge? ..- To doskonale. W przeciwnym razie ja bym to uczy- ~.... chociaż moje mieszkanie jest ńiewielkie. Czy wolicie ~ttwić resżtę spraw od razu, czy jutro rano? ~.. Teraż oczywiście - odrzekł Old Death. - Jakież ,~szcze formalności do załatwienia? ~ .Na razie nie ma żadnych. Ponieważ idziecie na ~sny koszt, przeto odbiorą od was przysięgę dopiero w ~aus~e po objęciu obowiązków. Muszę wam tylko dać ~porty i list polecająćy, który zabezpieczy należną ~:x szarzę. Lepiej pisma te sporządzić od razu, gdyż tu- ~:nigdy człówiek nie wie, co go czeka w następnej chwi- ał ,~'roszę więc o kwadrans cierpliwości. Będę się śpieszył. ~t~ są cigarilla, a zaraz prźyniosę wino, jakim zresztą ni- ~o`nie cżęstuję. Niestety, mam już tylko jedną flasżkę. ~~odsunąwszy nam cigarilla i flaszkę wina, podszedł do ~pitu i zabrał się do pisania: Old Death zaczął za jego ~ćami róbić do mnie miny, z cżego wywnioskowałem, ~ř:jest z siebie bardzo zadowolony. Następnie nalał sobie ~ną szklankę wina i wychylił duszkiem za zdrowie Cor- ~. Mnie ten wynik nie cieszył jeszcze tak bardzo, gdyż ~` mówiliśmy dotąd o ludziach, o-których mi chodziło. em o tym staremu, na co mi odpowiedział gestem jącym, że sam to załatwi. ~?~ przeciągu kwadransa Old Death wysączył resztę wi- Winnetou t.ll 97 ,..; , . na `ż flaszki, a Cortesio skończył pisanie. Przed zapieczę- towaniem przeczytał nam list pólecający, którego treść zadowoliła nas w ~ zupełńości. Następnie wypełnił eztery blankiety i wręczył po dwa każdemu z nas. -K~ swemu zdumieniu ujrzałem,' że są to paszporty, jeden w jężyku ,; francuskim podpisany przez generała Bazaine'a, a drugi - w hiszpańskim, z podpisem Juareza. Cortesio musiał zauważyć moje zdziwienie, gd'yż rzekł z uśmiechem chy- 1 trego żadowolenia: - Widzicie, senior; że możemy was ochronić przed różnymi zdarżeniami: W jaki sposób pósiadłem blankiet z podpisem Bazaine'a, to moja rżecz, Nie wiecie, co się wam może zdarżyć, dobrze więc; że macie tego rodzaju podwójne paszporty, które was na wszelki wypadek za- bezpieczają: Wystawiam je tylko wyjątkowo, a odchodzą- cy stąd ochotniey zwykle nie otrzymują w ogóle żadnych papierów. Old Death skorżystał z tego, by zadać upragnione przeze mnie pytanie: 8 ' . - Jak dawno odeszli stąd óstatni ochotnicy? , - Wczoraj. Sam odprowadziłem 'oddział złożony z trzydzięstu ludzi aż do Hopkins Farm. Tym razem byli z nimi także dwaj prywatni seniores. = Przeprowadzacie żatem również ludzi prywatnych? ~ c, " - spytał Old Death że żdziwieniem. - Nie. Tó narażałoby mnie na różne nieprzyjemności. Wczoraj zrobiłem wyjątek; ponieważ jeden z tych panów jest moim dobrym znajomym. Zreśztą wy będziecie' mieli doskonałe konie, a jeśli wcześnie stąd wyruszycie, dościg- niecie óddział, zanim się dostaniecie do Rio Grande. ~ - W którym miejscu mają przejść przez rzekę - Udadżą się w kierunku Orlegó Wąwożu, ponieważ jednak nie mQgą się tam pokazywać, zboczą nieco na pół- noc. Pomiędzy Rio Nueces a Rio Grande przetną drogę dla mułów, prowadzącą z San Antonio, j~rzybędą do Fór- tu Inge, który także muszą ominąć, i przeprawią się przez Rio Grande pomiędzy dopływami Las Moraś~ i Moral, '~ii~ - . 98 ~:'.::: tam bow e n jest bród znany naszym przewodnikom. ' ~x:':' .Stamtąd ruszą na zachód, aby przez Baya, Cruces, San ~;:.: Vincentę, Tabal i San Carlos dostać się do miasta Chi- Wszystkie te miejscowości ~były dla mnie.czymś zupeł- iie n~je znanym, lecz Old Death potakiwał głową i powta- ~żał głośno każdą nazwę, jakby znał te okolice. Dopędzimy ich pewnie, jeśli nasze konie nie będą :byt liche, a ich zbyt dobre - powiedział. - Ale czy iozwolą nam się przyłączyć? Cortesio potwierdził gorąco, a przyjaciel mój pytał da- Czy jednak ci dwaj prywatni panowie zgodzą się i^ to? Oczywiście. Oni nie mają nic dó rozkazywania; mu- ą sami być wdzięczni za to, że mają sposobność odby- a podróży pod osłoną oddziahz. Ponieważ się z nimi rótkacie, przeto z przyjemnością was uprżedzam, że po- iącie w nich prawdziwych dżentelmenów. Jeden z nich, idowity Meksykanin, nazwiskiem Gavilano, jest moim iajomym, z którym przeżyłem piękne chwile w stolicy. ;gó siostra, młodsza od niego, nadzwyczaj przystojna, twracała głowy wszystkim seniorom. - To i on zapewne jest pięknym mę~czyzną? - Nie. Nie są do siebie pódobni, bo to rodzeństwo ~~yrodnie. Ona nazywa się Feiiza Perillo i była czarującą iiewaczką i zachwycającą tancerką. Była, gdyż później ~~knęła i dopiero teraz dowiedziałem się od jej brata, że ~e jeszcze w okolicach Chihuahui. I on jednak nie mógł ii udzielić dokładniejszych wiadomości, gdyż sam musi ~ a nią dopiero wypytać, skoro tam przybędżie. - Gzy wolno spytać, czym właściwie był i jest ten se- ~ Poetą. Qld Death przybrał minę takiego zdumienia i lekcewa- ~ia, że zacny Cortesio dodał: - Senior Gavilano tworzy za darmo, ~gdyż posiada 99 s I. . I' I znaczny majątek i nie potrzebuje zapłaty za swoje u- , twory. ` ! - W takim razie można mu pozazdrościć - -Tak, zazdroszczono mu też. Z powodu intryg, któ- rymi go ludzie omotali, musiał opuścić miasto, ą nawet kraj. Teraz wraca z jankesem, który chce z je~'pomocą wejść w krainę poezji i poznać przy tym Meksyk: Mają żamiar żbudować w stolicy teatr. Życzę im szczęścia! Czy Gavilano wiedział, że wy przebywacie teraz w .La Grange? - O, nie. Znajdówałern się przypadkiern nad rzeką, . kiedy nadjechał parowiec, aby wysadzić podróżnych na ląd. Poznałem natychmiast tego seniora i żaprosiłem go razem z jego towarzyszem do siebie. Okazało się, że - óbydwaj chcieli się udać do Austin, a stamtąd przekro- w czyć granicę. Poradziłem im, w jaki sposób można pew- niej i prędzej przedostać się przez granicę, dla _obcego bo- wiem, zwłaszcza ,niesecesjonisty, pobyt tutaj bynaj,mniej nie est wskazan . W Teksasie asu teraz ludzie którz y ~' ją chętnie łowią ryby w mętnej wodzie. Pełńo tutaj wszelkiej ~ bezużytecznej hołoty; której pochodzenia ani cęlu węd- rówki nikt nie zna. Wszędzie słyszy się o zbrodniach, ria- '~~ i padach, okrucieństwach z niewiadomego pówodu. Spraw- y cy znikają, a policja jest bezradna wobec tych ,okropnych faktów. - Czyżby tó byli ludzie z Ku-Klux-Klanu? - zauwa- żył Old Death. - Wielu o to samo pytało, a w ostatnich czasach za- szły wypadki, które pozwalają się domyślać, że prawdo- odobnie istotnie mamy do czynienia z tą właśnie szajką. p Onegdaj znaleziono w' Halletsville dwa trupy; zbrodniarze przypięli do nich kartki z napisem "Jankeskie psy". W Shelby zaćwiczono niemal na śmierć rodzinę za to, że ojciec służył pod generałem Grantem. A dzisiaj dowie= działem się, że koło Lyons znalęziono czarny kaptur z ' przyszytymi dwoma kawałkami białej materii w kształcie jaszczurek. s. . 100 ~;. :. I... ... . - O, do pioruna! Takie maski noszą członkowie Ku- - Tak, zasłaniają sobie twąrze czarnymi kapturami, ~ąatrzonymi w białe naszywki. Każdy z nich ma naszyw- ~ w innym kształcie, po którym się go poznaje, gdyż po- erbno nawet swoje nazwiska sami przed sobą trzymają - Należy wobec tego przypuszczać, że tajne stowarzy- ;nie znowu zaczyna tu gospodarować. Miejcie się na ;, cznóści, senior Cortesio. Przyjdą tutaj na pewnó: Naj- ;rw byli w bIailetsville, a kaptur znaleziono już Lyons. Ta druga miejscowość leży przecież znacznie zeJ stąd niż pierwsza. R:z~zywiście, macie słuszność, senior. Od dzisiaj bę- ~~amykał silnie drzwi i okna i będę trzymał w pogoto- ~ t~ nabite strzelby. Dobrze zrobicie. Tych łotrów nie trzeba oszczędzać, ~ ani także nikomu nie darują. Kto się im podda licząc ~ ~ch łaskę, ten dozna zawodu: Ja przemawiałbytn do ~~ tylko prochem i ołowiem. Zresztą i w gospodzie nic ~brego się nie święci. Widzieliśmy tam bowiem dżentel- i~iiw; którym źle z oczu patrzy. Powinniście starannie ~ć wszystko, co by was mogło zdradzić, że jesteście i~i~rnkiem Juareza: Zróbcie to zaraz dzisiaj! Lepiej raz ;~G przesadnie ostrożnym niż dać się obić lub zaśtrzelić ~kutek żaniedbania ostrożności: Sądzę, że to na razie ~ystko. Jutro rano znowu się zóbaczymy. Czy macie je- ~ze-coś do nas? ~- Nie, seniores. Na dziś wszystko załatwione. Cieszę ~ hardzo, że was poznałem, i spodziewam się, że o was ~~zeze dużo dobrego usłyszę. Jestem- pewien; że będzie ~tn sprzyjało szćzęście u -Juareza i że prędko się wybi- Na tym rozstaliśmy się, uścisnąwszy podaną nam rżejmie przez Cortesia rękę. Kiedy jego drzwi zamknęły za nami, nie mogłem się powstrżymać, żeby nie :urćhnąć starego w bok i nie pówiedzieć: 101 ,..: ..i ,. - 114 ; ,. - Skądże wpadło wam do głowy zmyślać w ten spo- sób przed seniorem? Kłamstwa wasze były-wprost niebo- tyczne! - Tak? Hm! Wy tego nie rozumiecie, sir! Mógł nas przecież odprawić z kwitkiem. Dlatego wzbudziłem w nim apetyt na nas. Chcieliście nawet wziąć pieniądze! To wyraźne oszu- stwo! - No, wyraźne nie, gdyż on nic o- tym nie wiedział. Czemu nie miałem wziąć, skoro dawał dobrowolnie? Ponieważ nie zamierzamy zasłużyć na te pieniądze. - Tak! Teraz oczywiście dalecy jesteśmy. od tego za-' ~ iniaru, ale skąd wiecie, żę nie nastręczy nam się sposob- =; ność służby u Juareza? Może nawet ze względu na siebie samych będziemy do tego zmuszeni. Trudno jednak nie przyznać wam słuszności. To bardzó dobrze, że nie przy- jęliśmy pieniędzy, gdyż tylkó dzięki temu- znaleźliśmy się ~ w posiadaniu paszportów i listu polecającego. Ale naj- ważniejsze to;; że wiemy, dokąd udał się Gibson. Znam doskonale tę drogę: Wyruszymy wcześnie i z pewnością go dościgniemy. Dzięki naszym papierom komendant od- działu nie zawaha się ani na chwilę z wydaniem ich obu ~ w nasze ręce. U Langego nie potrzebowaliśmy wcale pukać, gdyż sam gospodarz stał w otwartych drzwiach. Wprowadził nas do izby, której ;wśzystkie trzy ókna zasłonięte były gmbymi kocami. - Nie dziwcie się tym zasłonom, panowie! - rzekł. - Zawiesiłem je naumyślnie. Mówmy w ogóle jak najciszej, żeby się członkowie Ku-Klux-Klanu nie dowiedzieli, że jesteście u mnie. - Czy widzieliście tych łotrów? - W każdym razie ich zwiadowców. Ponieważ dość dh~go bawiliście u seniora Cortesia, zaczęło mi się nudzić, wyszedłem więc, aby na was zaczekać przed drzwiami. Wtem usłyszałem, że się ktoś skrada od strony gospody. Przymknąłem drzwi, pozostawiając tylko wąską szparę, 102 ,ez któr~ą wyglądałem: Nadeszło trzech mężcżyzn i sta- ~ :.tuż koło drzwi. M'imo ciemńości zauważyłem na nich .-dzo długie, szerokie bluzy i kaptury nasunięte na twa- .; Przebranie to było z ciemnej materii i obsżyte jasny- Aha, jak u członków Ku-Klux-Klanu! - : Właśnie. Dwaj z nich zostali przy drzwiąch, a trzeci l~radł się pod okno i usiłował zajrzeć przez okienńicę. ~róciwszy doniósł; że w iżbie siedzi tylko młody człó- t, ńajprawdopodobniej śyri Langego; że starego nie oraz że jedzeriie leży na stole: Na to drugi orzekł; że ż ~apewne będziemy jeść kolację, a potem pójdziemy ;: Chcieli obejść dokoła dom, by się przekonać, którę- iajlepiej wedrzeć się do środka. Patem zńiknęli za ro- ~; a wy nadeszliście zaraź po zasłónięciu okień. Ale ió wizyty tych łotrów nie mogę zapominać, że jesteś- nóimi gośćmi. Usiądźcie! Jedzcie i pijcie! Stawiam dzi- przed wami takie jedzenie, na jakie stać leśnego czło- ~a; ale podaję z serca, co mam. Możemy także podczas ~ia:mówić o grożącym mi niebęzpiećzeństwie. .:'.:..~r którym was oczywi.ście nie opuścimy - rzekł Death. - Gdzież wasz -syn? ~ Kiedyście wychodzili od Cortesia, oddaiił się po ci- M'ieszka tu kilku moich dobrych przyjaciół, na któ- s:. -mógę- liezyć: Syn ma ich pótajemnie sprowadzić:' Sch z nich już znaeie, siedzieli w gospodzie przy na- ż. stóle. '~Ale czy będą się starali wejść do domu niepóstrzeże- B~!łoby dla was korzystniej; gdyby członkowie Ku- x`-Klanu sądzili; że nąpadają tylkó na was i waszego Nie obawiajcie się! Mói przyjaciele' wiedzą już, co ić; . a' zresztą pouęzyłem Willa; jak się mają zacho- składało się z szynki, chleba i piwa. Zaledwie się posilać,' usłyszeliśmy o kilka domów dalej psa. 103 ;;., ; . Ł:'':. - To znak - rzekł 'Lange powstając. - Moi przyja- ciele nadchodzą. Wyszedł, by im otworzyć, i powrócił z synem oraz z pięciu uzbrojonymi w strzelby, rewolwery i noże męż- czyznami. Nikt nie wyrzekł ani słowa; wszyscy zbadali okna, czy dobrze są zasłonięte. To byli ludzie, jakich nam właśnie było trzeba. Jeden z nich, stary z siwymi włosami z i brodą, nie spuszczał oka z OId Deatha i pierwszy do niego przemówił: - Wybaczcie, master! Will uprzedził mnie, kogo tu za- stanę. Bardzo się tym ucieszyłem, gdyż sądzę, żeśrny się ` już gdzieś spotkali. ; - Możliwe! - odrzekł mój towarzysz. - Spotkałem <'.: już wielu Iudzi na swoich ścieżkach. - Nie przypominacie mnie sobie? OId Death przypatrzył się mówiącemu uważnie i odpo- wiedział: ~ 6~ - Wydaje mi się, że ~rzeczywiście musieliśmy się już gdzieś spotkać, ale nie rnogę sobie przypomnieć, gdzie. - W Kalifvrnii przed dwudziestu Iaty, w chińskiej . dzielriicy. Grało się ostro i paliło się przy tym opium. Prze- gralem wtedy wszystkie pieniądze; jakie miałem; około ty- siąca dolarów. Została mi jeszcze tylko jedna moneta, któ- i !'." rej nie chciałem już przegrać w karty, Iecz przepalić, a po- ri;: tem palnąć sobie kulą w łeb. Byłem namiętnym graczem, .' F _ ale wtedy nie miałem żadnego innego wyjścia. Wtem... ,~ ' Już dość! Przypominam sobie! - przerwał mu OId Death. - Nie.potrzebujecie dalej opowiadać; - Przeciwnie, sir. Muszę to powiedzieć, gdyż wy ocali- . liśćie mnie wówczas. Wam przypadła połowa mojej prze- granej. Wy jednak; wziąwszy mnie ną bok, oddaliście rni - pieniądze, przy czym musiałem na wasze żądanie złożyć święte przyrzeczenie, że nigdy już nie będę grać, a przede wszystkim, że wyrzeknę ~ się raz na ząwsze znajomości z szatańsk~im opium. Obięcałem zmienić się pod tym '' względem i dotrzymałem słowa, chociaż przychodziło mi to z trudnością. Jesteście moim wybawcą., Jeżeli chcecie 104 iić mi wielką uciechę, to pozwólcie zwrócić sobie pie- ,że, gdyż obecnie posiadam ładny majątek: : Nieghzpim! - żaśmiał się Old Death. - Długo by- ':dumny z tego, prżynajmniej jednego; dobrego uczyn- ~.~ki zrobiłem, i ani mi się śni sprzedawać tego poczu- ~a wasze pieniądze. Gdy kiedyś umrę; nie będę miał ~ią' nic oprócz tego jednego czynu, nie oddam go więc rie `w świecie. Mówmy teraż o innych rzeczach, o wiele niejszych. Ja wówczas ostrzegłem was tylko przed ~ina szatanami, których niestety dobrze znałem, ale ~e oćalenie zawdzięczacie jedynie własnej sile woli. Za- ;żtny juź o tym. ~ słowa starego poszukiwacza ~ ścieżek naprowadziły ~ na pewief~ domysł. Jeszcże w Nowym Orleanie ominał on, że matka wskazała mu drogę prowadżącą ~ezęścia,.on jednak obrał inny kierunek. Teraz okreś- ~am siebie jako znawcę obu straszliwych występków: "ii palenia opium. Czyżby tę znajomość zdobył tylko ~patrując się innym? Chyba nie! Nasunęło mi się po- ~nie, że sam musiał być namiętnym graczem i jest f''it~oże jeszcze dotychezas. A co do opium, to jego wy- ~iła, podobna do śzkieletu postać dówodziłaby właśnie ;~~ącego działania tej trucizny. Czyżby dotąd jeszcze ~,śkrytym palaczem opium? To jednak nie wydało się t?vdopodobne, gdyż palenie tej trucizny wymaga dużej ~ cżasu, którego nie miał podczas swych ciągłych ~r~wek. Ale kto wie, cży nie żuł opium? Zacząłem nań :~żyć innymi oczyma. Do cźci, którą go otaczałem do- ~śezas, ~ przyłączyło się sporo litości. Czymże były ~cstkie przygody,r które przeżył, czym wszystkie ponie- i~e przezeń trudy wobec walk, jąkie musiał stoczyć sam ~~ią! Jakie zdrowe musiał mieć ciało i ducha, skoro ~ażna nie żdołała ięh zniszcżyć? Nazwa "Old Death" ~ierała teraz dla mnie w swym brzmieniu coś niepoko- ~go~ Słynny westman sądził kiedyś widocznie, że jest iźany na upadek, wobec którego śmierć fizyczna może ~::.,dobrodziejstwem! 105 ~: -,'.;?.',i ..'. i.:, .:: , Ostatnie słowa: "Zamilczmy już-o tym!" wymówił Old Death takim tonem, że stary jego znajomy zaniechał dal- szych swych rozważań i przeszedł do innej sprawy. Well; sir! Mamy teraz do czynienia z wrogiem rów- nie zajadłym, równie nieubłaganym, jak gra i opium. Na szczęście łatwiej go ująć, zabierzmy się więc do` dzieła: Ku-Klux-Klan jest otwartym wrogiem nas wszystkich. Każdy musi się przed nim bronić, i to nie tylko'ten; któ- rego on beżpośrednio zaatakuje. To bestia, którayma mi- lion ~amion. Wszelka pobłażliwość byłaby w -tym wypad- ku karygodnym błędein. Od razu; w pierwszym ataku trżeba pokazać,. że jesteśmy nieubłagani. Jeśli członkom Ku-Klux-Klanu uda się tu usadowić, będziemy zgubieni; t '.. wezmą się do nas i wydusżą .jednego po drugim.. Dlatego powinniśmy, moim żdaniem, zgotować im dzisiaj takie przyjęcie, tyle im strachu napędżić, żeby się nie ośmielili powrócić. ~podziewam się, że i wy jesteście tego zdania. Wszyscy obecni zgodzili się na to; Fięknie! - mówił dalej. Nie przerywano mu; jako ; ~najstarszemu. - Należy się przygotować do walki tak, . żeby nie ~tylko chybili swego zamiaru, lecz żeby jego ostrze obróciło się przeciwko nim samym. Czy ma kto z was jaki wniosek w tej sprawie?~ Komu przyjdzie dobra ' myśł, niech ją wyjąwi. ' Oczy jego i wszystkich pozostałych żwróciły się na Old Deatha. Jako doświadczony westman, wiedział on łepiej od nich wszystkich, jak należy się zachować wobec takich nieprzyjaciół. Widząc wyraz ciczekiwania w oczaćh obec- nych i ich milczące wezwanie, Old Death skrzywił po swojemu twarz, kiwnął głową jakby do siebie samego i odezwał.się: Skoro inni milczą; ,to ja powiem kilka słów, pano- wie. Trzeba się liczyć z tą okolicznością, że oni przyjdą dopiero wtedy, kiedy master Lange położy się spać.. W ja- ki sposób zamykają się tylne drzwi, czy na zasuwę? - a, _ 8 Nie; na zamek; jak wszystkie moje drżwi. Well! O tym także będą wiedzieli i sądzę, że zaopa- ~~II~~ ~ 106 ~x ~E ;~~~`~~~~i..,~ ; . ą się w dorobione klucze. Byłoby to z ich strony błę- m nie d~ darowania, gdyby tego nie uczynili. To zacne . ~warzyszenie musi mieć cżłonków ślusarzy, a przynaj- uej ludzi umiejących się obchodzić z wytrychem. Wed- się pewniewdo środka, naradźmy się więc nad tym, jak przyjąć~ Oczywiście; że - strzelbami. Zaczniemy do nich zęlać natychmiast! . ~- A oni do nas, sir! Błysk waszych strzałów zdradzi ; - gdzie się znajdujecie; gdzie stoicie. Nie, strzelać nie iżna. Sądzę natomiast, że byłoby ńajlepiej pojmać ich; ;'::f~arażając. się na niebezpieczex~stwo zetknięcia się ż ich ,.^ Czy uważacie to za możliwe? - w ~Tawet za stosunkowó łatwe. Ukryjemy się w domu vj~.uś~imy ich do środka. Skoro tylko znajdą się w sy- ~ni; ~atrzaśniexny drzwi. Kilku z nas śtanie prży nich ~ ęzatach; a kilku na dworze pod oknem. Tak więc nie ,~ mogli się wydostać i będą musieli po prostu się pod- ~tary sąsiad Langego potrząsnął poważnie głową i upie- vię energicznie przy tyrn, by wystrżelać włamywaczy. ~ia odpowiedź starego Old Death przymrużył jedno ~- i zrobił minę, która wywołałaby zapewne powszeoh- :śmiech, gdyby pozwalało na to nasze położenie. . - ~Cói za miny stroicie, sif? - zapytał Lange. - Czy ' ~ie zgadzacie? -- Wcale nie, master. Wniosek naszego przyjaciela 'gląda bardzo praktycznie, ale sądzę, że wszystko odbę- t~ . się inacżej, aniżeli przypuszcza, Członkowie tajnego iązku byliby warci batów,, gdyby postąpili tak, jak on ;;po nich spódziewa: Wasz przyjaciel sądzi, że wejdą . żyscy razem i ustawią się przed naszymi strzelbami jak ~::dłoni...Gdyby tak uczynili, nie mieliby krzty oleju w ~wie. Jestem `pewien, że otworzą po cichu tylne drzwi ~tem wyślą dwóch lub trzech tu na zwiady. Tych ~:vch lub trzech możemy oczywiście zastrzelić, wówczas 107 ł4. ^',!:!4 . ',. 4^.:; ~.. r .. S^la,.. . 1~ i......., jednak reszta oddali się czyxń prędzej, aby powrócić nie- bawem w zwiększonej liczbie i zrobić to, co im się nie udało za pierwszym razem. Nie, sir, nic z tego planu nie wyjdzie. Musimy ich wpuścić w~zystkich, by ich. polapać. Tym samym uniemożliwimy. im powtórny napad i osiąg- niemy nasz cel w sposób mniej. krwawy. Jeśli obstajecie przy tym, żeby ich wystrzelać jak sforę dzikich zwierząt, ~ to zróbcie to, lecz ja i mój towarzysz nie weźmiemy w tym udzialu. Pójdziemy i wyszukamy sobie inne miejsce - na nocleg, żebyśmy później.,nie musieli wspominać.tej. no- cy ze zgrozą i wyrzutami sumienia! Słowa Old Deatha wywarły zamierżone wrażeriie. Wszyscy skinęli głowami, a starzec rzekł: - To, co powiedzięliście na końcu, to istotnie bardżo słuszne. Sądziłem, że takie przyjęcie wypędziłoby ich z La Grange raz na zawsze, lecz nie zastanawiałem się nad od- powiedzialnością, .jaką bierzemy na siebie. Dlatego przy- ~ chyliłbym się do waszego planu, gdybym tylko miał pew- ność, że się uda. '" - Każdy, nawet najlepszy, pląn może się nie udać. Bę- _ dzie to jednak nie tylko pó ludzku, lecz i mądrze zara- : zem, jeżeli wpuścimy tych ludzi i zamkniemy ich tak, że żywcem wpadną nam w ręoe. Zważcie przy tym, że zabicie takiej ilości członków klanu wywołałoby jego zemstę. -Nie tylko nie odśtraszylibyście członków Ku-Klux-Klanu od po- bytu w La Grange, lecz ściągnęlibyście ich tutaj. Przyszliby ~ 'się zemścić okrutnie za śmierć swoich ludzi. Proszę zatem o przyjęcie mojego planu. To najlepśze ze wszystkiego, co się tu da wykonać. Aby usunąć wszystko, co mogłoby zaszko- dzić jego powodzeniu; obęjdę teraz niepostrzeżenie dom. Może zauważę coś, co mogłoby się nam przydae. Może .raczej zaniechacie tego, sir? - zapytał Lange. - Sami przyżnajecie, że napastnicy niewątpliwie postawi- 1i wartownika. A co będzie, jeśli on was spostrzeże? - Mnie spostrzec? - roześmiał się Old Death. - Gzegoś podobnego jeszcze mi nikt nie powiedział; Old Death byłby tak głupi, żeby się pokazać podczas skrada- ~,ř 108 : ;się dokoła domu lub podchodzenia do jakiegoś cżło- ;~a! M~ster, to śmiesźne! Jeśli macie kawałek kredy, to ~ysujcie mi przekrój poziomy domu, żebym się mógł do ;o zastosować. Wypuśćcie mnie tylnymi drzwiami i cze- ~ćie tam, dopóki nie wrócę. Nie zapukam, tylko po- ~bbię po drzwiach. Gdyby kto zapukał, będzie to ktoś i~ i tego do środka nie wpuszcżajcie. L;ange zdjął kawałek `kredy z półki nad drzv~iami i na- ~twał przękrój na stole. Old Death przyjrzał mu się do- idriie i 'wyraził swoje zadowolenie skrzywieniem twarzy yli już obaj przy drzwiach, kiędy Old Death odwrócił aagle i zapytał mnie: -. Czy podchodziliście już kiedy człowieka, sir? 4, Nie - odpowiedziałem stośownie do mojej umowy To macie teraz doskonałą sposobność zobaczyć, jak i rabi. Jeśli chcecie, wezmę was z sobą. Stać,. sir! - wtrącił Lange. - To byłoby zbyt wiel- yzyko. Wasz przyjaciel sam przyznaję, że brak mu iadczenia w tych sprawach. Gdybyście popełnili naj-, jszy błąd, wartownik zauważyłby was i wszystko by - Głupstwo! Znam tego młodzieńca wprawdzie dopie- ~I o~ niedawna, lecz wiem, że pragnie usilnie wyrobić w ~~e zalety dobrego westmana. Będzie się starał unikać ~ów. Gdyby szło o to, żeby podejść wodza indiańskie- nie wziąłbym go z sobą, ale zapewniam was, że nikt ~ącnych preriowców nie wstąpił do Ku-Klux-Klanu. ~tego próżne są obawy, żeby wartownik okazał się tak ,^;źny i spostrzegawczy. A nawet gdyby nas spostrzeżo- ~ Ółd Death znalazłby się natychmiast na miejscu, aby ~rawić ten błąd. Chćę wżiąć z sobą tego młodzieńca, ~ pójdzie ze mną. A zatem chodźcie, sir! Zostawcie ~o w izbie swoje sombrero, co oczywiście i ja uczypię. '~a jasna słoma zanadto świeci i mogłaby nas zdradzić. ~ńcie sobie włosy na czoło i podnieście kołnierz powy- ~109 ~ Ś`, `, żej brody, aby ukryć twarz. Trzymajcie się ciągle za mną _ i róbcie tylko to, co ja będę robił. Chciałbym widzieć klu- ksa czy kleksa, który by nas zauważył. Nikt się już dalej nie sprzeciwiał, przeszliśmy więc przez sień do tylnych drcwi. Lange otworzył je po cichu i zamknął za nami. Skoro tylko znaleźliśmy się na dworze, OId Death przykucnął, a ja nczyniłem to samo. Zdawało się; że chce on przebić oczyma ciemność, usłyszałem też, jak długimi oddechami wciągał w nozdrza powietrze. . - Sądzę, źe tu przed nami nie ma nikogo - szepnął ;; do mnie; wskazując poza dziedziniec w stronę zabudowań stajennych. - Mimo to musżę się przekonać, gdyż ko- nieczna jest najwięksża ostrożność. Czy nauczyliście się w '' swych chłopięcych latach na źdźble trawy, trzymanym międz"y kciukami, naśladować głos świerszcza? Potwierdziłem pó cichu. - Tam pod drzwiami rośnie trawa. Weźcie sobie '. źdźbło i czekajcie, dopóki nie wrócę. Nie ruszajcie się z ~ miejsca. Gdyby się jednak coś stało, to ćwierknijcie, a ~ , przyjdę natychmiast. Położył się na ziemi i czołgając się na rękach; zniknął :~ w ciemności. Upłynęło z dziesięć minut, zanim powrócił. I rzeczywiście nie oczy, lecz węch mi powiedział, ,że_ się .. zbliźa. Przypuszczenie moje się sprawdziło - szEpnął. - Na dziedzińcu i pod ścianą przednią nie ma nikogo, ale ' na drugim rogu, tam gdzie znajduje się okno od sypialni, .; z pewnością ktoś stoi. Połóżcię się na ziemi i czołgajcie ' się za mną! Ale nie na brżuchu jak wąź, lecz na palcach jak jaszczurka. Nie stąpajcie całą'stopą, ale końcami pal- ców. Badajcie ziemię rękami, żebyście nie złamali jakiejś ' gałązki, i zapnijcie dobrze bluzę, żeby jej kaniec nie wlókł się po ziemi! No, .naprzód! Posunęliśmy się do rogu: Tu Old Death zatrzymał się,. ja uczyniłem to sarno. Po chwili odwrócił do mnie głowę i szepnął: ~ , - Jest ich dwóch. Bądźcie ostrożni! 110 'ocżo~ał się dalej, a ja znów za nim. Nie trzymał się iriy domu; lecz skierował się w stronę płotu. Porosły kim winem czy też inną, podobną rośliną, płot ten ota- ł ogród. Poczołgaliśmy się wzdłuż niego równolegle do f ;edńiej ściany domu w odległości jakichś dziesięciu kro- w~ Na dzielącej nas od domu przestrzeni dostrzegłem liawem jakiś ciemny kształt wyglądający jak namiot. wiedziałem się później, że~ b~ły to ustawione w ten ~sób tyczki od fasoli i chmielu. U ich stóp rozmawiano cichu. Old Death sięgnął ręką wstecz, ujął mnie ~za nierz, prźyciągnął do siebie tak, że rnoja głowa znalaż- ~ię obok jego, i szepnął: ~ O tam siedzą. Musimy podsłuchać, o czym mówią. ~śćiwie powmienem tam pójść sam, ponieważ jako ~iihorn możecie mi popsuć całego fi~la. Ale dwóch sły- ';więcej niż jeden. Czy potraficie podkraść się niepo- ~żenie tak blisko, żebyście ich mogli podsłuchać? ~ Tak! - odpowiedziałem: ~~ To spróbujmy. Wy zbliżajcie się do nich z tej, a ja aintej strony. Już koło nich schylicie twarz ku ziemi, ~: ;tiie zobaczyli blasku waszych oczu. Gdyby mimo to i~ażyli was, może z powodu zbyt głośnego oddechu, t'żeba będzie natychmiast ich unieszkodliwić. --" Zabić? - spytałem szeptem. - Nie. Musiałoby się to stać cicho, strząhz rewolwero- ~ nie można ryzykować. Skoro tylko spostrzegą was ~: mnie, .rzucimy się: ja na jednego, a wy na drugiego. ~imiecie mu szyję rękami i ściśniecie tak, żeby nie ~ wydać z siebie głosu. .Należy go przy tym powalić ~iemię. Potem wam powiem, co robić dalej. Tylko bez tsu! Widziałem, że z was mocny chłop, ale czy jesteś- pewni, że zdołacie grzmotnąć takim drabem o ziemię? Bezwarunkowo! - odrzekłeni. - -A zatem naprzód, sir! oęźołgał się dokoła tyczek, aby zajść drabów od tyłu, . ; podsunąłem się ku nim z przodu. Oba ópryszki sie- ~ły tuż obok siebie z twarzami zwróconymi w stronę 111 ~, domu. Udało mi się dojść bez szmeru tak blisko, że gło- wa moja znalazła się zaledwie o łokieć od cia~a jednego z nich. Położyłem się więc na brzuchu, a twarz zasłaniłem rękami, trzymając głowę tuż przy ziemi. Jak się; później ' ~ przekonałem, przydało się to podwójnie. Po pierwsze - nie mogła mnie zdradzić jasność twarzy, a po wtóre - le- piej było słychać. Rozmawiali zresztą tym ńerwowym ~ . szeptem, który sprawia,. że nawet na kilka kroków można zrozumieć poszczególne słowa. , ` - Kapitana zostawimy w spokoju - rzekł ten właś- ~a nie, w którego pobliżu leżałem. - Wysadził was wpraw- dzie na ląd, ale ściśle biorąc, spełnił swój obowiązek. Wi- dzisz, Locksmith, jeśli przyłożymy mu nóż do gardła nic ~ nam to nie pomoże, przeciwnie - zas~kodzi. Chcąc ósiąść i utrzymać się w. Teksasie, nie możemy psuć sobie stosunków ze służbą okrętową. . Dobrze! Stańie się wedle waszej woli. Czerwonoskó- ; ry umknął, jak mi się zdaje. Żaden Indianin nie'wysiadł w La Grange, aby czekać tu całą noc na odejście statku, ale te dwa psy są jeszcze tutaj.. To szpiedzy, których ńale- ży bez litości zlinczować. Gdybyśmy tylko wiedźieli; gdzie ~ię teraz znajdują! Ulotnili się prżez okno; tchórze! - Ślimak" został w gośpodzie i nie spocznie, zanim " się nie dowie, gdzie siedzą. To chytra sztuka. Jemu też zawdzięczamy wiadomość o tym; że Lange dostał~ od Me- ksykanina pieniądze. Zrobimy zatem dobry interes i uba- wimy się przy tym nieźle. Młody walczył przeciwko nam jako oficer i powińien za ~~ zawisńąć na stryćzku. Stary ` zrobił z niego żołnierza, ża co mu się także należy zapła- ~ ta~, ale go nie powiesimy. Dostanie takie baty, że mu skó- ra na plecach popęka. Potem go wyrzucimy z ' domu ~~r i podpalimy chałupę: ~i - Nie wyrządżimy mu tym zresztą żadnej szkody,. po- nieważ ją sprzedał - odparł drugi. Tym bardziej rozzłości to Meksykani~a, który ńie wyprawi już pewnie nikogo na służbę do Juareza. Zrobi- my z nim porządek i damy mu pamiątkę; o 'której . tąk . . ~e^ ^: `sa:::;r,~i.;:'; ... 112 5k ~ I , ., f j, :'.. ,'. irędko nie zapomni. Instrukcje zosiały wydane. Ale czy ^~eczywiśsie jeśteś pewien, że twoje klucze się nadadżą? - Nie obrażajcie mnie, kapitanie. Znam się wystarcza- ~co ~dobrze na swoim zawodzie: Te drzwi nie oprą się ~oi~~~. Ivlo, .to niedługo przystąpimy do dzieła. Żeby tylko iszli prędko spać. Nasi ludzie się niecierpliwią, gdyż w ch krzakach bzu diabelnie źle siedzieć. Obaj gospodarze ucali tam wszelkie skorupy i śmieci. Chciałbym, żebyś- ~ poszli zaraz dać znać towarzyszom. Posłucham jeszcze ;z pod okiennicą, ezy te nocne marki już się pokładły. Opryszek wstał i podszedł cicho pod okiennicę izby sy- :alne'. Towarzysze nazywali .go "kapitanem"; to określe- J ~e i rozmowa, którą właśnie usłyszałem, kazały przy- uszczać, że był dowódcą; drugiego nazywano "Lock- nith" co oznacza ślusarza. Może się tak nazywał, a mo- , ;' :rzeczywiście był ślusarzem, ponieważ z rozmowy wyni- ało~ że się zna na wytrychach. Poruszył się właśnie; t~]~utek czego usłyszałem lekki brzęk, co dowodziło, że ~otnie miał przy sobie klucze. Z tych rozmyślań wyrwa- ~, mme lekkie szarpnięcie za spodnie. Poeźołgałem się ~stecz. Za tykami leżał Old Death. Przysunąłem twarz do ~go twarzy. Spytał mnie z cicha, ezy wszystko słyszałem 'żrozumiałęm, a gdy to potwierdziłem, powiedział: ` Wiemy zatem; o co idzie. Spłatam tym drabom fig- , ~~ który na długo popamiętają! Gdybym tylko mógł się :dać na was! Spróbujcie! Góż mam uczynić.? - Jednego z drabów wziąć za gardło. - Well, sir! Zrobię to! ' Dobrze, aby jednak czuć się zupełnie pewnym, ob- jaśnię wam, jak się do tego zabrać. Słuchajcie! On tu za ~yęzki nie przyjdzie! W tej chwili kapitan wrócił. spod okiennicy. Sżczęściem f~siadł zaraz z powrotem. v Old Death nie uważał za stosowne podsłuchiwać ich w ~alsżym ciągu i szepnął do mnie: i13 - Pouczę waś zatem, jak ująć tego hultaja. Poczołga- cie się ku niemu i zajdziecie go od tyłu. Gdy krzyknę półgłosem, chwytajcie go za szyję. Kiedy go już będziecie trżymali, przycis'nijcie go do ziemi tak, żeby najpierw po- łożył się na boku, potem na brzuchu. Wtedy na nim usią- dziecie i przytrżymacie go, dopóki ja nie wrócę. Czy do- każecie tego? - Na pęwno: Brałem udział w zapasach wiele razy. - W zapasach! - szydził stary. - To"nic nie znaczy! ; Musicie także zważyć, że kapitan jest wyższy od tego dru- giego. Przynieście żaszczyt swemu nauczycielowi; sir; i nie dopuśćcie, żeby was nasi w iżbie wyśmiali! 'A zatem na- przód! Czekajcie na ~nój ol~rzyk! ; ` Odsunął się, a ja pocżołgałem się na moje poprze- dnie miejsce. Przysunąlem się jeszcze bliżej do kapita- na i podciągnąłem .kolana, by się móc natychmiast pod- nieść.. ~ Obaj członkowie Ku-Klux-Klanu rozmawiali w dal- szym ciągu wielce rozgniewani tym, że tak dhigo muszą czekać. Potem wspomnieli o nas obydwóch i wyrazili na- dzieję, że ~,Ślimak" odnajdzie nasze miejsce pobytu. a Wtein usłysżałem przyciszony głos Old Deatha: - Otóż jesteśmy, panowie! Uważajcie! Zerwałem się :czym prędzej i chwyciłem kapitana za szyję, tak jak mi polecił Old Death. Trzymając go, przy- gniotłem go bokiem i przewróciłem tak, że legł twarzą,do ziemi. Potem ukIąkłem mu na plecach. Nie wydał z siebie głosu i leżał spokojnie. Wtem ukazała się zgięta wpół po- stać Old Deatha. Stary uderzył kapitana w głowę kolbą, rewolweru i powiedział: - Puśćcie go, sir! Jak na początek; zrobiliście to nie- źle. Macie, jak się zdaje, zdolności i śądzę; że kiedyś bę- ' dzie z was dzięln westman. Weźcie te o draba na plecy y g i chodźcie! Wziął na barki jednego, ja drugiego i powróciliśmy do tylnych drzwi. Old Death poskrobał zgodnie z umową ~z i i Lange nas wpuścił. , ... "' k 116 . ~. -. Co przynosicie? - zapytał z cicha, zauważywszy mimo ciemności, że coś dźwigamy. -~ Zobaczycie! - rzekł Old Death wesoło. - Za- ~ijcie drzwi i wejdźcie do środka! Jakież było zdziwienie, kiedyśmy złożyli naszą zdobycz podłodze. -~ Do stu piorunów! - zawołał stary sąsiad Langego. ' To dwaj członkowie Ku-Klux-Klanu! Czy nie żyją? ~ ~yją - odrzekł Old Death. - Widzicie, jak to-: ~fiirze, że wziąłem z sobą tego młodzieńca. Trzymał się ~' ielnie i pokonał nawet dowódcę szajki. ~ Dowódcę? Ach, to doskonale! Ale gdzie siedzą jego dzie i dlaczego przynieśliście tych dwóch tutaj? - -_ ,'.Trżeba wam to dopiero wyjaśniać? To przecież bar- ~j ł~'twó odgadnąć. Ja i młody sir włożymy przebrania ~ń', drabów i sprowadżimy tu całą szajkę, która czeka, ~d `stajnią. :~-~ Co wy,. do diabła! Narażacie przecież w ten sposób v~ije życie! A jeśli spostrzegą, że jesteście fałszywymi ~pnkami Ku-Klux-Klanu? :v..- Tego właśnie nie spostrzegą - odrzekł mój to- ~trzyśz tonem pewnej wyższości. - Old Death jest i~try, a ten młody m~ster także. nie taki głupi, jak się D1d Death opowiedział im, cośmy podsłuchali, i przed- wił swój plan. Ja, jako Locksmith,. miałem pójść ża ~jnię i spr4wadzić tutaj napastników, on zaś postanowił , , ~żyć przebranie kapitana i udawać dowódcę. Rozumie `się - rzekł westman - że będziemy mó- [i . tylko po cichu, gdyż ~ przy szepcie wszystkie głosy ~inią jednakowo. -- Nie będziemy się wam sprzeciwiać - rzekł stary ~nge. - Ale co my tymczasem będziemy robili? - Najpierw wyjdziecię po cichu i wniesiecie, tu kilka :li lub mocnych tyk, . którymi podeprzemy drzwi od iz- ; żeby nie można było ich otworzyć od zewnątrz. Na- rpnie zgasicie światła i ukryjecie się w domu. Oto całe 117 wasze zadanie. Co uczynimy potem, tego jeszcze na razie niepodobna przewidzieć. Ojciec i syn wyszli .na dziedziniec po wspomniane pale, a my zdjęliśmy z obu jeńców przebrania. Były czarne z białymi odznakami. Odzież kapitana miała na kapturze, piersiach i na wysokości ud sztylety, a Locksmitha - klucze. Sztylet oznaczał zatem wodza. Ten, który został w gospodzie, by dowiedzieć się .o miejscu naszego pobytu, nazywał się ;;Ślimak", miał vw~ęc pewno ponaszywane śli- maki. Kiedy zdejmowaliśmy z kapitana krótkie, podobne do szwajcarskich spodnie; odźyskał on pzżytomność. . `~ Spojrzał dokoła zdumionym wzrokiem i zamierzał się po- `a dsrwać sięgając ręką po rewolwer tam, gdzie przedtem ~ była kieszeń: Old Death jednak przygmiótł go znowu do ziemi, przyłożył rr~u koniec noża do piersi i zagroził: Cicho, chłopcze! Wydaj jeden niedozwolony głos; ~ zrób jeden ruch, a ta piękna stal wejdzie ci w ciało! Kapitan był mgżczyzną lat około trżydziestu i nosił brodę przystrzyżoną jak u franeuskich ofcerów. Twarz y jegó, ostro zarysowana, ciemnawa i nósząca ślady wielu - ;~ przeżyć, każała się domyślać w nim poh~dniowca. Po- chwycił się ręką zą bolącą głowę, w miejscu gdzie otrzy- mał uderzenia, i żapytał: - Gdzie ja jest~m? Cośeie za jedni? - Tu mieszka Lange, którego postanowiliśeie napaść, - chłopcze! A ja i ten młodzieniec jesteśmy tymi dwoma mężczyznami, których miejsce pobytu miał odszukać wasz Ślimak. Widzisz więc, że jesteś tam, dokąd cię gnała tęsknota. ' Jeniec zacisnął wargi i przebiegł dzikim; ale wystraszo- nym wzrokiem dokoła. W tej chwili powrócili obaj Lan- ~ gowie z kilkoma tykami i piłą. - Materiału do krępowania jest pod dostatkiem - rzekł ojciec. To dajcie na razie dla tych dwóch. - Ja nie pozwolę siebie związać! - zawołał kapitan; a ponownie usiłując się podnieść. 1 L ;'~`','`! '. d 118 h., . ~; 1'.'Is,, ". ~ .. I.', '. . ' .. Rdwnocżeśnie jednak Old Death przyłożył mu znów tćiż do piersi, mówiąc: ~ Nie ruszaj się! Widocznie zapomniano ci powie- ~ieć, kim jestem. Naźyw~ją mnie Old Death, a wiesz za- iewne, ' co to znaczy. Myślałeś może, że jestem przyja- ~elem właścicieli niewolników i członkiem Ku-Klux- ~ianu? ~- Wy jesteście Old.:: OId Death? - wyjąkał kapitan ~ najwyższym przerażeniu. - v Tak, chłopcze: Teraz ~przystępuję do naszej sprawy: J~iem; że chciałeś powiesić młodego Langego, a starego ~~: dopóty, dopóki mu skóra nie popęka, a potem pod- ~lić ten dom. Jeśli się spodżiewasz jakiejś łaski, to do- ~i~s~-jej tylko pod warunkiem, że z tego wszystkiego zre- ~~tujesz. -` Uld Death, Old Death! - powtarzał kapitan blady ~ ;trup. - Wobec tego jestem zgubiony! Jeszcźe nie. Nie jesteśmy ~niecnymi mordercami jak vy: -Darujemy wam życie, jeżeli się poddacię bez walki, ~'~~~iwnym razie jutro można będzie wrzucić do rzeki ~a~ze trupy. Posłuchaj teraz tego; co ci chcę powiedzieć. ~~li postąpisz zgodnie z moim zaleceniem; będziesz mógł ~~iuścić tę okolicę, a nawet Teksas, aby tu już więcej nig- ty:: ~e wrócić. Jeśli zaś pogardżisz moją radą; ~to pożegnaj ~- że światem. Wprowadzę tutaj zaraz twoich ludzi. Każ ~ń śię poddać. Jeśli tego nie~żrobisz, wystrzelamy was jak ~czki. v'v-Kapitana związano i wsadżono mu do ust chustkę, to. ~~;rmo zrobiono z Locksmithem, gdy przyszedł do siebie: ~astępnie przeniesiono obu na łóżka Langów; przywiąza- tti ieh tak mocno, by się nie mogli ruszyć; i prżykryto aż ip szyję kołdrami. . - Tak! - śmiał się Old Death. - A teraz może się ~cząć komedia. Jakże się zdźiwią ci hultaje, gdy w tych ~~Qkojnie śpiących ludziach pożnają własnych towarzy- ~zy. Sprawi im to niewymowną przyjemność! Ale po- . Wiedzcie, master Lange, cży dałoby się porozmawiać z ty- I19 l ą q.. mi, którzy tu wejdą, tak żeby nie mogli oni nikogs wi- dzieć ani zaatakować, a żebyśmy pomimo to ich widzieli? = Hm! - rzekł zapytany wskazując na powałę. -, Tam z góry. Powała składa się z jedńej warstwy desek. ' ' Możemy jedną z nich wyrwać. ~ To chodźcie wszyscy i zabierzcie ze sobą broń. Wej- dziecie ńa górę i zostaniecie tam aż do właściwej chwili. Przedtem jednak postarajmy się o dobre podpory. Kilka 'pali skrócono piłą o tyle, że nadawały się do-~ kładnie do tego celu, podpory były więc przygotowane. Ja wdziałem spodnie i bluzę Locksmitha: W szerokiej kie- szeni znalazłem na obręczy pęk rozmaitych kluczy. - Nie będą wam potrzebne - rzekł Old Death: Nie jesteście ślusarzem ani włamywaczem i zdradziłibyście się tylko swoją nięzręcznością. Musicie zabrać ze sobą je- dynie klucze właściwe: Potem udacie, że otwieracie drzwi wytrychem. Noże i rewolwery weźmiemy z sobą, ale na- sze strzelby pozostawimy. Zańim załatwimy się ,z naszą sprawą na dworze, panowie tutaj wybiją jedną deskę ź powały. Potem jedńak należy wszystkie światła pogasić. Postąpiono według tej wskazówki, wypuszczono nas i zamknięto za nami drzwi. Miałem przy . sobie trzy klu- cze: od domu, od izby i od komory. Old Death pouczył mnie teraz dokładniej niż przedtem, jak się mam zacho- wać. Usłyszawszy trzask wyrwanej deski; rozeszliśmy się. On udał się ku przedniej stronie domu, gdzie leżały tyki, . . ja zaś poszedłem po miłyćh towarzyszy. przez dziedziniec ku stajni. Nie stąpałem przy tym zbyt cicho, chcąc; żeby mnie usłyszeli i przemówili pierwsi. Wolałem nie zaczynać rozmowy pierwszy, gdyż latwo mogłem popełnić jakiś błąd. W chwili gdy zamierzałem okrążyć róg domu, pod- niosła się z ziemi postać, o którą omal się nie potknąłem. - Śtop! - powiedżiał. - To ty, Loćksmith? -~ Tak! Chodźcie, a1e jak najciszej! - Powiem to porucznikowi. Zaczekaj tutaji Potem zniknął w ciemności. A więc był i porucznik. Ku-Klux-Klan zorganizowany był zatem na sposób woj- ..~ 120 >wy. Po;~niespełna minucie zbliżył się drugi i rzekł po - Ale to długo trwało. Czy te przeklęte psy zasnęły - Nareszcie, ale tym mocniej. Wychylili na dobranoc ą ftaszkę brandy. , - To będziemy mieli łatwą robotę. Jakżeż tam ~ ' Wszystko jest w najlepszym porządku. - To chodźmy! Północ już minęła. Potem odwiedzirny ~~tesia. Prow~dź nas! Ta nim wynurzyło się mnóstwo zamaskowanych posta- które ruszyły za mną. Przed domem podszedł do nas ho Old peath, którego niepodobna było w ciemności różnić od kapitana. Czy wydacie jakieś osobne rozkazy, kapitanie? - itał drugi oficer. - Nie - odrżekł stary pewnym siebie tonem: - ~~ystko zależy od tego, co zastaniemy w środku! No, ek~mith, zacznijmy od drzwi wejściowych! ?rzystąpiłem do drzwi, trzymając prawdziwy klucz w e: ' Mimo to udałem, że próbuję wszystkich innych. worzywszy zatrzymałem się wraz ż Old Deathem, aby ;epuścić resztę. Porucznik został także z nami. Kiedy ~ostali weszli ,po cichu, zapytał: - Czy wydobyć latarnie? ~ Tymczasem tylko wy wyjmijcie swoją! V~eszliśmy także. Zamknąłem drzwi, .ale nie na klucz, oorucznik wyciągnął z kieszeńi szerokich spodni ślepą ~rkę. Zauważyłem, że ubranie jego. obszyte było biały- `nasźywkami v kształcie noża myśliwskiego. Było nas ~em piętnastu, a każdy miał inny znak: kule, półksięży- `krzyże, węże, gwiazdy, żaby, koła, serca, nożyce, pta- różne czworonogi. Wszyscy zatrzymali się. Porucznik ~ił widocznie dowodzić, gdyż poświecił dokoła i ~ za- ai^ Czy warta ~stanie tu przy drzwiach? 121 - A - Po co? - odrzekł Old Death. - To niepotrzebne. Niech Locksmith zamknie. Tu nikt nie wejdzie. Zamknąłem ~ natychmiast, ale klucz zostawiłem w za- mku, by-nie obudzić~w poruczniku żadnych wątpliwości. Musimy tam wejść wszyscy - rzekł Old Death - kowaie to chłopy jak dęby. Coś wy dziś całkiem inni niż żwykle, .kapitanie! Bo warunki są inne. Naprzód! Popchnął mnie ku drzwioW od izby,l gdzie powtórzyła się ta sama procedura ż dobieraniem klucza i otwiera- nięm. Następnie wesziiśmy wszyscy. ' fJld Death wżiął z rąk porucznika latarkg i poświecił przy drzwiach od sy- ; pialni. - Tędy!. - rzekł. - Ale cicho; cicho! - Czy my także mamy powyjmować latarki? - Nie - dopiero w sypialni! Tym polecęniem chciał Old Death zapobiec, 'żeby zbyt T sżybkó nie rozpoznano śpiących: Piętnaście osób mQgło się zmieścić w sypialni; szło tylko o to; żeby wszyscy tam v weszli i żebyśmy nie potrzebowali pilnować- również ba- ` wialni. Otwierając ostatnie drzwi;' postępowałem jeszcze v' ostróżniej. Nareszcie drzwi się otworzy~y. Old Death po- ~: świecił latarnią do wnętrża, żajrzał do sypialni i szepnął: - ; - Śpią. Prędzej do środka. Ale cicho! Porueżnik na- :, przód! Nie dał mu czasu do namysłu lub sprżeciwu; wepchnął , go do środka, a reszta wsunęła się za nim na palcach. Za- ~. ledwie jednak wsżedł o.statni, zamknąłem drżwi i przekrę- ciłem klucz w zamku. - Prędko drągi! - rzekł Old Death. Drągi były tak długie, że można je było wcisnąć ukóś--'; nie pomiędzy brzeg drzwi a futrynę okna; aby zaś wy'wa- ': żyć tak podparte drzwi, na to trzeba było siły słonia: Po- =N biegłem czym prędzej na schody. Jesteście tam? - zawołałem dó góry. - Juz są :, , w pułapce. Zejdźcie! Wezwani zbiegli prędko na dół. I22 ~~.' Są w sypialni. Trzećh z was pójdzie pod okno i po- ~rze je ~ągami. Któ z napastników będzie usiłował ~zć, dostanie kulą w łeb! ~ypuściłem tych trzech tylnymi drzwiami. Reszta ~żła do izby mieszkalnej. Tymczasem w , sypialni po- ' ~ł okropny zgiełk. Wystrychnięci na dudków_ hultaje ~striegli, że są ząrnknięci, .wyciągnęli latarnię i poznali ~y świetle, kto leży w łóżkach. Zaczęli kląć, ryczeć ~ić pięściami w drzwi. ~~-. fltworzyć, otworzyć zaraz, bo wszystko w izbie zde- ~~u,jemy! - zabrzrniało z wnętrza. ~idy groźby ich nie skutkowały, spróbowali wywalić - ~~. ale na próżno, gdyż podpory trzymały silnie. Po- ~ vsłyszeliśmy, że otworzyli okno i starali się wyważyć ;~tyaaaaavY. . Nie da się! - zawołał jakiś gniewny głos. - Jest ~mś podparta od zewnątrz! ~Vtem rozłegła się z dworu groźba: Jesteście uwięzieni. Precz ód okiennicy! Kto ją worzy, dostanie kulą w łeb! ~ Tak - dodał z izby Old Death - i te drzwi są ob- ;~zone. Stoi tu do~ć ludzi na to, żeby was wysłać na xiten świat. Spyta~cie swega"kapitana, co macie czynić. iCiszej zaś powiedział do mnie: ~-- Chodźcie na strych z latarką .i strzelbą! Tamci zaś ~Ch tu zapalą lampę. ~eszliśmy na górę do znajdującego się nad sypialnią ddasza i z łatwością znaleźliśmy wyrwaną deskę. Za- ~vvszy latarnię i zdjąwszy kaptury; podnieśliśrr~.j deskę v ten sposób mogliśmy zajrzeć do wnętrza oświetlonęj ~u latarkami sypialni. LVapastnicy stali wszyscy stłticzeni jeden obók drugiego. ~u jeńcom zdjęli już więzy i kneble, a kapitan mówił ś cicho, ale z wielkim naciskiem, do swoich ludzi. Oho! - rzekł porucznik. -. Poddać się? Z iluż to ~źmi mamy do czynienia? ' - Jest ich aż nadto, by was w przeciągu pięciu sekund 123 wszystkich powystrzelać! zawołał ku dołowi Old '~ Death. Wszystkie oczy zwróciły się ku górze: W tej sąmej ~ chwili doleciał nas huk wystrzału, jeden, a potem zaraz ~~ drugi. Old Death natychmiast pojął, co to znaczy i jąk : należy z tego skorzystać. ~ - Słyszycie! - mówił dalej. - Waszych kompanów odprawiają teraz kulami u Cortesia. Całe La Grange jest :: przeciwko wam. Wiedziano, że tu jęsteście; i przygotowa- no dla was przyjęcie, o jakim nawet nie marzyliście. Tu ; nie potrzelia Ku-Klux-Klanu. W izbie obok was stoi ` `a dwunastu, pod oknem sześciu; a tu na - górze również ;~ sześciu ludzi. Ja nazywam się OId Death. Zrozumiano? .:~ Daję wam dziesięć minut czasu: Jeśli po upływie tego ter- minu zło' cie broń, to astąpimy z wami łagodnie, ;~ ~' p w przeciwnym razie wyśtrzelamy was wszystkich. Więcej v:~'. nie mam wąm nic do powiedzenia. To moje ostatnie sło- wo. Zapamiętajcie je sobie! Założył deskę na powrót i rzekł do mnie po cichu: - Teraz prędko na dół do Cortesia z pomocą! Zabraliśmy dwóch ludzi z izby, w któręj został tylko ' ~ Lange z synem, i dwóch spód okiennicy, gdzie na razie ' wystarczył jeden strażnik, i pomknęliśmy na drugą stronę. r.,~r....., W chwili gdy padł nowy strzał, ujrzeliśmy przed domem ~c kilka zamaskowanych postaci, a kilka innych wybiegało ~ spóza domu Cortesia. Jedna z nich krzyknęła głośniej ;; i t..; -, może,, niż miała zamiar: - Tam w tyle także strzelają! Nie we~dziemy! Poł .;,m się na ziemi, . podczołgałem się bliżej i usły- szałem, jak jeden ze stojących na przedzie odrzekł: . Diabelska historia! Kto się` mógł tego spodziewać! Meksykanin zwęszył co_ś i pobudzi strzałami całą łudność. Wszędzie zapalają się światła. Tam w tyle słychać już kroki. Za kilka minut wsiądą nam na karki; śpieszmy się. ' Wywalmy drzwi kolbami! Zgadzacie się? Nie czekając odpowiedzi, skoczyłem do towarzyszy i poprosiłem: 124 Panowie, prędzej! Uderzmy kolbami na tę zgraję! '~i;.cą szturmować do drzwi Cortesia. - Well, well! Dalej na nich!' - zawołali towarzysze, ":~v ślad za tym zaczęły padać ciosy. Opryszki rzuciły się =."~.~rzykiem do ucieczki, zostawiając czterech członków ~~j bandy, których obeźwładniliśmy. Tych rozbrojono, po ~~..Old Death podszedł do drzwi Cortesia i zapukał: Kto tain? - żapytano ze środka. -- Old Death, senior. Spędziliśmy wam z karku tych ~fii'ów. Już ich nie ma. Otwórżcie! ;\;:Drzwi uchyliły się ostrożnie: Meksykanin poznał Old ~a~tha, chociaż ten miał na sobie spodnie i bluzę kapita- n (;zy rzeczywiście ich nie ma? - zapytał. .. Uciekli, gdzie pieprz rośnie. Cżterech pochwyciliś- , To wyście strzelali? - Tak. Sżczęście, żeście mnie ostrzegli, bo byłoby ze ą źle. Ja broniłem domu z frontu, a' Murzyn z drugiej rny, nie mogli więc się do nas dostać. Potem zauważy- ~ a : oczywiście, że napadliście na nich. ~-' Tak, wybawiliśmy was, ale teraz chodźcie wy nam pomoc! Do was już nie powrócą, ale my mamy tam ićże piętnastu łotrów, których nie chcemy wypuścić. ~h wasz Murzyn biegnie od domu do do~u i narobi asu. Trzeba zbudzić całe La Grange, aby tych bandy- ~: wyświecić raz na zawsze z miasta. - Niechaj więc przede wszystkim pobiegnie po szery- Słuchajcie, nadchodzą jacyś'l~dzię. Ja także będę tam az: ~ofnął się na powrót do ~domu. Z prawej strony n~ ~żło dwóch ludzi z ruszriicami w ręku i zapytali, co ~czą strzały, a dowiedziawszy się, o co chodzi, ofiaro- li się natychmiast z pomocą. Nawet secesjonistyczńie ~trojeni mieszkańcy La Grange byli przeciwni Ku- lux-Klanowi, którego wyczyny oburzały wszystkich. ~ięliśmy czterech rannych za kołnierze i zaciągnęliśmy do izby Langego. Dowiedzieliśmy się od niego, że , 125 uwięzieni zachowywali się dotąd spokojnie. Senior Cort sio nadszedł także, a niebawem zjawiło się takie mnóstv~ innych _ mieszkańców La Grange, że zabrakło miejsc w izbie i wielu z nich musiało zostać na dworze. Powst taki gwar i hałas zbliżających się i oddalających krokó ludzkich, że uwięzieni z pewnością musieli wywniosk~ wać, jak sprawy stoją. Old Death zabrał mnie, znów r poddasze. Po odsunięciu deski ukazał się nam obraz gł~ chej; ale zajadłej rozpaczy. Jeńcy stali oparci o ścian siedzieli na łóżkach albo leżeli na podłodze, pełni wści kłości. No - rzekł Old Death - dziesięć minut minęł~ Co postanowiliście? Zamiast odpowiedzi jeden z nich rzucił przekleństwo. - Milczycie? W takim razie uważam, że nie chcecie s poddać, i zacznie się strzelanie. Zmierzył ze strzelby, a ja poszedłem za jego przykł~ dem. Dziwnym sposobem żadnemu z nich nie przyszło r ' myśl strzęlić do nas z rewolweru. To właśnie dowodził~ że. byli tchórzami i . że odwaga ich polega tylko na atąk~ waniu bezbronnych. - Odpowiadajcie, bo strzelam! - zagroził stary. To moje ostatnie słowo! Gdy nikt się nie odezwał, Old Death sżepnął do mnie: S'trzelajcie także. Musimy trafić, bo inaczej nie n~ biorą respektu. Wy mierzcie w rękę porucznika, a ja k~ , pitana. Padły dwa strzały równocześnie, nie chybiając celv Obaj oficerowie krzyknęli prżeraźliwie, a reszta zawyła d wtóru różnymi ' głosami. I~asze strzały usłyszano na z~ wnątrz domu. .Sądźąc; że walczymy z uwięzionymi, tow~ rzysze podnieśli hałas w izbie i na dworze. Przez drzv i okna zaczęły sypać się do sypialni kule. Wszyscy wię; niowie padli na ziemię,. gdzie czuli się pewniej, wrzęszcza wniebogłosy. Kapitan ukląkł przy łóżku, owinął prześci~ ,~.,.;:., . radłem zakrwawioną rękę i zawołał do nas: - Wstrzymajcie się, poddajemy się! ;;; ,; ~ 126 '':'; i..: '.: Dobrże - odrzekł Old Death. - Odstąpcie wszys- i~d'łóżka! Rzućcie na nie swoją broń, a potem was wy- ~imy. Ten, u którego później znajdzie się jakąś broń, ~tanie kulę w brzuch! Słyszycie, że na dworze są setki ~~ Tylko pełna kapitulacja może was ocalić. ~"ołożenie, w którym znaleźli się członkowie tajńego ~arzyszenia, było beznadziejne; gdyż o ucieczce nie t 't~i', nawet marzyć, sami o tym dobrze wiedzieli. A w ~' `. poddania sig, co im się mogło stać? Zamiarów ~~i riie wykonali, nie można było więc sądzić ich za ~Clnię. Woleli tedy pójść za radą Old Deathą. Wkrótce i ~aczęły padać na łóżko noże i rewolwery. ~,=`: : Dobrze, panowie! - zawołał Old Death. - A teraz ~dczam, że zginie także każdy, kto się poważy wziąć i~~t' na powrót, skoro drzwi się otworzą. Zaczekajcie te- 5łał mnie na dół z polęceniem do Langego, żeby wy- 1 z izby i pojmał bandytów. Ale wykonać to polece- rie było tak łatwo, jak by się zdawało. Całą sień ;tloną latarniami zatłoczyli ludzie. Ponieważ prócz ira miałem jeszcze na sobie strój członka ~Ku- ~:Klanu, przeto wzięli mriie za należącego do tajnej i' i pochwycili natychmiast między siebie. Nie po- y moje wołania, gdyż nie słuchano ich wcale. Zaczęli tak potrącać i kopać, że czułem to wszystko jeszcze :`ilku dniach. Gotowi byli zaraz wyprowadzić mnie ~ dom i tam zlinczować. tłem w niemałym niebezpieczeństwie, ponieważ na- ' ~ niey mnie nie znali. Szczególnie jeden z nich, długi ` 3cisty człowiek, 'walił mnie beż ustanku pięścią w bok ~ał przy tym: _ Na dwór z nim, na dwór! Drzewa mają konary, e konary, silne konary, wspaniałe konary; nie złamią `' pewnością, gdy na nich zawiśnie taka ludzka istota! ównocześnie popychał mnie ku tylnym drzwiom. ~ Ależ, sir - krzyknąłem na niego - ja nie jestem nkiem Ku-Klux-Klanu! Spytajcie master Langego! 127 - Piękne konary, wspaniałe konary! - ódparł uderza- jąc mnie ponownie w biodra. -- Żądam swobodnego przejścia do izby master Lan- gego! Przebrałem się tak tylko, aby... - Naprawdę wspaniałe konary! A sznur także si~ znajdzie w La Grange, ładny elegancki sznur ż dobrych konópi: Popchnął mnie znowu i'tak trącił w bok, że straciłe~ cierpliwość. Mógł rozdrażnić tych ludzi do tego stopnia~ że zlinczowaliby mnie rzeczywiście, a tym bardziej nie na'-: leżało się spodziewać niczego dobrego, gdyby mnie-po~ chwycili na dworźe. ' Panie! - ryknąłem teraz. - Wypraszam sobie wa~ sze ordynarne postępowanie! Idę do master Langego, ro-.. zumiecie? ' - Wspaniałe konary! Niezrównane sżnury! - krzy'~ knął jeszcze głośniej i poczułem potężne pchnięcie w że~ bra. Tu już się iniarka przebrała. Uderzyłem go pięścią. Tew ~ h:...;. raż zrobiło się wokół mnie nieco przestronniej. Skorzysta~ łem z tegó, ruszyłem naprzód przemocą i ryczałem walą~ dokoła na ślepo tak, ~że zaczęto mi ustępować. Utworzy~ , ' łęm sobie w ten sposób wąskie przejście, którym dostałer~ " się do izby. Ale kiedy posuwałem się i~aprzód tak utoro~ waną drogą, natychmiast zamykała się za rnną, wszystki~ ręce szły w ruch i pięści spadąły na mnie po prostu jak grad. Biada prawdziwym ćzłonkom Ku-Klux-Klanu, sko^ ro przebranemu tylko w ich strój; spokojnemu obywate^ lowi dostały się takie cięgi. Kościsty człowiek, krzycząe jak ranny odyniec, wszedł za mną do izby. Ujrzawszy g: Lange rzekł: - Na miłość Boską, co się stało, kochany sir? Czemą tak krzyczycie? Dlaczego krew z was cieknie? - Na drzewo z tym członkiem Ku-Klux-Klanu! - odparł rozwścieczony. - Roztrzaskał mi nos i wybił zę by. Wspaniałe zęby. Jedyne, jakie miałem na przodzie Powieście go! ", 128 ;iniew ~ego był teraz bardziej uzasadniony, gdyż krew yzywiście szła mu z ust i z nosa. - Ten? - zapytał Lange wskazując na mnie. - Ąleż, szanowny sir, to nie jest cźłonek Ku-Klux-Klanu! To z przyjaciel, któremu właśnie zawdzięczamy, że po- ryciliśmy tych drabów. Bez wiego nie żyłbym teraz ani ja, senior Cortesio, a domy nasze stałyby w płomieniach! ~qścisty człowiek wytrzeszczył oczy, otworzył usta Bez..: bez... tego?... ~~Qbraz był nadzwyczajny! Wszyscy obecni zaczęli się ~iae. On otarł sobie chustką pot z czoła, ja zaś pociera- na swym ciele rózmaite miejsca, na których zostały ~piesne odciski jego kościstych palców. v Słyszeliście zatem, sir! - huknąłei~i na niego. - . ~ściekliście się po prostu z żądzy powieszenia mnie! Od ~zych diabelskich szturchańców czuję w sobie niemal ~zdą kosteczkę. ~ ~Tte umiał sobie w swym zakłopotaniu poradzić inaczej ~,. w ten sposób, źe otworzył zriowu usta i wyciągnął do ~'~rdłoń z dwoma ,~jedynymi" zębami, które jeszcźe miał chwilą. Teraz i ja musiałem się roześmiać, choć wi- ~k ~ego był istotnie opłakany. Po tym zajściu dopiero ~o~łem przekazać Langemu polecenie Old Deatha. ~~`vozbierano troskliwie wszystkie sznury, .jakie się tylko ~ałazły, i złożono je w kącie. , Wypuszezajcie ich zatem, ate po jednym! - rze- ~ern. - Każdego trzeba związać, skoro tylko się ukażą. ~ii. Death będzie się dziwił, dlaczego tak długo zwleka- i~y. Właściwie powinien już być tu szeryf. Murzyn Corte- iia miał go'zaraż sprowadzić! Szeryf? - spytał Lange zdumiony. - Toż' to on s~łaśnie! Nie wiecie nawet, komu zawdzięczacie szturchań- ~. Oto on. - v;..:-:~skazał na kościstego. Do kroćset piorunów, sir! - huknąłem nań. - Wy ~steśeie szeryfem, najwyższym urzędnikiem władzy. wyko- - Win~etou t.Il 129 nawczej w tym pięknym okręgu, macie pilnować porząd- ku i starać się o należne posluszeństwo wobec prawa, `;`; a tymczasem gracie rolę samego sędżiego Lyncha*? To bardzo źle! W takim razie nic dziwnego, że Ku= -Klux-Klan'tak się tu rozwielmożnił! Wprawiło go to w kłopot nie do opisania. Pokazał mi ` jeszcze oba wybite zęby, przy caym wyjąkał: - Wybaczcie, sir! Pomyliłem się! - Spełniajcie więc od teraz przyna~mme~ swoje obo- ' wiązki, jeśli nie chcecie popaść w podejrzenie, że dlatego zabraliście się do linczowania porządnych ludzi, ponieważ ;:'ř stoicie potajemnie po stronie Ku-Klux-Klanu. To wróciło mu pełną świadomość urzędowej godności, bo rzekł prostując się dumnie: - Oho! Ja szeryf tego wielce sżanownego okręgu Fayetta, miałbym być członkiem Ku-Klux-Klanu? Dó- wiodę wam żaraz, że jest przeciwnie: Rozprawa przeciw tym łotrom odbędzie się jeszcze tej . noćy. Odstąpcie, pa- nowie, i zróbcie im miejsce. Wyjdźcie do sieni, ąle pokaż- ' cie przeż drzwi wasze strzelby, aby wiedzieli,' kto teraz ~~~ jest panern domu. Weźcie sznury do . ręki i otwórzcie ; drzwi! , Rozkaz ten wyko~ano i pół tuzina dwururek zajrzało groźnie prżez drzwi. W .izbie znajdowali się teraz szeryf, ~ -obaj Langowie, Cortesio, dwaj od początku sprzymierzem ,~ z mąmi towarzysżę i ja. Z dworu dolatywały okrzyki tłu- 4 mu domagającego się przyśpieszenia akcji. Otworzyliśmy '"; okiennice; aby ludzie mogli zajrzeć i przekonać się; że nie -'' pióżnujemy. Odsunięto podpory, a ja otworzyłem drzwi. w Żaden z uwięzionych nie chciał wyjść pierwszy. Wezwa- , łem najpierw kapitana, a potem porucznika: Obaj mieli ręce owinięte chustkami. W górze siedział nad otworem w * S ę d z i a L y n c h - nazwa' "lynch" pochodzi od nazwiska plan- v'' tatora kpt. Williama Lyncha z Pensylwanii w stanie Wirginia. Lynch :. (spolszcz. lincz) - bestialska rozprawa nad Murzynami bez śledzt~a i ' sądu, została zastosowana po raz pierwszy w r. 1776. Od tego czasu ~ "wyroki" wydaje się w imieniu. rzekomego sędziego Lyncha. . a~ 130 ' Ic~ Death~ trzymał strżelbę zwróconą na dół. Złapanym ż~żeń w pułapkę ludziom wiązario ręce na plecach, po ym musieli stanąć obok skrępowanych także czterech v~arzyszy sprowadzoriych spod dorim Cortesia. Ludzie, ~rzy stali na dworze, widząc, co się dzieje w izbie, wy- ~wali głośne okrżyki: Zostawiliśmy pojmanym kaptury e . głowach; zdjęliśmy kaptur tylko porucznikowi. Na oje- usilne pytania i żądania sprowadzono człowieka, ~ry przedstawił się jako cyrulik i twierdził, że wkrótce ratrży, zopęruje i wyleczy wszystkie rany. Zbadał ran- ~ch i-rozpędził potem pół kopy mieszkańców La Grange E' poszukiwania waty, przędzy, szmat, plastrów, tłusżczu, ~dła i innych' środków; których potrzebował. Gdyśmy już wszystkich członków Ku-Klux-Klanu mieli swej mocy, rżucono pytanie, gdzie ich zaprowadzić, po- eważ w La Grange nie było więzienia na dziewiętnastu Odstawić ~ch do sali w gospodzie! - rożkazał sze- f = Najlepiej sprawę załatwić jak najszybciej. Utwo- ~'~ymy sąd z sędziami przysięgłymi i wyrok wykonanriy ~atychmiast. Mamy do czynienia z wyjątkowym wypad- 9~em i postąpimy także.w sposób wyjątkowy. Wiadomość o tym zarządzeniu przedostała się natych- ~iast na zewnątrz. Tłum się zakołysał i ruszył naprzód ~u gospodzie, aby zająć dobre miejsca w sali. Wielu, któ- ~ym' się to nie udało; ulokowało. się na schodkach, w sieni ~~! przed gospodą: Członków Ku-Klux-Klanu spotkało tak ;~oźne przyjęćie ze strony publicżności, że eskorta musia- '="~a zadać sobie niemało trudu; by zapobiec rękoczynom. ~~ wielkim wysiłkiem dostaliśmy się do. obszernej, lecz ;4bardzo niskiej komnaty, ~przęznaczonej na zabawy tanecz- 'řne. Podium orkiestry było już zajęte, lecż opróżniono je ř iiatychmiast, aby tam umieścić pojmanych: Gdy zdjęto 'rz nich kaptury, okazało się, że nie było między nimi niko- ; go z okolicy. Nawo utworzony sąd z szeryfem, jako przewodniczą- ~ym, na cżele składał się z oskarżyciela publicznego, 131 obrońcy, pisarza i przysięgłych. Świadkami byli obaj Lan- gowie, Cortesio, pięć irinych osób, Old Death i ja. Jako dowód leżała na stołach broń oskarżónych i ich strzelby, które Old Death zabrał z kryjówki za stajnią. Okazało się, że w każdej lufie był nabój. Szeryf oznajmił, że roż- poczyna rozprawę, a równocześnie odstępuje od zaprzy- siężenia świadków, ponieważ. "etyczna wartość oskarżo- nych jest za niska, aby tak moralnych i czcigodnych dżentelmenów jak my obarczać ciężarem przysięgi". Dalej : `.;;; zauważył szeryf, że z .wyjątkiem członków Ku-Klux-Kla- :-F nu znajdują się poza tym ńa sali sami ludzie, których ;. ,;moralne i prawne zapatrywania są ponad wszelką wątp- liwość", i stwierdził to ku wielkiej swojej radości i zado- woleniu. Powszechne brawo zabrzmiało w nagrodę za to ;: pochlebstwo, urzędnik zaś odpówiedział pełnym godńości ukłonem. Ja jednak dostrzegłem rozmaite twarze, na któ- rych wcale nie odbijały się owe wychwalane tak dalece '= "moralne i prawne zapatrywania". Najpierw przesh~chano świadków. Old Death przedsta- wił obszernie cały wypadek, my zaś ograniczyliśmy się do ' potwierdzenia tego, co on powiedział. Po nas zabrał głos , oskarżyciel publiczny. Przytoćzywszy nasze zeznania `..,,....... stwierdził, że oskarżeni należeli do nielegalnego stowarzy- ' szenia, któręgo zgubnym celem jest podkopywanie po- rządku publićznego, ruina fundamentów państ wa i szerze- ' ' nie zbrodni godnych potępienia, którę karże się zazwyczaj -~;, dh~goletnim lub dożywotnim więzieniem, a nawet śmier- cią. Już sama przynależność do klanu wystarcza do osa- dzenia w więzieniu na dziesięć lub dwadzieścia lat. O- ;~ próez tego dowiedziono, że oskarżeni zamierzali zamor- ~, ~ dować byłego oficera republiki, zbić okrutnie dwóch bar- ~ i dzo szanownych dżentelmenów i puścić z dymem domy ', tego błogosławionego miasta. W końcu chcieli pówiesić '~ , dwóch nadzwyczaj spokojnych i czcigodnych mężów - tu skłonił się po dwakroć.mnie i Old Deathowi - co naj- : ; prawdopodobniej pociągnęłoby za sobą ich śmierć, a co ''' , należy ukarać tym surowiej,,że właśnie'dzięki t,~sm mężz~m ~;:..,. .. - 132 ~d;ło się odwrócić grożąće La Grange niebezpieczeństwo. kv~~~rżyciaa domaga się więc jak najsurowszej kary dIa `'` nych i wnosi, aby kilku członków Ku-Klux-Klanu; ranych przez wielce szanowny sąd, powieszono, ~ t'esztę oćwiczono tęgo dla "moralnego pokrzepienia", ~ potem zamknięto między grubymi murami, iżby nie j~gli na przyszłość zagrażać państwu i znanym z uczci- r~~ści obywatelom. !~.~':':::t?skarżyciel dóstał także huczne brawo i podziękował ym godności ukłonem. Po nim przemówił óbrońca. ~uważył najpierw, że przewodniczący dopuścił się kary- ~"~ dnego zaniedbania nie zapytawszy oskarżónych o ich `;"~riska i inne dane. Radzi mu zątem obecnie to uzupeł- ~, gdyz należy wiedzieć, kogo się ma powiesić lub za- t~l~nąć; choćby na wypadek gdyby żaistniala potrzeba wienia świadectwa zgonu i innych dokumentów. Ta ~~tra uwaga uzyskała z mojej strony pełną, choć milczą- ~,aprobatę. Obróńca w dalszym ciągu nie negował wcale a;~źej wymienionych zamiarów członków Ku-Klux-Kla- ~~;, twierdząc, że musi uznawać prawdę, ale ~rzecież ża- t:..; t~ z fych zamiarów nie został wykonany istotnie i nie ~v~szedł poza stadium usiłowań. Dlatego nie może być ~~wy o powieszeniu lub dożywotńim więzieńiu. Zapytuje !t~szystkich, czy samo usiłowanie wyrządziło komu szkodę ~zy ~ą rnoże w ogóle wyrządzić. Nigdy, a zatem i w tym ~ypadku nie. Ponieważ więc nie przyniosło to nikomu ~~ody, musi prosić bezwarunkowo o uwolnienie oska- ~onych, czym członkowie wysokiego trybunału dowiodą, ~ są hurnanitarnymi i miłującymi pokój dżentelmenami. ~ilka głosów zawołało i teraz "brawo", a obrońca skłonił s~ę 'głęboko na wszystkie strony, jak gdyby otrzymał po- ł~:lask od całego świata: y Teraz powstał przewodniczący po raz drugi. Stwierdzil itajpierw, że z wyrażnym zamiarem nie pytał oskarżonych ~ nazwiska i inne dane, gdyż był święćie przekónany, że go okłamią. - Wnosi więc, żeby na wypadek powieszenia wyst~wić ogólne świadectwo zgonu, brzmiące mniej wię- I33 cej, w ten sposób: "Powieszono dziewiętnastu członków Ku-Klux-Klanu, gdyż udowodnióno im winę". Przyzriaje następnie, że istotnie chodzi tu tylko, o usiłowanie, i w - tym kierunku poprowadzi przewód, ale zaznacza przy tym, że jedynie obu obecnym dżentelmenom należy za- wdzięczać,r że usiłowanie nie stało się czynem: Samo usiło- wanie zbrodni jest już niebezpieczne i za tó należy win- nych ukarać. Mówca nie ma ani ochoty, ani czasu wahać się godzinami pomiędzy zdaniem oskarżyciela a obrońcy i nie myśli zajmować się zbyt dhzgo szajką, która mimo że składała się z dziewiętnastu ludzi i była dobrze uzbro- jona, dała się wziąć do niewołi dwóm ludziom. Tacy bo- r haterowie nie zasługują na to, żeby pies z kulawą nogą na nich zwracał uwagę. Mówca skarży się, że już nawet , nazwano go przyjacielem Ku-Klux-Klanu, a taka obelga musi być zmyta, więc postara się przynajmniej o to, żeby f s oskarżeni odeszli ze wstydem i raz na zawsze zaniechali pówrotu. Zapytuje więc panów sędziów przysięgłych, czy ~ oskarżeni winni są usiłowania morderstwa, rabunku, usz- , kodzenia ciała, jako też podpalenia. Prosi też, by sędzio- ' ' wie nie odkładali odpowiedzi do óstatniego grudnia przyszłego roku, gdyż zgromadziło się tu. mnóstwo czci- ~ godnych słuchaczy, wobec których nie wolno zbyt długo zwlekać z wyrokiem. e To sarkastyczne przemówienie nagrodzono hucznymi "., ~ 1: ''. '., . oklaskami. Panowie przysięgli zgromadzili się w kącie, naradzali się przez kilka minut, a ich przewódniczący po- dał do wiadomości wynik narady. Wyrok brzmiał: winni. Teraz nastąpiła cicha narada sżeryfa z ławnikami. Zwra- cało przy tym uwagę, że szeryf kazał odebrać uwięzionym ' wszystko, co mieli w kieszeniach, . a szczególnie pieniądze, . które natychmiast przeliczono. Wreszcie szeryf skinął głową i podniósł się, by ógłosić ~: .... wyrók. Panowie - rzekł - oskarżonych uznano winnymi. Sądzę, że będę wyrazicielem waszych życzeń, jeśli nie tra- cąc wielu słów powiem, na cżym polega kara dla której ' 134 i~aczenią~i energicznego wykonania zebraliśmy się tutaj. tśźuconych winnym zbrodni nie dokonano, dlatego w yśl apelacji pana obrońcy do naszego uczucia humani- i~żmu postanowiliśmy zaniechać bezpośredniej kary... i~skarźeni odetchnęli widocznie, wśród słuchaczy zaś ~eżwało się kilka okrzyków niezadowolenia. Szeryf mó- ł dalej: - Zaznaczyłem poprzednio, źe samo usiłowanie doko- nia zbrodni też pociąga za sobą odpowiednie konsek- ;nćje. Jeżeli członków Ku-Klux-Klanu nie ukarzemy, usimy się przynajmniej postarać o to, żeby nie byli dla ~ś groźni na przyszłość. Postanowiliśmy zatein wydalić i że stanu Teksas; i to z takim dla nich wśtydem, że ~dy im już na myśl nie przyjdzie pokazać się tutaj. Dla- ~4 zarządzam najpierw ostrzyżenie im włośów, brody vąśów aż do skóry. Kilku z obecnych zechc~ się tym za- 'wiie zabawić, Kto mieszka niedaleko, niechaj się uda t ~domu i przyniesie nożyczki, 'czcigodny sąd przy~naje ~tvvśżeństwo tym, którzy nie umieją dobrze strzyc. ~! odpowiedzi na to wybuchł powszechny śmiech. Je-, ń ze słuchaczy otworzył okńo i zawołał: - Nożyćzek! Będzie, . się strzygło członków Ku- ~lux-Klanu. Kto przyniesie nożyczki, może wejść na salę. Nie ulegało wątpliwości, że w następnej chwili wsżyscy, ~,~~cy na dole, pobiegną po nożyczki. Niebawem też ~wdziło się moje przypuszczenie, gdyż usłyszeliśmy ~ałtowną bieganinę i głośrie wołania o przeróżne przy- ~dy do strzyżenia, nawet o sekatory ogrodnicze i noży- do strzyżenia owiec. Dalej uchwalono - mówił szeryf - zaprowadzić aźanych na parowiec, który właśnie przybył o jedena- ;j z'Austin, a o świcie odchodzi do Matagordy. W tym kolei mieś~ie wsiądą na pierwśzy lepszy statek i nie wol- i' im będzie nigdy wrócić do Teksasu. Wsadżi się ich na rkład tego statku bez względu na to, kim są, skąd zyszli, dokąd statek odchodzi. Od chwili obe~nej aż do omentu, gdy znajdą się na statku, nie wolno im zdjąć 135 przebrania, żeby każdy z podróżnych miał sposobność przypatrzyć się, jak mieszkańcy Teksasu postępują z -~ członkami Ku-Klux-Klanu. Pozostaną również nadal skr owani. Chleba i wody dostaną dopiero w Matagor- ,:~ ęp dzie. Koszty transportu pokryje się ż ich własnych pienię- dzy, które tworzą piękną sumę trzech tysięcy dolarów, ze- branych prawdopodóbnie z grabieży. Oprócz tego skónfi- ':~ skuje $ię całe ich mienie, a w szczególności broń, i urządzi ~ się niezwłocznie licytację: Sąd postanowił obrócić dochod ~ z licytacji na zakup piwa, ażeby czcigodni świadkowie :.;ł wraz ze swymi paniami mieli łyk płynu w czasie tańców; ~ jakie rózpoczną się tu po ukończeniu sądu. O brzasku ~ odprowadzimy członków Ku-Klux-Klanu z muzyką i ża łobnymi pieśniami na parowiec. Muszą oni przypatrzyć`~ ' się naszemu balowi i w tym celu zostaną tu, gdzie się te- ; raz znajdują. Jeżeli obrońca ma coś przeciwko temu wy rokówi, to chętnie go wyshzchamy, tylko idzie o czas Trzeba ostrzyc pódsądnych i zlicytować ich rzeczy, zanim ~' się rozpocznie bal. ` Okrzyki żadowolenia; które odezwały się teraz; grani- . 14 czyły wprost z rykiem. Przewodniczący i obrońca natru r~ " dzili się niemało, zanim przywołali do porządku rozba- ` 4 wionych sh~chaczy. Wreszcie mógł obrońca zabrać głos. ;r' Na korzyść moieh klientów - rzekł z zapałem - mogę .powiedzieć, co następuje. Uważarn wyrok wielce I szanowne o tr bunah~ za zbyt srogi, lecz srogość tę łago- . g y dzi nieco ostatnia część wyroku, dotycząca piwa, tańca; muzyki i śpiewu. Dlatego oświadczam w imieniu tych których interesów bronię, że zgadzam się w zupełnośei z wyrokiem i wyrażam nadzieję, że posłuży im on za za~ .; chętę do lepsżego, pożyteczniejszego życia: Ostrzegam ich'~, zarazem, żeby do nas nie powracali, gdyż w takirn wy- padku nie przyjąłbym ponownie obrony; a wobec tego; zostaliby pózbawieni tak doskonałego doradcy prawnego::: Co zaś do mego wynagrodzenia, to zastrzegam sobie po' dwa dolary od klienta, co na dziewiętnastu ludzi wynosi trzydzieści osiem dolarów, których odbioru nie potrzebu- 136 f::.:.':i':;'.':. pisemnie stwierdzać, jeśli je otrzymam zaraz wobec tadków.ř'L pieniędzy tych osięmnaście dolarów wezmę :';siebie, a reszta przeznaczam na światło i koszty wyna- ta:lokalu. Muzykantów można opłacić z wstępów, któ- rt dzę oznaczyć na piętnaście centów od dżentelmena. nie nie płacą. Qbrońća usiadł, a szeryf oświadczył, że się z nim zupeł- ;` zgadza. J.- siedziałem jak we śnie. Czy to wszystko mogło być ~yvdą? Nie mogłem o tym wątpić, .bo obrońcy wypłaco- ~ : ~pieniądze, a wielu , ludzi pobiegło dó domów, by spro- k~zić swoje żony na bal. Inni powracali z nożycami roz- ~xtego gatunku. Porwał mńie z początku gniew, - ale ~et roześmiałem się serdeczńie. Old Death: też był nie- tchanie ubawiony zakończeniem awantury. Członków ~i'-Klux-Klanu ostrzyżono rzeczywiście do samej skóry, i-'-czym zaczęła się licytacja. Strzelby poszły prędko i za- ~;~ono za nie dobrze.-Z reszty przedmiotów także nieba- ~m nic nie zostało. Panował przy tym zgiełk i ścisk nie ~ opisania. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, wszyst- ~ 'odbywało się dość swobodnie, . nie obeszło się więc bez ~frąceń i szturchańców. Wszyscy chcieli być w sali, cho- ~ż- ta nie mogła pomieścić n~wet dziesiątej ich części. ~reszcie weszli muzykanci: klarnecista, skrzypek, trębacz ~łaściciel starego fagotu. Ta wspaniała orkiestra ustawi- ysię w kącie i' zaczęła stroić swoje przedpotopowe ins- v,i~enty, co dało mi niezbyt przyjemny przedsmak ich iiiejętności. Postanowiłem opuścić to szanowne zebra- , ie; zwłaszeza że na sali ukazały się panie, ale Old Death ie chciał nawet o tym słysz~ć, twierdząc, że właśnie my i~af, jako główni bohaterowie dnia, powińniśmy użyć ~'zyjemności po wszystkich trudc eh i niebezpieczeń- twach. Szeryf zaś zaznaczył z wielką energią, żę wszyscy ~iywatele La Grange czuliby się obrażeni, gdybyśmy, :zbraniali się odtańczyć pierwszego kotyliona. W dodat- ~ przedstawił Old Deathowi swoją żonę, a mnie córkę ~ko doskonałe tancerki. Ponieważ wybiłem mń dwa zę- 137 by, a on uderzył mnie kilkakrotnie w żebra, wobec tego powinniśmy się, jego zdaniem, uważać .za powinowatych ; z wyboru. Zapewriiał, że byłoby mu bardzo przykro, gdy-';:`. bym nie wziął udziału w zabawie. Obiecał zarazem posta-: `' rać się, żeby nam dano osobny stół. Co miałem zrobić? Ukazały się także obie panie, którym nas przedstawiono. Jako jeden z bohaterów dzisiejszego dnia i prywatńy;j \detektyw incognito, źrozumiałem, że będę musiał odwa-:- żyć się na kotyliona, a może także ria kilka suwanych , i skakanych. Poczciwy szeryf cieszył się prawdopodobnie tym, że od- `. dał nas pod opiekę boginiom swego domowego ogniska. ,ř Wyszukał dla nas stół, który miał ten więlki błąd, że wy-<:v .a'.,;' .... ~ starczał tylko na cztery ósoby, więc wpadliśmy bez ratun ku w moc obu pań. Panie były nieocenione. Stanowisko ~, męża i ojca nakazywało im nadawać sobie jak najwięce~ ,_ powagi. Mama mogła mieć nieco powyżej pięćdziesiątki;.:' prźez cały czas robiła na drutach, ódezwała się raz na te mat Kodeksu Napóleona*, po czym usta jej zamknęły się.,t _ na zawsze. Córeczka, lat ponad trzydzieści, przyniosła to- .. r , mik poezji i mimo piekielnegó zgiełku niezłomnie cźytała , ,, Zaśzczyciła również Old Deatha uwagą ó Pierre Jean de ~ Berangerze**, która miała dowodzić bystrości jej umysh~, a gdy stary westman zapewniał ją całkiem szczerze, że nie ~ roźmawiał jeszcze nigdy z tym dżentelinenem, zapadła ~=~ także w głębókie milczenie. Piwa xiasze panie nie piły, kie , dy jednak szeryf przyniósł im dwie szklanki brandy, ich ;~., ostro zarysowane, mizantropijne oblicza ożywiły się. . Wkrótce potem urzędnik szturchnął mnie swoim zna-'~ż nym mi już sposobem w bók i szepnął: - Teraz nadchodzi kotylion. Bierzcie się prędko dc~ ~ dzieła! s,~~, . * K o d e k s N a p o 1 e o n a - kodeks praw ogłoszony przez Na- . poleona I. ** Pierre Jean de Beranger (1780-1857) - słynny śpie-" wak francuski popularyzator legendy napoleońskiej we Francji, m_ istrz pieśni, których wiełe stało si własności łudu. r~,~l 138 4A I~i ~ ~'~ I~an.~: ...;..: ~ ~.,...: , - Czy p~nie nam nie odrnówią`? - zapytałem tonem, t~rego nie przebijał zbyt wielki entuzjazm. Nie. Panie są przeze mriie uprzedzone. ~V`stałem więc i skłoniłem się przed córką, mruknąłem ; o zaszczycie, przyjemnóści i wyróżnieniu i otrzyma- ~;:. ksiąźkę z wierszami, do których przyczepiona była ;s: Old Death żabrał się do rzeczy praktycżniej, woła- do matki wprost: - No, może pójdziemy!.. W prawo czy w lewo? Jak lxcię? Bo ja skaczę równie dobrze w jedną, jak i w dru- ąk tańczyliśrny obaj, jakiego nieszczęścia narobił mój yjaciel, padając razem z tancerką na ziemię, jak dżen- ileni zaczęli pić - o tym zamilczę. Dość, źe kiedy ~ń nadszedł, skończyły się już prawie zapasy gospo- ~~eryf zapewniał jednak; że użyskana z licytacji suma :~ze się nie wyczerpała, że można by dzisiaj wieczorem ó' też jutro zrobić następną małą potańcówkę. i~ly tylko rozeszła się wiadomość, że wszyscy ruszają ~łonkami Ku-Klux-Klanu~ ku prżystani, obie panie ze- t~ się na równe nogi. 'ochód odbywał się w następującym porządku: na cze- sżli muzykanci, potem sędziowie, członkowie Ku- iux-Klanu w swoich dziwacznych przebraniach, następ- my, świadkowie, a za nami panowie, panie, słowem ~łum ludzi. ~merykanin to dziwny człowiek: zawsze zdobywa to, go mu pótrzeba. Okazało się, że każdy uczestnik po- >du, z.wyjątkiem czcigodnych pastorów i pań, rniał ja- -łnstrument do sprawienia kociej muzyki. Skąd ci lu- e wszystko to tak prędko zdobyli, tegośmy nie mogli ąć. Kiedy wszyscy stanęli w szeregu, szeryf dał znak, , ;hód ruszył, a idący na czete wirtuozi zaczęli pastwić nad piosenką "Yankee doodle". Na żakończenie prze- a to w kocią muzykę., Co tam świstano, ryczańo, śpie- t~o, tego się nie da opowiedzieć. Zdawało mi się, że się 139 znajduję wśród wariatów. Tak szliśmy wolnym, pogrzebo :;: wym krokiem ku rzece. Więżniów wydano kapitanowi, który, jak się o tym= przekonaliśmy, wziął ich ~pod swoją opiekę. O ucieczcea mowy nie było - za to ręczył kapitan.. Oprócz'tego pil-' nowali ich jak najbezwzględniej także współpodróżni. Gdy statek ruszył, muzykanci zagrali swoją najpiękniej- szą fanfarę, .a publiczność pożegnała opryszków znow '` kocią muzyką. Kiedy jeszcze oczy wszystkich zwrócone,~ były na okręt, wżiąłem Old Deatha pod ramię i poszliśm~~ razem z Langem i jego synem do domu, żeby się zdrze~ mnąć. Spaliśmy jednak dłużej, niż to było naszym zamia~; rem. Byłem tym zgmęliiony. k - Nie obawiajcie się, sir! - uspokajał mnie Olcł~` Death. - Kiedy taki stary ogar jak ja przyłoży nos da. tropu, to nie puści go, dopóki nie pochwyci zwierzęcia:; Możecie temu śmiało zaufać! - Ja też to czynię; ale przez nasże spóźnienie Gibsoń` wysforuje się zbytnio naprzód: ' - Już my go dościgniemy. Sądzę, że to wszystko jed-~~ }k no, czy pochwycimy go o jeden dzień wcześniej, czy póź-: niej, byleśmy go tylkó znaleźli. Głowa do góry! Nazywają ' ~ mnie Old Death. Zrozumiano? ,"a. Brzmiało to dość pocieszająco, zresztą ufałem staremu,;: że dotrzyma danego słowa. Uradowałem się też, gdy mi , Lange przy obiędzie powiedział, że chćiałby pojechac~ z nami; ponieważ jego droga prowadzi na razie w tym sa ~ k mym kierunku. - We mnie i w moim synu nie będziecie mieli złych ~ towarzys~y - zape~niał. - Umiem obchodzić się z ko niem i używać broni, a gdybyśmy po drodze spotkali się'; ` z jakąś białą lub czerwoną hałastrą, to nie pomyślimy;'":ř o ucieczce. Weźmiecie więc nas z sobą? No, ręka na zgodę! ' ~ Oczywiście, że zgodziliśmy się na to. Później przyszedłv`` Cortesio, który spał jeszcze dłużej od nas, aby nam poka-'' zać konie. ` - Tęn młody master twierdzi wprawdz~t, że umie ,;,.:,i;..;;,, .: , 140 rzę je~zić na koniu - rzekł ypld Death - ale ja ~i; co o tym sądzić. Nie wierzę w jego "koński ro- ~"~ Kupując konia, wybieram sobie czasem takiego, ,vy najgorzej wygląda, ale ja oć~ywiście jestem pewny, ~n jest lepszy. Zdarzyło mi się to już nierąz. Iusiałem przejechać się. przed nim na wszystkich ko- ;h, które stały w stajni; on zaś przypatrywał się każde- ż miną znawcy i przezornie pytał za każdym razem , ;nę. W końcu istotnie postąpił zgodnie ze swym zwy- ~m ~, nie wziął tych koni,' które przeznaczył nam Cor- p. ~ . Te wyglądają na lepsze, n.iż są w istocie - zawyro- ~ał. - W kilka dni zmęczyłyby się do cna. Nie; my ~imy te dwa stare kasztany, które dziwnym sposobem . ztu~ą tak mało. - .Alez to szkapy robocze! - zaprotestował Cortesio. T': ..Nie znacie się na tym, senior, jeśli mi wolno tak po- i~zieć. .Te kasztany to konie preriowe, tylko były w ;h' rękach. Nie zabraknie im oddechu i sądzę, . że nie ~idleją z powodu byle jakiego wysiłku. Te bierzemy i~ta, sprawa załatwiona! PDT3.0000123300248035071036178510176165451530APO010751785288021310BNP0001901SFF11-1BBTSFS13T Ó~%)r ‹o !‹c ?‹h Z~(e,yŠ) h Ł~(i*Ă~(s ÓŠt ę%o ţ‰r ‰i*6}(i*G})HNLAPO01036297610176147261BNP0333247441SFF11-1SFS13P s(o ”s łz Éu âk +i* *w .*a Zn si*’ *a Ł s Đp ń(o Rozdział trzeci PRZEZ GRANICF~ W kilka dni potem, w tym punkcie, ~gdzie stykają się:`.,; południowe krańce teksaskich okręgów Medina i Uwalde, .. jechało przez prerię pięciu jeźdźców. Jadący na samym'!= przedzie dwaj biali byli prawie jednakowo ubrani z tą tyl-..~ ko rdżnicą, że ubranie młodszego było nowsze od ubrania `:' starszego, wychudłego człowieka. Niosły ich kasztanky:: kłusując wesoło i parskając od czasu do czasu, jakby na : znak, że podołają wytężonej jeździe w tych rozległych':r okolicach. Po drugiej parze podróżnych poznać było na- `. tychmiast, że to ojcięc i syn. Byli także jednakowo ubra- : ni, lecz nie w odzież skórzaną jak pierwsi; ale w wełnianą.. :'. Na głowie mieli' szerokie pilśniowe kapelusze, a broń ićh składała się z dwururki, noża i rewolweru. Murzyn o ży- ~, lastej postaci miał na sobie lekkie, ciemne płócienne ubra- '', nie, a na kędzierzawej głowie wysoki, lśniący cylinder. W ': ręku trzymał dwururkę, a za jego pasem tkwiła maczeta, ; ` czyli długi,. szablowaty nóż, jakich przeważnie używa się ;,} w Meksyku. Nazwiska czterech pierwszych jeźdźców są wam znane. : Byli to Old Death, Lange, jego syn i ja. Piąty był to Mu-. rzyn Cortesia z La Grange, ten sam, który owego pamięt- nego wieczora wpuszczał nas do Meksykanina. Cortesio w. dowiedział się oczywiście, że obaj Langowie przyłączają, ..: się do naszego towarzystwa. Ostatniego dnia naszego po- bytu w La Grange przyszedł do nas i zapytał, czy nie by- libyśmy tak uprzejmi wziąć z sobą jego Murzyt,~a Sama. 142 elismy się, lecz Cortesio wytłumaczył nam powód 4, J.: prosby. Oto otrzymał z Waszyngtonu ważną depe- ~`''':-na skutek której musi wysłać do Chihuahui równie y list. Nam nie mógł tego listu powierzyć, gdyż ćho- ' f ło mu o odpowiedź; której my nie mogliśmy mu przy- "`~ ć. Zmuszony więć był pchnąć posłańca, a nikt nie na- ~ ał się' do tego lepiej od Sama, który pod względem ` ~ilńości stał znacznie wyżej od wielu ludzi. Shzżył wier- i" u Corteśia od bardzo dawna, był mu szczerze oddany ~~ilkakrotnię już przeprawiał się przez granicę, przezwy- ` jąc dzielnie ~wszystkie trudności takiej podróży. Cor- ```":o zapewnił, że Sam nie będzie nam przeszkadzał, iwnie, jest uważny i posłuszny. Zgodziliśmy się ńa ~eme Cortesia i jak dotychczas nie mieliśmy powodu, ";: tego żałować. Sam był nie tylko dobrym, -lecz nawet . 5` '' komitym jeźdźcem. Ćwiczył się w tym kunszcie jeszcze ~~wczas, gdy wraz ze swoitn panem mieszkał w Meksyku ;~onno pilnował bydła. Był zręczny,- bardzo uprzejmy, . ~~rnitie widocznie polubił najbardziej ze wszystkich, gdyż adczył mi mnóstwo grzeczności, które mogły być jedy- wynikiem szczególnego przywiązania~ ~a;.: Qld Death uważał, że szukanie śladów Gibsona byłoby ~~.~~yteczną stratą cżasu: Wiedzieliśmy wszak dokładnie , w którym kierunku udał się ów oddział ochotników wy- ~nych Juarezowi przez Cortesia i przez jakie miejsco- ą~ośći wiedzie jego .trasa. Old Death~ postanowił więc je- ~~ać wprost na Rio Nueces i do Orlego Wąwozu w prze-~ kónaniu, że w tej części kraju wpadniemy na właściwy ~`op. Oczywiście należało się śpieszyć, ponieważ oddżiał- f~ysunął się znacznie naprzód. Nie wierzyłem, żebyśmy go kiiogli doścignąć, lecz Old Death wyjaśnił mi, że ochotni- cy meksykańscy nie wszędzie mogą się pokazywać, . lecz ii~.uszą zbaczać to w prawo, tfl w lewo i znacznie nadkła- c~ać drogi. My natomiast mogliśmy jechać piosto jak S'trzelił~ i w ten sposób wyrównać stracony czas. Tak przejechaliśmy w ciągu sześciu dni prawie dwieście mil angielskich, czego, .prócz Old Deatha; nikt by się po 143 naszych kasztanach nie spodziewał. Tu, na Zachodzie, ,::~; konie ożyły w sposób widoczńy. Pasza na polu, świeże : powietrze i szybki ruch doskonale na nie działały. Ośmie- c lały się z każdym dniem i ożywiały coraz bardziej, jakby ..':~ stawały się inłodsze. Old Death cieszył się tym nadzwy-'-.. czaj, gdyż był to dowód, że ma znkomity "rozum koń- .:, ski". Minęłiśmy San Antonio i Castroville, przejechahsmy ,, przez ob ~cie nawodnióny okręg Medina i zbliżaliśmy się ,. . do okolic coraz uboższych w wodę, gdzie zaczyna się ; śmutna teksaska pustynia piaszczysta, najbardziej jałową pomiędzy Nueces a Rio Grande. Zmierzaliśmy najpierw ~'! r ku Rio Leona, głównemu dopływowi Rio Frio, ku temu ~ ^~ miejscu Rio Nueces, w którym wpada doń Turkey Creek. Na północny zachód od nas leżała wysoka Góra Leona ': z Fortem Ińge w pobliżu: Oddział musiał tamtędy prze- chodzić, ale oczywiście ukradkiem, by go załoga nie za- ~s uważyła. Spodżiewałiśniy się więc, że dostaniemy wkrótce jakąś wiadomość ó Gibsonie. i jego towarżyszu: Teren, 'który mieliśmy teraz przed sobą, nadawał się doskonale do szybkiej jazdy., Zńajdowaliśmy. się na rów- nej prerii, . porosłej niską trawą, po .kfórej nasze konie biegły z .łatwóścią. Bardza czyste powietrze sprawiało, że horyzont rysował się przed nami jasno i wyraźnie: Jadąc na południowy zachód, obserwowaliśmy przeważnie tere- ny ciągnące się przed nami, a nie rozglądaliśmy się na in- ne strony. Z tego to ~owodu dość późno spostrzegliśmy ` jeźdźców, na których zwrócił naszą uwagę Old Death. Wskazał ręką w prawą stronę i rzekł: Popatrzcie tam, panowie: Jak myślicie, ćo tam wi- dać? Ujrzeliśmy czarny punkt zbliżająćy się na pozór bardzo powoli. - Hm! - rzekł Lange osłaniając dłonią oczy. To będzie pąsące się zwierzę. i ' Tak! - uśmiechnął się Ołd Death: Zwierzę! W dodatku pasące się! Przedziwne! Oczy ~vasze ~ chcą i i.'. . ' ~ ~ Jakoś przyzwyczaić do perspektywy. Ten punkt odda- ~t~y jest od nas o jakieś dwie mile angielskie; a wielkość ~p pómimo tej odległości wskazuje, że to nie może być ~t~o zwierzę. Musiałby to chyba być bizon pięć razy ~ększy ód starego słonia, a bizonów tu nie ma. Gdyby ~rnawet jakiś zapędził, to nie o tej porze roku, lecz w je- l~ni albo na wiosnę. Nie macie doświadczenia i dlatego ~ zdajecie sobie sprawy z ruchu przedmiotu, który znaj- ~~e się przed wami w takim oddaleniu. Bizon lub koń ~sąc się idzie pow.óli, krók za krokiem. Założę się, że punkt pornsza się szybkim cwałem. - To nie móże być - rzekł Lange. ~~=...-' No, . skoro biali tak fałszywie sądzą - oświadczył ~1d Death - to posłuchajmy, co powie Murzyn. Samie, ~ o tym sądzisz? ~`:>::Murzyn milczał dotychczas skromnie, teraz jednak za- ~tany, odpowiedział wprost: `" - Jeźdźcy być. Cztery, pięć albo sześć. I ja tak myślę. Może Indianie? ; O, nie sirrah! Indian tak wprost nie przychodzić do ~iiałych. Indian się schować, aby się z ukrycia białym ~rzypatrzyć, zanim z nimi mówić. Jeźdźcy jechać prosto ~~ nas, więc być biali: To bardzo słuszne, poczciwy Samie. Widzę; ku me- . Ui~iu zadowoleniu, że masz rozum o wiele jaśniejszy od ~kóry: ~ ,. O, sirrah, o! - chrząknął poczciwiec pokazująć ~szystkie zęby w uśmiechu. Pochwała Old Deatha wielce go uradowała. Jęśli ci ludzie rzeczywiście mają zamiar się do nas zbliżyć; to musimy tu na nich zaczekać - zauważył - Ani myślę! - odparł westman. - Wszak jasne jest, że nie jadą wprost na nas, lecz bardziej na południe. Wi- d~ą, że się posuwamy, i pędzą po przekątnej na nasze spotkanie: A zatem naprzód! Szkoda czasu na zatrzymy- ` wanie się. Może to żołnierze z Fortu Inge wysłani na 145 zwiady, a w takim razie nie mamy powodu cieszyć się řx tym spotkaniem. - Czemu nie? - Ponieważ niewątpliwie zdarzy nam się coś niemiłe- :;r go, master. Fort Inge położony jest stąd dość daleko na ' północny źachód. Skoro komendant wysyła patrole aż tu- taj, wisi w powietrzu coś przykrego. Przekonacie się. . ~~' o tym z pewnością. ~ Jechaliśmy dalej z tą samą szybkóścią. Punkt zbliżał się " widocznie i rozdzielił się w końcu na. kilka mniejszych; :'; które powiększały się bardza prędko. Wkrótce poznaliś- ;' my wyraźnie, że to są jeźdźcy, a w pięć~ minut potem wi- dać było mundury wojskowe. Niebawem podjechali tak ';', blisko, że usłyszeliśmy zwrócony do nas okrzyk z rozka- ' - zem zatrzymania się. Był to wachmistrz dragonów z pię- ; ciu ludźmi. Dlaczego się tak śpieszycie? - zapytał osadziwszy r:, konia. - Czy nie zauważyliście, że nadjeżdżamy? - Owszem - ódparł Old Death z żimną krwią - ale : r ' nie pojmujemy, dlaczego mielibyśmy na was czekać. - Ponieważ musimy wiedzieć, coście za jedni. _ No, jesteśmy białymi; a jedziemy na południe. To '' wam chyba wystarczy. -- Do diabła! - wybuchnął wachmistrz. - Nie sądź- cie, że pozwolę z siebie żariować. - Pshaw! - uśmiechnął się Old Death. - Ja sam nie mam chęci do żartów. Znajdujemy się tu w otwartej pre- rii, nie zaś w szkole, a wy nie jesteście nauczycielem, nav '~ którego pytania musielibyśmy odpowiadać posłusznie ' i uniżenie, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo... rózgi. - Postępuję wedle instrukcji i wzywam was, żebyscie '' wymienili wasze nazwiska. - A jeżeli nam się nie spodoba posłuchać? - To przypatrzcie się, że jesteśmy uzbrojeni, potrafi- my więc zmusić was do tego. - Ach! Możecie to rzeczywiście ucżynić? Cieszy mnie 146 ~ nadzw~czaj ze względu na was, tylko nie radzę próbo- ~ć. Jesteśmy wolnymi ludźmi, panie wachmistrzu! 'hcielibyśmy widzieć człowieka; który by się odważył po- ~iedzieć nam na serio, że go musimy słuchać, słyszycie - iusimy! Stratowałbym po prostu takiego draba! Old Death błysnął oczyma, poderwał konia cuglami ~k, że stanął dęba i posłuszny naciskowi nóg skoczył roźnie ku wachmistrzowi. Dowódca szarpnął swego ko- ia wstecz i chciał wybuchnąć gniewem, ale nasz stary nie opuścił do tego, mówiąc prędko dalej: Nie mówiąc już o tym, . że mam dwą razy tyle lat, ,o wy, że więcej doświadczyłem i przeżyłem aniżełi wy ;iedykolwiek, zwracam tylko na to waszą uwagę, że vspomnieliście o broni. Czy wam się zdaje, że nasze noże ;~ z marcypanu, lufy z cukru, a kule z czekolady? Te sło- i~cze nie wyszłyby wam na zdrowie! Tłumaczycie się, że ~żiałacie wedle instrukcji. Well, tak powinno być i nic arzeciwko temu nie mam. Ale cz~ kazano wam także fu- cać na doświadczonych westrnanów i przemawiać do nich ;onem, jakim posługuje się generał wobec rekrutów? Je- >teśmy gotowi mówić z wami; ale nie wołaliśmy was i żą- iamy przede wszystkim grzeczności! _ Podoficer się zakłopotał. Old Death zmienił ~ię tym ra- ~em nie do poznania. Wystąpienie jego nie pozóstało bez - Nie zapędzajcież się w gniewie tak daleko! - rzekł ~';wachmistrz. - Nie zamierzam bynajmniej być grubiań- ~y;,::: ski. - No, ja nie dosłuchałem się ani w waszym tonie, ani w słowach wielkiej delikatności. - To dlatego właśnie, ż~ tutaj nie jest salon dostojnej , ', pani. Włóczy się tędy wszelkiego rodzaju hałastra, a my, jako ludzie wysunięci na daleką placówkę, musimy mieć oczy otwarte. - Hałastra? Czy nas także zaliczacie do tych wątpli- wych dżentelmenów? - wybuchnął stary. ' . - Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Człowiek 147 x z czystym sumieniem nie zawaha się, podać swego nazwi- ska. Kręci się teraz w tych stronach mnóstwo przeklętych drabów, którzy chcą się dostać do Juareza. Tym drabom ř nie można wierzyć. - A więc wy stoicie po stronie secesjonistów, stanów :' południowych? - Tak, spodziewaln się, że wy także. Ja sprzyjam każdemu uczciwemu człowiekowi, któ- ry wałczy przeciwko łajdakom. Co do naszych nazwisk `:: i pochodzenia, to nie potrzebujemy kryć się z tym wcale. .. Przybyw_amy z La Grange. A więc jesteście z Teksasu. Teksas, trzymał stronę ``; Południa. Mam zatem do cżynienia z ludźmi wspólnych . ~ zapatrywań. _ - Wspólnych zapatrywań! Do wszystkich diabłów! '' Wyrażacie się bardzo wzniośle; nie spodziewałbym się te- go po wachmistrzu. Ale zamiast podawać wam pięć na- szych nażwisk, które i tak zapomnielibyście niębawem, :~ powiem, aby wam' ułatwić sytuację, tylko moje. Jestem 'w starym preriowcem, a ci; którzy mnie znają, . nazywają '~ mnie Old Death. Nazwisko tó podziałało natychmiast. Wachmistrz po- - derwał się na siodle i wytrżeszczył oczy na starego. Resz- ta żołnierzy rzuciła nań także zdziwione, ale już nieco ~ bardziej przychylne spojrzenia. Podoficer ściągnął brwi ' i powiedział: Old Death! Szpieg stanów północnych! - Panie! - zawołał groźnie Old Death. - Miejcie się - na baczności. Jeżeli słyszeliście kiedy o mnie, to zapewne ` nabraliście przekonania, że nie zwykłem przyjmować obelg. O~arowałem na rzecz Unii mienie, krew i życie, bo mi się tak podobało i ponieważ zamiary Północy uważa- łem i do dziś uważam za słuszne. Słowo szpieg oznacza coś zupełnie innego i jeśli mi taki smarkacz jak wy rzuci w twarz ten wyraz, to tylko dlatego nie uderzam go pięś ~ cią, że mi go żal. Old Death nie boi się sześciu dragonów ~ ani dziesięciu, ani więcej. Na szczęście towarz~;sze wasi 150 ř:' ~lądaj~" rozumniej od was. Niechaj powiedzą komen- tttowi Fortu Inge, że spotkaliście Old Deatha i że ofu- ęltscie go jak chłopca. Mam nadzieję, że was potem tak ~ymysla, że się nie pozbierącie. ~~'fie słowa osiągnęły odpowiedni skutek. Komendant był ~~ba człowiekiem rozumniejszym od swego podwładne- `~i..: ~achmistrz musiałby wspomnieć w raporcie o tym ~otkamu i o jego wyniku. Zetknięcie się z tak sławnym ~yślzwcem posiada dla dowódcy patroli wielką wartość, ~ może on usłyszeć wiele cennych i przydatnych myśli, ~ patrywań i ~ad: Z westmąnem takim jak Old Death ob- ~dzą stę na ogół o ~cerowie jąk z równym sobie, z naj- ~ększymi względami i uszanowaniem. Co mógł o nas ~iieść ten wachmistrz, skoro tak głupio postąpił z Old ~eathem? Zdawało się, że sam to sobie teraz w duchu ~medział, gdyż rumieniec zakłopotania pokrył mu twarz ~ ~;:po czoło. Aby powiększyć to wrażenie, Old Death mó- ~~ł: dalęj: Jestem z całym szacunkiem dla waszego munduru, ~~ rnój wart jest przynajmniej tyle samo. Nie zaszkodzi- ~by wam wcale wobec waszej młodości, gdybyście otrzy- ~~li od Old Deatha kilka rad. Kto jeśt teraz komendan- ~tn Fortu Inge? Major Webster. Ten, ~który jeszcze przed dwoma laty był kapitanem u Forcie Ripley? - spytał Old Death. - ~ Ten sam. - To pozdrówcie go ode mnie. Zna mnie bardzo dob- źe, strzelałem z nim często do tarczy. Może mi dacie. no- ~s, abym napisał. do niego kilka słów? Sądzę, że się bar- lźo ucieszy na wieść, iż jeden z jego podwładnych nazwał )Id Deatha szpiegieril. Wachmistrz nie wiedział, co robić. Przełknął ślinę raz, (rugi i trzeci, aż wreszcie wykrztusił z widocznym tru- - Ależ, sir, ja was mogę zapewnić, że tak nie myśla- łem: W tych warunkach, w jakich eiągle żyjemy, człowiek ISI ~ ł,. , łatwo unosi się gniewem i nic dziwnego, że przybiera cza sem ton nie zamierzony. ` - Tak,. tak! To brzmi już uprzejmiej aniżeli przedtem - Przyjmuję zatem, że nasza rozmowa zaczyna się dopiero ~ teraz.- Czy macie zapas cygar w Forcie Inge? - Już nie. Tytoń wyszedł nam ku naszemu ubolewa-s niu. - To bardzo źle; żołnierz bez tytoniu jest tylko pół-:., człowiekiem. Mój towarzysz zabrał z sobą pełną torbę' cy- gąr. Może wam coś z tego udzieli: Oczy wachmistrza i jego ludzi zwróciły się na mnie po- żądliwie. Wyjąłem garśc cygar, rozdzieliłem je pomiędży j nich i podałem ognia. Gdy oficer pociągnął kilka razy, na '; twarzy rozlał mu się wyraz błogiego zachwytu; skinął mi v głową na podziękowanie, mówiąc: Takie cygaro to istna fajka pokoju. Zdaje mi się, że nie mógłbym się gniewać na najgorszego wroga; ,gdyby mi tu na prerii, po całych tygodniach tytoniowego postu; ;:y ofiarował coś takiego. Ponieważ jednak, sir, . musimy ru- ' szać dalej, więc żdałoby się nam zapytać o pewne, po- ~ trzebne nam informacje. Czy widzieliście może tropy In dian? Old Death 'zaprzeczył i wyraził wątpliwość, czy India <, ' nie mogą się tu znajdować. Oczywiście! Mamy wszelkie podstawy do przyp'u- szczeriia, że tak jest, ponieważ te. łotry wykopały znów to- ;; pór wojenny. - Do wszystkich piorunów! To .by było źle! Jakie to :: szczepy? Komancze i Apacze. Najniebezpieczniejsi! A my znajdujemy się właśnie..'~. pomiędzy ich terytoriami. Gdy nożyce się zamkną, zw~- kle najgorzej wychodzi na tym ten, . który jest w środku. - Tak, miejcie się na baczności! Przygotowaliśmy już wszystko i wysłaliśmy ludżi po posiłki i zapasy żywnosci: < Co dzień i co noc przeszukujemy całą okolicę. Każdy jest :~ w tej chwili podejrzany, dopóki się nie okaże, że to nie :ř ' 152 Dlatego wybaczcie nam, żeśmy się przed chwilą - To już zapomniane. Ale z jakiegoż powodu wyru- rc 'ją czerwonoskórzy przeciwko sobie? - Winien temu ten diabelski - przepraszam, sir, wy "' że inaczej o nirn sądzicie - prezydent Juarez. Słysze- "'Vie, że musiał zmykać aż do. EI Paso. Francuzi poszli iście za nim aż do Chihuahui i Cohahueli. On ukrył x.J .. `;`~ przed nimi jak szop przed psami, oni zaś gnali go aż a` d Rio Grande i byliby go ścigali jeszcze dalej, a w koń- wzięli do niewoli, gdyby nasz prezydent w Waszyngto- '"~ nie żabronił im tego. Wszystko było przeciwko Juare- " wi; wszyscy go opuścili; nawet Indianie, do których na- jako czerwonoskóry. - r.^! Apacze także? Nie. To znaczy; nie byli ani za nim, ani przeciw nie- f` ~;; nie stawali w ogóle po żadnej. .stronie i siedzieli cicho ~' swóich kryjówkach. Tak poradził im ich młody i sław- ~,y wódz, Winnetou. Tym łatwiej udało się agentom Ba- "' ~ne,a podburzyć przeciwko niemu Komanczów. Ko- ~` ancze w wielkich gromadach przeszli swoim zwyczajem 4r~~~ajemnie granicę Meksyku, aby skończyć ze stronnika- ` Juareza. Hm! Chcecie powiedzieć: aby rabować; mordować, toszyć i palić! Meksyk nic nie obchodzi Komanczów. ~`' h siedziby i tereny myśliwskie leżą po tamtej, a nie po ~~j stronie , Rio Grande. Ale skoro panowie Francuzi wzy~ :~ają ich do pomocy przeciwko spokojnyrn ludziom, nie t,;~iożna się im zbytnio dziwić, że korzystają skwapliwie ze M~posobności wzbogacenia się.~ Kto ponosi za to odpowie- d:dzia~ność, tego nie zamierzam tu rozstrzygać. No; ja także nie: A więc krótko i węzłowato: prze- ś''~żli granicę i zrobili, czego :od nich żądano, a przy tym ~7 zderzyli się z Apaczami. Komancze byli zawsze śmiertel- ~':'.: nymi wrogami Apaczów. Toteż napadli na ich obóz, wy- ~~r=strzelali wszystkich, którzy się nie chcieli poddać, a resztę '"~`,'::.Zabrali do niewoli razem z narr~iotami i końmi. 153 - A co potem? - Co potem, sir? Mężczyzn wedle obyczaju poprzy wiążywano do pali męczeńśkich. - Tak... Panowie Francuzi mają 'to na sumieniu!'''~ ś Oczywiście, Apacze wyruszyli natychmiast, aby się ze=;' mścić? - Nie. To przecież tchórze! Pierwszy raz słyszę coś podobnego: W każdym razi~ ,: .:: chyba nie przełlcnęli tej hańby spokojnie? Wysłali kilku wojowników, aby naradzić się nad:~ tym z wodzami Komanczów. Narady te odbywały si~` u nas. - W Forcie Inge? Czemu tam? - Bo to był gruńt neutralny. Ładnie! Pojmuję. Czy wtidzowie Komanczów przy-~., ` byli? Przybyło ~ięciu wodzów z dwudziestoina wojowni-; kami.' ~ - A ilu było Apaczów? - Trzech. - Z ilu towarzyszami? - Bez towarzyszy. Hm! I wy mówicie, że to tchórze. Trzej ludzie mieli`, t PS odwagę zapuścić . się w sam środek wrogiego kraju na~ ' spotkanie z dwudziestu'pięciu przeciwnikami! Pariie, jeśli~`~ choć trochę znacie Indian, musicie zaświadczyć, że to bo haterstwo. Jaki był wynik narady? - Niepokojowy, gdyż waśń pogłębiła się jeszcze bar-'.., , dziej. W końcu Komancze rzucili się na Apaczów. Dwóch '; z nich zakłuto, trzeci zaś; chociaż ranny, dostał się do ko- : nia i przesadził trzyłokciowe ogrodzenie. Komancze ru-''v szyli za nim w pogoń, ale nie zdołali go doścignąć:- I to się stało na gruncie neutralnym, pod osłoną F fortu i pod nadzorem majora wojsk Stanów Zjedno-' " czonych! Jakże zdradziecko postąpili Komancze! Czyż , ř jest w tym coś dziwnego, że Apacze teraz ze swej stroriy ~. wykopią topór wojenny? Zbiegły wojownik d~niesie~ irn ;`,v 154 żystkim, po czym wyruszą ogromnymi gromadami, śię z~nścić. Ponieważ zaś wymordowano posłów w '~ białych, zwrócą się takżę -przeciw bladym twarzom. :achowali się potem Komancze względem was? Przyjaźriie. Naczelnicy zapewnili nas o tym przed zczeniem fortu. Oświadczyli, że walczyć będą tylko ' iaczami, natomiast blade twarze uważają za przyja- ' Kiedy odbyły się te tak krwawo zakończone roko- I. ~ś~'-. W poniedziałek. '' Dziś jest piątek, a wię'c przed czterema dniami. Jak ? `" o żabawili Komancze w forcie po ucieczce Apacza Ki~ótko. Odjechali w godzinę. ' , ~--.. A wyście ieh wypuścili? Oni znieważyli prawo mię- ` arodowe, należało więc ich zatrzymać i ukarać. Wy- yli przeciwko Stanom Zjednoczonyrn, bo na tym te- 4 t~num popełnili zdradę i podwójne morderstwo. Major 'vvinien ich był uwięzić i donieść o tym do Waszyngto- j...Nle pojmuję go. Wy~echał tego dnia na polowanie i 'dopiero wieczo- , y powrócił do domu. p " -- Aby nie być świadkiem narad i zdrad ! Znam to! ~dro się Apacze dowiedzą, że pozwolono Komanczom ~de~sc z fortu, wówczas biada każdemu białemu, który ~.:dostańie w ich ręce. Nie oszczędzą nikogo. Sir, nie zapalajcie się tak bardzo! To, że Koman- ~om wolno było odejść, okazało się dobre i dla Apa- ~ów. Gdyby Komancze nie odeszli; Apacze u~r~~ciliby ~`:'godzinę później jednego ze swych wodzów. v Old Death zrobił gest zdziwienia. - Jeszcze jednego wodza, powiadacie? Ach, odgaduję! ,o było przed czterema dniami. Miał żnakomitego konia jechał prędzej od nas. To był on, to on z pewnóścią! - Kogo macie na myśli? - zapytał wachmistrz zdźi- . ....., . - Winnetou~ 155 . - Tak, . to był on. Zaledwie Komancze zniknęli na z~ chodżie, ujrzeliśmy od strony Rio Frio wynurzającego s~ jeźdźca. Przybył do fortu, aby kupić sobie prochu, olowi i naboi do rewolweru. Nie miał odznak szezepowyc''.;' a myśmy go nie znali. Podczas zakupów dowiedział si~ o tym, co się stało. Przypadkowo był przy tym oficer d~ żurny. Do niego też zwrócił się Indianin. - To wysoce, wysoce zajmujące! . - zawołał O~~ Death. - Chci~łbym być przy tym. Co powiedział ofi ~ i rowi - Nic; oprócz tych słów: "Wielu białych odpokutu za to; że popełniono u was taki czyn i że nie pr~eszkodz~~ S ` ' liście temu, a przynajmniej nie ukaraliście winnych~" N ` stępnie opuścił magazyn i wsiadł na konia. Oficer posz ,za nim, by się przypatrzyć wspa~iałemu karoszowi, ktor~ ~i go dosiadał czerwonoskóry, a ten jeszcze-~ię tak do nie `' odezwał: "Ja chcę być uczciwszy, niż wy jeśteście. Dlat~ ifr go powiadarn, że od dżiś będzie wojna pomiędzy Apacźa~ mi a bladymi twarzami. Wojownicy Apaczów siedzie~ ` spokojnie w namiotach, wtem napadli na nich żdradziet~ ; cy Komancze, zabrali im kobiety, dzieci, konie i namiot~ zabili wielu, a resztę powlekli z sobą, by ich zamęczy~ przy palach. Mimo to ojcowie Apaczów słuchali jeszc2~ ki ,s~`.".. głosu Wielkiego Ducha. Nie wykopali natychmiast wolen~ nego topora, lecz wysłali do was swoich posłów, by się t~ ułożyć z Komanczami. Daliście wolność Komanczoi~ i dowiedliście w ten sposób; że jesteście wrogami Apa czów. Wszelka krew, która od dziś popłynie, niech spad~ nie m .. as, nie na nas Tak, tak, to podobne do niego. Wydaje mi się, ja~ Y gdybym go słyszał! - rzekł Old Death. -~ C'o odpowie~ dział na to oficer? - Zapytał~ go, kim jest, a czerwonoskóry przedstay się jako Winnetou, wódz Apaczów: Ofcer zawołał na, x tychmiast, żeby zamknięto wrota i pojmano Indianina; dę ~a czego miał prawo, ponieważ wojna już została wypowie dziana; a Winnetou nie był u nas w charakterze parla 156 ~.,:h,. . ~ir;'i';; ;',.; , ~atius~a. Indianin zaśmiał się tylko, stratował kilku r',~ch,. w tym oficera, i nie skierował się wcale do bra- '~ecz' skoczył, tak jak poprzedni Apacz, przez ogro- ~e. Wysłano za nim natychmiast oddział żołnierzy, ;ci ,już nie znaleźli. ' ' Ano, macie! Teraz się zacznie! Biada fortowi i zało- jeśli nie zwyciężą Komancze! Apacze żadnemu z was larują życia. Nie mieliście jakich odwiedzin? . Tylko raz. Onegdaj pod wieczór był u nas jeździec jeden, który zdążał do Sabinal. Wiem dobrze, że na- ~ił się Clinton, gdyż pełniłem wtedy właśnie służbę "bramie. - `. Clinton! Hm, opiszę g4 wam. Uważajcie, czy to on! Ld Death opisał Gibsona, a wachmistrz potwierdził, pis zgadza się w zupełności. W dodatku ja pokazałem grafię, którą on uznał za niewątpliwy wizerunek tego ~~' Pozwoliliście się zatem okłamać - rzekł Old Death. ~n wcale nie zmierzał do Sabinai, lecz prżybył do was, się dowiedzieć, jak wygląda u was sytuacja: On na- v do tej hołoty, o której mówiliście poprzednio. Po ~owie z wami wrócił do swego towarzysza, który na ;o czekał. Czy poza tym nie zdarzyło się nic waż- ~ - Więcej nie słyszałem o niczym. ' -^ W zakixń razie nasza rozmowa skończona. Wspo- aijcie śmiało majorowi, żeście się ze mną spotkali. Ja- ~: jego podwładny nie możecie mu powtórzyć, co my- ; o ostatnich wypadkach, ale odwrócilibyście wielkie ~szczęście i uniknęli rozlewu krwi, gdybyście nie speł- ~,li tak niedbale swych .obowiązków. Do widzenia, Skręcił koniem i odjechał, a my za nim, rzuciwszy po odze pozdrowienia dragonom, którzy z kolei zwrócili ; na północ. Przebyliśmy cwałem wielką przestrzeń. Old eath zwiesił głowę i zagłębił się w myślach. IVa zacho- ;ie tonęło słońce; pozostawała jeszcze najwyżej godzina 157 dnia, a widnokrąg leżał przed nami odcięty od nieba liny wyraźną, jak ostrze noża. Chcieliśmy dotrzeć dzisiaj di~ rzeki Rio Leona, ciągle jednak byliśmy daleko od celu~ Zauważył to zapewne także Old Death, gdyż popędza~ konia, ilekroć ten chciał zwolnić tempa. Skutkiem tegi~ pośpiechu, kiedy zwiększająca się ciągle kula słoneczn `' dotknęła linii hóryzontu, ujrzeliśmy na pohzdniu ciemń ` pas, który stawał się coraz wyraźniejszy. Grunt, w ostat; nich gadzinach piaszczyśty, pokrył się znowu trawą' ~ a ciemny pas okazał się szeregiem drzew; które zdawa ''^ się zapraszać do odpoczynku. Old Death wskazał je ręką' puścił konia śtępa i rzekł: - Jeżeli w tych okolicach rosną drzewa, musi by' w pobliżu woda. Mamy przed sobą Rio Leona i rozłoży'ř.: my się na jej brzegu obozem. Wkrótce .dotarliśmy do drzew. Tworzyły one wąsk~` biegnący wzdluż brzegów gaj, podszyty gęstymi zarośla'' mi. Koryto rzeki było szerokie i niezbyt zasobne w wodę mimo to nie mogliśmy przeprawić się w tym miejscu ř r w którym się zatrzymaliśmy; trzeba było pojechać jeszcz w' dół. Po niedługim szukaniu znaleźliśmy miejsce płytkiea ,, kamieniste, . po którym przedostaliśmy się na drugą stro~ nę: Old Death prowadził pochód. W chwili gdy koń jeg:, ` wchodził w wodę, Old Death zatrzymał go i pochylił się , ~ by uważnie przyjrzeć się dnu rzeki. - Well! - potwierdził. - Tak sobie myślałem! T ~ ;~.:.~.,. spotykamy trop! Nie mogliśmy go zauważyć przedtem; r ponieważ suchy brzęg pokryty jest twardym krzemieniem;F na którym nie widać śladów. Popatrzcie na dno! My także zsiedliśmy z końi i zauważyliśmy okrągłe;y trochę większe od dłoni wgłębienia na dnie rzeki. - Czy to jest trop? - zapytał Lange. - Mieliści~: istoinie słuszność, sir. Może to był koń, a więc i jeździec. . - Nie. Niechaj Sam przypatrzy się śladom. Zobaczę;'~ co on o nich sądzi. , Murzyn stał dotąd skromnie za nami. Teraz podszedł:'. i spojrzał w wodę. r4 ~ i58 To by~e dwaj jeżdźcy; którzy przejść przez wodę - ~::~ Dlaczego twierdzisz, że to jeźdźcy, a nie bezpańskie ~e? t.' ~ Bo koń, który mieć żelazo, r~ie być dziki mustang; ~ swojski, a na takim zawsze siedzieć jeździec. I ślad ~oki. Konie nieść ciężar, a ten ciężaT to ludzie. Konie ~jść przez wodę nie obok siebie, lecz za sobą; a potem ć .i pić, jeden obok drugiego. To robić tylko, kiedy mu- ;i~ ~ słuchać cugli. Gdzie być cugle, tam być i siodło, a na ii:jeździec. :~- Dobrze to wywnioskowałeś - pochwalił stary Mu- ~ia. - Ja śam nie wytłumaczyłbym tego lepiej. Obaj dźcy spieszyli się bardzo, bo nie pozwolili nawet ko- ~~ napić się wody. Ponieważ jednak zwierzęta były ędzo spragnione, a westman uważa przede wszystkim konia, śądzę, że pozwoli koniom napić sig dopiero ńa :~gim brzegu. Ci dwaj ludzie mieli widocznie powód do ;o, aby śię znaleźć czym prędzej na . drugiej . stronie. odziewam się, że odgadniemy ten powód. Podczas tych roztrżąsań nasze konie piły wodę długimi rami. Gdy zaspokoiły pragnienie, wsiedliśmy na nie a,: 3wu i dostaliśmy się niemal suchą nogą na drugi brzeg. ;eka była tu tak płytka, źe woda nie dochodziła nawet strzemion. Zaledwie stanęliśmy na drugiej stronie, Old " ;ath, którego bystrości nic ujść nie mogło, rzekł: Oto mamy powód. Przypatrzcie się tej lipie. Zdarto iiej ko.rę na wysokość człowieką. A tutaj co tkwi w zie- ~ř ': Wskazał ręką przed siebie. Ujrzeliśmy tam dwa rzędy t?vbitych w ziemię palików, nie dłuższych i nie grubszych Ą#~ćt zwyczajnego ołówka. ~ Co mogą znaczyć te paliki? - ciągnął dalej Old ~:Death: - W jakim stosunku pozostają do obdartej kory? v'Czy,widzicie małe, zeschłe kawałki łyka, porozrzucane po ~;;ziemi? Tych palików używano do przytrzymywania oczek ~:ř`.'jakiejś tkańiny. Czy wiecie, jak wygląda warsztat do tka- 159 nia sieci, chust i tym podobnych rzecży? Nie? No, tt wiedzcie, że taki właśnie warsztat mamy przed sobą; tyl~ ko nię sporządzony z drzewa ani z żelaznych gwoździ Obaj jeźdźcy zrobili z łyka długą, szeroką wstęgę. Jak wi~ dać z ustawienia palików; miała ona dwa łokcie długości a sżeść cali szerokości. Takie opaski służą Indianom de opatrywania ran. Soczyste łyko chłodzi ranę, a wysch~ nąwszy, tak się ściąga, że podtrzyma nawet uszkodzori~ kość. Sądźę zatem, że jeden z jeźdźców był ranny. A tera; spojrżyjeie tutaj w wodę! Czy widzicie dwa wgłębienia vi kształcie musżli? Tutaj oba konie tarzały się w wodzie Zdjęto z nich siodła, aby się mogły zamoczyć i orzeźwić na co pozwalają tylko Indianie, i to wtedy dopiero, kied! czeka ich długa i forsowna jazda. Możemy zatem przyją~ za pewnik, że ci dwaj jeźdźcy bawili tu tylko prźez tak cżas, jakiego potrzebowali; aby zrobić opaskę, i pojechal potem dalej. Rezultat naszych badań jest zatem następu jący: dwaj jeźdźcy na indiańskich koniach, w tym jede~ jeździec ranny, którzy tak się śpieszyli; że nie ńapoili na wet koni po tamtej stfonie; spostrzegłszy na tym brzegi lipę, odjechali natychmiast po założeniu koniecznej opa ski. Co ź tego wynika, panowie? I wy natężcie swój mózg - zwrócił się do mnie Old Death. Spróbuję - odrźekłem - ale nie śmiejcie się ż mnie, jeśliw nie wpadnę na właściwą odpowiedź. - Ani mi się śni! Uważam was za swego ucznia, wię nie mogę od was wymagać dojrzałęj odpowiedzi. Ponieważ to były konie indiańskie, przeto przypu szczam, .że jeźdźcy należeli do jakiegoś czerwonego p1E mienia. Jeśli teraz wezmę pod uwagę zdarzenia w Forci Inge oraz tę wiadomość, że jeden z Apacżów umknął, al ranny, Winnetou zaś również odjechał czym prędzej, t dochodzę do przekonania, że podążył za nim i mają wyśmienitego konia, doścignął go. - Nieźle! - potwierdził Old Death. - Czy wiecie ec jeszcze? - Tak. Obaj Apacze starali się przede ws~ystkim ja 160 ~~rędzej dostać się do współplemieńców, aby im do- ~ść, jaka zniewaga spotkała ich w forcie, oraz zwrócić vagę na to, że ich wrogowie, Komancze, wkrótce nadej- :: . Tym się tłumaczy ich wielki pośpiech widoczny także tym, .że dopiero tutaj opatrzyli ranę, wiedząc zresztą ~'oty, że nad rzeką znajdzie się łyko. Po krótkim odpo- yńku pojechali dalej. Tak jest. Jestem z was zadowolony. Prawie nie wąt- ~, że. to był Winnetou z tym uczestnikiem rokowań po- jowych,~ któremu udało się uciec. Jest już oczywiście za źno na to, aby znaleźć ich ślady w trawie; ale domyś- t~ się, w którą stronę podążyli. Musieli tak jak my ~e,jść przez Rio Grande i udali się potem w najprost- fin kieruńku, co i my także zrobimy. Sądzę więc, że na- tkamy gdżieś jeszcze ich ślady. Rozejrzymy się teraz za ejscem na obóz, gdyż jutro trzeba wyruszyć jak naj- IVprawnym okiem wybrał wnet odpowiednie miejsce, ezone krzakami i zarosłe soczystą trawą,. na której ko= mogły sobie użyć do syta. Rozsiodłaliśmy je i lassami ~ranymi z La Grange poprzywiązywaliśmy do powbija- h w ziemię palików. Potem rozłożyliśmy się obozem isiedliśmy do wieczerzy, na którą złożyły się resztki na- ch zapasów żywności. Na moje pytanie, czy nie można rozniecić ognia, Old Death odrzekł z chytrze szyderczą r` r: - Spodziewałem się tego pytania z waszej strony, sir. ~~zytaliście pewnie już dawniej. niejedną, piękną historię ;Ćoopera i innych .autorów o Indianach. Podabały wam yię te rzeczy? - Dosyć. - Hm, taki Tó się dobrze czyta. Człowiek zapala faj- ;'kę, siada na kanapie, zakłada nogę na nogę i zagłębia się w pięknej książce, wziętej z wypożyczalni. Ale gdy czło- wiek sam pójdzie w puszczę. na daleki Zachód, wówczas sprawa przedstawia się inaczej aniżeli w książkach. Co- , oper był' bardzo zdolnym pisarzem i ja również czytywa- łem sobie jego opowiadania o różnych Skórzanych Poń- ;' czochach, ale Dzikiego Zachodu on nie widział. Umiał `: doskonale łączyć poezję z rzeczywistością, ale tutaj nieste-!: ty spotyka człowiek tylko rzeczywistość, poezji, ja przy- ;= najmniej, nie znalazłem. W powieści czyta się o pięknie ; płonącym obozowym ognisku, nad którym piecze się so-`::v: czysta polędwica z bizona. Ja powiadam jednak, że gdy- .;` byście rozniecili taki ogienek, to zapach spalenizny zwa biłby do nas każdego Indianina, który by się znajdował w'y promieniu dwu mil angielskich. ~ , - Prawie o godzinę drogi? Czy to możliwe? Przekonacie się jeszcże, jakie nosy mają ezerwono- ~~ skórzy, a gdyby zresztą oni tego nie zwęszyli, to zwietrzą;'~ końie i zdradzą to parskaniem, którego ich Indianie uczą. `.~ To parskanie sprowadziło już śmierć na niejednego białe- ż go. Dl~tego raczej wyrzekniemy się na dziś poezji obozo-'.. wego ogniska. Nie zachodżi żadna obawa, żeby Indianie przeby-',. ` wali gdzieś w pobliżu; gdyż Komancze nie mogą jeszcz~ ;;. ' być w drodze. Zanim wysłańcy powrócą do domu i za= ' -nim zgromadzą się wojownicy rozmaitych szczepów, u-;.` płynie sporo czasu. Hm! Jak to mądrze umie rozprawiać taki green-:`~. horn. Niestety zapomnieliście o trzech izeczach: po pierv~ sze - jesteśmy właśnie na terytorium Komanczów; po ~ wtóre - ich wojownicy zapędzili się już aż do Meksyku; a a po trzecie - nie potrzeba pozostałych dopiero zwoły wać, gdyż dawno już są zebrani i przygotowani do wy k prawy wojennej, A może uważacie Komanczów za tak..:~. głupich, że zabili posłów Apaćzów, nie będąc gotowi do . natychmiąstowego wyruszenia? Ja twierdzę, że zdradziee ki postępek względem posłów Apaczów nie był bynaj . .~ mniej skutkiem chwilowego gniewu, lecz został obmyślo. ,,;~ ny i postanowiony już z góry. Sądzę, że Komancze są juz':~~ nad Rio Grande, i obawiam się, że Winnetou z trudem tylko zdoła przedostać się obok nich niepostrzeżenie. - Więc wy jesteście po stronie Apaczów? 162 - Po cichu, tak. Wyrządzorio im krzywdę tym hanieb- rlym napadem. Oprócz tego czuję dla Winnetou nadzwy- ~źajną sympatię. Jednak rozwi~ga nakazuje nam nie stać ~o niczyjej stronie. Bądźmy zadowoleni, jeśli dostaniemy `;~;ię do celu cało, i ani na myśl nam nie powinno. przyjść kokietowanie jednej lub drugiej strony. Zresztą nie mam r~;yt wielkiego powodu do strachu przed Komanczami. i,~ni mnie znają. Ńie zrobiłem im nigdy świadomie nic złe- 'ř;go, bywałem u nich często i przyjmowali mnie uprzejmie. ;;Ieden z nąjbardziej znanych ich wodzów Oyo-kolća, czyli `;i~Biały Bóbr", jest nawet moim przyjacielem,. gdyż odda- ~ern mu przysługę, której, jak powiedział, nigdy mi nie za- ~~omni. Stało się to nad Red River, gdzie napadł na niego Ż=:~ddzial Czikazajów. Byłby utracił~ z pewnością skalp i źy- ~ie; . gdybym się wówczas nie pojawił. Ta przyjaźń posiada ' dla nas teraz wielką wartość. Powołam się na nią, gdy- byśmy się spotkali z Komanczami, a oni próbowaliby się ''żie z nami obejść. Zresztą jest nas pięciu; z któryeh każ- dy, jak sądzę, umie używać strzelby: Zanimby jakiś czer- `"'wflnoskóry pózbawił-mnie mojej czupryny, tuzin jego to- "yvarzyszy dostałby bilet do wiecznych ostępów. Na wszel- ki wypadek jednak musimy być przygotowani i zachowy- 'wać się tak, jak się zachowuje rozsądny ezłowiek .w kra- -ju nieprzyjacielskim. Wszyscy więc wprawdzie będziemy '',..spali, lecz każdy z nas kolejno .stanie na ~zatach, które ~ zmieniać będziemy co godzinę. Porządek ustalimy za po- ' inocą losawania źdźblami trawy rozmaitej długości. Każ- dy będzie miał po pięć godzin snu; to powinno wystar- 'czyć. v : To rzekłszy ściął pięć trawek. Na mnie wypadła ostat- nia warta. Tymczas~m nadeszla noc i zrobiło się zupełnie i ciemno. Dopóki nie zasnęliśmy, straż nie była potrzeb- na. Nikt z nas nie miał ochoty do snu. Zapaliliśmy cy- `gara i bawiliśmy się rozmową tym chętniej, źe Old Death opowiadał rozmaite zdarzenia ze swego życia, które, jak zauważyłem; dobierał tak, żebyśmy się mogli z nich ' ezegoś nauczyć. Tak zeszedł nam czas do godziny jedena- 163 stej. Wtem Old Death zamiIkł i zaczął nadsłuchiwać. Je=;: den z na,,szych koni zaparskał w szczególny sposób, jak'f gdyby z rozdrażnienia'lub strachu. Mnie także to zasta-';: nowiło. - Hm! - mruknął Old Death. - Co ta było? Cźy,~=: nie miałem słuszności, mówiąc do :Cortesia, że oba nasze::':'` człapaki bywały już na prerii? Tak parska tylko zwierżę; : które nosiło już na sobie westmana. W pobliżu z pewnoś-.::5 cią znajduje się cóś podejrzanego. Ale nie oglądajcie się; ': panowie! W zaroślaeh jest całkiem ciemno; a gdy natęża~',~~ się oczy, aby coś ujrzeć w takiej ciemności, nabierają one `:~ blasku i wróg może je dostrzec. Patrzcie zatem spokojniev=v',. prźed siebie! Ja sam rozejrzg się dokoła. Ściągrię przy tym na twarz kapelusz, aby nie wystawiać na widok moich F~ oczu. Słuchajcie! Znowu! Nie ruszajcie się! ~ Parskanie się powtórzyło. Mój koń zaczął teraz tupać ~=~ nogami, jak gdyby chciał się zerwać z lassa. Zamilkliśmy; ~,; co ja uważałem za naturalne, lecz Oid Death szepnął: Skąd to nagłe milczenie? Jeśli rzeczywiście ktoś jest w pobIiżu; atiy nas podsłuchać; to już słyszał rozmowę; ;ř a po milczeniu pozna, że parskanie zwróciło naszą uwagę ;;: i wzbudziło w nas podejrzenie. A więc mówcie, móweie ': dalej. Opowiadajcie sobie cokolwiek bądź. Wtem rzekł Murzyn po cichu: Sarii wiedzieć, gdzie człowiek być. Sam widzieć ~ dwoje oćzu. . - Dobrze, ale nie patrz już w tamtą stronę, bo zoba- '" ~ czy także twoje oczy. Gdzież to jest? - Gdzie Sam przywiązać swego konia, . koło krzaka ''~ dzikich śliw. Całkiem nisko przy zierrii, całkiem słabo wi- =~, dzieć iskrzące punkty. Dobrze! Zakradnę się dó tego ezłowieka od tyłu r i wezmę go lekko za kark. Nie ma obawy, żeby było ich ` r więcej, bo w takim razie konie zachowywałyby się ina- :`;d; czej. Rozmawiajcie więc dalej głośno! Przyda się to po- :. ~ ;Y dwójnie, gdyż po pierwsze - ten ezłowiek nie będzie ni- czego podęjrzewał, a po wtóre - wasze głosy przygłuszą j^.'. . 164 ~ier moi,,~h kroków, którego w tej ciemności nie zdołam Wstał i odszedł. Lange zapytał mnie o coś głośno, ną ~ ja równie głośno odpówiedziałem. Wywiązał się z tego ~izaj sprzeczki, której usiłowałem nadać żartobliwe za- irwienie, stwarzając powód do śmiechu. Głośne objawy ~ołości najlepiej mogły przeko~ać podsłuchującego, że ezego nie przeczuwamy, i. przygh~szyć szmer wywółany zez zbliżającego się doń Old Deatha: Will i Murzyn wtórowali mi także i tak hałasowaliśmy dziesięć minut, dopóki nie- rozłegł się : głos Old ~`:~::;:;: Hola! Nie ryczcież jak twy! To już niepotrzebne, bo ~x, mam ~Zaraz go przyniosę. ~~.,.. Usłyszeliśmy szelest tam; gdzie był przywiązany koń ~~Iurzyna, a .za chwilę stary wyszedł ciężkim krokiem i t~~~ył przed nami niesiony na plecach ciężar: ~ Tak! - rzekł. Walka była bardzo łatwa, gdyż ř~'obiliście taki zgieł~C, że ten czerwonoskóry nie zauważył- `~y'-nawet trzęsienia ziemi. Indianin? Jest ich więcej w pobliżu? - Móżliwe, lecz mało prawdopodobne. Ale teraz trze- gł'~a meco światła; aby mu się przypatrzyć. Widziałem tam ~atrochę suchych liści i zeschłe drzewko. Przyniosę je, , Uwa- ~jeie tymezasem na niego! - _ ~.:.:~ - On się nie rusza. Cży nie żyje! . Nie, jest tylko nieprzytomny. Związałem rnu ręce na `,plecach jego własnym pasem. Zanim przyjdzie dó siebie, liędę z powrotem. Poszedł po drzewko, a gdy je przyniósł, połupaliśmy je drobno nożami. Zapałki mieliśmy z sobą, niebawem więc ;zapłonął niewielki ogień, ~ w którego blasku można było ~~iobrze . obejrzeć pojmanego, gdyż suche drewno patiło się prawie bez dymu. Czerwonoskóry miał na sobie indiańskie spodnie . z frędzlami, taką samą bluzę myśliwską i mokasyny bez ozdób. Twarz miał pomalówaną w czarne pasy na żółtym 165 tle. Broń, która się składała z noża, łuku i skórzanego kołczanu,, odebrał mu Old Death. Leżał całkiem nieru- , chomo i z zamkniętymi oczyma, jak gdyby nie żył. - To zwykły wojownik - rzekł Old Death - który nie ma nawet odznaki, że zabił nieprzyjaciela. Nie ma też woreczka z lękami na szyi. Ten brak wskazuje, że albo nie otrzymał jeszcze w ogóle imienia, albo je utracił. Uży- ~ to go teraz do zwiadów,, bo -to zadanie najniebezpieczniej.- sze; przy którym można się odznaczyć, zabić nieprżyjacie- ~ la i zdobyć na nowo imię. Patrzcie, już się rusza! Zaraż :~ przyjdzie do siebie. Bądźcie teraz cicho! Jeniec przeciągnął się i zaczerpnął głęboko powietrza: :;~ Poczuł, że ma związane ręce, i drgnął ńa całym ciele Otworzył oczy, spróbował się zerwać, lecz upadł z powro- ~ tem. Teraz patrzył na nas błyszczącymi oczyma. Gdy wzrok jego padł na ~Id Deatha, wyrwało mu się z ust: - Kosza-pehwe*! - Tak, to ja - odpowiedział westman. - Czy czer-'`";y wony wojownik zria mnie? Synowie Komanczów znają bardzo dobrze męża noszącego to imię, ponieważ był u nich. ~",;; - Jesteś Komanczem. . Widzę to po barwach wojen- = nych na twojej twarzy. Jak ci na imię? - Syn Komariczów utracił swe imię i nigdy go już no sić nie będzie. Wyszedł, aby je odzyskać, ale wpadł w ręce .: bladych twarzy i okrył się wstydem i hańbą. Prosi więc blade twarze, by go zabiły: Zanuci pieśń wojenną i nikt ~"~ f ~,e.,. . nie usłyszy z jego ust głosu skargi. Nie możemy spełnić twej prośby, gdyż jesteśmy twoimi przyjacióhni. Wziąłem cię do niewoli, poniewaz z powodu ciemności nie spostrzegłem, że jesteś synem Komanczów, z którymi łączy nas pokój. Będziesz żył da- : lej, dokonasz jeszcźe wielu .dzielnych czynów i zdobę- ,.' dziesz imię, przed którym zadrżą wrogowie: Jesteś wolny. Po tych słowach Old Death rozwiązał mu ręce. Przypu- '" - K o s z a - p e h w e (ind.) - Stara Śmierć (Old Death). 166 ~iałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. ~iczase~ leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany. Syn Komanezów - rzekł - i tak nie jest wolny. ń chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce! . - Nie mam do tego powodu .ani najmniejszej ochoty. ~~.~zego żądasz, żebym cię zabił? Ponieważ byłeś chytrzejśzy ode mnie i wziąłeś mnie ~r:~ niewoli: Skoro wojownicy Komanczów dowiedzą się tym, wypędzą mnie od siebie; mówiąc: najpierw utracił ici oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. ł~o jego jest ślepe, a ucho głuche. Nie b~dzie on iiigdy ~dzien odznaki wojowrrika. Fowiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zro- i~o. Nie mogłem wprawdzie zrozurnieć wszystkich jego ów, ponieważ mówił angielszczyzną pomieszaną z języ- iem Komanczów, . ale starałem się odgadnąć ich zna- ~~ v" - Nasz .czerwony brat nie śeiągnął hańby na siebie - ~ezwałem się, zanim Old Death zdoła~ odpowiedzieć. - ~ać się podejść tak sławnej. bladej. twarzy jak Kosza-peh- ;~ve iiie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie ~ówiedzą się nigdy; że byłeś ~ naszym jeńcem. Nasze usta ~ędą o tym milcźały. Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? - zapytał Iridia- ~xih. - Bardzo chętnie - rzekł stary. - Udamy, że,spot- ~Caliśmy się pokojowo. Ta jestem waszym przyjacielem;- nie ;byłoby więc błędem z twej stroiiy, gdybyś pozn~.wszy mnie, podszedł do nas otwarcie. - Mój sławny biały brat pociesza mnie swoją mową. ~Jfam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do t~ojowników Komanczów. - Bladym twarzom będę wdzięczny za ich rńilczenie, dopóki oczy moje będą oglą- dać słońce. Usiadł i odetchnął ~ głęboko.- Wprawdzie na jego grubo pomalowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy od razu, że lżęj mu się zrobiło na sercu. 1 fi7 Nasz czerwony brat widzi - źacźął znowu Old i Death - że jesteśmy mu życzliwi. Spodziewamy się za-= tem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szcze-r' rze odpowie na moje pytania. - Niech Kosza-pehwe zapyta.'Powiem śamą prawdę. - Czy mój czerwony brat wyruszył sam na zabicie=. nieprzyjaciela lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowynj';;. imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej,' wojowników? - Tyle, ile kropel wody w tej rzece. ; - Czy czerwony brat .chce przez to powiedzieć, `że': wszyscy wojownicy Komanczów opuścili swe namioty? - Tak. Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół. - Których nieprzyjaciół? - Tych psów Apaczów. Doleciał- od nich smród aż do~'` namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujo-.:r tów wytępić z powierzchni ziemi. - Czy wysłuchali przedtem . rady starych, rozumnych :' wodzów? . Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili-;y 4 wojnę. Pote_m czarownicy zapytali Wielkiego Ducha o je-. ~'. go wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. ~,; Od obozowisk Komanczów aż do rżeki zwanej przez bla-:~a. F;1 , :.' , ! de twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wo-''ř jowńików. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wo- :;,. jenny noszono z namiotu do namiotu. - A czy czerwony brat należy do takiego oddziału ' wojowników. - Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką.... , Wysłano ludzi na zwiady, aby żbadali, czy okolica jest bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu; ;' gdzie zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krza- r:: ki, aby was policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Ko- ' ,": . sza-pehwe i zabił mnie na krótki czas. . - Tó zapomniane. Nikt o tym już mówić nie będzie. . Ilu wojowników dzi~lnego szczepu Komanczów stoi tu obożem? 168 Równo dziesięć razy po dziesięć. ? ; A kto aowoazi Awat-wila*; młody wódz. r~:':..-- Nie znam go i nigdy nie słysźałem jego żmienia. Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ zabił '.; Wielkich Górąch szarego niedźwiedzia i przyniósł jego ' ~ flrę i pazury. Jest on synem Oyo-kolcy, którego blade `~' arze zwą Bi,ałym Bobrem. - O, tego żnarn. To mój przyjaciel. - Wiem o tym, bo widżiałem cię u niego. Byłeś goś- ~ m w jego- namiocie. Syn jego, Wietki Niedźwiedź, ;ř rżyjmie cię uprzejmie. _ Jak daleko stąd znajduje się. wasz obóz? Mój biały brat nię będzie jechał nawet przez połowę '' go czasu, który nazywa godziną. W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech ~~as czerwony brat poprowadzi. '~'..: W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod ''~~rzewodnictwem Indianina najpierw poza owe drzewa na t~twarty teren, a potem w górę rzeki. W dobre pół godziny wynurzyło si~ przed nami kilka I~;ciemnych postaci: Były to, warty obozowe. Przewodnik ~`.:zarnienił z nimi kilka słów i oddalił się, my zaś musieliś- , my się zatrzymać. Po jakimś czasie Indianin, wrócił i pó- };';prowadził nas dalej.. Ciemność panowała zupełna. Na ża- ;; ~htnurzónym niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Pa- ~,ż; trzyłem pilnie w lewo i prawo, ale nic nie zdołałem zoba- t:'=ezyć. Ujechawsży znowu niewielką przestrzeń, przewod- '' :nik rzekł: _ - Niech biali bracia nie posuwają się już dalej na= : ; przód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wypra- wach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciela, i rozniecą ogień. ~'::=::.._ . . Stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil po- ~,. tem ujrzałem jarzący się punkt .wielkości główki od szpilki. * A w a t - w i 1 a (ind.) - Wielki Niedźwiedź. 169 - To punks - objaśnił Old Death. - Co to jest punks? - spyt~łem udając, że nie wien o co chodzi. - Zapałka preriówa. Dwa kawałki drewna, jeden sz~ roki; .a drugi cienki, okrągły: W szerokim jest niewielk wgłębienie, które napełnia się punksem, to jest suchy~ próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najleps~ krzesiwo na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębiexti z próchnem i óbraca się szybko obiema rękami. Przez t tarcie hubka się rozgrzewa i zapala: Patrżćie! PłoW yk błysnął raz i drugi i zamienił się w wielki, płe mień, pódsycany zesehłym listowiem. Nieńawem jedna: opadł na powrót, gdyż Indianin~nie z~osi zbyt jaśnó świe cącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tal~, że jed nym końcem dotykały żaru. W środku-więc płonął ogień regulowany w ten sposób, że zwiększał się albo zmniej szał, w miarę jak zbliżano lub odsuwano gałęzie. Kied~ ~ liście mocniej żapłonęły, ujrzeliśmy, że znajdujemy sii pod drzewami; otoczeni przez Indian trzymających bro~ w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a resżta tylko włó ćznie, strżały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem to mahawki, straszliwe indiańskie tópory, które w rękt wprawnego wojownika są bronią o wiele groźniejsz~ aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy uregulowan~c ogień, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzon~ na bok. W ten śposób znaleźliśmy się w mocy cżerwonó~ skórych, gdyż bez koni nie mógliśmy w tych, stro_ nach ~nit począć. Nie żażądano wprawdzie od nas broni, ąle pię- ciu przeciwko stu - to nie 'był zbyt pomyślny stosu- nek sił. Pozwólono nam prżystąpić do ognia; przy którym sie~ dżiał jeden Indianin. Nie można było poznać jego wieku;`': gdyż całą twarz miał pomalowaną tak samo ,jak zwiadow- ca. We włosach opadających na ramióna tkwiło pióro białego orła - znak wojny. U pasa wisiały dwa skalpy;, a na sznurku, biegnącym dokoła szyi, woreczek z lekami i fajka pokoju: Na kolanach leżała strżelba, stary grat _ 170 '"tzed dwudziestu lub trzydziestu lat. Indianin przypa- , ł się nam uważnie po kolei. Dumnie sobie poczyna - szepnął Old Death tak, y;';~ go czerwonoskórzy nie zrozumieli. - Pokażemy mu, `;:.~y także jesteśmy wodzami. Usiądźcie zatem i pozwól- "'~~;:. mi mówić! ~ Stary zajął miejsce naprzeciw wodza, a my tak samo. ;~Iko Murzyn nie usiadł wiedząc; że to należało jedynie przywilejów wodza. Uffl - wybuchnął Indianin gniewnie i wyrzucił z sie- ~''e:jeszcze kilka słów,.którychjednak nie zrozumiałem. Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? - za- `.. ał Old Death. ' Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podo-. - brzmiała odpowiedż wodza, którą Old Death na- ~`chmiasf nam przetłumaczył: r".;r. - Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił! ~ Dlaczego? Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Ko- ~" ańczów, a muszą wiedzieć; o czym się będzie mówiło. Oni znajdują się u Komanczów i powinni się posłu- ~~wac ich językiem. Tego wymaga uprzejmość. Mylisz się. Oni nie potrafą mówić językiem, które- ~~ó nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Koman- ' ~~ ~Gżów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ~'yy się od nich niesłusznie domagasz. Powiedziałeś, że k umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz mówić tym języ- yern, pomyślę, że kłamiesz.~ Uff! - zawołał, a potem przeszedł ria łamaną an- ~`: gielszczyznę. - Pawiędziałem, że umiem, i nie kłamię. Jesh nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. ~ Dlaczego ośmieliliście się usiąść przy mnie - Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie. Czyim ty jesteś wodzem? - Wodzem poszukiwaczy ścieżek. , - A ten? - pokazał na Langego. - Wodzem kowali robiących broń. 171 - A ten? - wskazał na Willa. - To jego syn, który kuje miecze oraz wyrabia toma:~Y~ hawki, służące do rozrąbywania głów. Wydało się, że to Indxaninowi zaimponowało. - Jeśli to umie, to jest .bardzo zręcznym wodżem~`::`; A ten? - zakończył patrząc na mnie. - Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i prze ' płynął Wielkie Morze, aby~ poznać wojowników Koma~=': czów. Jest wodzem mądrości i wiedzy wszelkich rzeczy, . a gdy wróci do swego kraju, opowie, jakimi ludźmi s~^ Komancze. To przerastało zdolność pojmowania Indianina. Spoj-; rzał na mnie frasobliwie i zauważył: Należy więc do ludzi mądrych i doświadczonych,aT ale włosy jego nie są białe. - W owym kraju rodzą się synowie tak mądrzy jakr' tutaj ludzie starry. ,,... . - W takim razie zapewne Wielki Duch bardzo koch~ ;; . ów kraj. Ale synowie Komanczów obejdą się bez mądroś-:~ ` ci tej bladej twarzy; gdyż sami są dość mądrzy i wiedzą;;~ ' czego im do szczęścia potrzeba. Zdaje się, że mądrość nier;. weszła wraz z nim do tego kraju; skoro ośmiela się ~rze-'~~' kraczać nasżą ścieżkę wojenńą. Wykopawszy tomahawk,`::'~ wojownicy Komanczów nie znoszą białych mężów. Nie wiesz, jak się żdaje, co powiedzieli wasi wysłań- r': cy w Forcie Irige. Za~ewniali, że prowadżą wojnę tylko `? z Apaczami;, ale są przyjacióhni bladych twarzy. Niech oni sami tego dotrzymają. Mnie przy tym nie ^ było. - Indianin mówił dotychczas bardzo nieprzyjaźnie, a Old... ~ ,.,;.,. Death odpowiadał uprzejmie. Teraz jednak uznał za sto- ::f~ śowne zmienić ton i wybuchnął: , - Tak twierdzisz? Kto ty jesteś właściwie, że się `.'v ; ośmielasz tak odzywać do Kosza-pehwe? Czemu nie po- ' dałeś mi swego imienia? Cży je w ogóle masz? Jeżeli nie, to wymień imię twego ojca! ' Wódz zesztywniał widocż'ńie ze zdumienia wobec tego '; ~~ 172 hwalstv~a, patrzył przez długi czas w twarz Old Deat- a wreszćie krzyknął: Człowiecze, pilnuj się, bo cię każę na ś~iierć zamę- ~L O to ją się nie boję! t';~r- Jestem Awat-w'ila, wódz Komanczów! ,,~,.- Awat-wila, Więlki Niedźwiedź? Kiedy ja zabiłem rwszćgo niedźwiedzia, byłem jeszcze chłopcem, a od te- ~;'czasu położyłem ich trupem tyle, że mógłbym sobie ~;ło ~ohwiesić ićh pazurami. Człowiek, który zabił nie- ~~wiedzia, nie jest jeszcze bohaterem w mych oczaćh. k-`:`'..- To przypatrz się skalpom u mego pasa! " - Pshaw! Gdybym pozabierał skalpy tym wszystkim, ~~iryćh zabiłem, ozdobiłbym nimi całą gromadę twoich ~~ijowników. To dla mnie również nie nie znaczy. - Jestem synem wiełkiego wodza, Oyo-kolcy. To już ma dla mnie większe znaczenie. Wypaliłem =~;Białym Bobrem fajkę pokoju; przysięgliśmy sobie na- ~ajem, że jego przyjaciele będą moimi przyjaciółmi, a 9~oi - jego przyjaciółini; i dotrzymywaliśmy zawsze da- i~o słowa. Mam nadzieję, że syn będzie tak samo wobec ~iie usposobiony jak jego ojcieć! Odzywasz się do mnie ciągłe zuchwałym językiem! ~zy uważasz wojowników Komanczów za myszy, na któ- ~ pies móże szczekać, jak mu się podoba? - Co? Pies? Jeśli myślisz; że Old Death jest psem, któ= ~ego można zabić, to wyślę cię natychmiast do wiecznych aetP.,~.\vI - ~ , Uff! Tam stoi stu mężów! .- Wskazał ręką _dokoła. - Dobrze - odparł Old.Death. - Ale tu my siedzi- ny. I znaczymy tyle samo, co twoich stu Komanczów. ~ni wszyscy nie zdołają przeszkodzić, żebym ci wpakował ~,ulę w brzuch, a z nimi pomówilibyśmy jeszeze potem isóbno. Patrz no! Mam tu dwa rewolwery, a w każdym aó sześć kul. Moi czterej towarzysze są tak samo uzbroje- ii; a prócz tego .widzisz u nas rusznice i noże. Zanimby 173 nas pokonano, musiałaby wyginąć połowa twoich wojow- 's ników! Nikt jeszcze tak nie rozmawiał z wodzem Indian. = Awat-wila nie mógł tego pojąć, dlatego zauważył: Masz pewnie bardzo silny lek! - Tak jest, mam lek, amulet, który dotąd zawsze ' sprowadzał śmierć na moich nieprzyjaciół. Tak będzie~'... również nadal: Zapytuję cię, czy uznasz nas za swoich''. przyjaciół, czy też nie? - Naradzę się z moimi wojownikami. - Wódz Komanczów musi swoich ludzi pytać o radę?';:' Tego nie przypuszczałem, ale skoro to mówisz, więc nie=..;~ wątpliwie tak jest. My, jako wodzowie, czynimy, co nam'::: się podoba, posiadamy zatern więcej .powagi i władzy niż~:':. ty; a wobec tego nie możemy z tobą siedzieć przy jednym'.` ognisku. Dosiądziemy koni i odjedziemy. Old Death powstał trzymając. wciąż jeszcze w ręku oba:': rewolwery. Wielki Niedźwiedź zerwał się jak ukąszony~';,' " pr~ez żmiję, oczy rnu rozgorzały, a wargi rozchyliły się,`'`v" " odsłaniając białe zęby. To świadczyło dostatecznie o`jego'; wewnętrznym vzbur2eniu. . W razie walki przypłacilibyś- ~':: , my śmiereią zuchwalstwo starego westm~n~; z drugiej.=' jednak strony było równie' pewne, że wielu Komanczów .. padłoby z ńaszej .ręki lub zostąło rannych. Młody wódz ;~ wiedział, jak strasżną bronią jest taki automatyczny pi- ~ ,,, . stolet i że jego pierwszego dosięgłaby kula: Był przed :~~ swoim ojcem odpówiedzialny za wszystko, co przedsię- ~ brał na własną rękę, a`chociaż u Indian nie zmusza się ni- kogo do udział~i w wyprawie wojennej, to jednak każdy; :~:. jeśli już raz wyruszył, musi się poddać żelaznej dyscypli- .- nie i nieubłaganemu prawu. Kto okaże się w wąlce tchó- ; rzem lub niedołęgą; kto nie panuje nad sobą i wyżej sta- ~~ wia własne ~porywy niż dobro ogólne, ten ściąga na siebie ~ powszechną pogardę. Nie przyjmie go do siebie żadne .:=; plemię, musi jak banita błąkać się po bezludnych okoli- - cach i tylko w ten sposób może do pewnego sto~nia' od- ::.`,; zyskać dobre imię, że wróci w pobliże swojego szezepu ~ 174 La sobie powolną i najbardziej męczeńską śmierć, aby najmńiej dowieść, że potrafi znieść ból. To jedyny ób, by otworzyć sobie drogę do wiecznych ostępów. 1 o tych ostępach pcha Indianina do czynów, do ja- nikt inny nie byłby zdolny. ~kie rozmyślania zaprzątały teraz zapewne umysł wońoskórego. Czy miał nas kazać zamordować, a po- powiedzieć ojcu lub na wypadek swej śmierci zosta- pozostałym przy życiu pamięć tego, że nie umiał pa- ać nad sobą? Że chcąc grać rolę wodza, odmówił i :iny przyjacielowi ojca, że naurągał jemu i jego towa- zom jak kujotom? Na takie to rozważania liczył za- ne Old Death. Na jego bowism twarzy nie znać było ~okoju. Stał przed Indianinem z palcami na cynglach rewolv~erów i patrzył mu w błyszczące od gniewu Chcecie odejść? - zawołał Indianin. - Gdzie wa- ! konie? Nie, dostaniecie ich! Jesteście otocżeni ~~-' : - A ty razem z nami! Pomnij naj Białego Bobra! Jeśli ~~ię -dosięgnie moja kula, nie osłoni on sobie głowy i nie ~anuci pieśni. żałobnej, lecz powie: "Nie miałem syna. ;fi Ten, któregó zastrzelił Old Death, był niedoświadczon ~;7tnłłokosem. Nie poważał moich przyjaciół i sh~chał tylko ~łosu własnej głupoty". Cienie tych wojowników, których ~a.- .. ,`,;;.rvwnocześnie z tobą zabijemy, zabronią ci . wstępu do fi -~~iecznych krain myśliwskżch, a stare baby otwo~zą bez- ~~;;zgbne usta, aby wyśmiać wodza, który nie oszczędzał ży- ycia powierzonych mu wojowników, bo nie um~ał sam nad ~ź:y`sobą panować: Popatrz na mnie! Czy wyglądam na takie- ,~;':go, który się boi? Nie rnówię tak do ciebie ze strachu, eF' :lecz dlatego, że jesteś synem mego cżerwonego: brata, któ- ~~':. remu ,życzę, żeby miał z ciebie- pociechę. Teraz rozstrzy- ~~':. ,.gaj! Jedno nieodpowiednie słowo zwrócone do moich lu- ; ~; ~yeden fałszywy ruch ż twojej strony, a strzela~; wal- ~; ka~ę zacznie! ódz stał jeszcze z minutę zupełnie bez ruchu. Co się vfv~nim działo, nie można bylo rozpoznać, gdyż twarz jego ' 175 pokrywała gruba~ warstwa farby. Potem usiadł z wolna, ''v zdjął fajkę z szyi i rzekł: - Wielki Niedźwiedź zapali z bladymi twarzami fajkę ':;.~ pokoju. - I dobrze zrobisz. Kto chce walczyć z Apaczami, nie ~ powinien usposabiać do siebie wrogo białych. My usiedliśmy także. ř '`` Wielki Niedźwiedź dobył zza pasa woreezek z kinnikin- -. nikiem, czyli tytoniem zmieszanym z liśćmi dzikich kono- :'. pi, napchał fajkę, zapalił, podniósł się i wygłosił krótką : przemowę, w której często się powtarzały słowa: "pokój", ., "przyjaźń", i "biali bracia". Potem pociągnął sześć razy, ::%:" ' wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świa- '.. ta i podał -fajkę Old Deathowi. Westman również prze- ::~ ` mówił bardzo przyjaźnie, a pociągnąwszy parę razy, po- ' dał fajkę mnie, zaznaczając, że mówił za nas wszystkich r i że wystarczy, jeśli każdy z nas pociągnie sześć razy. Na- :'- stępnie poszła fajka kolejno do Langego i jego syna. Sam ' też należał do naszego przymierza. Po tej ceremonii Ko- mancze usiedli dokoła nas w szerokim kręgu, ą zwiadow- - ; ca zbliżył się, aby opowiedzieć, w jaki sposób się z nami spotkał. Zdał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, tylko ... nie wspomniał o tym, że Old Death go pochwycił. Kiedy odśtąpił, poprosiłem o pokazanie drogi do koni, by przy- nieść cygara. Niestety oprócz wodza nie mógł otrzymać tego przysmaku żaden z Komanczów; gdyż to z kolei za- 4 śzkodziłoby mojej ' godności wodża, gdybym się tak bra- tał ze zwykłymi wojownikami. Wielki Niedźwiedź wie- dział widocznie, co to jest cygaro; gdyż twarz rozjaśniła ` mu się z zachwytu, a gdy pociągnął raz i drugi, wydał z siebie głos podobny do chrząkania owych małyeh zwierząt, z których wyrabia się smaczne szynki. Nastę- pnie zapytał nader uprzejmie o cel naszej podróży. Old Death nie uważał za stosowne powiedzieć mu prawdy, oś viadczył więc tylko; że chcemy doścignąć kilku bia- ~av; łych; któizy podążyli ku Rio Grande, aby się udać do Meksyku. .k^I 176 ~:.-:-:- W takim razie mogą biali bracia jechać z nami - ~zekł wódz. - Wyruszymy, skoro tylko znajdziemy trop ~pacza,. którego szukamy. Z której strony miał przybyć ten Apacz? Był tam, gdzie Komancze układali się z Apaczami. =Biali nazywają to miejsce: Fort Inge. Chciano go zabić, ;~~ez umknął. Dostał jednak kilka kul, nie mógł więc dłu- ,~go utrzymać się' na siodle. Z pewnością jest gdzieś w tej akolicy. Czy biali bracia zauważyli może jego trop? Wielki Niedźwiedź miał oczywiście na myśli Apacza, którego opatrzył Winnetou, gdy razem przeszli przez rze- ~kę, o obecności Winnetou zaś wcale nie wiedział. - Nie - odrzekł Old Death. Nie myśleliśmy bynaj- ;~iniej zdradzać Winnetou. W takim razie ukrywa się ten pies gdzieś w dole rzeki. Dalej nie mógł pojechać z powodu ran oraz dlate- gó; że wojownicy Komanczów stali po tej stronie, gotowi na przyjęcie Apaczów, gdyby ci umknęli z Fortu Inge. Brzmiało to dla Winnetou dość niebezpiecznie. Wpraw- ' dzie nie ulegało wątpliwości, że Komancze nie odkryją : śladów w rzece; ponieważ stratowały je już nasze konie, - ale skoro bawili tutaj od trzech dni, łatwo się mogło zda- rzyć, że obaj Apacze wpadli w ręce innego oddziału. To, że Wielki Niedźwiedź nic o tym nie wiedział, nie było je- ` szcze dowodem, że się to nie stało. Chytry westman, któ- ry myślał o wszystkim, zauważył: - Jeśli moi czerwoni bracia poszukają; to znajdą mie- v jsce, w którym przeszliśmy przez rzekę i odarliśmy drze- wo z kory. Ja mam dawną ranę, która się teraz otworzy- ła, musiałem ją więc obwiązać łykiem. To znakomity śro- dek na rany, o czym brat.mój powinien pamiętać. - Wojownicy Komanczów znają ten środek i używają go zawsze, gdy się znajdują blisko lasu. Mój biały brat nie powiedział mi nic nowego. - Wobec tego życzę walecznym wojownikom Koman- . czów, żeby nie byli zmuszeni zbyt często używać tego środka. Pragnę dla nich zwycięstwa i chwały, gdyż jestem 177 ich przyjacielem, żałuję również, że nie mogę z nimi pozo- v~~ stać. .Oni będą tu szukali tropu, a my musimy jechać .~~ czym prędzej dalej., aby dogonić białych mężów. ~- -W takim razie spotkają biali bracia Białego Bobra, ,n który ucieszy się.ich widokiem. Dam im wojownika, zeby ; ich do niego zaprowądził. Gdzie się znajduje sławny wódz, twój ojciec? :Y Y Chćąc Old Deathowi odpowiedzieć na tó pytame, ~ muszę podać nazwy miejscowości w. języku białych. Jesh ,~ moi bracia pojadą stąd ku zachodowi, przybędą nad do- `::' pływ rzeki Nueces, . zwany Turkey CreBk. Potem muszą yi,`~ przejść przez Chico Creek, skąd ciągnie się wielka pusty nia,, aż do Elm Creek. Po niej to krążą wojownicy Białe-.:::~ ' I go Bobra; aby nie przepuścić przez bród nikogo, ' kto by " usiłowął przeprawić się przez Rio del Norte powyżej Or- ': lego Wąwozu. - Do diabła! - wymknęło się westmanowi: Ale na-.: 4 tychmiąst się poprawił: - To właśnie nasża droga. Mo~ , czerv~ońy brat uradował nas bardzo tą wiadomością. Je- ' stem szczęśliwy; że będę mógł zobaczyć Białego Bobra:` ` Tęraz jednak czas udać się.na spoczynek, aby się zbudzić ' o świcie. - Pokażę sam białym braciom, gdzie się mają poło zyc- Wstał i zaprowadził nas pod grube, roźłożyste drzewo, a potem każał prżynieść nasze siodła i koce. Od chwili -: wypalenia fajki pokoju zmienił się całkowicie. Gdy się oddalił, zbadaliśmy torby przy siodłach: Z uznaniem podkreślam, że nie brakowało najmniejszego drobiazgu. : Z siodeł zrobiliśmy sobie poduszki i położyliśmy się jeden obok drugiego, owinąwszy się w koce. Niebawem nade- . szli także Komancze, a kładąc się na spoczynek, otoczyli nas dokoła. - Nie powinno to budzić w nas żadnego podejrzenia - rzekł Old Death. - Czynią to, ponieważ -biorą nas vt~ swoją opiekę, .nie zaś po to, by przeszkodzić ucieczce. Skoro się raz wypaliło z czerwonoskórym fajk~:pókoju, . 1'78 inożna mu już zaufać: Musimy się jednak starać od nich odłączyć.'~Otumaniłem ich porządnie co do Winnetou, ~dyż ćhciałem ich sprowadzić z jego tropu. Sądzę jednak, że nawet jemu niełatwo uda się prżejść przez Rio Grande. ~Kto inny w ogóle by tego nie dokazał. Ale jego położenie niepokoi mnie podwójnie, gdyż ma ze sobą rannego. Do takich układów Indianie posyłają zawsże ludzi doświad- ezonych, dlatego przypuszczam, źe był to cżłowiek stary. - Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę gorączkę .z ran, której mu= siał dostać, zwłaszcża podczas takiej forsownej .jazdy, to obawiam się niesłychanie o Winnetou. No, śpijmy już. Mimo jego życzeń nie zaznałem dobrej nocy. Nie było 'v ~ówy ó śnie, bo troska o Winnetou nie dawała mi spo- rkoju. Kiedy na wschodżie zaczęło świtać, obudziłem to- ~arzyszy. Podnieśli się zupełnie bez szmeru, aIe w tej sa- ; rnej chwili stanęli dokoła nas Indianie. Teraz, w świetIe dnia, można było lepiej się irn przyjrzeć niż przy skąpym ":świetle ogniska. Dreszcż mnie przeszedł na widok okrop- v rrie pomalowanyeh ~ twarzy i fantastycznie poubieranych póstaci. Tylko niektórzy ż nich okryli ciało odzieniem. Wielu poobwieszało się nędznymi łachmanami, wszyscy jednak wyglądali zdrowo i okazale, gdyż mężczyźni szcze- pu Komanczów znani są z piękności. Wódz zapytał, czy coś zjemy, i przyniósł rzeczywiście ' kilka kawałków łykowatego mięsa końskiego, już "ujeż- ciżonego". Podziękowaliśmy tłumacząc, że mamy swoje zapasy; chociaż w rzeczywistości był to tylko kawałek szynki. Wielki Niedźwiedź przedstawił nam także ćzłowie- ka, który miał nam towarzyszyć. Potrzeba było niemałęj sztuki dyplomatycznej, aby odwieść wodza od tego za- miaru. Ustąpił wresżcie; gdy Old Death wyjaśnił, że ko- rzystanie z ushxg przewodnika byłoby hańbą dla takich jak my doświadczonych wojowników. Napełniwszy skó- rzane wory wodą i wziąwszy trochę trawy dla koni, wyru- szyliśmy. Mój zegarek wskazywał godzinę czwartą. Z początku jechaliśmy powoli; aby się konie rozrusza- 179 ły. Przez jakiś czas droga riasza prówadziła przez równinę pokrytą trawą, ale trawa rzedła i nędzniała z każdą chwi- lą, aż w końcu zupełnie jej zabrakło i zaczął się czysty piasek. Gdy już i drzewa nadbrzeżne zniknęły za nami;' zdawało nąm się, że żnajdujemy się na Saharze. Przed na- mi i dokoła nas rozciągała się równina bez żadnego naj-'` mniejszego wzniesienia - piasek i tylko piasek, a nad ns-`: mi słońce, którego promienie paliły dótkliwie pomimo ;; wczesnego ranka. - Niebawem będżiemy mogli puścić się;szybszym khz-,,y`. sem - rzekł Old Death. - Musimy się śpieszyć szczegól-` nie przed pohidniem, dopóki mamy słońce za plecami. Je=` dziemy prosto na zachód. Po południu będzie nam świe- '. ciło w twarz, a to bardziej męczy. Czy na tej jednostajnej równinie, nie mającej ża=...: dnych punktów orientacyjnych, nie móżna stracić kie- ' runku? - zapytałem jako rzekomy greenhorn. Old Death uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział: , ' - To znowu jedno z waszych sławnych pytań, sir: -':'r d ~ Słońce jest najlepszym przewodnikiem. Zdążamy do Tur- i key Creek, o szesńaście mil stąd. .~eśli chcecie, to możemy ;,; się tam zńaleźć za dwie godziny. P'odpędził konia najpierw do- kłusa, a potem do cwału, a rny za nirn. Od tej chwili nie rozmawialiśmy już z śobą. ':; Każdy stąrał się ulżyć koniówi i nie męczyć go niepo- `' trzebnymi ruchami: Minęła jedna godzina, a potem dru- ' ga, podczas której pozwoliliśmy koniom iść stępa, aby im ' dać odsapnąć. Wtem Old Death wskazał przed siebie ' i rzekł: - - Popatrzcie ~~ zegarek, sir! Jechaliśmy dwie godziny ; i pięć minut i oto żbliżamy się do Nueces. Czy pomyliłem się co do czasu? - Nie - odpowiedziałem. - Widzicie więc - mówił dalej - człowiel~ ' ma w kościach zegarek. Powiem wam nawet w ciemną noc, ,. która godzina, a chybię zaledwie o kilka minut. Wy na- . uczycie się tego także. , 180 ~ ~..,;;~..;. Ciemny pas wskazywał rzekę, ale nie było nad nią ~,"drzew, t`~lko zarośla. Znaleźliśmy wkrótce wygó~dne do ~~przeprawy miejsce i przybyliśiny nad Turkey Creek, który M~;~:-tych właśńie stronach uchodzi do Rio Nueces, .tocząc ~~2;~resztą v~ swych falach bardzo niewiele wody. Stąd uda- ~r~`:l~śmy się nad Chico Creek; gdzie stanęliśmy kilka minut ~~po dziewiątej. Łożysko tej rzeki było prawie suche, tylko ~::~tu i ówdzie błyszczała na dnie jakaś brudna kałuża, ~~ř;'2 której spływał nędzny strumyczek. Drzew ani krz~ków Yrea nie było wcale; a rzadka trawa dawno straciła swą zielo- :': ńość. Na drugim brzegu zsiedliśmy i napoiliśmy konie :~.'.wodą z worów. Zamiast wiadra użyliśmy dużego kapelu- t.~sza Willa Langego. Zabraną trawę- konie zjadły bardzo y;~;prędko i po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej ku `;Elm Creek. Tu okazało się, że konie są już zmęczone. Krótki wypoczynek pokrz~pił je tylko nieznacznie i mu- 'sieliśmy jechać stępa: Nadeszło południe. Słońce prażyło żarem, a piasek był ; gorący i tak głęboki, że konie tonęły w nim po próstu, co utrudniało bardzo jazdę. O drugiej zsiedliśmy .znowu, by - dać koniom resztę wody. Saini nie piliśmy wcale; ponie- waż Old Death na to nie pozv~ólił. lego zdaniem mogliś- my daleko łatwiej znieść pragnienie niż konie, kt'ore mu- siały nas wlec po tym piasku: - Zresztą - dodał uśmiechając się - ,trzymaliście się dzielnie, Nie. wiecie nawet, jaką przebyliśmy przestrzeń. Powiedziałem, że dopiero wieczorem przybędziemy nad Ełm Creek, tymczasem staniemy tam już za dwie godziny. Tego byle kto nie dokaże z takimi końmi. Zboczył niecó z zachodniego kiertznku na południowy i mówił dalej: - Cud prąwdziwy, że nie natrafiliśmy dotychczas na trop Komanczów. Widocznie posuńęli się ku rzece. Co za głupota z ich śtrony szukać tak długo jednego Apacza! Gdyby udali się wprost ku Rio Grande, zaskoczyliby już swych nieprzyjaciół. - Sądzą pewnie, że i teraz mogą to ~eszcze uczynić - 181 rzekł Lange - gdyż jeśli Winnetou nie przedostał się `':~; szczęśliwie z rannym Apaczem, to jego współplemieńcy~''y nie mają pojęcia, że zdradzieccy Komancze są już tak bli- sko. - Hm! To nie jest pożbawióne słuszności, sir. Właśnie ~ ta okoliczność, że nie widzimy Komanczów, niepokoi s mnie ze względu na Winnetou. Wynika z tego, że Ko- `~~ maneze nie uwijają się luźno, lecz zapewne już się skupiłi , w oddział. To bardzo zły znak dla Apaczów: Może ich :'vF= już nakvet pochwycono. - Jaki by w takim razie los spotkał Winnetou? - - Najokropniejszy, jaki śobie można wyobrazic Nie zabiliby go ani nie zamęczyli podczas wyprawy wojennej:. , , Nie: Ujęcie najsłynniejszego wodza Apaczów byłoby dla -`'' , Komanczów niebywałym zdarzeniem; które zechcieliby y,` uczcić godniej, to , znaczy:~ okropniej. Pod bezpieczną ,. eskortą odprowadzono by go na pastwiska Komanczów,: `:;::~ gdzie pozostali tylko starey, kobiety i dzieci. Tam pielęg-. ':~ nowario by go troskliwie, nie zabrakłoby mu niczego -:~ opróez wolności. Kobiety wyczytywałyby mu z oczu każ- de :życzenie, możliwe do spełnienia. Jeśli jednak sądzicie, ...~ że to byłaby z ich strony uprzejmość, to się ogromnie my- licie: Oni starają się wzmocnić siły jeńca tylko po to; by ;:;, mógł znieść jak najwięcej męczarni, a nie umarł zaraz na początku. Powiadam wam, że Win~etou musiałby zginąć, . ;' ale nieprędko, nie za godzinę ani za dzień: Rozszarpywa- no by jego ciało z iście naukową precyzją i upłynęłoby sporo dni,, zanimby śmierć zdołała go wybawić: Oto śmierć godna wodza! Jestein pewien, że przy najwyszu- kańszych katuszach nie skrzywiłby się nawet, co więcej,. szydziłby jeszcze i wyśmiewał swoich katów: Boję się ~ o niego istotnie i oświadczam, ,że w razie potrzeby narażę własne życie, żeby go wyrwać ź rąk zwycięzców. W każ- dym razie mamy Komanczów przed sobą na zachodzie. Pojedziemy trochę na południe, do mego dawnego przyja- ciyla, od którego dowiemy się może,,jak wyglądają spra- w nad Rio Grande. Przenocujemy u niego. 182 'ř `` A c~ nas chętnie przyjmie? ~~,;:.,. .-- Oczymscie! Nie nazywałbym go inaczej przyjacie- y':~~ni. To ranczero*, rolnik; prawdziwy Meksykanin; nie- ~ałszowanęgo hisżpańskiego pochodzenia. Jednego z jego ~:',iprzodków pasawał ktoś na rycerza i dlatego on sam chęt- ~r n~e mianuje się "caballero" - kawaler, rycerz. Stąd ~. y 'swemu ranczu nadał mile brzmiącą nazwę ,;Estanzią del ;''.:~ballero". Nazywajcie go senior Atanasio. Po tych objaśnieniach jechaliśmy dalej w milczeniu. Nie ~:'.: udało nam się źmusić koni do cwahi, gdyż zapadały w ;. piasek po kolana. Z 'wolna jednak zmniejszała się jego ř;`'..';gł~bokość, około ~czwartej po południu powitaliśmy ;`';~iaierwszą trawkę, a riieco później wydostaliśmy się na~ ~~a:''wspaniałą ' prerię, gdzie kanni pasterze pilnowali koni, ~:'~`:.bydła rogatego i owiec. Nasze konie nabrały nowego ży- ~ ~ cia i same ruszyły szybszym tempem. Przed nami ukazały `'' się drzewa, a w końcu ujrzeliśmy coś białego przezierają- ` 'cego przez zieleń. - Oto Estanzia del Caballero - rzekł Old Death. - `': To szezególny budynek, zupełnie w stylu budowli Moki ř- albo Zuni**; prawdziwa twierdza, niezbędna w tych; oko- '" ticach. Znatazłszy się w pobliżu zabudowań rriogliśmy się im dokładnie prźyjrzeć. Opasywał je mur wysokaści dwóch łudzi; z szeroką bramą, przed którą znajdował się most ` nad głębokim, pozbawi~onym teraz wody rowem. Budy- nek miał kształt sześcianu. Parteru nie było widać, ponie- waż zasłanial go zupełnie mur.- Piętro było cofnięte nieco, tak-że dokoła powstała galeria. Galerię tę ósłaniało białe ` płótno namiotowe. Okien nie . zauważyliśmy wcale. Na tym sześciennym piętrze spoczywało drugie, tego samego kształtu, którego podstawa była znowu mniejsza od pod- stawy pierwszego. I tu utworzyła się galeria przykryta * R a n c z e r o (hiszp. ranchero) - właściciel raneza: dużego gos- podarśiwa, główńie hodowlanego. ** M o k i , Z u n i - nazwy sżczępów indiańskich. 183 t= pł~tnem. W ten sposób parter, pierwsze i' drugie piętT` r. stanowiły kamienne sześciany, z których każdy wxż `: był zawsze mniejszy od niższego. ř Mur był pobielon.'~' płótno białe, toteż dom jaśniał z daleka. Będąc już praw~'~ pod samą budowlą, . zauważyliśmy na każdym pięt " biegnący dokoła muru szereg wąskich otworów podo~`' nych do strzelnic. Były to prawdopodobnie okna. - Piękny pałac! - zaśmiał się Old Death. - ~1- d 'v , - piero urządzenie was zdziwi! Chciałbym widzieć wo indiańśkiego, który pokusiłby się o zdobycię szturmem te~ go domu! Przejechaliśrny przez most wiodący do bramy; w ktor~ widać było mały otwór. Obok wisiał dżwon wielkości gło wy ludzkiej. Old Death zadzwonił: Dźwięk można był ,.. usłyszeć o pół mili. Niebawem ukazał się w otworze no~ Indianina, potem usta i zabrzmiało wypowiedziane_ pą~ hiszpańsku pytanie: Kto tam? - Przyjaciele gospodarza - odrzekł westinan. - Czy~ senior Atanasio jest w domu? ~ Nos i wargi osunęły się niżej, a na ich miejsce ukazała się para ciemnych oczu; po czym doleciały nas słowa: - ' - Jakaż radość! Senior Death! Wpuszczę was oczywiś-~: cie natychmiast. Chodźcie, seniores! Zaraz doniosę panu: _; Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy, po czym drzwi się otwo-' rzyły i wjechaliśrny przez bramę. Człowiek, który nam otworzył, był to gruby, odziany w białe płótńo Indianin;' jeden z owych "Indios fideles", czyli Indian wiernych, którzy pogodzili się z cywiiizacją.' Zamknął bramę; skłonił się nam głęboko, przeszedł majestatycznie przez dziedzi-' niec i pociągnął za drut wiszący na murze. Mamy ćzas objechać dom -' rzekł Old Death. - v# Przypatrzmy się budynkowi. Teraz dopiero można było zobaczyć parter. I tu ciągnął ~ się przez wszystkie ściany szereg strzelnic. Budynek stal : na' środku utworzonego przez okalający mur dziedzińca '~ dość szerokiego i porosłego trawą. Oprócz strzelnic nie ":; ~ 186 iać było ~adnych otworów okiennych, drzwi także nie to. Obj ćhaliśmy dokoła cały dom. Indianin cżekał już ńas. - Jakże się wchodzi do wnętrza domu? - spytał .,. Zaraz żobaczycie! - odrzekł Old Death. ~ Wtem z galerii położonej nad parterem wychylił się ja- ~iś człowiek i popatrzył, kto jest na dole. Ujrzawszy In- ~ianina,. schował głowę, po czym spuszczono schody po- idobne do drabiny. Myliłby się, kto by sądził, że przynaj- niej. na pierwszym piętrze znajdowały się drzwi. Na dru- ~im piętrze stał znowu służący;. spuścił z góry drugą dra- ~inę, po której dostaliśmy się na szczyt domu. Płaski ~ach pokrywała blacha cynkowa posypana piąskiem. `W samym środku dachu widniał czworoboczny otwór. ~tąd prowadziły schody w głąb domu. ~::: Tak budowano od wieków w indiańskich pueblach objaśnił Old Death. - Nikt nie wedrze się na dziedzi- v ~ : ;riiec, a gdyby się jakiemuś nieprzyjacielowi udało przeleźć przez mur, będzie miał przed sobą ścianę bez drzwi. W `spokojnych czasach można się dostać na górę bez drabi- ;ny w ten sposób, że się staje na koniu i włazi na galerię. 'wPodczas wojny jednak nie radziłbym nikomu tego próbti- 'wać, gdyż z płaskiego dachu można mur, teren przed nim Iężący i dżiedziniec zasypać po prostu kulami. Senior , ;' A'tanasio utrzymuje zapewne z dwudziestu vaquerów* '':!'peonów** i służących, z których każdy ma strzelbę. Gdy- '::by tu na górze stanęło dwudziestu ludzi, musiałyby zginąć setki napastników, zanimby pierwsży żdołał prze~Iostać się przez mur. Ten sposób budowania daje tutaj, na gra- riicy, wielkie korzyści, a hacjender*** wytrzymał i odparł niejedno oblężenie. * V a q u e r o (hiszp.) - pasterz bydła. ** P e o n - Indianin południowoamerykański osiadły na roli, ży- jący w zależności pańszczyźnianej od hiszpańskiego feudała. -*** H a cj e n d e r (hiszp. haciendero) - właściciel hacjendy - du- ~ego folwarku. 187 Zauważyłem, że za domem przepływał Elm Creek, t :'` cząc piękną, czystą wodę; dzięki czemu grunt dokoła b bardzo ,urodżajny. Widok tej . wody wzbudził we mni' chęć kąpieli. Zeszliśmy w towarzystwie służącego po schodach n''Y dół do długiego i wąskiego korytarza, oświetlonego n~ , jednym i drugim końcu światłem padającym z dwóc ' strżelnic. W vbu ścianach zauważyłem szereg, drzwi; a p:':'~" przeciwległej stronie znajdował się otwór prowadzący ri'~. parter. Aby się dostać tam z podwórza, trźeba było rów~F nież najpierw wejść schodami z zewnątrz domu, a pot .. zejść w głąb. Wydało mi się to uciążliwe, ale byłv widocz~: nie uzasadnione miejscowymi warimkami. Służący zni:'.. knął i powrócił niebawem z wiadomością, że senior capi~ i. .: tano de caballeria na nas czeka. Nie dziwcie się - rzekł, Old~ Death . - gdy mój sta~ ' ry senior Atanaśio przyjmie was trochę etykietalnie. Hisż; panie lubią etykietę, a pochodzący od nich Meksykani~; 7... ząchowali te ich obyczaje. Gdybym przyjechał sam, se- nior Atanasio vybiegłby już dawno naprzeciw mnie. Po,t nieważ jednak towarzyszą mi inni, przeto uważa.za wska zane urządzić coś w rodzaju dworskiego przyjęcia. Ni.'`:'. śmiejcie się, gdyby się zjawił w mundurzę meksykańskie-v go rotmistrza. Był nim w młodszych latach i do dziś dnią~!~~ pokazuje się chętnie w starym; już nie używanym mundu~'' rze. Poza tym jest to wspaniały człowiek. Weszliśmy do przyjemnie chłodnej komnaty z kosztow- ;: nym niegdyś, ale teraz wypłowiałym umeblowańiem. Trzy ~ dv p` ~ wy przysłonięte strzelnice przepuszczały przytłu mione światło. Na środku pokoju stał wysoki, chudy je gomość ze śnieżnobiałą czupryną i wąs~m. Miał na sobie .,' czerwone spodnie, obszyte złotymi lampasami, wysokie ~ buty z cholewami z błysżczącej. skóry i -niebieski frak, bo- gato na piersiach wyszyty zło'tem. Złote epolety wskazy- '. wały rangę generała. U boku zwisała szabla w stalowej pochwie na rzemieniach, ze złoconymi sp'rzączkami. W.le- wej ręce frzymał trzyrożny kapelusz z brzegami ~obszytymi ' . . 188 tem; . bł~rszcząca agrafa przytrzymywała pióropusz. ~glądało to na maskaradę, gdy się jednak spojrzało starą, , poważną twarz i xńłode jeszcze, poczciwe oćzy, można się było przynajmniej. w duchu nie uśmiechnąć ;zliwie. Kiedyśmy weszli, gospodarz stuknął,z brzękiem róg obćasami,. wyprostował się energicznie i powie- - Dzień dobry panom! Bardzo mi przyjemnie powi-. Brzmiało to dość sztywno. Skłoniliśmy się wszyscy, Old Death odrzekł po an,gielsku: . Dziękujemy, senior capitano de caballeria! Ponie- raż znajdowaliśmy się w tych stronach, chciałem towa- żysżom sprawić texi zaszczyt,..-. żeby poznali dzielnego bo- iwnika o niepodległość Meksyku: Pozwólcie, że wam ich ' ~zedstawię! Po twarzy hacjendera prżemknął uśmiech zadowolenia. ~kinął potakująco głową, mowiąć: - Dobrze senior Old Death. Bardzo się cieszę, że mo- ę zawrzeć znajomość z seniorami, których przyprowadzi- - Old Death wymienił nasze nazwiska;. a caballero ś'podał każdemu z nas rękę i poprosił, byśmy usiedli. '':~?Vestman zapytał o seniorę i senioritę, po czym hacjender ~:'.`~tworzył drzwi; a za nimi ukazały się panie przygotowane ~'~tlż na nasze odwiedziny. Seniora była bardzo piękną; ~ř"nprzejmą matroną, a seniorita - miłym dziewczątkiem. ~~.Jak się później dowiedzieliśmy, byłą to ich wnuczka. Obie r miały na sobie suknie z czarnego jedwąbiu, jak gdyby za ;'.'':chwilę miały się ukazać na królewskim dworze. Old ~:': Death podbiegł ku obu paniom i potrząsnął je tak ser- ř~'decznie za ręce; że się prżeląkłem.. .. '~''` Obaj Langowie zadali sobie trud, żeby się nisko skło- kř~:':.nić, a Sam rozjaśnił całą twarz w uśmiechu i zawołał: O missis, missis, jakie piękne! ~,, Ja podszedłem do seniory, pochyłiłem się i pocałowa- `;~~': łem ją w rękę. Pani przyjęła bardzo przychylnie tę uprzej- 189 mość i podała mi policzek, żebym na nim złożył besó d': cortesia, ćzyli honorowy pocałunek. To samo powtórzył , się z senioritą. . Usiedliśmy znowu i rozpocżę~a się rozmowa o celu n szej podróży. ,Opowiedzieliśmy, co uznaliśmy za stosov~ ` ne, a więć także o naszym spotkaniu z Komanczarni`'; Gospodarze słuchali nas z największą uwagą wymieniaj rj;~ ze sobą znaczące spojrzenia. Kiedy skończyliśmy, senio` Atanasio poprosił o opis obu ludzi, których śzukaliśmy Wydobyłem fotografie. Zaledwie je zobaczyli, zawołała seniorą: - To oni, to oni! Na pewno! Nieprawdaż, kochan~ Atanasio? - Tak - .przyznał caballero - to rzeczywiśćie on~'':~ seniores. Ci ludzie byli ~t mnie ubiegłej nocy. - Kiedy przyszli i kiedy się oddalili? - zapytał Ol Death. ~ - Przybyli późną nocą bardzo znużeni. Spotkał ich je,'fi den z moich vaquerów i sprowadził tutaj. Spali bardz ":'' długo i zbudzili się dopiero po południu; odjechali zaled`-`~ wie przed trzema godzinami. Pięknie! Wobec tego dościgniemy ich jutro z pew'-:: nością. W każdym razie znajdziemy ich ślad. - Na pewno; senior. Oni udali się stąd ku Rio Gran~:.. tF' de, . aby przeprawić się przez tę rzekę pomiędzy Rio Mo ral a Rio las Moras niedaleko Orlego Wąwozu. Zresztą,,. usłyszymy o nich jeszcze, gdyż posłałem za nimi kilku va~ :? = querów, którzy powiedzą nam dokładnie, jaki kierunek:v obrali. - Dlacżego wysłaliście ludzi za nii? , - Ponieważ odpłacili mi niewdzięcznością za moją "':, gościnę. Przysłali do mnie pasterża jednej z trzód ze r, zmyśloną wiadomością i pod jego nieobecność ukradli v: sześć koni, z którymi uszli czym prędzej. - Podłość! Więc ci dwaj ludzte me byli sami? - Nie. Była z nimi gromada przebranych żołnierzy, `':~ którzy mieli przeprowadzić ochotników do Me~esyku. 190 ~i - W ta im razie sądżę, że wasi ludzie nie odzyskają ini, są bowiem za słabi w stosunku do tych złodziei. - O, moi vaquerowie umieją obchodzić się z bronią, wybrałem najdzielniejszych. Czy Gibson i Ohlert mówili coś o swoich planach? Ani słowa. Pierwszy był bardzo wesoły, a drugi bar- ~o milczący. Zaufałem im zupełnie. Prosili mnie, żebym n pokazał urządzenie domu; i widzieli nawet rannego ~dianina,, którego ukrywam przed wszystkimi. Ranny czerwonoskóry? Kto on i co tu robi? ~aballero uśmiechnął się i odpowiedział: ' Tak, to was bardzo zajmie, seniores! Przechowuję ~ysłanxiika Apaczów, o którym wspomńieliście poprzed- ~o, że go Winnetou opatrzył nad Rio Leona. To stary ~ódz Inda-niszo. Inda-niszo to znaczy "Dobry Mąż". Sh~s.znie otrzy- nał on to imię! To najstarszy; najmędrszy i .najbardziej ~okojowo usposobiony wódz Apaczów! Muszę go zoba- ,. Pokażę go wam. Prżybył do mnie w bardzo z stanie. Trzeba wam wiedzieć, że. sławny Winnetou zna mnie dobrze i zawsze do mnie zajeżdża, ilekroć znajduje się w tych stronach, pęwny jest bowiem, że może mi za-' ufać. Jadąc z Fortu Inge dogonił Ińda-niszo, opatrzył mu ~tany nad Rio Leona, gdyż stary wódz dośtał jedną kulę w ramię, a drugą w udo. Po odpoczynku ruszyli dalej na- tychmiast. U starego jednak wywiązała się silna gorączka z .powodu ran, a Kornancze uwijali się na wszystkie stró- ny, aby go pojmać. Jak Winnetou tego dokazał, że pomi- mo takich przeszkód doprowadził go do Estanzii del Ca- ballero, to jest dla mnie zagadką. On jeden 'chyba potrafił zdobyć się na coś podobnego. Ale ranny nie mógł się już utrzymać na siodle, gdyż osłabł bardzo wskutek utraty krwi, a liczy przeszło siedemdziesiąt lat. - To się wydaje wprost niemożliwe! Z Fortu Inge do- jechać z takimi ranami aż tutaj! Droga, którą odbyli, wy- nosi więcej niż sto sześćdziesiąt mil angielskich. W tym 191 wieku może taką podróż wytrzymać tylko czerwonoskc ry. Mówcie dalej! Winnetou przybył tutaj wieczorem i zadzwoni ' Zszedłem sam. Poznałem go od razu. Opowiedział rn - wszystko i poprosił, żebym się zaopiekował jego czerwe nym bratem, dopóki po niego nie przyśle. On sam musi~ śpieszyć czym prędzej przez Rio Grande do swoich pIf mion, by je zawiadomić o zdradzie i zbliżaniu się K~ manczów. Posłałem z nim dwóch najlepszych pasterz~ aby się dowiedzieć, czy udało mu się przejść. Mieli go oi~ prowadzić i przynieść mi potem' wiadomość. k ' - No i - zapytał z zaciekawieniem Old Death - c~~ udało mu się przeprawić? ; - Tak, i to mnie bardzo uspokoiło. Postąpił nadzwy czaj mądrze, .bo nie przeprawiał się przez Rio Grande pm wyżej 'Rio Moral, gdzie się snuli Komancze, lecz poniżej Nie. ma tam wprawdzie brodu, prąd jest wartki, a prz~ pływać rzekę to bardzo niebezpieczna sprawa, mimo tt on i. moi chłopcy dokonali tegó. . Pasterze odprowadzili .g~ pótem dalej; dopóki. nie . upewnili się, że już nie spotk~ Komanćzów. W ten sposób Winnetou zawiadomił Ap~~ czów o niebezpieczeństwie, a ci zgotują nieprzyjacielóvi~ odpowiednie przyjęcie. Ale teraz chodźcie do starego wo~ dza, jeśli chcećie, seniores! Wszyscyśmy wstali, Pożegnali się ź paniami i zeszli rir niższe piętro, gdzie znaleźliśmy się w korytarzu podo~ nym do górnego. Otworzyliśmy ostatnie drzwi ujrzeliśm~ , starego wodza leżącego. w przestronnej, chłodnej komni~:^ cie. Gorączka już go wprawdzie opuściła, ale bardzo b~ł ,;;:,. jeszcze ósłabiony i ledwo mógł mówić. Oczy zapadły m~ się głęboko, a policzki ogromnie wychudły. Lekarza ocz~t- wiście nie było, caballero jedriak twierdżił, że Winnetoi~ jest mistrzem w opatrywaniu ran. Przyłożył ćhoremu go'~' ją ce zioła i surowo zakazał ruszać opatrunku; zapewnia`~ jąc, że skoro tylko minie gorączka, nie będzie obaw~~ o życie chorego. Gdy wyszliśmy z komnaty, powiedzia~erń' hacjend~rowi, że chciałbym się wykąpać w rzecc~" P 192 - Jeśli tak, to nie potrzebujecie wcale wchodzić na ~~`::hódv - ~drzekł: - Wypuszczę was stąd od razu na G~lGilaW v. Zdaje mi się, że tu nie ma drzwi! ~ : ~;; .,..- Owszem są, tylko ukryte. Kazałem je tu umieścić, ř y- mieć drogę do ucieczki na wypadek, gdyby czerwono- ó m na astnikom udało si wtar n ć do domu. Zaraz p ę g ą ~ zobaczycie. ;' :~?rzy ścianie stała sżafka. Gdy ją gospodarz odsunął, 3rzałem otwór prowadzący na dziedziniec. Od zewnątrz krywały go zasadzone tu umyślnie żarośla. , Caballero rowadził mnie, wskazął na krzak rosnący pod murem yP , ~ wnętrznym i mówił dalej: Tędy się wychodzi wprost na pole, czego by się nikt ye domyślił. Chcecie pójść do rzelci tą drogą? Jest naj- ~rotsza. ' Zaczekajcie tu chwilę! Przyślę wam wygodne ~ ubranie. W tej chwili zadzwoniono u bramy. Gospodarz poszedł c~tworzyć, a ja przyłączyłem się do niego. Było to pięćiu ~ezdzców; wspaniałe, silne postacie . - vaquerowie wysłani ~ za koniokradami. No - zapytał. - Nie ma koni? uż cał= Nie - odrzekł jeden z nich. -, Byliś~y j kiem blisko. Po śladach widzieliśmy, że dościgniemy ich F za kwadrans. Wtem watrafiliśmy na trop wielu koni, ~ ktory łączył się po prawej stronie z tropem koniokra- ~';`dów. Widocznie więc spotkali się z Komancżami. Ru- . ~,:. szyliśmy tamtędy i wkrótce ujrzeliśmy ich wszystkich ~ ,. grzed sobą. Ale było tam przeszło pięciuset Koman- ~,......czow i ' wobec takiej przewagi nie mogliśmy się' na nich rzucić. Bardzo shzsznie. Nie pówinniście narażać życia dla kilku koni. Czy Komancze obchodzili się z białymi przy- . ~aznie? . Baliśmy się zbliżyć o tyle, żeby to zobaczyć. ~: : , - Dokąd dążyli Komanczc? Ku Rio Grande. ~ - Winnetou t.Il 193 A więc prosto przed siebie. Możemy być przetc~.~ spokojni. Wy idźcie teraz do swoich stad! Pasterze odjechali: Jak się późńiej okazało, poczciw~,,.. caballero ogromnie się mylił w ocenie sytuacji. Gibsot~~ bowiem doniósł Komanczom, że w hacjendzie del Cabal~ vř' lero znajduje się ranny wódz Apaczów. Z tego powod~'`~ część wojowników wyruszyła zaraz wyciągniętym cwałe~F, ku hacjendzie, aby wziąć go do niewoli, a seniora Atan~,~; sio ułCarać za jego życzliwość okazaną Apaczom. Caballero wszedł schodami z powrotem w głąb domu;~' a ńiebawem pojawił się jakiś peon i wyprowadził mni~:~ przez bramę nad rzekę. Powyżej hacjendy był br'od, e~a; pozńałem po łamaniu się fal. Poniżej brodu rzeka był~i.'rt bardzo głęboka. Tu peon się zatrzymał. 1Va ramieniuE" niósł białe płócienne ubranie. Tutaj, senior -- powiedział. - Po kąpieli włozycie. to ubranie; a rzeczy, które teraz zdejmiecie, zabiorę z sti.^ bą: Po powrocie zadzwonicie; to wańi otworzą. r . Oddalil się z moim ubrańiem; a ja wskoczyłem do wo dy: Po całodziennym skwarze i trudzie dh~giej jazdy pły- wałem i zanurzałem się z prawdziwą rozkoszą. Zabawiw-;y szy w wódzie z pół- godziny, wyszedłem z rźeki i włożyłem i i ., , ubranie: Właśnie się z tym uporałem i zabierałem się da".~ , odejścia; kiedy wzrók mój padł na przeciwległy brzeg,:y~ Z puńktu, w którym się znajdowałeiń, mogłem dojrzee':,`~"' dość-dalekie miejsce, gdzie rzeka tworzyła zakręt. Ujrza~ ::~~ łem tam dhzgi szereg jeźdźców jadących, zwyćzajem In- ~':: dian, jeden za drugim. Popędziłem czym prędzej do bra- .i my i zadzwoniłem. Otworzył mi peon, który mnie już oczekiwał. Prędko do caballera! - powiedziałem. - Z tamtej , `v:: strony rzeki ńadciągają Indianre do hacjendy. Ilu? Z pięćdziesięciu. Peon przeraził się z poezątku tą wieścią, ale gdy usky- , ` szał dokładnie liczbę, .twarz jego przybrała z powrotem :. wyraz spoko~u. ' ~-' t94 . e,';, Nie więcej? - spytał. - No, to nie ma obawy. My awet z większą liczbą czerwonoskórych damy sobie ra- ~, seńior. Jesteśmy w każdej chwili przygotowani na ta- ie odwiedziny. Nie mogę pójść do caballera, ponieważ ~uszę natychmiast zawiadomić vaquerów. Zasuńcie za iną bramę i śpieszcie do seniora Atanasio. Ale wciągnij- e-~za sobą schodki! . - Jak tam z naszymi końmi? Czy są w bezpiecznym - Tak, senior. Zaniósłszy uprząż do domu, wyprowa- ~:.`~iliśmy je ~do vaquerów, aby się popasły. O swoje wierz- ~~howce nie potrzebujecie się więc obawiać. Po tych słowach znikł czym prędzej. Zamknąłem za y~im bramę i wszedłem na górę po schodaeh, po czym ''';`wciągnąłem je za sobą. W chwili właśnie, kiedy stanąłem ~a~a płaskim dachu; zobaczyłem seniora Atanasio i Old ;i:Deatha, . wychodzących z wnętrża domu. Dowiedziawszy ř się o zbliżaniu się Indiar<, Meksykanin nie przeraził się 'tym bynajmniej, lecz zapytał spokojnie: Do jakiego szczepu należą? Nie wiem; nie zdołałem z tej odległości rozpoznać, ;v`;,~ak mają pomalowane-twarze. No, zobaczymy niebawem. Albo są to Apacze, któ- rych spotkął Winnetou i wysłał po rannego wodza, alb.o ~~ Komancze, a w takim razie byłby to oddział zwiadowczy, ~' ktorego zadaniet~ jest zapytać nas, czy riie widzieliśmy ~ Apaczów. Odjadą natychmiast, gdy dostaną od nas odpo- Mnie się jednak wydaje, że oni przybywają w nie- ry . przyjaznych zamiarach - rzekł Old Death. - Radzę jak na~rychlej przygotować się do,obrony. '` ' - Już się to robi. Każdy z moich ludzi wie, co ma czynić w takim wypadku. Widzicie, tam przez pole pędzi już peon do najbliższych koni, wsiądzie na jednegó i za- wiadomi vaquerów, a najpóźniej w dziesięć minut spędzą stada. Dwaj zostaną przy koniach, aby ich pilnować, ' .a. reszta stanie do walki z czerwonoskórymi. Ich lassa to 195 Ą broń wielce niebezpieczna, bo vaquerowie posiadają wię~, cej wprawy n~iż Indianie, a ich strzelby niosą dalej niż łuk~: i stare strżelby tamtych. Nie obawiamy się więc nawe~. ''` pięćdziesięciu Indian: Nas chro_ni ta budowla. Żaden czerR wonoskóry nie przelezie przeż mur. W . najgorszym razi~: liczę na was: Jest was pięciu dobrze uzbrojonych męż~~ czyżn, a ja z ośmioma peónami dopełniam sumy czter~ nastu ludzi. Chciałbym widzieć Indian, którzy by potra=; fili wysadzić brarnę. O, nie, senior! Czerwonoskórzy za~, dzwonią, zapytają i odejdą spokojnie: Skoro zwiadow:- ca zobaczy tutaj czternastu dobrże uzbrojonych ludzi, nabierze prędko respektu. Nie ma żadnego niebezpieczeń~ s'' stwa: ~ ' Na twarzy Old Deatha odbiło się powątpiewanie. Po trżąsnął głową i powiedział: - Niepokoi rrtnie jednak pewna myśl. Twierdźę stano wczo, że mamy do czynienia nie z Apaczami, lecz z Ko`- manczami. Cżego oni chcą tutaj? Nie mogły ich tu sprob wadzić zwykłe zwiady, gdyż jeśliby w tych stronach żnaj~ř. , dował się oddział Apaczów, musiałyby to wykazać ślad~.' , O to nie potrzebowaliby' pytać. Nie, ta zgraja przybywa do nas z zupełnie innego powod~, z powodu rannego wo dza, który się tu ukrywa. Przecież oni o tym nie wiedzą! Kto mógł im tir "'' zdradzić? - Śledzony przez nas właśnie Gibson, który by~ , u was. Wszak pokazaliście mu Apacza, on zaś wyjawił to Kamanczom, aby usposobić dla siebie przychylnie plemię: .łeśli to nieprawda, to niech nie będę dłużej , Old Deat- hem! Czy jeszcze wątpicie? -~ To możliwe. Wobec tego Komancze zechcą naś; zmusić do wydania rannego. - Zapewne. Czy usłuchacie ich - Ani myślę! Winnetou~jesf -moim przyjacieleW ; pd- wierzył mi Dobrego Męża i ja nie mam prawa zawieść i nie zawiodę tego zaufania. Komancze nie dóstaną ran- ~;;''.:',. nego. Będziemy się brónili! i l, '1d ć'~!' 196 Śei~niecie tym na siebie największe niebezpie- ~eństwo. Wprawdzie pięćdziesięciu Indian zdołamy ode- ~rzeć, ale gdy wrócą dziesięć razy liczniejsi, będziecie zgu- IIeIII. - Wszystko w ręku Boga. W każdym razie dotrzy- :am słowa danego Winnetou. Na to Old Death podał rękę seńiorowi i rzekł: - Jesteście człowiekiem honoru, śmiałó więc możecie iczyć na naszą pomoc. Dowódca Komanczów jest moim Ixzyjacielem. Może mi się uda dzięki temu odwrócić ten ios ód was. Czy pokazaliście także Gibsonawi ukryte ~~.4~GWl: g~~` - Nie, senior. ~;:,:'.:': - To bardzo dobrze. Dopóki czerwonoskórzy nie zna- ~~ą tego wejścia, będziemy mogli stawiać opór. Zęjdźmy ~~lreraz po broń! Podczas mojej nieobecności wyznaczono dla mych to- ~::warzyszy mieszkania i pownoszono tam ich i moje rzeczy. ~Poszliśmy tam. Pokój przeznaczony dla mnie znajdował :i~'yę w przedniej części domu. Światło wpadało do niego y=przez dwie strzelnice. Wisiała tu moja strzelba:.Zdejmując - T';;'ją ze ściany, rzuciłem okiem na pole i ujrzałem Indian z~.~:;wyłaniających się zza drzew, w okolicy brodu, powyżej : hacjendy. Przeprawiwszy się przez rzekę, pędzih cwałem :; ku budynkowi; nie wyjąc przy tym, jak to jest ich zwy- ; ;czajem, lecz w-podstępnym, groźnym milczeniu. Po bar- 4::::~ach twarzy poznałem; że to Komancze. Zatrzymali się y~ pod murem, który ich zupełnie zakrył. Uzbrojeni byli we d~': włócznie, łuki i strzały. Tylko pierwsży jeździec,~ prawdo- ;; podobnie dowódca, trzytnał strzelbę w ręce. I~liektórzy ''. ź nich wlekli za sobą jakieś długie przedmioty, które z 4:w; : początku wziąłem za tyczki do namiotów, przekonałem ^~:'- się jednak niebawem, że byłem w błędzie. Wyszedłem óczywiście natychmiast z izdebki, aby zawiadomić o tym ~~ . wszystkich. Na korytarzu spotkałem się z Old Deathem, ktory wychodził z przeciwległej izby. ` Baczność! - krzyknął. - Będą przełazić przez 197 mur: Przywieźli z sobą młode drzewa, których użyją jak drabiny. Prędzej na dachi Ale nie poszło to tak prędko, jak sobie tego życzy Peoni znajdowali się o piętro niżej, gdzie były mieszkani służby, a nam również nie udało się wyjść tak szybk~ gdyż razem z caballerem wypadły na korytarz panie, z~ trwożone ogromnie najazdem Komanczów. Zanim prz~ szliśmy przez schody, już upłynęły dwie minuty, co w t; kiej ,sytuaćji jest bardzo dużo. Skutek tej straty cza5 okazał się natychmiast, kiedy bowiem stanęliśmy na da chu, na jego krawędź wdrapywał się pierwszy Indiani~ Za nim ukazał się zaraz drugi, trzeci i czwarty. Mieliśm w ręku broń, ale nie mogliśmy im już wzbronić dostęp do domu, jeśli nie chcieliśmy ich wprost wystrzelać: 2 pomocą przyniesionych drzewek z niesłychaną szybkości przelęźli przez mur, przebiegli przez dziedzinieć i wydc stali się na górę. Staliśmy oto w środku dachu, a oni n obu jego końcacn: . ~ - Zwróćcie ku nim strzelby! Nie dopuśćcie ich bliże - rozkazał Old Death. - Musimy przede wszystkim z~ skać na czasie. a Naliczyłem pięćdziesięciu dwóch ~zerwonoskórych. Ża ;, den z nich dotychczas nie wydobył z siebie głosu. Zaskc czyli nas wprawdzie niespodzianie, leez zatrzymali się ~n lirzegu dachu z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zc stawili na dole, żeby im nie przesżkadzały podcżas wsp nania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilk kroków i zapytał mieszaniną języka hiszpańskiego, angie skiego i indiańskiego, służącą za środek porozumiewani się na tym pograniczu: - Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czem wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprżó o pozwolenie? . i Dowódca, który przedtem miał strżelbę na ramienii a teraz wziął ją do ręki, wysunął się o kilka kroków n; przód i odpowiedział~ - Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blad 198 i~ż jćst ",i~h wrogiem. Słońce .dnia dzisiejszego będzie ~tnim w jego życiu. -. Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich Ewonoskórych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu tezą. . Blada twarz wygłosił teraz wielkie kłamstwo. W ~ ,domu ukrywa się Winnetou, wódz Apaczów, tych ~iw, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś prżyjinuje 5isbie Apacza, jest również naszym wrogieW i musi u- ~zec Chcecie może' zabronić mi przyjmowania u siebie, ~go mi się spodoba? Kto ma tu prawo rozkazywać - ~.:~zy ja? Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i ~:,;jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się ypierał, że się u ciebie znajduje? Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś ie lękani się Komanczów i powiem otwarcie... Stójcie! - przerwał mu Old Death stłumionym gło- ^,xn. - Nie róbcie głupstwa, senior: Czy mam żaprzeczyć? - zapytał Meksykanin. Oczywiście. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest zymś wstrętny;n; ale prawda byłaby tu cz~stym samo- ~ Samobójstwo? Co poradzą ci ludzie przeciwko na- ;aym czternastu strzelbom? - Bardzo dużo; bo są tu ńa górze. Większość padłaby . ~prawdzie, ale my dostalibyśmy także kilka strzał `pehnięć nożem. A nawet jeśli zwyciężymy, to pozostali ąrzy życiu sprowadzą pięciuset następnych. Pozwólcie rni r nim pomówić! ' ..Po tych słowach Old Death zwrócił się do dowódcy Słowa mójego brata wprawiają nas w zdumienie, Skąd Komanczom przyszło na myśl, że tu się znajduje Apacz? ~ ~' - Oni to wiedzą - odrzekł krótko zapytany. 199 - W takim razie posiadacie lepszę wiadomości niż ~~ sami. - Czy chcesz twierdzić, że się mylimy? Jeśli tak mó: wisz, to kłamiesz. A ty wygłosiłeś tu słowo, za które życiem zapłacis~; jeśli je raz jeszcze powtórzysz: Nie pozwolę nazywać sie;~ bie kłamcą. Widzisz, że nasze strzelby są wycelowane -~ ciebie. Wystarczy jedno skinienie z mojej . strony; a padni~ od razu tyle twych ludzi, ilu nas jest. - Cóż z tego? W pobliżu znajduje się jeszcze wielu n~ szych wojowników, więcej niż dziesięć razy po pięć. 0i~1 przyszliby i zrównaliby ten dom z ziemią: - Nie dostaliby się przez mur, . gdyż jesteśmy ~u~ ostrzeżeni. Przywitalibyśmy ich z góry tylu kulami, ~że an~ jeden nie zostałby przy życiu. Mój biały brat ma wielką i szeroką gębę. Dlacze g~ on do mńie. mówi? Czy jęst właścicielem domu? Kim jes~ i jak się nazywa, że śmie odzywać się do dowódcy Ko~: manczów? Old Death zrobił lekceważący ruch ręką. - Kto jest dowódcą Komanczów? Czy jakiś sławn~ wojownik? Czy zasiada on w radzie mędrców? Nie no5~ oń pióra orła czy kruka w swoich włosach i nie wid~ u niego żadnych oznak wodża. Ja natomiast jestem wo~ dzem bladych twarzy. Do jakiego plęmienia Komancżó '~ ' należycie, że musicie dopiero' pytać o to, jak ja się naz~~ wam? Imię moje brzmi Kośza-pehwe, paliłem fajkę pokd.~ ju z Oyo-kolcą; . wodzem Komanczów. Rozmawiałem te~ wczoraj z jego synem Awat-wilą i przenocowałem razerx~, f z jego wojovunikami. Jestem przyjacielem Komanczów~, ale jeśli zat'zucą mi kłamstwo, odpowiem im kulą. Pomruk przebiegł przez ~szeregi czerwonoskóryeh. Do;,..... wódca cofnął się do nich i porozumiał się z nimi po ct~: chu. Po rzucanych na Ołd Deatha spojrzeniach pozną~~ było,.' że jego imię wywarło na nich wielkie wrażenie. Pi~:= krótkiej naradzie dowódca zwrócił się do westmana: , ~ ,,, f - Wojownicy Komanczów wiedzą, że Stara Śmierc ~e ~ 200 cieler~ Białego Bobra, ale słowa jego nie są słowami ciela. Dlaczego zataja przed nami obecność Apacza? Nie zatajam niczego, lecz powiadam otwarcie~, że go me ma. A jednak dowiedzieliśmy się na pewno, że Inda-ni- řy o jest tutaj. Powiedziała nam o tym blada twarz, która '' ała się pod opiekę Komanczów. ~~`....- Jak się nazywa ta blada twarz? - Imię jego nie jest stworzone dla ust Komanczów. k rzmi jak Ta-hi-ha-ho. Może Gavilano? Tak jest. W takim razie Komanczę popełnili wielki błąd. Ja ~zttam tego człowieka: To łotr, któremu kłamstwo nigdy 'xue schodzi z języka. Wojownicy Komanczów pożah.~ją te- `.~~, ze p~yJęli go pod swoją opiekę. Mój brat myli się bardzo. Blada twarz powiedziała ' uam prawdę: Wiemy, że Winnetou przyprowadził Dobre- -~o Męża, a potem umknął przeż Awat-hono*. Popędzimy ~ za mm i pochwycimy gó, by zginął przy palu. Wiemy, że ~'''Dotiiy Mąż ranny jest w ramię i udo. Znamy nawet zu- pełme dokładnie miejsce, w którym łeży: - Jeśli to prawda, to mi je opisz! Schodzi się stąd dwa razy w ,głąb domu; gdzie w wąskim korytarzu znajduje się wiele drzwi na prawo i lewo: Jeśli, się otworzy ostatnie drzwi po łewej stro- tue, zobaczy się Apacza na łóżku; którego nie ma siły : opuścić. Blada twarz cię okłamała. W tym miejscu nie zna- lazłbyś Apacza. Pozwól więć nam zejść; abyśmy się przekonali; kto mówi prawdę, ty ćzy blada twan. - Na to nie zezwolę: Ten dom jest dla ludzi, którzy . wchodżą doń za zgodą właściciela, a nie dla tych,. którzy nań napadąją jako wrogowie. * A w a t - h o n o (ind.) - Rio Grande. 201 - Te słowa wskazują, że Apacz się tu ukrywa. Bi r' Bóbr nakazał nam go stąd zabrać i będziemy mu p'.,, słuszni. - Mylisz się znowu. Nie dlatego nie chcę spełnić w v; szego życzenia, że Apacz tu przebywa, lecz dlatego~ że ' danie wasze jest dla mnie obrazą: Skoro Old Death z 'v pewnia, że was okłamano, powinniście mu wierzyć. J ` ' mimo na$zej odmowy zechcecie wejść,--tó spróbujcie~ C nie widzicie, że jeden z nas wystarczy do obrony wejśei_a ~ Stojąc tu na schódach, może zastrźelić każdego; któ , się ośmielił wejść. Napadliście'ria nas jak w~ogowie,. dI~~ tegó . ~e zgadzamy się na wasze żądanie. Zejdźcie na dó~ " przed bramę i proście; jak się należy, by was wpuszczorit~;: a może wtedy przyjmiemy was jak przyjaciół. - Sta_ ra Śmierć daje nam radę dobrą dla niego, ale ni~ ' dla nas. Jeśli ma czyste sumienie, to niech nam pozwoI~~' , ' zejść do domu. Jeśli tego nie uczyni, to zostaniemy tuta~~ i wyślemy wojownika, by sprowadził całą grómadę Ko manczów. Wówczas zrobimy to, cośmy postanowili: - Jesteście w błędzie. Gdyby nawet przyjechało tysiąc Komanczów, i tak mogliby schodzić tylko pojedyncza ~ i każdy m~xsiałby to przypłacić życiem. .Zresztą nie zdo łasz wysłać wojownika, gdyż skoro tylko ' wychyliłby się ,~ póza osłonę muru, położyłbym go trupem. Jestem przyja-,;;~~ cielem Komanczów; ale wy przybyliście jak nieprzyjacie_le, " więc ja także rnuszę z wami wrogó póstępować. Podczas całej tej gadaniny strzelby nasze ciągle b~ły , zwrócone na czerwonóskórych. Chociaż udałó im się dó= , stać na dach, to.jednak w stosunku do nas znajdowali się w gorszym połóżeniu. Dowódca Indian orientował się w ' . tym 'i dlatego zaczął po cichu naradzać się ze swoimi ' ludźmi. Ale i nasza sytuacja nie była -godna pozazdro- ' szczenia. ' Old Death poskróbał się frasóbliwie za uchem i powie- dział: - To strasznie przykra história. Rozwaga nie pózwala nam obejść się wrogo z Kómanczami. Jeśli sprowadzą ",. 202 to,~,będzie po nas. Ba, gdyby można tak schować żeby nie zdołali go znaleźć! Znam jednak do- ten dom, wiem zatem, że nie ma w nim takiej - To go wynieśxriy! - zauważyłem: - Wynieść? - rzekł stary. - Co wy, sir! W jakiż spo- Zapomnieliście o ukrytych drzwiaćh. Dszwi są z ty- tu, a Komancze stanęli po przeciwńej stronie i nic nie za- uważą. Zaniosę Apacza w zarośla nad rzekę, gdzie pozo- stanie dopóty, dopóki oni nie odjadą. To rzeczywiście niezła myśl - rzekł Old Death. - Wcale nie pomyślałem o tych drzwiach. Wynieść by go inożna;. ale co wtędy, jeśli Komancze postawili warty za in;urem? - Nie wierzę w to: Jest ich tylko pięćdziesięciu kilku. Paru musiało zostać przy koniach, które stoją pod mu- rem po stronie frontu. Wobec tego wątpię, czy z tyhx tak- że postawili kogoś na straży. - - Dobrze więc, spróbujmy; sir. Zajmiecie się tym wy i jeden z peonów. Urządzimy to tak, że nie zobaczą was, gdy będziecie schodzili, a potem także się tak ustawimy, że nie będą mogli nas zliczyć i przekonać się, że dwóch :z nas brakuje. Niech wam panie pomogą, a gdy wyjdzie- ~e, zasuną za wami szafkę. - I jeszcze jeden projekt. Czy nie dałoby się umieścić r pań w izbie ćhorego? Skoro czerwonoskórzy zobaczą, że tam mieszkają kobiety, przekona ich to w dwójnasób, że nie było tam Indianina. - Słusżnie - zauważył seńior Atanasio. - Wystarczy położyć tam kilka koców, ,a z. pokojów-żony i wnuczki znieść hamaki. Haki do zawieszania wbite są we wszyst- kich izbach tego domu. Niech się tam panie położą. Wy zaś znajdzieeie dla Apacza najlepszą kryjówkę nieco poni- żej tego miejsca w rzeće, w którym kąpaliście się niedaw- no. Zwisają tam aż do samej wody kwitnące pędy petu- nii, a pod nimi ukryte jest czółno. Ułożycie w nim Apa- 203 cza, tam go nikt nie odkryje. Pójdzie z wami Petro. Dc piero gdy obaj powrócicie, pozwolimy Indianom przesz~ kać v.lngtrze domu. Zszedłem z peonem, imieniem Petro, na dół~ gdzie ob panie pełne niepokoju czekały na dalszy rozwój wypać kóvir. Gdyśmy im powiedzieli, o co chodzi, zaczęły nał gorliwie ,pomagać w wykonaniu przedsięwzięcia. Sarr przyńiosły koce i hamaki: W jsdną z der owinięto Aps cza. Gdy usłyszał, że przybyli po niego Komancze, rzel s," . słabym głosem: - Inda-ńiszo widział już wiele zim, a dni jego są pol czone: Po co mają blade twarze narażać się przez nieg na śmierć? Niechaj go oddadzą Komanczom, .ale niech g przedtem zabiją. On prosi o to. Odpowiedziałem mu przecżąco ęnergicznym ruche~ głowy, po czym zabraliśmy go z izby. Po odsunięciu sza ki przenieśliśmy go sżcżęśliwie aż do zewnętrznego mui nie zauważeni przez nikogo. Za murem rosły krzaki, kt~ re ńas na razie zasłoniły. Pomiędzy nimi jednak a rzel~ ciągnęła się wolna przestrzeń, przez którą musieliśrr ar::. ... przejść. Wyglądałern ostrożnie i spostrzegłem ku mem rozczarowaniu siedzącego na ziemi Kamancza. B e uzbrojony we włócznię i łuk, w kołczanie miał strzały. Musimy wrócić, senior - rzekł peon; gdy mu pr ~r: , kazałem Indianina. - Moglibyśmy go wprawdzie zabi ale to ściągnęłoby na nas zemstę tamtych. v - O zabiciu nie może być mowy: Ale czy nie dałoł się jakoś go oddalić, zwabić gdzie indziej? . 1 - Wątpię. On nie opuści swego stanowiska, dopó go nie .odwołają. - Mam jednak. pewień plan, który mi się może powi~ dźię: Ty zostaniesz tutaj w ukryciu, a ją się pokażę stra: nikowi. Gdy mnie zobaczy, udam, że się bardzo przestr; szyłem, i zacżnę uciekać, a on popędzi. za mną. - Alba wypuści strzałę! - Na to ocżywiście muszę być przygotowany. . - Nie róbcie tego, senior! To zuchwalstwo. ,I~omanc; t.::'. .' s ; ' . 204 IF:;'.', ' k^~ak pewnist tra~ają z łuków jak my ze strzelb. Biegnąc ~dwrócicie się do niego plecami, nie zobaczycie strzały ~l me będziecie mogli jej uniknąć. Będę umykał rzeką. Płynąc na plecach, zauważę, dE~iedy zechce strzelić, i zanurzę się natychmiast. On s - ~,;~ząc, że coś planuję przećiwko jego towarzyszom; wejdzie ,'y~irawdopodobnie za mną do wody, a na drugim bizegu ~~:ogłuszę go uderzeniem w głowę i uczyriię w ten sposób ;: :k:ńieszkodliwym. Ty zaś nie .ópuszczaj tego miejsca, dopóki r.We wrócę. W czasie kąpieli zauważyłem gałęzie petunii ~..t. mem, gdzie się znajduje czółno. Zabiorę je i przybiję do ~~.. brzegu po przeciwnej stronie. Peon starał się mnie ódwieść od tego przedsięwżięcia, ale nie słuchałem jego wywodów, . byłem bowiem przekó- r nany, że inaczej nie zdołalibyśmy wykónać danego nain ~ polecenia. Zostawiłem go więc, i aby go nie zdradzić, pó- "~.-:. sunąłem się dość dąleko wzdłuż muru żaroślami i tam do- piero wychyliłem się z nich, udając; że wyszedłem zza ro- gu Komancz nie od razu mnie zobaczył. Wkrótce jednak ~'' .'akierował wzrok ku mnie i zerwał się czym prędzej. Od- ~~ ~`'.wróciłem częściowo twarz, aby jej potem nie mógł po- , znac. Indianin zawołał na mnie, żebym stanął, a gdy tego me uczyniłem, porwał z żiemi łuk, wydobył z kołczanu , strzałę i naciągnął cięciwę: W kilku skokach dostałem się do nadbrzeżnych zarośli. Stało się to tak szybko, że In- dianin nie zdążył wystrzelić. Wskoczyłem natychmiast do 'F wody i płynąc na plecach, starałem się dotrzeć do drugie- ?' go brzegu. W kilka chwil potem i on wypadł z zarośli, . zobaczył mnie i wymierzył: Strzała wyleciała z cięciwy, ja ~' :. zas dałem nurka; dzięki czemu mnie nie traf'tł. Wynu- ; rzywszy się z wody, ujrzałem go na brzegu. Stał pełen ~`s' ocżekiwania, gotowy do skoku: Kołczan zostawił pod ~`;;: murem, nię miał więc prży sobie drugiej strzały. Widząc, że nie jestem ranny, odrzucił łuk i wskóczył " w wodę. ~Tego właśnie chciałem. Aby go zwabić, udałem, ze słabo . pływam, i pozwoliłem mu 'żbliżyć się do siebie, po czym znowu zanurzyłem się pod wodę i puściłem się 205 jak najsźybciej z biegiem rzeki: Wypłynąłem tuż przy brzegu. Komancz zatrzymał się w dość dużej odległości powyżej mnie i wypatrywał; gdzie się znowu pokażę. W a' korzystnym dla siebie oddaleniu wyszedłem na brzeg i pobiegłem pomiędzy drzewami w górę rzeki. Zobaczy- łem gruby, obrosły mchem dąb; który nadawał się do me- go celu. Minąłem go w odległości pięciu kroków, potem zatoczyłem wielki łuk, aby śię bezpiecznie ukryć za jegó pniem. Przytuliwszy się do drzewa, ćzekałem na Koman.A cza,. który niedługo potem nadbiegł, ociekając wodą i sa-'. piąc ze zmęczenia, z wzrokiem wlepionym w mój trop:. Gdy mnie minął, ruszyłem za nim. Ponieważ' głośno sa- pał, przeto nie mógł słyszeć moich kroków, zwłaszcza że biegłem za nim na palcach w wielkich o ile możności su-: sach. Wreszcie wpadłszy nań tęgim skokiem,, popchnąłem'' go tak, że padł twarźą do ziemi, a wówcżas ukląkłem na:: nim. Pó dwu uderźeniach pięścią przestał się ruszać. Ni~'v opodal miejsca; na którym go oghxszyłem; znajdował sięy, złamany jawor zwrócony prostopadle do biegu.. rżeki tak, że fale- przepływały pod jego suehym wierzchołkiem.. To'. dało mi znakomitą sposobnóść powrotu bez zostawianią ^ śladów. Po pniu tegQ jaworu dotarłem aż nad wodę': i znowu wskoczyłem do niej. Prawie naprzeciwko .bły=,:',. szczały kwiaty petunii. Popłynąłem tam,. odwiązałem czół-?: no i powiosłowałem wzdłuż brzegu na to miejsce, skąd.`': mieliśmy zab,rać Apacza. Tam przywiązałem łódź do ko-:: rzenia drzewa i pobiegłem po choregó. Musieliśmy się: spieszyć, by się z tym uporać, zanim Komancz wróci do: `~( przytomności. Zanieśliśmy Apacźa do czółńa, podścieliw-.' szy przedtem na jego dnie koc. Peon wrócił natychmiast `.. t do muru. Sam już odstawiłem chorego pod petunię, przy-.. mocowałem tam dobrze czółno, przypłynąłem na dawne miejsce i zdjąłem ubranie, by je wykręcić z wody. Wło- żywszy je z powrotem, zbadałem wzrokiem przeciwległy brzeg, ćzy przypadkiem Komancz nie oprzytomniał i nie zauważył, cośmy zrobili, ale nie dostrzegłem niczego. Te- raz nareszcie mogliśmy wrócić do hacjendy. W~,szliśmy z 206 ~'wrotem~ukrytymi drzwiami zużywszy na całą tę wypra- .. ~ę kwadrans. Od seniory otrzymałem natychmiast suche ~ranie i mogłem się roześmiać'w twarz każdemu Ko- a~anczowi, który by chciał twierdzić, że byłem.poza do- ~;em, i do tego w rzece. ~ Panie położyły się w hamakach, a my wesziiśmy na alatformę, wziąwszy oczywiście z sobą broń. Obie strony ąelbywały narady. Old Death obstawał przy tym, że prze- ~~ukanie domu byłoby obelgą dla niego i hacjendera. ~dy go zawiadomiłem, że Apacz jest w bezpiecznym mie- ~Scu, zaczął się z wolna godzić i oświadczył w końcu, że ~iięciu Komanczom będzie wolno osobiście przekónać się; ~ nie xna tu Apacza. F Dlaczego tylko pięciu? - spytał dowódca: - Czy ikiie' jesteśmy wszyscy rówrii? Co czyni jeden, mogą też ~~ynić wsżyscy. Niech Old Death nam zaufa. Nie do- tkniemy nicźego. Nikt z nas nic nie ukradnie. ``` - - Dobrze! Zóbaczycie; jacy jesteśmy wspaniałomyślni. ~?Vszystkim wam pózwolimy wejść do domu, aby każdy mógł się przekonać, że powiedziałem prawdę. Żądam jed- nak; żebyście wpierw odłożyli broń i żeby nam było wol- no zatrzymać i ukarać każdego, kto dotknie jakiejś osoby . lub przedmiotu bez naszej zgody. ',=. Naradziwszy się nad tym żądaniem, czerwonoskórzy przyjęli je. Odłożyli łuki, kołczany i noże i zeszli po jed- nym do środka. Zanim jeszcze ja z Petrem oddaliliśmy się, by ukryć rannego Apacza, stanęli już na równinie vaquerowie. Byli dobrże uzbrojeni, na koniach. Wzrok mieli zwrócony ku nam. Czekali na znak swego pana. Zachowywali się śpokojnie tylko dlatego; że. tego znaku jeszcze nie otrzy- mali: Hacjender i Old Death mieli otwierać Komanczom ;vszyst~ie pókóje: Dwóch z nas zostało na dachu, a pięciu na ob dwóch korytarzach,. aby w razie ewentualnych wy- kro eń- czerwonoskórych wystąpić z bronią w ręku. Ja . . by m' w dólnym korytarzu i ustawiłem się obok drzwi / 2~Z ~ prowadzących do izby, w której leżał przedtem Apacz:; Komancze poszli prosto do tych drżwi, a Old Death je,y. otworzył. Indianie byli widocznie pęwni, że zastaną tam ~ Dobrego Męża. Zamiast niego zobaczyli panie., czytające ': swobodnie w hamakach. Uff! - żawołał dowódca z rozczarowaniem. - Tu ~ są kobiety! - Tak - zaśmiał się Old Death. A wedle owej:!';':, kłarnliwej bladej twarzy tu miał, się ukrywać wódz Apa- . czów! Wejdźcież i poszukajcie go! Dowódca przebiegł wzrokiem komnatę i rzekł: - Wojownik nie wchodzi do wigwamu kobiet. Tutaj;., ' nie ma Apacza. Oko moje dostrzegłoby go. - To zbadajcie inne pokoje! Minęła godzina, zanim Indianie skończyli poszukiwa- ~F nia. Nie znalazłszy ani śladu po Apaczu, powrócili jeszcze raz. Panie musiały opuścić izbę, którą przesżukano pó- x nownie. Czerwonoskórzy podnosili koce i materace leżące,~ na gołej ziemi, a nawet podważali podłogę, podejrzewa- ~"i" :.. jąc, że są pod nią puste miejsca. Wreszcie upewnili się, że Dobrego Męża nie ma w haejendzie. Gdy dowódca to `: przyznał, rzekł Old Death: Powiedziałem wam z góry; ale wy nie chcieliście ';^ 4 wierżyć. Zaufaliście bardźiej kłamcy aniżeli mnie, przyja- " cielowi Komanczów. Gdy przybędę do Białego Bobra, ?.' poskarżę się na was przed nim., - Czy mój biały brat chce się udać do niego? W ta- kim razie niech pojedzie z nami! ; - To ni'emożliwe. Mój koń zmęczył się bardzo i do- piero jutro zdolny będzie dci dalszej jaz.dy, a wojownicy ",, Komanczów dziś jeszcze opuszczą te strony. - Nie. Zostaniemy tutaj. Słońce idżie na spoczynek, a my nocą nie jeździmy. Wyruszymy o świcie, może więc biały brat nam towarzyszyć. . r Dobrze! Ale ja nie jestem sam. Mam jeszcze czte-, rech przyjaciół ze sobą. Ich także Biały Bóbr chętnie powita. Czy biali ';~ 208 t:!:',." : ,i~ bracia pc~wolą nam spocząć tej nocy w pobliżu. ich domu? Nie sprzećiwiam się temu - odrzekł Meksykanin. -' Słyszeliście ode mnie, że jestem przyjacielem czerwo- nych mężów, jeśli przychodzą do mnie pokojowo. Na do- wód tego daruję wam wołu na zarżnięcie. Rozniećcie og- nisko i, upieczcie go sobie. ~:: Ta obietnica sprawiła bardzo dobre wrażenie na Ko- manczach. Byli teraz naprawdę przekonani, że nie mieli racji. Starali się więc zachowywać w stosunku do nas jak najbardziej przyjaźnie. Oczywiście przyczyniło się do tego, v największej mierze poważanie, jakie mieli dla Old Deatha. Nie dotknęli rzeczywiście ńiczego i"wyszli z do- tY mu dobrowolnie. Spuszczono schódy, a brama stała otworem. Na dachu po~ostało na straży kilku uzbrojo- ńych ~peonów. Pomimo bowiem zmiąny w uśposobieniu ,y czerwonoskórych należało być ostrożnym. My wszyscy zeszliśmy xia dół. Nadjechali także vaquerowie, którzy w :. ~ otrzymali rozkaz schwytania jednego wołu. Wszystkie ko- ~ev' : nie Komanczów znajdowały się z przodu za murem oka- la~ącym dziedziniec, strzeżone przez trzech wojowników. Po drugiej stronie domu stał, jak wiadomo, również je- den. Teraz ich wszystkich odwołano. Jeden z nich był to właśnie ten, którego zwabiłem za rźekę. Jego ubranie by- ~ łó jeszcze całkiem mokre. Wrócił wprawdzie na swe sta- ` nowisko, ale nie miał dotychczas okazji donieść dowódcy o tym, co się stało. Teraz podszedł do niego i opowiedział ~' mu wszystkó, ale tak, że my biali nie mogliśmy nic usły- ~ szeć. Kończył już widocznie swoje sprawozdańie, kiedy wzrok jego padł na mnie. Ponieważ cała jego twąrz była pomalowana, ńie zauważyłem w niej żadnej zmiany wyra- zu, ale wykonał nagle ruch gńiewu, wskazał na mnie i rzucił jeszcze kilka słów indiańskich, których także nie zrozumiałem. Dowódca zwrócił na mnie groźny, bada- wczy wzrok i zbliżył się mówiąc: Młoda blada twarz przepłynęła niedawno przez rze- kę i powaliła tego czerwonoskórego wojownika? 209 Old Death ujął się za mną, pytając dowódcy, o co cho- ~ dźi. Ten , przedstawił wypadek ze strażnikiem, na co stary westman zaśmiał śię wesoło i powiedział: - Zdaje śię, że czerwoni wojownićy nie umieją rozróż-' ~~ niać bladych twarzy. Kto wie, czy w ogóle bladą twarz spotkał ten syn Komanczów. - To był biały - odrzekł zapytany pewnym tonćm. - I to właśnie widziałem jego twarz, kiedy płynął leżąc ~;. na plecaćh. Miał na sobie to samo ubranie. - 'Tak? W ubraniu płynął przez rzekę? Twoje jest je- , szcze rnokre;. ale dotknij jego ubrania, a przekonasz się; h że jest zupełiiie suche. -r On zdjął mokre ubrańie,. a w domu włożył suche. - A jak wszedł? Czy wasi wojownicy nie pilnovGali ~.,; bramy? Nikt nie może się dostać do .tego domu ani zeń- :':,' ~yj~ ~z ~ycia tych schodów, na których stali Koman- . cze. Czy mój mlody towarzysz mógł zatem być poza do- ;. .. mem . Przyznali nam rację, a wyprowadzony w pole strażnik sam nabrał w końću przekonania, że się pomylił. Gdy z kolei hąejender zauważył, że w okolicy włóczy się ban- da koniokradów, do których musiał należeć ten biały, ::~: sprawa była załatwiona. Zagadką zostało tylko jedno: nie `;~ było śladu, w którą stronę udał się ten człowiek! Dla roz- Y wiązania tej zagadki dowódca ze strażnikiem i kilku inny- F~ mi wojownikami przejechali przez bród. Na szezęście za- częło się już ściemniać i dokładne badanie nie mogło się ~ odbyć. ~rzebiegły Old Death wziął mnie z sobą, aby się : ~ przejść wzdłuż rzeki. Z oczyma zwróconymi na Koman- czów myszkujących po ,drugiej stronie rzeki, ale zajęci ni- , mi tylko pozornie; szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się ;,:., przy petuńiach. Tam westman odezwał się cicho; tak ci- cho; że mogłem to usłyszeć tylko ja i człowiek żnajdujący się w czółnie: ' Tu stoi Old Death i blada twarz; która Dobrego Męża tutaj schowała. Czy wódż Apaczów poznaje ich po głosie? ~I;..; .. , . . zla ' '1'ak - zabrzmiała równie cicha odpowiedź. - Ko~Inancze myślą teraz, że Dobrego Męża tu nie ` ma. O świcie wyruszą dalej. Czy m~ój brat zdoła wytrzy- !' mać w czółnie tak długo? Wódz Apaczów wytrzyma, bo zapach wody go orzeźwia i gorączka już nie wróci. Ale wódz Apaczów : ~ bardzo pragnąłby wiedzieć, jak długo pozostanie tu Old Death z towarzyszami. Odjeżdżamy jutro, rażem z Komanczami. Uff! Czemu brat mój przyłącźa się do naszych nie- ? przyjaciół Bo musimy szukać ludzi, którzy się u nich znajdują - odparłem. Czy biali mężowie spotkają się także z wojownika- mi Apaczów? - To bardzo łatwo może się zdarzyć. W takim razie chciałbym młodemu wojownikowi, który naraził życie, aby mnie tutaj schować, dać totem*, ktory sprawi, że Apacze chętnie go przyjmą u siebie. Old Death jest chytrym i doświadczonym myśliwcem: Jego nie ' przyłapi,ą te psy Komancze, jeśli mi przyniesie w ciemnoś- ci nóż i kawałek białej skóry. Przed świtem zabierze to- tem, który w nocy sporządzę. - Prżyniosę jedno i drugie. Czy życzysz sobie jeszcze czego? ' - Nie. Apacz jest żadowolony. Oby dobry Manitou ~` ~-czuwał zawsze nad ścieżkami Ołd Deatha i młodej bladej twarzy. Powróciliśmy do domu. Nikt nie zauważył, że staliśmy minutę nad rzeką. - To wielka rzadkość - rzekł do mnie Oid Death - zeby biały otrzymał totem ód wodza indiańskiego: Macie ~'" v ' dużo sżczęścia, sir. Własnoręczne pismo Inda-niszo może ~ , stę wam bardzo przydać. " T o t e m - u Indian święty znak rodowy (zwykle - zwierzę po- ~ czytywanę za protoplastę jakiegoś szcżepu). 211 - A wy rzeczywiście postaracie się dlań o nóż i skórę`! ~ '~ Jeśli was podpatrzą, .bedzie po was i po Apaczu. - Nonsens! Cży uważacie mnie za smarkacza? Wiem .a dokładnie, na co się mogę odważyć, a na co nie. Dowódca Komanczów powrócił, nic nie wskórawszy - śladu nie można już było rozpożnać. Reszta dnia .minęła bez nowych wypadków i noc tak ' samo. Rano zbudził mnie OId Death i wręczył mi czwo- rokątny kawałek białej skóry. Przyjrzałem mu się, lecz nie zauw~ażyłem nic szczególnego, gdy'z kilka wćięć na gład- kiej stronie nic mi nie mówiło. ~'o jest totem? - spytałem. - Nie znajduję tu nic nadzwyczajnego. - Wcale nie o to chodzi: Dajcie tó pierwszemu spot- kanemu Apaczowi, a wyjaśni wam, jaki skarb posiadacie. Pisma na totemie teraz jeszcze nie widać; bo Dobry Mąż nie miał przy sóbie farby, ale gdy dacie to jakiemukol- , wiek Apaczo_wi, zabarwi on wcięcia i wówczas wystąpią odpowiednie . figury. Tylko na miłość Boga, kryjcie się ' z tym przed Komanczami, bo uważaliby was za przyjacie- la Apaczów. Przebierzcie się teraz i zejdźcie na dół. Ko- mancze wnet będą gotowi do drogi: A ' y Komancze spożywali śniadanie złożone z pozostałych ' od wczoraj resztek mięsa. Potem sprowadzili konie, by je napoić w rzece. Odbyło się to na szczęście p.owyżej mie- jsca, w którym znajdował się chory Apacz. Potem ukazał się także hacjender z obiema paniami, które przestały się .. już bać czerwonoskórych. Ujrzawszy nasze konie, hacjender rzekł do Old Deatha , kiwając głową: To nie dla was konie, senior: Wy wiecie, co wart dobry koń. Jesteście moim dawnym przyjacielem, a po- nieważ kochacie tego młodego pana; przeto i ja otworzy- łem dlań moje serce. Dostaniecie obaj lepsze konie. Przyjęliśmy z podziękowaniem propozycję hacjendera. F Na jego rozkaz vaquerowie schwytali dwa półdzikie ko- nie, które wzięliśmy w miejsce nasżych. Potem po~:gnaliś- 212 my się ze wszystkimi i wyruszyliśmy razem z Komancza- mi w da~szą drogę. ~'r-~: Słońce nie wychyliło się jeszcze ponad horyzont, kiedy przeprawiliśmy się przez Elm Creek i popędziliśmy cwa- łem na zachód. My i dowódca Komanczów jechaliśmy na ' przedzie, a jego ludzie za nami. Doznawałem przy tym ` uczucia niepewności i zdawało mi się"ciągle, że za chwilę ugodzi mnie w plecy włócznia albo strzała. Indianie, sie- ~ -.. dzący na małych; chudych i kosmatych koniach, swoim uzbrojeniem, barwami i całym swoim zachowaniem nie budzili we mnie zbytniego zaufania. O1d Death uspokoił ~`' . mnie jednak. Nie było jeszcze o tym mowy, kiedy i gdzie ' spotkamy główny oddział Komanczów. Teraz zaś dowie- ~ .: dzieliśmy się, że Komancze nie mieli zamiaru c~ekać na powrót swych pięćdziesięciu wojowników. Dowódca wy- słanego do ~hacjendy oddziału otrzymał rozkaz wzięcia do mewoli Dobrego Męża i dostarczenia go pod eskortą ' ~ `", dziesięciu ludzi do wsi Komanczów. Tam Dobry Mąż miał zginąć w rnęczarniach przy palu. Pozostałym ~czter= dziestu wojownikom polecono jechać w pośpiesznym tem- ~! pie ku Rio Grande; odnaleźć trop . głównego oddziału i połączyć się z nim. Biały Bóbr dowiedziawszy się od Gibsona, że Winnetou umknął przez rzekę i wobec tego zaalarmuje 'natychmiast Apaczów, zdecydował się działać ~ak najprędzej. Postanowił więc zaskoczyć nieprzyjaćiół,' zattim řbędą gotowi do obrony. -Nam zaś zależało przede wszystkim na tym, żeby pochwycić u Komanczów Gib- sona. W niespełna dwie godziny przybyliśmy na miejsce, gdzie nasi i~diańscy towarzysze odłączyli się wczoraj od głównego oddziału. Na południe prźed nami leżał nad ` Rio Grande Orli Wąwóz z Fortem Dunkan, który In- w dianie musieli ominąć. Po następnych dwóch godzinach pokazały się znowu ślady trawy. Pustynia Nueces by- ła już za nami. Trop, po którym jechaliśmy, tworżył linię prostą. Nie przecinała jej ' żadna inna, Indianie więc przejechali niepostrzeżenie. Ziemię v pokrywała te- 213 raz coraz bujniejsza zieloność, aż naresżcie ujrzeliśmy ' przed sobą las, To zapowiadalo bliskość Rio Gra~de del fi Norte. - Uff! - rzekł dowódca tonem ulgi. - Nie spotkała : nas żadna blada twarż i nikt nie wzbroni nam przeprawy .'.; przez rzekę. Te psy Apacze zobacżą nas niebawem u sie- bie i zawyją ze strachu na wi_dok naszych dzielnyc_ h wo- '. jowników. ' Jechaliśmy przez pewien czas powoli pod wiązami, ja-, worami, klonami i drzewami kaucżukowymi, dopóki nie przybyliśmy nad rżekę. Biały Bóbr wybral dobrą drogę. : " Trop, który się ciągnął milami i służył nam za przewodni- ka; prowadził prosto do brodu. Rio Grande była tu bar- dżo szeroka, .ale w swych falach toczyła niewiele wody. , Wystawały z niej nagie ławice, utworzone jedriak przez '. lotny piasek, wskutęk cżego znajdowało się w nich dużo ' miejsc, gdzie można bylo się zapaść. Tu na brzegu po- przedniej nocy rozlożyli się obozem Komancze. Należało ,~ przypuszczać, że wyruszyli róvnie wcześnie jak my, ale nie mogli jechać tak prędko, gdyż zdążali przez okolice; ':., H w które żapuszczali się już Apacze. Musieli więc zacho- wywać środki ostrożności, co oczywiście opóźniało jazdę. Zauważyliśmy również, że przeprawy' dokonano z wielką . ; ,, ostrożnością. Liczne ślady stóp dowodżiły, żę kilku wo- jowników zsiadło z -koni, aby pieszo żbadać zwodnicze ła- wice. Miejsca nadające si'ę do przejścia wytyczyli Kornan- cze wbitymi w ziemię gałążkami, czym bardzo ułatwili- nam przeprawę. Ławice dzieliły rżekę na kilka odnog Musieliśmy je przepłynąć. na koniach. Na drugim brzegu - i ., natrafliśmy na pas drzew i żarośli; po czym znaleźliśmy ;, się` znowu wśród piasków. Znajdowaliśmy się w okolicy polóżonej między Rio Grande a Bolsón-de Mapimi, na- dającej się doskonale do wypraw indiańskich. Szeroką, i 4 piaszczystą równinę prźerywały z rzadka pola kaktusów. Trop prowadził na zachód z lekkim odchyleniem ku po- htdniowi. Pomyliłem się jednak sądząc, że dziś jeszcze do- gonimy Komanczów. Piasek, odrzucany daleko,: kopyta- ;:~ 214 v;''mi; dowodził, że bardzo się śpieszyli.-Około południa mi- '^'~nęliśmy ~ańcuch niskich, nagich wzgórz, po czym wjecha- ř' liśmy znowu na piaszcżystą pustynię. " Podziwiałem wytrwałość koni indiańskich, które nawet po południu nie okazywały jeszcze wcale znużenia. Konie Langego; jego syna i Murzyna nadążały z trudem. Nato- ~ ;rniast wierzchowce Old Deatha i mój dowiodły, że wy- ,&' szliśmy dobrze na zamianie. Mrok już zapadał, kiedy kie- ru~nek tropu zmienił się nagle. Niespełna przed kwadran- sem przecięliśmy konną drogę wiodącą z San Fernando do Baji, a teraz trop skręcał ku południowemu żachodo- , wi. ~Dlaczego? Muśiała -być jakaś przyczyna. Old Death wyjaśnił nam ją. Po śladach kopyt widać by_ło, że Ko- ' mancze się tu zatrzymali. Wprost od północy stykał się z '. :ich tropem trop dwóch jeźdźców. Stary zsiądł z konia, przypatrzył się ~nowemu tropowi i ~ rzokł: . : - Tu przybyli do Komanczów dwaj ludzie, Indi~nie. Przynieśli im wiadomość, która wojowników Białego Bo- bra skłóniła do zmiany kieriwku. My musimy zrobić to samo. ~ Dowódca zsiadł także z konia i zbadawszy trop po- i:~ : twierdził orzecźenie Old Deatha. Zwróciliśmy się więc na południe, jadąc ustawicznie, dopóki widać byłó trop, gdyż tego dnia naleźało przebyć jak największą prze- strzeń. Nawet gdy się ściemniło, można było jeszcze od- różnić ślad od gładkiej. powierzchni piasku: Później jed- nak wszystkó sczerniało. Już chcieliśmy się zatrzymać, gdy wtem koń mój rozdął nozdrza, i zarźał niecierpliwie usih~jąc biec dalej. Spełniłem jego wolę, gdyż przypu- szczałem, że poczńł wodę. W kilka minut przybyliśmy rzeczywiście nad rzekę, .gdzie urządziliśmy postój. Po tak męczącej 'dła ludzi i koni szybkiej jeździe ta wo- da była prawdzivym pokrzepieniem. Vhybraliśmy wkrótce miejsce na obóz. Czerwonoskórzy postawili straże i po- wierzyli konie opiece strażników, a my, biali, usiedliśmy rażem. Old Death zaczął obliczać, jaka to mogła być rze- 215 ka, na którą natknęliśmy się tak niespodzianie, i dosżedł ';~ do przekonania, że to~ Morelos, wpadająca do Rio Gran- r. de pod Fortem Dunkan. Nazajutrz okazało się, że Ko- - t~ancze przepływali przez tę rzekę nie opodal. Zrobiliśmy ; to samo i puściliśmy się dalej ich tropem. Około południa` :; trop skręcił znowu na zachód, a przed nami wynurzyły : się nagie góry. Old Death przybrał zafrasowaną minę; `.!,~ a zapytany przeze mnie o powód odrzekł: - Nie podoba mi się ta historia. Nie mogę pojąć Bia łego Bobra, dlaczego się zapuszcza w te strony. Czy me cie, co to za okolica przed nami? - Bolsón de Mapimi. - A znacie tę pustynię? - Nie. Mapimi - to prawdziwe rojowisko, z którego przeż wszystkie czasy wypadały różne dzikie narody, aby ~ rzucać się na przyległe kraje. Nie należy przy tym sądzić, ':';' że musi to być kraj żyzny, s.koro żyje w nim tak~e mnó- ,'r stwo ludzi. Doświadcżenie poucza, że miejsca pustynne v często bywają siedzibą wojowniczych ludów. Do plemion mieszkających na : tym płaskowyżu, w tych przesmykach, ':.`; ostępach i dolinach, niepodobna dotrzeć. Wiem dobrze, :`.~ żę usadowiło się tam kilka plemion Apaczów, Jeżeli Ko- mancze mają zamiar na nich napaść, to mi ich żal; nie :; Apaczów; leez Komanczów. Na północy snują się Apacze pomiędzy Rio del Norte a Rio Pecos i zajmują cały pół- ~ ~ nocny zachód aż poza Gilę. Komancze idą więc w pułap- k ' kę; która łatwo może się za nimi zamknąć. IS.: . ~ O, biada! W takim razie i my się w niej znajdziemy! - Tak, ale tego się zbytnio nie -obawiam. Nie zrobiliś- 5, my Apacżoni nic złego i spodziewam się, że nie postąpią z nami wrogo. W razie potrzeby podziała wasz totem. r Może byśmy ostrzegli Komanczów? - Spróbujcie tylko, sir: Powiedzcie im dziesięć raży, ' że ghzpi, a nie uwierzą. ~ Wyraziłem już dowódcy swoje przypuszczenia. On na to ofuknął mnie i odrzekł, że mu- si iść za tropem Białego Bobra, a jeśli rny nie chcemy te- 216 y. go .ucz~ić, możemy obrać kierunek, jaki nam się spo- doba. - To grubiaństwo! - Tak, Komancze nie odbyli kurśów grzecżności to- i ;?; warzyskiej i salonowej konwersacji. A powiem wam je- szcze, że dziwiłbym się, gdyby tam w górach nie spotka~ ło nas jakieś nieszczęście. No, cóż! Przeszliśmy przez gra- Ł=.;-nicę Stanów, ale czy i jak wrócimy znów przez nią^ Przyszlość jest jak książka, której jeszcze dotychezas nie czytaliśmy. Rożdżiał c~Warty ~ P~ZEZ MAPIMI ~ Byłem pewien, że schwytam Gibsóna jeszcze na teryto rium Stanów Zjednoczonych. Teraż musiałem t~dać się. ża nim aż do Meksyku, i to w najniebeżpiecznięjsze strony tego kraju. Droga, którą należało obrać; aby się dostać do Chihuahui; styka się na północy z pustynią Mapimi i = wiedżie przeważnie przeż bezleśny, otwarty; łatw.o dóstęp- ny kraj. Tymcżasem my musieliśmy teraz źwrócić się -na południe, gdzie czekały nas trudne do pokonania niebez- pieczeństwa. Te przygniatające myśli potęgowało jeszcże - fizyczne znużenie, któremu ulegli nawet Komancze. Od `~ ' hacjendy caballera jechaliśmy izeczywiście forsownie. Czerwonoskórym skończyło, się suszońe mięso, nam także wyczerpał się zapas ofiarowany przez hacjendera. Teren wznosił się ż wolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzeg- ~ liśmy w południe. Był to skalisty masyw pozbawiony roś- linności. Przeciskaliśmy się pomiędzy stromymi zboczami ciągle~'ku południowi. Tutaj skwar wzmógł się jeszcże bar- dziej aniżeli na ótwartej równinie. Konie szły w coraz wolniejszym tempie. Głó vny oddział Komanczów posu- wał się tu także bardzo powoli, . co można było poznać po śladach. Już od paru godzin unosiło się nad nami kilka sępów, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpanie przysporzy im obfitego łupu. Gdy minęliśmy jakiś zakręt, widoczny na południu pas widnokręgu ściemnił się nagle: Były to prawdopodobnie pokryte lasem góry. Konie, jak gdyby to także spostrzegły, ruszyły natychmiast szybciej. Oblicze Old Deatha rozjaśniło się. 218 Rozdżiał czwarty PItZEZ MAPIMI ~ ;; Byłem pewien, że schwytam Gibsóna jeszcze na` teryt... rium Stanów Zjednoczonych: Teraz musiałem udać się. z~ nim aż- do Meksyku, i to w najniebezpiecznięjsze strony , tego kraju. Droga, którą należało obrać, ~aby się dosta~ :r`. do Chihuahui, styka się na północy z pustynią Mapimt ~ wiedżie przeważnie przeż bezleśny, otwarty; łatwo dostęp- m.` ny kraj. Tymcżasem my musieliśmy teraz zwrócić się na południe, gdzie czekały nas trudne dó 'pókonania mebez ~ pieczeństwa. Te przygniatające myśli potęgowało jeszcz~'!~;~ fzyczne znużenie, któremu ulegli - nąwet Kom,ancze Od t , hacjendy caballera jechaliśmy rzeczywiście forsownie: `':'~ Czerwonoskórym skończyło się suszońe mięso, nam takze~".~ 9 wyczerpał się zapas ofiarowany przez hacjendera. Teren ., wznosił się z wolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzeg-:;,,v liśmy w pohzdnie. Był to skalisty masyw pozbawiony ros ", 4 linności. Przeciskaliśmy się pomiędzy stromymi zbocżamir::~::"~ ciągle^ku południowi. Tutaj skwar wzmógł się jes~cze bar dziej aniżeli na ótwartej równinie. Konie szły w coraz , wolniejszym tempie: Głó vny oddżiał Komanczów posu-.: t,~ f wał się tu także bardzo powoli, . co można było poznac po śladach. Już od paru godzin unosiło się nad nami kilka t, sępów, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpame :=~a- przysporzy im obfitego łupu. Gdy minęliśmy jakiś zakręt, -.;, widóczny na południu pas widnokręgu ściemnił się nagle. Były to prawdopodobnie pokryte lasem góry. Konie, ~ak :-:,;,.'. gdyby to także spostrzegły, ruszyły natychmiast szybciea ' Oblicze Old Deatha rozjaśniło się. 218 Teraz..domyślam się, dokąd zdążamy - rzekł. - Znajdujemy się, jak mi się zdaje, w pobliżu dorzecza Rio Sabinas spływającej ż Mapimi. Jeśli Komaneze zdecydo- wali się pojechać w górę jej biegu; to nasza bieda skońezy się niebawem. Tam gdzie jest woda, muszą być drzewa, ` trawa i zwierzyna, nawet w tej smutnej okolicy. Pod- czele swoich ludzi; ponieważ tam jest jego miejsce. Czerwonoskóry się śtropił. Jego zamiar poświęcemą~ nas dla Jwłasnego ocalenia był istotnie bezczelny. Widząc, ż~~ nic nie poradzi, rozgniewał się i-żapytał surowyxn tonem. ~ - . Co zrobią blade twarze, . gdy Komancze odeldą~ Czy przyłączą się do Apaczów? ' - Czyż możemy to uczynić, skoro mój brat chce ~ckt~ "i zniszczyć? Nie będzie ich, więc nie przyłączymy się d(~ nich. Ale nadejdą nowi. Nie możemy na to pozwolic, ze by blade twarze tutaj zostały. Muszą jednak pójść razem~ z nami. Oświadczyłem już raz, że się stąd nie ruszymy. - W takim razie będziemy zmuszeni uważać was z~ nieprzyjaciół. ; - Jeśli tak z nami postąpicie, i my będziemy was uwą~ żać za nieprzyjaciół. Nie damy wąm koni. - A myśmy je już sobie sami wzięli. Oto je tu prowa- .,.. .. Istotnie nasi towarzysze nadchodzili z końmi. Wódź ,. ściągnął ponura brwi i rzekł: , - A zatem biali zarządzili już, co im było potrżeba; Widzę, że są wobec nas wrogo usposobieni, więc ka~ ~, ", moim wojównikom ich pojmać: ; 258 ~;~:`.::Westx~n żaśmiał się krótko, a groźnie i odrzekł: ~ -~..:;v-- Wódż Komanczów myli się bardzo, co do nas. Po- ` edziałem już Białemu Bobrowi, że tu- zóstaniemy. Jeśli az wykonamy to postanowienie, nie zrobimy wam nie- odzianki i nie będzie w tym najmniejszej oznaki nie- ~ jezyjaźni wobec Komanczów: Nie ma więc powodu brać ~as do niewoli. - My jednak zrobimy to, jeśli biali nie przyrzekną na- hmiast, że z nami wyruszą, i to na przedzie. ~,:,.;:r.Wzrok Old Deatha błądził badawczo dokoła. Po twa- 't~y. jegó przemknął ów jadowity uśmiech, który pojawiął ~~ę zawsze, ilekroć stary źamierzał spłatać -komuś wfigla. ~~ily trzej ,staliśmy przy ognisku, a o kilka kroków dalej ~atrzymali się riasi towarzysze z końmi. W pobliżu nie ~yło ani jednego Komancza; gdyż wszyscy poszli po swo- ~~e kome Old Death rzekł: ` Juz kilkakrotnie wzgardziliście dziś moją radą i n're zmądrzeliście nawet po doznanej. szkodzie: Idziecie na, ~pe Vną śmierć i staracie się rias zmusić do tego; żebyśmy ~:'~iebie i was na nią poprowadzili.' Nie znacie widocznie je- ~~'sź~że Old Deatha. Czy myślisz, że potrafisz mnie zmusić, ~'źebym zrobił tó; czego nie chcę? Oświadczam ci, że nie f:'obawiam się ani ciebie, ani twoich Komanczów. Ty nas `~~':~'hcesz pojmać? Cźy nie widzisz, że znajdujesz się w moim ~ '~ęku? Przypatrz no się tej broni! Wykonaj najrnniejszy ~uch, a zastrzelę cię natyehmiast. Wyciągnął ku niemu rewolwer. Indianin chciał sięgnąć ~u,; po s voją broń, ale w tej samej ehwili Old Death przyło- ;' 2ył mu lufę dó piersi. - Precz z ręką! - huknął. Indianin opuścił rękę. ~ - Tak. Ja z tobą nie żartuję. Zachowujesz się jak mój `wróg i dlatego dostanieśz kulę, jeśli mnie nie ushxchasz ' w tej chwili! Pomalowana twarz czerwonoskórego drgnęła. . Rozej- `' rzał się badawczo, ale Old Death rzekł: - Nie szukaj pomocy u swoich ludzi. Zastrzeliłbym 259 -. cię nawet wtedy, gdyby się tu znajdowali. Myśli twoje ~s' tak słąbe jak u starej baby, której mózg wysechł. Jesl - otoczony wrogami, -którym musisz ulec, a mimo to stwa.~: rzasz sobie w nas nowych nieprzyjaciół,. groźniejsżye~ jeszeze od Apaczów: Moglibyśmy zastrzelić ze stu w_~.; . szych wojowników, zanimby nas dosięgła jedna was `" strzała. Czy chcesz gwałtem. poprawadzić na śmierć twy , ludzi? Uczyń to! Dla nas twoje rozkazy nie mają żn'' ~ czenia. Indianin stał przeź chwilę w milczeniu, a potem rzekł - Mój brat powinien zważyć, że nie miałem tego . i~ '" myśli! ~. Biorę twe słowa tak, jak brzmią. Co ty przez me ro zumiesz, to mnie nic nie obchodzi. - Oddal swą broń, a zostaniemy nadal przyjaciołmi. .. . Zgoda. Zanim jednak odejmę od twej piersi moj~~ broń, muszę użyskać ~ pewność, że naprawdę uczci ; ., myślisz o naszej przyjaźni. - Powiedziałem tak, a inoje słowo coś znaczy. - A przed chwilą właśnie udowodniłeś, że inaczej żo~' zumiesz swoje słowa; niż one brzmią. Trudno więc zaufa(~:~ temu; co mówisz i obiecujesz. - - Jeśli, mi nie wierzysz, to nie mogę ci dać innego za:~r~. pewnienia. - Daj mi swoją fajkę pokoju i... ' . - Uff! - zawołał Indianin przerywając Old Deatho~~. z przestrachem. - Fajki wojownik nikomu nie odda~e. - I to nie wystarczyłoby mi jeszcze. Żądam nie tylko twojej fajki, lecz także twoich leków. - Uff, uff, uff! To niemożliwei Nie dasz mi tego na zawsze ani nie darujesz W ctiwili naszego pokojowego rozstania otrzymasz je ź .,,.. powrotem. - Żaden wojownik nie wypuśei z rąk swego woreczka;. ~ z lekami. - A mimo to ja tego żądam. Znam -wasz obyczaj. Je-, f . żeli będę~miał twoją fajkę i leki, będę tobą samym i każ~`:;;':: ~ ' 260 v~P~'., - , ~~ ~epT~yjazny krok względem nas pozbawiłby cię radoś- ~ `wieczńych ostępów. A ~a leków nie dam! - , .. - Wobec tego skończyłem z tobą. Dostaniesz teraż ~ulę w łeb, a potem zabiorę ci skalp. Podniosę po trzy- ~toć lewą rękę, za trzecim razem zaś strżelę; jeśli mnie nie TPodniósł rękę raz i drugi, trzymając rewolwer wymie- t~óny w serce czerwonoskórego. Gdy podniósł rękę po ~~ trzeci, Indianin rzekł: ;;, .. - Zaczekaj! Czy zwrócisz mi jedno i drugie? - Tak. - To je dostaniesz. Ale ja... ~.~~ Podniósł ręce, jak gdyby chciał żdjąć z szyi fajkę i wo- Stój! - przerwał mu Old Death. - Zaufać mugę ci dópiero wtedy, gdy będę miał oba te przedmioty. Mój to- ~~rzysz zdejmie ci je i zawiesi na mojej szyi. Komancz opuścił ręce, a ja zdjąłem z jego szyi fajkę ~ woreczek i zawiesiłem na szyi Old Deatha; po czym -sta- ry westman cofnął się i schował rewolwer: - Tak! - rzekł;. - Teraz jesteśniy znów przyjaciółmi, 'a mój brat może czynić; co mu się podoba. My zostanie- :łmX tutaj i zaczekamy na wynik waIki. ' Wódz nigdy jesżcze nie był tąk wściekły jak dzisiaj. ;,~aięgnął ręką po nóż, ale nie odważył się go wydobyć. l~Vybuchnął jednak syczącym głosem: Blade twarze są teraz pewne, że nic im się nie sta- `tiie, ale skoro tylko oddadzą moją fajkę i leki, wróci nie- prźyjaźń, wtedy blade twarze zginą w mękach przy palu! Odwrócił się i odszedł pośpiesznie. ' - Teraz jesteśmy bezpieczni jak na łonie Abrahama -: powiedział stary westman - ale mimo to nie wolno nam zaniedbać żadnego środka ostrożności. Nie zostanie- my tu przy ognisku, lecz oddalimy się ku tylnej ścianie kotliny i tam będziemy spokojńie czekać na dalsze wy- vpadki. Chodźcie, panowie; i prowadźcie konie za sobą! 261 Udaliśmy się w oznaczone miejsce. Konie przywiązaliś~~ my do wbitych w ziemię kołków, a sami usiedliśm~,:'~' u stóp ściany skalnej. 'Od strony opuszczonego oboz~: przeświecał ogień, dokoła panowała zupełna cisza. - Niedh~go będziemy czekać - rzekł stary westman'~~ - Przypuszczam, że taniec zaraz się zacznie. Komancz~ř,h rzucą się na wrogów z szatańskim wyciem; ale niejedet~~ z nich krzyknie po raz ostatni. O, oto już macie! Rozległo się 'wycie, o którym mówił, jak gdyby stadti. dzikich zwierząt wyrwało się z ogrodzenia. Słuchajcie! Czy padła dotąd choć jedna odpowiedż;~ Apaczów? - rzekł stary. - Oni są mądrzy i w ciszy ro-~r' bią to;.co do nich należy. Wycie wojenne odbiło się od ścian kotliny ż kilkakrot- . nie wzmożoną siłą; ' a echo powtórzyło huk dwóch wy.~" strzalów. - To srebrna rusznica Winnetou. Pewny znak, ze atak Komanczów powstrzymano. ,Gdyby, przelatujące włócznie i strzały wywoływały ha^''~~ łas i łoskot, kotlina napełniłaby się teraz dzikim hukiem:. Tymczasem rozlegały się tylko wrzaski Komanczów i raz r` po raz powtarzające się strzały Winńetou. Trwało to k:l- j ka minut, a potem zabrzmiał przenikający do szpiku koś-='r~ ci okrzyk: iwiwiwiwiwiwi! - To być Apacze! - krżyknął radośnic Sam. - Zwy- ! xa ciężyć i odeprzeć Komanczów Miał słuszność, gdyż po tym zwycięskim wyciu zapano- wała głęboka cisza, a wkrótce ujrzeliśmy koło ognia po- stacie jeźdźców, których z każdą chwilą przybywało. Byli '' to Kom~ncze. Próba wydostania się z kotliny nie udała ř; się. Przez jakiś czas panowało przy ognisku ogromne za- mieszanie. Znoszono zabitych i rannych, a żałobne okrzy- ki to cichły, to wznosiły się na nowo. Old Death kręcił się gniewnie na swoim miejscu i wymyślał Komanczom na : rozmaite sposoby.za ich głupotę. Pochwalił ich natomiast - za jedno: że wysłali straż do obydwu wejść, co było ko- niecznym środkiem pstrożności. Gdy zamilkły żałobne ' 262 piewy,;,,Komancze usadowili się ao narady wojennej. Po E~ływie pół godziny ujrzeliśmy; że kilku wojowników od- laliło się od obozu i rozbiegło się po kotlinie. Szukają nas - rzekł Old Death. - Uznali, że po- iełnili głupstwo, i tęraz już nie będą za dumni, .by posłu- ;hać naszej rady. : Jeden z wysłańców zbliżył się do nas. Old Death chrzą- ~nął z cicha; Indianin usłyszał to i podszedł ku nam. - Czy są tutaj blade twarze? - zapytał. - Niech irzyjdą do ogniska: Kto. cię posyła? - Wódz. Czego chce od nas~ - Ma się odbyć narada, w której tym razem wolno ~vziąć udział bladym twarzom: - Wolno?, Jacy wy jesteście łaskawi! Więc staliśmy się ń~reszcie godni tego; żeby nas wyshxchali rozumni wo- jownicy Komanczów? Leżymy tu dla odpoczynku i chce- ~iy spać. Powiedz to swojemu wodzowi! Wasza nieprzy- Ćąźń z Apaczami zupełnie nas odtąd nie obchodzi: Posłaniec zaczął prosić; co wywarło pewne wrażenie na dobrodusznym westmanie, gdyż powiedżiał: ' - No, dobrze! Skoro brez naszej pomocy nie potraficie znaleźć drogi ocąlenia, udżielimy wam rady, ale nie zga- dzamy się na .tó, żeby wasz wódz nam rozkazywał. Po- wiedz mu, że powienien przyjść do nas, jeśli chce z nami ;.:;a,',~: - Nie zrobi tego, ponieważ jest wodzem. ,,.,..,. . - Słuchaj no! Ja jestem o wiele większym i słynniej- ;; sz~rm wodzem od n;ego. Nie znam nawet jego imienia. ': Oświadcz mu to ode mnie: - Nie może przyjść, choćby nawet chciał, bo jest ran- ny v~ ramię. - Od kiedyż to synowie Komanczów chodzą na rę- kaeh? Jeśli nie ma ochoty przyjść do nas, niech sobie zo- stanie tam; gdzie jest. Nie potrzebujemy ani jego, ani was w wsżystkich. 263 Ta odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że czerwono-;..:,r skóry zdobył się już tylko na te słowa: - Powtórzę mu życzenie Old Deatha, może jednak przyjdzie. - Powiedz mu również, żeby przyszedł tylko sam. Nie 'i~': lubię długich narad z gromadą ludzi. No idź! Indianin wrócił do ogniska i wszedł w koło wojowni-.., ków. Upłynęło sporo czasu, zanim wreszcie podniosła si~";.. spośród siedzących jakaś postać i zbliżyła- ku.nam. Nowy:; ; wódz Komanczów nosił na głowie orle pióra. - Popatrzcie tylko! Zabrał poległemu Białemu Bobro-. ~ wi odznakę wodza i przypiął ją . sobie! Teraz wystąpt,"r. z największym majestatem Gdy wódz się nieco zbliżył, ujrzeliśmy, że istotnie lewa jego ręka wisiała na rzemiennym temblaku. Opisano mu ~ dokładnie miejsce, w którym się znajdowaliśmy, gdy,z;. szedł bez wahania i wkrótce stanął przed nami. Spodzie-'_r wał się prawdopodobnie, że ktoś z nas przemówi do nie-''': go pierwsźy, gdyż sam milczał; Old Death jednak leżał dalej spokojnie i także milczał. My zachowywaliśmy się tak samo. Mój biały brat prosił, żebym przys~edł do niego -~ rzekł wreszcie czerwonoskóry. - Old Death nie potrzebuje się zniżać do prośby. Ty ~ chciałeś się zę mną naradzić, a więc ty powinieneś prosić; jeżeli w ogóle może być mowa o prośbie. Teraz zaś pro-..:..,,~, ' szę cię bardzo uprzejmie, żebyś mi podał swe .imię, gdyż nie znam go jeszcze. - Zx~ają je na preriach. Jestem Rączy Jeleń. - Byłem na w~zystkich preriach, ałe takie imię nie obiło się o moje uszy. Widoczriie ukrywałeś je starannie.. .: ~ Poriieważ jednak teraz je usłyszałem, przeto pozwalam ci 4 ~ przy nas usiąść. . Wódż cofnął się o krok, jakby na znak, że nie potrze- , ,z buje na to pozwolenia, ale czuł dobrze; że musi ustą- ~ pić. Toteż usiadł powoli i z godnością naprzeciwko Old Deatha. 2~ ~' Jeśli''Komancz sądził, że westman sam zaczme rozmo- ` :wę, to się grubo pomylił. Old Death zachowywał nadal : swą obojętność i, czerwonoskóry musiał rozpocząć pierw- szy. - Wojownicy Komanczów zamierzają odbyć wielką '' naradę, a blade twarze mają w niej wziąć udział, abyśmy ` usłyszeli ich zdanie. - 1'o zbyteczne. Ofiarowałem się wam już tyle razy ;; z moją radą; a nie ushichaliście jej nigdy. Ja zaś przywy- kłem do tego; żeby zważano na moje słowa, dlatego od- tąd zachowam myśli moje dTa siebie! - Niech mój brat zważy, że przydałoby się nam jego doświadczenie! Aha, nareszcie! Czy to Apacze was nauczyli, że Old Death był mądrzejszy niż wszyscy wojownicy Koman- czów? Jakże wypadł wasz atak? - Nie mogliśmy się wydostać przez wyjście, ponieważ ! było zatarasowane kamieniami, krzakami i drzewami. ;~:.. - Tak przypuszczałem. Apacze pościnali drzewa to- mahawkami, a wy nie słyszeliście tego, ponieważ opłaki- ` waliście głośno swoich zmarłych. Dlaczego nie pogasiliś- cie ognisk? Czy nie pojmujecie, że wyrządzacie sobie tym wielką szkodę? - Wojownicy Komanczów musieli zrobić to, co ura- dzono. Teraz postanowią coś rozumniejszego. Wszak ty nam coś poradzisz? - Ale jestem pewien, że nie pójdziecie za moją radą: - Pójdziemy. - Jeśli mi to przyrzekniesz, to gotów jestem udzielić : wam rady. - Wobec tego chodź że mną do ogniska! - Dziękuję. Tam nie pójdę. To wielka nierozwaga, .że palicie ognisko, gdyź Apacze widzą, co się u was dzieje. Nie mam też ochoty sprzeczać się z twoimi czerwonoskó- rymi. Ja powiem co myślę, a ty rób, co ci się podoba. - To powiedz! - Apacze znajdują się nie tylko u obu wejść do kotli- 265 ny, lecz są także 'i w samej kotlinie. Usadowili się w ,le~~ przedniej części i zabarykadowali wejścia. W ten sposa~ będą mogli robić wypady, na prawo i na lewo, jak im f~~ będz,ie potrzebne. Wypędzić ich niepodobna. Mamy nad nimi przecież wielką przewagę: - Ilu wojowników utraciliście już dotychczas? Wielki Duch powołał wielu z nas do siebie, mo~~~ już dziesięć razy po dziesięciu: I koni także dużo zginęło~ ~ - Wobec tego nie .możecie już tej nocy nic przedsz ' wziąć, bo powiodłoby się wam tak samo jak ostatnim rr~.~~ zem. W ciągu dnia zaś Apacze tak się ustawią, że dosię~s~ ną was wszędzie swoją bronią, a wy im nic nie. zrobac~e:~~ Potem nadciągną te gromady, po które posłał Winnet~~:G a wtedy będzie więcej Apaczów niż Komanczów: Czek~~ was śmierć. Czy to jest rzeczywiśćie mniemanie mójego brata~~ Postąpimy wedle jego rady, jeśli nas potraii ocaIić. - Skoro mówisz o ocaleniu, uznałeś widocznie; :~, miałem słuszność, . nazywając tę kotlinę pułapką. Gdy st~i nad tym za$tanawiam, widzę tylko dwie drogi, . na ktc~~,~ rych można by próbować, czy uda się wam uniknąc z~,.:;: ;, głady. Po pierwsze - musielibyście zbadać, czy mpzna się wspiąć po skałach, ale na to trzeba zaczekać do brza .. sku. Zresztą Apacze ujrzeliby was po drugiej stron~ i rzuciliby się na was, a- tam mają nad wami przewagę;:; ' bo nie możecie przecież wziąć z sobą koni. Pozostaje~; więc tylko drugi środek ocalenia: wejdźcie z Apaczarni', w układy! - Tego nie zrobimy! - wybuchnął wódz. - Apacze zażądaliby naszej śmierći. - Nie dziwiłbym się im żupełnie, gdyż wy daliście po-; F wód do tego. Napadliśeie na ich wsie podczas pokoju, :za- Ss . grabiliście ich mienie, uprowadziliście ich żony i corkl, a a wojowników zabiliście albo źamęczyliście na śmierć. Nad: to złamaliście słowo dane ich posłom i wymordowaliś,ae ich. Tak nikczemne uczynki domagają się zemsty, dlate= go, rzecz jąsna, . nie możecie się spodziewać łasj~j. Sam 266 r : musisz przyznać; że skrzywdziliście ich, nie licząc się z na- v siępstwami. ' Old Death mówił bardzo szczerze, tak szczerze, że : wódz zamilkł ze żdumienia. Uff! - wykrztusił pó chwili. - Ty mnie to mówisz, mnie, wodzowi Komanczów? ~ - Powiedziałbym ci to nawet wówczas, .gdybyś był sa- F mym Wielkim Duchem. Było to nikczemnością ż waszej ` strony, że postąpiliście w ten sposób z Apaczami, którży nie zrobili wam nic żłego. Co wam uczynili ich posłowie, . żeście' ich pożabijali? Co wam uczynili oni wszyscy, że wyruszyliście na tę wyprawę, aby sprowadzić na nich śmierć, żagładę i hańbę? Odpowiedz! - Są naszymi nieprzyjaciółmi! - wybuchnął Indianin jeszcze gniewniej niż przedtein. - Nie. Żyli z waini w zgodzie i żaden wasz poseł nie ' zaniósł im .od was wiadoińości, że wykopaliście przeciwko nim topór wojenny. Wy sami poczuwacie się do winy, dlatego jesteś przekonany, że nie możecie spodziewać się łaski. A mimo to dałoby się zawrzeć z nimi znośny pokój. ~ .. To wasze szczęście, że dowodzi nimi Winnetou, gdyż on nie pożąda krwi. To Jedyny wódz Apaczów, który, jak sądżę, byłby skłonny do pobłażania. Wyślijcie do niego kogoś; żeby rozpoczął układy. Ja sam gotów jestem pójść, aby go do was łagodnie usposobić. Komancze woleliby umrzeć aniżeli prosić Apaczów o łaskę. , _ Ha, to wasza rzecz. Taka jest moja rada. Czy jej posłuchasz, to mi jest zupełriie obojętne. Czy mój brat nie zna ix~nego sposobu? Przemawia na korzyść Apaczów, jest zatem ich przyjacielem. - Ja sprzyjam i życżę dobrze wszystkim czerwonym mężom, dopóki .na mnie nie napadają. Apacze zaś nie zrobili mi najmniejszej krzywdy. Dlaczegóż miałbym być ich wrogiem? To ty chciałeś z nami źle postąpić. Chciałeś nas pojma'c. Zważ więc, kto ma większe prawo do naszej przyjaźni - wy czy oni? 267 - Masz na sobie moją fajkę pokoju i moje leki, słowa twoje są więc niejako moimi słowam'i. Dlatego też nie od- powiem ci tak, jak bym pragnął: Twoja rada nic nie jest warta. Zamierzasz .oddać nas w ręce Apaczów. Wobec te- ~F go będziemy wiedzieli sami, co należy czynić. W takim razie, . po co wam moja rada? Nie - mamy ~ ~ 3. sobie nic więcej do powiedzenia. - Tak, skończyliśmy rozmowę - przyznał Komancz. vż - Pamiętaj jednak, że pomimo 'opieki; jakiej teraz zaży- wasz, jesteś naszym wrogiem. Nie woli~o ci zatrzymać na :.:: zawsze majej fajki i leków. Będziesż musiał je oddać; za- ~ nim opuścimy to miejsce, a wtedy otrzymasż to wszystko, " ńa co zasłużyłeś. -.-.well! Zgadzam się z ochotą i czekam ze spokojem na t' na to, co mnie spotka. Pamiętaj, .że groziłeś Old Deathom! Powtarzam; że skończyliśmy z sobą, możesz więc odejsc Uff! - wybuchnął wódz, po czym odwrócił się ~ ` i odszedl wolnym krokiem ku ognisku. = - Oni naprawdę zgłupieli - rzekł roz~niewany Old I7eath patrząc za nim. - Nie ma dla nich mnego ratun-..::. ku; jak tylko pr~sić o pokój. Zamiast to uczynić, hczą ,z; wciąż jeszcze na swoją przewagę. Ale v obecnych warun-; :; kach sam Winnetou starczy za stu ludzi. Wy w to moze: .:v nie uwierzycie, bo jesteście nowicjuszem na Dzikim Za~ .~ chodzie, ale nie macie pojęcia, co znaczy w pewhych oko~ :: ,.. licznościach jeden prawdziwy ,zuch. Gdybyście na przy ,.,., ~ kład wiedzieli, czego ten mlody Apac~ dokazywał razexn ze swoim białym przyjacielem Old Shatterhandem! Czy ~ wam już kiedy o-ty'r~' opowiadałem? = Old Death po raz lii~'rwszy wymienil moje-nazwisko.- Nie - odpowiedziałem. - Kto to jest ten Old ,;: Shatterhand? - Taki sam młodzieniec, jak wy, ale zupełnie in~ny człowiek. Obala każdego wroga pięścią na ziemię: N~kt a`ř` mu nie dorówna. ~Wtem coś za nami zaszeleściło i odezwał się jak~s ' przytłumiony głos: 268 - Uff! Old Deąth tutaj? Nie wiedziałem o tym. lak~e ! ; się z tego cieszę ~l Stary odwrócił się z prźerażeniem, dobył noża i zapy - ~ł: . Kto tu? Kto nas śmie podsłuchiwać? Mój stary biały brat zostawivchyba swó; nóż za pa- sem i nie zaatakuje Winnetou! Winnetou? Do wszystkich diabłów! Zaiste, tylko `Winnetou mógł tego dokazać, żeby niepostrzeżenie po- dejść Old Deatha. To sztuka, której nawet ja bym nie po- ':.trafił! Apaćz zbliżył się i odrzekł nie zdradzając się ż tym, że tnnie zna: - Wódz Apaczów nie przypuszczał, że Old Death jest `:..'tutaj, bo już dawno byłby się przekradł do niego, aby ::-~ riim pomówić. - Ależ ty się narażasz na ogromne niebezpieczeństwo! ~ 'Musiałeś się przekraść prżez straże, a potem będziesz mu- ~:::~iał powrócić. Blade twarze są moimi przyjaciółmi, którym mogg żaufać. Ta dolina leży na terytorium Apaezów i Wirine- ~tou zrobił z niej pułapkę na wypadek, gdyby chcieli tu ~targnąć wrogowie. Te skalne ściany nie .są takie niedo- stępne, jak się wydaje. Apacze zrobili wąską ścieżynę, vbiegnącą dokoła doliny na wysokości kilku mężów. Po . lassie łatwo się tam dostać i zej~ć. Moi zwiadowcy zwabili ~ . Komanczów do tej pułapki i Komancze muszą w niej zginąć. - Czy śmierć ich jest iśtotnie postańowiona? - Tak. Winńetou słyszał twojąr~ rozmowę z wodzem i przekonał się, że sprzyjasz Apaczom: Powiedziałeś, -ile razy Komancze względem nas zawinili, i przyznałeś, 'że rnusimy pomścić tylokrotne morderstwa. - Ale czy muszą popłynąć strumienie ,krwi? - Wszak sam słyszałeś, że Komancze nie chcą uznać ~:. swojej winy ani postąpić tak, jak im radziłeś i jak każe ` rozum. Niechaj więc krew ich spadnie na nich sam~ych. 269 . Apacze dadzą odstraszający przykład, jak karze się zdra-':~ dę: Niestety trzeba tó uczynić, aby zapobiec na przyszłosc ~~ t podobnym zbrodniom. , - To okropne! Mimo to nie mogę wygłaszać raz je- =~~~ szcze moich rad ludziom, którzy sądzą, że ich nie potrze '`'~'' bują. ł I tak by cię zresztą nie posłuchali. ,Słyszałem z ust .~ twoich, że masz leki wodza. W jaki sposób je dostałeś? Old Death opowiedział o tym, a kiedy skończył, Wm ~ netou rzekł: . Skoró mu je przyrzekłeś zwrócić, musisz dotrzymac:.,~ ł słowa. Oddaj mu je zaraz i chódź do nas. Przyjmiem~ .~ was jako przyjaciół. - Czy mamy zaraz przyjść do was? - Tak. Za trzy godziny nadciągnie tu przeszło sześcy- ., set Apaczów. Wielu z nich rna strzelby. Ich kute będą~:.,~ przelatywały przez całą kotlinę; a . wobec tego życie wasze byłoby niepewne, Ale jak się do was dostać? - OIc~.Death o to pyta? - Hm; tak! Wsiąiiziemy na konie i podjedziemy do ogniska. Tam zwrócę wodzowi jego świętości; .po czym':: popędzimy ku Apaczom. Straże na naszej drodze obah k ; my,. ale jak się przedostaniemy przez barykady. . Bardzo łątwó. Gdy odejdę, zaęzekajcie dziesięć m~ nut. Potęm ruszajcie w drogę. Będę po prawej stronie''~ kotliny i tam was przyjmę. Po tym zapewnieniu Winnetou znikł: r:.. : - No i cóż wy na to? - spytał Old Death. - Niezwykły człowiek - odpowiedział Lange. - Bez wątpiepia. Gdyby ten człowiek był białym, do-.:: sżedłby do godnośc~, n,aczelnego wodza, a biada białym;': , gdyby skupił wokół siebie ezerwonoskórych w celu obro=- ny praw Indian. On jednak mih~je pokój i chowa w sercu". ,:.; bolesne przekonanie, że cżerwonoskórży, pomimo wszel~'' kiego oporu, skazani są na zagładę. No, usiądźmy sobie ńa dżiesięć minut! 270 W kotlinie panowała niezmącona cisza. Komancze na- tadzali się jeszcze: Po dziesięciu minutach Old Death podnióś~ się i wsiadł na konią. Róbcie dokładnie to samo, co ją! - rzekł do nas. ' Wolnym krokiem podjechaliśmy do ogniska. Krąg Ko- 4;:`manczów otwórzył'się przed nami i wjechaliśmy do środ- ;',:-:.., ku. Gdyby ićh twarze nie były pomalowane; wyczytali- F" byśmy w nich na pewno najw~ższe zdumienie. Czego tu chcecie? = zapytał wódz zrywając się. - ~~::'yFblaczego przybywacie na koniach? - Przyjeżdżamy na koniach, aby walecznym i rozu- ;'''y:..mnym wojownikom Komanczów ókazać naszą cześć. Cóż postanowiliście żrobić? - Narada nie skończyła się jeszcze. Zśiądźcie ~ z koni! Nie możemy dopuścić do tego, żebyście wy, nasi nieprzy- ~aciele, siedzieli wobee nas na koniach. A może przyno- sisz mi z powrotem moje leki? Czy nie byłoby to głupio z mej strony? Wszak przy- . gotowałeś mnie na to, że od chwili, w której otrzymasz :~;:r'na. powrót swoją własność, nastąpi między nami nieprzy- ~^~':' jaźń i pomrzemy przy palu męczeńskim. - Tak też będzie. Powiedziałem to i s~owa dotrzy- . v:mam. Gniew Komanczów was żgubi! - A my się nie boimy waszego gniewu! Niech się nie- ' przyjaźń rozpocznie natychmiast. Oto masz swoje rzeczy, r .a .teraz patrzcie, czy potraiicie nam coś zrobić! Zei~wał z szyi fajkę i woreczek z lekamł i odrzucił je da- ~: leko od siebie. Zarazem dał koniowi ostrogę, przesadził wielkim łukiem ognisko, a po drugiej stronie rozerwał krąg Komanczów. My wszyscy ruszyliśx~y ża nim w tej ' samej chwiii. Przewróciliśmy kilku ~ Komanczów, wśród nich jednego ze strażników, i popędziliśmy .Przeż porosłą ~ trawą kotlinę. Za nami zabrzmiało nieopisane wycie wściekłości naszych dotychczasowych, tak niepewnych, Przyjaciół. Uff? - zawołał ku nam jakiś głos. - Stać, tu Win- netou! , 271 , Zatrzymaliśmy konie, a kilku Apaczów wzięło ~e ~t~ ir` ~ cugle. Zsiedliśmy, a Wingetou wprowadził nas do ciasne~~ go wyjścia z kotliny: Tam zrobiono już miejsce, tak z~~ mogliśmy przejść i my, i konie. Kiedy minęliśmy barykadę, wyjście się rozszerzyłt~~` i ńiebawem ujrzeliśmy światło. Na równinie płonęło mał~:~ ognisko, przy którym siedzieli dwaj. Indianie pochyle` ~` nad naprędce sporządzonym ~ rożnem. `Spostrzegłszy na oddalili się z szacunkiem. Reszta Apaczów cofnęła s~ także, przywiązawszy nasze konie do kołków. W pewny~~ oddaleniu pasła się gromada koni, której. pilnowało lnlk~ ludzi. To wszystko miało niemal wojskowy charakter ~ Ruchy Apaczów były tak dokładne, tak obliczone, ~a~~ podcźas musztry. Niechaj moi bracia usiądą przy ogniu! - rzek~~ Winnetou. - Kazałem upiec kawał polędwicy bizpni~~.:..-0~ Możecie jeść, dopóki nie wrócę. Czy dhxgo cię nie będzie? - spytał Old Death. ~ - Nie: ,Muszę wrócić do kotliny. Komancze ze złos~xr na was mogą się porwać na moich wojowników. Muszz~~ się tam pokazać. Z tymi słowy opuścił nas: OId Death usiadł wygodme~ przy ogniu, dobył noża, a sprabowawszy piecźeni, orzek~~ z zadowoleniem; że jest wyśmienita. Stary i ja nie jedliś--" my dotąd u Komanczów nic, a Langowie i Murzyn tylk~`~ raz skosztowali ich koniny; toteż wielki kawał polędwicy::: zmniejszył się niebawem. Wkrótce powrócił Winnetour~ i popatrzył na mnie pytająco. Zrozumiałem natychmiast~ spojrzenie. Chciał mi powiedzieć, że już nie musi się mnie wypierać. Powstałem więc od ognia,. wyciągnąłem do nie~' go obie dłonie i zawołałem: Mój brat Winnetou widzi, że nie potrzebuję iść ~"~ nad Rio Pecos, aby się z nim znowu spotkać! Cieszę się ogromnie, że go znów widzę. 4 Uścisnęliśmy się serdecżnie. Ujrzawszy to Old Death': zapytał ze zdumieniem: ' - Cóż to jest? Wy się już znacie? 272 ?ó mój biały brat Old Shatterhand - oświadczyl - Old... Shat... ter... hand! - zawołał stary robiąc ~rzy tym minę wprost nieopisaną. Gdy zaś, śmiejąc się, aotwierdziłem słowa Winnetou, mówił dalej z gniewem: A więc oszukaliście mnie i oklamali, wodziliście za ios Old Deatha! Old Shatterhand! A on tak długo się ~ tym kryl i pozwolił się przezywać greenhornem i nowi- Pozostawiliśmy go tymczasem na pastwę jego zdumie- ;-'~a; gdyż Winnetou chciał mi coś powiedzieć. - Mój brat słyszal, że musiałem się udać do Fortu In- 'n'ge. Tam dowiedziałem się... - Wiem już o tym - przerwałem mu. ~- Gdy będzie- ~'_my mieli więcej czasu, opowiem ci wszystko. Teraz muszę ó.';-przede wszystkim zapytać, gdzie jest tych dziesięć bladych ;'': twarźy, które były u Komanczów razem z obydwoma `''`twoimi zwiadowcami; rzekomymi Topiami, i które w cza- F~'sie walki przeszły do was. Już odjechąły.~ - Już? Dokąd? - Do Chihuahui, do Juareza. - Już odjechali? Naprawdę? - Tak. Śpiesźyli się bardzo, bo jadąc z Komanczami,~ 'r'musieli nadkładać drogi. Teraz postanowili nadrobić tę `' zwłokę. - To dla mnie prawdziwy cios, ponieważ z nimi znaj- `'dowali się ci dwaj, których ścigałem! - Uff, . uff! Oni byli razem z nimi? O tym wcale nie wiedzialem. Blade twarze były obowiązane przybyć o oznaczonym czasie do Chihuahui. Winnetou miłuje Juareza; dlatego więc dopomógl im, żeby jak najszybciej mogły ; odejść. Dał im świeże konie, żywność, a na przewodni- r ków - rzekomych Topiów, którzy znają bardzo dobrze drogę przez Mapimi do Chihuahui. Blade twarze oświad- czyły, że szkoda im każdej minuty. - I to jeszcze! Świeże konie, żywność i godni zaufania 273 przewodnicy! Miałem już w ręku tego Gibsona, ' a tęi~ mi ujdzie! , ` ' Winnetou zamyślił się na chwilę i rzekł: - Popełniłem bezwiednie wielki błąd, lecz go nap~ wię. Gibson wpadnie w twe ręce. Polecenie, które mia~~i wykonać w Matagordzie, . zost~ło spełnione. Skoro .i~ tylko ukarzę Kornanczów, będę wolny i będę mógł ci t~ warzyszyć~ Dostaniecie uajlepsże konie, a jeśli nie zaj~ nic niesliodziewanego, dościgniecie białych jutro do ~ łudnia. Wtem nadbiegł z kotliny Apacz i oznajmił: - Te psy Komancze zgasiły ogień i odeszły z obo~i Planują atak. Odeprzemy ich znowu jak przedtem - odrź~ Winnetou. - Jęśli moi biali bracia pójdą ze mną, wsł~~ im miejsce, skąd wszystko usłyszą. Wstaliśmy oczywiśęie natychmias't. Winnetou wproiwi dził nas znowu w przesmyk prawie pod barykadę. ,'~'~ podał Old Deathowi zwisające ze skały lasso `i pó~ dział: ,. - Wejdźcie po rzemieniu dwa razy na wysokość c~ wieka. Tam znajdziecie zarośla, a za n'imi ścieżk~, o lęt~ rej wam wspominałem. Ja nie mogę pójść z wami, mu~ się udać do wojowriików. Odchodząc wziął z sobą przedmiot oparty o ścianę,śl~ ły. Była to jego rusznica. v Hm! - mruknął Ołd Death. - Wyłązić na dw3 naście stóp na takim cienkim lassię! No cóż, spróbujęt~ jednak! Próba się udała. Ja wspiąłem się za nim, 'a potem reś: ta, chociaż z pewnymi trudnościami. Lasso było obwią~ ne o pień drzewa, które wyrastałovze skały. Obok drz~ rosły krzaki, którę zakrywały ścieżkę. Ponięważ z pow~ du ciemności kierowaliśmy się tylko dotykiem, więe posi waliśmy się bardzo powoli; wreszcie Old Death się zątr~ mał. Oparci o skałę, czekaliśmy na to, co nastąpi, W kp linie panowała iście grobowa cisza: Jakkolwiek wytężyłei 274 ~ch, nie zdołałem dosłys:~eć nic oprócz cichego sapańia ~lii Deatl~,ą. ~ ~~:.',;,. - ~łupcy ci Komancze! Nieprawdaż, sir? - rzekł. - ~zuję zapach koni, i to koni, które są w ruchu. Brzmi to ~~eprawdopodobnie, a jednak doświadczony westman ~tozna zawsze po zapachu, czy ma przed sobą konie sto- ~će, czy w ruchu. Oczywiście, jeżeli nie ma wiatru. Po- ~iadto moim sta~ym uszom wydało się, że doleciał je od- h ~os potkńięcia się konia na miękkim trawiastym gruncie. ~ądzę więc, że Komancze popędzili teraz ku wejśćiu, aby yę tamtędy przebić. ;:r.; : Wtem zabrzmiało wołanie: . Ntsa-ho! T'o słowo oznaćza "teraz". W chwilę potem huknęły ~vva strzały z ruszni'cy Winnetou, za nim strzały rewolwe= ~owe, potem zaś rozległo się wycie nie do opisania. Dzi- ~ie wrzaski Indian przeszywały raz po raz powietrze, rś_ zezękały tomahawki. Walka znowu wybuchła. . '''',Lecz nie trwało to długo i poprzez parskania; rżenie ~oni i wściekłe krzyki Komanczów przebiło się zwycięskie '~~iwiwiwiwi"' Apacźów. Usłyszeliśmy, że Komancze ćofnę- ti- się w popłochu. Ich kroki i tupot kopyt oddalały się ku środkowi kotliny. - Nie mówiłem? - szepnął Old Death: - Właściwie iiiie powinniśmy brać udziału w walce. Apacze trzymają się wspaniale. Są też dość rozumni, by nie iść za Koman- ~zaini, pomimo że tamci się cofają. . ' ; Komancze poszli teraz za radą Old Deatha o tyle, że po poraźce zachowali ciszę. Wycie zamilkło, a ponieważ ognie zgaszono, Apacze nie widzieli, co się w kotlinie dzieje: - Czekaliśmy jeszćze; ale . już się nic nie zdarzyło. Wtem dolćciał nas z dołu przyth~miony głos Winnetou: - Moi biali bracia mogą już zejść. Walka skońćzona i nie wybuchnie na nowo. Powróciliśmy -do lassa' i spuściliśmy się po nim: Na do- le stał Winnetou, z któryin udaliśmy się znów .do ogniska. - Komancze próbowali teraz z drugięj strony - 275 rzekł. - Nie udało im się tak samo jak poprzedni Strzeżemy ich tak, że nie mogą nic przedsięwziąć, o cz~ by się nie dowiedział Winnetou. Apacze udali się za nii i leżą wzdłuż krawędzi skał długą linią, sięgającą od ję nej do drugiej strony kotliny, aby wszystko pilnie oł~ś~ wować. , . 1 Kiedy to mówił, pochylił głowę na prawo, jak gdy1 nadsłuchiwał. Następnie zer vał się ~tak, że ogień oświe~ jasno jego postąć. - Dlaczego to czynisz? - .spytałem. Wskazał ręką w ciemnt~ść nocną i powiedział: - Winnetou usłyszał, że tam; na kamienistej. ':droi~ potknął się koń. Nadjeżdża jeździec, jeden z moich' w~ jowników. Zsiądzie, by zbadać, kto tu siedzi przy ogę ' sku: Dlatego podniosłem się, aby już z daleka ~póznał; . to ja tu jestem. Jegó subtelny słuch nie zawiódł go. Po chwili nadjecl~ khisem jeździec i zatrżymał się obok nas. W 'odz prz~ go niezbyt przyjaznym spojrzeniem i zganił za hałas,. ~v; wołany potknięciem się konia. Skarcoriy stał~ w wyprostowanej; a równflcześriie pel~ szacunku postawie. Był to wólny ~Indianin, uznający .j~ ńak wyższość ~swego dowódcy. - Nadchodzą - rzekł do Winnetou. - W ile koni? - Wszyscy. Nie brak ani jednego wojownika. Kied Winnetou wzywa, riikt z Apaczów .nie zostanie przy'~ I~ bietach. - Jak daleko są? - Nadejdą o świcie. - Dobrze! Zaprowadź konia do stada, a potem usią~ przy strażach i wypocznij! Czerwonoskóry natychmiast posłuchał, a Winnett~ usiadł znowu przy nas, prosząc, byśmy opowiedzieli o rt~ szym pobycie w hacjendzie del Caballero i o zdarzeni w La Grange. Na tym zszedł nam czas i o spaniu oczywiś~ mowy nie było. Wódz Apaczów wysłuchał nasz~ego opit 276 ~dania, dorzucająć tylko od czasu do czasu jakąś uwa- ' albo pytanie. Tak minęła powoli noc i nadszedł świt. tem wyciągnął Winnetou rękę ku zachodowi, mówiąc: - Niechaj. moi biali bracia zobaczą, jak punktualni są, rjownicy Apaczów. Oto już się zbliżają! ~pojrzałem we wskazariym kierunku. M,gła leżała na ;hodzie jak ogromne morze bez fal. Z tego morza mgły , nurzył się jeździec, a za nim wielu innych. Posuwali śię igim szeregieru. Na nasz widok pierwszy jeździec za- ymał się'na chwilę, po czym poznawszy Winnetou, ruśzył ~ nam krótkim kłusem. Był to wódz, gdyż miał dwa orle iza we włosach. Żaden z jeźdźców nie ~ miał kom- ;tnej uzdy z wędzidłem i z ćuglami, lecz wszyscy prowa- ili konie na tręzlach. lLlimo to kięrowałi nimi świetnie. idjechali cwałem i stanęli w ~ pięciu szeregach tak pew- ;, jak to się rzadko żdarza nawet w europejskiej konni- : Wi~kszość uzbrojona była w strzelby, a tylko niewielu iało łuki, włócznie i kołczany. Dowódca porozmawiał z~z krótką chwilę z Winnetou, na którego skinienie wo- wnicy pozsiadali z koni. ~i, którzy nie mieli strzelb, za- ali konie, by ich pilnować. Reszta weszła do wąwozu. ~sso, po którym wydostaliśmy się na ścieżkę, wisiało m jeszcze. Po nim, jeden za drugim; wdrapywali się pacze. Wszystko odbywało się tak cicho r składnie, jak Lyby omówiono to przedtem abszernie. Winnetou stał ~okojnie, śledząc uważnie ruchy swoich ludzi. Gdy ,tatni z nich zniknął, żwrócił się do nas: - Komancze będą zgubieni, jeśli wydam taki rozkaż. - Jesteśmy tego pewni! - odrzekł Old Death. - Czy dnak Winnetou chce rzeczywiście przelać krew tych lu- - Czy zastu~yn na .coś innego? Jak postępują biali ``:mężowie, gdy jednego z nich ktoś podle zamorduje7 Czy źiie szttkają mordercy? A kiedy go znajdą, czyż wodzowie `' ieh nie schodzą się na naradę, aby wydać wyrok i kazać go zabić? Czy możecie ganić Apaczów za to, że czyn;ą to `` samo? 277 To nie jest przecież to samo! - Czy mój brat potrafi tego dowieść? - Tak. ~My karzemy mordercę, pozbawiając go żyei'F Ty zaś chcesz wystrżelać nawet tych, którzy nie br ' ~ udziału w napadzie na wasze wsie. , Oni ponoszą tę samą winę, gdyż zgodzili się na t~ Byli też świadkami, kiedy pojmani Apacze ginęli w m `' kach przy palach.. Są teraz panami na'szych żon i córe ; i właścicielami zrabowanego nam mienia.. - Ale mordercami nie możesz ich nazwać! . Nie wiem, czego chcc Old Death, U jego bracl z rzają się, oprócz morderstwa, jeszcze inne uczynki, kt . karaxie są śmiercią. Westmani rozstrzeliwują na przykła każdego koniokrada. Jeśli białemu porwą żonę lub cork~ to on zabija wszystkich, którzy mieli jakąkolwiek styeż~ ność z tym czynem. Tam w kotlinie żnajdują się rabusi"'' naszych żon i córek; naszego dobra! Czy mamy im za t . dać to,: co biali nazywają krzyżem lub orderem? Nic, ale możecie im przebaczyć, a swoją własno~` odebrać. - Konie odbicrzemy, ale żony... Mój brat móm ~ak~ ' chrześcijanin, który zawsze żąda od nas tego, czego saińa nie czyni. Czy chrześcijanie nam przebaczają? Czy ma~ąa nam w ogóle coś do przeliacżenia? Przybyli do nas i za..v: brali nam ziemię. Jeśli u was ktoś posunie dalej sh~p gra-': niczny albo zabije zwierzę w cudzym lesie, zamyka się gc~~:ř w ciemnym budynku, który nazywacie więzieniem. A ca , wy sami robicie? Gdzie są nasze prerie i sawanny? Gdzie , trzody koni, bizonów i innych zwierząt, które do nas na=`.:j,T leżały? Zjawiliście się u nas w wielkich, uzbrojonych gro- '' madach i zabieraliście nam mięśo potrzebne do życia. Wydzierano nam jeden kraj za drugim bez żądnego pra wa do tego, a gdy czerwony mąż bronił swoje~ własnosci, , zabijano jego i jego rodzinę. Żądasz,: żebym darował winę , naszym wrogom, którym nie wyrządziliśmy nic złego: Dlaćzego mówicie to wy, którzy dopuszcżacie się na nas ::::.;v tylu zbrodni, chociaż my nie daliśmy wam do tego żadne- 27 8 ii~.", : ^ ~ powodu? Jeśli się bronimy; spełniamy nasz obowiązek, ~:yy karzecie nas za to zagładą. Co powiedzielibyście, ~;iybyśmy przyszli do was, aby wam narzucić nasze oby- ~aje, jak wy to czynicie? Z pewnością wybilibyście nas ~o-ostatniego człowieka albo powsadzali do domu waria- ;~w. Dlaczego nam nie wolno postępować tak samo? p~` gdy ta.k postępujemy, wtedy biali krryczą po całym świe- ;~e; że czerwonoskóry jest dziki, że nie jest godny łaski ~ńi: miłosierdzia, że nie ucywilizuje się nigdy i dlatego po- ~iinien zginąć! Czy wy postępowaniem swoim dowiedliś- ~' kultury? Zmuszacie naś do przyjmowania waszej reli- ~. Pokażcież nam ją! Wszyscy czerwonoskórzy czczą !~ielkiegó Ducha w jeden i ten sam sposób: Z was zaś ~ażdy chce być inaczej zbawiony. Ja znam jedną dobrą ~iarę chrześcijan: Głosili ją pobożńi ojcowie; którzy nie ~cieli nas wypierać z naszych ziem ani zabijać. Zakładali ~ naś misje i uczyli naszych rodziców. Chodzili od puebla ~o puebla przyjaźnie i zaznajamiali nas ze wszystkim; co l~'yło dla nas pożyteczne i dobre. Teraz wszystko się zmie- ;~'iło. Pobożni mężowie musieli ustąpić wraz z nami, a my ~p,usieliśmy patrzeć na ich śmierć. Nikt ich nam nie zastą~ ~ł~ Za to teraz przybywa stu innych, rzekomo pobożnych ~itężów, ogłuszają nas słowami, których nie rozumiemy. ~tazywają się wzajem kłamcami, a mimo to twierdzą; że ~iez nich nie dostaniemy się do wiecznych ostępów. A kie- ~y odwracamy się od nich, znużeni ich sporami, biadają pad nami i powiadają, że otrzepią sobie pył z obuwia i ixmyją ręce na znak, żs . niczemu nie są winni. W jakiś ~zas potem przywołixją inne blade twarze, które wciskają ~ię do naszej 'ziemi i~ zabierają pastwiska naszym koniom: 7eśli mówimy, że im tego ~robić nie wolno, przychodzi ~ozkaz, że mamy się znów dalej wynosić. (?to inoja odpo- wiedź dla ciebie. Nie spodoba ci się ona zapewne, ale ty na moim miejscu mówiłbyś jeszcze.ostrzej. Howgh! Z tym indiańskim słowem, przypieczętowującym oska- 'rżenie, odwrócił się od naś i odszedł o parę kroków na bok. Zatrzymał się tam; patrząc w dal. Był ~wzburzony i 279 ,.... r~G . ehciał to wzburzenie przezwyciężyć. Potem podszedł t nas znowu i rzekł do Old Deatha: - Wygłosiłem do mojego brata długą mowę. -C przyzna mi słuszność, gdyż jest mężem, który myśli spt wiedliwie i uczciwie. Mimo to chcę mu oświadczyć~ ;v serce moje nie pożąda krwi. Dusza moja jest łagodmeJs od mych słów. Sądziłem, że Komancze przyślą pośred~ ka. Ponieważ tego nie czynią, nie powinienem mieć ;.~ nich litości, ale mimo to wyprawię do nich człowie~ który się z nimi rozmówi. Cieszy mnie to niezmiernie! - zawołał Old De~ - Gdyby tych wszystkich ludzi zabito bez próby ich ~~ lenia, opuściłbym to miejsce w bardzo ponurym nastrói Ja także ponoszę częściowo winę za to, że dostali :~: w twoje ręce. - Uwalniam cię od tego zarzutu, gdyż zwyciężyłt~, ich także i bez twojej pomocy - odparł Winnetou: k. - Ale ezy wiesz o tym, że nadejdą ich jeszcze setki~':: - Winnetou wie o tym. Musiał się przekradać. pon~ dzy nimi z Dobrym Mężem. Jest ich jeszcze tylko stu ~ mknę ich w tej samej kotlinie i zniszczę tak jak tych~,,j~ się nie poddadzą dobrowolnie. - Więc postaraj się o to, żeby nie przybyli za w~~ nie. Załatw się z tymi, którzy są tutaj, żanim zjam reszta~ - -Winnetou nie boi się w żadnej sytuacji, ,ale bę~ się spieszył. Czy masz kogoś odpowiedniego do prowadz~ układów z Komanczami? - Mam wielu, ale wolałbym, żeby mój brat się ~ podjął. - Chętnie to zrobię. Podejdę na bliską odle~ł i przywołam do siebie wodza. Jakie stawiasz warunkt2, - Za każdego zabitego Apacza dadzą po pięć, ; ? każdego zamęczonego po dziesięć koni. To bard~o tanio, ale odkąd nie ma wielkich stąd preriach, niełatwo o konia. 280 - Żądamy także zwrotu wszelkiego zagrabionego nam rmienia, `~wrotu kobiet oraz dzieci, które uprowadzili. Czy ;~ważasz te warunki za zbyt surowe? - Nie. - W końcu niech oznaczą miejsce, na którym zejdą '~~śię wodzowie Apaczów i Komanczów, aby się naradzić ~,riad pokojem, który by mógł trwać przynajmniej przez ~'~rzydzieści lat i zim. Jeśli się na to zgodzą, pogratuluję im szczerze. - Tym miejscem może być kotlina, w której się teraż ~najdują. Tu należałoby także sprowadzić wszystko, co ~iiają nam wydać. Dflpóki się nie stanie to, czego żądam, =~^omancże, którzy będą musieli się dziś poddać, pozosta- ,;..';~~ u nas w niewoli. - Uznaję, że warunki twoje nie są. zbyt ostre, i na- ~rehmiast je im przekażę. Zar~ucił strzelbę na ramię, uciął sobie gałązkę na znak, ':'':~e jest parlamentariuszem, po czym zniknął z wodzem t;;~ wąwozie. Nie było to poselstwo zbyt bezpieczne; ale stary F~hwestman nie znał trwogi. Przekonawszy się, że Old Dea'th rozpoczął już rozmowę 'v'`;~ wodzem Komanczów, Winnetou wrócił do nas i zapro- ; .:wadził nas do stada przybyłych ostatnio koni. Były mię- ~~dzy nirni i luźne; częściowo wysokiej klasy, które oszczę- '';::.~ano i używano tylko wówcżas, gdy szło o jakiś~ nad- yyczajny wysiłek, ~ częściowo zaś były to konie zapaso- ' -we przeciętnej jakości. - Obieeałem dać moim braciom lepsze konie - rzekł. - Wybiorę je teraz dla nich. Mój brat otrzyma jednego '''`' ź rnoich własnych rumaków. Wybrał pięć sztuk. Byłem zachwycony przeznaczonym '~.:dla mnie wierzchowcem. Obaj Langowie i Sam ucieszyli się także bardzo. Murzyn pokazał w uśmiećhu wszystkie zęby i zawołał: - Oh, oh!'Co za konia Sam dostaći Być czarny jak r Sam i przepyszny całkiem jak Sam. Pasować bardzo dob- . rze do siebie koń i Sam. Oh, oh, oh! 281 a~ ' Po trzech kwadransach wrócił Old Death. Twarz mia~~ bardzo poważną. Byłem pewny, że Kómancze zgodzą s~ na warunki Winnetóu, ale oblicze Old Deatha zapowi~~ dało niestety coś zupełnie przeciwnego. - Mój brat chce mi powiedzieć to, czego się domysia,.~ , łem - rzekł, Winnetou. Kómaneze sprzeciwiają ~ si~ moim żądaniom. - Tak jest, niestety! - ~parł westman. i. - Wielki Duch ukarał ich głupotą za to, co uezyn~~ nie chee dla nich łaski. Ale jakie rpodali powódy odm~ Spodziewają się; że jeszcze zwyciężą. i,... Czy 'zawiadomiłeś ich o tym; że przybyło jesz~~ przeszło 'pięciuset Apaczów? Czy powiedziałeś; gdzie ~ s~ oni teraz znajdują? Oczywiście: Nie uwierzyli jednak temn i wysmW mnie. = - W takim razie czeka ich śmierć, gdyż resżta ich w~, jowników przyjdzie za późno. ;=,... - Włosy mi stają na głowie, gdy pomyślę, że w pr~ ~iągu kilku sekund żostaną zgładzeni ze świata. - Mój brat ma słusznóść. Winnetou nie zna trwo~ ani 1 ku, ale dreszcz rzechodzi mu o ciele d om s~ ~,,;~,~ ę , p p , g y p i o daniu znaku zniszczenia. Wystarczy mi dłoń podxueś~ a zahuczą wszystkie strzelby. Spróbuję więc ,~eszcze osta;~ niego środka. Może Wielki Duch roźjaśni ich umys~ Sam im się pokażę i przemówię do nich. Moi biali brac~ odprowadżą mnie aż do barykady. Jeśli jednak Koman cze nie posłuchają Fnoich słów, niechaj dobry Wiel~ Duch nie gniewa się na mnie, że wydam rozkaz. Razem z Old Deathem odprowadziliśmy Winnetóu n oznaczóne mie sce. Tam ws i ł si o lassie w ór i r~ pą ę p g sżył ścieżką wyprostowany tak, 2eby Komancze mo ' . widzieć. Nie był jeszcze daleko, kiedy usłyszeliśmy świ~ strżał, które, go jednak na szczęśeie nie dosięgły. Wte~ huknął strzał ż rusznicy Białego Bobra, z której wymi~ rzył do Winnetou nówy wódz Komancżów. Arpacz krć ' 282 ezył dalej spókojnie, jak gdyby nie bał się zupełnie kuli, która ud'erzyła o skałę tuż obok niego, ba, jak gdyby w ' ogóle nie słyszał strzahz: Potem zatrzymał się i zaczął mó- wić głosem donośnym i bardzo dobitnym: W pewnej chwili ppdniósł w toku mowy rękę i dokoła całej kotliny - jak daleko można było sięgnąć okiem - ujrzeliśmy Apaczów. Wstali z ziemi, żeby się pokazać .Komanczom `.i przekonać ich o swojej .przewadze. Było to dowodem , `:uczciwóści Winnetou, ktQry rw ten sposób podejmował ostatnią próbę, by skłonić Komanczów do poddania się. Potem podjął na nowo wątek rozpoczętej mowy. Lecz po rkrótkiej chwili rzucił się nagle na ziemię, tak że postać je- go zniknęła nam z oczu. Równocześnie rozległ się odgłos , drugiego strzału. - Dowódca Komanczów strzelił znowu do niego: Oto ~jego odpowiedź - rzekł Old Death. - Winnętou widział, jak ten nabijał strzelbę powtórnie, i rzucił się na ziemię ~ chwili, kiedy z niej . wymierzono. Teraz zacznie... patruie, patrzci~! Jak prędko padł Winnetou, tak prędko zerwał się zno- wu. Wycelował ze srebrzystej rusznicy i wypalił. Głośne wycie Komariczów odpowiedziało na ten wystrzał. - Zastrzelił ich wodza! - oświadczył Old Death. Teraz Winnetou podniósł rękę w ten sposób, że dłoń wyciągnął poziomo. Na ten znak wszyscy Apacze, jak okiem sięgnąć, przyłożyli strzelby do ramion. Huknęło ,j~rzeszło czterysta strzałów. Chodźcie, panowie! - rzekł Old Death. - Nie ;-patrzmy na to! To zanadto po indiańsku, ~jak na moje _ stare oczy, chociaż muszę przyznać, że Komancze na to. ~ zasłużyli. Winnetou zrobił, co mógł, ~aby temu zapobiec. - Powróciliśmy do koni, gdzie stary obejrzał wybranego dlań wierzchowca. Wkrótce dała się słyszeć jeszcze jedna salwa, a potem zwycięski okrzyk Apaczów. W kilka mi- nut potem powrócił do nas Winnętou i z niezwykle po- ważnym wyrazem twarzy powiedział: - Wielki płac~ wybuchnie w namiotach Komanczów, 283 gdyż żaden z icfi wojowników nie wróci. Wielki Ducłi , chciał, żebyśmy pomścili śmierć naszych braći. Nieprżyją ciele nie dali się skłonić do żgody; wobec tego nie mó: . głem postąpić inaczej, ale wzrok mój nie śpojrry już na ~ kotlinę. Ręśżty dokonają moi wojownicy, ja zaś odje~ dżam natychmiast z moimi białymi braćmi. W pół godziny później w~yruszyliśmy w drogę, zaop~' F...."..,.: i trzeni we wszystko, co nam było potrzebne; w towarzy~ stwie Winnetou oraz dziesięciu dobrze uzbrojonych Ap~~ ezów. Z wielką radością opuściliśmy to okropne miejsće! ~' Mapimi leży na obszarze dwóch meksykańskich pró!: wincji: Chihuahui i Chohahuili; i tworzy rozległą niziri~ na płaskowyżu wznoszącym się przeszło tysiąc sto -m~ trów nad poziomem morza. Z wyjątkiem północy otac~~; ją ją ze wszystkich stron wysokie i strome skały wapiert;; ne, oddzielone od właściwej Mapimi mnóstwem kamo~ nów. Sama Mapimi składa się z falistych; bezleśnych pł~ ~, szczyzn, porosłych rzadką i niską trawą, a poprzerywa~ nych pasami piasków, na których gdzieniegdzie tylko ti~i~~ dać drzewa łub krzaki. Tu i ówdzie wznosi się z tej pust~a równiny góra, a miejscami ziemia pocięta jest głębokim3Ćź rozpadiinami o prostopadłych ścianach, co zmusza po dróżnych do dalekich objazdów. Ale Mapimi nie jeśt t~:; bezwodna, jak sądżiłem z początku. S~ tam jeziora, kto~~i wprawdzie w gorącej porze roku tracą większą ezęśc wu~ dy, ale roztaczają mimo to tyle wilgoci, że na brzegachI:.:. rozwija się dość bujna roślinność. Zdążaliśmy ku jednemu ż tych jezior, a rnianowicie kt~;f:`. Laguna de Santa Maria. Leżało ona w odległości dziesię-:, ciu mil od doliny, z której wyjechaliśmy. Bvł to zatem ř dobry dzień drogi; zwłaszcza po bezsennej no.,y. Prze,lez-~.'. dżaliśmy ciągle z jednego parowu do dn~giego, skąd me.., mieliśmy żadnego widoku. Prawie przez cały dzieńynie widzieliśmy słońca albo tyl~;e ko w krótkich chwilach. Droga prowadziła przy tym ra~ ~ w prawo, raz w lewo, ezasem nawet pozornie wstecz, ta~~~$ że gubiłem niemal zasadniczy jej kierunek: ' 284 Wieczór zapadł, kiedy przybyliśmy nad Lagunę. Grunt ąył tu piaszczyśty. Na miejscu,. gdzie rozłożyliśmy śię ibozem, nie było drzew, tylko skąpe zarośla o nie znanej ni nazwie. Jezioro tworzyło posępną płaśzczyznę wodną, itoczoną z rzadka krzakami. Za nim rozciągała się rów- una, na zachodzie wznosiły się u jej krańea wzgórza, za którymi zaszło~już słońce. O ile w głębokich, ciasnyeh ka- uionach było mi niemal chłodno, o-tyle w górze promie- iie słońca tiziałały z ogromną siłą. Toteż ziemia dysźała - u żarem, w którym można się było upiec. Za to w nocy, ~edy oddała swoje ciepło powietrzu, było tym zimniej, ~~.; :nad ranem zaczął wiać wiafr tak, że musieliśmy otulić się ~ezelniej wełnianymi kocami. Wczesnym rankiem rusźyliśmy dalej w drógę .prosto na ;i~chód. Niebawem jednak kaniony zmusiły nas znowu do ;zęsty~h objazdów. Dostać się naw dół taką rozpadliną ~ałną byłoby niepodobieństwem, .gdyby sama ~atura nie ; ~vorzyła zejść w postaci karkołomnych schodów: Z kolei ;aś trzeba było przejeżdżać przez kilkanaście wąwozó v, ;anim się znalazło miejsce, którym nareszcie można się ąyło wydostać na równą powierzchnię. Oczywiście wszę- Izie groziło niebezpięczeństwo. W takim kanionie jeździeć ;~visa często razem z konieni na skale, nad którą ciągnie ;ię wąski pas rozżarzonego nieba, pod sobą ma przeraża- ącą otchłań, a w tej głębi ani kropli~ wody, tylko piętrżą- ;e się zwaliska skalne. W górże krążą ,sępy, nieodśtępni owarzysze podróżriego. Nie opuszczają go od rana do ' ~ocy, i siadają w pobliżu, ilekroć ułoży się na spoczynek, rby nazajutrz lecieć nad nim dalej i ożnajmiać przeraźli- . . ~yym, ~ochrypłym wrzaskiem, że czekają tylko, aż padnie ;e' znużenia ąlbo wskutek fałszywego kroku konia runie v: głąb kanionu. Z 'rzadka pokaże się gdzieś w skalistym ~ącie wychudły szakal i znika jak cień,r a potem biegnie ;a jeźdźcem, czatując na taką samą ucztę jak sępy. Około południa przebyliśmy znowu niebezpieczny labi= ynt kanionów i ruszyliśmy ewałem przez porosłą trawą ówninę. Natknęliśmy się tutai na trop dziesięciu jeźdź- 285 ców, który łączył się z naszym po prawej stronie pod ka~-;;:w: tem prostym. Winnetou stwierdził, że to ten, któregośin~;v;' szukali; a nawet zwrócił naszą uwagę na ślady podkutych ~.: koni białych ludzi i bosych koni obu Apaczów, dodanych r': białym na przewodników. .Old Death był tćgo samego ': zdania. Okazało się jednak, niestety, że Gibson wysforó-;: wał się naprzód o sześć godżin drogi: Oddział jego jechał widócznie przez całą noc w przypuszczeniu, że go będzie my ścigali. Pod wieCzór jadący przodem Old Death zatrzymał stę, zaczekał na nas; którzyśmy pożostali nieco w tyle, i poka zał nam nowy trop. Trop ten łączył się od pohzdnia z do . tychczasowym. Byli to także jeźdźcy w liczbie okołó trzy .: dziestu do ćzterdziestu: Jechali pojedynczo jeden za dru ; gim, trudno więc było odgadnąć dokładnie ich liczbę. T~.:: jazda gęsiego i brak podków u koni wskażywały, że bylt ~ tó Indianie: Z,jednakówego wyglądu obu tropów nalezało wnosić, że musieli się potem spotkać z białymi: Olc~ Death mruknął coś niechętnie pod nosem, a potem rzeit~'':~ głośńiej: Jacy to mogli być czerwonoskórzy? Z pewnością me Apacże. Nie czeka nas z ich strony nic dobrego. - Mój biały brat ma słusżność - potwierdził Winney: tou. - Apaczó'w teraż tu nievma, a oprócz nich znajdu~ą; . 44 r się w Mapimi tylko hordy nieprzyjacielskie. Musimy się''~ ' mieć na baczności. Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy wkrótce do mie~sca, w którym Indianie połączyli się ż białymi. Oba oddziały śta-`~' ły widocznie jakiś czas na miejscu i pr_ owadziły układy.:: Wynik był w każdym razie pomyślny dla białych, gdyż powierzyli się opiece czerwonóskórych. Ich dotychczasowr? przewodnicy, dwaj Apacze, których poznaliśmy początko wo jako Tópiów, pożegnali się tutaj z nimi, gdyż trop ich;` odłączył się'od tropu wszystkich pozostałych. Po chwili dojechaliśmy do łańcucha wżgórz, porosłych.' trawą i krzakami. Spływał z nich niewielki potok - w tych stronach niezv~ykła rzadkość. Tu zatizymali się śći-'ř ~ 286 "ani prz~z nas biali i poili konie. Brzegi potoku nie były ~brosłe, więc było widać daleko jego bieg. Old Death sta- ~ął, przysłonił ręką oczy i długo patrzył w kierunku pół- tocno-zachodnim, w którym płynął potok. Zapytany, ~Iaczego to czyni, odpowiedział: - Widzę daleko przed nami dwa punkty. Sądzę, że to ~ilki. Ale dlaczego te bestie tam, siedzą? Przypuszczam; że ~dyby to istotnie były wilki, uciekłyby już dawno przed rami, gdyź ~ie xna tak tchórzliwego zwierzęcia jak wilk ~*.,. .., . avN~ech się moi bracia uciszą, ja coś. śłyszę = rzekł ~~ auaaa.~.vu. Gdyśmy zamilkli, doleciąły nas stamtąd, gdzie znajdo- wały się owe zagadkowe punkty; jakieś słąbe okrzyki. ' - To. człowiek! - zawołał Old Death. Jedźmy . Wsiadł na konia, a my za'nim. Gdy zbliżyliśmy się do ~go miejsca, dwa wilki, które istotnie siedziały przedten~ ;~ad samym brzegiem, uciekły. Na środku potoku ujrzeliś- ~iny ludzką głowę wyglądającą z wody. Twarz roiła się od '':komarów. . . - Na miłość Boga, ratujcie mnie, seniores! - rozległ się jęk. - Nie wytrzymam już dhiżej! Zeskoczyliśmy z koni natychmiast. Co z wami? - spytał Old Death po hiszpańsku; ponieważ nieszczęśliwy przemówił w tym języku. - Jak dostaliście się ~do wody? Dlaczego nie wyłazicie? Tu jest 'najwyżej dwie stopy głębokości! - Zakopano mnie tutaj. Za co? Do wszystkich diabłów! Zakopać żywcem `vćzłowieka! Kto to' uczynił? . - Indianie i biali. Nie zauważyliśmy z początku, że od miejsca, gdzie po- ~ono konie, prowadziło tu kilka śladów. - Trzeba go czym prędzej wydobyć. Chodźcie, pano- wie! Wykopiemy go, a ponieważ brąk nam do tego ńarzę- dzi, ptzeto posłużymy się rękami. 28? Łopaia leży za mną w wodzie. Przykryli ją piaskie ~ ' - rzekł nieszczęśliwy. - Łopata? Skąd macie to narzędźie? , - Jestem gambusino*. My zawsze nosimy przy sobi ~~. motykę i łopatę. Znaleźliśmy łopatę i zabraliśmy się do roboty. Łożysk ,. potoku wyścielone było głęboko miękkim piaskiem, kto dał się łatwo kopać. Teraz dopiero spostrzegliśmy, że ź''ř plecami nieznajomego wbito w dno rzeki włócznię i prz~,, ;. wiązano go do ńiej za szyję w ten sposób, że nie mo schylić głowy: Usta jego znajdowały się tylko trzy ca1 nad .wodą, ale napić się jej nie mógł. Nie mógł się tak uwolnić, gdyż związano mu ręce na plecach, a nogi jedn do drugiej, i tak wsadzono do jamy głębokiej na dwa łok~ cie. Gdy go z niej wyciągnęliśmy i uwolniliśrny z więzow zemdlał. a, Gdy przyszedł niebawem do siebie, zanieśliśmy go na potok, ponieważ tam postanowiliśmy rozłożyć się ob zem. Ocalony posilił się i zaczął nam opowiadać, co g,,;~ spotkało. , . - Byłem jako gambusino zajęty ostatnio w pewne~ bc,~ nanzie** - rzekł - położonej o dzień drogi stąd w gc~ rach. Miałem towarzysza, jankesa, nazwiskiem Hartor~ , który... , - Harton? - przeiwaY rnu pośpiesznie Old Death ~, . I Jak mu na imię? - Fred. Czy wiecie, gdzie się urodził i ile ma lat? - Urodził się w Nowym Jorku i liczy może szescdzr~ , siąt lat. Czy wspominał coś o swej rodzinie? Żona mu umarła, a syn zajmuje się we Frisco ~a- kimś rzemiosłem. Czy znacie tego człowieka? I, Old Death zadawał pytania nadzwyczaj gwałtowm~ : i * G a m b u s i ri o (hiszp.) - poszukiwacz złota. ** B o n a n z a (hiszp.) - miejsce obfitujące w złoto lub srebro. 288 , _ ^'S !:: ;zy mu śię świeciły, a głęboko zapadłe policzki rozgo- ~ły ru~ieńcem. Starał się uspokoić i pó chwili rzekł już y'kłym głosem: ~ - Widziałem go raz dość dawno. Podobno był w bar- ' o dobrej sytuacji materialnej. Nic wam o tym nie opo- Tak. Był synem porządnych rodziców, uczył się, zó- tał kupcem. Dorobił się z czasem bardzo dobrego skle- ~u; ale miał brata nicponia, który przyczepił się do niego ak pijawka i doprowadził go do ruiny. - Czy dowiedzieliście się, jak się ten brat nazywał? - Tak. Na imię mu było Henry: To się zgadza. Spodziewam się, że zobaczę jeszcze aedyś waszego Hartona! - To trudna sprawa: Zdaje się, że niedługo .pożyje, ;clyż opryszki, które mnie tu zakopały, zabrały go ze - Jak się to stało? '~'' - Chciałem to właśnie opowiedzieć, ale mi przerwaliś- ~ćłe. Harton był zatem kupcem, ale brat wyłudził od niego ~ły majątek. Przypuszczam, że on do dziś dnia kocha te- ~o niesumiennego chłopaka, który go wszystkiego pozba- :~vił. Zubożawszy, chwytał się rozmaityeh zawodów; lecz '`ażczęście mu nie sprzyjało. -Został nawet vaquerem, ale rbęz skutku, aż w końcu poszedł do gambusinów. Ponie- '~:~vaż-jednak, nie posiadał żyłki do przygód, przeto, nawet ;jako gambusino, klepał biedę jeszcze gorszą niż przedtem. Nie powinien był obierać tego zawodu! k:.:.. - Łatwo wam to powiedzieć, senior. Miliony ludzi nie.. źostają tym, do czego mają zdolności, lećz tym, do czegó się najmniej nadają. Może zresztą przystał do~ gambusi- nów z jakiegoś ukrytego powodu? Może dlatego, że do gambusinów należał jego brat, który był bardzo szczę- śliwy? Pewnie spodziewał się, że spotka w ten sposób brata. - To sprżeczność. Ten nicpoń brat miałby być szczęś- iiwym gambusinem, a mimo to pozbawić swego brata ca- ~ó - Winnetou ~.u 289 łego majątku? Przecież szczęśliwemu ' gambusinowi n~ brak pieniędzy. - Tak, lecz gdy je przehula prędzej, niż znajdzie lu zarobi, to muszą się w końcu wyczerpać. Był to rozrzui~ nik w najwyższym stopniu! A więc tamten Harton przy k był wreszcie do Chihuahui, gdzie rozpoczął pracę u mo go pryncypała. Tam go poznałem i polubiłem, co rzadl~'. się zdarza między gambusinami, gdyż, jak łątwo sob` " wyobrazić, poszukiwacze cenxtych metali są o siebie ogr; , mnie zazdrośni. ~Odtąd ,chodziliśmy razem na poszuki ` nia. - Jak się wasz pan nazywa? Davis. Do stu piorunów, senior! Czy mówicie także po a: gielsku? Tak dobrze jak po hiszpańsku. " - To bądźcie tacy dobrzy i mówcie po angielsku, nieważ są' tu dwaj ludzie, którzy nie umieją po hisz~ ~ sku, a bardzo ich zaj , mie wasze opowiadanie. ,. ' Wskazał na obu Langów. ,r. . - Dlaczego? - spytał gambusino. Zaraz się o tym dowiecie. Posłuchajcie, master La ~~ ge, ten człowiek jest poszukiwaczem złota w służbie niej ~ kiego Davisa-w Chihuahui: - Co? Davisa?! - wykrzyknął Lange. , - Wszak 4 pryncypał mojego zięcia! Gr Tylko nie tak nagle, sir! Może być więcej Damsow; .~ - Jeśli ten master ma na myśli Davisa trudniącego ~ tř zyskownym skupem złotych i srebrnych min, to pomył jest wykluczona - rzekł gambusino. - Tak jest! - zawołał Lange. - Czy żnacie tego pa~ na~ - Naturałnie! Pracuję u niego. - A mego źięcia znacie także? - Kto to jest? - Nazywa się Uhlmann. - To się zgadza. Jest dyrektorem kopalni z wysok' ` ~=ż ~ 292 ^ř tiem~mi, a od kilku miesięcy sprawy tak się ułożyły, niebawem zostanie wspólnikiem. Jesteście zatem jego , Oczywiście! Jego żona, Agnieszka, jest właśnie moją Nazywamy ją seniora Inez. Znamy ją wsźyscy bar- co dobrze, sir! Słyszałem, że jej rodzice mieszkają !`Missouri. Czy chcecie ją odwiedzić? Lange odpowiedział twierdząco. -- W takim razie udajcie się nie do Chihuahui, lecz do ir~anzy, o której już mówiłem. Czy nie słyszeliście o niej ~zcze? Należy do waszego zięcia! Wyjechał on niedawno góry dla wypoczynku i odkrył przy tym pokłady złota, l~ich tu dotąd riie znano~ Senior Davis posłał mu zaraz botników, żeby natychmiast dotrzeć do pokładów. Pra- ~ą tam teraz pilnie, a znajdują tyle, że można się spo- żewać, iż senior Davis zaproponuje seniorowi Uhlmam- iwi spółkę, co przyniosłoby obu wielkie korzyści. - Co wy mówicie! Willu; czy słyszysz? ui Z pytaniem tym zwrócił się Lange do syna, który jed- k nie odpowiedział; gdyż szlochał z -cicha i płakał łzami uezymscie, ze wszyscy ucieszyliśmy się nadzwyczajnie ęściem naszych towarzyśzy. Old Death jednak robił . kieś niewyraźne miny; których nie rożumiałem, chociaż czaj orientowałem się dość dobrze w ich znaczeniu. ~F,:..Minęła chwila, zanim ucichły ~okrzyki radości i wzru- ~enia, po czym gambusino ciągnął dalej: ' . Ja wraz z Hartonem pomagałem w urządzaniu bo- 4~nzy, potem zaś wyruszyliśmy na poszukiwania na Ma- ~itmi. Jeździliśmy przez trzy dni w tych stronach, ale nie. ~ialeźliśmy żadnych pokładów złota. Dziś przed połud- iiiiiem zatrzymaliśmy się tu nad potokiem. Nie spaliśmy ~irawie całą noc, byliśmy więc bardzo. znużeni i zasnęliś- tiny. Kiedyśmy się zbudzili, otaczała nas duża gromada ęźerwonoskórych i białych jeźdźców. - Jacy to byli Indianie? 293 - Czimarrowie. Czterdziestu Czimarrów i dziesięci białych. _ Cźimarrowie? To jeszcze najdzielniejs~ z tutejszyc hultajów! I oni to zabrali się do takich biedaków jak w~ Dlaczego? Czy żyją w nieprzyjaźni z białymi? - Biali nigdy nie wiedzą, na j~kiej są z nimi stopi~ gdyż Czimarrowie nie są ani ich przyjacióhni, ani wrog; mi. Unikają wprawdzie otwartych wystąpień, gdyż są . ri to za słabi, ale nie postępują nigdy tak, żeby można ii + było śmiało zaufać: To niebezpieczniejsze od jawnej wr: gości, ponieważ nigdy się nie wie, jak należy się wobĘ ' nich zachować. - W takim razie ciekaw jestem, ,dlaczego obeszli s: z wami w ten sposób. Czy obraziliście ich czymkolwiek?: - Ani troćhę. Ale senior Davis wyposażył nas bard2 dobrze. Kążdy ż nas miał dwa konie, dobrą broń, amuiz cję, żywność, narzędzia i wszystko, czego potrzeba n dłuższy pobyt w takiej puśtej okolicy. - Hm! To oczywiście wystarczy dia tych ludzi. Otoczyli nas i zapytali, kim jesteśmy i czego chceiri w tych strońach. Gdy powiedzieliśmy im prawdę, uda bardzó rozgniewanych, twierdząc, że Mapimi jest ie własnością rażem ze wszystkim, co się w niej i na nii f~ i znajduje. Potem zażądali od nas wsżystkiego, cośmy p~ ' siadali. 1 - A wy daliście _ r - Ja nie: Harton postąpił rozsądniej ode mnie, dał bc wiern wszystko, co miał, ja natomiast porwałem za rus~ nicę, nie dlatego, by do nich strzelać, gdyż wobec przews gi byłoby to wielkim głupstwem, lecz aby ich nastraszyi Pokonali mnie oczywiście od razu, powalili i doszczętrii ograbili. Biali nie przyszli nam z pomocą! Wypytywa f~;.'., . nas tylko o różne rzeczy, a ponieważ nie chciałem odpo wiadać, przeto oćwiczyli mnie za ;to lassami. Harton był tym razem mądrzejszy ode mnie. Nie znając ich zamia rów, powiedział im o wszystkim, nawet o nowej bonanzi seniora Uhlinanna. Wówezas zaczęli słuchać pi~łniej; żąda 294 ~jl..;. ąc, by im ją opisał. Wpadłem Hartonowi w słowo; pro- F ~;;~źąc, żeby zamilkł. On poczuł wreszcie, że nie można im ~tfać, i odmówił dalszych. wyjaśnień. Za to skrępowano ,~tinie i wkopano tutaj, Hartona zaś bito dopóty, dopóki ~~ie wyjawił wszystkiego. Ponieważ jednak napastnicy rzypuszczali, że Harton starał się wprowadzić ich w Ą~ąd; przeto zabrali go z sobą i zagrozili mu śmiercią w ~,;r~tajwiększych męczarniach, jeśli do jutra wiecżorem nie ~oprowadzi ich do bonanzy. ~:"... Nie widziałem jeszcze u Old ..Deatha takiej miny, jaką ~~rzybrał w tej chwili, chociaż widywałem go już w roz- :~iaitych nastrojach. W twarzy jego zarysował się wyraz ;}Y:~ikiej, nieubłaganej . stanowczości. Głos jego zadrżał ,; t stał się niemal ochrypły, kiedy zapytał Sądzicie więc, że udali się stąd do bonanzy? Tak. Chcą napaść na bońanżę i ograbić ją. Są tam ~~melkie zapasy amunicji, żywnośei i innych przedmiotów, ~r.~tore mają dla tych opryszków wielką wartość. Srebra n;Cakże jest tam mnóstwo. Do wszystkich diabłów! Będą się dzielić. Biali za- F.,".b~orą kruszce, a czerwonoskórzy - resztę. Jak daleko :r;stąd~ do bonanzy? , Dobry dżień drogi. Mogą tam pizybyć jutro wie= czorein; jęśli Harton nie posłucha rady,. którą mu dałem. - Jakiej rady? - Żeby kołował. Spodziewałem się, wbrew nadziei; że `;, ytoś nadejdzie i uwolni mnie. Tego człowieka chciałem poprosić, żeby czym prędżej.' pojechał do bonanzy t ostrzegł jej. załogę. Sam nie mógłbym tego zrobić, ponie- . waż zabrano mi řkonia. Stary westman patrzył przez chwilę w zamyśleniu przed e siebie, a potem rzekł: ' - Najchętniej wyruszyłbym ż~raz. Można aż do zmro- ku iść ża tropem tych łotrów. Czy możecie mi opisać dro- gę ~ak dokładnie, żebym trafił i w nocy? Gambusino zaprżeczył i ostrzegał poważnie przed noc- ną jażdą. Old Death postanowił zatem zaczekać do rana. 295 - Jest ńas szesnastu - mówił dalej - i będziern , f ~ mieli do czynienia z czterdziestu czerwonoskórymi z dziesięćiu białyini, czyli razem z pięćdziesięciu ludźmi, tu, potrzebujemy więc zbytnio się obawiać. Jak byli uzbroje ni Gzimarrowie? - We vvłóczńie, ~h~ki i strzały. Przywłaszczyli sobie ną sze obydwa rewolwery i strzelby - odrzekł gambusino. -- - To ńic, gdyż nie umieją się obchodzić z taką broni~ Zresztą skorzystamy ze wszystkich okoliczności.' Opróc~ tego musimy się dowiedzieć, gdzie i jak położona jest ba~ ' nanza. Mówiliście, że można ją odnaieźć tylko przypad~ kiem. Nie mogę tego,pojąć. Koło bonanzy jest najprat~~ dopodobniej woda. Takie potoki płyną zwykle paroweń~ lub kanionem, a w tej. bezdrzewnej okolicy nietrudno zna^ leźć kanion. Opiszcie mi więc to miejsce! Wyobraźcie sobie parów wcięty głęboko w las, ro2t szerzający się w środku, a dokoła otoczony strornyiń~ skałami wapiennymi. Te skały kryją w sobie ogromne b~ gactwa srebra, W iedzi i ołowiu. Wysokopienny las dochci~; dzi górą aż do krawędzi parówu; , a drzewa rosną nawe~ na ścianach: W ~yle wytryska źródło i spływa od razu ob~ , fitym strumieniem. Ten parów albo raczej kotlina ~esl długa na dwie mile angielskie, a ~nimo to nie ma prawi~. nigdzie miejsca, którędy można by zejść po skałach. Jedy~~. ne wejście i wyjście znajduje się tam, gdzie z kotliny wy h pływa potok, a tam z kolei skały schodzą się tak ciasno, ze obok wody jest miejsce tylko na trzech pieszych lut~ dwóch jeźdźców. r - W takim razie można by się doskonale bronić przet~: napadem! Żapewne. Irinego wejścia nikt nie znajdzie, przyna,l" mniej nikt taki, kto tam nie mieszka. Ponieważ jedńak': pracujemy w środku kotliny i byłoby nam trudno za każ~: dym razem tak daleko chodzić, senior Uhlmann kazałv' zbudować w jednym miejscu ścieżkę pnącą się po ściame Skała wznosi się tam nie pionowo, lecz stopniami. Senior''~ polecił pościnać drzewa i postrącać je na stopnie tak, ze - 296 c ;~~ą. ~~arte o skałę. W ten sposób utworzyła się od góry ~'~ź:.do dołu masa pni i konarów, pod których osłoną wy- k",:: : r~,;~ąbario schody. Nikt obcy ich nie dostrzeże. Oho! Ja jestem gotów zaraz odkryć te słynne -scho- ~=~y. Zdradziliście się sami wzmianką o ścinaniu drzew. ~~Tam bowiem, gdzie są usunięte sztucznie drzewa, musz,ą ~ś~~b musieli się znajdować ludzie. ś ;,::':: - Gdy znajdziecie się w tyrn miejscu, nie domyślicie się, ~~ te drzewa spuszczano sztucznie, ż wielkim wysiłkiem; za pomocą lin i lass; nawet z narażeniem życia. Zroźumcie 4:~ntiie dobrze! Nie ścinano drzew w zwykłym tego słowa zna- ~$~eńiu. Nie widać ani jednego kawałka pnia. Senior Uhl- ~:'mann kazał je wykopać z korzeniami tak, że z wolna na- .:;~hylały się ku parowowi i podnosiły z ziemi.cały kłąb korze- ~:~tii. Okóło trzydziestu ludzi tr~ymało je potem na sznurach, ~ř::aby nie runęły w kotlinę, ale zsunąwszy się z wolna, oparły ~,s~ę na właściwym występie skalnym. - - Czyż Uhlmann ma tylu robotników? Teraz czterdziestu. - W takim razie nie ma vs~ielkiego niebezpieczeństwa. ~ ~;Jak urządzone jest połąezenie ze światem zewnętrznym? Za pomocą karawan z jucznymi mułami, . które y':'; ;przybywają co dwa tygodnie, aby zaopatrzyć kotlinę we wszystkie potrzebne produkty i zabrać kruszec. Czy senior każe pilnować wejścia? . - . Tylko w nocy, kiedy się śpi. Oprócz tego przez cały ;;. dzień krąży po okolicy strzelec wynąjęty specjalnie w tym celu, aby zaopatrywał bonanzę w dziczyznę. Jego uwagi ` nic ujść nie może: - Czy IJhImann postawił jakieś budynki? - Nie. Sam rnieszka w wielkim namiocie, w ,którym gromadzą się wszyscy po pracy. Drugi mniejszy namiot ` służy ża skład ria zapasy. Oba przytykają do ściany paro- . wu. Dokoła stoją, zbudowane na razie z gałęzi, sząłasy, w których obozują robotnicy - Ale ktoś obcy może z górnej krawędzi parowu zo- ' baczyć jasne namioty! . 297 - Nie, ponieważ pokrywają je gęste korony ~ drzew~ ' a oprócz tego dachy zrobione są nie z białego płó_ tna, lec~ z ciemnej materii gumowej. . To już lepsze. Jakże z uzbrojenicm? Znakomicie! Każdy z robotników ma dubeltówkę; ;y. nóż i rewolwer. - W takim razie niech sobie przychodzą kochani Czi-:: marrowie. Oczywiście, . że my powinniśmy przybyć przed : nimi. Trzeba jutro dobrze pópędzić konie. A teraz spro ' bujmy zasnąć. Wobec tego, co_ czeka nas jutro, musimy.~ dobrze wypocząć, my i konie. Chociaż poprzedniej nocy ani chwili nie spałem, teraz też nie mogłem zasnąć. Podniecała mnie myśl; . że jutro schwytąm Gibsona. Old Death także nie spał. Przewracał . się co chwila z jednego boku na drugi,, co było u mego . k rzeczą rzadką: Słyszałem, jak wzdychał i mruczał do sie F~ bie jakieś słowa, których nie rozumiałem, chociaż lezałem tuż obok niego, Coś mu widocznie ciążyło na serc~: Już ;' w czasie rozmowy o gambusinie Hartonie jegó zachowa-.:, nie zwróciło moją szczególną uwagę, ale tłumaczyłem ~e," sobie tym; że Old Death źnal żapeW ne tego człomeką. ~i~ , Czyżby jednak stosunek do niego był cżyms męcel mz stosunkiem do zwyczalnego znajomego? Po paru godzinach leżenia zauważyłem; że Old Death wstał~ Zaczął nasłuchiwać, .czy oddychainy regularnie i ~pimy, po czym odwrócił się i ruszył wzdłu.ż potoku. Sto-' jący na straży Indianin nie przeszkodził. mu w tym oczy-' . wiście. Minął jeden kwadrans, drugi i trzeci; a on nie powracał. Wobec tego wstałem i udałem się za nim. Ujrzałem g.o dopiero po dziesięciu minutaćh drogi. Stał ' ' tyłem do mnie nad potokiem; wpatrzony w księżyc. Nie ' starałem się stąpać cicho, ale trawa głuszyła odgłos moich , kroków. Mimo to Old Death usłyszałby je, gdyby nie był tąk zamyślony. Dopiero kiedy stanąłem tuż za ńim, od-' ! wrócił się, wyrwał rewolwer zza pasa i huknął na mnie: Do wszystkich diabłów! Kto jesteście? Po ~o się tu . skraelacie? Czy chcecie dostać kulę? , 298 Wtexn'~zamilkł. Widocznie był daleko od nas myślami, skoro mnie dotąd nie poznał. - Ach; to wy! - mówił dalej. - Byłbym was poczę- stował kulą, gdyż naprawdę wziąłem was za obcego. Cze- mu nie śpicie? - Ponieważ nie daje mi spokoju myśl o Gibsonie i Ohlercie. - Tak? Wierzę bardzo. No, jutro będziemy ich mieli wreszćie w ręku albo niech się nie nazywam Old Death. , Zresztą nie mógłbym ich już dłużej. ścigać, gdyż muszę ~zostać w bonanzie. - Wy? Dlaczego? Czy to tajemnica? - Tak. W takim razie uszanuję ją i nie będę wam dhzżej ~'' przeszkadzał. Słyszałem wasze westchnienia, sądziłem _ . więc; że będę mógł wam ulżyć w cierpieniu, któr~ v~am . dolega. Dobranoc, sir! Odwróciłem się, aby odejść. Ledwo zrobiłem parę kro- \ ków, doleciały mnie jego słowa: - Master, nie uciekajcie! To prawda, co - mówicie o mym cierpieniu. Ciąży mi ono bardzo. Wiem, że umiecie milczeć i że jesteście dobrym ~złowiekiem; który nie osą- dzi mnie zbyt surowo. Toteż dówiecie się teraz, co mnie ~ gnębi. Wszystkiego mówić nie potrzebuję, wystarczy, że po- wiem pokrótce, a reszty sami się z łatwością domyślicie: W'ziął mnie pod ramię i ruszyliśmy z wolna wzdhzż po- toku: ,Co wy właściwie o mnie myślicie? - zapytał znie- nacka. - Co sądzicie o moim charakterze... o... o... mo- ralnym Old Deasie? . - Jesteście człowiekiem honoru, dlatego kocham was i szanu~ę. - Ha! Czy popełniliście kiedykolwiek przestępstwo? - Hm? - mruknąłem. - Robiłem na złość rodzicom i nauczycielom.. Przełaziłem przez płot do sadu sąsiada. Obijałem innych chłopców; któizy byli odmiepnego zda- nia niż ja, i tak cialęj! 299 . ą.,i ' .. f - Nie plećcie ghzpstw! Ja myślę o prawdziwym prze- ~':v stępstwie, za które się odpowiada przed sądem. - Nie, nic takiego sobie nie przypominam. - W takim razie jesteście szczęśłiwym człowiekiem;; :' sir. Zazdroszczę wam. Nieczyste sumienie to ńajwiększa ' : kara! Żadne więzienie nie dorówna okropności tej kary. , Powiedział to takim tonem, że wzruszył mnie głęboko: ~ Tak; ten człowiek wlókł za sobą ciężar jakiejś zbrodnł w przeciwnym razie nie mówiłby z takim.przejęciem. Mil czałem. Upłynęła długa chwila, nim żaczął mówić dale~. Master, nie zapominajcie o tym, że istnieje spra:. ~% wiedliwość. Sąd znajduje się także w sumieniu człoyeka i dniem i nocą grzmi mu w uszy wyrokiem. Muszę sobie ulżyć, muszę wam to powiedzieć. Cżemu właśnie wam? `~ Bo pomimo swej młodości wzbudziliście we mnie wielkie; `; zaufanie, a -poza tym mam jakieś dziwne przeczucie, ż~ ;' jutro może się stać coś, co nie pozwoli staremu westma=;; nowi wyznać win. - Co z wami, sir! Nie myślicie chyba o śmierci? - Niestety, zdaje mi się, że ona wkrótce przyjdzie potwierdził kiwając głową. - Słyszeliście, co mówił gam- .: busino ó kupcu Hartonie. Co sądzicie o bracie tego czło wieka? ': Teraz dopiero zacząłem się domyśłać prawdy. Odpo- e wiedziałem więc łagodnie: - Był to człowiek lekkomyślny. - Pshaw! Chcecie wydać łagodny wyrok? Powiadam :' '. wam, że lekkomyślny bywa o wiele niebezpieczniejszy niż' ,. zły. Złego poznać można z daleka, lekkomyślny nat~= ; miast jest przeważnie miłym, ujmującym człowiekien i dlatego jeśt czasem dla społeczeństwa o wiele bardziej f . niebeżpieczny. Ja właściwie nie byłem nigdy zły, lecz lek- . -. komyślny, bezdennie lekkomyślny. Owym Henry Harto- ; , nem, który roztrwonił majątek swego brata, jestem... ja! - Ależ sir, przedstawiliście mi się pod innym nazwi-; skiem! . - Oczywiście! Przybrałem sobie inne, ponieważ zbez- : .~. 300 cześciłer~ to, które nosiłem. Żaden zbrodniarz nie opo- wiada chętnie o swym upadku. Czy przypominacie sobie, ' co wam powiedziałem w Nowym Orleanie, że zacna moja matka wskazała mi drogę do szczęśeia, ja go jednak szu- kałem zupełnie gdzie indziej? - Przypominam sobie. . Nie będę więc tracił wielu słów. Matka moja, umie- rając, wskaz~ła mi drogę cnoty, ja jednak zszedłem na , manowce lekkomyślności. Chciałem się wzbogacić, po- -, siąść miliony. Spekulowałem nierozumnie, straciłem ojco- wiznę i honor kupiecki. Wobec tego przyłączyłem się do ~ poszukiwaczy złota. Miałem szczęście i znalazłęm go mnóstwo. Roztrwoniłem je jednak równie szybko i z ko- lei stałem $ię namiętnyg.z graczem. Męczyłem się miesiąca- ` mi przy kopaniu złota, aby potem w pięć .minut stracić cały zarobek, ale i to mi nie wystarczyło. Nie zdobywa- ~~ .:łem takich sum, jakie chciałem posiadać. Pewnego razu e :.. zapragnąłem - ostatni głupiec! - postawić na raz sto , tysięcy dolarów, aby rozbić bank, a potem z pomócą tego fe wszystkie inne banki. Udałem się do Meksyku; zostałem - gambusinem. Z początku szczęście sprzyjało mi ogro- `~'mnie, ale w końcu wszystko przegrałem. Także.życie po- ' derwało mnie także fzycznie; a w dodatku zacząłem palić ':;.opium. Byłem przedtem mocny i muskularny, teraź wy- ': vglądałem jak ostatni cherlak. Tak dalej już być nie mogło. ''Ludzie patrzyli na mnie ze wstrętem, a wszystkie psy szczekały na mój widók. Wówczas spotkałem się z bra- tem, który miał sklep w San Francisco. Pozna~ mnie mi- = : mó. wszystko i wziął do swego domu. O, czemuż to zro- bił! Gdyby mi pozwólił zginąć! Oszćzędziłby sobie nie- szczęścia, a mnie jeszcze gorszych wyrzutów sumienia! Żamilkł na chwilę. Westchnął ciężko. Poczułem przy- ! pływ wielkiej litości. ' - Byłem zmuszony sprawować się dobrze - mówił dalej . Old Death. - Brat uwierzył, że się poprawiłem, i dął mi posadę w swoim sklepie. Ale szatan gry drzemał tylko, a gdy się zbudził, porwał mnie jeszcze mocniej 301 w swe szpony. Naruszyłem kasę - chciałem zmusić szc~ęś-:`'.r cie, by mi shzżyło! Wystawiałem fałszywe weksle, by pi~;`::;: niądze poświęcić molochowi hazardu. Przegrywałe~ i przegrywałem, aż w końcu rue było już ratunku: Wtedy,,, uciekłem. Brat popłacił sfałszowane weksle i stał się przez''r.~ to żebrakiem. Wyjechał wówczas wraz ze swym małym, ~ synkiem; pochowawszy przedtem żonę, wktóra zmarła ze . zmartwienia. Dowiedziałem się o tym dopiero po melu ; latach, gdy odważyłem się zajrzeć do Frisco. Wrazeme;:,.,.'~ jakie wywołała ta wiadomość, pchnęło mnie na lepsze to ..:;` ry. Zacząłem znowu pracować jako gambusino, nie bez ~ szczęścia. Przybyłem więc po raz drugi do Frisco, aby" ;`' wynagrodzić bratu szkodę, ale go również nie zastałem.... Odtąd szukałem go wszędzie bez skutku. To niespoko~ne, ;;": koczownicze życie uczyniło ze mnie poszukiwacza ściezek...~.3 Gry zaniechałem zupełnie, opium nie palę także, żuję je ;-:" tylko czasem w znikomo małych dawkach z tytoniem:::= Oto moje wyznanie, a teraz ódwróćcie się ode mnie. Nie :`~'. mam nic przeciwko temu, gdyż zasłużyłem na to! r Puścił moją rękę; usiadł na trawie, wsparł łokcie na ko ` lanach, a twarz ukrył w dłoniach: Siedział tak długi czas :~:: w milczeniu, ja zaś stałem obok pełen różnorodnych ,. uczuć, których nie sposób opisać. W końcu zerwał się ,=',.:...,. znowu, wpatrzył się we mnie przejmującym wzrokiem .. i zapytał: - Wy jeszcze tutaj? Czy nie boicie się takiego nę-.., dznika? - Bać się? Nie. Żal mi was serdecznie, sir. Nagrzeszy liście wiele, ale też wiele przecierpieliście, a wasza skrucha `A jest szczera. Jakżebym śmiał rościć sobie prawo do wyda- . . wania wyroku! Ja sam jestem grzesznikiem i nie wiem, ja- kie jeszcze pokusy przyniesie mi życie. = Wiele wycierpiałem? Tak, macie słuszność, wielką. słuszność! Mój Boże, czymże są dźwięki fanfar całego '. świata wobec głosu sumienia człowieka, który poczuwa się do winy? Muszę naprawić krzywdę - ile tylko zdo- - ;~~ łam. Jutro zobaczę nareszcie brata. Doznaję wrażenia, jak; . ". 302 gdyby wśchod~iło dla mnie jakieś słońce, ale już nie na ziemi. Co ~innej~o jednak chciałem wam ,powiedzieć i o co innego prosić. Czy spełnicie moje życzenie? - Z całego serca! - To posłuchajcie! Wiecie; że nawet kiedy przez pe- wien czas nie mam konia, włóczę z sobą siodło. Dzieje się to dla słusznego powodu. Pod podszewką znajdują się rzeczy przeznaczone dla mego brata, ale wyłącznie dla mego brata. Zapamiętajcię to sobie; sir! - ~To prośba nad wyraz skromna. - Nie tak bardzo. Ale może się jeszcze kiedyś dowie- cie, jak wielkie pokładam w was zaufanie, skoro. proszę was, żebyście o tym nię zapomnieli. A teraz odejdźcie, sir! Zostawcie mnie samego! Wydaje mi się, jak gdybym mu- siał dziś w nocy raz jeszcze przeczytać księgę mych win. rutro może już nie będzie na to czasu. Proszę was, idźcie!~ Śpijcie dobrze. Wasze sumienie jest czyste.- Dobranoc, sir! Wróciłem powoli do obozu i położyłem się. Zasnąłem ~ dopiero w parę godzin później, na krótko przed samym . ; :brzaskiem, a starego westmana jeszcze nie było. Gdy nas ~ żbudzono, siedział już w siodle. Gambusino oświadczył, vże z wyjątkiem niewielkiego bólu w plecach czuje śię zu- '. pełnie dobrże i rześko. Opasano go jedną derk;ą jak spód- `iiicą; na to zarzucono drugą jako płaszcz, jeden z Apa- ' czów wziął go na konia i ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy znów przez głębokie kaniony aż do połud- ',: nia, dopiero o iej porze skończył się ten uciążliwy teren. , ` Odtąd droga prowadziła prżez porosłe trawą równiny, na których miejscami wznosiły się wzgórza. Trop Czimarrów ; mieliśmy ciągle przed sobą. Wtem gambusino żatrżymał nas i rzekł ż zadowoleniem: - Tu musimy zboczyć z tropu. Harton poshxchał mej rady i zaczął kołować. My skierujemy się teraz na prawo, v' ba ta~ wiedzie prosta droga. - Well! Prowadźcie nas! Na północnym zaehodzie, dokąd teraz zdążaliśmy; roż- łożyły sig na widnokr~gu niebieskawe , masywy; : które 303 gambusino określił jako góry: Były one jednak tak dal~= ko, że dopiero po kilku godzinach poznaliśmy, że się ~d;~ nich zbliżamy. Po pohxdniu odpoczęliśmy przez krótl~ czas i ruszyliśmy ze zdwojoną szybkością. Wreszcie ujrzi~~ liśmy pierwszy, choć nędzny, krzak, potem pojawiło si~ ich więcej, aż w końcu otwarła się przed nami preria pó;:; kryta licznymi kępami zarośli. Odżyliśmy na nowó, a ką nie nasze trzymały się znakomicie. Były to zupełnie initt~ zwierzętą niż te, które dał nam senior Atanasio. Kłusn~ wały tak raźno, jak gdybyśmy dopiero przed chwilą w~~ nxszyli z obozu. ' Tymczasem odległość między ńami a górami zmniejsży~ ła się znacznie. Był też już czas po temu, gdyż słońce ch~ liło się ponad ich szczytami ku zachodowi. Wkrótce u,~ rzeliśmy w samym środku prerii pierwsze drzewo z pó':E szarpanymi przez burzę konarami. Powitaliśmy je Iak~ zwiastuna upragnionego lasu. Potem ukazało się ich wi~ cej .z prawej i lewej strony, aż utworzyły gaj rosnący i~ stromym zboczu. Przez gaj ten wydostaliśmy się na wź~ rze, za którym teren opadał stromo ku niezbyt głęboki~ dolinie. Musieliśmy zjechać w dół, aby przeciąć doliii~ stamtąd zaś zaczynała się znowu dość znaczna wyżyń~, naga wprawdzie i łysa po bokach, ale ma grzbiecie pol~r.;~; ta drzewami. Wzdłuż tego .grzbietu jectiało się po,d kon~ rami drzew, a potem stromo w dół przęz parów, a n~~ stępnie znowu pod górę na małe, bezdrzewne, ale poros~ trawą płaskowzgórze. Tu ujrzeliśmy pas zgńiecionej traw~ ciągnący się prostopadle do kierunku naszej drogi. - Trop! - zawołał garnbusinó. - Kto mógł tęd~ przejeżdżać?'-~ I zsiadł z konia, by zbadać ślady. - Ja to widzę z siodła - rzekł gnievVnie Old Death - Taki trop może zostawić tylko gromada licząca pon~ czterdziestu jeźdźców. Przybywamy zatem za późno. ~. Sądzicie istotnie, że to byli Czimarrowie? - Stanowczo tak, .senior! ~ Winnetou zsiadł~również; poszedł ,kawałek drogi za fró pem, po czym oświadczył: Dziesięć bladych twarzy, a czterdziestu czerwono- kórych:"~rzeszli tędy przed godziną. , Cóż wy na to, senior gambusino? - spytał Old Jeśli tak jest naprawdę; to możemy ich przecież je- ;ze przegonić - odrzekł zapytany. - Przed napadem dą badali okolicę, a to wymaga czasu. Oni zmuszą Hartona, żeby im wszystko opisał, nie dą więc tracili czasu na długie poszukiwania. Ale Indianie atakują. zawsze .przed rannym brza- Zabierajcie się ze swoim brzaskiem! Wiecie przecież, są z nimi biali! Diabła tam będą zważali na obyczaje ~źerwonoskórych. Założyłbym się, że wejdą do bonanzy ~~ biały dzień. Postarajcie się zatem, żebyśmy się tam jak ~~~iajprędzej dostali! ~~,; '' Ostrogi poszły w ruch i popędziliśmy przez równinę, . ~le w innym kierunku niż Czimarrowie. Harton poprowa- ~z~ł ich nie ku wejściu do bonanzy, lecz na jej tylną kra- ~~v~dź. My zaś dokładaliśmy starań, aby jak najszybciej ~,;dpstać się do jej wnętrza. Niestety, ciemność zaczęła teraz ~zybko zapadać, a na domiar złego wjechaliśmy w las na :~~ipełne bezdroża. Musieliśmy to zjeżdżać, to znów piąć ";śię, zdając się całkowicie na kroczącego przed nami gam- ~~,~iusina oraz na oczy koni. ;';.; Konary i gałęzie biły nas po twarzy i zachodziła oba- ~?va, że nas zmiotą z siodeł. Pozsiadaliśmy więc i poszliśmy ~;iialej piechotą, prowadząc konie za uzdy, z rewolwerami ` w drugiej ręce, ponieważ: w każdej chwili mogliśmy się spo- ~tkać z nieprzyjacielem. Nareszcie usłyszeliśmy szmer wody. - Jesteśmy przy wejściu - szepnął gambusino. - :I;Tważajcie teraz! Na prawo jest woda. Trzymajcie się ska- ~ły po lewej stronie i idźcie pojedynczo! - Ładnie! - rzekł Old Death: - Tu w nocy straże nie stoją? , ^ ; - Teraz nie. Jeszcze nie . nadszedł cżas nocriego spo- czynku. . 307 Ładna gospodarka! `I w dodatku w bonanzie! J ` tam droga?. Ciemno, że oko wykol! Ciągle prosto. Grunt równy. Aż do namiotu nie '`~ żadnej przeszkody. Widzieliśmy w ciemńości tylko tyle;' że przed ciągnie się ~otwarte dno doliny. Na lewo wznosiły się ~, soko czarne masy ścian skalnych, na prawo szemrała "' da. Wznoszącego się za nią zbocza góry nie mogliś'``5~ , dojrzeć. Tak szliśmy, prowadząc jeszcze ciągle' komę uzdy. Gambusino, Old Death i ja otwieraliśmy poch ' Wtem wydało mi się, że dostrzegłem jakąś postać p , ` E mykającą się pomiędzy nami a skałą. Zwróciłem na _ uwagę innych, wobec czego zatrzymaliśmy się i zacz~,~,`, my nadsłuchiwać. Nic jednak się nie odezwało. - Ciemność zwodzi - rzekł gambusino. - Co prą~~' YF da, za nami znajduje się ukryte wejście na górę. - Ta postać mogła właśnie zejść stamtąd - po ' działem. ` ` W takim razie ńie byłoby obawy, gdyż musiałb~,:.;r być przyjaciel. Ale mieszkaniec doliny nie ma tu f czego szukać. Zdawało wam się tylko, seriior. Na tym skończyła się ta sprawa, która potem spro dziła na nas straszne nieszczęście. Wkrótce zobaczyli" niepewne światło lamp przedostające się przez ściany t15 miotu i usłyszeliśmy głosy ludzkie. - Wy zączekajcie na resztę - rzekł Old Death gambusina, który szedł z nami przodem - i powied : , ' by się zatrzymali przed namiotem, dopóki nie zawiado~ ~; - my seniora Uhlmanna. Tęterit naszych~ koni musiano słyszeć w namiocie, mi ~~`" v . to jednak nie uchylono drzwi. , - Chodźcie ze mną, sir! - rzekł stary. - Zobaczy ,~~,;" jaką radość i niespodziankę im sprawimy. Zauważyliśmy już, gdzie znajdowały się drzwi w ks~ ciś zasłony. Old Death wszedł pierwszy. - To uż oni! - zawołał ńagle jakiś głos. - Nie w j szćzajcie go do środka . 308 - ~ v otó w trakcie tych słów padł strzał. Ujrzałem, jak sta- v; westman pochwycił oburącz ramę drzwi, a równocześ- e dostrzegłem kilka zwróconych ku drzwiom wylotów i~elb. Old Death nie mógł się już utrzymać na nogach ~sunął się ną ziemię. Moje przeczucie... mój brat... Przebaczenia... Siod- wi' - jęknął. Senior Uhlmann, nie strzelajcie, na miłość Boga! - tźyknąłem. - Jesteśmy przyjaciółmi. Z nami Jest wasz ~ść i szwagier. Przychodzimy, ~by waś obronić przed za- ~ierzonym napadem. - Przyjaciele! - odpowiedziano z wnętrza. - Czy to ~~awda? ;. = Tak, nie strzelajcie! Wpuśćcie mnie, tylko mnie sa- - To węjdźcie, ale nikt więcej! . . Wszedłem i zastałem tam kilkunastu mężczyzn uzbrojo- ~ch w strzelby. Świeciły się trzy lampy zwisające że stro- i namiotu. Naprzeciw mnie wyszedł młody człowiek, ~ok niego stał jakiś wynędzniały i obdarty mężczyzna. Czy ten był z nimi, Hartonie? - zapytał ów młody. Nie, senior! Nonsens! - zawolałem. - Nie przeprowad~ajcie tu ~dztwa. My jesteśmy przyjaciółmi, ale nieprzyjaciel jest iż za nami.. Może nadejść każdej chwili. Ten czlowiek ~ywa się Harton? Czy to jego wlekli z sobą Czimarro- ie już od dłuższego czasu? - Tak, ale im umknął: Wszedł tu zaledwie przed ~Vviema minutami. - Więc to wy przekradaliście się obok nas, master ~arton? Widziałem was, ale moi towarzysze mi nie wie- ~yli. Któ wystrzelił? - Ja - rzekł jeden z obecnych: Zabiliście człowieka, któremu zawdzięczacie swoje calenie! - powiedziałem, ale odetchnąłem, ponieważ ~żychodziło mi już na myśl, że to może brat zastrzelił 309 Uld Death, trafiony w samo; serce, nie żył już. Murzyr~; Sam wniósł go z łąki do namiotu i położył wśród głośney' go lamentu: Wtem weszli obaj Langowie, a za nimi gambusino, kta` ry nie mógł już dhzżej wytrzymać. Tęraż nastąpiła cha ;'='~ tyczna, gwarliwa scena radości, do której przyłąćzyli mieszkańcy - z pobliskich szałasów: Cóż dopiero, gćt" z drugiego przedziału namiotu wyszły dwie kobiety. Jed z chłopczykiem na rękach była niańką. Druga, seniot;' Inez, padła w objęcia ojca i brata. Kiedy wszyscy, zajęci sobą; żywo rozmawiali, zapyt '' łem Hartona, jak mu się udało uciec. - Wyprowadziłem ich lasem na tył doliny - zac " opowiadać - gdżie rozłożyli się obozem; a wódz pos na zwiady. Kiedy zmrok zapadł, ruszyli w drogę, zos ~ wiając konie pod opieką kiiku strażników. Leżałem i I związanymi rękami i nogami. Jakoś zdołałem uwol~i najpierw ręće, a riastępnie nogi, po czym pomknął :~ szybko ku ukrytym schodom. Zauważyłem was, a my; ł a ląc, że to wrogowie, pospiesżyłem tu,. gdzie zastałem żgr'';~, madzoną większość robotników, którym ' domosł o grożącym riapadzie. Piervvszy, który wszedł, padł strzału. - Obyście raczej zostali tam, gdzie byliście! Spowod , waliście straszne nieszczęście. Ale z waszych słów wnu skuję, że te łotry mogą się tu żjawić lada chwila Trz~ zrobić porządek. Zwróciłem się.oczywiście wprost do Uhlmanna;:. oweg~ młodzieńcą, który w chwili mojego wejścia stał ob0 Hartona. Poinformowałem go w krótkich słowach o sta:. I~'.. nie rzeczy i z jego pomocą w niespełna dwie minuty wy" dane zostały wszystkie żarzą.dzenia. Konie nasze zapr wadzono dalej w głąb doliny. Apacze ustawili się za na a ,";.. miotem, a obok nich robotIucy Uhlma~na. Wyniesioń'" nad strumień beczkę nafty i flaszkę banżyny. Odbito p~s ` krywę beczki, a jeden z i~o~btników miał na v umówio '' żnak wlać benzynę do nafty, zapalić ją, a' potem zepch . ~ ~10 zkę do :ody. Płonąca nafta płynąe po wodzie powin- była oświetlić całą dolinę. ~tało teraz pięćdziesięciu ludzi gotowych na przyjęcie ~rzyjaciół: Liczbą dorównywaliśmy napastnikom, a ewyższąliśmy ich uzbrójeniem. Kilku doświadczonych ~otników wysłano do wejścia, aby donieśli o zbliżaniu wrogów. Ja tylnej ścianie namiotu rozluźniono pierścienie, aby c tamtędy wchodzić i wychodzić. Cóbiety z dzieckiem zaprowadzono do tylnej części do- ~. W naxniócie pozostałem tylko ja, Uhlmann, . Winne- i 'i obydwaj Langówie. Sam towarzyszył Apaczom. Po esięciu minutach wszedł jeden z wysłan~ch naprzód lu- i doniósł,. .że przyprówadził dwóch , białych, którzy pgną złoźyć swoje uszanowanie seniorowi Uhlmannowi. tymi białymi jednak zauważono pe~ien ruch, z czego feży wńosić, . . że reszta zbliża się także. Obu óbcym ybyszom' pozwolonó wejść, przedtem jednak ukryłem wraz z Langami i Winnetou w drugiej części na- ... Tymi dwoma białymi byli ku memu źdumieniu Gibson Qhlert. - Powitanó ich , uprzejmie i póproszono; żeby ~iedli, có też. obaj uczymh Gibsón przedstawił się jakó ;ograf Gavilano, który ra~em z kolegą zwiedza góry. świadczył, że niedaleko stąd zozbił oboz, a wkrotce pó m do obózu tego przybył pewien gambusino, niejaki arton, który poinformował go; że tu znajduje się po- ;ądne mieszkanie. Ponieważ kolega jego zachorował - ~ówił dalej Gibson - . przeto poprósił Hartona, ..żeby go ~ przyprowadził i zapytał senióra Uhlmąnna, czyby się ie zgodził przyjąć chórego i~a nocleg. Nie zastanawiając , ~ nad tym, czy pódstęp Gibsona jest obmyślony dobrze y głupio, wyszedłem z kryjówki. Na i~ój widok Gibson ;rwał się na ~ równe nógi i wpatrzył się we mnie z wyrą- ;m nąjwyższego przerażenia. . Czy Cżimarrowie; .którzy idą za wami, także zachó- ~wali, master Gibsón? - zapytałe~. . - . Williąm Ohlert 311 nie tylko zostanie tutaj, lecz pójdzie ze mną, a i was takż~:.. zabiorę. Ohlert siedział, jak zwykle nie biorąc w niczym udziahz;.,'~ Gibson jednak szybko się opamiętał: - Łotrze! - krzyknął na mnie.- - Aż tutaj ścigasż=';' uczciwych ludzi~. - l~Iilcz! - przerwałem mu. - Jesteś moim jeńcem! ;:''~ Jeszcze nie! - odparł z wściekłością. Miał strzelbę w ręku i ,zamierzył się na mnie kolbą~:'` Odepchnąłem jego rękę, przez co zrobił pół zwrotus: strzelba zatoczyła łuk i trafiła w głowę Ohlerta, który~: upadł natychmiast na ziemię. W następńej chwili wtarg=~~ nęli ~ do namiotu robotnicy i wycelowali strzelby w Gibso :~ na. - Nie strzełać! -. zawołałem chcąc go wziąć żywcem~Y ale było już za . późno. Huknął . strzał i Gibson run ` z przestrzeloną głową na ziemię. Na ten strzał, jakby na znak umówiony przez Gibson~~ ze wspólnikami, .rozległo się w pobliżu wejścia indiańskis~ wycie wojenne. To wpadli Czimarrowie i sprzymierzeru z nimi biali. Uhlmann wybiegł na dwór, inni za nim. Jego głos~ strzały i krzyki ludzi mieszały się z sobą wśród ciszy noc~'' nej. Zostałem w namiocie sam z nieprzytomnym Ohler=~ tem. Ukląkłem przy nim, aby się przekonać, Czy żyje:; Tętno biło; więc poczułem się 'spokojniejszy. Mogłem . wźiąć udział w walce. Wyszedłszy zobaćzyłem, że to już zbyteczne. Płynąca potokiem nafta oświetliła dolinę. Było jasno jak w dzień Przyjęto nieprżyjaciół zupełnie inaczej, niż się tego spo~~:' dziewali. Kilku z nich leżało na ziemi, a reszta umykał~~ ku wyjściu, ścigana przez zwycięzców. Tu i ówdzie poje~:'Y dynczy napastnicy walczyli jesżcze z dwoma lub trzema':'. ludźmi Uhlmanna, lecz oczywiście bez żadnej nadziei'r.= zwycięstwa. W kilka minut; potem na placu boju nie b~łor: już nikogo. Pierwszy wrócił z pościgu Harton. Nie miał oczywiśeie ~ 312 iajmniejs~ego pojęcia o tym, kto byłr jedynym poległym ; naszej strony, i to poległym od kuli przyjaciela. Poszed- em z nim w głąb doliny. Wokoło płonęło już kilka roz- ueconych ognisk. Usiedliśmy w ciemńym . miejscu, po ,źym rozpocząłem swoją opowieść. : Harton płakał głośno i rozdzierająco jak dziecko. Ko- ihał brata zawsze, dawno mu już przebaczył i został gam- iusinem w nadziei, że go gdzieś spotka. Prosił, żebym mu ipowiedział wszystko, począwszy od mego pierwszego ~potkania z Old Deathem aż do chwili, kiedy dosięgła go kula. Chciał znać każde zamienione przez nas słowo, ~: gdy po paru godzinach wróciliśmy do n,amiotu i stanęliś- iny u wezgłowia zmarłego, . poprosił mnie, żebym go po- kóchał tak jak jego biednego brata. r Rankiem przyniesiono siodło Old Deatha i obaj, tylko w cztery oczy, odpruliśmy podszewkę. Znaleźliśmy port- fel, cienki wprawdzie, lecz o bogatej zawartości. Zmarły pozostawił przekazy bankowe na znaczną śumę, a co ważniejsźe -' dokładny plan pewnej miejscowości w So- ~orze, gdzie odkrył wielce obiecującą bonanzę. Od tej ~hwili był Fred Harton bardzo bogatym człowiekiem. Jakie plany miał Gibson co do Ohlerta, niepodobna się ~iyło dowiedzieć. Nawet siostra jegcz, Feliza Perillo, do której wiodła ich droga, nie zdołała tego wyjaśnić. Zna- 'rlazłem przy nim tylko pieniądze, wszystkie zresztą, które ~odjął na nazwisko Ohlerta, oczywiście oprócz tego, co wydał na podróż: Ohlert żył; lecz ciągle jeszcze nie mógł ~irzyjść do siebie po ogłuszeniu. Należało się zatem spo- ''i~ziewać, że będzie musiał zabawić tu nieco dhxżej, c.o było mi nawet na rękę, gdyż mogłem wypocząć po trudach =i poznać gruntownie życie v bonanzie. Potem zamierzałem oddać Ohlerta pod opiekę zdolnego lekarza w Chihuahui. Old Deatha pochowano. Wystawiliśmy mu pomnik z krzyżem ze srebrzystego kruszcu. Brat jego zrezygnował z pracy u Uhlinanna, aby odpocząć po trudach i prrykroś- ciach, na które był ciągle narażony jako gambusino. Uhl- mann i jego żona byli bardzo uszczęśliwieni przybycięm 313 obydwóch krewnych: Byli to mili, gościnni ludzie;Y któ z serca życzyłem szczęścia. Harton, żegnając się z nim' i ze mną, prosił, żebym mu towarzyszył w poszukiwani `~' bońanzy. Nie magłem mu dać stanowczej odpowiedz~. i pocieszałem go nadzieją, że przybędę wkrótce do Chihua:~ ~hui. Winnetou ,postanowił powrócić do domu wraz - ż~ swymi dziesięcioma Apaczami, których Uhlmann obdar~` wał sowicie. Murzyn Sam odjechał razem z Hartonem i ż pewności , wykońał szcżęśliwie' poIecenie Cortesia, ale czy wrócił d~; niego, tego już nie wiem. W dwa miesiące potem siedziałem u poczciwego br~~:': ciszka Benito z kongregacji El Buono Pastor w Chih,ua= hui. Jemu to, jako najsłynniejszemu lekarzowi półńo nych prowincji, powierzyłem mego pacjenta. Udało mi~~ się też uzdrowić go całkowicie. Powiadam "całkomcie"~ gdyż wraz ze zdrowiem fizycznym powróciło fakże du= chowe. William był rześki i zdro wy, a chwilami nawet wesoły i tęsknił do ojea, ~nie wiedząc o tym, że właśnie ma~~ tu przybyć. Ojciec bowiem, gdy mu doniosłem o znalezie-7 niu Williama, zawiadornił mnie, że sam przyjedzie po sy~`. na. Przy sposobności prosiłem go, zeby mi załatmł zwol~- ńieńie z pracy u Taylora. Z każdym dmem nabierałem r ' córaż więcej ochoty, by udać się z Hartonem do Sonory. Harton odw~edzał nas codziennie. .Zaprzyjaźnił sy ze mną serdecznie i cieszył się również bardżo pówracającyi~,,. zdrowiem pacjenta. Młody Ohlert nie chciał już nawet`:= słyszeć słowa "poeta'.'. Przypominał sobie każdą nieomal godzinę życia, cżas jednak od momeńtu ucieczki z Gibso-;~ nem aż do obudzenia się w bonanzie tworzył jeszcze w je~ 9; go pamięci pustą kartę. Pewnego dnia siedzieliśmy tak razem, zakonnik, Oh Iert, Harton i ja, opowiadając o tym, cośmy przeżyli;,.::~ i układając plany na przyszłość. Wtem zapukał shxżący ~ i wprowadził do izby starszego mężczyznę, na którego widok;::;~ Wiliiam wydał okrzyk radości. Wiedział już (oczywiście `='~ ode mnie), jaką boleść i jakie kłopoty sprawił ojcu. Rzu ,~ ;,. 314 '`:':v:cił się wię'~ z płaczem w jego objęcia, a my wyszliśmy ci- ,y.~ho z pokoju. Później oczywiście musieliśmy opowiedzieć ojcu szcze- ~:'y.., gółowo o wszystkich naszych przygodach, a on słuchał k`,'.;y.p~ełen radości, że odnalazł syna. Ohlert senior przywiózł ': `mi zwolnienie z pracy, wobec tego Fred Harton otrzymał v''.. ode mnie upragnione słowo, że będę mu towarzyszył. v' Pragnęliśmy gorąco, żeby jeszcze ktoś trzeci wziął udział .~.w tej podróży. Tym trzecim był nie kto inny jak nieodża- `' łowanej pamięci Old Death! Niestety, stało się inaczej. ~.,, . . Rozdzaał piąty OLD FIREHAND ; Mógłbym waele, bardzo wiele napisać o tym, co przeży=- łem z Hartonem, ale ponieważ tutaj chodzi przede ., wszystkim o Winnetou, którego z nami nie było, przetó,;' powiem tylko, że po długich trudach, przygodach i wal- :, kach udało nam się szczęśliwie znaleźć bonanzę: Z udzia- ' łu, jaki mi w niej przyznał Fred, nie miałem ochoty ko- '.` rzystać na stałe, toteż sprzedałem go za surnę, która wy- : nagrodziła mi sowicie straty poniesione podczas rozbicia'''`' okrętu. Pożegnawszy się z Hartonem, pojechałem nad ~ Rio Pecos dó puetila Apaczów, gdzie mnie przyjęto jak brata. Nie zastałern jednąk niestety Winnetou, gdyż ob- ~ jeżdżał wtedy właśnie wszystkie osiedla Apaczów. Apacze prosili, żebym zaczekał na niego; ponieważ jed- nak jego podróż miała trwać pół roku, przeto ruszyłem ..:" tymczasem do Colorado, aby potem przez Kansas po- :. wrócić do St. Louis. W drodze przyłączył się do mnie An- ; glik Emery Bothwell, którego później, jak się moi mili czy- ; telnicy dowiedzą, spotkąłem na Saharze. Wszystko, co przeżyłem dawniej z Winnetou, potem ~_ z Fredem Hartonem, a teraz z kolei z Bothwellem, rozeszłó ' się głośnym echem. Kiedy więc przybyłem dó St. Louis .: zdumiałem się, że nazwisko "Old Shatterhand" było na ' . wszystkich ustach. Mój kochany Mr Henry, zauważywszy' ": moje zdumienie, rzekł zwykłym swoim sposobem: - A to z was ptaszek! Przeżywacie w jednym miesiącu ' więcej przygód niż niejeden człowiek przez dw~dzieścia ` 316 ~t, przeb~ijacie się przez wielkie niebezpieczeństwa tak ~zczęślime ~ak kula pistoletowa przez bibułę, idziecie jak ;~łody greenhorn w zawody z najbardziej doświadczonym ~estthanem, obalacie okrutne prawa Dzikiego Zachodu, ;~szczędzając nawet śmiertelnego wroga, a potem gębę ytwieracie ze zdumienia nad tym, że o was mówią. Po- ~iadam wam, że co do sławy, to zapędziliście w tak krót- 4~im czasie w kozi róg nawet sławnego Old Firehanda, ~ on jest od was dwa taźy starszy. Okrutnie się cieszyłem :~traszą sławą, gdyż to. ja skierowałem was na tę drogę. ;~ teraz coś wam pokażę! ~'~`.v Otworzył szafę ze strzelbami i wydobył z niej pierwszy ~gotowy sztucer swego systemu, objaśnił, jak go należy ~iżywać i zaprowadził mnię potem na strzelnicę, abym go ~~tiypróbował i ocenił. Byłem zachwycony; ale ponownie ~~wróciłem jego uwagę na to; że rozpowszeehnienie tego ~ś~ybkostrzelnego sztucera na Dzikiin Zaehodzie miałoby k~łe skutki dla ludzi i zwierząt. ~'` - Wiem to, wiem - rzekł - już raz to od was słysza- iem. Zrobię też tylko kilka egzemplarzy. To jest pierwszy 'i;, ten wam darowuję. Wsławiliście moją rusznicę na nie- ~źwiedzie, zachowajcie ją więc na zawsze razem ze sztuce- 'rem. Liczę na to, że w przyszłych podfóżach po drugiej stronie Missisipi odda wam jakie takie ~usługi. - To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale w takim '::razie riie mogę teraz przyjąć tego daru. - Dlaczego? - Ponieważ nie udaję się na Zachód. - A dokąd? - Najpierw do domu, a potem do Afryki. - Af... Af... Afryki? - zawołał zapominając zamknąć usta. - Czy macie dobrze w głowie? Chcecie zostać Mu- =rżynem czy Hotentotem? - Nie. Obieeałem Mr Bothwellowi, że spotkam się z nim w Algierzs, gdzie przebywają jego krewni. ~ Stamtąd zamierzamy zrobić wycieczkę na Saharę. - I dać się pożreć Iwom i hipopotamom! 317 - Pshaw! Hipopotamy nie są mięsożerne i nie żyją n~'': pustyni. - Ale Iwy! - Nie ma ich także na właściwej Saharze. Zwierzętoxii;~' potrzebna jest wóda. Wiem,. że nie piją syropu! Tu chodzi jęszcze o inne' ~ sprawy. Prawda, że w Algierze mówi się po francusku~ Tak. A wy umięcie~ - Oczywiście. - A jak mówią na pustyni? Po arabsku. - To jednak pójdzie wam kulawo! Nie. Profesor, który mnie uczył arabskiego, uchodż~;'v za największego znawcę tego języka w swojej ojczyźrne. . - Niech was kaczka kopnie! Z żadnej. strony do wa~,k nie przystąpisz. Przypuszczam jednak, że jest eoś, co wa~ odwiedzie od tej podróźy. CO? - Pieniądze. O, te mam. - Oho! , - Tak! Bonanza przyniosła mi sporo, a od bankie~:vF:. Ohlerta otrzymałem także pokaźne wynagrodzenie, nie li=~~~. t,, cząc pensji przesłanej mi przez Johna Taylora. - To lećcie sobie, lećcie na swóją Saharę! - zawołał. z gniewem. - Nie mógę pojąć człowieka, którego tam co~:~ ciągnie! Piasek; nic, tylko piasek i miliony pcheł pustyn , w nych! Tu byłoby wam o wiele lepiej. Rozchódzimy się na , zawsze, bo kto wie, czy zobaczymy się jeszeze kiedy Mr Henry chodził szybko wielkimi krokami po pokoji~'s';: mruczał coś gniewnie i wyrnachiwał obydwiema rękamt ~ Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął ~.~ przede mną i zapytał: Czy potrzebą wam i na pustyni rusznicy? - Tak. - A sztucera? 318 ' - Tym bardziej. . - To w~cie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście , i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was ~ wyrzucono. Wy... wy... wy... ghzpi ośle pustynny, , ... Wcisnął mi w ręce obie strzelby, otworzył drzwi, ypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem a ulicę; wystawił głowę przez okno i zapytał: - Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem? Ocżywiście! Well! Ugotuję na maszynce zupę piwną, waszą ulu- . ~ioną potrawę. A teraz zabierajcie się stąd! Gdy żegnałem się z nim kilka dni później, wymógł na anie słowo honoru; że wrócę po sześciu mięsiącaeh, jeśTi ~lcaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie .stanie mi w dro- kze: Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku potem ~talazłem się~znowu w St. Louis. Mr Henry ucieszył, się niezmiernie dowiedżiawszy się, ~k bardzo przydały mi się obie strzelby przy zńiszezeniu isławionej karawany rabusiów, i oświadczył, że był w tym czasie u niego Winnetou. Dowiedziawszy się, kiedy i~am wrócić, Winnętou prosił, żebym prżybył do Sierra 3]anca; gdzie będzie polował ze swoimi wojownikami. Wyruszyłem natychmiast w drogę i dotarłem na miejsce ~ trzy tygodnie. Po krótkich poszukiwaniach znąlazłem ~bóz Apaczów. Winnetou zachwycął się, tak samo jak ja, ~żtucerem Henry'ego, . ale nie pragnął zeń ani razu wy- ;trzelić, uważająe go za coś w rodzaju mojego ;,leku". ~robił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego f~onia, którego umyślnie zabrał z sobą z puebla przezna- , ~ając go dia mnie. Koń nazywał się Swallov~r*, a główna jego zaleta - szybkość, usprawiedliwiała aż nadto tę na- ~vvę. Przeszedł on najlepszą indiańską tresurę i szybko się do mnie przyzwyczaił. Winnetou wybierał się po polowaniu do Nawahów, `. :S w a 11 o w (ang.) - jaskółka. 319- aby doprowadzić do zgody między nimi a Nihorami, z którymi wiedli spór. Postanowiłem mu towarzyszyć; lecź' nie wykonałem tego postanowienia. Oto bowiem na kilka dni przed zamierzoną wyprawą spotkaliśmy ludzi, 'którz~ wieźli złoto- z Kalifornii. Przelękli się niemało, ujrzawszy;; że ich otoczyli czerwonoskórzy, uspokoili się jednak, u=:' słyszawszy nazwiska Winnetou i Old Shatterhanda. Cie~ szyły się one, widać, dobrą sławą, gdyż ludzie ci prosil~ mnie, żebym ich, za odpowiednim wynagrodzeniem, od'= prowadził do Fortu Scott. Nie chciałem na to przystać; aby się nie rozłączać z Winnetóu; on jednak, jako mój dawny przyjaciel, dumny był z tego zaufania i nalegał, że^ bym nie odmawiał im tej przyshzgi. Potem z Fortu Scoti miałem się udać na północ do położonej na zachód od Missouri prerii Grawel, gdzie wyznaczyliśm,y sobie spot^ kanie. Winnetou chciał odwiedzić znajdującego się wów~ czas w tamtych stronach swego dawnego przyjaciela, Old ąFirehanda. Ponieważ to rozstanie było jego życze~ niem, odjechałem z owymi ludźmi ~i doprowadziłem ici szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Nie obeszło si~ oczywiście bez.niebezpieczeństw; które trzeba było poko nać. Starałem się brać je na siebie i kilka razy tylko dzię _ ki sztucerowi i świetnemu wierzchowcowi nie przypłaci łem życiem swego postępowania: Dalej pojechałem już sam, najpierw przez Kansa~ a potem przez Nebraskę; terytorium Sjuksów, od któryel pościgu ocaliła mnie kilkakrotnie tylko chyżość Swallo wa. Winnetou powiedział mi przy pożegnaniu, że w tyel stronach, przez które będzie wiodła moja droga, leżą no wo odkryte tereny naftowe, należące do niejakiego For stera, i że tam znajduje się sklep, w którym będę mó~ nabyć, czego mi będżie potrzeba. G g Wedłu moich obliczeń owinienem był już być w pc bliżu owej osady naftówej. Wiedziałem, że nazywa się Nes Venango i leży w jednym z jarów, zwanych bluffs. Jary vt wcinają się stromo w płaszezyżnę prerii, a przepływa j zazwyczaj rzeczka, która bądź to niknie bez śladu pomi~ 320 ~y skałami, bądź też wsiąka powoli w grunt, albo wresz- e, jeżeli ma więcej wody, płynie ku większej rzece. Ale otychczas nie znalazłem na równinie, usianej żółtym wieciem heliantu, żadnego znaku, który by dowodził bli- kóści takiego jaru. Koń pótrzebował odpoezynku, a i ja ~m byłem tak znużox~y długim błądzeniem, że coraz bar- żiej tęskniłem do celu dzisiejszej mojej wędrówki. Posta- owiłem tam porządnie wypocząć i uzupełnić wyczerpują- ą się już niemal amunicję. Straciłem już prawie nadzieję, '. kiedy nagle Swallow lodniósł głowę . i zaparskał w ten szczególny sposób, ja- :im prawdziwy koń preriowy oznajmia zbliżanie się żyją- ~ęj dstoty. Zatrzymałem go lekkim. szarpnięciem cugli odwróciłem się na siodle, aby zbadać widnokrąg: Nie potrzeba było patrzeć zbyt długo. Z boku od mie- sca, na którym stałem, spostrzegłern dwóch jeźdźców, ~tórzy musieli mnie także zauważyć, gdyż puścili konie ;wałem wprost ku mnie. Ponieważ odległość między nami iyła zbyt wielka, aby rozróżnić , szczegóły, spojrzałem ~rzez lunetę i dostrzegłem ku memu zdziwieniu, że jeden ~ jeźdźców nie był dojrzałym mężczyzną, lecz młodym ~hłopcem, co się dość rzadko zdarza w tych stronach. , "A, do stu piorunów! Dziecko na prerii, i to w praw- dziwym traperskim ubraniu!" - pomyślałem i wsuńąłem na powrót za pąs nóż i rewolwer, które wyjąłem przed- tem dia bezpieczeństwa. Czyżby starszy jeździec miał być jednym z owych słyn- nych jankesów, gotowych do wszelkiej ekstrawagancji, ezy może to nawet sam "duch równiny", który. wedle wierzeń indiańskich jeździ nocą na ognistym koniu, a we dnie pod rozmaitymi postaci~mi włóczy się po lasach, ;aby wabić białych ludzi i doprowadzać ich do zguby? Chłopiec natomiast mógł być zakładnikiem, uprowadzo- nym ze Wschodu. Ogarnięty wątpliwościami, zbadałem swoją powierz- chowność i stwierdziłem brak tego wszystkiego; co dżen- telmen powinien mieć na sobie i przy sobie. Mokasyny 11 - Winnetou t.ll 321 stały się z czasem zbyt otwarte, spodnie świeciły się, pe : nieważ przejąłem chwalebny obyczaj wszystkićh myśl wych używania ieh przy stole zamiast serwetki i w te sposób wysmarowałem je dokładnie łojem bizonim i tłi~ szczem szopa: Workowata, skórzana koszula myśliwsk~ która z uznania godnym poświęceniein zńosiła wszelki zmiany temperatury i zaburżenia atmosferyczne, nadał mi wygląd stracha na wróble zmaltretowanego doszcz~l nie przez deszcz i wiatr. Bobrowa ćzapka, okrywająca ś głowę; nie tylko poważnie się rozćiągnęła, lecz takźe utr~ ciła większą część włosów i robiła wrażenie, jakby wehc~ dziła w nazbyt bliską styćzność z ogniskami obozowymi:y Szczęściem nie znajdowałem się na parterze wiell~~ opery, lećz pomiędzy Black Hills a Górami Skalistym~l i nie ~niałem czasu na to, by się tym martwić. Nie dokiit~ ezyłem jeszcze swych aględzin, gdy obaj przybysze zatrzy mąli się przede mną. Chłopak podniósł na pózdromert~i rękojeść szpicruty i zawołał cienkim, świeżym głosem Dżień dobry, sir! Co chcecie znaleźć? Czego tak ~ sobie szukacie? - Do usług, mój chłopcze! Zapinam moją pancern~ ;;`'.. koszulkę, żeby mnie nie uszkodziło wasze badawcze spa~ rzenie. - To nie wolno na was spojrzeć? - O, i owszem, ale przypuszczam, że i mnie~ pozwal~ cie odwzajemnić się w ten sam sposób. ` - Wobec rycerza z hehnem bobrowym i w paneerż~ trzeba być uprzejmym. Podnieście zatem waszą straszn~ przyłbicę i spojrzyjcie na mnie! - Dziękuję. Przypatrzmy się więć sobie, do syta, przi~ czym oczywiścię ja lepiej na tym wyjdę, ponieważ w~s~ ' strój jest jeszćze dosyć nowy i bardżiej godny dżentelm~ na - odrzekłem, a obróciwszy mustanga na zadnich ncr gach w kółko, dodałem: - Teraz obejrzeliście mnie ż~ wszystkich stron, na koniu i w naturalnej wielkości Ja~c wam się podobam? - Zaczekajcie trochę i przypatrzcie się mnj,~ - rże~ł - 322 , A ^".,cl~łopiec śmiejąc się i poderwał konia śmiałym ruchem ~ tak samo jak ja to uczyniłem. - Teraz przedstawiliśmy :e! się sobie wzajemnie, a wy powiedzcie pierwsi, jak ja się r wam podobam! Hm, nieźle! Wydaje mi się, że pasujecie do tego ~ mie~sca, w którym się znajdujemy. A ja? Tak, o la la! Ale trzeba być ostrożnym i nie zbliżać się do was za bardzo, gdyż wasz wygląd nasuwa jednak ;" pewne wątpliwości. - Tak, jeśli nie.brać pod uwagę waszej wartości jako ` , ;.,. człowieka; to jako jeździec jesteście znakomici - rzekł towarzysz chłopca lekceważącym tonem, przypatrując się Swallowowi okiem znawcy: Nie zwróciłem uwagi na tę ~,: obelgę i odpowiedziałem chłopcu, który okazywał, jak na swo~ wiek; dość duże obycie towarzyskie: Wasze wątpliwości są słuszne, sir; ale usprawiedli- ~, ya~ą mnie te dzikie strony; w których się znajdujemy. Dzikie? Jesteście więc tu obcym? a ~~'~ - Tak dalece obcym, że już przez cały dzień szukam ~ na próżno właściwego numeru domu. Tó udajcie się z nami! Zobaczycie; jak ogromne są te dzikie ~ strony! Zwrócił się w kierunku, w którym poprzednio podąża- ~em, i puścił konia przez wszystkie tempd - od wolnego , ..kroku aż do wyciągniętego cwału. Swallow ruszył za nim ~:r::,'' z łatwością; pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. ^ , Dzielne zwierzę, jakby zmiarkowało, że idzie tu o jakąś ,,, probę, zaczęło pędzać w ten sposób, że chłopiec nie mógł ~r mi w końcu sprostać i zatrzymał swego konia z Qkrzy- kiem podziwu: - ~ Macie doskonałego konia, sir. Może byście go sprzedali? Za żadną cenę, sir - odrzekłem, zdziwiony tym py- taniem. Opuśćcie to "sir"! - Dobrze! Otóż . ten mustang wyratował mnie z nie- t`r ,jednego niebezpieczeństwa, zawdzigczam mu życie; któ- 323 g 2; ":"y re często wisiało ria włosku, nie mógłbym więc go sprze- dać. - Ma indiańską tresurę - zauważył chłopiec patrząc . na konia okiem znawcy. - Gdzieście go nabyli? Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotka- ~ łem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca. Spojrzał na mnie z widocznym zdziwieniem. Od Winnetou? Tó najsławniejszy Indianin od Sono- : ; ry aż po Kolumbię! Nie wyglądacie na człowieka, który , się cieszy takimi znajomościami. - Czemu nie? - zapytałem śxniejąc się szczerze. Uważałem was za surwejora łub kogoś w tym ro dzaju. Tego typu,ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręćż- ni, ale do tego, by zapuszczać się między Apaczów, Niho ,~ ~ rów i Nawahów - potrzeba czegoś, więcej., Wasze rewol wery, zgrabny nóż i odświętna strzelba t~a ~zemieniu, ~ř'~ a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, nie przypo- :::`v minają tego, co się zwykle widżi u prawdziwego trapera. - Przyznaję otwarcie, że jestem myśliwym tylko od :.. święta; ale broń mam rzeczywiście niezłą. Pochodzi on~ . z Fort Street w St.-, Louis, a jeśli znacie ten skład, to wiecie zapewne, że za dobrą cenę można tam dostać dobry to-. ' " war. , i. ' !. Hm, ja sądzę, że jakość towaru okazuje się dopiero';;~ przy jego użyciu. Co myśli_cie o, tym pistolecie? Po tych słowach sięgńął do torby przy siodle, wyjął sta-~~ re, . zardzewiałe narzędzie do strzelania; pódobne do wszystkiego, tylko nie do broni godnej zaufania. Tak. To pochodzi, co prawda, z epoki króla,~. Ćwieczka, ale wprawny strzelec może sobie z tym pora-'':'; dzić bardzo dobrze. Widziałem Indian, którzy wspamale ~ strzelali z najnędzniejszej bróni. , , - W takim razie powiedzcie, czy umieli zrobić cos po ^ dobnego? Skoczył w bok, objechał mnie. dokoła szybkim kłuśem;`:.~:;:" podniósł rękę i wypalił do mnie,, zanim się spostrzegłem;.,.,,r co zamierza. Poczułem lekkie szarpnięcie mego wyłysaa#e ..~ `; 324 ~ ł:::,.'. . .. go okr~cia głowy i równocześnie ujrzałem s~iający ; ~rzede mną kwiat heliantu, który miałem zatknięty za ezapką. Wyglądało to tak, jakby ten pewny siebie strzelee ehciał ~się dowiedzieć; co rna sądzrć o poziomie moich umiejętności myśliwskich "od święta": Odrzekłem więć z zimną krwią na jego pytanie: - Sądzę, że tej sztuki dokaże wielu, natomiast nie -każdy się zgodzi nadstawiać swą czapkę jako cel z tej prostej przyczyny, że pod nią znajduje się głowa: Nie ; strzelajcie zatem do nikogo, . zanim go nie przekonacie, że ' umiecie celńie strzelać. Dlaczegóż to? - zabrzmiało za' mną pytanie. To- warzysz chłopca jechał na dużym i ciężkim, koniu, który `ńie mógł ńam dotrzyrnać kroku, i dotarł do nas dopiero ' w chwili wystrzału. - Nabój za głowę przebiegaćza sa- wann razem z futrzaną czapką. to aż nadto duża zapłata. Ten chudy z długą i cienką szyją ezłowiek miał zawzię- tą fizjonomię jankesa: Ze względu na jego towarzysża nie ! zwróciłem uwagi i na to grubiaństwo, choćiaż spostrzeg- ` łem, że chłopiec fałszywie sobie wythzmączył moje milcze- 'ińie. Na jego.twarzy odbił się wyraz dezaprobaty dla mo- : ~ej bierności i braku natychmiastowej odpowiedzi. Całe to spotkanie wydało mi się tak osobliwe, że gdy- bym coś podobńego przeczytał w powieśei, podejrzewał- `.:bym autora o chęć 'przedstawienia rzeczy nieprawdopo- `: dobnych. Zapewne gdzieś w póbliżu musiała się znajdo- wać jakaś osada, a ~e od dawna nie . zabłąkało się tutaj Ą żadne z dzikich plemion, mógł więc nawet tak młody `mieszkaniec osady odważyć się na niedaleki wyjazd na 1?rerię. Tak sobie wyobrażałem tę sytuaćję. Mniej ,jasno żdawałem sobie sprawę z . tego, jak należało się zacho- -~wać w stosunku do tego dziwnego chłopaka. Okazywał dobrą znajomość Zachodu i wprawę w potrzebnych tam umiejętnościach, co skłaniało do przypuszczenia, że wy- ; ' ehował się w jakichś niezwykłych warunkach. Nic więc dziwnego, że przypatrywałem rnu się z żywym zacieka- wieniem. 325 ,'. i ~4 Jechał o pół długości konia przede mną, a blask chylą~`~ cego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi pro;-;;~ mieniami. W jego oryginalnych rysach widać było obok;=;~ młodzieńczej miękkości siłę woli i snergię, z postawy żaś!,! i z każdego ruchu przebijała samodzielność i pewność sie-';a bie, nie pozwalająca traktować go jak dziecko, choć: riiey~ mógł liczyć więcej niż szesnaście lat: Patrżąc na niego, przypomniałem sobie ćzytane dawnmJj opowiadania i historie o odwadze, jaką tu, na Dzikim~ Zachodzie, odznaczają się nawet dzieei. Sądziłem jednak, ~ że samodzielność tego ehłopaka była nie tylko cechą jeg~'~~ ~; charakteru; lecz i warunków materialnych, gdyż nie pytał ~ by z taką swobodą o cenę konia. Wtem ściągnął~cugłe: ' - Czy zmierzacie do New Venango, sir? , - Tak. I przybywacie oczywiście z sawann? - Widać to chyba po mnie. ! - Ale nie jesteście westmanem v - - Cży ciesżycie się tak bystrym wzrokiem, że poznaje-:':~. cie to natychmiast - Jesteście Europejczykiem. - Tak. Czy mój akcent świadczy, że jestem cudzo'-'':` ziemcem? - Trochę. Co do mnie, urodziłem się nad Quicourt Matka moja była Indianką z plemienia Assiniboinów. To wyjaśniło mi od razu szezególne rysy jego twarży~=;~.. oraz ciemną barwę cery: A więc matka jego umarła, oj= : ciec zaś żył. W każdym razie natknąłem się tu na jakieś ? bardzo interesujące okoliczności. To jednak, co czułem v~':' tej chwili do chłopca, było czymś więcej niż pustą cieka-r wością. Spojrzyjcie no tam! - wezwał mnie podnosząc rę=w' kę. - Widzicie dym wychodzący jakby spod zierni? Aćh! Jesteśmy więc nareszcie nad szukanym przeze ' mnie jarem, w którym leży New Venango! Czy znaei~ Emery Forstera, króla naftowego? 326 Tro~hę. Jest ojcem żony mojego brata, który 'mie- szka w Omahi. ~ Wracam właśnie stamtąd z odwiedzin i ~vstąpiłem po drodze tutaj. Czy macie coś do zała'twienia z Forsterem, sir? Nie. Udaję się do sklepu po zakupy, a zapytałem o Forstera tylko dlatego, że, jako król naftowy, jest dla każdego przybysza ciekawą osobistością. - Czy widzieliście go już kiedykolwiek? - Nie! - O, i owszem! Widzicie go nawet teraz, gdyż jedzie u . waszego boku! Widać niedostatecznie się sobie przedsta- wiliśmy, ale możemy to sobie darować: Preria nie wyma- ga zbytnich ceremonii. - Nie podzielam tego zdania - odrzekłem, nie za- szczyciwszy jankesa ani jednym spojrzenie. - Sądzę na- ~vet, że preria wytworzyła bardzo surową etykietę, tylko miarą jej nie jest kabza, lecz prawdziwa wartość człowie- ka. Dajcie jednemu z waszych aroganckich królów nafto- wvych pistolet; z którego tak znakomicie strzelacie, i po- ~ ślijcię go na Zachód, a zginie pomimo swoich milionów. Zapytajcie natomiast któregokolwiek z westmanów, pa- nujących z rusznicą w ręku n~d prerią, ile ina pieniędzy, ~o ~śmieje się wam w oczy. Tam gdzie człowiek znaczy ~'tyle, ile niebezpieczeństwo, któremu musi dać radę, moja ;,patentowana czapka" spełni lepsze usługi niż pół tu- ź~ina źródeł oleju skalnego. Preria nadaje swoje prawa x przepisy grzeczności nie przeż nauczyciela tańców; lecz >nożem!~ Oko chłopca zabłysło szybkim jasnym. spojrzeniem, które przemknęło od Forstera do mnie. Zauważyłem, że to, co powiedziałem, było po jego myśli. Mimo to mie za- niechał sprostowania: - Nie odmawiam wam pewnej słuszności, sir; ale chy- ba się znajdzie tu i ówdzie traper, który nie żdziwiłby się, gdyby go spytano o "kruszec". Czy słyszeliście kiedykol- wiek o Old Firehandzie? - Czemuż by nie? Jest jednym z najbardziej powa- 32? żanych westmanów. Nie spotkałem go jednak dotąd, có-:,` prawda. No, widzicie, on i Winnetou, którego przecież zna- ,' cie, a więc biały i czerwonoskóry, należą do takich ludzi, :;`, jakich właśnie mam na myśli. Znają oni każdy zakątek >::hř'" w gór~ch i mogliby was zaprowadzić do pokładów złota-'.'.:~ i srebra, o których istnieniu i obfitości nikomu ~się nie śni-.'".`~ ło. Wątpię, czy którykolwiek z nich zamieniłby się z naf r~~~ ciarzem! - Pshaw! Harry - wtrącił Forster - sądzę, że nie~ ~ chcesz robić aluzji! Chłopak nie odpowiedział, ja zaś rzekłem chłodno: - Nafciarz w każdym razie nie doszedł do swoich~,: skarbów własną zasługą i nie odważyłby się narazic dla nich życia. Przyznacie zreszfą, mój młody master, że wa-v;r sza odpowiedź jest tylko potwierdzeniem tego, co ja mó~:r`.. wię. Prawdziwy myśliwiec może znaleźć żyłę złota, ale z~i:~; jej zawartość nie sprzeda wolności, którą ceni nad~ wszystko. Lecz oto jar, a zarazem cel naszej podróży Zatrżymaliśmy się nad krawędzią parowu i spojrzeliś~' ł yny na małą osadę. Wyobrażałem sobie, że liczy óna:'>.: znacznie więcej domów. Dolina, leżąca przed nami, two ,. .; rzyła jakby wąskie koryto, otoczone zewsząd .pnącyini si~'~':. stromo skałami i przecięte w środku pokaźną rzeczk~, ~ Cały teren najeżóny był urządzeniami potrzebnymi dti", wydobywania oleju skalnego. W górze, tuż nad rzeką, wi- ~'" dać było świder w pełnym ruchu. Pośrodku, przed właści~~xaN` wymi zabudowaniami fabrycznymi, stał dom, mimo sweJ^ prowizoryczności dość~okazały, a wokoło niego, gdzie tyl .a,, ko okiem sięgnąć, wszędzie leżały klepki, dna i gotowe becz ki; próżne lub napełnione cennym palnym materiałem Tak, to jest nasz jar, sir - rzekł Harry. - Po tam tej stronie widzicie skle~, a zarazern restaurację-hótel,':~~ gdzie można dostać wszystko, czego kto zapragnie. Tu ` ' zaś prowadzi droga na dół: Jest trochę stroma, tak że';;. trzeba zsiąść z konia, ale niebezpieczeństwa nie ma Czy ,x pójdziecie z nami? 328 I::' ~,~:::: Zeskoczyłem szybko z siodła, a on także, mówiąc: ' - W źcie konia za wodze. Swallow sam zejdzie - odrzekłem. - Schodźcie pierwsi! Chłopiec wziął swego konia za cugle, a mój mustąng zaczął iść za mną bez osobnego wezwania. Forster szedł z tyłu ze swoim koniem powoli i ostrożnie. Przy tej spo- v` sobności przypatrzyłem się gibkim i zręcznym krokom idącego przede mną chłopęa, którego osoba zajmowała mnie z każdą minutą coraz bardziej. Na ~ dnie doliny wsiedliśmy znowu , na konie. Chciałem się pożegnać, sądząc, że Forster i Harry pojadą wprost do domu, gdy tymczasem mnie wypada droga w odwrotnym kie- ~::':. runku. - Dajcie pokój, człowieku - odezwał się Forster. - My także pojedziemy do sklepu, gdyż chciałbym z wami załatwić jeszcże pewną drobnostkę! Miło mi było zabawić z nimi dłużej ze względu na to- warzystwo młodzieńca. Nie pytałem jednak Forstera, o jaką drobnostkę mu chodzi, zresztą niedługo czekałem na wyjaśnienie. Gdy bowiem zsiadłein z konia koło "Maga- zynu-hotelu"; jak brzmiał napis umieszczony na drzwiach prostego domku, Forster zeskoczył także ze swego i ujął ~' Swallowa za uzdę. - Kupuję od was tego konia. Ile żądacie? - Ja go nie sprzedam! - Dam dwieście dolarów. Zaśmiałem się tylko. - Dwieście pięćdziesiąt! - Nie trudźcie się, sir! - Trzysta! - Koń nie jest na sprzedaż! - Trzysta, a ponadto - wszystko, co macie zamiar kupić w tym sklepie. - Czy wam się zdaje, że człowiek z prerii sprzeda ko- nia, bez którego by zginął? - To odstąpię wam mego w dodatku! 329 Zatrzymajcie sobie swoją szkapę. Ja nie dam za ni~'' ani włoska z mojej czapki! - Ale ja muszę mieć waszego konia! - odparł ~ nie- '. cierpliwie. - On mi się podoba! ' - Bardzo wierzę, ale go nie dostaniećie: Jesteście za ubogi na to; by za niego zapłacić. - Za ubogi?! - Spojrzał na mnie takim wzrokiem , jakby mnie chciał przestraszyć. - Czy nie słyszeliście, że '~ jestem Emery Forster? Kto mnie zna, wie bardzo dobrze . ,. że mogę żapłacić za tysiąc takich mustangów! - Wasza kieszeń nic mnie nie obchodzi. Jeśli istotnie ''! możecie dobrze zapłacić, to :udajcie się pó dobrego konia' ::!:: do handlarza, a mojego teraz puśćcie! , . - Jesteście bezczelny drab, wiecie? Taki obdartus ~ak ..:::., wy, któremu palce z butów wyglądają, powinien się cze ,. . szyć, jeśli dostaje pieniądze na nowe buty, bo w ten spo sób raz ~przynajmniej. żdobędzie je uczciwą drogą! Emery Forsterze, trżymaj no swój język na wodzy, "; bo możesz się łatwo' przekonać, że człowiek, który jest :; opłacony aż nadto jednym nabojem prochu, bardżo pręd ko jest gotów sam uiścić tego rodzaju zapłatę! - Oho, mój chłopcze! To nie sawanny, gdzie pierwszy ,.,,;. lepszy rabuś robi;..co mu się podoba. W New Venango ~a , jestem jedynym panem i władcą i kto mnie po dobremu, :{,. nie usłucha, tego nauczę rozumu innym sposobem. Poda łem ostatnią cenę. Dostanę konia czy nie? ` Każdy inny westman dawno już odpowiedziałby na to ':` wszystko bronią; .ale zachowanie Forstera bawiło mnie -; raczej, niż gniewało, poza tym postępowałem tak ze ` wzgiędu na jego towarzysza. Gdyby był sam, zachował- : bym się inaczęj. .' - Nie - odpówiedziałem spokojnie. - Puśćcie! Sięgnąłem po cugle, które Forster trzymał w ręku, ąle : pchnął mnie w pierś tak silnie, że się zatoczyłem, i wsko czył na siodło. , Tak, teraz ci pokażę, że Emery Forster potrafi ku pić konia nawet wówczas, kiedy mu się go odmawia. Tu . ;:. ~ 330 . stoi mój 15~ń, należy teraz do ciebie. Rachunek w sklepie "" : zapłacg, a po dolary możesz przyjść, kiedy ci się spodoba! ;:. ~ Chodź, Harry! Skończyliśmy! Chłopiec nie pojechał jednak od razu, lecz zatrzymał `. się jeszcze na chwilę i spojrzał mi ż zaciekawieniem '~' ,~w . Gd dostrzegł; że nie mam zamiaru odbierać swej o~' y ;- własności na sposób westmański, przemkriął mu po twa- rzy wyraz głębókiej poga~dy. - Czy wiecie, co to jest kujot, sir? - zapytał. - Tak - odrzekłem spokojnie. - Cóż o nim sądżicie? - To tchó:rzliwe i niegodne , uwagi zwierzę, które ucie- ka, nawet gdy usłyszy sźczekanie psa. - Macie słuszność. Łatwo wam było dać tę odpo- wiedź, ~onieważ... sami jesteście kujotem Po tych słowach odwrócił się z geśtem nieopisanego lek- ~ ceważenia i podążył za "panem i władcą" New Venango: Milczałem, gdyż wiedziałem; co czynię. Swallow jeszcze nie przepadł, a zostawiając go na krótki czas u Forstera, mogłem znowu v zobaczyć Harry'ego, który mnie bardzo zamteresował: Ostatnich jego słów nie uważałem za obel- gę, pomeważ pochodziły właśnie od niego. W drzwiach sklepu ukazało się kilku ludzi, którzy przysłuchiwali się naszym mało budującym pertrakta- cjom. Jeden z nich przywiązał konia Forstera do słupa i przystąpił do mnie. W tym hultaju o ryżej głowie i zapi= te~ twarzy pożnałem Irlandczyka. . - Nie żałujcie tego targu, master! .- rzekł. - Źle na tym nie wyjdziecie. Czy zabawicie dhzżej w New Venan- go~ - Nie czuję do tego najmniejszej ochoty! Czy wy je- steście właścicielem tego sławnego przedsiębiorstwa? - Ja we właśnej osobie, a przedsiębiorstwo rzeczywiś- cie jest sławne. Pod tym względem macie słuszność. Sław- ńe - dopóki znajdują się tacy, którym brandy gładko ~r . spływa do gardła, a wy przybyliście tu może nawet na ~; : . swoje szczęście! 331 - Jak to? - Zaraz wam to wyjaśnię. MQglibyście zostać `u mnie '7. nie tylko na dziś, jutro i pojutrze, lecz na zawsze. Potrze- ..~ ba mi właśnie posługacza, który by się nie rzucał od razu , jak dostanie tęgiego kopniaka: W naszym interesie ambi- ;w cja jest często rzeczą zbyteczną i szkodliwą. .Widziałem <;'' właśnie, . że wy potraficie znieść bez słowa nawet porząd- " nego szturchańca. Zgódźcie się, a dobrze na tym wyj-ř':~ dziecie. ~ Właściwie brała mnie wielka ochota dać temu człowie- `~ kowi w twarz, ale jegowoferta bawiła mnie raczej, aniżeli 'r złościła. Nie odpowiedziawszy więc x~ic na to,. wszedłem ,k,. do jego sklepu, aby zakupić rzeczy, których potrzebowa łem. Kiedy zapytałem o cenę wybranych przedmiotow, ~ spojrżał na mnie zdumiony i rzekł: - Czy nie słyszeliście, że, Emery Forster chce za wszystko zapłacić? On dotrzyma, słowa, możecie więc:.:;y wziąć te wszystkie rzeczy, choćbyście nie mieli ani jedne- '-~ go centa. - Dziękuję! Jeśli sobie coś kupuję, to płacę swoimi `':~: pieniędzmi. Nie potrzebuję pieniędzy koniokrada. Kupiec chciał się sprzeciwić, ale gdy zobaczył pełną '` . garść złotych monet; które wyjąłem zza pasa, na jego,.; ~k ~ twarzy ukazał się wyraz nadzwyczajnego respektu: Teraż`;~ rozpoczął się handel z ową przebiegłością i uporem, z ja.- ~ kim zawsze w tamtych stronach kupcy wyzyskują obcego. r.' Nareszcie zgodziliśmy się. Za wcale niemałe pieniądze ~~ kupiłem nowe ubranie traperskie i zaopatrzyłem się ;~; w żywność i amunicję na dłuższy czas. Tymczasem zapadł wieczór, a dolinę wypełniła głębóka ,~ř ~ ciemność. Nie miałem ochoty zostać w niskim i dusznym =;. , pokoju hotelowym, toteż zarzuciłem na plecy worek na..:: pełniony obrokiem i wyszedłem na dwór. Chciałem się ..:.:;" ń udać do Forstera, aby go pouczyć o jego prawach jako =` władcy doliny: Droga wiodła wzdłuż rzeki. Uderzyło mnie teraz to, ; ... czego przedtem nie zauważyłem, zajęty obserwowamem I:,6. .,; 334 a 4 t ,~,ll~.... . ~ młodego tówarzysza Forstera. .Oto wvń nafty, napełnia- '..jąca całą"'dolinę, wzmagała się w pobliżu wody. Rzeka niosła widocznie na swych falach niemałą ilość tej . palnej Domy, do których się zbliżałem, rozciągały się przede ' mną czarnym szeregiem. Kiedy jednak skręciłem nieco ~ w stronę posiadłości Forstera, z werandy jego domu padł jasziy blask światła, wskutek czego spostrzegłem, że sićdzi ' na niej małe towarzystwó. Będąc już koło płotu, który - ótaczał placyk przed domem, usłyszałexn lekkie parskanie. 'Od razu. wyjaśniłó mi to sytuację. Wiedziałem, że nikt ob- cy nie zdoła Swallowa wprowadzić do stajni: Musiano go więc pozostawić na wolnym powietrzu i przywiązano tuż pod werandą, ponieważ tam najlepiej można go było pil- 'nować. Przekradłem się po cichu prżez ciemne miejsca piacu aż do niskiego muru, w który wpuszczone były `:``dźwigary lekkiegó dachu. W ten sposób dostałem się do '-; kónia i ku swemu zadowoleniu ujrzałem także Harry'ego leżącego w hamaku. Miał on najwidoczniej zamiar wytłu- mączyć coś siedzącemu obok niego Forsterowi.' Nie od- wracając od nich wzroku, prżywiązałem worek dó ,siod- ła Swallowa. Dzielny koń nie . dał także zdjąć z siebie ` uzdy. Gdybym tylko gwizdnął, wówćzas . kiedy Forster na nim odjeżdżał, byłby go pewno zrzucił i powrócił do mnie. _ - To niepotrzebne i zbrodnicze. przedsięwzięcie, drogi , `wuju, nie obliczyłeś sóbie chyba tego dokładnie - powie- dział chłopiec. Czy chcesz mnie może uczyć:kalkulacji? Ceny nafty dlatego są takie niskie, że źródła dostarczają jej zbyt wie- le. Jeśli zatem jeden i drugi z nas pozwoli jej przez mie- siąc spływać swobodnie, tó nafta podrożeje, a my zrobi- my interes,.^ powiadam ci, świetny interes. Tak postano- wiono i każdy dotrzyma przyrzeczenia. Puszczę teraz z dolnego szybu wszystko do naszego Venango River. Za- nim ceny podskoczą, trafimy dalej w górze na ropę, a po- nieważ mam dużo beczek; prześlę~ potem w przeciągu' kil- 335 ku dni taką ilość nafty na Wschód, że prżyniesie mi to ~: setki tyśięcy. To nie jest uczciwe przedsięwzięcie. Zapomnieliście '' także, jak widzę, o źródłach w Starym Kraju i gdzie in- , dziej. Wasze postępowanie natychmiast podnieci tamtej- ., szą k'onkurencję do jak największych wysiłków, wy sami '':'~ zaś dacie w rękę broń śpiącemu jeszcze prżeciwnikowi. 'r~ Żresztą zapasy nagromadzone tu, w Stanach, są tak wiel- ~ ~ kie, że wystarczą na dhzgi czas. - Nie wiesz, jak wielkie jest zapotrzebowanie, i dlate-:v'; go nie możesz wydawać o tym sądu, a w ogóle jesteś na ~~~; to za młody. . - To należałoby wpierw udowodnić! - Dowód bardzo łatwy. Czy nie przyznałeś przed`':ą chwilą, że pomyliłeś się co do owego węstmana czy czymv' tam był ten człowiek? Nigdy bym nie prżypuszczał, że''~; może ci się podobać takie towarzystwo. ' Harry zarumienił się i odpowiedział natychmiast: - Wyrosłem w takim towarżystwie, wiesz o tym Zy łem dotychczas w ostępach leśnych i musiałbym chyba :'':. ani tiochę nie koćhać ojca, gdybym gardził tym "towa rzystwem" tylko z powodu jego zewnętrznego wyglądu Bywają tam ludzie, którym niejeden z naszych dżentelrne-~''.'r nów i królów przemysłu nie dorówna pod względem war tości wewnętrznej. Zresźtą nie ma dziś mowy o pomyłce, ~ gdyż powiedziałem, że mi się tylko zdawało, a zwykłemr<' : czynić różnicę między przypuszcżeniem a twierdzeniem Forster chciał mu odpowiedzieć, ale nie zdołał, gdyz w tej chwili rozległ się straszliwy huk, jak gdyby ziemia pod nami zadrżała i pękła na dwoje. Gdy spojrzałem w bok , h ujrzałem z przerażeniem w górnej części doliny, gdzie pra t~. cował świder,. jasny strumień ógnia, który buchał prosto padłe w górę prawie na pięćdziesiąt stóp, rozpływał stę ,,s,. , tam, a potem spadał na ziemię i zalewał ją z niepohamo- ~~ waną szybkością. Wnet zaczął się wciskać .w nos ostry .,., odór; zdawało się, że powietrze napełnione jest lekklm, ~~.. eterycznym ogniem. 336 , ~~ ' Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je ' ~.;:. w całej o~ropności w dolinie Kanawhy. Jednym skokiem ~`'- znalazłem się wśród skamieniałego ze strachu towarzy- stwa. - Pogaście światła, prędzej gaście światła Świder tra- ` fił na ropę, a wy nie zabroniliście palić ognia w pobliżu.. ` Teraz gazy' się rozchodzą i zapalają wszystko po drodze. Pogasić światła, bo w dwie minuty pożar obejmie całą ' dolinę! - zawołałem. Biegłem od jednego płonącego kandelabra do drugiego, ale w górnych pokojach świeciły się również larnpy, a od strony sklepu błyszczało także światło. W dodatku fale tryskającej wysoko ropy rozlały się z niewiarygodną szyb- kością po całej górnej dolinie i dopłynęły do rzeki, wobec czego należało już właściwie myśleć tylko o tym, żeby ' ocalić życie. Ratujcie się, ludzie, biegńijcie, na miłość Boga! Sta- v rajcie się wydostać z doliny! - wołałem dalej. ';y: Nie troszcząc się o~ nikogo więcej, porwałem Harry'ego = w ramiona i w następnej chwili siedziałem już z nim na ^ siodle. Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doce- niając niebezpieczeństwa, Harry wyrywał się, jak mógł, z mych objęć, ale ponieważ w takich chwilach siła człowie- ka zwiększa się do najwyższych granic, przeto jego'wysił- ki ustały prawie zupełnie pod naciskiem moich rąk. Swal- ; low, którego instynkt działał sprawniej niż cugle i ostrogi, f . poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki. Do ścieżki górskiej, którą z sawann zeszliśmy do New ř : Venańgo, nie mogliśmy się dostać, gdyż przepłynął już ` koło niej strumień żaru. Można się było ocalić tylko ucie- ka~ąc w dół rzeki, ale za dnia nie zauważyłem tu żadnej drogi; przeciwnie - ściany- skalne schodziły się tak cias- ` no, że rzeka, pieniąc się, zdobywała sobie wyjście prze- mocą. - Powiedzcie - rżekłem do Harry'ego w trwożnej obawie - czy tędy prowadzi jakaś. droga z doliny? - Nie, nie! - stękał usihxjąc kurczowo wydostać się 337 z moich objęć. - Puśćcie mnie, mówię wam, puśócie! Nie potrzebuję was, poradzę sobie sam. Nie-zważałem oczywiście na to żądanie i badałem dalej t, wąski pas horyzontu, jaki się wyłaniał spod wznosżąEych się stromo ścian skalnych. Wtem poczułem ucisk w okoli~ . cy pasa, a równocześnie chłopiec ząwołał: - Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w prze-=y ciwnym razie wbiję wam w lirzuch wasz własny nóż! - , Ujrząłem w jego: ręku błysk ostrza; był to mój nóż~`" który mi wyrwał zza pasa. Nie mając czasu na dhzgie wy~ ; jaśnienia, ścisnąłem oba jego przeguby w mojej prawej rę~ ce, obejmując go lewą ćoraz mocniej. Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą- chwilą Roz "~ żarzony strumień-dosięgał już składów. Beczki zaczęły pę- ~ kać z donośnym hukiem, wylewając równocześnie swą':~ plonącą zawartość do morza płomieni, które rosło ciągle;;' i posuwało się naprzód z coraz większą chyżością: Powietrze było tak gorące, że można~ się było udusić: ~;; Miałem uczucie, jak gdybyrn się już gotował w garnku ;k t~ wrzącej wody: Gorąco i suchość powietrza wzmagały sięa,' z ogromną siłą - wydawało mi się, iż płonę wewnątrz: '; Niewiele brakowało mi do utraty przytomności, ale cho- ~ dziło nie tylko o moje życie, lecz także o życie chłopca - Naprzód, Swallow! Naprzód! Straszny żar spalił mi słowa na ustach, dalej mówić nis ::; mogłem. Szczęśćiem żachęcanie konia do pośpiechu było':'r zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło ż nieprawdopo-,:f dobną wprost szybkością. Pomimo że przebyłem w ten '~ sposób doś~ znaćzną przestrzeń, przekonałem się, że z tej ::,,':: strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały skali- .,.,,Ą ste ściany dość jasno, by dojrzeć, że wspiąć się na stoki :`~~'. doliny było niepodobieństwem. Powiedziałem więc sobie ~ ' w duchu: "Jazda na drugą stronę rzeki!", i rzuciłem się :;' do wody, ścisnąwszy mustanga kolanami, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i zamknęły nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale =~ grzbiet konia wymknął się spode mnie. To jednak było 338 ~F : ;mi w tej~ chwili obojętne - pragnąłem tylko dostać się jak najpręd~ej na drugi brzeg. Dotąd Swallow był szybszy ';::.od żywiołu płomieni. Teraz jednak ogień zaczął spływać a F rzeką, podsycany ustawicznie ropą płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili: Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałymi śmiertęlnie ramionami. Płynąłem jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem ; sobą w szalonych skokach przez nurty prześwietlone aż ;; do dna drgającymi światłami. Ogarnął mnie straszny; po- tworny lęk.:. Wtem usłyszałem tuż przy sobie parsknięcie ~: konia. ,;Swallowie, mój wierny, dzielny Swallowie, czy tó v ty?" Już brzeg... tam wskoczę znowu na siodło..: Niestety ~ byłem już u kresu sił... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu zostać... Skoczyłem jeszcze rąz... i udałó się... "Swallo- ' wie; precz, precz, dokąd cheesz, tylko dalej od tego pie- ; ~elnego żaru!" Wiedziałem, że pędzę dalej, ąle nie troszczyłem się już . o to dokąd. Oczy moje, zapadłę głęboko; musiały świecić `~ .jak roztopiony kruszec - wpadający przez nie blask ; . przepalał mi mózg. . Język wysunął się spomiędzy wy- k sehniętych warg, wydawałó mi się, że całe moje ciało to ' żarzące się próchno, które w każdej chwili może się roz- paść w popiół. Koń stękał i jęczał pode inną prawie ludz- ~ kim głosem: Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały; .rozpadliny, krawędzie i szczyty jak tygrys. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, ogromnym skoku minęliś- my skalną ścianę. Przebyliśmy ~dalszych kilkaset kro- ków w głąb prerii, Swallow stanął, a ja zsunąłem się na ziemię. Podniecenie i nadmierny wysiłek były jednak tak wiel- kie, że przezwyciężyły opanowujące mnie omdlenie., Pod- - niosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie mięśnie, i całowałem ~ je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano kiedykotwiek ukochaną dziewczynę. 339 Drogi Swałlowie; dzięki ci, ocaliłeś nas obu! Tej go- dziny nigdy ci nie zapomnę! Niebo płonęło jak krew, . a dym rozpętanego żywioh~ uno= sił się w gęstych, czarnych, poprzerywanych purpurowyrni ., prornieniami kłębach nad miejsćem żniszczenia. Nie było jednak c~asu na te rozmyślania; gdyż przede mną leżał Har-:' ry, blady, zimny i sztywny, ciągle jeszcze trzyrnając kur,v czowo nóż w ręku. Wydało mi się, że już nie źyje, że utonął w nurtach rzeki, gdy chciałem go wydrzeć ptomiertiom. Przemokłe ubranie przylegało ściśle do jego nierucho- mega ciała. Na pobladłej twarzy igrały ponure odblaski:: ognistych płomieni, wyskakujących ponad krawędź doli-' ny. Wziąłem go na ręce, odgarnąłem włosy z czoła, natar- r łem skronie, przyłożyłem usta do jego warg, aby w nieru- =: chomą pierś tchnąć mój własny oddech,. słowem, czyniłem= wszystkv, do ezego byłem zdolny w mej bezsiłności, aby', chłopca przywołać do życia. d'vTareszcie drgnął, z początku nieznacznie, a potem co~'.. raz widoczńiej: Serce zaczęło bić, a pierś słabo się poru-: szać. Chłopiec zbudził się; otworzył szeroko oczy i spojr;=: rzał mi w twarz z nieopisanym wyrazem. Wkrótce jego : martwy dotychczas wzrvk ożywił się i Harry zerwał się z głośnym okrzykiem. - Gdzie jestem? Kto wy? Co się stało?! - zawołał. - Ocaliłem was z pożaru, który szaleje tam na dole Dźwięk mego głosu i widok wciąż jeszcze buchających-. wysoko płomieni ocuciły go do reszty. Pożar? Na dole? To prawda! Nav Boga, tam się pałi- ' ło! A Forsterowie... Jak gdyby pod wpływem rriyśli o strasznyrn niebezpie= '. czeństwie, w jakim zostawił krewnych, podniósł się graź= ; nie i krzyknął: , - Panie, jesteście tchórzem, nędznym tchórzem, kujo- ' tem, jak to już ode mnie słyszelis'cie! Mogliście ocalić ich wszystkich, wszystkich, wy tymczasem umknęliście jak szakal przed szczekaniem nędznego psa. Gardzę warni' i wracam do nich~ , 340 Chciał odejść, ale przytrzymałem go za rękę. - Zac~kajcie! Nic się już nie da zrobić. Pędzicie tylko o swoją własną zgubę! Puśćcie mnie! Nie chcę mieć nic więcej do czynienia tchórzarni! Wyrwawszy rękę popędził. Równócześnie poczułem r palcach jakiś mały przedmiot. Był to pierścień, który odczas silnego szarpnięcia zsunął się Harry'emu z palca: ;uszyłem za chłopcem, lecz on już zniknął wśród stromo padającyćh skał. Trudno się było gniewać na niego. Był ;szcze młody, a katastrofa odebrała mu spokój niezbęd- y prży ocenie sytuacji. Schowałem więc pierścień i usiad- ;xn, by wypocżąć po nadłudzkim wysiłku. Postanowiłem z żostać przez noc i zaczekać na świt, gdyż przedtem iepodobna było dostać się do jaru. Wszystkie moje nerwy dygotały, a dolina, w której ~ciąż jeszcze płonął żar naftowy, wydawała mi się pie- ten~. Stare ubranie; które miałem na sobie, rozpądałó się a mnie ~ak próchno. Włożyłem więc nowe; które pod- ~as przeprawy przez rzekę zmokło, , ale zostało nienaru- ~`;.''.. ' Swall'ow leżał blisko mnie, nie. tykając nawet trawy; ~':której byłó pod dostatkiem. Dzielńe zwierzę ucierpiało tak samo jak ja albo nawet jeszcze więcej. Ale co się stało ~ mieszkańcami doliny? Pytanie to nie dawało mi zasnąć, ;Y'v`pómimo że bardzo potrzebowałem odpoczynku. Czuwa- 'vem przez całą noc i wychodziłem często na krawędź jaru, ,~'.yby spojrzeć na dół. Ogień nie miał już tych rozmiarów, co 5~;przedtem, ale mimo to tworzył widok, którego nigdy nie '''zapomnę., Nafta biła z szybu na wysokość trzydziestu ;`.lókci. Słup ten płonął, rozpryskiwał się w górze na poje- ~::dyncze snopy i tysiące iskier, spadał na ziemię' i pędził potem jako wstęga ognia wysokości paru ti~etrów 'ku rze- ~ ce, zajmująe ńatychmiast całą jej szerokość. Tak trwało ~.:,.do rana. i - jeśliby się nie udało ognia zagasić - musia- ą : ło się tak' palić dalej dopóty, dopóki nafta tryskała z szy- ~:,.:,-bu. Światło dzienne złagódziło tylko intensywność barwy 341 p płomieni. Kiedy teraz znowu spojrzałem na dół, zobaczy _ łęm; że z wyjątkiem małego domku położonego na naj-:;. wyższym miejscu doliny, .dokąd ogieri nie mógł się dosta~:~ - zniknęło wszystko. Dom mieszkalny, zabudowania fa-~-t bryczne i wszystkie inne, jakie się tu znajdowąły, stały się pastwą płomieni. Cały jar aż do najwyższej krawędzi był': czarny i wyglądał jak straszna, . olbrzymia, pokryta sadzą~ 'patelnia, . której zawartość zwęglił nieuważny kucharz Przed ocalonym domkiem stało kilkoro ludzi;. a posroc~ nich Harry. Śrniały chłopiec odważył się widocznie ze~s~~ tam w nocy. Teraz w ciągu dnia potrafiłoby to każd~; dziecko. Ścieżką więc, którą poprzedniego dnia d_ostałexn~. się do doliny, poszedłem ku domkowi. Zauważyłem, że Har ry pokazuje mnie swoim towarzyszom. Jakiś człowiek zni'~k knął w domku i wyszedł po chwili ze strzelbą w ręku, pó czym ruszył naprzeciw mnię aż do pn.eciwległego brzegu ' Halo! - zawołał groźnie. - Co tu jeszcze robicie`~~ Zabierajcie się, jeśli nie chcecie dostać kulą między żebra~ - Zostałem tu, aby wam pomóc, o ile możności . --~ odpowiedziałem. Wiem! - zaśmiał się szyderczo. - Taką pom dóbrze znamy! ,.." . - Muszę także pomówić z Harrym. To będzie trudno! ř ' - . Chcę mu coś dać. , - - Nię zawracajcie głowv! Ciekaw jestem, co by mogł ;, mu dać taki hultaj! Najpierw zachowuje się tchórzhW e: ' i beż godności, że aż litość bierze, a potem podpala z ze-.~~ ` r msty naftę. Przez chwilę nie zdołałem przemówić ani słowa. Ja F podpalaczem? Ów człowiek uważał zapewne moje milcze-r nie za dowód winy, gdyż mówił dalej: ,,.:. . ~ - Widzicie, jaki lęk was zdjął! Tak, wiemy dobrze -=' `'''' o co tu chodzi. Jeśli nie odęjdziecie natychmiast, dosta niecie kulą! Złożył się do mnie ze strzeTby, na co zawołałem z gni~= wem: v4:' . Co wam do głowy strzeliło, człowieku? O podpale- niu nie xr~bżę być mowy. Gazy naftowe zapaliły się od waszych , lamp i świec: To. straszne nieszczęście jest na- stępstwem waszego własnego niedbalstwa. - Wiem już, wiem! Precz stąd! A może mam wystrze- lić? - Czyż ratowałbym chłopca z narażeniem własnego ~;ycia, gdybym był. sprawcą pożaru? - . To wymówka! Gdybyście rzeczywiście chcieli nam pomóc i nie umknęli, wszyscy byliby ocaleli; a tak wszys- ~y 'się spalili, strasznie się spalili. Posyłam wam za to na- c Przy tych słowach strzelił do mnie. Oburzenie, które _ ~nme opanowało, zatrzymało mnie w miejscu, w; którym. ~śtałem. Nie ruszyłem się, aby ujść kuli, i wyszło xni to na dobre, gdyż człowiek ów źle wymierzył i nie trafił Palce i~i drgnęły, by , mu odpowiedzieć niechybną kulą, . nie ~czyniłem tego jednak. Odwróciłem się i skierowałem ~ wolna w górę, nie obejrzawszy się ani razu. Prrybywszy ~a górę, dosiadłem konia i odjechałem. Jeśli człowieka, ~tóry jest wybawcą, zamiast wdzięczności spotyka ciężkie ~skarżenie o zbrodnię, wówczas najlepiej . tylko kurz ~trzepnąć z obuwia. W kiika dni potem znalazłem się na prerii Grawel, ;gdzie czekałem na Winnetou cały tydzień: Nie cierpiałem . ~rzez ten czas niedostatku, gdyż w tych stronach było mnóstwo zwierżyny. Okolica nie wydawała mi się też ani psamotniona~ ani nudna, gdyż włóczyło się tu kilka hord ~juksów, wskutek czego wciąż musiałem się mięć na ł~aczności. Gdy przybył .Winnetou i dowiedział się ode mnie o obecności czerwonoskórych, zgodził sig od razu ze mną, że należy jechać dalej. ~ . Uc~ieszyłem się ogromnie fym,. że póznam Old Firehan- da, gdyż spodziewałem się, że wiele się jeszcze od niego- ńauczę. Droga do jego siedziby nie była bezpieczna; .za- uważyliśmy to zaraz nazajutrz, natrafiwszy na trop India- ńina; który niewątpliwie był na zwia~łach: 343 Zbadałem dokładnie to miejsce. Koń Indianina by~r przywiązany do wbitego w ziemię palika i poobgryzał' kępki na pól zeschłej trawy preriowej. Jeździec leżał tu~ i bawił się kołczanem. Przy tym złamał mu się jeden gtot~~ on zaś wbrew zwykłej indiańskiej ostrożności nie pozbie-~ rał odłamków. Podniosłem je, żeby się im przypatrzyćrt~ Nie była to strzała myśliwska, lecz wojenna. - Znajduje się na ścieżće wojennej - rzekłem - aI g jest jeszcze młody i niedoświadczony, ukrylby bowien~ zdradzieckie kawałki. Zresztą ślady jego nóg to nie są śla~ :` dy dorosłego mężczyzny. Rzut oka na dalszę odciski przekonał nas, że młody In~~ dianin wstał ze swego mięjsca dopiero niedawno, gdy~ krawędzie ich były dość ostre, a popchnięte lub przegięt~~ źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze. Poszliśmy dalej tym śladem, dopóki cienie nie zaczęł~ się zanadto wydłużać i nie zaczęło się ściemniać. Zanix~i jednak zsiadłem z konia, wziąłem lunetę, aby jeszcze ra~ spojrzeć na okolicę. Staliśmy właśnie na jednej z licznye~ falistych wyżyn, które w owej części pręrii układają sx~ obok siebie jak fale stężałego morza, dzięki ezemu wido~ mieliśmy otwarty. Zaledwie przyłożyłem szkło do oka, uderzyła mnie pr~ sta, długa linia, ciągnąca się od wschodu wzdłuż półno~ nego widnokręgu aż do najdalej położonego punktu n~ zachodzie. Pełen radości podałem lunetę Winnetou i pt~ kazałem mu, w którym kierunku ma patrzeć. On, potrz~ mawszy lunetę przez chwilę, odjął ją nagle od oczu i spoj rzał na mnie z wyrazem zapytania w twarz . - Czy mój brat wie, jaka to ścieżka? - rzekłem. ' To nie droga bizonów ani też nie wydeptała jej stop~ E,,";,.::'..- czerwonego męża. - Wiem. Żaden bizon nie przebiegnie takiej przestrze ni ak ta ścieżka i nikt z Indian nie potrafi jej wydepta~ J To droga konia ognistego, którego cTźiś jeszcze pewno zę baczymy. Podniósł znowu lunetę do oka i przypatrywał się pase ~fi. . I:'~~` Cł " . 34~1 W szyn. Wtem opuścił ją nagle, zeskoczył z konia i zbiegł razem z xriin szybko w dolinkę. To póstępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego żrobiłem natychmiast to samo. Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mę- zome! - zawołał. Znajdują się za wzniesieniem, ale t ... g::.. zobaczyłem jednego z ich koni. ~:' Dobrze Winnetou uczynił, że zszedł z wzniesieńia, na ~`' którym łatwo nas było dostrzec: Oddalenie było wpraw- 4 dzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indian, ale pod- `'' czas mojej włóczęgi widziałem u nich często luńety. Cywi- ą hzacja rozszerza się ćiągle, a chociaż wypiera czerwono- ~ . skorych, mimo to daje im w ręće środki oporu przeciwko swe~ potędze. Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? - spyta- ~=". ...łem. - Chcą zburzyć ścieżkę ognistego kónia - odrzekł. ~.:: . - Takie jest i moje zdanie. Podejdę ich. ` Wziąwszy luńetę, prosiłem Winnetou, żeby tu na mnie ~ zaczekał, i poczołgałem się ostrożnie. ~, Jakkolwiek Indianie na pewńo nie mieli pojęcia o na- ~:: szej obecności w pobliżu; starałem się, o ile się to dało; ~, posuwać pod osłoną wyniosłości i. w ten sposób dostałem s, się do nich tak blisko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypa- ~ i trzyć się im i póliczyć, ilu ich jest. ~;:; ; Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennymi barwa- ~; mi i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba ko- = ř ni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w prżeko- nanru, że chcieli wziąć łupy. Wtem usłysżałem tuż za sobą cichy. oddech. Dobywszy noza; odwróciłem śię prędko.' Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach. ' - Uff! - szepnął. - Mój brat ośmiela się iść tak da- leko.~ To Indianie Ponka, najzuchwalsi ż Sjuksów, a tam leży ich biały wódz, Paranoh. Spojrzałem na niego zdumiony. - Biały wódz? 345 ?5 ! Czy mój przyjaciel nie słyszał nic jeszcze o okrut~ nym wodzu Atapasków, Paranohu? Nikt nie wie, skąd tu:~, przyszedł, ale był to dzielny wojownik i na radzie szczept~., ~ przyjęto go pomiędzy czerwonych mężów: Kiedy wszysY=.`- kie siwe głowy odesżły do Manitou, otrzymał fajkę poko:'., . ju wodza i nazbierał dużo skalpów. Później jednak, osle.. ~` piony przez złego ducha, zaczął obchodzić się z wojowni.r:.5 kami jak z murzyńskimi niewolnikami i musiał uciekać:~`v Terąż znajduje się ż kolei w radzie Ponków i ma za~air~ powieść ich do więlkich czynów. ~ , - Czy mój brat zna jego twarz? - Winnetou zmierzył się z nim na tomahawki, ,ale bia~~~ ły,jest podstępny i nie wałczy rzetelnie. - To zdrajca, ja to widzę. Chce zatrzymać koma og~" nistegó; a moich braci zabić i ograbić. ~ Białych ludzi? - spytał zdziwiony. Wszak on a sarn od nićh pochodzi. Co mój przyjaciel uczyni? ,,:,,;- ~ , Zaczekajmy~ . żeby zobaczyć, czy Paranoh zmszcz~4 k ścieżkę ognistegó konia; a potem pojedziemy naprzeciwko naszych białych braci i ostrzeżeiny ich. Winne'tou skinął głową. Wówczas zdarżało się nierzadko, że biali lub czerwono-T skórzy rabusie wykolejali pociągi, by je potem ograbic , ' ' ~ Zmfok zapadał i coraz trudniej było iiie tracić z oezu postaci nieprzyjaciół. Musiałem jednak dobrze pilnowaG;:"~ co czynią Indianie: Poprosiłem Winnetou, żeby wrócił d~:=''i;^ 6~ , . , koni i tam na mnie zaczekał. Zastosował się do tego, po- wiedziawszy przedtem: ` - Jeśli mój brat znajdzie 'się w niebezpieczenstme, ::^. , .'~ niech wyda głos psa preriowego. Przyjdę mu zaraz na po ' moc. "e? Odszedł, ja natomiast poczołgałem się ku nasypowi ko ::v lejowemu, zwracając bacznie ' uwagę na każdy szmer. .' d,. Dość długo trwało, zanim dostałem się do nasypu: Prze- lazłem przezeń i ze zdwojoną ostrożnością zwróciłem się;;.`.~ ku miejscu, gdzie-przedtem widziałem Ponków: Dotarłem .1 do nieh i zobaczyłem ich właśnie przy robocie: W pobliżu,...:.:~, ~ . 346 leżało, co na prerii jest rzadkością, mnóstwo wielkich ka- mieni. D~atego też prawdopodobnie Ponkowie wybrali to miejsce do wykonania swego zamiaru: Usłyszałem, że ' rzucają na szyny duże i ciężkie kamienie, co mogłem ; wywnioskować z sapania tych, którzy je znosili. Wobec takiej sytuacji szkoda było każdej chwili. Po- czołgałem się szybko z powrotem, potem zaś, podniósłszy się, pobiegłem czym prędzej tą samą drogą, którą przyby- łem: Nie wiedziałem, w którym miejscu. się znajdujemy, ani nie znałem godziny 'nadejścia póciągu, odgadłem jed- -nak kierunek, z którego należało się go.spodziewać. Mógł v ńadjechać lada chwila, a po to; by go ostrzec, trzeba było ~ pójść dość daleko. Byłem tak podniecony; że zapomnia- łem o haśle, i Winnetou; na którego wpadłem, nie poznał mnie i o nal nie pchnął nożem. Po kilku słowach porozumienia byliśmy już na koriiach ~ i pędziliśmy ostrym kh.~sem ku wschodowi. Przydałoby ; się nam trochę światła księżycowego, ale i jasne migota- . "'.nie gwiazd wystarczyło w pewnej mierze do rozpoznania `r drogi. Upłynął jeden kwadrans, a potem drugi. Jeśliby się tyl- ko udało dokazać tego, żeby nas ze zbliżającego się- po- ciągu zauważono,. niebezpieczeństwo byłoby zażegnane. Pragnęliśmy jednak uczynić to w tajemnicy przed India- nami, a na płaskim terenie przenikliwe światło lokomotyw amerykańskich widoczne jest na mile. Puściliśmy więc ko- nie wolno i jechaliśmy obok siebie bez słowa jeszcze dość znaczną przestrzeń. Wreszcie wydało mi się, że już czas się zatrzymać: Ze- skoczyłem więc z konia, Winnetou zróbił to samo. Po ' spętanit~ koni nazbierałem pęk zeschłej trawy i skręciłem ' najsuchsze jej części w kształt pochodni, którą po posypa- r~iu prochem latwo było zapalić: Ułożywszy się na kocach, nadsłuchiwaliśmy wpatrzeni , w ciemńą noc, nie odwracając oczu ani na chwilę od kie- runku, z którego miał nadejść pociąg: Wtem, w dalekiej; . ~dalekiej odległości, błysnęło światło. Zrazu małe, potem 347 zwiększało się coraz bardziej. Niebawem doleciał nas sła- by łoskot zbliżająćych się wagonów, który stopniowo stał się podobny d'o huku dalekich grzmotów. Nadeszła chwila stanowcźa. Pociąg nadjechał rzucając przed siebie oślepiający klin światła. Wydobyłem rewol= ! wer i wypaliłem w lont. Proch huknął słupem ognia i za- .;. ~alił zeschł~ trawę. Machając pochodnią, drugą ręką da- .' łem znak do zatrzymania pociągu. Maszynista widoeznie natychmiast spostrzegł te znaka, r~ gdyż już po kilku wahnięciach pochodni rozległy się krót- : kie; przeraźliwe gwizdy i w tej samej chwili przykręcono ;~ hamulce. Szereg wozów zwalniając minął ńas z łoskotem:..~ Dałem znak Winnetou, żeby 'ruszył za mną, i puściłem się :,, za pociągiem, który zxriniejszał w oczach swą szybkosc, az d wreszcie stanął. Nie zważając na razie na wychylających '~ się ze swych budek konduktorów, przebiegłem obok wa- .~ gonów aż do lokomotywy, zarżucił~em koc na reflektor' ~ i zawołałem równocześnie możliwie nąjdonioślejszym gło- ~ sem: - Pogasić światła! ' Latarnie zaraz zgasły, albowiem funkcjonariusze kolei `ń~ Pacific to ludzie odznaczający się przytomnością umysłu y ~ śzybką decyzją. v - Do kata! - zawołano z lokomotywy. - Dlaczego:;:;:. ft zakrywacie nam światło, człowieku? Chyba nic się nie sta ł ło na przodzie? , Musimy się znaleźć w ciemności, sir - odrzekłem ~; - przed wami są Indianie i chcą wykoleić pociąg. , - Do wszystkich diabłów! Jeśli tak, to jesteście na3 zacniejszym chłopem,, jaki kiedykolwiek zawadził o ten `'=' " przeklęty kraj - rzekł masźynista; zeskoczył na ziemię ::; i uścisnął mi rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem. W kilka chwil otoczyli nas podróżni jadący pociągiem. - Có to jest?! Co się stało?! Dlaczego stoimy?! - wo- łano dokoła. W krótkich słowach opowiedziałem, . co żaszło. Wzbu- r , rzyło to-wszystkich. 348 Dobrze, bardzo dobrze! - zawołał inżynier kolejo- wy. - Spt~woduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec okazji dania nauczki tym czerwonoskórym łaj- dakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dob- rze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest Indian? - Trzydziestu Ponków. .Tylu naliczyłem. Well. W takim razie łatwo sobie z nimi poradzimy. Ale co to za człowiek tam stoi? Na Boga, to czerwono- Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który stał wyprostowany niedaleko mnie, w półcieniu. . Uspokójcie się, sir. To mój przyjaciel,. który się uciesay z poznania śmiałych jeźdźców ognistego konia. . - To co innego. Zawołajćie go tutaj. Jak się nazywa? - To Winnetou, wódz Apaczów. Winnetou? - zawołał ktoś w głębi i jakiś mężczyz- na prźecisnął się przez stojących półkolem. - Winnetou; vwielki wódz Apacźów, jest tutaj? Był to r~ężczyzna o iście olbrzymich kształtach, jeśli niogłem dojrzeć w ciemności. Wydało mi się przy tym, że "~ie ma na sobie munduru funkcjonariusza kolei, lecz '~ubranie preriowego myśtiwca. Stanął przed wodzem i. za- pytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość: . Czy Winnetou . przypomina sobie . jeszcze postać i głos przyjaciela? Uff - odpowiedział zapytany z taką samą radQś- cią. - Jakże mógłby Winnetou zapomnieć Old Firehan- da, największego ze wszystkich myśliwych? Nie zapo- iriniał, chociaż nie widział go od tylu miesięc~: Wierzę; wierzę, kochany braci~. To samo było ze ~ną, ale... - Old Firehand? - żawołano dokoła i wszyscy z czcią odstąpili o krok od najsławniejszego westmana. Z osobą jego łączyło się tyle opowiadań o wręcz nieprawdo- podobnie odważnych ezynach, że zabpbon preriowych myśliwców otoczył go nimbem rosnącym z każdą nową jego przygodą. 349 Old Firehand?! - zawołał także inżynier: - Cze- mu wsiadając ńie podaliście swego nazwiska? Bylibyście dostali wygodniejsze miejsce niż pierwszy lepszy pod- . różny, którego z grzeczności przewozi się kawałek na Za- . chód. - Dziękuję, sir. Moje miejsce zupełnie mi wystarczyło. Ale nie przegad~jmy cennego czasu, lecz naradźmy się, co czynić, aby odepi~zeć Indian.. Natychmiast wśzyscy go otoczyli, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że jego plan będzie najlepszy, ja zaś ,:~ musiałem powtórzyć dokładnie moje sprawozdanie. A więc jesteście przyjacielem Winnetou? - zapytał, gdy skończ~yłem. - Ja nie tak łatwo zawieram przyjaźnie, ~ ale ten, kogo on szanuje, może na mnie liczyć. Macie mó- 5 ' Ją rękę~ ' . i ' . - Tak, to mój brat i przyjaciel - oświadczył Winne- ~ tou. - Piliśmy z sobą krew przymierza. Piliście krew? - zapytał Old Firehand przystępując ;' do mnie prędko, aby mi się przypatrzyć. - Więc ten , człowiek jest chyba..: - Old Shatterhand; pod którego pięścią każdy musi - upaść - użupełnił Winnetou. - Old Shatterhand, Old Shatterhand! - wołali stoją- cy dokoła, cisnąc się do mnie. ,;,; . . - Wy jesteście Old Shatterhand? - zapytał inżynier ':~ ,' uradowanym głosem. - Old Firehand; Old Shatterhand r i Winnetou, jakież to szczęśliwe spotkanie. Trzej najsław- niejsi mężowie Zachodu, trzej niezwyciężeni: Teraz nam już niczego nie brakuje, a czerwonoskórzy rabusie prze- padli. Panowie, rozkazujcie; a będziemy wam posłuszrii. Jest trzydziestu czerwonoskórych łajdaków - rzekł Old Firehand - z którymi nie będziemy sobie robić wiel= kich zachodQw. Wystrzelamy ich co do nogi. - To ludzie, sir - wtrąciłem. Ludzie, którzy zachowują się jak bestie - odparł. - Słyszałem o was i wiem, że nawet w największym nie- bezpieczeństwie pobłażacie riieprzyjaciołom. Ja jednak je- ,ę. 350 stem c~kiem innego żdania: Gdybyście przeżyli to, co ja, ~ikt nie mówiłby o Old Shatterhandzie jako o człowieku pobłażliwym. A ponieważ tą hałastrą dowodzi Parańoh, i~dszczepieniec i stokrotny morderca, mój tomahawk musi , pożreć ich wszystkich. Mam z nim rachunek do wyrów- nania, i to rachunek pisany krwią. - Howgh! - potwierdził łagodny zwykle Winnetou. Miał widocznie słuszne powody do uznania; wbrew swe- mu zwyczajowi, tak surowego wyroku i przeciwstawienia się mojemu zdaniu. - Bardzo słusznie mówicie - zauważył także inży- nier. Oszczędzanie byłoby tutaj grzechem. Jaki więc jest wńsz plan? - Personel kólejowy zostanie przy wagonąch. Wy je- steśeie urźędnikami, których nie wolno nam wikłać v walkę. A1e tamci wszyscy dżentelmeni mogą wziąć udział w walce i dać Ponkom nauczkę; że nie naleźy ograbiać ~ciągu. Zakradni~my się do nich prędko w ciemności iv napadniemy na nich. Ponieważ nie przeczuwają tego, przerażenie nie pozwoli im użyć broni, . Skoro tylko ićh gokonamy, damy znak ogniem, po czym pociąg będzie mógł ruszyć za nami, ale 'powoli, ponieważ nie wiem, czy uda nam się do jego przybycia pousuwać wszystkie prze- szkody z szyń: A zatem, kto idzie z nami? = Ja, ja, ja!... - źawołali wszyscy obecni oprócz per- sonelu kolejowego. Nikt nie chciał rezygnować z udziału w wyprawie. Weźcie więc broń i chodźcie. Mamy niewiele czasu, gdyż czerwonoskórzy wiedzą, kiedy pociąg ma nadejść, a gdy się spóźni, gotowi powziąć podejrzenie. ~ Winnetou i ja poprowadziliśmy cały oddział. Głęboka ~isza zalegała ókolicę, ponieważ staraliśmy się unikać naj- lżejszego nawet -szmeru: Nic nie wskazywało na to, że spokój, panujący pozornie na równinie, kryje w sobie za- . pówiedź walki. _ Szliśmy najpierw w wygodnej, wyprostowanej postawie, ~iotem jednak, zbliżywsży się ~ do przyszłego placu boju, , 351 położyliśmy się i zaczęliśmy się czolgać wzdłuż zbocza na- sypu. Tymczasem wzeszedł księżyc i zalał okolicę spokojnym; czystym światłem. Ta jasność utrudniała wprawdzie pod- chodzenie, ale była także dla nas korżystna. Wobec ciąg- łych wzniesień i zagłębień gruntu niełatwo by nam było oźnaczyć w ciemności~ch dokładnie to miejsce, gdzie wi- dżieliśmy Ponków; mogliśmy się więc natknąć na nich niespodzianie. To nam teraz nie groziło. Zatrzymując się ostrożnie od czasu do czasu i unosząc ` się z ziemi, rzucałem badawcże spojrzenie ponad nasyp: W pewnym momencie zauważyłem na bocznym wzgórzu ciemną postać wartownika. Gdyby nie był tak pochłonię- . ty oczekiwaniem pociągu, lecz zwracał wzrok na bliższe otoczenie, musiałby nas zobaczyć. W kilka minut potem .ujrzeliśmy resztę Indian leżących ,' nieruchomo na ziemi., Nie opodal stały powiązane konie, okoliczność ta bardzo utrudniała mespodziewany napad;.: gdyż żwierzęta łatwo mogły nas zdradżić. Równocześnie ' zauważyłem, że Indianie ułożyli na szynach'jeszcze więcej. . kamieni aniżeli poprzednio: Ze zgrozą pomyślałem o lo- : sie, jaki czekał podróżnych, gdybyśmy nie spostrzegli za- ... d miaru czerwonoskórych. Posuwaliśmy się dalej naprzód, dopóki nie żnaleźliśmy , się naprzeciwko oddziału Ponków. Tu położyliśmy się, pełni ;oczekiwania, ż bronią gotową w każdej chwili do - użycia: Pierwszym zadaniem było unieszkodliwić wartownika, :.. ~i;!,: ~ a wpod tym względem nie ufałem nikomu z wyjątkiem Winnetou. Indianin; który stał na straży, mógł w świetre Y. księżyca z łatwóścią rozpoznać każdy szczegół~ swego oto- czenia i przy panującej dokoła ciszy musiał usłyszeć naj- lżejszy szmer: A gdyby się nawet udało zaskoćz;~ć go nie- spodziewanie, trzeba było koniecznie zerwać się z ziemi i pokazać się tym sposobem resżcie Ponków. Mimo to ,Winnetou podjął się ochoczo tego trudnego zadania. Po- czołgał się i wkrótce ujrzeliśmy, że wartownik padł na 352 ': . ziemię, a~po chwili stanął znowu w wyprostowanej posta- `. wie. Ruch ten odbył się z błyskawiczną szybkością; aIe wiedziałem od razu, co oznaczał: Indianinem, stojącym teraz pozornie na straży, nie był już Ponka, l8cz Winne- ~!' tou, który przyczołgawszy się do posterunku, wstał pra- wie w tej samej chwili, w której przewrócił strażnika za '.;;: nogi i pozbawił go możliwości wydania głosu. Była to jedna z podziwu godńych sztuczek indiańskich `: Winnetou. Ponieważ nieprżyjaciele w dalszym ciągu Ieżeli ; . :nieruchomo, przeto całe zdarzenie musiało ujść ich uwagi. .~ Najtrudniejsza rzecz była już dokonana, mogliśmy więc ~~r przystąpić do ataku. Ale zanim jeszcze dano znak, huknął za mną strzał. ' Ktoś z naszych dotknął 'nieostrożnie cyngla odwiedzione- ~;' go rewolweru. Jakkolwiek czerwonośkórzy nie spodziewa- li się napadu, jednak nie wpad~i w popłoch. Zerwaliśmy : się i rzuciliśrny na nieh. Indianie zobaczywszy nas pospie- ~ szyli wśród przenikliwych okrzyków do koni, aby przede '' wszystkim wydostać się z zasadzki, a potem już w bez- ;, . .piecznym miejscu coś postanowić. - Baczność! - zawołał Old Firehand. - Strzelajcie do koni! Huknęła salwa i gromada Indian utworzyła natych- miast beżładny kłąb poprzewracanych koni i iudzi oraz ~rjeźdźców usih~jących umknąć. Old Firehand i Winnetou pośpieszyli ku nim natych- miast z tomahawkami w ręku. Iva energiczną pomoc ze strony reszty białych nie liczyłem od samego początku, `. pukali też oni do cze~vonoskórych z daleka; nie trafiając zupełnie, i nawet zaczęli nikczemnie uciekać; gdy kilku Ponków rzuciło się na nich ż rykiem. Wystrźeliwszy ostatnią kulę, odłożyłem nxsznicę i sztu- cer i pośpieszyłem do .. boku Old Firehanda i Winnetou z tomahawkiem. Tak więc właściwie tylko my trr.ej walczy- 7iśmy z Ponkami. Winnetau znałerr~ dostatecznie, rnie potrzebowałem się o niego obawiać. Przeciskałem -się natomiast z całej siły 3 . ~z - Winnetou c.u 353 do Old Firehanda, bo widok jego przypominał mi da w::a; nych rębajłów, o których tylekroć z zachwytem czytałe~~; jako chłopiec. Długa grzywa włosów powiewała mu dQ*~' koła odkrytej głowy, a w twarzy, oświetlónej jasno ksi~ życem, o.dbijała się pewność zwycięstwa, która nadawał ';. jego rysom dziwny, aż straszny wyraz. W śródku gromady Indian dojrzałem Paranoha. Stara~ łem się dotrzeć do niego: On, uchodząc przede mną, zn~~{ lazł się w pobliżu Apacza, próbował go także ominąć, a~''~ Winnetou to zauważył, skoczył ku niemu i zawołał: Paranoh! Czy pies Atapasków chce uciec prżed w `' dzem Apaczów, Winnetou? Usta ziemi muszą się. nap'.,i jego krwi,. szpon sępi rozszarpie ciało zdrajcy, a skalp je.~ go o~dobi pas Apacża. ~ Odrzucił tornahawk daleko od siebie, wydobył nóż pasa i pochwycił białego wodza. Lecz przeszkodzono ~'~ w śmięrtelnym pchnięciu. Kiedy wbrew swojemu zwyczajowi rzucił się na Ponk`''' ^ z tym głośnyin okrzykiem, Old Firehand zwrócił wzro 'ř w ich stronę i objął nim oblicze wroga. I oto - jak się ok~~ zało - pożnał człowieka, którego nienawidził z całej m - .' cy,. którego prźeż długie, długie lata z największym wysu kiem na' próżno szukał, a który tu, w tym iniejscu, n'':' ~. spodzianie zjawił się przed nim. - Tim Finnetey! - krzyknął. Rozepchnął Indiari jal~ źdźbła trawy i skoczył ku Winnetou, chwytając jego pod~ niesioną do ciosu rękę. - Stój, bracie, ten człowiek dt~'. mnie należy! " Paranoh, usłyszawszy swoje prawdziwe imię i nazwi~~_' sko, stanął zesżtywniały ze strachu. Ledwo jednak rzuci ~ okiem na twarz Old Firehanda, wyrwał się z rąk Win~ie~:. k tou i jak wyrzucóny z cięciwy pomknął w step. W tejż~~ chwili ja uwolniłem się od Indianina, z którym właśni~x walczyłem, i puściłem się w pogoń za żbiegiem: Nie mia=`: łem z nim żadnych osobistych porachunków, ale gdyby~ nawet jako właściwy sprawca zamierzonegó napadu n~;~;~ pociąg zasługiwał na kulę, to wystarczał mi fakt, że 1~ '' ' ~. 354 ! `śmiertelnyxń wrogiem Winnetou. W ciągu ostatnich chwil Udałem, że jestem bardzo stropiony tym jega ostrym ~ystąpieniem i zamilkłem, niby to strasznie zakłopotany. ~ały Sam łypnął okiem, nie ku mnie = .to by mnie zdra- ~~iło - lecz ku swojej Tóny, jak gdyby 'zgadzał się z nią ~' najwyższym stopniu, . ja zaś odwróciłem się do Mar- Bob opowiedział~mi, dokąd i w jakim celu przed- wzięliście tę podróż. Czy nie odnaleźliście śladu mor- rcy, . który was pozbawił całej fortuny? - Najmniejszego. Zresztą w to morderstwo było nie- ;tpliwie zamieszanych więcej osób. Gdzie znajduje się Allan? W San Francisco, przynajmniej stamtąd wysyłarie ty wszystkie jego listy. Well, w takim razie odszukasż go łatwó. Czv wyru- icie dzisiaj dalej, czy tu staniecie obozem? Ułożyliśmy się, że tu zostaniemy. W takim razie rozsiodłam mego konia. Podniosłem się, zdjąłem siodło i uzdę z mustanga i da- i~ mu trochę kukurydzy. Sans-ear zrobił to samo z ~ swo- klaczą. Unikaliśmy przy tym rozmowy, co zresztą było yteczne, gdyż rozumieliśmy się bez słów. Dwaj myśliwi, cujący z sobą przez kilka tygodni, odczytują nawzajem 4je myśli z wyrazu oczu. Do Marsh~lla także nie prze- 91 mówiłem poufnie ani jednego słowa. Wśród zdawkowych rozmów upłynęła reszta dnia aż do wieczora. - Rozstawcie straże, sir! - rzekłem do Williamsa. - Jesteśmy znużeni i chcemy się wyspać. Wykonał to polecenie, ale' dziwnym sposobem nie wy- znaczył na podwójne posterunki ani mnie, ani Sama, ani Bernarda. . Śpij pomiędzy nimi, żeby nie mogli rozmawiać z so- bą potajemnie! - szepnąłem do Marshalla, który spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale usłuchał. Konie pokładły się; ponieważ paszy nie było. Podczas gdy inni ułożyli się do snu z głowami wspartymi na siod- łach, tworząc obszerne koło, ja ległem z boku, obok mo- . jego mustanga, kładąc głowę na jego brzuchu jak na po- duszce - uczyniłem to z ważnego powodu: Samowi wy- ~i;...,. : starczyło ~edno skinienie z mej strony, żeby się umieścić pomiędzy agentami, tak że mogli się ze sobą porozumie- ", . wać tylko na .posterunkach. Gwiazdy powschodziły, lecz może z powodu deszczu i';: wisiała pomiędzy nimi a żiemią taka mgła, że nie świeciły tak jasno, jak to bywało innymi wieczorami. Dwaj kupcy odbywali pierwszą straż, która minęła zupełnie spokojnie. Druga warta przypadała na Williamsa i najmłodszego ' agenta. Gdy przyszła kolej na nich, nie spali jeszcze. Powstali i każdy z nich zaczął patrolować swoje półkole. Za ami tałem sobie dokładnie oba punkty, w których i:,r';.:'. . spotykali się regularnie. ,Jeden z tych punktów znajdował `''' się w ^~bliżu konia Boba i to wydało mi się okolicznoś- cią korzystną, ponieważ należało przypuszczać, że Murzy- nowi nie dano dobrego preriowego konia, przed którego instynktem trzeba by się mieć na baczności. !'~' Nie mogłem dostrzec, czy ci dwaj ludzie rozmawiali ';~i z sobą przy ka'zdym spotkaniu, ale odgłos ich kroków ;,~'..,. pozwalał się domyślać;-że stawali na chwilę, aby sobie coś szepnąć. W czasie pobytu na sawannach wyostrzyłem so- ; ~ i.,... . bie bardzo słuch. Jeśli się . tym razem nie myliłem; to mie- ' ~ liśmy tu do czynienia z bardzo szczwanymi l~sami. 92 Poczołgałem się ostrożnie łukiem do konia. Był to wi- acznie bardzo cierpli vy, i łagodny człapak, gdyż nię Iradził mego zbliżania się ani jednym parsknięciem, ża- iym ruchem. Mogłem więc przylgnąć do niego tak cźelnie, że w żaden sposób by mnie nie odkryli. Właśnie nadchodził Williams z je ,dnej, a agent z drugiej rony. Zanim ,się odwrócili, doszło do mnie całkiem wy- - Ja jego, a ty Murzyna! ,Słowa te powiedział Williams. Gdy wrócił, usłyszałem iowu: Oczywiście, że ich także! . Wydało mi się, że na przeciwległym punkcie styćznym ;ent zapytał Williamsa o mnie i o Sama. Gdy się znowu a mnie zbliżyli, 'usłyszałem słowa: - Pshaw! Jeden mały; a drugi:.. to będzie przecież we ;~MałyW " był oczywiście Sam, a "drugim:' - .ja. Nie egało wątpliwości, że postanowili nas. zamordować, iociaż nie wiedziałem, dlacżego. Gdy się znowu przybli- rli, wsłyszałem dokładną odpowiedź: -' Wszystkich trzech! I Być może, iż po drugiej stronie padło pytanie, czy trzej ~pcy mają także podzielić nasz los. A wi.ęc tych pięciu ~;komych agentów chciało się istotnie do nas zabrać! yło nas pięciu przeciwko pięciu, ale wynik tego przed- ~wzięcia mógł się okazać nad wyraz korzystny... dla ~ch. , Tak, byliby nas uśmiercili, nie skaleczywszy się na- et, gdyby nie przyszło mi ną myśl ich podsłuchać. Teraz f~ydwaj rozbójnicy zeszli się znowu. Ani minuty wcześniej... Wszystko w porządkul - ,ekł Williams do towarzysza. 'Zajmująca rozmowa dobiegła końca. ~statnie słowa dnosiły się oczywiście do chwili, w której czyn miał zo- ~ąć spełniony. Teraz chodziło o to, kiedy to nastąpi - ~ we śnie, czy dzisiaj, czy jutro? Prawdopodobniejszy ył pierwszy termin, a ponieważ łotrzy mieli się jeszcze przechadzać co najwyżej kwadrans, przeto należało ich zamierzenie uprzedzić. Przygotowałem się do skoku. Spotkali się znowu, nie ' zamieniwszy już ani 'słowa, i odwrócili się równocześnie. Zaledwie Williams mnie minął, zerwałem się z ziemi tuż ': za nim, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, by nie zdo- łał wydać głosu; a pięścią prawej uderzyłem go w skroń tak silnie~ że obsunął się; cicho na ziemię. Po czym poszedłem zamiast niego i zetknąłem się na przęciwnym punkcie z drugim stra~nikiem, który się ni- czego nie spodziewał i uważąl mnie za Williamsa. Schwy- ciłem go natychmiast za gardlo i powaliłem na ziemię. Wiedziałem; że będą tak leżeć przynajmniej dziesięć mi- _ nut, żanim odzyskają przytomność. Wobec tego poszed- łem szybko do grupy śpiących. Dwóch tylko jeszcze ludzi , nie spalo, oczywiście Sam i Bernard, którego tak zaniepo- - koiła wyszeptana przeze mnie wskazówka, że nie mógł v zasnąć. Odczepiłem lasso od pasa, Sam uczynił podobnie. Tylko tych trzech ągentów! - szepnąłexń; a potem '~ zawołałem głośno; - Halo, wstawać, ludzie! W jednej chwili wszyscy byli na nogach, nawet Murzyn : Bob, ale równocześnie pętle naszych lass owinęly się do- ' kola rąk i cial dwóch agentów. Druga pętla i rzemienie v' zacisnęły się tak silnie, że pojmani nie mogli nawet po- ' r... ś' ` . myśleć o ich rozerwaniu. Bernard Marshall prawie bez-': wiednie rzucil się na trzeciego i przytrzymał go, dopóki,;: nie związałem go własnym jego lassem. Stało się to tak ' prędko, że było już po wszystkim, kiedy jeden z kupców ~ poczuł nagle przypływ odwagi i krzyknąl, chwytając ~ strzelbę: Zdrada! Do broni! I,':.' . Sans-ear zaśmiał się głośno. Zostaw no swoją ognistą sikawkę, mój chłopcze,.:ś mogloby zabraknąć kapsli tobie i innym, hi, hi; hi! Podczas gdy ja podsłuchiwałem, przezorny Sam pozdej- ~ mował kapsle z trzech karabinów, dowodz'~c tym, jak j g ~ystro mnie zrozumiał, chociaż nie zamieniliśmy z sobą mi słowa. Nie obawiajcie się, ludzie, nie stanie się wam nic ~łego! '- uspokoiłem ich. - Oni chcieli nas i was zamor- iować. Dlatego unieszkodliwiliśmy ich na razie. Pomimo ciemności widać było przestrach; jaki wywołały noje słowa: Nawet Bob podszedł czym prędzej do mnie. - Massa, czy chcą zamordować i Boba? I ciebie także! - To oni umrzeć, wisieć w Estaccad; wysoko na pal! Jeńcy nie odezwali się wcale. Liczyli na pewno na po- noc straży. Bobie, tam leży Williams, a tam jego towarzysz. Przynieś ich! - rozkazałem Murzynowi.- . -- Już nieżywi? - zapytał. - - Tylko nieprzyxomni. - Ja przyńieść ich! Olbrzymi Murzyn przyniósł obu łotrów jednego pó ~rugim na swoieh szerokich - barkach i zrzucił na ziemię, ~ czym ich natychmiast 2wiązano. Terąz mogłem już ~vyjaśnić kupcom, dlaczego to uczyniliśmy. Kupcy wpadli ~..: straszną wściekłość i domagali się natychmiastowej ~nierci agsntów. Musiałem się im oczywiście sprzęciwić. Sawanny ~ rząd'zą się także swoimi prawami i usta- ~arni. Gdyby stanęli przeciwko ńam z bronią w ręku, ~iędy życie nasze zależałoby od mgnienia oka, moglibyś- ~y- ich powystrzelać, ale wobec tego sranu rzeczy nie wol- t~ó nam popełnić morderstwa. Musimy ich uprzednio osą- ~ić: ~~.'r - Och, .ach, tak, sądzić~ - rzekł Murzyn, ciesząc się ~iiż z góry widowiskiem - a potem Bob iiowiesić wszyst- ~ich pięć! Teraz nie czas na to. Noc ciemna, a ognisk nie ma- ~iy, trzeba więc zaczekać do świtu: Jest nąs siedmiu, pię- ~u więc może ~ spać spokojnie, a dwóch będzie czuwało. . jeńców nie potrzebujemy się o~awiać, dopóki sł'ońce ~ę wzejdzie. 95 Kosztowało mnie sporo trudu, zanim postawiłem no swoim, doprowadziłem jednak do tego, że pięciu z nas ułożyło się znów na spoczynek, ja zaś z jednym z kupców stanąłem na straży. W godzinę potem zluzowano nas, a ostatniej warty podjął się Sans-ear sam jeden, gdyż w, tym czasie zaczynało już szarzćć i para oczu wystarczała zupełnie do zapewnienia nam bezpieczeństwa. Prżez całą noc nie odezwał się żaden z pojmanych. Kie- dyśmy jednak wstali, zauważyłern, . że Williams i jego to- warzysz już oprzytomnieli. Zjedliśmy najpięrw śniadanie i daliśmy koniom porcję kukurydzy. Potem przystąpiliś- my do rozprawy. Sam wskażał na mnie i oznajmił: Oto nasz szeryf: on, na przykład, niech przewodni- czy. Nie, Samie, ty musisz objąć przewodnictwo. Ja? Ho! Ho! Co ci się stało? Hawerfield szeryfem! Kto pisze książki, ten się lepiej do tego nadaje. - Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoezonyćh, y. oprócz tego nie byłem tak długo jak ty na sawannach. Jeśli się ty usuwasz, to Bob musi się tego podjąć. Bob szeryfem? To ci dopiero! Muszę się zatem zgo- dzić, jeśli ty nie przystajesz na inne załatwienie sprawy 'y przewodnictwa. Usiadł w odpowiedniej postawie i przybrał minę, z któ- rej wynikało, że w tym sądzie preriowym będzie się kiero- wał tą samą co najmniej starannością i sprawiedliwością, jaką by się uważał za stosowne kierować w sądzie przy- sięgłych jakiejś cywilizowanej prowincji. - Usiądźcie w koło, moi panowie! Wy' wszyscy jesteś- . cie ławnikami, a Bob niech stoi, ponieważ będzie kon- . stablem*! Bob ściągnął mocniej rzemień od pałasza i starał się rv przybrać minę pełną jak najwięksżej godności. Konstablu, zdejmij więzy jeńcom, gdyż znajdujemy ~ * K o n s t a b 1 (ang. constable) - stopień policyjny w Anglii i Sta- ; nach Zjednoczonych. 96 się w wo1nym kraju, niech więc nawet mordercy stają tu- taj przed sędzią wolni od więzów. , - A jeżeli drapnąć wszyscy pięć, to... - ośmielił się żauważyć Murżyn. - Słuchać! - huknął nań Sans-ear. - Nikt z tych lu- , dzi nie umknie, gdyż odebraliśmy im broń, a zanimby, na przykład, zrobili dziesięć kroków, dosięgłyby ich nasze Zdjęto więźniom rzemienie, a oni podnieśli się, .wciąż jeszcze milcząc. Każdy z nas miał strzelbę pod ręką ,i o ucieczce rzeczywiście mowy być nie mogło. - Nazywają cię Williams - żaczął Sam. - Czy to twoje właściwe nazwisko? Zapytany odrzekł ż zawziętą miną: - Nie będę wam odpowiadał. Wy jesteście morderca- mi, to wy napadliście na nas i sami powinniście stanąć przed sądem! - Czyń, co chcesz, mój chłopcze. Masz wolną wolę, ale pamiętaj, że milczenie znaczy tyle, co przyznanie się. ~ A więc, czy rzeczywiście jesteś agentem handlowym? - Tak. Udowodnij to! Gdzie masz listy? - Nie mam żadnych. - Dobrze, mój c'hłopcze! T'o wystarcźy zupełnie, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Czy powiesz mi, o czym rozmawiałeś wczoraj na warcie ze swoim towarzy- szem i co postanowiłeś? Nic! Nie zamieniliśmy ani słowa. - Ten ezcigodny mąż podszedł was i słyszał wszystko dokładnie: Nie jes.teście westmanami, gdyż prawdziwy preriowy myśliwiec byłby się o wiele mądrzej zabrał do rzeczy., My nie jesteśmy westmanami? Do wszystkich diab- łów, skończcie już raz tę komedię, a my wam potem po- każemy, że nie boimy się żadnego z was. Cóż wy za jed- ni? Greenhorny, które zaskoczyły nas we śnie, aby za- mordować i ograbić! - Winnetou t. III - Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie, mój synu! Do- wiesz się jeszcze, co to za greenhorny; które cię mają są- dzić na śmierć i życie. Ten mąż powalił was sam jeden pięścią,- a dokonał tego tak poprawnie, że nikt nic nię za- uważył, nawet wy sami. Właściciel tak pięknej pięści na- zywa się Old Shatterhand. Ą teraz przypatrzcie się mnie! Ćzy może ktoś, komu Nawahowie obcięli uszy, nie nazy- wać się Sans-ear? Jesteśmy tymi dwoma ludźmi, którzy mogą się zapuścić sami w Llano Estaccado. Prawdą jest również to, że kazaliśmy wczoraj padać deszczowi. Któż bowiem inny mógł to uczynić? Bo czy słyszał kto kiedy, żeby deszcz dobrowolnie padał na Estaccado? Brzmienie naszych nazwisk nie wywarło na tych pięciu ludziach zamierzonego wrażenia. ~ Williams pierwszy zabrał głos. Rozważywszy sytuację, właśnie dzięki naszym nazwiskom wpadł na myśl, że nie ' potrzebuje się obawiać gwałtu z naszej strony. Jeśli rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podaje- cie, to spodziewamy się od was sprawiedliwości. Powiem wam prawdę. Nosiłem dawniej inne nazwisko; lecz to nie r zbrodnia, gdyż wy właściwie także nie nazywacie się Ołd Shatterhand i Sans-ear. Każdemu wolno przybrać sobie `' nazwisko, jakie mu się podoba. , - Well! Toteż nie jesteś oskarżony o zmianę nazwiska! ' A morderstwa także nie możecie ~ nam ~arzucić: Rozmawialiśmy wprawdzie wczoraj wieczorem o morder- stwie, ale czy wymówiliśrny przy tym W asze nazwiska? Poczciwy Sam patrzył długo prżed siebie, aż w końcu rzekł z niezadowoleniern: - Tego nie uczyniliście istotnie, ale z waszych słów można było wszystkó wyraźnie wywnioskować. - Wniosek to jeszcze nie dowód oparty nat rzeczywi- stych faktach. Taki sąd preriowy to rzecz bardzo chwa- lebna, ale może on sądzić tylko na podstawie faktów, ' a nie domysłów. Przyjęliśmy uprzejmie Sans-eara i Old Shatterhanda, a oni w nagrodę za to chcą n~s zabić. Do- wiedzą się o tym wszyścy myśliwi od Wielkiego Jeziora a~' 98 , ;; po Missisipi, od Meksykańskiej Zatoki aż do Rzeki Nie- ~a~rwolniczej, a każdy powie, że ci dwaj wielcy westmani są -'v.:zbójami i mordercami. ";''~ Musiałem w duszy przyznać, że ten łotr dobrze prowa- ~ dził swoją obronę: Zaskoczyła ona Sama tak niespodzia- ~ me, ze się poderwał z miejsca. Niech to diabli! ' Tego nikt nie powie, gdyż my was me skażemy na śmierć. Jesteście wolni, moim zdaniem, ..~a co wy na to, panowie? Są wolni - są niewinni! - rzekli trzej kupcy, któ- ~;::rych przekonanie o winię oskarżonych ~ od początku nie ~ było zbyt wielkie. Ja także nie mogę nic przeciwko nim zeznać - ,. .. ~',rzekł Bernard. - Kim są i jak się nazywają, to nas nic N;;: ~e obchodzi, nasze oskarżenie opiera się tylko na domys- ~-łach, a nie na dowodach. Murzyn Bob po prostu osłupiał, kiedy spostrzegł; że pożbawiono go nadziei powieszenia winowajców. Co do `~innie, byłem z tego obrotu sprawy dość zadowolony, , ~'=przewidziałem go nawet i dlatego nie tylko doradzałem y':-wczoraj zwłokę, lecz pozostawiłem dzisiaj Samowi . prze- ~ wodnictwo. On, jako myśliwiec, posiadał wprawdzie rzad- ~ ką przebiegłość, lecz nie był zdolny wziąć mordercy ~;:w ogięń krzyżowych pytań. Na prerii nie jest si~ nigdy ';;-;pewnym swego życia; po cóż więc niszczyć pięć istnień Iudzkich, skoro nie popełniono jeszcze żadnej .zbrodni? W ~:.ta.kim bowiem razie musiałoby się zabi~ac yeprzyJaciela ^ ~:',ąża sam jego domniemany zamiar. Nie tyle zależalo mi na ~~ śrnierci tych ludzi, ile na naszym bezpieczeństwie, a pod tym wżględem można było zarządzić, co by się ókazało ~`potrzebne. Nie mogłem jednak całkie~ puścić płazem Sa- j:-tt~owi tego, ,że pozwolił wymóc na sobie to, co powinno ;-'tbyć aktem naszej łaski. Gdy więc zwrócił się z zapyta- .::niem o moje zdanie, odrzekłem: - Czy wiesz, Samie, co jest zaletą twojej Tony? Co? Że ma olej w głowie. . 99 - Z~iste, przypominam sobie, a ty masz widocznie dobrą pamięć. Ale co ja jestem temu winien, że zostałem _ myśliwcem, a nie uczonym w prawie? Ty może potrafił- byś wydobyć coś z tych ludzi, czemu więc nie przyjąłeś ,3 godnośei szeryfa? Teraz oni są wolni, gdyż słowo raż po- wiedziane nie może już być cofnięte. - Oczywiście, xuoje zdańie nie może już teraz, nic zmienić. Zwalnia się ich od oskarżenia o zamach.morder- czy, lecz to jeszcze nie koniec. Master Williams, zapytam was teraz o pewną rzecz, a od waszej odpowiedzi będzie zależało, có się dalej z wami stanie. W którym kierunku ;~ można najprędzej dostać się nad Rio Pecos? Prosto na zachód. W jakirri czasie? ` - W przeciągu dwóch dni. - Uważam was za stakemanów, ehociaż wcżoraj sami nas przed nimi ostrzegaliście i chociaż razem z całym od- działem, co prawdą dopiero wówczas, gdy byliście już ostatecznie wyczerpani, trzymaliście się właściwego kie- ;~ runku. Zostaniecie z nami przez te dwa dni jakó nasi jeń- `~ cy. Jeżeli zaś po upływie tego czasu nie będziemy jeszcze '~ nad Rio Pecos, to zginiecie, gdyż ja sam dam wam skosz- ~ tować mojej kuli czy lassa, lub~odprawimy nad wami no= ~ ( wy sąd. Teraz wiecie już, czego macie się trzymać! Przy C wiążcie tych ludzi do ich własnych koni i naprzód! ,.:.... - Ach och! To być dobrze! = zawołał Bob. - Jeśh ! nie przyjść nad rzekę, to Bob powiesić ich na drzewie Już w kwadrans potem znajdowaliśmy się w drodze. ~ ` Jeńcy, przywiązani do koni, jechali oczywiście w środku Bob, nie chcąc widocznie złożyć urzędu konstabla, nie ".': odstępował ich i trzymał pod najsurowszym dozorem ' Sans-ear dowodził tylną strażą; ja zaś z Marshallem pro wadziłem pochód. Oczywiście przedmiotem rozmowy był wczorajszy wy ;.. padek. Ja jednak nie miałem ochoty zbytnio się nad nim ',` rozwodzić. W końcu Marshall przerwał rozmowę o agen- ~ tach i rzekł: ; . 100 - Czy~ to prawda, co twierdził Sans-ear, że to ty wy- wołałeś deszcz? - Tak. - To dla mnie niepojęte, chociaż wiem, że nie mówisz nigdy nieprawdy. Spowodowałem deszcz, żeby ocalić siebie i w_ as. I objaśniłern mu to proste postępowanie, za pomocą którego czarownicy i szamani niektórych pierwotnych lu- ~ dów żdobywają u swych współplem_ ieńców nadzwyczajny szacunek. Wobec tego wszyscy zawdzięczamy ci życie. Byli- byśmy zginęli z pragnienia tam, gdzie na~ spotkałeś. . Nie zginęlibyście z pragnienia, lecz z rąk morder- ćów. Przypatrz się fylko derkom tych tak zwanych agen- tów, pod nimi znajdują się jesżcze pełne wory z wodą. Oni nie cierpieli najmniejszego pragnienia. Byłbym ich bezwarunkowo wystrzelał, gdybym nie czuł ' wstrętu do przelewu krwi ludzkiej. Jak się nazywa najmłodszy z nxch, który wczoraj stał na straży razem z Williamsem? - Meercroft. - Lapewne także prżybrane nazwisko. Ten łotr wyda- je mi się, pomimo swego młodego wieku, najbardziej po- dejrzany. Odnośzę nawet wrażenie, że podobną twarz już kiedyś widziałem w niezbyt miłych okolicznościach. Biada im, jeśli w oznaczonym ezasie nie dostaniemy się nad rze- kę! Teraz podaj mi bliższe szczegóły zamordowania i i ograbienia waszego ojca. - - Nie ma żadnych bliższych szczegółów. Allan . udał się do Francisco po zakup złota, a my zostaliśmy we czwórkę z Bobem i gospodynią, ponieważ robotnicy i cze- ladnicy mieszkali osobno. .Oj~iec wychodził codziennie wieczorem na przec~hadzkę, jąk o tym wiesz, aż pewnego pięknego poranka znależliśmy jego trupa w zarnkniętej sieni, pracownia zaś i sklep były otwarte, a wsżystko, co przedstawiało jakąś wartość, zniknęło. Ojciec nosił przy sobie zawsze klucz, któryxil otwierało się wszystkie drzwi. - Nie nasunęło się wam żadne podejrzenie? 101 - Tylko jeden z czeladników mógł coś wiedzieć o klu- czu, wszelkie jednak policyjne śledztwa nie przyniosły ża- dnego wyniku. Czeladników musieliśmy oddalić i zniknęli gdzieś bez echa. Pomiędzy zrabowanymi klejnotami znaj- dowały się znaczne depozyty, za które musiałem zapłacić. Pozostała kwota wystarczyła mi zaledwie na podróż do Kalifornii w ćelu odszukania brata, o którym nagle ucichły wszelkie wieści. I nie masz żadnej . nadziei, że poehwycisz kiedyś zło- ~ dzieja i odbierzesz choćby część swojej własności? - Żadnej nadziei! Sprawcy razem ze swą zdobyczą są już pewnie dawno poza granicami kraju, a chociaż umieś- ciłem ogłoszenie o tym strasznym wypadku we wszystkich większych gazetach Europy i Ameryki i dodałem dokład- '`" "' ny opis zrabowanyćh przedmiotów, na nic mi się to nie przyda, gdyż wytrawny złoczyńca znajdzie dość środków i dróg do zabezpieczenia się przed pościgiem. Chciałbym przeczytać to ogłoszenie! - Możesz! Noszę, przy sobie numer "Morning He- rald", aby na wszelki wypadek mieć to ogłoszenie .pod ręką. Wydobył z kieszeni gazetę i podał mi ją. Jadąc dalej, , przeczytałem opis i wpadłem znowu w podziw nad jed- nym z owych zrządzeń losu; które nazywamy częstó przy- padkiem. Skończywszy czytać, złożyłem papier i oddałem Marshallowi, mówiąc: A ca by było, gdybym ci wymienił sprawcę, .a przy- ,. najmniej' jednego ze sprawców Ty, Charley? - zapytał pośpiesznie. I dopómógł ci w odzyskaniu przynajmniej części straty? - Żarty na bok, Charley! Wówczas; kiedy popełniono ' ten czyn, znajdowałeś się na prerii. Jakże potrafiłbyś do- i..:;:;.;,.. konać tego, co nie udało się ludziom najbardziej tym do- tkniętym? - Bernardzie, popatrz na to. Wydobyłem i podałem mu sakiewkę. On wziął ją z go- 102 \ ;' rączkowym podnieceniem, a gdy ją otwierał, ręce mu x drzały. Zaledwie rzucił okiem na zawartość sakiewki, wy- ~;':` .dał okrzyk radosnego zdumienia: Boże, nasze diamenty! Tak, to one, to naprawdę te ;:~';. same! W jaki sposób... Spokojn~e! - przerwałem mu: - Pohamuj się, r` młodźieńćźe! Ci z tyłu- nie potrzebują słysźeć dokładnie, y:.o czym mówimy. Jeśli to wasze kamienie; to zatrzymaj je _ i ~' sobie, żebyś zaś mnie przypadkiem nie wziął za opryszka, k to ci opowiem, w jaki sposób się u mnie znalazły. ; Charley, co ci na myśl przychodzi? Jak możesz są- ' ~t cjzic, ż~ebym ja... Sźa! Krzyczysz, jak -gdybyś chciał, żeby usłyszano naszą rozmowę aż w Australii! ! ~ Poczciwego Bernarda niespodziewana radość istotnie ' pozbawiła niezbędnego w takich rązach spokoju. I ja ćie- r ř.,. szyłem się z całego serca jego szczęściem, żałując tylko, że r~zem z drogimi l~arriieni~mi niepodobna było zwrócić ~;; inu życia ojca. i Opowiadaj, Charley! - prosił. Ciekaw jestem; ~ ; i ;,:.jak rnoje kamienie dostały się w twoje ręce. . Sprawcę mordu i rabunku miałem już prawie w rę= ~,, ku. Był tak blisko mnie, że tą oto nogą strąciłem go z lo- i , '- komotywy, na której stałem, a Sam - ścigał go, choć bez- i ~:r skutecznie. Lecz spodziewam się, że dostanę go znowu ;' w ręce,' i to wkrótce - po dnigiej stronie Rio Pecos. Łotr ~ udał się tam zapewne dla jakiegoś nowego łajdactwa, na ~". 'którego ślad również wpadniemy. ~' - Opowiadaj, Charley, opowiadaj! Opowiedziałem mu o napadzie na pociąg, dokonanym ~".: przez Ogellallajów, i przeczytałem potem list Patricka do . Freda Morgana. Bernard przysłuchiwał się z największą uwagą, a potem rzekł: - Pochwycimy go, Charley, pochwycimy i dowiemy się także, gdzie się podziała reszta klejnotów! Nie zaczynaj znowu krżyczeć, Bernardzie! Zostawi- liśmy wprawdzie naszych towarzyszy za sobą o kilka dłu- 103 gości końskich, ale pamiętaj, że tu, na Zachodzie, należy się ukrywać z najdrobniejszą nawet rzeczą. Nierozwaga nigdy nie przynosi pożytku. - Chcęsz naprawdę oddać mi te kamienie bez ża- dnych wai unków ani preteńsji? Oczywiście, przecież są twoje! - Charley, jesteś... lecz pośłuchaj! - rzekł i sięgnąw- szy do sakiewki,. wyciągńął jeden z większych diamentów. - Zrób mi tę przyjemność i weź -to na pamiątkę ode ! mnie - Psliaw! Ani mi się śni; Bernardzie! Zresztą nawet nie masz prawa mi tego podarować, gdyż te kamienie na- leżą nie tylko do ciebie, lecz i do twego brata. - Allan zgodzi się na to, co ja uczynię! Być może, jestem nawet pewien; zważ jednak, że te kamienie nie są jeszcze wszystkim, coście utracili. Zatrz - y maj zatem ten kamień, a kiedyś przy rozstaniu dasz mi coś innego; co was nie będzie kosztowało, dla rnnie zaś będzie miłą pamiątką. Teraz jedź dalej w tym samym' kie- runku, a ja zaczekam tutaj na Sama. Zostawiłem go sam. na sam z jego szczęściem i zatrzy- małem się przepuszczając wszystkich obok siebie, dopóki aF nie nadjechał Sans-ear. Co nadźwyczajnego załatwiałeś tam na przedzie? - 4~ zapytał mnie. - Biliście rękami powietrze, jak gdybyście nam chcieli przedstawić b'alet na koniach. - Czy wiesz, kto jest mordercą ojca Bernarda? `, No? Nie dowiedziałeś się ehyba teraz o tym! Owszem! Chwacko zrobione! Tobie się wszystko udaje. Kto inny latami nieraz dobija do swego celu, a ty ruszysz ręką riawet we śnie i masz to, co chciałeś. No, któż to? Spo- dziewam się, że się nie omyliłeś! Fred Morgan! Fred Morgan? On? Charley, uwierzę we wszystko, ~ ale nie w to. Morgan jest łotrem wśród węstmanów,. ale na Wschodzie nie buszuje. 104 Nie be~dę się sprzeczał. Ale kamieriie odebrane Mor- ganowi były własnością Marshalla i już mu je oddałern. - Ha, skoro tó ucźyniłeś, to widocznie jęsteś tego cał- kiem pewny. Musiał się uciesźyć biedny chłopiec! hIo to wobec tego jest nowy powód do zamienienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł naciąć jego karb ~na mojej kolbie! - A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy? - Co żrobimy? Hm, ja tylko z jego powodu wybrałem się na Południe i poszedłbym za nim aż do Meksyku, Brazylii i Zięmi Ognistej: Jeśli go jednak tu znajdę, to mi wszystko jedno, dokąd potem powędrować. Może przyj- dzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak okazji do wspaniałych przygód. - W takim razie pojedziemy razem. Pozostaje mi je- szcze kilka miesięcy, a nie chciałbym poczciwego Bernar- da puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę. - Well, masz moją rękę! Postarąj się jednak przedtem o to, żebyśmy się wydostali z tego piasku i z tego towa- rzystwa, które mi się teraz jesz~ze mniej podoba niż dzi- siaj rano, . a szczególnie nie przypada mi do gustu twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić, i zdaje mi się, że wi- działem ją już raż przy jakiejś paskudnej robocie. Tak saino mnie się zdaje. Może sobie nawet przy- pomnę, gdzie się z nim zetknąłem: Jechaliśmy bez przeszkód aż do wieczora. Gdy się ście- mniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadł- szy po kawałku twardego, suszonego mięsa udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na 'noc, a straż pilno- wała, żeby się nie' uwólnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliś- my znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej jałowym. Kaktusy, napotykane po drodze, były socźyste, a tu i ówdzie wystawały już z pia- sku kępki żółtozielonej ~trawy, którą konie żarłocznie sku- bały. Z wolna zaczęły się te kępki łączyć w szerszś pła- szczyzny, pustynia zmieniła się powoli w prerię, wó~bec częgo musieliśmy pozsiadać z koni, żeby mogły zaspokc~ić l05 \ swój głód. Rzuciły się też na zieleń z iście wilczym apety- tem. Nię mogliśmy im jednak pozwolić na zbyt wiele,; więc spętaliśmy je i przywiązali do palików, żeby pasły się najwyżej na długóść lass. Teraz byliśmy pewni, że znaj- dziemy niebawem wodę, wobec czego nie oszczędzaliśmy ' już resztek tej, którą mieliśmy z sobą. Gdyśmy się tak cieszyli, że straszna pustynia została już nareszcie za nami,. przystąpił do mnie Williams i za- ~ pytał: ' ? - Sir, czy teraz wierzycie, że powiedziałem prawdę - Wierzę: - Więc oddajcie nam broń i konie i puśćcie nas wolno. Nie zrobiliśmy wam nic złego i mamy prawo tego żądać. - Być może, ale nie mogę sam rozstrzygnąć, muszę ř~ " poradzić się mych przyjaciół. Zasiedliśmy więc do narady, którą rozpocząłem z góry ~M obmyślonym wstępem: ' - ; .Panowie! Pustynię minęliśmy szcz~śliwie, a przed p". : nami leży kraj urodzajny. Powstaje pytanie, czy mamy ; nadal pozostać razem. Dokąd zamierzacie się udać? - zwróciłem się przede wszystkim do kup~ów. ' " Do Paso del Norte - brzmiała odpowiedź. s My czterej pojedziemy do Santa Fe; więc drogi na- sze się rozchodzą. A teraz drugie pytanie: co zrobić z ty- mi pięciu ludźmi~ Tę . ważną sprawę załatwiono po krótkiej naradzie v. w ten sposób, że postanowiono wypuścić agentów na ': wolność, i to nawet nie następnego dnia, lecz niezwłocz- nie. Nie było to sprzeczne z moim planem, przeto jeńcy ';" otrźymali z powrotem swoją własność i wyruszyli w drogę . natychmiast. l~Ta pytanie, w. którą strónę się zwrócą; od- pówiedział Williams, że ruszą wzdłuż rzeki Pecos aż do y Rio Grande, aby tam zapolować na bizony. W pół godzi- ny po nicH odjechali także kupcy i niebawem obie grupy. ': ",. . , zniknęły za widnokręgiem. ;; '' Siedzieliśmy jeszcze jakiś czas w milczeniu, aż Sam . przerwał ciszę słowami: ' 106 k - Co myślisz o nich, Charley? Myślę, że nie pojadą wcale do Rio Grande; lecz za- stąpią nam drogę do Santa Fe. Well, ja myślę tak samo. Roztropnie postąpiłeś, mówiąc im, iż właśnie tam się udamy. Teraz pytanie, czy, mamy zatrzymać się tutaj jakiś czas, czy też zaraz wyru- szyć dalej? - Ja bym radził zostać. Za tamtymi łotrami pójść nie możemy, gdyż oni tego właśnie się spodziewają i będą dobrze uważali; ponieważ zaś czekają nas może trudy, którym nasze konie na razie nie podołałyby, dóbrze bę- dzie, jeśli pozwolimy im do jutra odpocząć i napaść się do woli. A jeśli ci ludzie w nocy powrócą i napadną na nas? - zapytał Marshall. - To zmusiliby nas, żebyśmy wreszćie pogadali z nimi tak, jak na to zasługują: Zresztą ja pojadę na zwiady. Biorę to na siebie; ponieważ mam najsilniejszego konia. Wy zostaniecie oczywiście tutaj aż do mego powrotu, który nastąpi prawdopodobnie dopiero ~Nieczorem. Dosiadłszy konia, pojechałem śladami agentów. Wiodły . one w kierunku południowo-zachodnim w głąb urodzaj- nego kraju, gdy tymczasem trop kupców szedł bardziej ku południowi. Jechałem kłusem. Agerici oddalili się wolnym stępem, potem jednak niewątpliwie przyśpieszyli jazdę, gdyż upły- nęło z pół godziny, zanim ich zobaczyłem. Wiedziałem, że nie mają 2eleskopu, mogłem więc jechać za nimi swobod- nie, nie odrywając lunety od oczu. Po upływie pewnego czasu jeden, z nich odłączył. się ku memu zdumieniu od reszty i zwrócił się prosto ~na za- chód, gdzie kępy zarośli wrzynały się w prerię niczym półwyspy, co wskazywało na obecność potoków. Co mia- łem zrobić i za kim podążyć? Czy za tymi czterema, czy też za tym jednym? Pizeczucie mówiło mi, że właśnie .ten jeden nosił się z jakimś planem wymierzonym przeciwko nam. Było mi właśćiwie obojętne, dokąd się udała reszta, ponieważ stale oddalali się od naszego obozu, ale wiado- mość o tym, co zamierzał ten jeden, mogła się okazać na- der pożyteczna. Ruszyłem więc za nim. Po trzech kwadransach zniknął mi z óczu w zaroślach. Puściłem mustanga cwałem i zatoczyłem łuk, by się nie zdradzić,- gdyby jeździec powracał tą samą drogą. Nieda- lekó od miejsca, w którym zniknął, wjechałem i ja także w zarośla, posuwałem się pośród nich jeszcze przez jakiś czas, aż dotarłem do małej, otoczonej krzakami polanki porosłej soczystą zielenią. Tutaj, ku mojej wielkiej radoś- ci, tryskało źródło czystej wody. Zsiadłem z konia, przy- wiązałem go tak, by rnóg# się napaść i napoić, potem na- .,,. . piłem się znakomitej wody i poszedłem tam, gdzie spo- dziewałem się natrafić na trop .agenta: u4'''' Znalażłem go wkrótce, a nawet zauważyłem, ku moje- mu zdumieniu, że przejechało tędy kilku jeźdźców i że znajdowała się tu porządna ścieżka, którą widocznie czę- . sto jeżdżc~no. Nie wszedłem na nią, gdyż mogła być strze- żona przez człowieka; który poczęstowałby mnie w każdej chwili kulą. Przeciskałem się więc rówriolegle do ścieżki przez krzaki, dopóki nie zwróciło mojej uwagi głośne par- skanię. Właśnie miałem zamiar wyjść zza krzaka, aby zoba- ; czyć, gdzie stoi koń, który parskał, kiedy odskoczyłem , ' błyskawicznie: tuż przede mną leźał na ziemi człowiek z głową ukrytą w zaroślach 'w tęn ~ sposób, że sam mógł się przypatrywać ścieżce, gdy tymczasem jego niepodobna było z niej zobaczyć. Była to zapewne straż, z której obecności należało wnosić, że w pobliżu znajduje się większa grupa. Człowiek ten ani nie spostrzegł mnie, ani nie posły- szał. Cofnąłem się o kilka kroków, żeby go obejść, i uda- ło mi się to tak dalece, że w pięć m~nut zbadałem cały teren. . Ścieżka biegła ku szerokiej polanie, na środku której rosły gęste zarośla, poprzeplatane dzikim chmielem - trudno było przez nie coś dostrzec. Stamtąd rdoleciało' ~ 108 mnie parskanie. Poczołgałem się skrajem polany; aby zo- baczyć, czy w zaroślach znajduje się jakaś luka, lecż nie znalazłem żadnej. Niezawodnie zakryto ją sztucznie; gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi. Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczx~e, lecz postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przedostałem się na drugą stronę pola- ny, w miejsctt, w którym strażnik nie mógł mnie spo- strzec, . bo zarośla znajdowały się pomiędzy nim a mną: Były zresztą tak gęste, że nie udało, mi się przebić ich wzrokiem. Tylko w jednym miejscu, tuż przy korzeniach, można się było w nie wsunąć, leżąc na ziemi: Szło to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokona- łem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz krzewy by- ły od wewnątrz wyrąbane i tworzyły w środku wolne miej- sce średnicy mniej więcej trzydziestu łokci. Po jednej stro- nie tego placyku stało osiemnaście koni przywiązanych' tuż obok siebie. Nie opodal mojej kryjówki' siedziałó na ziemi siedemnastu mężczyzn obok kupy rozmaitych przedmiotów przykrytych skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów. _ Jeden ż owych łotrów przemawiał właśnie do zebra- nych. Był to Williams. A więc to on oddzielił się od resz- ty agentów! Słyszałem każde jego słowo: - Jeden z nich pewnie nas podsłitchał, gdyż nagle uderzono mnie pięścią w głowę i runąłem jak kłoda. - Podshzchano cię? - zapytał surowo drugi, odziany ~ w dość bogaty meksykańsl~i strój. - Jesteś' tuman, z któ- rego nie mamy żadnego pożytku. Jak mo~na .dać się ~ podsłuchać, i to w dodatku na Estaccado, na którym nie ~ ma się gdzie ukryć! - Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! - rzekł Williams. Gdybyś wiedział, któ to był, przyznałbyś, że sam nie czu- jesz się wobec niego bezpiecznym. - Ja? Czy mam ci kulą ~eb roztrzaskać? A więc nie 109 tylko pózwoliłeś, żeby cię podsłuchano, lecz nawet powa- lono, powalono gołą pięścią jalC dziecko czy tchórza? Żyły nabrzmiały Williamsowi na czole. - Wiesz; kapitanie, że tchórzem nie jestem. Ten, który mnie pokonał, i ciebie rozciągnąłby jednym uderzeniem. Kapitan zaśmiał się głośno. ~ - Opowiadaj dalej! - - I Patrick, który przybrał tera~ nazwisko Meercroft, runął pod jego uderzeniem. Patrick? Teń z czaszką byka? T kiedy to? Williams opowiedział wszystko, co się stało, aż do chwili, w której wypuściliśmy ich na wolność. - Łotrze, zastrzelę cię jak psa! Ten drab wraz z czte- rema moimi najlepszymi ludźmi dopuścił się tego, że go jakieś przybłędy podsłuchały, ą potem powaliły i. pojmały jak chłopaczka bez szpiku w kościach, który nie odstąpił jeszcze nigdy od matczynego fartuszka! Do pioruna, kapitanie, czy wiesz, kim byli ci dwaj Iudzie, z których jednegó zwano Charleyem, a drugiego z póczątku Samnm Haweriieldem? Gdyby ci dwaj weszli tutaj teraz tylko ze strzelbami w ręku i z nożami .za pa- sem, niejeden z was nie wiedziałby, czy ma się bronić,. czy poddać. To byli Old Shaterhand i mały Sans-ear. Dowódca zerwał się z miejsca i zawołał: - Kłamco! Chcesz usprawiedliwić swoje tchórzostwo! - Kapitanie, przebij mnie nożem, a przekonasz się; że ! nie zadrga mi nawet powieka Mówi,sz więc istotnie prawdę? . . - Tak. - Jeśli tak, to w imię wszystkich świętych obaj muszą zginąć, a razern z nimi Murzyn, gdyż na pewno nie spoczną, dopóki nas nie znajdą i nie zniszczą. - Nic nam nie zrobią, gdyż uradzili jechać natych- miast do Santa Fe. - Milez! Jesteś tysiąc razy głupszy od nich, a mimo to sam nie powiedzialbyś im, dokąd jedziesz naprawdę. Znam dobrze- obyczaje tych półnoenych myśliwców. Jeśli I10 k zechcą szukać naszych śladów, to znajdą je, choćbyśmy frunęli. Nie możemy być nawet pewni, czy któryś z nich nie siedzi tu teraz w krzakach i nie podsłuchuje naszej rozmowy. Nie mogę pówiedzieć, aby te słowa ńie wywarły na mnie wcale wrażenia. Kapitan zaś mówił w dalszym cią- Znam bardzo dobrze ich obyczaje, gdyż przez cały rok przebywałem ze słynnym Florimóntem, którego biali nazywali Track Smeller*, a Indianie As-ko-lah**. U jego boku póznałem wszystkie ich sztuczki: Zapewńiam was, że ci ludzie nie udadzą się do Santa Fe ani ńie opuszczą dzisiaj swego obozu. Wiedzą, że jeszcże jutro znajdą wa- sze ślady i że przede wszystkim konie ich muszą wypo- cząć. Jutro rano wyruszą za nami, wzmócnieni na duchu i na ciele, i chociaż my ich na pewno w końcu położymy trupem, to oni rozciągną przynajmniej połowę z nas na . ziemi. Słyszałem, że Old Shatterhand ma strżelbę, z której .. może strzelać przeż cały tydzień, nie nabijając. Diabeł mu. ją sporządził, a on zapisał mu za to duszę. Wobec tego musimy ną nich napaść jeszcze dzisiaj wieczorem. Jest ich na szczęście tylko czterech. Czy znasz dobrze mie~sce ich obozu? ~ - Tak odrzekł Williams. - To bądźcie gotowi. Punktualnie o. północy musimy być tam, ale beż koni: Podejdziemy i zaskoczymy ich tak, t że zabraknie im czaśu pomyśleć ó obronie. ' Zacny kapitań nie znał nas jednak tak dokładnie, jak sądżił, gdyż wydałby zupełnie inne zarządzenie. Na prerii zdarza się skłonność dó przesady, która robi "z igły wid- ły", jak to się mówi. Jeśli jakiś myśliwiec parę razy za- ' chowa się dzielnie w obliczu wrogów, a w dodatku zdoła okazać przytomność umysłu,. to zaraz głószą o nim dziwy ' od obozu do obozu, wszędzie coś dodadzą, aż w końcu * T r a c k S m e 1 1 e r (ang.) - Wywąchiwacz Tropów. ~`* A s - k o - 1 a h (ind.) - Niedźwiedzie Serce. zostaje on bohaterem, a imię jego działa prawie tak samo jak jego broń. W ten sposób dostałem nawet "od diabła" strzelbę, z której podobno mogłem strzelać tydzień bez nabijania, a tym cudownym narzędziem był mój zwykły sztucer, który oddawał dwadzieścia pięć strzałów. - Gdzie jest Patrick z resztą? - zapytał dowódca: - Udał się do Head Peak; by tam poczekać na ojca. Przy tej sposobności dobierze się do tych trzech kupcQw, którzy mają bardzo ładną broń i wiozą ze sobą dużo pie- niędzy. Odeśle mi więc zdobycz? - Przeż dwóch ludzi, a trzeciego weźmie z sobą. - Najlepsze strzelby zabierzemy obydwu myśliwcom. . Słyszałem, że ze strzelby Sans-eara można strzelać na od- ległość tysiąca dwustu kroków. Wtem rozległo się w oddali szczekanie psa preriowego. Hasło było głupio dobrańe, gdyż w tych stronach nie ma wcale tych zwierząt. - To Antonio z palami, które potem ma zanieść na Estaccado - rzekł kapitan.. - Niech ich tam nie składa, lecż niech wejdzie tutaj. Od kiedy ci westmani znajdują -- stę w pobhzu; musimy podwo~c czu~nosc. , Słowa te upewniły mnie całkówicie, że miałem do czy- . nienia z dobrze zorganizowaną bandą stakemanów i że na ukryte pod skórami przedmioty składały się niezawod- nie nagromadzone tutaj łupy; dawniej~ własność nieszcżęs- nych ludzi, którzy swą stratę musieli jeszcze przypieczęto- wać własnym życiem. W tej chwili rozchyliła się tuż przede mną ściana zaroś- ~ li, utworzona tylko ze zwisających lian, dzięki czemu ła- two mogła się podnieść. Przez otwór wjechało trzech jeźdźców, któryc~ konie wlokły za sobą znaczną ilość pa- lików, przymocowanych rzemieniami po obu stronach siodeł na wzór indiańskich tyk namiotowych. Przybycie tych trzech ludzi zaprzątnęło tak dalece uwa- . gę obecnych, że mogłem się wycofać niepostrzeżenie. Po- starałem się jednak o dowód, że tu byłem. Oio kapitan 112 złożył przedtem za sobą pas z nożem i dwoma okutymi mósiądzem pistoletami. Jednego z nich mogłem dosięgnąć ręką. Zabrałem go więe i zacząłem powoli czołgać sig wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, po czym przemkną- łem sżybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej na palcach rąk i nóg, aby zni- szczyć za sobą trop; dopóki nie oddaliłem się na tyle,. że mogłem w wyprostowanej już postawie powrócić do me- , go konia. Odwiązawszy go, zrobiłem ogromny łuk, by stakemani nie mogli odkryć mojej obecności. Kiedy prżybyłem do towarzyszy, zaczął już zapadać mrok. Zauważyłem po ich minach, że się już o nie nie- pokoili i z niecierpliwością oczekiwali mego powrotu. - Massa ~Charley znów być tutaj! - zawołał Bob to- nem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. - O, Bob być w strachu i wszyscy być w strachu o ~nassa Charley! Pozóstali byli mniej wylewni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Safn zapytał: No? - Kupcy zostaną zamordowani. - Przypuszczałem to! Ci ageńci, a w rzećzywistości stakemani, zmienili kierunek i zamierzają napaść w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jesżcze za dnia. - Zgadnij; kto to był ten Meercroft! - Słyszałeś już nieraz ode mnie, że wolę borykać się z niedźwiedziem niż odgadywać coś, co mogę usłyszeć. - Nazwisko Meercroft było fałszywe, a... , Nie byłem też na tylę głupi, żebym w ńie wierzył. - ...a - skończyłem przerwane zdanie - ten czło- wiek nazywa się Patrick Morgan! - Pa... trick... Mor... gan...! - zawołał Sam po raz pierwszy, od kiedy go znałęm, z miną wielkiego zdumie- nia. - Patrick Morgan! Czy to być może? O, Samie Ha- werfield, ty stary szopie, jaki z ciebie osioł! Miałeś tego łotra już w ręku, byłeś szeryfem w sądzie, przed którym 113 on stał jako oskarżony, i wypuściłeś go na wolność! Charley, czy wiesz na pewno, że to oń? Na pewno. Pojmuję już teraz, dlaczego wydał mi się tak d.obrze znany: jest podobny do swego ojca. - Świetnie! Teraz mi się wszystko rozjaśnia! Z tego samego powodu i mnie przyszło także na myśl, że go już gdzieś widziałem. Gdzie on teraz,jest? Ufam, .że nie zdoła nam umknąć! - Zamorduje owych trzech kupców, a potem uda się z jednym tylko towarzyszem do Skettel Peak i Head Peak, aby tam spotkać się z ojcem. - W takim razie wstawajcie, judzie! Ruszamy ża nim! - Wolnego, Samie! Wieczór już zapada, nie zobacźy- my teraz jego śladów; a opróc~ tego musimy się przygo- tować na pewne zaszczytne odwiedziny. - Odwiedziny? Któż tu ma przyjść? - Ten Patrick jest członkiem bandy stakemanów, którzy opodal mają swój obóz. Ich dowódca, Meksy- kanin, którego nazywają kapitanem, odbył niewątpliwie wcale niezłą szkołę pod starym Florimontem. Podsłu- chałem tych rozbójników, gdy Williams opowiadał im o swojej prżygodzie. Chcą na nas napaść punktuałnie o północy. ~ - Przypusżczają więc, że tu zostaniemy? - Istotnie. ~ Well, w takim razie niech się spełni ićh- życzenie, gdyż teraż dopiero zatrżymamy się naprawdę i powitarny ich serdecznym "dobry wieczór!" Ilu ich jest? - Dwudziestu jeden. = To trochę za dużo na nas czterech!~Wobec tego ra- dzę zrobić tak: zapalmy ognisko, poukładajmy dokoła nasze bluzy, żeby je te łotry wzięły za nas, sami zaś ustawmy się nieco dalej, żeby napastnicy weszli pomiędzy nas a płomienie: W ten sposób będziemy mieli świetny cel. , - To dobry plan - oświadczył Bernard - i zdaniem moim jedyny, jaki się da zastosować w naszej sytuacji. 114 - Pi~knie! W takim razie poszukajmy zaraz opału na rozpalenie ogniska, zanim się całkiem ściemni - rzekł Sam powstając. - Siedź! - odrzekłem na to. - Czy sądzisz rzeczy- wiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwu- dziestu jeden ludźmi? Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą: - A jeżeli ten kapitan jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w któ- rej zginiemy pomimo opóru. , - Na podobne rzeczy myśliwiec powinien być, . na Ą przykład, zawsze przygótowany! W iakim razie musiałbyś także wyrzec się schwyta- ~:: nie obydwóch Morganów Nie wiem, jak ci podziękować! Masz rację! 1, Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd po ` cichu i nie zaczepiał tych rabusiów. - Rozumiesz mnie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan i, zdaje mi się, lepszy: No, jaki~ Uderzyć.na ieh kryjówkę i zabrać im konie oraz za- pasy, gdy oni będą nas tutaj szukali. - Przebóg, . to niezłe! Ale mówisz o uprowadzeniu ko- ni, skąd wiesz, że chcą ńa nas uderzyć pieszo? . Wiem i z tego też wnoszę, że opuszezą swoją kry- jówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu bę- dą potrzebowali, aby się tu dostać. - Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby? - Nie ma obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwó nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicję i konie, to -przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła,. a nas nie będzie to kosztowało nawet jednego strzału. - Ale oni zostawią pewnie kogoś na straży! - Znam miejsce, w którym ukrywa się wartownik. - Pomyśl, że będą nas ścigali! 115 - Uczyniliby niezawodnie to samo, gdybyśmy tu na nich czekali. Wtędy dopiero musielibyśy umykać! - Muszę ci przyznać słuszność! Kiedy ruszamy? - Za kwadrans będzie już zupełnie ciemno. Wtedy się wybierzemy. - O, to pięknie! - rzekł Murzyn. - Bob jechać ra- zem i wziąć wszystkie rzeczy,..j~kie leżeć u zbójców. To lepiej niż zostać i oni zastrzelić Boba! Tymczasem zaległa taka ciemność, że było widać zaled- . wie na jakieś dziesięć kroków. Wyjechaliśmy więc, ja na , czele,. a reszta za mną, wzorem Indian, jeden za drugim, gęsiego. Oczywiście nie skierowaliśmy się prosto do kryjówki ~ stakemanów, lecz zatoczyliśmy jak największy łuk i za- trzymaliśmy się na brzegu zarośli, w mi-cjscu oddalonym może o milę angielską od ich obozu. Przywiązaliśmy tu konie i udaliśmy się pieszo ku kryjówcs. Chociaż zarów- no Marshall, jak i Murzyn nie mieli wielkiej wprawy w skradaniu się, mimo to dotarliśmy niepostrzeżenie na skraj polany naprzeciw zarośli, w których przedtem leżała warta. Światło nad kryjówką dowodziło, że płonęło tam ógni- sko lub pochodnia; dokoł~a nas jednak było tak ciemno, że mogłem bez obawy przejść przez polanę w wyprósto- wanej postawie. Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z któ- rego podsłuchałem poprzednią rozmowę. Zanim zdążyłem się schylić, usłyszałem głos dowódcy. Przecisnąłem się po- między korzeniami i ujrzałem wszystkich stakemanów. Stali w pełnym uzbrojeniu gotowi ~do drogi. Kapitan coś im prawił: - Gdybyśmy znaleźli choć najmniejszy trop, należało- by przypuszczać, że jeden z tych dwóch myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Ate gdzie się podział mój pi- stolet? Może zgubiłern go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy widziałeś rzeczywiście wszystki~h. czterech, siedzących razem? -~ Wszystkich czterech! B~o` trzech białycł~ i jeden ltó czarny; ..a obok pasły śię ich konie, z których jeden nie ^ miiał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów. - To stara klacz Sans-eara, sławna jak on sam. Oczy- wiście nie dostrzegli ciebie? - Nie. Podjechałem z Williamsem tylko na taką od- ległoś~,, ną jaką pozwalał wzgląd na nasze bezpieczeń- stwo, i podczołgałem się potem, dopóki ni~ zobaczyłem dobrze wszystkiego. Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol w naszą stronę, na szczęście dopiero wówczas, gdy byłem już z powrotem razem z przyjaciółmi. ~ - W takim razie wszystko w porz~dku! Ty, Williams, jesteś znużony, więc zostaniesz tutaj; a ty, Hoblyn, obej- miesz wartę przy drodze. Reszta naprzód za mną! Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wyjście. Dziewiętnastu ludzi ópuściło kryjów- kę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszysCy znikńę- li na ścieżce, kiedy znalazłem się znów obok~ Sama. - Jak tam, Charley? Zdaje . mi się, że właśnie teraz wyruszają! Tak. Dwóch zostaje - jeden-jako warta na drodze, a Williams w samej kryjówce. Williams nie jest uzbrojo- ny, ale wartownik ma strzelbę w ręku. Teraz` ńie zacznie= .my jeszeze,. bo mogą wrócić, gdyby się okazało, że coś za- pomńieli. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie! Wy dwaj zaczekajcie tutaj, dopóki was nie zawołamy lub nie .przyjedziemy po was! Po tym zarządzeniu podeszliśmy aż dó drogi. Tam sta- liśmy z dziesięć minut, zanim się ukazał wartownik, który najwyraźniej nie obawiał się ani trochę o swoje bezpie- czeństwo. Nie przeszłó i pół kwadransa, kiedy się do nas zbliżył. Teraz można już było być pewnym; że ~ nikt nie wróci, przeto nie należało zwlekać. Przycisnąłem się z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili gdy wartownik znalazł się pomiędzy na- mi, Sam pochwycił go za gardło. Ja zaś oderwałem spory kawał jego bluzy, zwinąłem go w kłąb i wcisnąłem mu 117 między zęby. Następnie własnym jego lassem skrępowaliś- my mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązaliśmy go do krzaka. Teraz dalej! Podeszliśmy do wejścia, gdzie odsunąłem trochę na bok zasłonę z dzikiego chmielu: Wiłłiams siedział przy ogniu i piekł kawał mięsa, zwrócony' do mriie plecami, wskutek czego mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie. Trzymajeie wyżej mięso, master Williams, bo przy- palicie! - odezwałem się nagle. Stakeman odwrócił się, a. gdy mnie poznał, zamarł na swoim miejscu. - Dobry wieczór! Omalże nie zapomniałem przywitać się z wami, a .dżentelmenom waszego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność. Old...Old... Shat... Shatterhand! - wyjąkał wytrze- , szezając na mnie oczy... - Czego tu chcecie? - Chciałe~n odnieść kapitanowi ~pistolet, który ilzisiaj zabrałem, w czasie gdy opowiadaliście mu o swojej przy- ' godzie. Williams skurezył jedną .nogę, jak gdyby próbował się podnieść, i oglądnął się, .chcąc się przekonać, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem leżał tylko nóż. - Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapłaeicie życiem. Po pierwsze: mam nabity pistolet wa- szego kapitana, a po wtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu; aby zobaczyć, że jest nas tu więcej! S~akeman odwrócił się i dostrżegł Sama, który mierzył do niego ze strzelby. - Do pioruna... jestem zgubiony! - lVloże jeszcze nie, jeśli będziecie posłuszni. Bernard; Bob, do mnie! Na ten okrzyk wezwani ukazali się w wejściu. - Przy siodłaeh wiszą lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego ezłowieka! Wszystkie piekła! Żywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie 118 Z tymi słowy pchnął się Williams własnym nożem w serce i padł na ziemię. . - Boże, bądź miłościw jego duszy! ..- rzekłem. - Na sumieniu tego łotra ciąży może więcej niż sto istnień ludzkich - odezwał się ponuro Sans-ear. - Nig- dy jeszcze nóż nie trafł właściwiej, jak tym razem. - Sam wymierzył sobie sprawiedliwośc~ - odparłem. - Mamy szczęście, że nie potrzebujemy już tego czynić. Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też nieba- wem leżał przed nami na ziemi. Gdy mu wyjęto z ust knebel, .odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok w zwłokach towarzysza rozbojów. - Zginiesz tak jak on, jeśli nam nie udzielisz wyjaś- nień. - Powiem wszystko! = przyrzekł wylękły rabuś. - Gdzie macie schowane złoto? - Jest zakopane za workami z mąką. Pozdejmowaliśmy skóry bizonów i zaczęliśmy badać łu- py. Było tam mnóstwo wszystkiego,. co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. ' Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów; naboje, lassa, siodła; worki, derki, komplet- ne stroje myśliwskie, suk~za i perkale, ozdohy, fałszywe korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez In- dianki, przeróżne drobne towary i narzędzia oraz wiele puszek pełnych konserw mięsnych i wszelkich innych środków żywńości - wszystko to nosiło na sobie ślady grabieży. Bob rzucał dokoła siebie workarni, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. M_ arshall wyszukał między narzę- dziami motykę i łopatę. Wzięto się do kopania i nieba- wem eydobyto tyle złotego piasku i złotych ziarnek, że można było dobrze objuczyć tym konia. Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim nagromadzono tu taką ilość tego "śmiertelnego pyhx", który słusznie zasługuje na to miano.' Zazwycźaj jednak powracający poszukiwacże przynoszą z sobą do ojczyzny niewiełe złota w naturalnej 119 jego postaci, zamieniają bowiem najczęściej owoce swojej pracy na przekazy i kwity depozytowe albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodńie wiele takich papierów przy sobie. Gdzie mogły się one w tej chwili znajdcwać? - Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście? - zapytałem Hoblyna. - W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż byli wśród nas ludzie, którym nie ufał. - Więc tylko on wie o tej kryjówce? On i porucznik. - Kto'jest porucżnikiem? - Patrick Morgan. Teraz przemknęła mi przez głowę myśl., ,;Wzbogacimy się w każdym razie" - pisał ten człowiek do ojca: Czyż- by zamierzał zdradzić swego towarzysza? ' : . . - , Czy nie potraf sz określić, gdzie mniej więcej może , ~ " się znajdować ta kryjówka? - Nie. Przypuszczam,. że kapitan nie dówierza nawet porucznikowi. Porucznik odjechał dzisiaj z jeszcze jednym ; towarzyszem do Head Peak nad Rio Pecos, ja zaś miałem ż dwoma ludźmi udać się zą nim jutro, żeby go śledzić. - Ach! Wobec tego kapitan opisał ci dokładnie tó miejsce? Zapytany umilkł z zakłopotaniem. - Powiedz prawdę! W przeciwnytn razie żginiesz! Jeśli żaś nie skłamiesż - dostąpisz łaski, chociaż wszyscy ża- słu'zyliście na stryczek. - Dobrzę się dómyślacie, sir! Rzeczywiście polecono mi natychmiast po odjeździe stąd odszukać to miejsce i zastrzelić porucznika, gdyby się,tam zbliżył. Jest to mała dolinka, którą znam dokładnie, ponieważ raz już tam by- łem. Opis jej nie na wiele by się wam przydał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć. - Czy kapitan oznacżył ci tylko dolinkę, czy też wy- mienił jaki ~ szczególny punkt? 122 - Punktu żadnęgo nie podał, kazał mi tylko ukryć się i pósłać porucznikowi kulę w łeb, gdyby wszedł w do- linkę. ' 'To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod . tym warunkiem, że zaprowadżisz nas do tej doliny. - Ówszem, dopełnię tęgo warunku. - Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się że świa- tem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Teraz pojedziesz z na- mi, oczywiście jako jeniec. - Well! - rzekł Sam. - Wobec tego nasze badanie możńa uważać za zakończone. Co dalej? - Zabierzemy z sobą tylko złoto i te prżedmioty, któ- re są nam potrzebne: jak broń, amunicję, tytoń i żyw- ność, oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indian na wypadek, gdybyśmy się z nimi spotkali: Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom. Od razu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się do dźwigania ćię- ~ żarów: Oprócz nich mogły nam się przydać jeszcze tylko trzy mustangi: Dwa z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a trzeciego dla Hoblyna. Znalazły się także siodła juczne, podobne do tych, jakie . noszą muły; przywiązałem więc po jednym z nich do każ- dego kłusaka. Następnie to wszystkQ, co mieliśmy z sobą zabrać, .zostało owinięte w koce. Powstało w ten sposób osiem pakunków; po dwa . na jednego konia. Resztę przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos; umieściwszy na je- go spodżie proch, któregośmy nie potrzebowaii, oraz wszystkie łatwo zapalne materiały. - Co zrobimy z tamtymi końmi? - zapytał Sam. - Bob rozpęta je i wypędzi na prerię. Nie jest to wprawdzie najlepszy sposób pozbawienia stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a ja zostanę i podpalę stos. - Dlacźego nie możemy uczynić tego zaraz? - spytał mnie Marshall. 123 - Ogień byłby widoczny z dalęka. Stakemani, nie zna= lazłszy nas w naszym obózie, wrócą tu czym prędzej i mogliby nas pomimo ciemnóści doścignąć. Lepiej ~zatem będzie, jeśli odjedziecie dość daleko, ą ja was wkrótce do- pędzę. Wełl,. masz rącję, Charley, więc naprzód, boys! - zavołał Sam i ruszył przodem,' prow,adząc za cugle jedne- go z jucznych koni; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali mały orszak, wiodąc między sobą przy- wiązanego do konia Hoblyria. Ja stanąłem przy swoim koniu i zaezekałem, aż ucichł odgłos ko.pyt wierzchowców moich towarzyszy. Wreszcie po upływie jeszcze jednego kwadransa, nie chcąc dłużej zwlekać; bo stakemani mogli mnie zaskoczyć niespodziewanie, wszedłem do kryjówki, _ by podpalić stos: Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lon- tu, aby go możria było zapalić, a samemu usunąć się z te- ` go miejsca, zanim płomień dojdzie do prochu. Należało się także spodziewać wybuchu; ponieważ włożyliśmy do stosu mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont, wziąłęm ko- nia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na prerię. Przy kę- pie ostatnich zarośli wskoczyłem na siodło. Wtem dał się, słyśzęć huk i trzask. To dowodziło, że ogień dosięgnął za- winiętych w koc naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odje- chałem tak szybko, jak na to pozwalała ciemność, aby wydostać się z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień pochłaniał tymczasem mienie stakemanów, zagrabione S nieszc?eśliwym podróżnym. K - Rozdział trzec~ POŚRÓD KOMANCZÓW Tam gdzie się stykają obszary Teksasu, Arizony i No- wego Meksyku; a zatem nad dopływami rzeki Rio Gran- m de del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, . Rianca i Guadalupe, tworzące krainę pełną dzikich, bez- ładnie ~ rozrzuconych pasm górskich. Wyglądają one na widnokręgu bądź jak olbrzymie nagie szańce, bądź też są pokryte gęstą dziewiczą puszczą, a tu i ówdzie poprzerzy- nane kanionami o prawie prostopadłych ścianach lub ła- godnie opadającymi dolinami, które wyglądają tak, jak gdyby od chwili swego powstania były odcięte od świata zewnętrznego. A mimo to wiatr przenosi pył kwiatowy i nasiona przez te grzbiety i granie, dzięki czemu krzewi się tam bujnie roślinność: I mimo to błądzi po skałach r czarny i bury niedźwiedź, szukając w nich niedostępnego legowiska. Mimo to znalazł tu dziki bizon kilka przesmy- ków, którymi w stadach, liczących często i tysiące sztuk, przeciska się podczas swoich wiosennych i jesiennych wędrówek. Mimo to także zjawiają się t~ttaj białe i mie- dzianoczerwone postacie, tak dzikie jak te okolice, a gdy znikną, nikt nie wie, co się z nimi stało, gdyż chropowate kamienne olbrzymy są nieme, puszczą dżiewicza milczy, a człowiek nie rozumie dotąd mowy źwierząt. Dociera tu czasem odważny myśliwiec, zdany tylko na siebie i swoją strzelbę; zapędza się zbieg, popadłszy w za- targ z cywilizacją; zakrada się Indianin, wypowiadający wojnę całemu światu, ponieważ cały świat grożi mu za- 125 gładą. W tych okolicach wychyla się spomiędzy gałęzi fu- trzana czapka trapera, to znowu szerokie sombrero Me- ksykanina, wreszcie - okolona czarnymi w~osami t~varz czerwonoskórego. Czego oni tu chcą? Co ich gna między te ńiedostępne wyżyny? Na to istnieje tylko jedna odpowiedź: wrogość względęm innych ludzi i zwierząt, walka o byt, który nie zawsze można ńazwać godnym,tak zażartych zmagań. W dole, na równinie, stykają się z sobą krainy Apa- czów i Komanczów, a na tym pograniczu dokonują się bohaterskie czyny, o których milczy historia. Z powodu starć obu tych wojowniczych ludów niejeden rozbitek czy nawet cały pokonany oddział chroni się w góry, gdzie musi walczyć na śmierć i życie z potęgami, których poko- nanie wydaje się niemożliwe. Rio Pecos wytryska w Sierra Jumanes, z początku to- czy swe wody w kierunku południowo-wsehodnim, a po- tem płyńąc poprzez Sierra Blanca zwraca się wpi~ost na południę. Opuszczając to pasmo zakreśla ku zachodowi wielki łuk otoczony po prawej i po lewej stronie przez gó- 23fs': ry; góry te nie dochodzą do rzeki, tak że po obu jej brze- t",,' . gach ciągnię si~ to szerszy, to węższy, pas prerii pokryty bujną trawą, niknącą dopiero w puszczy, która zdaje się spływać ze zboczy górskich: Jest to teren wysoce niebeżpieczny. W prawie nieprze- rvyanych ścianach gór mało gdzię przebija się szczelina, lub wąwóz, a kto tu spotka się z wrogiem, niełatwo go wyminie, jeśli nie zechce zostawić konia, bez którego tak i sf ` samo może zginąć. 7 Dostaliśmy się do tej właśnie dolińy rzecznej. Przejeż- dżałem nią już kiedyś, jednakże w liczniejszym i gwaran- tującym większe bezpieczeństwo towarzystwie. Teraz było ~i: . nas tylko cztęrech, a siły nasze osłabiała jeszeze koniecz- ność pilnowania jeńc~, który wprawdzie okazywał nad- zwyczajne posłuszeństwo, ale łatwo mógł chować zdradę w sercu. 5:.. Jechał on pośrodku obok Boba, Sans-ear prowadził 126 pochód, a ja ~ź Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykaliśmy orszak. Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek była to połowa sierpnia, przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało ~oza ciemne góry zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucałiśmy z ramion derki. W ciągu dnia Hoblyn jechał pomiędzy nami wolny, wiązaliśmy go tylko ria noc. Za prawdziwość wiadomości, któi'ych nam udzie- lał, ręczył swoim życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall: Czy daleko jeszcze do Skettel Peak i Head ~eak? - Jutro może dotarlibyśmy do nich, gdybyśmy nie . musieli przedtem z_boczyć na ,prawo, co Hoblyn uważa za konieczne. - Czy nie lepiej byłoby udać się najpierw w góry,,~że- by odszukać Freda Morgana? - To właśnie byłoby niewłaściwe, gdyż Morgan mógł-, by rias spostrzec. On niezawodnie musi tam być, bo dzi- siaj mamy już czternastego Sierpnia. Zresztą skoro Pa= trick pojechał do doliny, możliwe, że znajdzie się tam i je- . go ojciec. Zresztą Patrick może być tylko o kilka godzin . drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na ' pięty. Dzisiaj w nocy obozował o sześć mil stąd,. a jeśli wyruszył równocześriie z nami o brzasku; tn jest teraz najwyżej o trzy godziny drogi od nas. - Baczność! - zawołał w te~ chwili jadący na przo- dzie Sam. - Tam na skraju lasu leży na zieW i zielona gałąaka, którą niewątpliwie niedawno odłamano. Ktoś tu . był na krótko przed nami. Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni, Sam podniósł z ziemi gałązkę i obejrzawszy ją podał mi, mówiąc: Przypatrz się jej, na przykład, Charley! - Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną! - . Ja tak samo myślę. Teraż ja pochyliłem się ku ziemi. ~ , 127 - Dwaj ludzie. Popatrz! Wyjąłem z kieszeni dwa patyczki, które przyciąłem so- bie podług śladów stóp, zbadanych na miejscu obozu Pa- tricka. - To oni; iniara dokładnie się zgadza! Nie możemy je- chać dalej, Samie. - Masz słuszność. Patrick ńie powinien zauważyć, że ktoś jedzie za nim. Ale skoro ci rabusie zsiedli z koni, to ' chyba nie bez jakiegoś zamiaru. Tam konie ich skopały piasek, a ślady stóp prowadzą w las. Zobaczymy! Kazaliśmy więc trzem naszym towarzyszom chwilę za- czekać, a sami weszliśmy po śladach do lasu. Po przeby- ciu nieznacznej przestrzeni Sam, idący przodem, przysta- nął. Tuż przed nim ziemia była stratowana, a powłoka mchu rozluźniona - wyglądało tak, jakby pod nią kopa- no, a. potem położono ją na dawnym miejscu. Pochyliw- szy się; odsunąłem mech. - Motyka! - rzekł Sam: Rzeczywiście! - potwierdziłem, zaskoczony. - Tu leżała motyka. Pod mchem ukazał się dokładny odcisk motyki. - Zabrali ją ze sobą. Ale skąd się mogła wziąć? - za- pytał Sam. Na to pytanie bardzo łatwo odpowiedzieć. Gdy ka- pitan z porucznikiem; zakopawszy swój skarb, opuścili ' dolinę, porżucili tu motykę, ponieważ przeszkadzała im w drodze. Znajdziemy zapewne na skrajnych drzewach ja- kiś żnak, zrobiony przez nich na wypadek powrotu. Nie- wątpliwie musieli się liczyć z tym, że motyka może się okazać potrzebna przy wydobywaniu skarbu z ziemi. Przykrywszy ślad na powrót mchem, powróciłem, aby przypatrzyć się drzewom, i rzeczywiście po obu stronach tropu zobaczyłem na dwóch pniach ślady trzech nacięć, jednego nad drugim. Oprócz tegó odłamano u obu drzew - po trzy dolne galęzie. ~ - O czym to świadczy, Charley? Jak sądzisz?Y - zapy- tał mnie Sans-ear. 128 - Tó nietrudno odgadnąć. Patrick rzeczywiście zamie- rza udać się do doliny. - Trzeba koniecznie dostać się tam przed nim. Nasu- wa się tylko pytanie, czy on skieruje się wpros't do doliny, czy przedtem będzie chciał odszukać ojca. - Zaraz się o tym dowiemy. W tym celu zwróciłem się do Hoblyna z. pytaniem: Czy daleko jeszcze do miejsca; w którym droga od rzeki skręca w dolinę? - Najwyżej dwie godziny jażdy; jeśli sobie dobrze przypominam. Jedźmy więc tam. Jeśli Patrick obierze, tę drogę, to znaczy, że podąża wprost do kryjówki; jeśli zaś zachowa nadal obecny kierunek, to będzie świadczyło, że chce przedtem pojechać do ojca. Zastosujemy się do tego, co on zrobi! Zresztą marudzili tu niewątpliwie bardzo długo, skoro Patrick jest zaledwie o godzinę drogi przed nami. Z tego powodu należałoby trochę żaczekać, by nas nie spostrzegł, gdyby się z jakiejś przyczyny zatrzymał. Świetnie, Charley! Posłuchamy twej rady. Lecz nie bądźmy tacy nieostrożni jak on i nie zostawiajmy koni na otwartym miejscu. Zaprowadźcie je między drżewa i wyj- mijcie, z torby coś do jedzenia, ~dyż ja, na przykład, nie miałem nic w ustach od wschodu słońca. Postąpiliśmy zgodnie z propozycją Sama i ułożyliśmy się na mchu. Zaledwieśmy to uczynili;. gdy nagle Hoblyn wydał cichy okrzyk, wskazując ręką pomiędzy drzewa: - Popatrzćie poza ten parów, panowie! Wydało mi się, że zóbaczyłem tam na szczycie coś błyszczącego, po- dobnego do ostrza włóczni.. - To niemożliwe! - odrzekł Sam. - Kto by na taką odległość spostrzegł koniec włóczni? Niemożliwe to nie jest - odpowiedziałem - zwła- szcza jeśli wzrok spoczńie przypadkiem na tym właśnie punkcie, w którym się ów przedmiot znajduje: Takie włócznie jednak zwykli nosić tylko Indiańie, musieliby więc... s - Winnetou t. nr ~ 12g W tej chwili ja także ujrzałem błysk, nąjpierw w górze, a potem nieco niżej. ; Słuchajcie, ludzie - zawołałem - to mogą być tyl- kó Indianie! Szczęście, że wleźliśmy tu w zarośla. Gdy- byśmy pojechali dalej, byliby nas niewątpliwie dostrzegli, ponieważ mamy słońce .naprzeciw siebie. Wydobyłem lunetę i skierowałem j,ą na parów. Widok, . który się ukazał moim oczom; zaniepokoił mnie w naj- wyższym stopniu. . . Przypatrz się, Samie, lepiej tym jeźdźcom! - rze- kłem podając mu szkła: - Jest ich przynajmniej stu pięć- dziesięciu. . 'Sam przyłożył.lunetę do oka, .po czym wręczył-ją Ber- nardowi. - Zobaczcie i wy raz częrwonoskórych, master Mar- shall! Czy mieliście już kiedy do czynienia z Komanczami? . Nie. A czy tó są Komancze? - Tak. W tej . okólicy można by się spodziewać także Apaczów, oni jednak mają inne barwy aniżeli ci, którzy tam oto nadchodzą. Czy widzicie czerwoną i błękitną far- bę, którą pomalowali sobie twarze? To pewny znak, że są na ścieżce wojennej. Dlatego wypolerowąli tak groty włóczni, a we wszystkich kołczariach tkwią zatrute strza- ły, z którymi. dziś, na przykład,. nie chciałbym miQć nic do czynienia. Co by było, Charley, gdyby tędy przeszli? - Spostrzegliby nas niezawodnie. - Żebyśmy tak mogli wyjść z zarośli, usunąć tę gałąz- kę i pożacierać nasze ślady! Ąle to -będzie trudno! - To też' by się na nic nie przydało, gdyż dalej, w gó- rze, zobaczyliby nusz trop i doszliby po nim aż tutaj. - To pewne, ale przynajmniej. zyskalibyśmy czas na to; żeby stąd wyruszyć i uciec, zanim powrócą. - To prawda. Ślady kopyt są zaraz tutaj, na samym skraju. Może się to da zrobić bez opuszczania naszej kry- jówki. Za mną stał zeschły, cienki świerk. ~dciąwsży go, przy- ćiągnąłem nim gałązkę. Następnie poszukałem suchego ~ 130 igliwia, a wziąwszy garść, przysypałem nim ślady; które co prawda tak były niewyraźne, że mogło je zauważyć tylko bardzo bystre oko Indianina. - Ciekaw jestem, czy to co pomoże, Charley! Mnie nie wywiódłbyś tym w pole. - Dlaczego? - Czy klon ma sosnowe szpilki? Rzeczywiście, tuż nad śladarizi kopyt stał klon, ale ria to nie można już było poradzić, tym bardziej że całą na- szą uwagę zajęli Indianie, którzy doszedłszy do dolnej ćzęści parowu zatrzymali się i wysłali kilku wojowników na zwiady. - Dobra nąsza! Nie idą tutaj! - zawołał Sam z ra- dością. - Z cżego to wnosicie? - zapytał Bernard. - Wytłumacz mu to, Charley, ponieważ ty grasz wo- bec niego rolę nauczyciela! - To bardzo proste. Z tych trzech zwiadowców dwaj jadą wzdłuż, z biegiem rzeki, a jeden ku wodzie. Chcą się zatem przeprawić, lecz nie pójdą w górę rżeki, gdyż w ta- kim razie nie przeszukiwaliby terenu ku dołowi: Ci dwaj mają zlustrować to- miejsce szukając tropów, to . znaczy sprawdzić, czy jest ono bezpieczne, trzeci zaś zbada, czy można tutaj przepłynąć rzekę. Niebawem wszyscy trzej wróćili do czel~ających i wi- docznie przynieśli zadowalającą wiadomość, gdyż oddział ruszył wprost ku rzece. Teraz mogliśmy ich, policzyć go~ łym okiem, przy czym okazało się, że jest ich dużo więcej, niż przypuszczałem poprzedńio. Byli to sami młodzi i sil- ni wojownicy, którży należeli prawdopodobnie do dwóch plemion lub wsi, ponieważ poćhód prowadzili dwaj wo- dzowie. - Czy ci dwaj z orlimi piórami to wodzowie? - zapy- tał Bernard. - Tak. - , Słyszałem, że wodzowie zawsze jeżdżą na siwych koniach. - Na siwkach, hi, hi, hi! - zaśmiał się Sam. - Fałszywie ci powiedziano, Bernardzie! - rzekłem. -J W Starym Kraju zdarza się, że wódz jeździ na siwym koniu, ale tu nie, Indianin w ogóle nie lubi koni jasnej maści i nawet na polowaniu nie używa siwka, ponieważ biel odstrasza zwisrzynę: Tylko w zimie, kiedy ta barwa na tle śniegu jest zarazem maśką, dosiada niekiedy, w pewnych wypadkach, siwegó konia i narzuca na siebie białą opończę. Ja sam próbowałem już tego z dobrym skutkiexir na Półriecy. Tymczasem wszystkie konie. weszły już w wodę, a cho- ciaż rzeka miała tu rwący prąd, trzymały się tak dzielnie, że wylądowały po drugiej stronie o kilka lokci dalej. Po- tem Indianie znowu zaczęli badać teren, aż wreszcie cały óddział ruszył w dół rzeki'. Całe nasze towarzystwo odetchnęło z prawdziwą ulgą, gdyż niebezpieczeństwo groziło niemałe. Sam pogłaskał po szyi śwoją klacz, mówiąc: - Jak sądzisz, stara Tony? Co by było, gdyby czerwo-- noskórzy obcięli mi dziśiaj uszy, a tobie ogon? Tak, tak, to się juź kiedyś zdarzyło. Lecz, Charley, co będzie, na przykład, z Patrickiem i jego stakemanami? Wszak, jego trop zobaczą Indianie na pewnoi - Nic mu nie zróbią - odrzekł Hoblyn. ` ~ Nic? A to cze~u? - Bo go znają. To są Konnancze z plemienia Rakur- rojów. Kapitan i Patrick wypalili z nimi .~ajkę pokoju, gdyż wiele z tego, co nam zostawało z łupów, sprzedawa- liśmy im. ~ ' - Tó źle, bo w takim razie ,gotów jeszcze coś z nimi wspólnie przeciwko nam przedsięwziąć: - Musimy cierpliwie wszystko przeczekać, Samie - pocieszałem go. - Patriek nie weźmie ich chyba z sobą do doliny. Z uprzejmości może spędzić z nimi kilka go- dzin, aby wypalić z wodzami fajkę, a potem znów będzie mógł robić, co zećhce. Podszedłem na skraj lasu i wystawiłem głowę z gą- 132 ~4. szczu, a~żeby śledzić lndian, którzy byli już za najbliższym zakrętem rzeki i wkrótce zniknęli za górą. Zanim się od- wróciłem, rzuciłem mimo woli okiem .w górę rzeki i... czym prędzej sehowałem' głowę między gałęzie. Sam za- uważył ten szybki ruch wywołany przestrachem i zapytał: - Co tam? Czy z góry nadchodzą także Indianie? Zdaje się, bo jeden stoi wu wyjścia z górnego paro- wu. . r Sans-ear miał jeszcze przy sobie lunetę i przyłożył ją do oka. - Rany boskie, to prawda! Ale to tylko jeden, jeśli za nim nie ukryli się inni. Ale, co ja widzę! To Apącz, na przykład! ' - Rzeczywiście? , - Tak, i to wódz. Jego długie włosy zwisają aż na grzbiet kónia. Teraz zjeżdża ku wodzie. Daj no mi lunetę! Lecz i przez szkło, ni~estety, nic riie zobaczyłem, gdyż Indianin znajdował się już w wodzie , poza wyniosłością brzegu. , - Wiesz, co tu się święci, Charley? Komancze nie przypuszczają, że ścigają , ich Apacze, a ten wódz ruszył przodem, żeby ich mieć stale na oku, Diabelnie mądrze sobie poczyna, gdyż nie trzymał się tropu, ,lecz óbrał so- bie drogę powyżej nich, przez góry;- najbliższym wąwo- . zem. Odstąpcie, bo ci hultaje cieszą się 'bystrymi oczyma! On w każdym razie tędy przejedzie, pochwyćcie więc ko- nie za nozdrza, bo przywykły parskać, gdy się zbliża In- dianin. Tylko moja Tony ma więcej oleju w głowie. No, cicho! Nie mogliśmy go dojrzeć., jak zdążał ku nam,..ponieważ znajdowaliśmy się w górnej części zakrętu doliny, ale nie minęło pięć minut, gdy doleciał nas tętent konia. ` Towarżysze cofnęli śię, tylko ja położyłem się za gę- stym krzakiem. ~ Indianin jechał wolno, patrząc uważnie na ziemię. Czyżby spostrzegł kilka zdeptanych źdźbeł tra- wy lub jakieś inne nasze ślady? Widocznie tak było, bo 133 nagle zatrzymał się naprzeciw mnie, rzucił okiem na igli- wie, które przedtem rożsiałem, i w jednej chwili stanął na ziemi z tomahawkiem w ręku. Ognia, Charley! - zakomenderował z cicha Sam. Ja jedńakże skoczyłem równie szybko jak Indianin i rzuciłem się przez krzaki ku niemu. Muskularna jego rę- ka zamierżyła się do straszliwego ciosu. - Winnetou! Czy wielki wódz Apaczów chce zabić swojego brata? ~ Czerwonoskóry opuścił rękę, a ciemne jego ..oczy za- błysły. - Szarlih! Z ust jego padło tylko to jedno słowo, lecż brzmiała w nim taka radość,.jakiej dumni Indianie zazwyczaj wsty- dżą się głośńo objawiać: Potem wziął mnie w ramiona i przycisnął do piersi. Ucieszony nadzwyczaj tym spotka- niem, zapytałem: - Co mój brat robi tutaj nad Rio Pecos? On zaś zatknął za pas tomahawk i odpaił: - Te psy, Komancże;. opuściły s Vój obóz, aby oddać , Apaczom swoją krew. Wielki Duch mówi, że Winnetou zabierże ich skalpy. A co sprowadza mego białego brata x^ w tę dolinę? Wszak brat mój przed wieloma miesiącami twierdził, że pojedzie przez Wielką Wodę do wigwamu swojego ojca i swoich sióstr~ a potem udą się na wielką pustynię, straszliwszą aniżeli Mapimi i Estaccado! Widziałem wigwam mojego ojca i byłem na Saha- rze, lecz duch sawann wzywał mnie do siebie w świetle r dńia i w ciemnościach nocy. Usłuchałem jego głosu. - Brat ~ mój dobrze postąpił. Serce prerii jest wielkie i szerokie, zawiera w sobie życie i śmierć; a kto raz tętno jęgo poczuł, choć odejdzie, zawsze wróci. Howgh ńi:;: Wziął konia za. uzdę i wszedł ze riiną pod drzewa. Tu zobaczył' moich towarzyszy. Nie spodziewał się ich, gdyż nie uprzedziłem go o ich obecności. Mimo to nie okazał najmniejsżego zdziwienia, a nawet zachował się tak, jak gdyby ich nie zauważył, bo sięgnąwszy ręką do torby 134 przy siódle,- wydobył fajkę i worek z tytoniem i usiadł z godnością na ziemi. Winńetou jeździł daleko na północ dó Wielkiego .Je- ziora po świętą glinę do fajki, a Szarlih jest tym,~ który pierwszy tę fajkę zapali. Moi towarzysze także chcieliby wypuścić z niej dym pokoju wraz z moim czerwonym bratem. - Winnetou pali tylko z walecznymi mężami, .w któ- rych sercu nie gnieździ się fałsz, na których ustach mie- szka tylko prawda, lecz Winnetou wie, że jego biały brat zadaje się tylko z takimi ~udźmi. - Czy więlki wódz Apaczów słyszał o dzielnym i ro- zumnym myśliwcu Sans-earze? - Winnetou zna go; lecz go jeszcze nie widział. Sans-ear jest chytry jak wąż, roztropny jak lis, a mężny jak jaguar; pije krew czerwonych ludzi i zaznacza ieh żgo- ny na kolbie swojej strzelby, lecz oni wyrządzili mu wiel- ką krzywdę. On zresztą zabija tylko złych. Widzę jego konia. Czemu on sam się nie żbliży, by wypalić z Winne- tóu fajkę pokoju? Sam podniósł się natychmiast i podszedł trochę zakłg- potany obecnością człowieka, który znany był jako naj- większy, najwaleczniejszy i najsprawiedliwszy wojownik prerii. - Mój czerwony brat dobrze się wyraził; zabijam tyl- ko złych, a dobrzy zawsze mogą liczyć na moją pomoc - rzekł skromnie. ' Skinąłem także na Bernarda. ' - Niech wódz Apaczów rzuci też jasnym okiem na te- go wojowriika, który niedawno jesz_ cze ~był bardzo bógaty, Iecz za sprawą białych rabusiów stracił ójca, diamenty i dolary. Morderca jest tu nad Rio Pecos i wkrótce zginie z jego ręki.' - Winnetou jest jego bratem i pomoże'mu schwytać mordercę ojca. Howgh! Te ostatnie słowa były obietnicą, a obietnicy Winnetou zawsze dotrzymywał. Zyskałem więc dla Bernarda po- 135 moc, o jakiej dotąd nawet nie marzyliśmy. Tymczasem A~acz napełnił już sobie fajkę i zapalił. Wydmuchnąwszy dym po trzykroć ku niebu i ku ziemi, uczynił to samo, zwracając się ku wszystkim czterem stronom świata, po czym podał fajkę mnie. Ja powtórzyłem tó także i wrę- czyłem fajkę Samowi. Kiedy i Marshall odprawił tę cere- monię, fajka wróciła do rąk ~ Winnetou. Następnie San~-ear spytał Apacza: - Czy mój czerwony brat ma w pobliżu wielu wojów- ników? Uf_f! Było to u Winnetou zawsze wyrazem zdziwienia. Sans-ear nie znał jeszcze zwyczajów Apacza, a otrzymaw- szy w odpowiedzi tylko to słówo, sądził, że żostał źle zro- zumiany. Dlatego jeszcze raz powtórzył: Pytałem, czy mój brat ma w pobliżu swoich wojow- ników. Uff! Niech mi mój biały. brat powie, ile niedźwiedzi potrzeba do stratowania tysiąca mrówek? Tylko jednego. ~ - A ile krokodyli dó póżarcia stu ropuch? Tylko jednego. A ilu wodzów Apaczów do zabicia tych much, Ra- kurrojów? Gdy Winnetou wykopie topór wojenny, nie bierze z sobą wojowników; lecz idzie sam. On nie jest wo- dzem jednego szczepu, lecz jest królexri wszystkich Apa- czów. Skoro wyciągnie rękę, czy tu, czy tam, pod jego rozkazy śpieszą tysiące wojowników. Ma on wiele języ- ków, które mu donoszą; co czynią synowie Komanczów, i ma dość tomahawków i noży, by wytępić swoich wro- gów. Następnie zwrócił się do mnie: - Wojownik powinien przemawiać tylko pięścią, iecz niech mi mój biały brat powie, co zamierza przedsięwziąć razem z tymi ludźmi, którzy są przy nim? Zdałem mu krótko, ale dokładnie sprawę z wypadków, które sprowadziły nas nad Rio Pecos. Słuchał uw~żnie, 136 a potem patrzył przez chwilę na ziemię. Wydmuchnąwszy dym po raz osta2ni, wstał i schował fajkę do kieszeni: ~ . . Niech moi biali braćia udadzą się za mną! To rzekłszy, wyprowadził swego konia z zarośli i do- siadł go. Podjechałem do niego i szybkim stępem ruszyliś- my w dalszą drogę. ~ Winnetou jechał na znanym mi już z dawniejszych cza- - sów grubokościstym~ gniadoszu, który pozornie wyglądał na zajeżdżonego konia poćiągowego, i właśnie tylko taki znawca jak Winnetou mógł go wybrać na swojego wierz- chowca. W cwale był ten koń niedościgniony, w kłusie spokojny, w stępie szybki i niezmordowany, a jego phzca nigdy nie zawodziły. Roztropność jego nie ustępowała na- wet sprytowi klaczy Sama, ostrymi zaś i twardymi jak stal kop.ytami nieraz już zmusił do ucieczki nie tylko sza- rego wilka, ale nawet pumę. Gdy Winnetou wsiadł na siodło, zdawało się, że wierzchowiec i jeździec tworzą jed- no ciało; jedną duszę, jedną wolę i jedną decyzję. Nie żdarzało się też nigdy jeszcze, żeby temu zwierzęciu za- brakło siły, wytrwałości, odwagi albo zręczności. Dojechawszy dó tropu Komanczów, zorientówaliśmy się, że ta zgraja czuła się zupełnie bezpieczna, gdyż nie zadawała sobie najmniejszego trudu, ażeby zacierać swe ślady. Jechaliśmy tak z godzinę, zatrzymując się na każ- dym zakręcie drogi, aby rzucić okiem na leżący prżed na- mi teren. Nagle na skraju lasu Apacz szarpnął konia w tył i wskazał prawą ręką przed siebie, a lewą dał znak, że- byśmy milczeli i byli ostrożni. Wyciągnąłem szyję i wytę- żyłem wzrok, lecz nic nie zdołałem zauważyć: Winnetou powiesił strzeibę na kuli u siodła, wziął w rę- kę nóż, zsiadł z konia i nie rzekłszy ani słowa, zniknął między drzev4ami. - Co to może być, Charley? -- zapytał Sam. Ni e wiem. - To dziwna istota ten Apacz! Czy nie mógł nam po- wiedzieć, co zamierza zrobić? Czy nie słyszałeś jego zdania, że mąż powinien prze- l37 mawiać tylko czynami? Widocznie zauważył coś podejrza- nego i poszedł; by się przekonać o słuszności swych po- dejrżeń. Niewątpliwie sam się tego domyśliłeś, więc nie potrzebujesz osóbnych wyjaśnień: - Ale mógł powiedzieć, co spostrzegł. - 'I my także niebawem to zobaczymy. - Gdyby nie źataił przed nami swego zamiaru, to wie- dżielibyśmy teraz, na przykład; ćzego się trzymać i jak mamy się zachować. - To było zbyteczne, bo niewątpliwie mamy tu cze- kać, dopóki on nie wpowróci albo nie da znaku, żebyśmy ruszyli dalej. To przecież bardzo proste. - Massa, och, ach, usłyszeć, massa? - prżerwał Bob naszą sprzeczkę. Co? - Jakiś ćzłowiek krzyknąć! - Gdzie? - Tam! Spojrzałem pytająco na pozostałych, lecz nikt nic nie słyszał. Mimo to Murźyn mógł mieć shzszność, Wtem żabrzxniał - teraz nie uszło to niczyj,ej uwagi - głos ptaka. Każdy inny cżłowiek wziąłby te dźwięki ża głos prawdżiwego lelka, ja natomiast wiedziałem, że po- chodziły ź ust Apacza, gdyż jesżcze w czasie poprzednich uaszych podróży obraliśmy go sobie za znak do porozu- miewania się i używaliśmy go często. - Lelek tutaj? - rzekł Sam: - Ciekaw jestem, na przykład, gdzie nie móżna spotkać tego stworzenia. - To stworżenie widziałeś~ i s~yszałeś dżiś po raz pierwszy. To Winnetou na nas woła. Naprzód! On jest tam, na skraju lasu! Wziąłem konia Qpacza za cugle, a reszta towarzyszy ruszyła za mną. Winnetou st~ł w odległości kilkuset kro- ków na skraju lasu. Gdy ujrzał, że poshxchaliśmy jego wołania, zniknął w głębi. Przybywszy na to miejsce zsiad- łem ż konia i wszedłem pomiędzy drzewa, gdzie zobacży- łem Apacza i leżącego u jego stóp młodego cżłowieka, 138 skrępowanego własnym pasem. Miał oczy zwrócone z nieopisaną trwogą na Winnetou i jęczał z cicha. - Niedołęga! Rzuciwszy z -pogardą to jedno słowo, Apacz odwrócił się dumnie od pojmanego. Był to biały. Na mój widok rozjaśniło się nieco jego oblicze, gdyż wobec tego, że na- leżałem do jego rasy, wstąpiła weń znowu nadzieja. Na- dzieja ta wzmogła się jeszcze w widoczny sposób, kiedy podszedł doń Sans-ear. - Biały, i to jankes! - zawołał mały myśliwiec. - Czemu mój czerwony brat postępuje z nim jak z wro- giem? Złe oko! - odrzekł krótko Winnetou. Za nami zabrzmiał teraz okrzyk; a gdy się odwróciłem, ujrzałem MarshalIa, który przypatrywał się jeńcowi z nie- opisanym wyrazem twarzy. Holfert! Na miłość Boga, a wy skąd tutaj? - Marshall! Master Marshall! - odrzekł zagadnięty, widocznie znajomy Bernarda. Jego zachowanie jednak świadczyło, że widok mego ~przyjaciela niemile go do- tknąŁ - Co to ża człowiek? - zapytałem. ~ ' - Pochodzi z Knoxville, nazywa się Holfert i był cze- ladnikiem w naszym warsztacie - odrzekł Bernard. Czeladnik Marshalla, i to w pobliżu miejsca, gdzie spo- dziewaliśmy śię zastać Morgana! Od razu też przyszła mi do głowy pewna myśl. - Czy był on jeszcze u was, kiędy zwijaliście interes? , Tak. Zwróciłem się do jeńca z następującymi śłówami: - Master Holfert, szukaliśmy was już od dawna. Czy moźecie mi powiedzieć, gdzie się znajduje wasź dobry przyjaciel, który się nazywa Fred Morgan? Dawny pomocnik Marshalla przestraszył się niezmier- nie, a po chwili zapytał: - Cży jesteście detektywem, sir? Kim jestem, o tym dowiecie się we właściwym cza- 139 sie, ' na r~zie tylko zaznaćzam, żę nie chciałbym załatwić się z wami urzędowó, bo przypuszczam, że jesteście tylko obałamuceni. A więc odpowiadajcie. Gdzie Morgan? - Rozwiążcie mnie; sir, wtedy wyjawię wszystko. Bernard zrobił taką minę, jak gdyby słuchał rzeczy nie- wiarygodnych. - O rozwiązaniu więzów nie może być mowy, w naj- lepszym razie możemy je rozluźnić. Bobie, zrób to! - Bob, i ty tutaj? - zawołał Holfert zdumiony. - Bob także tu, yes! Och, gdzi~ massa Bern, tam jego Murzyn Bob: Czemu massa Holfert nie zostać w Louis- ville, lecz pójść w góry? Dlaczego massa Holfert być związany? Murżyn rozluźnił nieco jeńcowi więzy, tak że teraz Holfert mógł usiąść prosto, ja zaś prowadziłem śledztwo dalej: , - A więc po raz trzeci: gdzie Morgan? - Na Head Peak. - Jak długo byliście teraz razem? Prześzło miesiąc. - A gdzieżeście się spotkali? - .On kazał mi przybyć do Austin. - Kazał? Ach! Więc znałiście się przedtem? Jeniec umilkł, ja zaś wydobyłem rewolwer. - Przypatrzcie się tej zabawce! Wiem bardzo dobrze , z kim mam do czynienia, żyezę sobie jednak, żebyście mi opowiedzieli o śmierci prynćypała i o zniknięciu jego mie- nia: deśli się będziecie wzbraniaIi lub skłamiecie, dostanie- cie kulę w łeb. Tu, na Zachodzie; ludzie załatwiają się z rozbójnikami o wiele prędzej niż w Stanach. Nie jestem mordercąi - wyjąkał w najwyższym przerażeniu Holfert. - Słyszeliście już ode mnie, że wviem dobrze, kim je- śteście! Idzie teraz o to, czy m~my was uważać za zatwar- działego winowajcę, czy za człowieka skruszonego. A za- tem, czy znaliście Morgana już dawniej? - To jest mój krewny. 140 A ćzy odwiedzał was w Louisville? - Tak~ - Co dalej? Nie będę zadawał wielu pytań, gdyż mo- żecie mówić i bez tego. Uważajcie na rewolwer! Musiałem uwżględnić ten zrozumiały odruch odkrytego tak niespodżianie mordercy. - Jeśli master Marshall odejdzie, opowiem wszystko. - Niech się stanie zgodnie z waszym życzeniem! Skinąłem na Bernarda. Oddalił się bez protestu, lecz zrobiwsży hzk powrócił i stanął za `plecami jeńca. - A zatem! . - Morgan bywał u mnie dość często i zachęcał mnie do gry. .. - Czy odwiedzał was w waszym miesżkaniu? - Tak, nigdy w sklepie: Z początku w grze sprżyjało mi szczęście, toteż grałem namiętnie dalej. Potem przegry- wałem coraz więcej, aż żadłużyłem się u niego na kilka tysięcy dolarów. A ponięważ nie miałem czym zapłacić, zagroził mi doniesieniem, gdyż na wekslaeh, które mu da- wałem, .podrabiałem podpis pryncypała. Nie miałem więc innego wyjścia, jak powiedzieć .mu, gdzie przechowywano klucz od sklepu. Cży wiedzieliście, po co Mórgan chciał się tam do- stać? - Tak'. Mieliśmy się podzielić zdobyczą i udać się po- tem do Meksyku. Przedtem jednak musieliśmy się rozłą- czyć w obawie przed pościgiem; on zaś oznaczył mi czas spotkania w Austin. - Czy żdradziliście mu, że pryncypał nosił klucz prży sobie? - Tak, ale nie przypuszczałem, że Morgan go zamor- duje, gdyż' zapewniał mnie, że go tylko ogłusźy. Obaj więc zaczailiśmy się, lecz on, zamiast tylko ogłuszyć pana Marshalla, pchnął go nożem. Potem otworzyliśmy bramę i położyliśmy zwłoki w sieni. Znalezione mienie rozdzieli- liśmy od razu pomiędzy siebie. - On zabrał diamenty, a wy resztę? 14? - Tak. Mnie, jako zawodowemu jubilerowi, nietrudno było zamienić moją część, oczywiście ze stratą, na pienią- dze... ' - A teraz... Ach, zgaduję! Owe pieniądze odebrał wam Morgan - Niestety! - Jak mogliście być tak naiwni, żeby sądzić, iż taki człowiek postąpi z wami uczciwie9 Wszak łatwo było so- bie wyobrazić, że on tylko po ~o wyprowadził was tutaj, aby bezkarnie stać się panem całego łupu. W jaki sposób pozbawił was pieniędży? - Wczoraj wieczorem ori odbywał straż, a ja spałem mocno. Wtem poczułem, że ktoś mnie , dotknął, i zbudzi- Yem się na szczęście jeszcze na czas! Morgan zabrął mi już broń i pugilares i właśx~ie zamierzał wbić mi nóż w serce. Strach dodał mi sił. Odepchnąłem napastnika, zerwałem się i uciekłem. Morgan puścił się za mną w pogoń, ale ż powodu ciemności nie mógł mnie schwytać. Biegłem przeż całą noc, gdyż przypuszcżałem, że pójdzie moim śladem, skoro tylko nastanie dzień. Dopiero niedawno ośmieliłem się tutaj ukryć, aby się trochę przespać, lecz to mi się nie udało, gdyż przećhodzili tędy Indianie. Wobec tego postanowiłem uciekać dalej, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonoskórego, który mnie tu odnalazł, pomimo że starałem się ukryć przed jego wzrokiem. Holfert był strasznie znużony. Chyba to tylko sprawiło, ~że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać ani żalu, ani we- wnętrznego wżruszenia. Zwróciłem się do Bernarda': - Tem człowiek należy do ciebie: Co z nim zrobisz? Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca, Marshall milczał. W sercu jego niewątpliwie chęć zemsty walczyła z litoś- cią. Zapytał jeszcze jeńca o to i ówo, a w końcu rzekł do nas: - Ten łotr może i zasłużył na karę śmierci, ale puść- my go wolno. Bóg go osądżi! 142 k - To gorsze od szybkiej śmierci; Bernardzie. Bez bro- ni i bez konia; bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie, stąd zbyt daleko. To zabierzmy go ze sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposabńość pozbycia się jego towarzystwa. - Zawadzałby nam bardzo, zwłaszcza że mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć. - To zawsze jeszcze będzie nas czterech przeciwko dwóm. Tu nie chodzi o to, że izycznię będą dla nas groźni. . Myślę o całkiem innych ewentualnościąch, które mogłyby nas narazić na niebezpieczeństwo. Ja bym radził dać mu jednego z nasżych koni jueznych i trochę broni. Zapytaj- cie Winnetou. Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie. Teraz podszedł i odwiązał ,pas z rąk Holferta. - Wstać! , Jeniec pódniósł się, a wtedy Winnetou wskazał na jego rękę, - Czy biały człówiek zmył ze swej ręki krew zamordo- wanego? Tak - odrzekł Holfert; przestraszony brzmieniem tego głosu. A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou i tego do- maga się Wielki Duch sawann. Czy biały człowiek widzi gałąź rosnącą tam, nad brzegiem rzeki? - Widzę. - I~iech więc pójdzie po nią: Jeśli mu się uda ją ze- rwać, to będzie mu wolno. żyć, gdyż gałązka jest oznaką pokoju i łaski. Ten dziwaczny warunek żaskoczył nas wszystkich. Ho1- fert poszedł ku brzegowi, oddaloneiiiu o czterysta kro- ków. Spełnić ten warunek było bardzo łatwo, gdyż gałąz- ka znajdowała się nie w wodzie, lecz tuż nad brzegiem: Jeniec doszedł tam i sięgnął po nią ręką. Wtedy Winne- tou podniósł nagle swoją nabijaną srebrnymi gwoździami 143 strżelbę. Huknął strzał i Holfert runął z przestrzeloną gło- wą do wody. Winnetou z zimną krwią na noW o nabił . wystrzeloną broń. - Biały człowiek nie przyx~iósł gałązki, musiał więc umrzeć. Duch sawann jest sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza więc łaski, która wiedzie. do zguby. Białego mór- dercę zabiliby i tak Komancze, stakemani albo pożarłyby go kujoty! Następnie Apacz dosiadł konia i odjećhał, nie ogląda- jąc się na nas. W milcżeniu i w poważnym ,nastroju ruszyliśmy wsżys- cy za nim: Ślady Komanczów w dalsżym ciągu były wyraźne. Te- go, że przedsięwzięli wyprawę wojenną, dowodziły ich po- malowane twarze, ale cel wyprawy był widocznie daleki, bo w przeciwnym razie zachowywaliby się ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale żbyt lubił milczeć, żeby miał bez zapytania wypowiadać swoje uwa- gi. Właśnie miałem się do niego zbliżyć, kiedy naglę usły- . szeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwóch wystrzałów. , Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast. Winnetou skinął, żebyśmy żawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia i wpadł w krzaki, ale nieba- wem wychylił się z nich i przywołał nas do siebie skinie- niem ręki. - Komancze i dwie blade twarze! '. Tó rzekłszy, wćzołgał się znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim. Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach. Dolina rzeki rozszerzała się tu przed nami w wielką kotlinę, w której .ukazał się nasżym oczom niespodzięwa- ny widok: Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komancżów swoje włócznie w zieinię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie paląc fa~kę po- koju z dwoma białymi. Konie wszystkich tych czterech 144 ludźi pasły się w pobliżu. Przed' nami zaś rozgrywała się wojownicza i dzika, a~ jednak pokojowa scena. To Ko- mancze urządzili turniej, w którym zwykle okazują oni swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Bylir zbyt od. nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy twarzy wojowni- ków, dlatego też przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłerri do Sans-eara, podając mu szkła: - Hola, a to kto? Samie, zobacz no! On zaś, wziąwszy ode mnie lunetę, popatrzył i żawołał. cicho: - Niech to wszyscy diabli! To Fred Morgan z synem! Skąd oni się wzięli tu, wśród Indian? - To bardzo łatwo wytłumaczyć. Patrick był ciągle w niewielkiej odległości przed nąmi, a Morgan zapędził się tutaj za Holfertem i tak się widocznie spotkali. Słysza- łeś także, że nie potrzebują kryć się przed Komanczami. - Prawdopodobnie tak to istotnie było, ale to mriie bardzo martwi! - Czemu? - Jak wyrwiemy ich spomiędzy Indian? - Przypuszczam, że się od nićh odłączą; gdyż chyba nie będzię im zależało na tym, żeby Indianie dowiedzieli się o skarbie, który chcą odkopać. - W takim razie zostańmy tutaj i uważajmy, co zro- bią. Zdaje się, że nic nam tu nie grozi, gdyż czerwono- skórzy nie mają zamiaru wracać. A czy nie może nadejść Morgan, który ściga Hol- ferta? - zapytał Marshall. '. - Dowie się od swęgo syna i od Komanczów, że go . nie spotkali, i pomyśli, że Holfert ~dał się inną drogą - odrzekłem. - Czy ukryjemy konie? ~Winnetou skinął głową na znak zgody,ř ja zaś wyszed- łem, aby się tym zająć. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt w tym miejscu, przeto zdjęliśmy ciężary z -koni jucznycH i zaprowadziliśmy je razem z innymi głębiej w las. 145 Gdy Hoblyn ujrzał dolinę, wyciągnął rękę i powiedział: - "Sir, tam ną prawo biegnie parów, przez który wie- dzie nasza droga. Tam? To bardzo źle! , Czemu, ~Charley? - wtrącił Sam: Ponieważ nie możemy się tam dostac przed Morga- nami. Prżecież to zupełne jasne, że natychmiast pó odej- ściu Komanczów ruszą obaj w drogę. Nie obawiajcie się, sir! - zauwazył Hoblyn. - Tę drogę zna tylko kapitan i ja: Porucznik pójdzie inńą, któ- ra biegnie dołem wzdłuż łóżyska pewnego dopływu. W takim razie jestem sp.okojny. Możemy więc bez obawy przypatrywać się zabawie Indian. Komańcże, podzieleni na dwie części, udawali, że wal- czą z sobą bądź to w zwartych grupach, bądź rozsypani w pojedynkę. Okażywali przy tym żręczność i szybkość ruchów, które wprawiłyby w podziw każdęgo Europejczy- ka. Nie używają oni w czasie takich popisów ani siodeł, . ańi nawet uździenic. Przywiązują tylko do gr~bietu koń- skiego derkę, skórę lub rogóżę; a po obu stronach tych przedmiotów - mocny, szeroki rzemień. Ilekroć jeździec zaczepiony jedną ńogą o grzbiet konia chce przerzucić ciało na jedną lub na drugą jego stronę, przetyka przez ten rzemień rękę. Dzięki temu szczególne- mu sposobowi siodłania i ćwiczeniu wojownicy ci mogą używać konia jako tarcży oraz zachowywać ogromną swobodę ruchów, posyłając nieprżyjacielowi strzałę albo kulę - gdy jeździec ma broń palną - sponad grzbietu konia albo też spod jego szyi. Każdy z wojowników jest przy tym tak zręczńy, że potrafi zależnie od potrzeby przerzucać się to na jedną, e to na drugą stronę konia z szybkością i łatwością, która przyniosłaby żaszczyt nie- jednemu jeźdźcowi cyrkowemu. Konie idą zaś tak pew- nie; żę zarówno kule, jak strzała rzadko tylko chybiają celu. Rzemień, w którym zwisa ręka zaczepiońa tuż przy ramieniu, przymocowany jest do grzywy u końca karku końskiego, toteż nawet gdyby derka się zsunęła, jeźgżiec 1'46 nie traci punktu oparcia: Jeśli wojownik dobrze przywią- że pętlę, może się obejść doskonale bez derki i siodła, gdyż stopy, ubrane w mokasyny, trzymają się grzbietu końskiego tak pewnie, jak gdyby był on pokryty skórą bizona. Gdy ci niezwykli jeźdźcy strzelają spoza grzbietu końskiego, mierzą oczywiście z góry, .gdy zaś spod szyi konia, nakładają strzałę z dołu, co dzięki nieustannemu ćwicżeniu przychodzi im tak łatwo, jak gdyby celowali w sposób zwyczajny. Cała nasza uwaga była tak pochłonięta tą wojenną za= bawą, bardzo podobną do arabskiej "fantazji"*, że tylko raz obejrzałem się poza siebie, i to - na nasze szczęście - akurat w porę! Zobaczyłem bowiem z przerażeniem dwóch jeźdźców zjeżdżających skrajem lasu i przypatrują- cym się bardzo uważnie tropowi Komanczów. - Baczność, panowie, tam nadchodżą ludzie! ostrzegłem towarzyszy. - Kapitan z Conchezem! - To on, naprawdę! Skryjmy się głębiej w las i za- trzyjmy ślady! Zrobiliśmy to w dwie~ minuty. Wszyscy sig cófnęli, tyl- ko ja i Winnetou zoslaliśmy na nieco wysuniętym miej- scu, z którego mogłiśmy śledzić ruchy przybyszów, nie ,pokazując się im oczywiście. Byli;już bardzo blisko nas i prawdopodobnie pojechali- by dalej, gdyby nie to, że Indianie podnieśli naraz okrzyk wojenny; który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt drogi i zaprowadzili konie tam, gdzie przedtem stały nasze. Wtedy cofnęliśmy się do naszych towarzyszy. Tuż za przybyszami stały blisko siebie dwa klony. Udało mi się doczołgać aż do tych drzew i podsłuchać prowadzoną półgłosem- rozmowę. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk. * F ą n t a zj a (arab. fantasia) - turnieje konne arabskich jeźdźców, o charakterze gry wojennej, których uczęstnicy prześcigają się w zręcz- ności i odwadze. To Komancze - rzekł kapitan. - Nie potrzebuje- my się ich obaViać Musimy się jednak wpierw dowie- dzieć, co to za biali są z nimi. = Z tej odległości ich nie rozpoznamy. - Można by rozróżnić po ubraniu. Tego pierwszego nie. znam, a drugiego zasłania mi wódz. - Kapitanie, przypatrzcie się ~temu kasztarikowi, . tam między tymi ćzterema kóńmi! Co wy na to? - Carajo! To kasztanek naszego porucznika! - Ja też tak sądzę. Wobec tego jedriym z tych białych, będzie żapewne Patrick. - -` Słusznie! Teraz nachyla się. Czy widzisz ten pstry ' kaftan? To on! Co począć? - Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zro- bić, wówczas dałoby się może coś wymyślić. - Teraz muszę ci już wszyśtko wyjawić. Zakopałem w tych stronach najcenniejsze nasze skarby nie chcąc przechowywać, ich w naszej kryjówce, gdyż jest między nami kilku ludzi, którym nie można zbyt ufać. Miejsce; w któryxń te rzecży leżą, znam tylko ja i porucznik. Czekał on na swego ojca i zamiast w ńasżym obozie umówił się z ni~ tu; nad Rio Pecos. To wzbudziło we mnie podej- rżęnie,: a ponieważ po ostatniej wyprawie do Estaccado wyruszył wprost'tutaj, nie odwiedziwszy mnie przedtem, nabrałem przekonania, że postanowił porwać nam skar- by. Z Indianami na pewno spotkał się tylko przypad- kiem. Nasuwa się teraz pytanie: czy udać się do nich od razu, by go ukarać; czy feż śledzić go; a potem pochwycić na gorącym uczynku. - To ostatnie jest chyba o wiele lepsze. Jeśli bowiem teraz do niego podejdziemy, nie potrafimy dowieść mu niczego. Powie po prostu, że przybył tutaj po ojca, a kto wie, jakich potem jeszcze użyje forteli do osiągnięcia swe- go celu. Jest ńas dwóch, ich także dwóch, a Indianom nigdy ufać nie możria. Conchez zadawał sobie widocznie trud, aby odwieść ~ kapitana od pierwotnego zamiaru, niewątpliwie bówiem 148 i jernu zależało na tym, żeby się dowiedzieć o miejscu, gdżie~zostały ukryte skarby. Masz, słuszność! Rakurrojowie są na wojennej wy- prawie i zatrzymają się tutaj najwyżej godzinę. Potem Pa- trick wyruszy dalej. Musi bowiem jeszcze dość daleko je- chać, zanim dotrze do miejsca, gdzie się znajduje kryjów- ka. Nie powinniśmy oczywiście pozwolić, żeby wziął to, na co ina ochotę, ,jeśli... jeśli w ogóle skarb jeszcze się tam znajduje. ~ - - Jeśli się tam jeszcze znajduje? Któż by go mógł za- brać, skoro tylko wy dwaj o nim wiecie? Hm, Sans-eąr i Old Shatterhand, którzy nam zadali porażkę. - Jak mógliby oni wpaść na tróp tajemnicy? - Całkiem po prostu. Chciałem wysłać za póruczni- kiem Hoblyna i byłem na tyle nieostrożny, że wydałem mu już odpowiednie wskazówki. Tymczasem on zniknął bez śladu i nie mogę pozbyć się myśli, że sprzymierzył się z tymi myśliwcami, aby ocalić własne życie. ~ - Hin, w takim razie byłoby może najlepiej..: No, co?... - Zwrócić się do Kómanczów. - I zdradzić im naszą tajemnicę, żeby zabrali nasz skarb? Mamy zresztą jeszcze czas do namysłu, gdyż, jak widzę, Indianie wyciągają worki z żywnością. Przekąśmy i my coś niecoś. Idź po mięso! Conchez, ,idąc do konia, na pewno by mnie zobaczył, toteż cofnąłem się, jak mogłem najśpieszniej, a po sekun- dzie usunąłem się z jęgo pola widzenia. Przybywszy do towarzyszy, przedstawiłem im wynik podshxchu. Czy nic, na przykład; nie powiedzieli o tych trzech agentach, którzy razem z porućznikiem pojechali za kup- cami? - zapytał Sam. - Jeden z nich musiał chyba zo- stać z Patrickiem? O tym nic nie wspominali. Może Patrick zamordo- wał swego tówarzysza, aby mieć wolną rękę. Ale co zro- bimy z tymi dwoma? 149 - Puśćmy ich spokojnie, Charley! Na te słowa Winnetou potrząsnął głową i zauważył: - Niechaj moi biali bracia pamiętają, że mają tylko - jeden skalp na głowie. - Któż by go nam miał zabrać? - odparł Sam. - Te węże, Rakurrojowie. - To im się nie uda. Zresztą _wkrótce stąd póydą; .gdyż żnajdują się na ścieżce wojennej. - Mój biały brat jest roztropnym myśliwym i walecz- nym wojownikiern, lecz nie zna dróg Komanczów. Ci czerwoni mężowie zdążają do grobu swojego wodza Czu- -ga-chaty*, jak to cżynią co roku, w uni~, w którym zabił go wódz Apaczów Winnetou. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Winnetou śledził ten oddział. - To wszystko jed,no - rzekł Sam. - Jeśli są na ta- kiej wyprawie, to po jakiego licha troszczyliby się, na przykład, o nas i o stakemanów? Ja także nie chciałbym plamić się niepotrzebnie krwią - dodałem od siebie. - Niechaj moi biali bracia czynią, co im się podoba - rzekł Apacz. ~ Moi bracia oszczędzają wroga, który jest rozbójnikiem i mordercą, i oddadzą za ' to własną krew. Apacz powiedział. Howgh! Było mi właściwie przykro, że musiałem sprzeciwić się Winnetou, lecz dzisiaj~ popłynęła już krew jednego czło- wieka i nie mogłem się pogodzić z myślą, by miała popły- nąć znowu, nawet choćby to .była krew morderców; jeśli tego nie nakazywała kónieczność obrony własnej. Jeszcze mnie , żaprzątały te myśli, kiedy od obozu Ko- manczów zabrżmiały okrzyki, które świadczyły, że zaszło tam coś niespodziewanego i niezwykłego. Spostrzegliśmy, ' że na kapitanie i jego towarzyszu także wywarło to silne wrażenie. Pomknąłem prędko, zataczająe łuk, ną skraj lą- su, aby dowiedzieć się o przyczynę tego zgiełku. ~` C z u~- g a - c h a t a (ind.) - Ciemny Dym. 1$0 Dostawszy się na miejsce, skąd roztaczał się swobodny widok, ujrzałem Komanc~ów stłoczonych nad brzegiem i przypatrujących 'się jakiemuś przedmiotowi, którego nie mogłem rozpoznać. Po jakirnś czasie wrzucono go znowu do wody, a wszyscy wojownicy utwórzyli krąg dokoła wo- dzów i obydwu białych. Potem nagle wszyścy dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Wtedy powróciłem do swoich. - Co się tam stało? - zapytał Bernard. \ - Znaleźli coś w rzece, może trupa Holferta? Winnetou zaczął się uważnie przysłuchiwać naszej roz- mowie, gdyż zrozumiał; że obecność nasza byłaby zdra- dzona, gdyby domysły okazały się słuszne: - Czy mój biały brat sądźi, że ciało człowieka nieży- wego może popłynąć tak daleko? To zależy od pewnyc'h warunków. Rzeka jest tutaj głęboka, rwąca i ma gładkie brzegi, niełatwo więć na nich . coś osiądzie. Nie rzekłszy ani słowa, Apacz wstał i zniknął pomiędzy drzewami. Byłem pewny, że pójdzie pod osłoną lasu w górę rzeki tak daleko, żęby Komancze nie mogli go zo- baczyć; a potem popłynie wodą na podejrzane miejsce, by się przekonać, jaki to przedmiot żwrócił na siebie ich .uwagę. Musiałem przyznać w duchu;. że to przedsięwzięcie'nie było bezpieezne nawet dla tak znakomitego pływaka, ja- kim~był Winnetou. Po pierwsze, kapitan i Conchez mogli w tym~ samym celu udać się nad rzekę, a po wtóre, nie było wykluczone, że Komancże nabiorą podejrzenia, wnosząc, żę gdzie jest świeży trup z raną od strzału, tam musi się też znajdować_ktoś, ~kto tę rańę zadał., Nie było też wykluczone, że oddalili się tylko po to, aby w stosow- nym czasie wrócić i poszukaća'nordercy zabitego. Jak w czasie wojny nie wolno zostawiać za sobą nie zdobytej, a przynajmniej nie oblężonej twierdzy, tąk samo na Dzi- kim Zachodzie niebezpiecznie jest nie wiedzieć dokładnie, kogo się ma na tyłach. Przestrzeń, którą miał przepłynąć Winnetou najpierw w dół, a potem w górę rzeki, wynosiła może pół mili. Ja- ko dobry pływak, potrzebował na to najwyżej pół godzi- ny, doliczywszy już do tego dżiesięć minut drogi lądowej. Ale nie minął jeszcze kwadrans, kiedy kapitan z towarzy- szem ruszyli z miejsca. Nie mogliśmy niestety ich zatrzy- mać. Obaj, jak się tego spodziewałem,. podjechali do miejsca postoju Komancżów i zwrócili się potem ku rzece. Wobec tego należało oehronić,Winne:tou; który wchodząc w wo- dę złóżył niewątpliwie na brzegu broń i odzież i wżiął ze sobą co najwyżej swój nóż. Trzeba było oczywiście zrobić to niepostrzeżenie. - Zostańcie tutaj! Z tymi słowy opuściłem kryjówkę i tak szybko, jak na to.pozwalały gęsto rosnące drzewa, pośpieśzyłem skrajem lasu w dół rzeki aż tam, skąd można było kulą dosięgnąć punktu; w którym wrzucono do wody ów tajemniczy przedmiot. Ale nię stanąłem jeszeze na miejscu, kiedy spostrzegłem, że kapitan podniósł strżelbę i wystrzelił w nurty rzeki. Dzięki niezwykłej zręczności Winnetou w nurkowaniu - nie trafił! W niespełna pięć sekund po wystrzale Apacz wyskoczył z wody jak ryba, dostał się na ' brzeg i rzucił się na kapitana. Wtedy Conchez podniósł swój karabin. Wówczas już i ja nie mogłem nie strzelać. Należało wszakże osżczędżać jego życie. Tymezasem Win- netou odwrócił się~ błyskawicznym ruchem od kapitana, skoczył ku Conchezowi i podbił mu w górę lufę w mo- mei~cie, gdy łotr miał już pociągnąć za cyngiel, wskutek czego strzał ~ poszedł w powietrże. Winnetou wyr~ał mu strzelbę ż ręki i ujął ją ża lufę, by jej użyć jako maczu~i. Potem zdążył jeszcze odskoczyć daleko w bok, gdyż kapi- tan zamierzył się nań właśnie kolbą z tyłu. Winnetou gotował się już do walki przeciw obydwóm napastnikom,. kiedy z dołu zabrzmiało głośne wycie. Po- twierdziło się moje przypuszczenie. Komancze nie odje- chali daleko i usłyszawszy strzał kapitana, wrócili ~wałem. Zaledwie Apacz ich spostrzegł, wytrącił kapitanowi 152 z rąk strzelbę, która szczęściem była tylko jednorurką, wrzucił ją do wody,i popędzjł w górę rzeki potężnymi su- sami, jak ścigana pantera. Wiedziałem, że w tego rodzaju biegu mógł Winnetou przez dziesięć minut iść w zawody z najlepszym szybko- biegaczem. ' On sam uczył mnie tych skoków, przy któ- rych należy rzucać się w powietrze, przenosząe punkt ciężkości zawsze na jedną nogę, służącą zaraźem za sprę- żynę, a zmieniać nogę w chwili zmęczenia. W niespełńa dziesięć minut powinien był dotrzeć do swego ubrania, po czym - był wszak mądry - pobiegnie jeszcze pewną przestrzeń, zanim skręci w laś i powróci pod jego osłoną do nas. , Popędziłem co tchu do naszej kryjówki. , - Wstawać prędzej! Musimy uciekać! - Niech towwszyscy diabli! A dokąd to, na przykład? - zapytał Sans-ear. - Zaraz tu nadejdą Komancze, a obaj bia~i są także z nimi! Na szczęście, przebiegną obok nas i zajmą się szu- kaniem śladów Winnetou. Prędzej, konie na skraj łasu! i Skoro nas tylko miną; pędźcie co siły w dół rzeki ich własnym tropem, żeby potem waszego nie odróżnili. Ja zostanę, żeby kryć odwrót, i zaczekam na Winnetou. Ty sam? - zapytał Sans-ear. - Oczywiście - odrzekłem rzucając znacząco okiem na Hobtyna, któremuśmy nie ufali: Nasi towarzysze nie są jeszeze na tyle doświadczeni. Muszę ieh oddać to- bie pod opiekę! ~ Well! A więc naprzód! Te draby już przebiegły! Rzeczywiście przemknął _właśnie obok nas ostatni . z Komanczów. Występ lasu był teraz między nami a ni- ~ mi, wobec czego nie mogli nas dostrzec. Gdy Sans-ear z towarzyszami odjechali, zatarłem nasze ślady, o ile się tyl- ko dało. Ledwie się z tym uporałem, kiedy zaszęleściło poszycie lasu i stanął przede mną Winnetou. Uff! Ci szakale, Komancze, szukają śladów Apacza. Gdzie towarzysze mojego białego brata? 153 Odjechali naprzód. ~ Myśli mego brata są zawsze rozsądne. Blade twarze niedługo będą na nas czekały! Włożył czym prędżej ubranie, które trzymał dotychczas w ręku, i wyp.rowadził swego końia na' wolne pole. Jeden rzut oka w górę rzeki pouczy~ mnie, że na razie ~byliśmy bęzpieczni prżed Komancźami, dlatego spytałem: - Co mój brat żnalazł w rzece? Zwłoki bladej twarzy. Winnetou postąpił dzisiaj dwa .razy bezmyślnie jak chłopiec, lecz nie obawia się ni- cżego i spodziewa się, że jegó biati bracia mu przebaczą! Było to wyznanie, , jakiego dumny Apacz nie byłby pewnie uczynił wobec nikogo innego. Nic na to nie odpo- wiedżiałem, gdyż Winnetou pędził już na swoim, wierz- chowcu, tak że mój mustang ledwie mógł za nim nadą- żyć. Nasi zatrzymali się tam, gdzie droga wiodła na prawo w góry, odgałęziając się od tropu Komanczów. Sans-ear żsiadł, aby przy pomocy towarzyszy poowijać koniom nogi, przy czym musiano porozcinać kilka koców. Na- stępnie ruszyliśmy naprzód parówem. Winnetóu szedł . z tyłu pieszo, aby pozacierać ślady, gdyby jeszcze jakieś pozostały. Za pierwszym zakrętem parowu żatrzymałem się. Bernardzie, przytrzymaj mego konia - rżekłem - dopóki za wami "nie prźyjdę. Ta prośba ~zastanowiła Sama, bo zapytał: - A co chcesz uczynić, Charley? - Zaczekać tutaj; by zobaczyć, co zrobią czerwono- skórzy - odpowiedziałem. - Well; masz shxszność! W _ te_ n sposób dowiemy się, . czy odgadli nasz podstęp. Towarzysze pojechali naprzód; ja zaś wlazłem w zaroś- la. Już po niedługim czasie usłyszałem tętent. To Koman- cze powracali, ale nie wszyscy. Był to tylko mały oddzia- łek. A gdźie się podziała reszta? Spostrzegłem ~akże mię- dzy nimi obydwóch Morganów; kapitańa i Concheża jed- 154 ' nak riie b,yło. Indianie posuwali się naprzód bardzo po- woli, z wzrokiem utkwionym w ziemię: Tam gdżie zatrzy- maliśmy się, żeby poobwijać koniom nogi, stanęłi; a jeden z wodzów zeskoczył z konia, schylił się i podniósł z ziemi coś, czego nie mogłem rozpoznać. Po krótkiej naradzie obydwaj białi i jeden z wodzów odłączyli się od reszty oddziału, aby wejść w parów na piechotę. ' - Badając bystrymi oczyma nawet pozornie nic nie zna- czące rzeczy,.zbliżali sig coraz bardziej. Były to dla mnie 'chwile bardzo niebezpieczne. Jednak dzięki naszej prze- zorności nie zdołali nic zauważyć. Gdy mnie mijali, zoba- czyłem w ręku wodza ów przedmiot: Była to wełniana nitka; którą przy rozcinaniu koców któryś z nas rzucił niebaeznie na ziemię. Życie nas wszystkich wisiało więc ' tęraz dosłownie na tej ńitce. Zwiadowcy zapuścili się jeszcze trochę dałej w parów, ale wkrótce zawrócili, nabrawszy widocznie przekonania, że nikt tędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wobec takie- go wyniku badań uzriałi, że nie potrzebują już milęzeć. - Tu nie było nikogo - usłysżałem słowa Freda Mor- gana. - Ślady końskie pochodzą od naszych własnych koni: Ale kto to był ten czerwonoskóry i dwaj biali, któ- rych nie zńależliśmy jeszcze? - zapytał syn. - Wkrótće się o tym dowiemy, ponieważ nie mogą nam ujść. Czerwonoskóry był nagi, trudno więc było roz- . różnić, do jakiegó szezepu. należy. - Wyrządzili nam niezłą przysługę, jeśli to był rzeczy- ~ ~ wiście trup tego Holferta, o którym mi opowiada'~eś. - To nie ulega wątpliwości. Ale w jaki sposób dostał się ów Indianin na to miejsce, gdzię obozowaliśmy tak długo? Czy .był tam już przędtem, czy przyszedł póżniej? Ja sądzę... Więcej nie słyszałem, ponieważ mnie minęli. Z pochwy- conych słów wywnioskowałem, że na razie nic nam ne grozi i że kapitan wołał nie pokazywać się Komanczom zapewne dlatego, że jedynie w ten sposób mógł. złapać 155 porucznika na gorącym uczynku. Wydało mi się to oczy- wiście wątpliwe, czy on i Canchez zdołają ujść bystrego wzroku Komanczów. Na razie trzej zwiadowcy wrócili znów do swego od- działu; który po krótkim rozkazie wodza ząwrócił i zni- knął za. drzewami. Osiągnąłem zatem swój cel, pośpieszy- łem więc za towarzyszami, do których dotarłem dopiero w pół godziny, gdyż zdążyli już przebyć spory szmat dro- gi. Winnetou spojrzał na mnie pytająco, ja żaś opowie- działem o tym, co widziałem. - Well! - rzekł Sam. - Udało nam się spłatać im figla. - Synowie Komanczów - dodał Apacz - mają oczy, a nie widzą, -a uszy ich są tak zatkane, że nie słyszą kroków nieprzyjaciół. Niech moi biali bracia pozdejmują koniom mokasyny. Posłuchano chętnie tej rady Winnetou, gdyż konie, ma- jąc poobwijane kopyta, tylko z wielką trudnością posu- wały się wzdłuż parowu zasypanego źłomąmi skał i drze- wami, postrącanymi z obu stron przez starość lub burzę: Z każdą chwilą wchodziliśmy w coraz dzikśzą okolicę, a koło wiecżora dotarliśmy do łańcucha gór, biegnącego- ~ równolegle z Sierrą z północy na południe. ~Przekroczyw- szy te góry; jechaliśmy jeszeze dalej, aż o zacho'dzie słoń- ca znaleźliśmy znakomite miejsce na obóz. WieczóX i noc upłynęły spokojnie, a krótki wyjazd na zwiady, podjęty rano przeze mnie, -utwierdził mnie w przekonaniu, że nikt nas nie ściga. ^ Dalszą drogę odbywaliśmy przez okolice coraz uboższe w lasy, ponieważ zaczynało brakować wody, jak .o tym świadczyło mnóstwo wyschłych łożysk rzecznych, których głębokość tylko prżywodziła myśl o dawnej obftości wód. Gdy kto zbliży się do jednego z takich łożysk, . po- plątanych między sobą jak sieć, na przeciwległym brzegu ujrzy dokładnie odbicie gruntu, ria którym właśnie stoi. Przy tym im dalej się jedzie, tym dokładniej odznaczają się warstwice, aż w końcu jeździec staje nagle~nad prze- 156 `::paścią. Okiopność tej przepaści łagódzi chyba tylko to, że na dnie jej jest tak samo jasno jak na górze, mimo to jed- nak strome jej. ściany.stanowią trudną do przebycia prze- szlcodę. ~ Przyjrzawszy się dokładniej tym dolinom, można po- ~ znać, że w porze deszczowej bywają one całe wypełnione wodą, gdyż w rozmaitych miejscach pówstają na skałach żnaki, które wskazują, jak wysóko woda podeszła. Okó `widza spoczywa tu z przyjemnością na piętrzących się nad sobą wspaniale skałach o malowniczych, a często dzi- wacżnych zarysach. Na ogromnym obszarzę sterczą skal- ':':::ne piramidy i sześciany, wznoszą się potężne kol~mny ':.'i:,.łuki, a woda wymywa gdzieniegdzie tak sżczegalne za- kręty i -żłobi tak dziwne, podobne do ozdób kontury, że ^. . tx`udno uwierzyć; iż nie wykónała tego ręka ludzka: ' Dna tych łożysk nie tworzą wklęsłych koryt, a zejść na ' ' -dół że stromych i wysokich brzegów jest nadzwyczaj trud- nó. Płaskowyż jednak jest tak gęsto poprzecinany takimi '' auehymi łożyskami, że idąc wzdłuż ich brzegu, spotyka ~: v':~ię co chwila poprzeczne doliny boczne. Prowadzą one do ' ;.łożyska głównego. Pónieważ ciągnie się ono zwykle w ':.;'jednym, wyraźnym kierunku, przeto móże służyć za goś- cłniec; o tyle wygodny i bezpieczny, że podróżnego moż- ~ą zóbaczyć jedynie z brzegu. Ma to jednak tę złą strónę, ż~ i podróżny nie dojrzy nieprzyjaciela, dopóki ten nie v`stanie bezpośrednio przed nim. Jechaliśmy taką właśnie doliną ciągle w kierunku za- ehodnim, a im dalej p9suwaliśmy się naprzód, tym stawa- ła się ona płytsza i tym mniej uchodziłó do niej doliń 'bocznych, aż w końctx żarysowały się przed nami porosłe lasem wzgórza Sierra Blanca. ~ ' U stóp gór ńapotkaliśmy znowu liczne dopływy Rio ~'ecos, a wśród nich także ten, który wytryskał w poszu- kiwanej Przez nas doliriie. Dotarliśmy do tej doliny późno po południu. Zajmo- ` wała ona przestrzeń długą może na półtorej mili, a około pół mili szeroką. Okalały ~ą wzgórza pokryte lasem, a 157 nad wijącym się na dnie potokiem widniała świeża zieleń: Niestety, nie mogliśmy tu popaść koni, gdyż zdradziłoby to od razu naszą obecność. - Czy to na pewno dolina, o którą nam chodzi? - zapytałem Hobłyna; ponieważ łatwo się było pomylić. To nie ulega wątpliwości, sir. Tam w górze pod dę- bem nocowałem z kapitanem, ~gdy byłem tu po raz pierw- szy. - Radziłbym obejrzeć się ża jakąś boczną doliną, gdzie byśmy mogli pod dozorem któregoś z nas zostawić konie. W ten sposób ułatwilibyśmy sobie róbotę, bo mie- libyśmy wolne ręce. - To niezły pomysł - rzekł Sam - ale co byśmy po- częli, gdybyśmy nagle potrzebowali koni? Ja swojej Tony nie puszczę tak daleko od siebie! - Well! W takim razie musimy poszukać kryjówki w lesie. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou tamtą. Wy; reszta, poezekajcie tu na ńas. Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z Mu- rzynem w -las, który pokrywał dość strome zbocze doliny. Z powodu powalonych drzew i rozrzuconych głazów nie- łatwo było wprowadzić tu konie. Szliśmy w pewnym od- daleniu, równolegle do siebie. Nagle; może v połowie za- mierzonej drogi, Bob krzyknął głośno: - Masa, och, ach, massa; przyjść.prędl~o! Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak skoczył ku niewielkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo. - Co tam, Bobie? Massa, przyjść prędko na pomoc czarnemu! O, nie przyjść! Biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwór~ Nie potrzebowałem pytać, jakiego potwora miał na myśli, gdyż ten wypadł właśnie z gęstego poszycia. Był to szary niedźwiedź z owego "miłego" gatunku, który myśli- wi nazywają grizzli. Słyszałem straszny głos lwa, który Arab nazywa "rad'ř, . 158 k ,. czyli grzmot, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa i serce mi wtedy zamierało, chociaż ręka musiała zachować pew- ność. Lecz głuchy, ' chrapliwy, złowrogi~ i demoniczny ,; pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż. do szpiku kości i x~ajodważniejszego nawet myśliwego przejmuje strachem, `'tak że zęby mu szczękają, tylko że strach ten odczuwa się me tylko w żyłach, lecz w całym ciele. Może na osiem kroków przede mną niedźwiedź wypro- `'.'atował się na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jas- ne, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i ,..:wypaliłem, a w następnej chwili wycelowałem w serce ~ wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłe ,, ~za i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi ,r;::.~~erz wyprostowany jak świeca, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden ]~rok, drugi, trzeci, czwarty, ale w chwili, kiedy zamierza- ~em go pchnąć, opuścił wzniesione do góry łapy, wydał ... J~kiś chrapliwy ryk, postał z minutę i runął nagle, jak pod uderzeniem maczugi. Jedna kula wbiła mu się w mózg,. a druga w serce - główne ośrodki życia. Pantera albo ja- guar zwinęłyby się po takim strzale jak kot, mój grizzli zas kroczył sobie spokojnie dalej. Jeszcze dwa kroki, a byłoby już po mnie. - 'Och, ach! Dobrze, piękriie! - zawołał Bob z drze- 'v wa. - Czy niedźwiedź być dobrze zabity, massa? Tak, zejdź! - Ale czy` on na pewno nie żyć, massa? Nie pożreć czarnego Boba? - Jest już martwy. ' , Tak samo szybko; jak uciekł na drzewo, zlazł teraż Murzyn na ziemię, . ale gdy się przybliżył, nogi mu ża- drżały: Ja sam naćhyliłem się nad niedźwiedziem bardzo ostrożnie i wbiłem mu kilkakrotnie nóż pomiędzy drugie a trzecie żebro. - Och, ąch, wielki niedźwiedź większy niż cały Bob! Czy Bob może jeść niedźwiedź? - Tak, szynka i łapy są delikatne w smaku. 159 - O, massa; dać Bobowi łapy i śzynki, bo Murzyn także bardzo delikatny. - Dostaniesz swoją część jak każdy z nas. Ale,zacze- kaj tutaj, ja zaraz przyjdę. ' . Bob cżekać tutaj? A jeśti niedźwiedź żnowu dostać życie? . To wskoczysz z powrotem na drzewo! I rzeczywiście w chwilę potem siedział Murzyn na drze- wie: Nie był on tchórzem, ba wobec ludzi zawsze stawal mężnie, ~ale szarego niedźwiedzia ńigdy w źyciu nie wi- dźiał, dlatego rozumna jego ostrożność nie dziwiła mnie wcale. Przeszukałem najpierw otoczenie,. aby się przekónać, czy tylko ten jeden niedźwiedź wyszedł z kryjówki, .czy też znajdQwała się w pobliżu cała rodzina. Na szczęście znalazłem ślady tylko tego jednego zwierzęcia, co mnie znacznie -uspokoiło: Zresztą ani Bob, ani ja nie byliśmy długo sami. Móje strzały usłyszeli oezywiście towarzysże, a ponieważ nie wiedzieli, co je wywołało, natychmiast ku nam pospieszyli. Wszyscy uznali zabite zwięrzg za jedną z największych sztuk, .jakie dotychczas widziano, a Winnetou nachylił się, ażeby zanurzyć w jego~krwi swój worek z "lekami". ' - Mój biały brat dobrze trafił. Dusza niedźwiedzia bę- dzie mu wdzięczna, gdyż prędko i bez męki wyzwoliła się z okowów ciała, a teraz może pójść do wiecznych ostę- pów swoich ojców! - Indianie wierzą, że w każdym szarym niedźwiedziu mieszka dusza jakiegoś słynnego strzelca,' która odbywa w ten sposób pokutę jak gdyby w czyśćcu. Apacz pomógł mi zdjąć skórę ze zwierzęcia i odciąć najcenniejsze kawał- ki mięsa. Resztę przykryliśmy gałęziami i kamieniami, ziemią i mchem, ażeby nie spostrzegły jej sępy, które mogłyby zdradzić naszą obecność. - Kiedy ja byłem żajęty walką z niedźwiedziem, Winne- tou wyszukał po drugiej stronie doliny kryjówk~ dla koni. Ponieważ był jeśzcze jasny dzień, przeto oc~ważyliśmy się 162 , rozniecić ogień, by upiec soczyste łapy niedźwiedzie, które wybornie nam smakowały.- Gdy się ściemniło, owinęliśmy się kocami, a po ustale- niu porządku straży itłożyliśmy się na spoczynek. Przez ca.łą noc spaliśmy bez przeszkody, a większa część następ- nego przedPołudnia upłynęła także bez żadnego wy- padku: Każdy z nas pełnił po kolei straż u wejścia do doliny. W oznaczonym czasie posterunek objął Sans-ear. Wkrót- ~e potem wrócił i doniósł: - Nadchodzą! - Kto? - zapytałem. No, tego, na przykład, nie ~nogę dokładnie powie- dzieć, bo jeszeze są za daleko. :; Ilu ich jest? Dwóch na koniach. Pokaż! Udałem się z nim na wskazane miejsce i za pomocą lu- nety rozpoznałem obydwóch Morganów, których' dzielił ` jeszcze od doliny z kwadrans drogi. Wszystkie ślady na- ' sżej obecności były skrzętnie zatarte, a ponieważ' oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupeł- rnym spokojem oczekiwać ich przybycia. Właśnie skierowaliśmy się z Samem z powrotem do do- liny, kiedy nagle coś zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może znowu niedźwiedź, ale ' uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to zbliżały ~ się z góry jakieś dwie istoty. - Niech to wszystko diąbli, Charley, kto to może Zaraz zobaczymy. Chodźmy czym prędzej w krzaki! Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie zasłaniały nas całko- wicie, ale mimo to byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut pótem poznaliśmy, że nie były to zwierzęta, lecz dwaj lu- dzie, którzy schodzili z góry, . prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Po ich koniach znać było znu- żenie, a i powierzchowńość jeźdźców dowodziła, że odbyli ciężką podróż. Stanęli nie opodal naszej kryjówki, bo stąd otwierał się swobodny widok. - Nareszcie! ~- zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. - To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej ,na czas, bo widzę, że niko- gó tu jeszcze przed nami nie było. - Po czym to poznajecie? - zapytał jego towarzysz. - Moja kryjówka jest jeszcze nienaruszona. Morga- nów tu zatem nie było, a nikt inny nie mógłby chyba do- stać się w te odległe strony. ' Prawdopodobnie macie słuszność. Nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie? W istocie, nie bio;rę ich w ~ rachubę. Gdyby ścigali Morganów, musieliby się natknąć na Komanczów, a to zniechęciłoby ich do dalszej podróży. - Niepokoi mnie jednak sprawa z tym nieznanym na- gim Indianinem ńad Rio Pecos i białym ~ trupem w wo- _ dzie. - Tó nas teraz nic nie obchodzi. Nikt nam tu za- szkodzić nie ~ może, gdyż za nami są Komancze. Każdy, komu by przyszło ńa myśl nas. śeigać, wpadłby na nich. . Sądzicie więc, że czerwonoskórzy są na pewno za nami? ` - To nie ulega wątpliwości, .tak jak to, że stoję tu przy tobie. Zabili Indianina; jeśli był ich nieprzyjacielem - w co zresztą wątpię, gdyż Apacz nie zapędziłby się tak . daleko - a potem rusźyli za nami. Spieszyliśmy się p~ze- cież tak bardzo, że musieliśmy zostawić śtady niczym sta- do bizonów. . _ - A jeśli nąs tutaj znajdą? ' - To nic strasznego. Jesteśmy przecież ich przyjaciół- mi. Zdziwią się najwyżej, że nie daliśmy się im po- znać, ale ja im to wytłumaczę w ten sposób, że opowiem im o poruczniku, który... Carajo! Dam się powiesić, jeśli to nie on nądchodzi! 164 - To an! Dobrze! W takim razie mamy go nareszcie. Niech ~~je; co to znaczy oszukiwać kapitana i towarzyszy! - Jest ich tylko dwóch, to `znaczy, że Komancze idą ; ża nami. Ale,; kapitanie, czy naprawdę chcecie dzisiaj wy- v-:dobyć skarb? W mojej obecności? Tak. Dla kogo? Dla nas. Dla nas" to może zna~zyć dla całej ..naszej kompa- nu albo tylko dla nas dwóch. Co byś ty wolał? To łatwiej pomyśleć aniżeli powiedzieć. Jeśli jednak F .,,.,pp~zytomnici~ sabie; co się stało z -naszą kryjówką; to ~ecie, że lepiej ~ chyba tam nie wracać. Po tak długich trudach i' mękach, jakieśmy wycierpieli, pragnie człowiek ~..~v końcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten :,..~spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, ~ ~est tego tylę; że wystarczy i dla mnie. Mówisz jak z książki. Teraz jednak idzie prżede ,; wszystkim o to, żeby tym dwom łajdakom dać dobrze po ł~:pach! Chodźmy dalej w górę, tam jest rniejsce jak wy- xparzone, a ska.rb znajduje się blisko. Czyżby nie spodziewający się niczego kapitan miał na mysli miejsce, gdzieśmy obozowali`? Rzeczywiście, prowa- dząc za sóbą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śładów ~óstawionych przeze mnie i przez Sans-eara. Co prawda t~rzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. 5'Nasi usłyszeli, żę ktoś obcy 'się zbliża, i podnieśli się z ziemi. Jeszcze dziś pamigtam ~'niny obu dżentelmenów, gdy `' ~vyszedłszy z krzaków, poznali Indianina, którego ścigali wżdłuż Rio Pecos. Ja omal się nie raześmiałem głośno. Hóblyn! - zawołał Cónchez poznawszy swego ko- " legę.. Hoblyn? - spytał kapitan. Naprawdę! Jak do- ~;tałeś się do Sierra Blanca i kim są ci ludzie? ' 165 Wtem ja podszedłem do niego z tyhz i poklepałem go po ramieniu. ~- Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie! - _A wy kto , senior? - zapytał. Przedstawię wam zaraz wszystkich, wobec czego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielęm niejakiego Mr Wil- liamsa, dobrże wam znanego. Ten biały dżentelmen to pan Marshall z Louisville. Ma on kiika słów do zamienie- nia z Morganami, którzy zamierzają wain wykraść jajka z gniazda. Ten czerwonoskóry dżentelmen nazywa się Win- netou. To nazwisko chyba już nie raz obiło się o wasze uszy, dlatego nie będę wygłaszał przy nim osob- nej przemowy. Tego dżentelmena nazywają zwykle Sans-ear, a mnie Old Shatterhand. Kapitan tak osłupiał ze strachu, że nie zdobył się na żadną odpowiedź, tylko wyjąkał: - Czy to być może? . - Nawet bardzo! Siądźcie sobie przy nas wygodnie, tak jak ja to uczyniłem w waszej kryjówce,...kiedy was podsłuchałem i wziąłem sobie wasz pistolet na pamiątkę. Przedwczoraj leżałem znowu obok waś, kiedy podsłuchi- , waliście Komanczów i wywnętrzaliście się serdecznie " przed sobą. Bobie, odbierz broń tym panom i zwiąż im cokolwiek ręce i nogi! - Senior! - wybuchnął kapitan: - Dobrze już, dobrze! Pomówimy z wami jak że sta- kemanami. Nie zadawajcie sobie nadaremnie trudu, gdyż zanim Morganowie dotrą do dolir~y, będziecie skrępowa- ni, zakneblowani albo... martwi! To wszystko spadło na nich tak prędko i niespodziewa- nie, że zapomnieli nawet ó obronie. - Senior capitano, gdzie się znajduje kryjówka, której się zachciewa Morganom? - zapytałem. - Te rzecży do was nie należą! - Tak wy się na to zapatrujecie,-ale ja sądzę, że bę- 166 łt:;"," . '.'v::dzie inacz~j. Nie zmuszam was bynajmniej do wypaplania- tajemnicy, lecz stawiam tylko jedno pytanie, na które żą- 'dam odpowiedzi: co się stało z tak. zwanymi agentami handlowymi, którzy poszli z waszym porucznikiem i z kupcami, których ścigali? Kupca... hm, nie wiem.... Well! Już wiem. A agenci? Dwóch zapewńe 'wróciło do kryjówki, a trzecie- ,;"go zamordował w' drodze porucznik. Znaleźliśmy jego Ja tak samo myślałem! A teraz poźwólcie sobie spo- cijnie założyć kneble! To tylko po to; żebyście nie zdra- zili nas przed Morganami! I,edwie uporaliśmy się z nimi, kiedy u wejścia do doli- y dkazali się obaj Morganowie. Zatrzymali się na chwilę i~ozejrzeli w terenie. Potexn Patrick ścisnął konia ostro- ~.mi i pojechał kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało a to, że nie mieli zamiaru zabawić 'tutaj d~użej. Wprost aprzeciw nas, w . odległości dwudziestu kroków, rósł iłody krzak ożyny. Tam skierowali się obaj jeźdźcy. - To tutaj, ojćze! - rzekł Patrick: - Tu? Kto by przypuszczał, że tak niepokaźne miejsce tyje w sobie takie -skarby! Musimy się prędko z tym załatwić! Nie wiadomo, ~m byli ci dwaj biali i czy udało się Komanczom ich Mówiąc to, obaj jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i przywią- li konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwie- rta piły wodę, opryszki uklękły, odłożyły broń i zaczęły uwać nożami zarośla. Następnie wzięli się do rozkopy- wama ziemi. Tu - rzekł Patrick i pokazał wkrótce jakąś `- ~aszytą troskliwie w skórę bizonią. Czy to już wszystko? paczkę - Wszystko; ale jest tego dość: banknoty, depozyty. :Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lo- tęm błyskawicy! - t67 . - Może jednak zostaniecie trochę dłużej! Te słowa wypowiedział Sans-ear, a równocześnie ja jed- nym skokiem znalazłem się pomiędzy nimi a ich bronią. Reszta naszych towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupeł- nie, lecz opamiętali się rychłó i chcieli chwycić za broń. Ale ja wycelowałem do nich z rewolweru i zagroziłem: - Zatrzymajcie się 'tam; gdzie- stoicie, gdyż pierwszy krok przyplacicie życiem! - Kim jesteście? - zapytał Fred Morgan. - To wam powie rzekomy Mr Meercroft, wasz syn. - Jakim prawem napadacie na nas? - Takim samym, jakim wy napadaliście na innych, na przykład wa Mr Marshalla w Louisville; potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama Hawerfielda, który stoi tu właśnie przed wami. Bądźcie łaskawi poło- żyć. się płackiem na ziemi: - Tego nie zrobiiny! - Sądzę, że upór wasz zmięknie, gdy wymienię wam nasze nazwiska. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, to jest Sans-ear, dawny Sam Hawerfield, a mnie znacie już zapewne z tego, co opowiedział wam wasz syn. Liczę do trzech, jeśli potem nie będziecie leżeli, ~.zginiecie. Raz... dwa!.. - Z zaciśniętymi zębami i pięściami Morganowie posłu- chali rozkazu. - Bobie, zwiaż ich! Bob zwiąaać bardzo pięknie, .całkiem mocno, mas- sa! - rzekł czarny zabierając się od razu do spełnienia . swej obietnicy. W czasie tego zajścia Bernard strzegł kapitana, i Con- cheza. Teraz zastąpił go Bob, dzięki czemu Bernard mógł podejść do nas. ~la jego widok Fred Morgan rozwarł oczy, jak gdyby zobaczył widmo. - Marshall! Bernard rzucił nań krótkie spojrzenie. Nie powiedział 168 '~ni słowa, ~ale w spojrzeniu tym tkwiłó zimne, spokojne ~;`;postanowienie sprawiedliwego odwetu. Bobie, przyprowadź tamtych! - rzekł Sam. - Nie ; ~ziemy, na przykład, długo się ~tu zatrzymywać, ale krótko i węzłowato ódprawimy nad tymi ludźmi sąd! ` Murzyn śprowadził Concheza i kapitana, a za nimi przyśżedł Hoblyn, który przez cały ten czas sprawował się Iepiej; niż można się było spodziewać po stakemanie. - Kto zabierze głós? - zapytał Bernard. Charley! - rzekł Sam. - Nie - .zauważyłem. - My wszyscy jesteśmy stroną ~řposzkodowaną, z wyjątkiem Winnetou. On jest wodzem ~,.,...prerii, niech przetó zabierze głos, . abyśmy mogli załatwić tę sprawę. ; ~lszyscy zgodzili się na to, Apacz zaś skińął głową na znak zgody. - Wódz Apaczów słyszy mowę ducha sawann i będzie ;;-spxawiedliwym sędzią nad białymi. Niecli moi bracia wez- mą broń do rąk, gdyż jedynie mężowie mogą sądzić poj- manych! Poszliśmy za tvm, indiańskim zwyczajem, a Winnetou - Jak się nazywa ten biały? - Hoblyn - adparł Sam. Co on uczynił? Był stakemanem. Czy zabił któregoś towarzysza moich braci? Nie. Komu teraz dopomagał: stakemanom czy moim braciom? - Nam. - W takim rązie niech moi bracia rozstrzygają ser- `` cexn, a nie strzelbą. Winnetou chce; żeby ten człowiek od- ~yskał wolność; lecz nie wracał już do stakemańów! Wszyscy przyjęliśmy wyrok Apacza, który tak na r~nie podziałał, że chwyciłem strzelbę 'i nóż Freda Morgana i pódałem Hoblynowi, mówiąc: ; , , 169 - Weźcie sobie tę broń! Je'steście wolni. - Dziękuję wam, sir! - rzekł uradowany Hoblyn. - Nie zrobię wam zawodu. , Widać było po nim, że miał szczerą chęć dotrzymania obietnicy. . Winnetou mówił dalęj: - Kto to jest ta blada twarz? - Dowódca stakemanów.- - To wystarczy; on musi umrzeć. Czy mói bracia tak samo sądzą? Nikt nie żaprzecżył, czyli wyrok zatwierdzono. - A jak się nazywa ten człowiek? ~ ~' . - Conchez. - To imię, jakie. noszą fałszywi ludzie z Południa. y.~ Czym on był? - Stakemanem. - - Czego ' szukał tutaj? Chciał własn~m towarzyszom .,~ zabrać ich skarYi. Ma dwie dusze i dwa języki. ,Niechaj ~ również umiera w I teraz nie podniósł się nikt dla obrony stakemana, wó- _ bec czeg:o Winnetou mówił dalej: - Alę nie zgińą z ręki uczciwego męża, lecz z ręki ta- v~ kiego, który będzie rówńież osądzony. Jak się nazywa ten człowiek! - Patrick. -' Zdjąć z niego więzy, a on'niech wrzuci stakemanów do wódy! Żadna broń nie śmie ich dotknąć; niechaj uto- ~ ną w wodzie! Bob rozwiązał Patricka, a ten wykonał dany sobie roz- kaz z gotowością, jaką okazać może tylko bardzo zatwar- dżiały zbrodńiarz. Wiedział, że jęst zgubiony, ale odczu- wał widocznie przyjemność wypełniając prźedtem na ~ swych towarzyszach funkcję kata: Skażańcy byli . tak związani, że nawet nie próbowali się opierać. Mimo to odwróciłem glowę, by nie patrzeć na miejsce; gdżie dwóch ludzi miało zg~nąć dziesięciokrotńie zasłużońą, lecz gwałtowną śmiercią. 170 ~ j i~ W dwie,~ninuty było po wszystkim. Patrick pozwolił się r`..ż~owu związać,. gdyż w jego położeniu nie pozostawało mu nic innego. , Kto są te dwię blade twarze? - zapytał Winnetou. Ojciec i syn. - . Jakie zbrodnie zarzucają im moi bracia? Ja - odrzekł Sam - oskarżam ich o mord popeł- niony na mojej żonie i moim dziecku. ~Ja oskarżam starszą bladą twarz o to, że zamordo- ; wała mego ojca - dodał Bernard. A ja go oskarżam o rozbójniczy napad na pociąg i zabicie jednego urzędnika kolejowego - dokońezyłem. Młodszą białą twarz oskarżam -o zamach morderezy na mnie i na was. Te zbrodnie wystarczą do ich potępie- ma, choć można by ~ch przytocz.yć o wiele więcej. Mój brat słusznie powiedział: to wystarczy. Niechaj u~nrą, a zabije ich czarny mąż. Stój! - zawołał Sam: - Do tego nie dopuszczę ja, ~Ctory ścigałem ich od wielu lat. Krzywda, którą mi oni , vwyrządzili, jest ich najdawniejszą zbrodnią. Życie ich na- iezy się mnie, a ich karby - mojej . strzelbie. Gdy oni od- pokutnją za owe morderstwa, Sans-ear będzie wreszcie ~pokojny i wraz ze swoją Tony zńajdzie odpoczynek uv ~akiejś szczelinie górskiej lub na prerii, gdzie bieleją ~C~sci tysiąca strzelców! Żądanie mego brata jest słuszne. Niech więc weźmie sob~e morderców i postąpi z nimi; jak zechce! Samie! - powiedźiałem po cichu, pochylając się ku "`:~mu, by nikt oprócz niego nie usłyszał moich słów. - Nie plam się krwią morderców, strzelając do bezbron- ~nyeh z zimną zawziętością. ~ Myśliwiec utkwił wzrok w .ziemi i milczał. Aby mu dać `czas do namysłu, przystąpiłem z Bernardem do konia ~Freda Morgana. W kaburach siodła znależliśmy tylko kil- '`ka pereł, które jubiler rozpoznał jako swóje. Wobec tego y zbadaliśmy jeszcze samego mordercę i znaleźliśmy przy- śźytą z jednej strony do .jego bluzy paczkę, która zawiera- 171 ła banknoty niemałej wartóści. Była to niewątpliwie część odebrana Holfertowi. Bernard schował tę paczkę. W tej chwili, z miejsca gdzie stały nasze konie, dolecia= ło mnie trwożne parsknięcie, które, jak mi się zdawało, wydał mój mustang. Zaniepokojony tym podśzedłern do konia i zobaczyłem, jak z podniesioną grzywą i z iskrzą- ćymi oczami starał się wyrwać ź rzemienia. Jego zacho- wanie wskazywało na to, że ~w pobliżu muszą się znajdo- wać drapieżne zwierzęta albo Indianie. Uświadomiwszy to sobie, krzyknąłem, aby ostrzec towarzyszy, ale ońi mnie już nie słyszeli, ~dyż w tej samej chwili zabrzmiało w dolinie okropne wycie. Skoczyłem czym prędzej na skraj zarośli i spojrzałem przez gałęzie. Oczom moim przedstawił się straszny wi- dok. Cały plac roił się od cżerwonoś~Córyeh. Trzech czy czterech klęczało nad Sariiem, którego powalono na zie- mię. Dwóch innych zarzucało lasso na szyję Winnetou i wlokło go za sobą. Hoblyn leżał na ziemi ze strzaskaną ~czaszką, a Bernarda nie mogłem wcale dojrzeć, tylu się A nań rzuciło napastników. Rakurrojowie udali się więc rzeczywiście śladami kapi- tana, -podesżli nas niepostrzeżenie, .kiedy odprawialiśmy sąd, i wpądli tak niespodziewanie, że wszelki opór był tf N niemożliwy. Co mogłem uczynić dta przyjaciół? Nic, chy- ba tylko ocalić siebie. Bardzo łatwo zastrzeliłbym z pół tuzina czerwonoskórych, ale komu by to przyniosło ko- rzyść? Oprócz Hoblyńa wszyscy jeszeze żyli, a znając Ko- manczów, spodziewałem się, że zabiorą napadniętych, aby dopiero w swojej wsi zadać im. powolną śmierć mę- czeńską. Wróciłem więc do swego konia, odwiązałem go i ciągnąc za sobą,. zacząłem się wspi.nać na górę, jak tylkó mogłem najszybciej. Na uratowanie czegoś więcej nie by- ło czasu, gdyż czerwonoskórzy niewątpliwie widzieli, jak , wchodziłem w zarośla, gdybym zawrócił - usiłowaliby mnię pochwycić. Wspinałem się wraz z koniem z wielką trudnością, po= nieważ zbocze było strome, gdy jednak dosta~em się na ,' 172 - ~e~yt; skończył się las, który mi przeszkadzał w ucieczce. C~in wskoczyłem na siodło i puściłem się wzdłuż grzbietu ~v:takim pośpiechem, jak gdyby mnię ścigała cała zgraja a#dian. Po jakimś czasie żjechałem znowu w inną dolinę. i~ladów swoich nie starałem się bynajmniej ukryć, bo wie- l~i~łem, że prześladowcy i tak je na pewno odnajdą i pój- ~ą za nimi. Chciałem tylko wywieść czerwonoskórych ~:':pole. . ~;-I~ takiej nieprzerwanej jeździe w kierunku zachodnim ~~łynęła mi część dnia, po czym dostałem się nad brzeg ~ki..Woda płynęła tu w skalistym łożysku, dzięki czemu :~pyta końskie nie zostawiły żadnych śladów.. Tam więc ~~róciłem konia i pojechałern .przez dłuższy- czas pod ~ąd, aby znużyć moich prześladowców. Po krótkim od- ~czynku obwiązałem koniowi nogi szmatami i drogą ~rężną wróciłem tam, skąd rozpocząłem ucieczkę. `fi:Słońce już zaszło, kiedy ujrzałem pasmo górskie, za ~órym leżała nieszczęsna dolina. Dalej nie mogłem się l~:. zbliżyc' tego samego dnia, wyszukałem więc w lesie uejsce pokryte xnchem i stosowne na nocleg. Mój wierż- ~l~wiec był tak wyczerpany jazdą z owiniętymi nogami; ~:inawet nie miał" ochoty paść się, lecz położył się natych- ~iast obok mnie na ziemi. "~o za zmiany zaszły w naszej sytuacji!~ Nie byłem jed- ~.k usposobiony do rzewnyćh rozmyślań. W tym położe- ~ii moż~na było coś zdziałać tylko czynami, , a do tego po- '~ebowałem przede wszystkim spoczynku i snu. Zamkną- ~inn oczy, a kiedy otworzyłem je na powrót, słońce stało iż wysoko na niebie. ;Najpierw rozejrzałem się za-paszą dla konia, przywią- iłem go i wybrałem się; aby obejrzeć pole wczorajszej ~alki. Był fo wprawdzie zamiar bardzo niebezpieczny, ale tusiałem się nań odważyć, jeśli chciałem pomóc ~ moim ;;touvarzyszom. Skradałem się na górę powoli, krok za kro- ki,em, przez co na drogę, którą zwykły piechur.przebyłby w dzięsięć minut, potrzebowałem dwóch godzin. Potem `-.'.~;:.jeszcze większą ostrożnością zacząłem schodzić z góry. 173 Gdy już prawie mijałem potężny, stary dąb,. usłyszałem jakiś sżczególny głos: - Pst! ~ Oglądnąłem się, lecz nic nie dostrzegłem. , - Pst! Wydało mi się, że głos pochodzi z góry; toteż spojrza- łem w tym kierunku. - Pst, massa! Ach! W górze nad pierwszą gałęzią czerniała wypróch- niała dziupla, a z niej krzywiła. się do mnie w uśmiechu twarz .Boba. - Czekać, massa, Bob zejść! - szepnął. Zaraz potem z cichym szelestem rozstąpiły się przede mną gałęzie leszczyny rosnące dokoła pnia. - Massa wejść do pokoju: żaden Indianin nie znaleźć ~ tu mądry Bób i massa! Poszedłem za jegd radą i znalazłem się we wnętrzu spróchniałego drzewa, którego otwór zakrywała zupełnie leszczyna. - Tam do licha, jak to odkryłeś? - zapytałem: - Bydlę uciekać przed Bobem, wleźć w drzewo i pa- trzeć z okna u góry. Bob zrobić tak samo. ' Jakie to było zwierzę? ~ ~ Bob nie wiedzieć. Być wielkie5 mieć cztery nogi, dwa oczy i ogon. ~ Z tego równie dokładnego jak bystrego opisu domyśli- łem się, że to był szop. - Kiedy rnalazłeś to drzewo? - Zaraz kiedy przyjść Indian. - A więc siedzisz tutaj od wczoraj? Co słyszałeś przez ten czas i co widziałeś? - Bob słyszeć i widzieć dużo Indian. - Więcej nic? - Czy to nie dość? - Czy tutaj Indian nie było? - Być tu, ale ńie zauważyć Bob. Potem ~ni zrobić ogień,~ kiedy przyjść wieczór, i piec szynka z niedźwie- 174 massa zabić. Cżemu wolno im jeść nasz nie- 'r:..,...'~wlcuc: Uburzenie poczciwego Murzyna było wprawdzie uspra- .:, ~edliwione; ale fakt pozostawał faktem. - Co dalej? Potem być rano i Indian odejść. Ach, odeszli? Dokąd? Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale wi- dz~ec, jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w gó- ~ ~ze, można śledzić -wszystko. Być także massa Winnetou ~ ...~,massa Sam, i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemie- ~".~ na rękach. A potęm? Potem Indian kręcić się tu i tam, chcieć schwytać ,j ~ob, ale Bob być mądry. ~3~..,..,".. Ilu tu ich jeszcze zostało? Bob nie wiedzieć, .ale znać miejsce gdzie. No? Tam gdzie niedźwiedż. Bób patrzeć przez okno. ~# Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustym wnę- ź~:w~m drżewa można było rzeczywiście wydostać się na ~, ~4rę, czego zresztą dowiódł Bob. Wylazłem więc aż do ~,tttworu w pniu, który Murzyn nazywał oknem, skąd ~t2Qgłem zobaczyć przęciwległe zbocze doliny. Pod pniem ;~uka, na który uciekł Bob przed niedźwiedziem, spostrzeg- ~m ze zgrozą siedzącego w kucki Indianina. Widocznie " t~ięc po odprowadzeniu jeńców rozstawióno potajemnie ~o&terunki, aby nas pojmały, skóro tylko wrócimy: W niepewności, có należałoby teraz począć, zlazłem ~nów na dół i powiedziałem do Murzyna: Tam jest tylko jeden, Bobie! Gdzie indźiej być jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale vBob nie wiedzieć dokładnie, w którym miejscu. Zaczekaj tutaj na mnie! . Massa chcieć iść? O, massa, zostać tu z Bobem! Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby ocalić na- szych przyjaciół. 175 - Ocalić`t Ocalić massa Bern? O, to być bardzo pię- knie, bardzo dobrze.! Bob także ocalić massa Bern i mas- sa Sam, i massa Winnetou! - Więc zachowuj się teraz cicho, żeby cię nie schwy- tano! . Opuśćiłem wypróchniałe drzewo. Cieszyłem się bardzo, że przynajmniej jeden z towarzyszy wyszedł cało. Musia- łem Indianom przyznać, że sprytnie~postąpili zostawiając straż przy: niedźwiedzim. mięsie, które mogło mieć dla' nas siłę przyciągającą i przyprawić nas o zgubę. W godzinę potem znajdowałem się po drugiej stronie doliny, nie dalej jak o trzy łokcie od Indianina. Ińdianin stał nieruchomy jak posąg, bawiąc się dwoma palcami za- wieszoną na szyi piszczałką, którą można naśladować głos sępa: Takich piszczałek używano często dla tajnego porozumiewania się. Było więc prawdopodobńe, że i tym razem ustalono taki sygnał. Indianin był jeszcze młody; mógł mieć zaledwie osie- mnaście lat. Może po raz pierwszy brał udział w wypra- wie wojennej? Ozdoby jego ~łowy i czystość ubrania oraz dobra broń .dowodziły, że był synem wodza. Czy miałem go zabić, czy miałem zniszczyć to młode; pełne nadziei życie? Nie! Przysunąłem się do niego cicho i pochwyciwszy go lewą ręką, za gardło, zadałem mu prawą pięścią cios tak lekki, że dorosłemu wojownikowi nic by się nie stało,, jego jed- nak ogłuszyło to natychmiast. Potem go skrępowałem,. zakneblowałem mu usta i przywiązałern do drzewa tak, że otoczony zewsząd zaroślami był wprost niewidoczny. Odebrałem mu piszczałkę, a ukrywszy się przyłożyłem ją do ust i świsriąłem. Natychmiast zaszeleściło naprzeciwko mnie w zaroślach i wys~edł stamtąd stary Indianin, który ruszył prosto na mnie. Jednó -uderzenie kolbą rozciągnęło go na ziemi. On również nie zginął, tecz padł ogłuszony, . nie zamierzałem bowiem go zabić, a chciałem tylko chwi- lowo unieszkodliwić. W pobliżu było niezawodnie więcej Inc~ian aniżeli 176 dwóch czy~ trzech, zwabiać ich zaś za pomoćą piszczałki i ; ógłuszać w ten sposób jednego po drugim było niemożli- we, Przede wszystkim musiałem się dowiedzieć, gdzie są ich kónie. Jakkolwiek było to dość niebezpieczne, wyda- lem z siebie głos naśladujący rżenie ogiera i stamtąd, ,v;rgd'zie przedtem stały nasze konie, otrzymałem kilkakrotną Teraz zdałem się na los szczęścia. Związawszy starego ~~ndianina jego własnym lassem, wziąłem młodego na bar- ` `:ki i ~obiegłem pod osłoną drzew dokoła zakrętu, tworzą- ; .cego tylną ścianę doliny; ku miejscu; na którym znajdo- ~:1?vały się konie. Było ich sześć, co dowodziło niezbicie, że y:jeszcze czterech Indian pilnowało doliny. Ci jednak nie- ~:::,:~~vątpliwie zajęli stanowiska bliżej jej wylotu, dzięki czemu mialem dość czasu na swoje przygotowania. ; Najpietw więc udałem się do Boba, który; wdrapawszy '.':'śię w górę drzewa, patrzył przez swoje okno. Ujrzawszy, ~e się zbliżam, zsunął się na dół i wyjrzał spomiędzy le- Massa, ach, złapać Indiana! Massa zabić Indianą? Nie. Trzeba go tylko przytrzymać tutaj. Czy pomo- mi w ocaleniu massy Bernarda? Czy Bob ocalić massa Bern, kochany; dobry massa =Bern? Jak to Bob zrobić? Weźmiesz tego Indianina i poniesiesz go w górę, ~ potem prosto w dół; aż dojdziesz do wielkiego klonu. Tam złożysz go na ziemi i zaczekasz na mnie. - Bob tak zrobić, massa! - Ale nie dotkniesz jego więzów. Gdyby się uwolnił, byłbyś zgubiony! Bob nie chcieć być zgubióny! - To dobrze. Więc dalej do dzieła! Olbrzymi Murzyn zarzucił sobie Indianina .na plecy i ruszył w górę, ja natomiast powróciłem do koni Koman- ezów. Właściyvości terenu nie pozwalały na to, żeby usu- nąć stamtąd wszystkie sześć zwierząt, to znaczy wyprowa- dzić je z doliny na gór~, a potem na dół. Sam jednak 177 mogłem tego dokonać prędzej aniżeli z pomocą Murzyna, ponieważ znałem konie indiańskie. Pozwolą wprawdzie wsiąść na siebie Murzynowi, ale żadną miarą nie pójdą za nim, gdy zechce je prowadzić za uzdę. Sprawdziło się teraz to, co zauważyłem już przedtem. Skarby nasze, zarówno te, które wywieźliśmy z kryjów- ki jak też odebrane obydwom~ Morganom, przepadły. Złoto:raz jeszcze okazało ,się "śmiercionośnym pyłem". Ze stu ludzi, udających się na poszukiwanie złota na Dziki Zachód, ginie dziewięćdziesięciu. Blask i dźwięk uwodzicielskiego kruszcu budzi złowrogie demony i je- go błogosławiona potęga objawia się tylko pod opieką prawa. Zdjąwszy z, koni popręgi póprzywiązywałem jediaego do drugiego głową do ogona tak, że tworzyły nieprzerwa- ny szereg. Następnie wziąłem pierwszego za cugle i ruszy- łem w górę po strornym zboczu. Oporne zwierzęta spra- wiały mi niemało kłopotu, a pozostali czterej Indianie musieli znajdować się rzeczywiście daleko, skoro nie usły- szeli parskania i tupotu. Mimo tych trudności dostałem się wraz ż końmi szczęśliwie na górę i po drugiej jej stro- nie - w dół. Komancze, pozbawieni w ten sposób wierz- chowców, nie mogli już doścignąć swoich towarzyszy, a zarazem udaremnlony został ich główny zamiar ujęcia mnie i Boba. Murzyn siedział pod oznaczoriym drzewem i pilnował młodego Indianina. Było mu widócznie nieswojo w tym . sam na sam z nieprzyjacielem, bo odetchnął na mój wi- dok z radością i ulgą. O, pięknie, że przyjść massa. Indian robić oczy jak diabeł, mruczeć i chrząkać jak bydlę, a czarny Bob dać mu klapsa na gębę; że cicho być. . - Nie powinieneś go bić, Bobie, tak nie wolno. Oprócz tego jest to obraza, za którą Indianin płaci jedy- mie śmiercią. Gdyby ~ kiedyś wydostał się na wolność i spotkał śię z tobą, byłbyś zgubiony! - Czarny Bob zgubiony? Och, ach, massa! '`~V takim , ~ 178 i f,' ~.': , razie lepiej zaraz zabić Indiaria, żeby on nie wydostać się vna wolność! Dobył rzeczywiście noża i przytknął jego ostrze do ř piersi Komancza. - Stój, Bobie! Jeśli go zostawimy przy życiu, przyda uarn się bardzo. Pomóż mi prżywiązać go do konia. !; ::, Wyjąłem knebel z ust Indianina. Niech mój czerwony brat oddycha, ale nie wolno ' :. mu mówić, dopóki go nie zapytam! = Ma-ram będzie mówił, kiedy mu się spodoba - od- `?..parł Indianin. - Blada twarz i tak mnie zabije i zabierze .'`' maj skalp, choć będę milczał. - Ma-ram będzie żył i zachowa swój skalp, gdyż Old $hatterhand zabija wroga jedynie w walce. Blada twarz jest Old Shatterhand? Uff! - To prawda. Ma-ram nie jest już moim wrogiem, , lecz przyjacielem. Old Shatterhand zaprowadzi go do wigwamu jego ojca. Ojćem Ma-rama'jest To-kej-chun*, wódz Rakurro- ;:jów. On zabije Ma-rama za tó, że został jeńcem bladej .~®,. - Czy mój brat chce być wolny? ;~: . Indianin spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Czy Old Shatterhand może puścić wolno wojowni- ,"; ..l~a, którego ży~e i skalp należą do niego? - Jeśli mój młody czerwony brat przyrzeknie mi, że =: :nie umknie, lecz towarzyszyć mi będzie do wigwamów ` rswojego plemienia, to rozwiążę go, dam mu konia i broń ; jego, wiszącą u siodła. Uff! Old Shatterhand ma silną pięść i wielkie serce i-nie jest podobny do innych blądych twarzy. Ale czy jego język nie jest podwójny? - Old Shatterhand zawsze mówi prawdę. Czy mój , ' cżerwo~iy brat będzie mi posh~szny, dopóki nie staniemy przed obliczem To-kej-chuna? , * T o - k e j - c h u n - Rogaty Byk. 179 - - Ma-ram podda się woli Old Shatterhanda! - Niechaj więc weźmie z rąk moich ogień pokoju; który go pochłonie, jeśli nie dotrzyma swoich słów. Przyprowadziłem ze znajdującej się opódal kryjówki mojego konia i wyjąłem z torby dwa cygara, zabrane z zapasów stakemanów. Znalazły się także zapałki, ,wkrótce zatem po uwolnieniu Indianina z więzów zapali- liśmy cienkie "habanos" zachowując zwykły ceremoniał. - Czy blade twarze nie mają Wielkiego Ducha, .który . by kazał rosnąć świętęj glinie na fajkę pokoju? -- zapytał Ma-ram. - Biali mają ducha większego .od wszystkich duchów. On im dał wiele gliriy, ale oni palą fajki w swoich wigwa- mach, a na prerii ,;jedzą dym pokoju" z cygar, które nię zabierają tyle miejsca co fajka. - Uff! Sikarr! Wielki Duch bladych twarzy jest mąd- ry. Sikarr łatwiej nosić niż fajkę. Bob zrobił zdziwioną minę, widząc, że w pobliżu tak strasznych wrogów palę cygaro z Indianinem, którego je- szcze przed chwilą miał przywiązać do konia. - Massa, Bob także zapalić pokój! - powiedział. - Masz tu cygaro, ale pal na koniu, bo musimy już ruszać! Komancz wybrał spomiędzy owych sześciu koni swoje- go i wsiadł nań. Na tyle dotąd poznałem Indian, .że nie obawiałem się, by Ma-ram mi uciekł. Bob dosiadł drugie- go konia. Resztę powiązałem cugląmi tak, żeby je można byłó wygo_ dnie prowadzić, po czym wsiadłem na mego, mustanga i ruSzyliśmy w drogę. Między wgłębieniem terenu, w którym znajdowaliśmy się obecnie; a ową nieszczęsną dla nas doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Puściliśnry się najpierw ku temu wzgórzu, potem , objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indian. To nam się wprawdżie udało, ale podczas tego spostrzegli nas pozo- stawieni w dolinie indiańscy wartownicy i zaczęli wściekle wyć. Nie troszczyliśmy się jednak o to, a Ma-ram pano- 180 wał ńad ..s~obą na tyle, że nawet nie drgnął i nie próbował ~ obejrzeć się poza siebie. W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem in- '` dian aż. do wieczora. Wieczorem dotarliśmy do Rio Pe- ~cos, gdzie znaleźliśmy miejsće odpowiednie na nocleg. `W derkach indiańskich znajdowało się sporo suszonego. . mięsa, dzięki czemu byliśmy zabezpieczeni przed głodem i ~iie musieliśmy strżelać do zwierzyny. Od owych czterech 'K:omanczów zaś byliśmy tak daleko; że nas w nocy do- śeignąć nie mogli. : Ma-ram położył się natychmiast spać, ja zaś na prze- ~nian z Bobem cźuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luż- :~iych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je .'~?v rzekę. Konie przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie ~~ drugim brzegu. Indianin patrzył na to, nie rzekłszy ani iy Tróp, po którym posuwaliśmy się dalej, był bardzo wy- ~ ~4=~azny, co dowodziło, że Komancze nie obawiali się żad- ~~; ttego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego ~~~ ~rzegu i jechali z biegiem rżeki aż do miejsca, gdzie Rio, Pecos wkracza w górną Sierra de Guadalupe. Tu trop się ~~ `r~ozdzielił ku mojemu zdziwieniu. Większa ezęść Indian ~ ~wrociła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy ~ .yerunek. ,~~~, Wobec tego zsiadłem z kóiiia, by -zbadać ślady: W dru- ~~ ~ux~ z wymienionych trópów dostrźegłem odciski kopyt ~r:ys~a:rej Tony, które zna~em zbyt dobrze, żebym się mógł ;,. ~' Y ~omylić. Synowie Komanćzów udali się w górę, by odwiedzić ~tobowiec wodźa? - . zapytałem Ma-rama . przerywając ~;,:~iotychczasowe milczenie. ' , Mój brat powiedział prawdę. A ci - rzekłem wskazując na drugi trop - chcą ~~:': ~ąprowadzić jeńców do wigwamów Komanczów. Tak polecili obaj wodzowie Rakurrojów. Synowie Rakurrojów mają także u siebie skarby r' ;':bladych twarzy? . 181 - Zatrzymali je, gdyż nie wiedzą, do której z bladych twarzy należą. - A gdzie Komancze rozbili swoje wigwamy? - Na sawannach położonych nad tą wodą i ńad rze- ką, zwaną przez blade twarze Rio Grande. A więc na sawannach pomiędzy tymi dwoma łańcu- chami gór? Tak jęst. ~ - W takim razie nie pojedziemy tym tropem, lecz wprost na południe. , - Niech mój brat czyni, jak mu się podoba, lećz niech wie o tym, że tam nie ma wody ani dla niego, ani dla ~Coni! Spojrzałem mu ostro w oczy. - Czy mój czerwony brat widział kiedy góry położone nad wielką rzeką, a pozbawione wody? Każda rzeka .~trzymuje wodę z gór. - Mój brat zobaczy, kto ma słuszność, on czy Ko- mancz. - Ja domyślam się, dlaczego Ma-ram nie chce iść ~, góry. - Niechaj mi to mój brat po vie! - Synowie Rakurrojów jadą z jeńcami wzdłuż rzeki, która płynie hzkiem. Jeśli obiorę kierunek wprost na po- łudnie, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwa- mów. Czerwonoskóry zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śla- dów, jak się o tym przekonałem, było szesnaście. Znaczy- ło to, że trzynastu Indian prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byti zapewne mocno związani, dlatego, nawet gdybym~ ich doścignął, prędzej mogłem ich ocalić podstępem niż siłą. Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znałem okolicy; a od Ma-raina trudno się było dowiedzieć czegoś pewnego. Ale mimo to już do na- stępnego południa szc2ęśliwie przębyliśmy góry i ujrzeli- 182 ,. ~iny przed . sobą ciągnące się daleko sawanny. Po lewej ~tronie błyszczały wody Rio Pecos, ku której teraż zdąża- Z gór zjechali~śmy przez gęsty las, . który towarzyszył iiaim jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. [~fiad jednym z potoków, wpadających do Rio Pecos, na- ~rafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam t~,przeddzień w południe, a nie opodal, nad drugim poto- ~em, znaleźliśmy mięjsce po obozie, w którym czerwono- ~,~órzy wypoczywali oczekując, aż prżeminie najwiękśzy ~vvar dzienny. ż;'..:;Postanowiłem także odpocząć tu nieco, nie zatrzyma- ~~ii się jednak xiad samą rzeką, lecz dalej . w zarośl'ach, ~by. się zabezpieczyć przed niepożądanym okiem. Nieba- ~~iń ten środek ostrożnóści okazał się bardzo skuteczny. ~fi~dwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Ma-ramem, wró- ~~:vBob, który poszedł napoić konia, i zawołał: Massa, och, ach; jeźdżcy się zbliżać; jeden, dwa, ~~ć; sześć jeźdźców. Uciekać; ma$sa, czy zabić jeżdżców? Skoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć ~~ni; .jeden za drugim, w dwóch grupach po trzy, pędzą- ~rch ku nam w górę rżeki. Cżtery konie były cżymś obju- ~ne, a na dwóch siedzieli jeźdźcy. Mieliśmy więc do ~ynienia tylko z dwoma nieprzyjaciółmi, jeśłi to rzeczy- ~iśćier byli nieprzyjaciele, gdyż mirno óddalenia poznałem, ~ tó byli biali. Ale za tyini jeźdźcami pędziło pięciu ludzi, a to rnogli y~ć' tyiko Indianie, którzy już, już doganiali uci~kających i,ałych: Nie ulegało bowiem wątpliwości, że to był po- ~ig:..~lby więc zorientować się, jak należy się w tej sytua-~ jiy:żachować, przyłożyłem lunetę do oczu. Rany boskie! - wyrwało mi się z ust mimo wóli, dyż pierwszym jeźdźcexn był... Fred Morgan, a drugim ~g~' syn, Patrick. `~ Wyłoniło się więc od razu pytanie, czy zabić ich, czy '.ź pochwycić żywcem. Post~nowiłem jedna~k- nie plamić ę;' krwią tych rozbójników. Wżiąłem strzelbę do ręki 183 i czekałem. Uciekający przybliżali się do nas coraz bar- dziej, a Indianie byli od nich najwyżej pięćset kroków. ~łyszeliśmy już nawet parskanie koni - chwila jeszcze, a uciekający miną naszą kryjówkę! Lecz zanim to się sta- ło, wypaliłem dwa razy, mierząc w głowy wierzchowców, wskutek czego oba padły. Konie juczne, które były do nich przywiązane, przestraszone strzałami, usiłowały się uwolnić. Jeźdźcy znaleźli się oczywiście na ziemi, ja zaś zamierżałem już rzucić się na nich; gdy wtem nadbiegają- cy czerwonoskórzy, do których przyłączył się takźe Ma-ram, wydali wojenny okrzyk. W jednej ćhwili otoczo- - no mnie, a trzy tomahawki i dwa noże błysnęły nad moją . głową. - Uff! - zawołał Ma-ram wyciągając rękę. - Ta blada twarz jest przyjacielem Ma-rama. Napastnićy odstąpili ode mnie wprawdzie, lecz skut- ków'ich napadu niepodobna już było naprawić, bo obaj uciekający jeźdźcy, którzy spadli z koni, mieli czas wstać i uciec w krzaki. Konie jućzne, stanąwszy dęba na okrzyk Indian, zerwały rzemienie i jak szalane pobiegły do rzeki, wskoczyły do niej i wnet zatonęły, gdyź były cięźko obła_- dowane. Były to nasze konie juczne. Czterej Indianie popędzili za zbiegami, a piątego za- trżymałem na chwilę przy sobie. - Niech mi mój czerwony brat powie, czemu wojow- nicy Komanczów ścigają swoich białych przyjaciół? - za- ,. pytałem go. - Biali mają usta jak węże, a języki o dwóch końcach. W nocy zabili straż i uciekli ze skarbami. i - Ze złotem? - Zabrali kruszec i wszystkie czarodziejskie kartki za- szyte w skórę. Po tym wyjaśnieniu zostawił nas; a sam pobiegł za to- warżyszami. Z jego słów wynikało, że obaj Morganowie obawiali się, czy Komancze oddadzą im skarby, i uciekli z nimi. Owymi "czarodziejskimi kartkami" były natural- nie kwity depozytowe i banknoty; które chcieliśmy Mor- I84 nom odetirać. W tym :właśnie miejscu, gdzie konie kocżyły w wodę, rzeka tworzyła nagły zakręt, a nieco ;ęj...'niebezpieczny wir. Utraciliśmy przeto wszelką na- ~eję ~ydobycia pochłoniętego przez rzekę "śmiercionoś- ~o pyłu". ~o.. należało teraz czynić? Troska o przyjaciół była ~ywiście większa od chęci schwytania obu wrogów, tym ~dżiej że podjęło się tego aż pięciu Komancżów, na irych można było spokojnie zdać pościg. -~ Dlaczego mój biały brat strzelał do konia, a nie do ;~źca? - zapytał Ma-ram. - Czy Old Shatterhand nie ~ezył się mierżyć? Dlaczego Old Shatterhand nie zabił Komancza ~-rama, nad którego. sercem unosił się już jego nóż? ~łożyłem trupem konie, aby pomówić z jeźdźcami. Old Shatterhand pomówi z nimi, ponieważ będżie i ~śeigał ze swoimi czerwonymi braćmi. !t`3'mal nie roześmiałem się z tej próby odwiedzenia mnie l-dalszego śledżenia tropu. T- On nie będzie ich ścigał - odpowiedziałem. - Wb- ~vnicy Komanezów są rozumni i xpężni; pochwycą złe ~de twarze i sprowadzą do swoich wigwamów. Niech a-ram dosiądzie konia i. jedzie za mną! To zdarzenie odebrało mi wszelką chęć wypoczynku. ~li.żyło zarazem chwilę spełnienia moich zamiarów. Do- d strzegło naszych przyjaciół trzynastu-jeźdźców, po od- ~zeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamor- i vanego wartownika zostało do pilnowania ich tylko ~ciu Indian. W ~ych warunkach łatwiej ich było ocalić. rPuściwszy więc znów konie szybszym biegiem, dojecha- imy 'o zmroku do miejsca, w którym, jak to wykazało ikładne badanie tropów, ów mały oddział Komanczów ~poczywał około południa. Chociaż Ma-ram ciągle rozgiądał się ża miejscem na ~cłeg. i domagał się wypoczynku, musiał jeszcze-jechać ;tery mile angielskie; dopóki się nie ściemniło tak dalece, .` nie można już było rozpoznać śladów. Wtedy dopiero 185 pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie ża- jaśniał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawanny. Tu i ów= dzie napotykaliśmy ścieżki bizonów, którymi posuwaliś- my się naprzód. Wygląd 'sladów świadcżył, że zbliżamy się ciągle do ściganych. Była chwila; kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, ..tymczasem stało się inacżej. Oto przybyliśmy na miejsce stratowane.przeż wie- le koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu ,. kopyt. . Uff!. -. zawołał Ma-ram. _ Nie powiedział nic więcej, tylko w oczach jego zabłysła radość, gdy tymczasem rysy twarzy pozostały nierucho- - me. Zrożumiałem go dobrze. Eskorta, która prowadziła ' naszych towarzyszy, zetknęła się w tym miejscu z jakimś oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obożu. ~ - Jak daleko jeszcze do obozu Komanczów? - spyta- łem Indianina. - Rakurrojowie ńie ,miesżkają w obozie, lecz we wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat pojedzie prędko, dostanie się tam, źanim jeszcze słóńce skryje się poza trawami prerii. Ma-ram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wieczór ukazało się na wińnokręgu kilka ciemnych linii, w któ- rych przez lunetę rozpoznałem długie szeregi namiotów. Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla . polowań na bizony. Przybycie jęńców tak widocznie żaję- ło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blisko obozu, nie spotkaliśmy nikogo. Wstrzymałem konia i zapytałem Ma-rama: - Tam- są wigwamy Komanczów? Tak, to one - odrzekł indianin. - Czy będzie tam wielki wódz, To-kej-chun? Ojciec Ma-rama jest zawsze przy swoich dzieciach. - Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomoś- ~ cią, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkięgo wodża. 186 5r4.7: t9:.. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Czy. ~Old Shatterhand , nie będzie się bał tylu wro- pw? Wprawdzie kładzie on trupem bizona i niedźwie- ~ia, ale nie zdoła zabić Komanczów, których jest tak ~ użo jak drzew w lesie. Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie woieh czerwonych braci. Nie obawia się Sjuksów, Kio- ~~iw; Apacżów ani Komanczów, ponieważ jest przyjacie- ~~.. wszystkich dzielnych wojown~ków, a kulę posyła tyl- ~i złoczyńcom i zdrajcom. Old Shatterhand tu zaczeka. Iiech mój brąt idzie! -- AIe Ma-ram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie ~az memu bratu? v;'--:Ma-ram nie jest już xi~oim jeńcem. Ma-raW jadł ze ~ną dym pokoju; jest więc wolny! Uff! ..,~ tym słowem na ustach Indianin ścisnął konia nogami ud~echał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy ż koni, ułożyliśrny ~- na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy ~urżyn przybrał minę nader stroskaną. Massa, co Indian zrobić z czarnym Bob; jeśli go ~assa zabrać do Indian? . To dopiero zobaczymy. Dopiero zóbaczyć niedobrze. Czy Bob ma czekać, ;ż ~ndian spalić go przy palu? Może nie będzie tak źle, jak sądzisz. W każdym ra- ~ę riiusimy udać się do Komanczów, jeśli chcemy ocalić wójego massę Bęrnarda: Och, . ach, tak; czarny Bob ocalić massa P ~rn, dać ~ię upiec, ugotować, pożreć, jeśli tylko Indian uwolnić nassa Bern. '. v '. To heroiczne postanowienie przypieczętował taki gry- nas,. że Indianom na pewno odeszłaby wszelka chęć zje- lżenia Murzyna: Po czym Bob wziął sobie kawał suszo- iego mięsa; aby przed męczeńską śmiercią skosztować je- żcże życiowych rozkoszy. Nie czekaliśmy długo na rezultat naszego poselstwa, 187 gdyż wkrótce przybył do nas liczny oddział jeźdźców. Otoczywszy nas, utworzyli wielkie koło, a potem dziko wyjąc i potrząsając bronią, tak zaczęli zacieśniać je, ż~ zdawało się, iż nas stratują. Następnie zbliżyła się pełnym galopein grupa czterech wodzów i przeskoczyła przez nas. Bob padł na wznak, ja zaś siedziałem spokojnie na miejs- cu, nie poruszywszy głową ani o włos: - Och,..ach, Indian stratówać na śmierć Bob i massa! - ryknął Murzyn podnosząc ostrożnie głowę, by się' przekonać, co się koło niego dzieje. Bądź o to spokojny. Oni próbują tylko, czy jesteś- my odważni, czy też się ich boimy. Prób,ują? Och, niech Indian tylko przyjść, Bob być odważnym, dużo odważnym! Po tych śłowach wyprostował się na powrót z miną straszliwą,. i to w sam czas, gdyż wodzowie zsiedli właśnie z koni i szli prosto ku nam. Najstarszy z nich odezwał się pierwszy: - Czemu biały mąż nie powstanie, skoro się do niego zbliżają wodzowie Komanczów? Ch~e im w ten sposób okazać, że wita ich chętnie odparłem. - Niechaj moi czerwoni bracia usiądą obok mnie! - Wodzowie Komanczów mogą zająć miejsce tylko obok wodza. Gdzie biały mąż ma swoje wigwąmy i swoich wojowników? Na to wziąłem tomahawk w prawą rękę: - Wódz musi być mócny i dzielny. Jeśli czerwoni mę- 7 żowie nie wierzą, że jestem wodzem, niech walczą ze mną, ! a wtedy dowiedzą się, czy mówię prawdę. ? - Jak bladej twarzy na imię? - Czerwoni i biali wojownicy oraz myśliwi nazywają mnie Old Shatterhand. - Biały mąż zapewne sam sobie przybrał to imię? - Jeśli wodzowie Komanczów chcą ze mną walczyć, mogą wżiąć tomahawki i noże, a ja stanę do walki z pu- ~ stymi rękami. Howgh! ~- Biały mąż wypowiada dumne słowa: będzie mu lno~ udowodnić, czy jest odważny. Niech teraz wsią- ~ na swego konia i .pojedzie z wojownikami Rakurro- . Czy ci wojownicy wypalą ze mną fajkę pokoju? ..: Wprzód muszą się naradzić, czy mogą to uczynić. '- Mogą, gdyż przybywam do nich w pókoju. ~osiadłem więc mojego kónia, a Bob wdrapał się z tru- ń: na swego. O Murzyna Indianie nie troszczyli się, iie natomiast wzięli wodzowie w środek. W szalonym ale ruszyliśmy ku wsi obozowej i przejechaliśmy po- edzy rzędami namiotów. Przed największym namiótem ri~ancze zatrzymali się i zsiedli, każąc mi zrobić to sa- ~oba nie widziałem, ponieważ wszyscy wojownicy oto- , ~: mnie szczelnie dookoła. Wódz, który przedtem do ~~,~.:.przemawiał, chwycił ża moją strzelbę. ~ " .Niech blada twarz wyda nam swoją broń! ~:- Zatrzymałem ją, ponieważ jestem u was dobrowol- ś~ a nie jako jeniec. Mimo to biały mąż złoży nam swoją broń na tex~ ~i~; dopóki czerwoni mężowie nie dowiedzą się, czego ":':~ich chce. ~ Czyżby czerwoni mężowie obawiali się mnie? Kto d'a oddania mojej broni, boi się mnie najwidoczniej! ~?Vódz poczuł się urażony w swym honorze wojownika ^~i;icił na resztę pytające spojrzenie. Dostrzegł wid_ ać w ~ oczach uspokajającą odpowiedź, gdyż rzekł: Wojownićy Koma~czów nie znają trwogi ani bojaź-. r,:Biały mąż może zatrzymać swoją broń. ---~ Jak się nazywa mój czerwony brat? ~ Old Shatterhand stoi prżed To-kej-chunem, -przed ~irym drżą nieprzyjaciele. Proszę mego brata To-kej-chuna, by mi wyżnaczył ę, w której mógłbym zaczekać, . dopóki wojownicy ~manczów nie rozmówią się ze mną! ~-- Twoje słowa są dobre. Blada twarz zamieszka ~tym- 191 czasem w namiocie, zanim wojownicy Rakurrojów nara- dzą się; czy mają zapalić z nią fajkę pokoju. Skinął ręką i ruszył przodem, ja zaś wziąłem mego mu= stanga za cugle i udałem się za nim. Indianie utworzyii szpaler, wśród którego przeszliśmy wygodnie. Ujrzałem przy tym niejedną starą i niejedną młodą twarz kobiecą ; patrzącą z podziwem na białego, który poważył się wejść do jaskini lwa. Szczęściem ~nie było to owo plemię Ko- manczów, z którym w swoim czasie walczył Winnetou. Namioty i chaty były tu tak samo ustawione jak u In- ',a dian północnych, u których podobne wsie widywałem już :.`. dawniej: Pracę nad ich budową wykonują tylko kobiety; `. `;'. ponieważ Indianin nie zna innego zajęcia prócz wojny; :;; polowania i rybołówstwa, a resztę prac zwala się na barki '' tej płci, którą u nas nazywają słabszą. ą Kobiety zdzierają skóry, które mają być użyte na ścia- . ny namiotów, rozkładają je na słońcu i oznaczają na nich ~~ węglern formę, po czym wykrawają kawałki i zszywają ~~ cienkimi rzemykami. Następnie znoszą tyki oraz inny ma- teriał na miejsce, gdzie ma stanąć wigwam. Tam wykopu- ją za pomocą najprymitywniejszych narzędzi kolisty rów v na dwie stopy głęboki, a w środku umieszczają, stosownie ;`; do wielkośei namiotu, mniej lub więcej tyk, wysokich ;; przynajmniej na tyle, ile wynosi średnica wykopanego ro- wu. W górze zgina się tyki ku sobie i związuje wikliną '?' lub młodą leszcżyną. Prąca to niełatwa. Kobiety i dzie- ~ wczęta muszą się wspinać na tyki, a podczas wiązania '~ utrzymywać się na ńich tylko palcami nóg. Gdy rusztowa- . nie jest gotowe, zaczyńa się najtrudniejsza część budowy, ',. czyli pokrywanie skórami. Rusztowanie oparte jest w środku swej wysokości na tykach zakończonych widłami i przywiązanych rzemieniami do tyk pionowych. W ten :' sposób powstaje wewnątrz pierwszego koła - drugie, ;', dzieląc całą przestrzeń ńą dwie części. Obydwa koła tyk i'; pokrywa się potem skórami w ten sposób, że w górze po- ::; zostaje otwór na dym ogniska płonącego pośrodku na- ..ř miotu. Oba koliste pomieszczenia można za ~omocą ple- ; 192 n,ek albó skór dzielić stosownie do potrzeb właściciela dowolną ilość mniejszych pokoików. ~lamiot; do którego mnie wprowadzono, był mały hwilowo ńie zamieszkany. Prżywiązałem konia z ze- ~ttz; odsunąłem zasłonę wejściową, złożoną z dwóch i; i wszedłern do środka, nie troszeząc się dalej o wo= ~; który zresztą nie wszedł za mną. t~ż w dwie minuty .po moim wejściu rozsunęła się za- ia, a w drzwiach ukazała się stara Indianka. Zrzuciw- z pleców grubą wiązkę chrustu, wyszła, a po chwili n~iła z dużym, lecz nadbitym garnkiem? w którym jdQwało się mięso i - jak mi się zdawało - coś je- :~: Roznieciła ogień i wstawiła weń ten. garnek. '~o~ciągnąłem się na . ziemi i jąłem się jej w milczeniu ~patrywać, , wiedząc o tym, że według pojęć indiań- h splamiłbym swój hónor, gdybym rozpoczął z nią tiowę. Wiedziałem również, że znajduję się tu niejako ~nzurowanym i że w- tajemnicy przede mną zag.ląda itzez różne szpary wiel~ innych jeszeze, oczu. loda w garnku zacżęła się gotować, a po namiocie 4~edł się zapach rosohi. W godzinę później . postawiła ~ -przede mną garriek z wrzątkiem, dając tym samym ~,- że mogę jeść, po czym opuściła namiot. Zaraz też `~łem się do jedzenia i muszę przyznać; że zmiatałem ~etytem zńaleziony w garnku kawał polędwicy, nie Iźąc i rosołem, pomimo że czystość naczynia nie zdo- iy zadowolić nawet najbardziej niewymagającego pod względem gościa. Cała potrawa przyrządzona była ~wiście bez soli, o której Indianin nie życzy sobie nic icąć być sprawiedliwym, musiałem przyznać, że ob- lżono się ze mną nadzwyczaj wytwornie. Co się zaś ~ owego garnka, jeszcze dziś mógłbym się założyć, że edynym w całym obozie. Esiliwszy się dostatecznie, rózciągńąłem się znowu na i~ podłożyłem sobie koc pod głowę i oddałem się roz- aniom, które spędzały mi sen z powiek. Toteż zdoła- t. III 193 łem zauważyć, że nakarmiono także mego konia oraz że dwaj ludzie chodzili eicho na straży dokoła mojej chaty'. Wreszcie ogień się wypalił, a wkrótće potem zasnąłem. Stałem wprawdzie (a raczej leżałem!) w obliczu ważnych F wypadków, ale nie przespana noc na nic ~by mi się nSe przydała. Dopiero rano zbudziło mnie jakieś chrząkanię. Gdy otwoi-zyłem oczy, ujrzałem znowu starą Indiankę. Roznieciwszy ogień, postawiła nad nim znany mi już gar- nek. Starucha pełniła swoje obowiązki w milczeniu; nie rzuciwszy nawet okiem na mnie, ja zaś nie miałem powo- du skarżyć się na tę obojętność. ~ Spożywszy śniadanie z nie mniejszym apetytem jak wczorajszą wieczerzę; postanowiłem wyjść ,przed namiot. Zaledwie jednak wychyliłem głowę przed drzwi, skoczył ku mnie jeden ze straźników z włócznią, jak gdyby chciał mnie na nią nadziać. - Nie mogłem na to oczywiście pozwolić, jeśli nie chcia- łem raz ną zawsze utracić swej powagi w oczach moich gospodarzy. Ująłem przeto włócznię oburącz tuż przy grocie, odepchnąłem ją od siebie; a potem znowu przy- ciągnąłem tak nagle, że czerwony wojownik nie zdołał jej utrzymać, lecz puścił ją i padł jak długi tuż pod rnoje stópy. - Uff! - ryknął zrywając się i chwytając za nóż. ~ Uff! - powtórzyłem ja także, dobywając noża, a lewą ręką wrzucając włócznię do namiotu. - Niech mi blada twarz odda włócznię! Niech ją sobie czerwonoskóry sam weźmie! Z rniny jego poznałem, że mu się moja rada nie wydała ani bezpiećzna, ani dobra, wnet jednak otrzymał pomoc ` w osobie drugiego strażnika, który tymczasem obszed~ namiot dokoła i rozkazał szorstko: - Niech biały mąż wejdzie do środka! On także przysunął mi włócznię tak blisko do twarzy że nie mogłem się oprzeć pokusie, by nie powtórzy z nim wykonanego poprzednio szczęśliwie ęksperymentu W jednej chwili leżał on w tym samym miejscu, co pierw 194 ~ y~ strażnik; a włóczńia jego wpadła równięż do namiotu. ~ tego było im już za wiele. Wydali okrzyk, który po- i~~ył cały obóz. Naprzeciwko mego namiotu stał większy od innych fgwam, a o_ ścianę jego oparte były trzy tarcze. Na ~źyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ~mna głowa dziewczęca, zapewne, aby zbadać przyczynę ~~ąsu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych; ~istych oczu i główka żnowu zniknęła. W dwie sekun- f; .potem wyszli ku nam z namiotu czterej wodżowie. Na ~źkazujące skinienie To-kej-chuna strażnicy odstąpili na Co blada twarz robi tutaj przed namiotem? - Czy dobrze słyszę? Mój czerwony brat chciał pew- ~:-żapytać, co ci dwaj cżerwóni wojownicy mają tutaj do ~ńienia! ~'~~ Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się nic złego, ~łatego niech biały mąż pozostanie lepiej w swojej cha- ~~- Czy w orszaku To-kej-chuna znajdują się tak źli lu- , ~~~ . czy veż rożkaz jego zńaczy tak mało, że musi aż `~~ą ótacżać swego gościa? Old Shatterhand nie potrze- ~e opieki, gdyż potrafi sam roztrzaskać pięścią każde- ~ kto by kr~ował przeciwko niemu coś złego lub myślał ~ł.amstwie. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić - v-:.~wego wigwamu, ja zaś obejrzę wieś, a potem przyjdę ąi~i pomówić. _ . Wstąpiłem na powrót do chaty, aby zabrać z sobą -~ ~Iby, , których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy fi~ak znowu chciałem wyjść ńa dwór~ najeżył się .prżede tą tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bro- :;' czy też nie? Po krótkim namyśle podszedłem ku tyl- j ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wy- iąłem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się 'dostać. Kiedy się ukazałem po przeciwnej stronie na- ~tu; ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, po czym dniósł~się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedz~ spu- l95 szczono ż łańcuchów. Wodzowie, którży wrócili już do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem,' mało licującym z ich zwyczajńą . godnością, i przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby chcieli mnie poj- mać. O zbrojnej obronie trudno było myśleć, bo byłbym sam zgubiony, a moi towarzysze razem ze mną. Wyjąłem więc z kieszeni lunetę; rozdzieliłem ją na dwie części i wymie- ' rzyłem je ku nim groźnie. - Stać, bo zginą wsżyscy synowie Komanczów! Odskoczyli istotnie, gdyż nie znając przyrządu o tym wyglądzie, nie wiedzieli, jakie skutki mogło wywołać jego użycie. ' - Co biały człowiek chce zrobić? zapytał To- , - -kej-chun. - Czemu nie siedzi w wigwamie? - Old Shatterhand jest wielkim czarownikiem u bla-: dych twarzy - odrzekłem. - On pokaże czerwonym mę-: żóm, że potrafi zabić wszystkie duszę Komanczów. Schowałem lunetę na powrót ,i wziąłem do ręki sztucer'' Heńry'ego. Niechaj czerwoni mężowie popatrzą na ten pal, ta n przed namiotem! Wskazałem na- tykę, stojącą przed jednym z dalszycl~ namiotów, po czym podńiosłem strzelbę i wXpaliłem; kuła przedziurawiła górny koniee tyki, a dokoła dał się słyszeć pomruk uznania. Wiadomo, że czerwonoskóry ceni odr wagę i zręczność riawet u największego swego wroga'~, Przy drugim strzale kula wcisnęła się o cal niżej pod pierwszą, .a trzecia w tym samym oddaleniu pod drugą;: Tym razem nie usłyszałem jednak pochwały, gdyż India- nie znali , tylko dwururki, a nie mieli pojęcia o własnoś: ciach sztucera. Po czwartym strzale cały tłum stał bez ru: ćhu, po piątym, szóstym i siódmym zdumienie wzmogłą się jeszcze bardziej, a potem przesżło w przerażenie, wi^, docżne na wszystkićh twarzach. Ja , zaś powiesiłem spe~~ kojnie strżelbę na ramieniu i rzekłem: Czy czerwoni mężowie widzą, teraz, że Old; Shatter~ 196 ~d jest wielkim czarowriikiem? Kto .by mu wyrządził ~.:żłego, musiałby umrzeć. Howgh! Pó tych słowach przeszedłem przez tłum i nikt już-nie ~bował mnie zatrzymać. Po obu stronach ulicy, utwo- ~nej przez dwa rzędy namiotów, stały przed ich drzwia- ~ niewiasty i dziewczęta, wytrzesżczająe na mnie oczy ~ . na jakąś . wyżsźą istotę. Byłem zadowolony ivrażenia, jakie wywarła na nich ta niewinna blaga. E'rzed jednym z najbliższych namiotów stała straż, co wodziło, że znajdował się tam więzień. Kto to mógł i~? . Namyślałe~ri się, czy zapytać o to ~strażnika, kiedy w:nętrza zabrzmiał dobrze mi znany głos: Massa, och, ach, wypuścić Murzyn Bob! Indian zła- ć` Bob, zabić i zjeść! Na te słowa podszedłem do namiotu, otworzyłem drzwi vypuściłem Murzyna. Straż była tak przerążona, że nie ~bowała stawiać mi oporu, a także wśród idących za 1ą Ii~dian nie podniosły się żadne głosy sprzeciwu. ~- Czy wsadzono cię tu zaraz; gdy przyszliśmy do bźu? - zapytałem czarnego. , ~-^ Tak, massa, Indian zdjąć Bob z konia i żaprowa- I~ do chaty, tam Bob siedżieć do teraz. - W takim razie nie masz pojęcia, gdzie może być ~j massa Bernard? - Bob nic nie wiedzieć i nie słyszeć o massa Bern. Chodź i trzymaj się tuż za mrią. ~aledwie mirięliśmy kilka dalszych namiotów, gdy >tkaliśmy znów owych czterech wodzów w licznym to- rżystwie. Wyprżedzili nas oni ostrożnie poza namiota- aby mi przeszkodzić w prżechadzce. Położyłem więc ę na kolbie śztucera, lecz To-kej-chun dał mi z daleka tk ręką, że nie zbliża się we wrógich żarniarach. Wobec ó stanąłem i zaczekałem na niego. - Dokąd się mój biały brat wybiera? Nxechaj przyj- e, na miejsce narady, gdzie pomówią z nim wodzowie byłem dla , To-kej-chuna ;,białym mężem" 197 1 albo "bladą twarzą", a teraz nazwał mnie swoim "białym bratem". Ta żmianą wskazywala, że szacunek Indian wo- bec mojej osoby zwiększył się w wysokim stopniu. - Czy moi ezerwoni bracia zapalą ze mną fajkę po- koju? - Najpierw pomówią z nim, a jeśli slowa jego będą dobre, stanie się on synem Komanczów. -w To niechaj czerwoni .brącia żaprowadzą Old Shat- terhanda na miejsce narady. Ruszyliśmy znów` z powrotem i przeszliśmy obok moje- go namiotu. Nieco dalej ujrzalem Tony Sans-eara przy- wiązaną do pala, obok niej zaś konie Winnetou i Bernar- da. Jeńców jednak w pobliżu nie było, gdyż musialbym- zauważyć wartę. Wkrótce przybyliśmy na miejsce;. gdżie rząd- namiotów rozszerzał się i tworzył prawie kolisty plac, otoczony kil- ku szeregami Indian. Tam zapewne miała się odbyć nara- da. _ Wodzowie podeszli ku środkowi placu i usiedli, a pęw- na część Komanczów, widocznie z jakiegoś tam powodu ' uprzywilejowanych, usadowiła się półkolem naprzeciwko nich. Ja, nie myśląc wiele, usiadłem także i dalem znak Bobowi; .żeby uczynił to samo. Postępowanie moje nie : - spodobało się jednak woc~zom: Czemu biały mąż siada, gdy ma się odbyć sąd nad ', nim? - spytal To-kej-chun: Na to zrobilem ręką ruch lekceważenia i ódpowiedzia- łem: A czemu czerwoni mężowie siadają, kiedy Old Shat- terhand chce ich sądzić? Jakkolwiek twarze ich byly nieruchome, . to. jednak za- uważyłem, że zaskoczyły ich moje slowa. Język bialego męża jest żartobliwy. Pozwalamy bia- ~T łemu mężowi siedżieć. Ale dlaczego uwalnia on czarnego - męża i sprowadza go na naradę? Czy bialy mąż 'nie wie; v że Murzynowi nie wolno siedzieć przy czerwon,ym mężu? .r Ten Murzyn jest moim służącym. Gdy każę mu v 198 ~ść; pośłucha mnie, chociażby tysiąc wodzów patrzyło ;~to z niechęcią. Ale ja :jestem już gotów. Narada może ~,.zacźąć! t~atunek - swój widziałem tylko w takim zuchwałym ~sdbie postępowania - unikałem jednak ' oczywiście ~~źnej obrazy: Czułem, że tylko - zuchwalstwem wzbu- ~ w Indianach poszanowanie dla siebie, gdy tymczasem ~ie pósłuszeństwo mogłoby mnie przyprawić jedynie 6wsuY. "o-kej-chun zapalił fajkę i podał ją siedżącym dokoła ianom, tylko mnie pominął prży tej ceremonii. Potem ~niósł się i zaczął mówić. Wobec obcych Indianie są l~wyczaj milczący, wówczas jednak, gdy chodzi ó to; ~obrże przemówić, wykazują wymowność, nie ustgpu- ~: w niczym gadatliwości panującej na europejskich f~madzeniach. Są między nimi wodzowie, słynni szero- ~ krasomówstwa, którzy zabierają się do dzie_ła z taką ~~ retoryczną zręćznością jak wielcy mówcy cywilizo- ~yeh riarodów w dawnych i nowych czasach. Ich kwie- ~: język przypomina wtedy bardżo sposób wyrażania . ludów wschodnićh. To-kej-chun rozpocźął zwykłym ~pexń, czyli oskarżeniem skierowanym przeciwko. całej ~ bladych twarzy. ~ ' Niechaj biały mąż shzcha, gdyż przemówi wódz Ko- ;ii~źów, To-kej-chun! Ubiegło już wiele słońc od czasu, , iy ezerwoni mężowie mieszkali sami na ziemi pomię- ~ybydwiema Wielkimi Wodami. Budowali oni tniasta, ~ili drzewa i polowali na bizony. Do nich należał ~le słońca i deszcz, do nich rzeki i jeżiora, do nich'lasy, y;:i wsżystkie sawanny wielkiego kraju. Mieli oni żony rki, braci i synów; byli baidzo szcźęśliwi: Wtem zjawi- ię blade twarze, których skóra jest jako śnieg, lecz ser- ~iko sadza. Przyszli w liczbie niewielkiej, a czerwoni , :owie przyjęli ich do swoich wigwamów. Oni jednak ~wieźli z sobą broń ognistą i wodę ognistą, sprowadzi- anyeh bogów i innych kapłanów, przynieśli zdradę; róby i śmierć. Przybywało ich coraz więcej przez Wiel- 199 ką Wodę. Języki ich były fałszywe, a noże ostre. Czerwo- ni mężowie wierzyli im, a za to byli oszukiwani. Musieli im oddać ~Craj, w którym leżały groby ich ojców, wypę- dzono ich z wigwamów i myśliwskich ostępów, a , kiedy się bronili, zabijano' ich bez miłosierdzia. Blade twarze, :.fi chcąc zwycięży~ czerwonych, siały niezgodę wśród ieh, :r' plemion, które giną teraz jak kujoty w pustyni! Niech na ~ nich spadnie przekleństwo po tylekroć; ile jest gwiazd na ~ niebie, ile liści ną drzewach w lesie! Głośne wyrazy zadowolenia riagrodziły ten okrzyk wo- i dza. Mówił on tak donośnie, że wszyscy dokoła mogli go y. wyraźnie usłyszeć. Jedna z tych bladych twarzy - ciągnął dalej - przybyła do chat Komanczów. Ten biały ma skórę kłam- '~ ców i język zdiajców. Ale czerworii wojownicy posłuchają :; jego słów i osądzą go sprawiedliwie: Niechaj zabierze ~ głos! Howgh! To-kej-chun usiadł, a po nim wstawali inni wodzowie, ő jeden po drugim, przemawiali podobnie, a kończyli swe:~ oskarżenie białej rasy. wezwaniem, żebym się usprawiedli ;H wił. Ja zaś podczas tych mów wydobyłem szkicównik ~ i starałem-się narysować siedzących przede mną wodzów~ wraz ze stojącymi na dalszym planie wojownikami ~i na=~~~' miótami: Po czwartej przemowie To-kej-chun skinął na mnie rę-~ ką, ~pytaJąc~ ~ Co robi biały mąź, gdy wodzowie Komanczów~ przemawiają? Wydarłem kartkę i podałem mu. - , Niechaj wielki wódz Rakurrojów sam zobaczy, ca-' robiłem! ~ . - Uff! - zawołał głośno, rzuciwszy okiem~na kartkę: ': ry Uff, uff, uff! - dało się słyszeć jeszcze po trzykroć;~; gdy trzej inni wodzowie spostrzegli rysunek: To są jakieś czary - rzekł To-kej-chun. - Biał~ człowiek zaklina dusze Komanczów na tej . białej ska,~~ rze.' To jest To-kej-chun, tutaj jego trzej bracia; a tam`,~ 200 ~jownicy i namioty. Co blada twarz chce z tym uezy- ~- Czerwony mąż zaraz to zobaczy! ~~~żiąłem kartkę ż jego ręki i pozwoliłem popatrzeć na ~~ stojącym za nim wojownikom. Potem zmiąłem ją na '`..i~ę i włożyłem do lufy~ ~ . ... To-kej-ćhunie, sam, powiedziałeś, że zakląłem dusze ~~ na tym papierze, a teraz oto tkwią one w lufie mo- ~:':::~trzelby. Czy mam je wystrzelić w powietrze, żeby je ~ystkie wichry rozniosły, tak aby nigdy nie dotarły do ~znych ostępów? ~,T~'n figiel wywołał o wiele silniejsze wrażenie, niż się dziewałem. Wszyscy czterej wodzowie zerwali się z zie- ~ a dokoła zabrzmiał wielki okrżyk zgrózy. Starając się ~=uspokoić, odezwałem się w te słowa: Niechaj czerwoni mężowie usiądą i zapalą ze .mną ~~ę pokoju: Skoro staną się moimi braći, oddam im ~wrotem ich dusze. Wodżowie usiedli znowu ćzym prędzej, a To-kej-chun ~~xwycił za swoją fajkę. Wtem wpadłem na pomysł, za ~ocą którego mogłem jeszcze bardziej żmienić ich wro- ~ usposobienie na pokojowe. Oto jeden z wodzów miał ~~.`'~bluzie myśIiwskiej jako szczególną ozdobę ' dwa mo- ~tie guziki wielkości talara. Podszedłem więc do 'niego ~oprosiłem, żeby mi pożyczył na chwilę tej ożdoby, ~ewniając, że otrzyma ją zaraz z powrotem. Nie cze= ~ć~jednak na jego odpowiedź, .oderwałem giiziki i cof ~eem się'. o kilka kroków, zanim zdołał temu prźeszko- i~: ' ' Moi ćzerwoni bracia widzą tu, w moich palcach, te fa guziki, p0 jednym w każdej ~ ręce. Niechaj dobrze rażąją! fTdałem, że . rzuciłem oba guziki w powietrze, i~pokaza- i im próżne ręce. = Niechaj moi bracia popatrzą! Gdzie są guziki? '= . Nie ma ich! - zawołał wł~ściciel ż wzrastającym ewem. 201 - Poleciały w górę ku słońcu. Niechaj je mój czerwo- ny bral stamtąd zestrzeli! Tego nie dokaże biały ani czerwony mąż, ani naiwet czarodziej! A ja to zrobięf Niechaj czerwoni bracia uważają, gdy guziki będą spadały! Ponieważ w mojej strzelbie tkwiła kartka z rysunkiem przedstawiającyrn wodzów, przeto wziąłem do tego .starą dwururkę, leżącą obok To-kej-chuna, wymierzyłem pro- sto w górę i wypaliłem. W` kilka sekund potem coś twar- dego uderzyło o ziemię tuż przed nami. Właściciel guzika przyskocżył i wydobył go nożem z ziemi. -. - Uff, to mój guzik! Kiedy wszyscy . prżypatrywali się guzikowi, który w dziwny sposób spadł źe słońca, włożyłem drugi guzik do wylotu lufy i podniosłem strzelbę. Huknął ,strzał, a każdy z obecnych spojrzał w górę. Wtem Bob wrzasńął ' przeraźliwie, zerwał się z zierni i zaczął się pocierać po ra- mieniu. - Och, ~ach, massa mnie trafić, strżelić w ramię ezarny Bob! Guzik uderzył rżeczywiście o jego ramię, a teraz leżał `` obok niego na ziemi. Wódz podniósł go i schował prędko :. oba odzyskane klejnoty, przy cżym zrobił taką minę, jak v gdyby postanowił' nigdy już nie pozwolić na rzucanie ich , do słońca. Ta mała sztucźka wywarła nadzwyczajne wra- ... żenie. Wszyscy nie mogli wyjść z zadziwienia, że rzuciłem guzik na słońce, a potem zestrzeliłem go stamtąd. Guziki były istotnie w górze, w przeciwnym bowiem~ razie jęden z nich nie wbiłby się tak ~nocńo w ziemię, a drugi nie -na- ':: biłby Bobowi sińca. Wodzowie siedzieli cicho; nie wiedząc ' widocznie, jak się wobec tego ząchować, a ich otoczenie z ciekawością czekało na to, co nastąpi dalej. 'To ich za- . ciekawienie postanowiłem zaspokoić w sposób :tTochę nie- ' bezpieczny. Obok To-kej-chuna leżała jeszcze fajka i skó- ;' rzany worek z tytoniem, pomieszanym, jak zwykle u In- :` dian, z liśćmi konopi. Wziąłem tę fajkę, napełniłem tyto-' `' I 202 em i trzymając w ręce, w postawie możliwie najdu- ~niejszej, tak zacząłem mówić: Moi czerwoni bracia wierzą w Wielkiego Ducha mają słusżność, a ich Manitou jest także moim Mani- ~u. On jest panem nieba i ziemi, ojcem wszystkich naro- iw i chce, żeby wszyscy ludzie żyli z sobą w pokoju i ;pdzie. Czerwonych .mężów jest tyle, ile źdźbeł trawy po- ~ędzy tymi namiotami; blade twarże zaś dorównują licz- ~ ilości źdźbeł wszystkich prerii i sawann. Biali przybyli ; ,przez Wielką Wodę i wypędzili ezerwonoskórych z ich yśliwskich ostępóvu. ~ Niewątpliwie źle zróbili; ale czer- ~ni mężowie żywią nienawiść względem wszystkich bla- rcl~ twarzy. Czy cżerwoni mężowie nie wiedzą, że jest i~o uarodów bladych twarzy i że nie wszystkie usuwały erwónych wójowników z ich siedzib? Czy Komancze Gą popełnić tę niesprawiedli.wość i potępić niewinnych zem z winnymi? Old Shatterhand nie należy do tych, ~rzy by ezerwonym wójownikom ucżynili kiedykolwiek ~'rzłego. I~iechaj moi czerwóni bracia przypatrżą się Old t~tterhandowi; który stoi przed wami! Czy widzą u jego :~a jaki skalp czerwónegó męża? Czy znajdą na jego óczni, jego spodniach ~i mokasyr~ach włosy swoich bra- ":v Kto może powiedźieć, że on zanurzył rękę w krwi wrwońoskórych ludzi? Old. Shatterhand leżał w lesie ze ~oimi przyjaciółmi, kiedy wojownicy Rak.urrojów palili ~ę pokoju z dwoma jego wrogami, a mimó to ani je- t~.włós nie spadł im z głowy. On pojmał Ma-rama, syna ~Ikiego wodza, To-kej-chuna, jednak nie zabił gó, lecz 'rócił mu jego broń i zaprowadził go do wigwamu ojca. Dgąc pozbawić życia sześciu wojowników Rakurrojów, ; : wyrządził im nic złego, przywiązał fylko do drzewa lnęgo z nich, ażeby jego bracia mogli go znaleźć i ód- ~zać. Cży nie mógł ón .pójść za wójownikami, którzy ali się w góry, zadać śmiexć wielu z nich i zriieważyć ibowiec wielkiego wodza? Czy nie strzelał do owych tłych twarzy, które zamordowały straże Komanezów i ~~nęły ze złotem? Wszak Old Shatterhand trzyma w .lu- 203 fie dusze Komanczów, a mimo to nie ~hce ich zgubić; może wszystkie ich święte worki z lekami rzucić na słoń- ce, żeby już więcej nie spadły, a mimo to pragnie zostać bratern Rakurrojów i wypalić z nimi fajkę pokóju. Wo-. dzowie Komanczów są mężni, mądrzy i sprawiedliwi. Kto w to nie uwierzy, tego Old Shatterhand zabije rurą, z której wylatuje tysiąc kul. Na znak tej gotowości zje teraz z nimi dym pokoju. ~apaliłem fajkę, pociągnąłem dyrn i wydmuchnąłem go dwa razy ku niebu i ziemi, potexxi na cztery strony świata i z kolei podałem fajkę To-kej-chunowi.` Na szczęście udało mi się rzeczywiście moją przemową oszołomić go, bo'wziął fajkę, pociągnął z niej sześć razy i podał ją dalej. Ostatni wódz zwrócił mi ją, po czym usiadłem znowu; lecz tym razem już w środku, pomiędzy nimi. - Cży mój biały brat odda nam teraz nasze dusze? - zapytał jeden z wodzów. Musiałem odpowiedzieć bardzo ostrożnie. - Czy jestem już pośród czerwonych mężów jako syn Kofnanczów? Old Shatesrhand jest naszym bratem. Dostanie dla siebie chatę i będzie mógł czynić, co mu się spodoba. Którą chatę mi odstąpicie'? ^ Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, otrzy-. , ma więc namiAt, który sam sobie wybierze. - W takim razie niechaj moi czerwoni bracia pójdą ze mną, ażebym w tym celu mógł się przypatrzyć namiotom. Wodzowie spełnili ochoczo moje życzenie. Poszedłem więc wzdłuż rzędu namiotów, aż do tego, przy którym . stałó czterech wartowników. Tam, przyłożywśzy ręce do ust, ząwyłem jak kujz~t, na co dała się słyszeć z wnętrza namiotu taka sama odpowiedź. Wtedy skoczyłem ku drzwiom i zawołałem: - Tu będzie mieszkanie Old Shatterhanda! Wodzowie spojrzęli na siebie w najwyższym zdumieniu,. gdyż nie przypuszczali, że mój wybór padnie właśnie na ten x~amiot, chociaż to 'można było łatwo przewidzieć. . .... 204 Tego namiotu mój brat nie dostanie. Dlaczego? w On należy do nieprzyjaciół Komanczów. Kto są ci nieprzyjaciele? - Dwaj biali mężowie i jeden czerwonoskóry. ~ -, Jak się nazywają ci ludzie? Czerwonoskórym jest Winnetou; wódz Apaczów; a nym z białyeh Sans-ear, zabójca Indian. C'a odpowiedź ogronie mnie zastanowiła, gdyż wyni- o z niej, iż Komaneze nie wiedzieli wcale, o tym, że ja em towarzyszem pojmanych. iVprawdzie ja sam nie wspomniałem o tym Ma-ramowi słowem, ale Patrick niewątpliwie musiał ieh o tym ~ . Old Shatterhand chce zobaczyć tych ludzi! ~ tymi słowy wszedłem do środka namiotu, a wodzo- ~, iiiezwłocznie poszli w moje ślady. ~ęańcy leżeli na ziemi z powiązanymi rękarni i nogami, ~nocowani do tyk namiotowych. Poznali mnie oczy ~ie, ale nie rzekli ani słowa i żaden z nich nie okazał ~,~~:t odrobiny zadowolenia, jakie musiało im sprawić ~e zjawienie się.~ - eo ci ludzie zawinili? - zapytałem. -, Zabili wojowników Komanczów. . -- Czy mój czerwony brat widział to na własne oczy? Wiedzą o tym wojownicy Rakurrojów!, -- Wojowniey Rakurrojów będą musieli tego dowieść. t namiot należy do mnie, a ci trzej .ludzie są przeto i~ii gośćmi! ~vbyłem noża, ąby rozciąć jeńcom więzy, gdy wtem je- ~:: z wodzów ujął mnie za ramię. Ci ludzie rnuszą umrzeć! Mój biały brat nie może uważać za swoich gości! Kto mi tego zabroni? Czterej wodzowie Rakurrojów? ~ Niech się ośmielą! ~ 'o,tej grożbie stanąłem pomiędzy nimi a jeńcami, a, po- 205 tem zwróciłem się do Murzyna; który wszedł za wodzami do namiotu: - Bobie, porozcinaj sznury, najpierw Winnetou! Murźyn podkradł. się już tymczasem do swego pana, ale posłuchał mnie, zrozumiawszy również; że w tej chwili ~ Winnetou może się bardźisj przydać niż Bernard. - Niech czarny człowiek schowa swój nóż! - zawołał ten sam wódz, lecz Winnefou był już wolny od więzów. Uf#? - wrzasnął wódz widżąc; że zlekceważono je- go rozkaz, i chciał się rżucić na Boba, który klęczał już nad Samem: W tej chwili zastąpiłem mu drogę, on zaś .dobył noża i ugodził mnie, na szczęście, tylko w ramię, gdyż zdąży- łem odskoczyć w bok. Indianin nie miał już ćzasu włas- noręcznie wyjąć noża z rany, -gdy'z powaliłem go pięścią na ziemię - najpierw jego, potem jego sąsiada, wreszcie parwałem za gardło trzeciego. Winnetou pomimo ópuch- niętych od więzów rąk chwycił Tó-kej-chuna. Zabrzmiało tylko to pierwsze jedno jedyne "uff!" Na` dworze stali indiańscy wartownicy, lecz mimo to w dwie- minuty byliśmy już panami chaty, a wodzowie leżeli zwią- zani i zakneblowani: - Wielkie nieba! To się nazywa pomoc! - rzekł Sain^. rozcierając sobie członki znieruchomiałe wskutek bólu ~ i zatamowania krwi. - Charley, .jąk tego dokazałeś, na; przykład? t.. Później wam to wyjaśnię, a teraz uzbrójcie. się; przede wszystkim. Ci czterej mają dość broni na sobie. .. Na wszelki wypadek otworzyłem także moją ładownicę. i 'nabiłem sztucer na nowo. Podcżas tego wythzmaczyłem . przyjaciołom rnój plan, który polegał na natychmiasto-' wym unieszkodliwieniu czterech wodzów; gdyby Kóman-: cze poważyli śię nas zaatakować. Potem wyszedłem z cha- ~ ty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów. Opodal stała znaczna ilość Komanczów, którzy podeszli ~ pod chatę za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przy- gody: Zwróciłem się najpierw do wartowników: 206 Czy moi bracia słyszeli, że zostałem bratem Ko- pytani spuścili oczy na znak potwierdzenia: Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują Qt~ i nie poz~volą wejść nikomu, dopóki wodżowie ~zkażą inaczej. ~em' zwróciłem się do pozostałych: ' Niechaj moi braeia zwołają wszystkich na miejsce, się zwykle odbywają narady: ~mancze rozproszyli się, ja zaś. udałem się również na ~żone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indian; ten za- i~' osądziłby moje zachowanie jako żbyt ryżykowne, ie miałby słiiszności. Tndianie nie są bynajmniej tymi wiini", za jakich się ich uważa. Mają oni swoje nie- szone prawa i obyczhje. Kto umie je wykorzystać; iaraża się znowu na tak wielkie niebezpieczeństwo. am wypadku zresztą szło o życie lub śmierć, niczegó ;j zatem aniżeli życia nie mogłem wystawić na ńk przez .najgorsze nawet zuchwalstwo. r drodze udało xńi się zatrzeć ślady lekkiego skalecze- ~iego ramienia, po czym usiadłem tam, gdzie przed- siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się ~wnikami. W środku pozo'stało wolne miejsce, gdżie ovsriła się starszyzna; która już uprzednio tam siedzia- Zwykle takiemu zgromadzeniu towarzyszy wielki łc, : teraz jednak nie padło ani .jedno słowo. Wszyscy sżli poważnie i cicho, wyszukali sobie miejsca i stali iń bez ruchu jak pósągi; czekając na to, co miało na- ~inąłem na starszyznę, żeby się do mnie zbliżyła. Wo- ~iCy usiedli wokoło mnie ciasnyrii półkolem, wtedy rałem głos: -` Old Shatterhand został bratem Komanczów. Moi ~ia już o tym zapewne słyszeli. - Wiemy o tym ~- odrzekł jeden za wszystkich. -^ Miał on, jako wielki wojownik i wódz otrzymać t~ę, która się jemu spodoba, a on wybrał sobie namiot, 207 w którym żnajdowali się jeńcy. Czy ten: namiot był już `'' wtedy jego własnością? ~ - Należał już do niego! A mimo to zabroniono mu objąć go w posiadanie. ' Czy .wodzowie Komanezów są . kłamcami? Jeńcy zażądali- r": ochrony od Old' Shatterhanda! Czy.mógł iin tego odmó- ` wić? . ~ Nie: - Wziął ich tedy w opiekę, inówiąc, że są jego gośćmi:v ::r Czy było. mu wolno tak uczynić? Miał do. tego prawo i nawet obowiązek, ale: nie mo-a' że ich chrbnić wówczas, gdy będą rnieli stanąć przed są- ;: dem. Wolno mu tylko bronić ich i umrzeć razem z nimi: - Ale może rozwiązać ich pęta, jeśli swoją osobą za :-` nich zaręczy? w - Oczywiście. . Old Shatterhand uczynił więc tylko to, do czego miał prawo, a r~imo to jeden ż waszych wodzów chciał :: go zabić. Nóż ugodził go jednak tylko w ramię: Jak wol- no postąpić Komancżowi, jeśli drugi człowiek zechce go v pozbawić życia we własnym jego namiocie? - Wolno mu zabić go. - I wszystkich, którzy chcą pornóc mordercy? - Wszystkich! - Moi bracia są mądrzy i sprawiedliwi. Czterej wo- :':' dzowie Rakurrojów usiłowali mnie zabić, lecz ja darowa- :~ łem im życie. Grzmotnąłem nimi tylko o żiemię. Teraz le- :.:: żą związani w mojej chacie, a goście moi stoją przy nich `r na straży. Krew za krew, łaska za łaskę! Żądam uwolnie- :. nia moich gości w żamian za wolność dla -tych, którzy ;., mnie zdradziecko napadli. Niech się moi bracia naradzą, :; a ja zaczekam. Ostrzegam jednak, żeby moi bracia zostą--': wili w spokoju moich gości, gdyż oni zabiją wodzów, jeśli wejdzie do chaty kto inny niż Old Shatterhand. Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komaneze .` wstrząsającego wrażenia, jakie musiała na. nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko; żeby nie : 208 ~~yszeć ich narad: Na skinienie przywódców zbliżyło się ~ilku ludzi, którzy z kolei, jak się zdawało, powiadomieni ~ atanie rzećzy donieśli o tym reszcie zgromadzonych na ~i~eu. Ta wiadomość wywołała pewien ruch w zebraniu; ~ie fnnie przy tym nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo ~uga narada; wreszcie wstali trzej Indianie i zbliżyli się ~,j mnie: Czy nasz biały brat trzyma w swej ehacie w niewoli ~rodzów Rakurrojów? Tak jest. , .. ~- On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż ~ma ~~ nad nimi odhyć sąd: . Moi bracia zapominają, -że wojownicy nie. mogą ugdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał ~liórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów mapadli ~=złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego i~gwamie i tylko on może ich ukarać. - A co z nimi uczyni? Zabije ich, jeśłi nie uzyska uwolnienia swoich gości. ~:':- Czy Old Shatterhand zna tych ludzi, których uważa ~ swoich gości? Nawet bardzo dobrze. - To Sans-ear, zabójca Indian. - Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia które- a z Komanczów? - A Winnetou, który setki Komanczów wysłał dó 'ieczystych ostępów Wielkiego Ducha? Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki? Zaiste nie. A kto jest ten trzeci? Człowiek z północy, który nigdy . nie wyrządził ~~ywdy żadnemu synowi czerwonej kobiety. - Jeśli mój brat zabije wodzów, -to zginie także sam ~zem ze swoimi gośćmi! Moi bracia żartują! Kto chce zabić Old Shatterhan- t? Czyż on nie ma duszy Komanczów w swojej strzel- znaleźli się w kłopócie i musieli się namyślić. 209 Nie mogli przecież wydać nam na pastwę swoich wo- dzów! - Niech mój brat zaczeka, dopóki nie wrócimy. Oddalili się i narada zaczęła się na nowo: O ile zdoła-' łem dostrżec, to nie zauważyłem w żadnej twarzy śladu nienawiści -lub wściekłości na mnie. Broniłem się odważ- nie i ufałem im, nie było więc to dla nich wstydem, że prowadzili ze mną układy. Nie minęło pół godziny, gdy przyszli do mnie znowu trzej wysłannicy i oświadczyli: - Dajemy wolność Old Shatterhandowi i jego goś- ciom na czwartą część słońca! Wpadli więc na stary indiański pomysł sprawienia so- bie szczególnej przyjemności: wypuściwszy pojmanych, chcieli ~urządżić sobie potem na nieh polowanie. Było to z ich punktu widzenia o tyle korzystne, że oddalali wszelkie niebezpieczeństwo od wodzów. Zostawili nam więc sześć godzin czasu. To było trochę za mało. Gdyby,śmy jednak wyruszyli prźed wieczorem, termin ten rozciągnąłby się na całą noc, gdyż w ciemnościach nie mogliby nas ścigać. W naszym położeniu byłoby głupotą, gdybym nie przyjął tych warunków. Musiałem to jednak uczynić.z odpówied- nią powściągliwością. - Old Shatterhand zgadza się na ten czas pod warun- kiem, że goście jego otrzymają z powrotem broń, którą im adebrano. - Dostaną ją: - I wszystko, co mieli z sobą? Słowem ;,wszystko" obejmowałem głównie skarby, któ- re wiózł przy sobie Bernard, gdyż nie wiedźialem_ , czy mu je adebrano. - Wszystko! - Moich białych gości pojmano, chociaż nie zrobili Rakurrojom nic złego~ Wodzowie zaś inają odzyskać wol- ność, mimo że usiłowali mnie zabić: To nierówna za- miana! - Cżego więc nasz brat jeszcze żąda! - Za pchnięcie mnie nożem w ramię dada~ą wodzowie . 210 ~ ~ konie, które ja sam sobie wybiorę. Zostawię im za to y nasze. - . Mój brat jest mądry jak lis. Wie, że jego konie są i~czone, ale stanie się wedle jego życzeńia.\ Kiedy Óld ~tterhand wypuści wodzów ze swojego wigwamu? Gdy będzie odjeżdżał od czerwonych braci: -~ A wyda nam dusze; które tkwią w lufie jego strzel- Nie wystrzeli ich w powietrze. X~ Ńiechaj więc rusza, dokąd mu się podQba. Jest on ~~I~lkim wojownikiem i chytrym szakalem. Zmysły wo- ~diw były widać przyćmiońe, że palili z nim fajkę poko- I~ hlowgh~ , Tak skończył się targ i mogłem odejść. Stojący dokoła ~erwonoskórzy przepuścili mńie; nie stawiając przeszkód, ~S~-~zaś powoli, bez pośpiechu, udałem się; do mojęgo wig- i~ nu Tam czekali na mnie towarzyśze, oczywiście ~'~v~elką niecierpliwością. Gdy się .zjawiłem, poznali. od i~u, że' dobrze pokierowałem sprawą. No? - spytał Bernard, .nie mogąc z ciekawości wy- ~mać-ani chwili dłużej: Czy odebrano wam diamenty i papiery? Nie: Dlaczego o to pytacie? Gdyż musieliby wam je zwrócić. Mamy wolnóść na ~ść godzin: Wolność, massa! - zawołał Bob. - Być wolny c~b i massa Bern? Ale tylko sześć .godzin, a potem India- ~ znowu złapać massa Bern i Bob? `!.'~'. Well! - rzekł Saru. - To przechodzi nasze naj- taielsze nadzieje. Wpadliśmy; na przykład, we wściekle ~:b~ą historię. A co tam z Tony? 4 `- Ótrzymasz ją i wszystko, co twoje. Reszta koni jest r.dzo znużona. Jakkolwiek niechętnie wyrzekam się me- i ; zacnego~ mustanga, to jednak ugodziłem się z nimi, że ~biorę sobię z koni wodzów trzy najlepsze. Dobra nasza, Charley! '- śmiał się Sam. - Sześć ~dzin czasu i .pięć dobrych koni to wystarczy dla takich 211 .. ' trzech starych wygów jak my. Sądzę bowiem, że nie wy- bierzesz chyba capów zamiast koni! Teraz musiałem im opowiedzieć,.co przeżyłem od tego czasu, kiedyśmy się tak nagle i nieszczęśliwie rozstali. Nie skończyłem jeszcze, kiedy ze dworu zabrzmiało jakieś nie- wyraźne wołanie. Wyszedłszy zobacżyłem starą, która go- towała mi jedzenie. - - - Niechaj blada twarz idzie! - Dokąd? - Do Ma-rama. Było to szczególne posełstwo. Zawiadomiwszy o tym towarzyszy, udałem się do chaty położonej- naprzeciwko mojego wczorajszego mieszkania. Stały przed nią dwa ko- riie, a na jednym z nich siedział Ma-rarn. - Niec_h mój brat wybierze sobie konie! A więc o to chodziło! Dosiadłszy konia, pojechałem z Ma-ramem na prerię, gdzie znajdowała się zriaczna ilość spętanych koni. Młody Indianin zaprowadził mnie wprost do karego ogiera i rzekł: To najlepszy koń Rakurrojów. Ma-ram otrzymał go od ojca i darowuje go Old Shatterhandowi źa to, że mu nie ~zabrał skalpu: Ten bogaty, wspaniały dar był dla mnie wielką niespo- :. dzianką. Na takim koniu niepodobna było mnie dościg- : ~^ nąć. Oczywiście dar przyjąłem, a dla Bernarda i Boba ' wziąłem także dwa konie, ż których mogli być zadowo- ' leni. W drodze powrotnej . Ma-ram zatrzymał się przed ~ swoim namiotem. - Niech mój biały brat zsiądzie i wejdzie! Nie mogłem odrzucić tego zaproszenia, wstąpiłem więc` do środka, gdzie skosztowałem kołacza przyrządzanego ; świetńie przez Indian: Gdy, pożegnawszy się, wyszedłerri z chaty, zobaczyłem ciemnooką dziewczynę, którą zauwa- .. żyłem już rano zajętą przy moich koniach. Pakowała nam `' żywność i pokraśniała; kiedy ją zaskoczyłem. - Kto jest ta córka Rakurrojów? - spytał~m. 212 - To Hi-la-dih*, córka wodza To-kej-chuna. Ona ~si cię, żebyś przyjął to, co ci o~arowuje, ~ponieważ czędziłeś jej brata Ma-rama. ~odałem dziewczynie rękę, mówiąc: - Niechaj Manitou użycży ci wiele szcżęścia i wielu ic, kwiecie sawann. Twoje oko jest jasne, twe czoło ste. Oby także twoje życie było tak niezmącone i czy- i~Jskoczyłem na siodło i zaprowadziłem konie do przy- iół. Wszyscy, a szczególnie Sam, wpadli w zachwyt na ~ok kai-ego ogiera. ~- Ćharley! ~- rzekł Sans-ear. - On wart prawie tyle, ii~oja Tony, tylko że ma nieco krótszy ogon~i dłuższe ,~. No, w porządku; , ci czerwoni hultaje dali narn rystko, czego nam brakowało. Ale już pewnie szósta izińa! Ruszajmy, a potem, na przykład, zobaczymy, ` nas dostaną po raz drugi. Npakowaliśmy na konie to, cośmy jeszcze mieli za- ć, i uwolniliśmy z więzo' w naszych jeńców: Massa, teraz precz - upominał Bob - bardzo dko precz; źeby Indian nie nadejść i nie złapać massa 'n; Sam, Charley i Winnetou! - lwolnieni z więzów wodzowie nie ruszyli się z miejsc, ~óki znajdowaliśmy się w namiocie. Wreszcie dosiedliś- koni i puściliśmy się w drogę. Ulica była pusta: Nie :azał się ani jeden Indianin, chociaż z .pewnością ze- ~ąd się nam przypatrywali. Wydawało mi się tylko, że aamiocie To-kej-chuna czworo oczu wyzierało prżez arę w zasłonie. Sto serc oezekiwało z utęsknieniem po- . kiedy będzie można rozpocząć pościg. Ale dwa serca ~yły sobie, żeby się nam udało sżcżęśliwie umknąć! (ind.) - Czyste Źródło: Rozdział czwarty W KALIFORNII Drogą przez Rio Colorado przebyliśmy szczęśliwie ob- szary Pajute i zbliżaliśmy się do wschodnich odnóży gór Nevada, gdzie ..nad jeziorem Mono zamierzaliśmy zatrzy- mać s'ię ną kilkudniowy odpoczynek: Od kraju Koman- czów aż do tych okolic jest dość daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone na pozór sawanny, niebo- tycżne góry, a potem rozległe płaszczyzny słonej pustyni. Chociaż więc naśze konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to prżecież takie tarapaty nie pozostają bez wpływu ani na f zwierzęta; ani na ludzi.. Co zmuszało nas do odbycia tej dalekiej drogi, która . prowadziła do Kalifornii? Po pierwsze, Bernard Marshall chciał odszukać t~m swojego brata; po wtóre, przypu- w szczaliśmy, że obydwaj Morganowie, utraciwszy tak nagle : nad Rio Pecos całą swoją zdobycz, udali się róv~nież do :; tego kraju pełnego złota. Był słuszny powód do tego przypuszczenia. Kiedy wyjechaliśmy wówczas ze wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc; a na- _ żajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą Górną Sierra Guadelupe. Klacz Sans-eara i człapak Winnetou trzymały się doskonale, pomimo ogromnego wysiłku, a nowe nasze konie były tak wypoczęte, że nie potrzebowaliśmy się ', o nie obawiać. Udało się. nam przejść przez góry Guade- lupe; nie zauważywszy ani śladu pościgu, a gdy w kilka : dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande~; byliś'my .:.'- już zupełnie bezp,ieczni. 214 ta zacl~,pd od Rio Grande Kordyliery wysuwają z So- . y ku północy licżne odnogi wzgórz, do których dosta- y się bez szczególnych przygód. Tu jednak żdarzył się i'ważny wy~adek. Idpoczywaliśmy raz około południa na górskiej przełę- ,,:a Winnetou czatował powyżej na skale, skąd mógł ~ć. wżrokiem całą drogę przed nami i za nami. Uff! - zawołał nagle owym gardłowym głosem, ściwym~ Indianom, ,położył śię na ~skale i zsunął się iłco do nas. "ochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwa- ~y;się z żiemi. Co tam? - zapytał Marsh_all. = Czerwoni mężowie: Dużo ich jest? c~iniósł przy tym w górę pięć palców prawej ręki y; lewej . F =r; Ośmiu? Z jakiego szczepu? - ' = Winnetou nie mógł zobaczyć; ponieważ ci ludzie ~żyli wszelkie odznaki. ^:':Czy znajdują się na wyprawie wojennej? , ~ `Nie mają na twarzy czerworiego i niebieskiego zna- ~le śą uzbrojeni. ~ vJak daleko są jeszcze? ~;.:0 czwartą część tego czasu, który blade twarzę na- ~ją godziną. Niech się moi bracia ,podzielą. Winnetou f~ie z Sańs-earem naprzód, a Marshalt z czarnym mę- v'cofnie się, aby się ukryć między śkałami. Natomiast b~at Szarlih zostanie tutaj przy swoim koniu. ~zostałe cztery konie Winnetou wziął za cugle i za- ~v~dził za skały, gdzie nie można ich było zauważyć, :~ym on i pozostali trzej towarzysze utiali się na swoje ov~iska. Ja usiadłem zwrócony na poły w tym kierun- a którego mieli nądejść czerwonoskórzy, a strzelba le- `. koło. mnie w pogotowiu. ~płyńął zaledwie kwadrans, kiedy dał się ~słyszeć tętent. 2I5 Udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimo to wpatrywa- łem się spod oka w tych ośmiu Indian, którzy mnie już spostrzegli i zatrzymąli swoje konie. Zamieniwszy z sobą kilka słów, zbliżyli się , potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów na nim nie było znać, więc przybyli nie mogli wiedzieć, że nie jestem sam. Wstałem spokojnie i wziąłem do ręki strzelbę, oni zaś sta- nęli o dziesięć kroków ode mnie, a pierwszy z nich zapytał: - Co blada twarz robi w tych górach? - Biały mąż spoczywa po długiej drodze. - Skąd przybywa? - Znad brzegów Rio Grande. - A dokąd zdąża? - Uff! - zawołał nagle drugi. - Wojownicy Ko- a manczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. Był 3 razexri z Ma-ramem i strzelał do bladych twarzy; które ~ moi bracia ścigali. Ten Indianin zatem należał do owych pięeiu Koman- ..~ czów, .którzy napadłszy na mnie, spowódowali ucieczkę : Morganów. Nie pozńałem go od razu, ponieważ miał ;; wówezas wojenne barwy na twarzy. - Dokąd udała się potem blada twarz z Ma-ramem? r - spytał dovódca po moirn wyjaśnieniu. - Do wigwamów Komanczów. - Jak biały rnąż spotkał się z Ma-ramem? Pojmałern go w dolinie, w której został, gdy wojow i nicy Komanczów napadli na Wmnetou, Sans-eara i je- ~ szcze jedną bladą twarz oraz Murzyna. Na tę odpowiedź przybysze pochwycili za noże. Y. .. ~ ~ - Ufi! - zawołał dowódca. - On schwytał Ma-ra- ;: ma! Gdzież była reszta czerwonych mężów? , Nie uczyniłem ini nic złego. Jednegó z nich zwiąża- : łem, a ezterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć : i usłyszeć, że zabrałem z sobą syńa wodza. ~ - Ale Ma-ram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy - zauważył ten, który mówił po- ; przednio. ~ 216 v . ~Jwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł,. że uda się ze "spokojnie do wsi Komańczów. v Uff! Czego ,biały tam szukał? Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara: ~łem do niewoli czterećh wodżów Rakurrojów' i wy- ii ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi ai odejść,.a na ucieezkę dano mi czas czwartej części ; . I jeńcy uszli? ..'.:::;Tak jest. ~iwiło mnie to, że wspominaniem tych zdarzeń pobu- ęm ieh do gniewu. Wobec tego blada twarz musi umrzeć! a tych słowach dowódca pochwycił swą strzelbę; jedy- jaką Indianie mieli, gdyż towarzysze jego uzbrojeni tylko w łuki i strzały. Czerwoni mężowie żginęliby, zanimby podnieśli swą t,.. gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indian. Ale wojow- `I~ómanczów nic mi nie zrobią, skoro im powi.exń, żę ą dzisiaj pochwycić Winńetou, Sans-eara i tamtych Uff? Gdzie? . Tutaj! - odpowiedziałem, wskazawszy na prawo 'Tam stoi ~Vinnetou z Sans-earem, a tu mąż biały - 'z- czarny. baj postąpili kilka kroków do przodtt i wymierzyli ze ~b. Równocześnie ja także odskoczyłem.'i wycelowa- do dowódcy Indian:~ - Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsią- koni! - rozkazałem. ~ło ich o trzech więcej niż nas,~ ale my mieliśmy nad przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mog- ie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od (by i spytał: Czy mój biały brat nie widzi; że czerwoni mężowie najdują się na wojennej ścieżce? - A mimo to chcieli mnie zabić! Ale biały człowiek 'e nie pożąda krwi czerwonoskórych. Niech moi bracia zsią- :; dą z koni i zapalą z nami fajkę pokoju! lndianie nie posłuchali jednak od razu tego wezwania - mógł się ża nim kryć ;podstęp. - Jak się nazywa mój biały brat? - zapytał dowódca. : _ ' - Old Shatterhand. - Uff! W takim rażie możemy zaufać jego słowu..;'ř Niech moi bracia zsiądą z-koni! . Dowódca vziął fajkę z siodła i usiadł pirzy mnie, a jego ' ludzie poszli ża tyni przykładem. Moi towarzysze przystą- :ř pili także i zajęli miejsca. .Napchano fajkę tytoniem i pu- :' szczono ją dokoła, przy cżym Bernard popełnił ten błąd,', że podał ją, także Winnetou, lecz ten jej nie przyjął uspra-' wiedliwiając się w ten sposób: - Wódz Apaćżów siedzi óbok Komariczów; ponieważ ; mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali fajki z ich .; rąk: Niechaj oni rozmówią się z moimi białymi przyja- :' ciółnii, gdy jednak skończą, niech się wystrzegają sgotka- _s nia z Winnetou, gdyż on połączy ich z martwymi szakala-':'': mi pustyni! Bernard powinien był to przewidzieć: Komancze udah, że tych słów nie dosłysżeli, ja zaś zwróciłem się do ich'' dowódcy: Czy czerwoni mężowie ścigali obydwóch białych ,~ zdrajców? - Mój brat już słyszał! - I dopędzili ich? ~ ! - Nie~ Zdrajcy dostali się do kraju nieprżyjaciół Ko manczów, skąd musieliśmy wrócić. - Jak mogli umknąć, nie mając koni - Ukradli je Kómanczom. - Achi Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć `; złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki? , ,.. . - Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy ` owrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwóćh`~ :p najlepszych wierzchowców. 218 fo była i~totnie dla Morganów jedyna droga ocalenia, ale ;ba było nie lada zuchwalstwa, żeby zapuścić się w góry manczów i porwać konie, kiedy prześladowcy siedzieli prawie na karkach.~ Ci zbóje byli naprawdę odważnymi źtni, któryeh jako przeciwników nie należało lekceważyć. ;~ musieliśmy ich dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ;ać ich dokoła ziemi! Toteż spotkanie z Komanczami by- i~i bardziej :na rękę niż z kimkolwiek innym. ;omancze zatrzymali się tylko na krótki odpoczynek. ~d ich odjazdem zapytałem: . Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ~:białych ludzi? = O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi po- Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni. Uff! . Biały mąż mówi po myśli Komanczów. Nie- ~..więc jedzie ciągle na zachód, .dopóki po upływie jed- o słońca nie dostańie się do wielkiej doliny,. która ~~ie się z południa ku północy: Tą dolin~ niech mój t'jedzie ku północy aż do miejsca, na którym było og- .o zdrajców, a potem niechaj przejedzie przez górę aż wody płynącej na zachód i podąża wzdłuż niej. Na dze napotka dwa razy popiół i miejsca po ogriiskach iych twarzy. Stąmtąd musieli zawrócić wojownicy Ko- iezów; ponieważ zaczynały się tam już obszary m_ yś- kie Nawahów. - Jak daleko od. ściganych byli moi bracia, kiedy mu- ;zaprzestać pościgu? , Niespełna o pół słońca: Czerwoni wojownicy poszli= dalej za nimi,. ale w dolinie zobaczyli wigwamy nie- ~jaciół, a tam naraziliby się ńa niechybną śmierć. - Wojownicy. Kómanczów mogą oświadczyć To- ~ -ehunowi i pózostałym trzem wodzom, że Winnetou, s-ear i Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwóch ~jców. Ma-ram zaś niech zachowa w pamięci Old tterhanda, ..gdyż Old Shatterhand również go mile 219 Czy Apacz Winnetou. będzie ścigał Komanczów? Nie. Wprawdzie jest on ich wrogiem, lecz Koman- ~ cze wypalili fajkę pokoju z jego przyjaciółmi, dlatego on ~= pozwoli im odejść. ~ Dosiadłszy koni, Komancze odjechali swoją drogą, ~ a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Ońi nieśli na .~ wschód wieść o spotkańiu z nami, my zaś zwróciliśmy się ~ na zachQd, teraz już pewrii; że prędzej czy później dosta- ~ niemy Morganów w ręce. Po drodze znaleźliśmy wszystko tak, jak nam to opisah 8 Komancze. Ponieważ Nawahowie żyli w przyjaźni z Apa- v czami, przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie :=; Winnetou. Tu dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili '.A. tylko kil-ka godzin i pytali o najbliższe drogi do Kolora-:.:~. do. Wspominali także -o jeziorze Mono. Chociaż więc ':;; dzieliło nas od nich kilka dni drogi, ślady ich by~y tak e, wyraźńe; że spodziewaliśmy się ich nareszcie dogonić. Skierowaliśmy się ku Sierra Nevada i jechaliśmy szero- ~ ką równiną; na której widniały liczne tropy bizonów. ~ Pragnęliśmy bardzo ubić jedno z tych zwierząt; gdyż od :` dawna spożywaliśmy już tylko suszone mięso, a ,jakkol- '. wiek nasze zapasy mogły wystarezyć j~szcze na kilka dni, -~', to przecież świeřża polędwica' lub udziec byłyby nie do po- r' gardzenia. Z tego to, powodu razem 'z Berńardem, który nie.'w. uczestniczył jeszcze nigdy w polowaniu na bizony, zbo- . czyłem na prawo; gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały ' ; się domyślać obecności wody~i zwierzyny. Było to właśnię ~ około południa, a w tym czasie spragniony bizon chętnie ` idzie chłodzić się do wody lub w jej pobliżu przeżuwa po-: ży~,ienie. Nadzieja moja miała się istot,nie spełnić, gdyż na wid- nokręgu wynurzyła się grupa złożońa z czworga zwierząt. Ruszyliśmy tam natychmiast. Niestety, wiatr dął w tym samym kieruńku, toteż bizony wkrótce nas zwietrzyły. Musieliśmy więc puścić się pędem, a przy tej sposobności ~ odznaczył się świetnie mój kary ogier, pędził bowiem ~ 222 :ą łatwością; jak gdybym miał przepisową wagę dżo- Koń Bernarda został daleko w tyle. Te wielkie żale- ;ego wierzchowca skłoniły rnnie do wypróbówania i ~h jeszcze jego cech. Postanowiłem nie posługiwać się polowaniu strzelbą, lećz lassem. Moje lasso miało ast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się ele pewniej i lepiej -aniżeli przez używaną u Indian źaną kluczkę. ie opodal- zarośli dotarłem do małego stada. Był to byk i trzy krowy; wybrałem sobie jedną z krów, któ- wygląd zdawał się świadczyć o delikatności mięsa. ~nąłem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok ~arzuciłem pętlę. Mój ogier stanął na wysokości za- a: Skoro tylko lasso świsnęło w powietrzu; skoczył ez, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się na- ~i ~ałym ciałem. Pętl~ zacisnęła się wokoło krowiej ~wałtowne szarpnięcie posadziło niemal mego konia tylnych nogach, ale kary wytrwał i naciągnął; jak ;~' najbardziej; rzemień przywiązany do łęku siodła. wa upadła, ja zaś żeskoczyłem ź konia i wbiłem jej e nóż w kark; co spowodowało natychmiastową . ;rć. Dzielny ogier wodził ża mną oczyma i dopiero te- rozluźnił lasso. Podsżedłem do niego, pogłaskałem go ~ęzotliwie po szyi, ża co ź wdzięczności potarł łbem oje ramię. ~raz zdjąłem' pętlę z krowy i zamierzałem właśnie iłatać jej brzuch, kiedy nadjechał Bernąrd. ~ ; Za póź.no! - skarżył się. - Czy mam dalej?... - Nię. Jedna sztuka wystarczy. Pomóż mi terąz. Zarshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na gą stronę, prży czym zauważyłem na jej skórze wypa- y znak. - Ach! Krowa ta należy .do trzody jakiejś hacjendy al- Czy wolno nam 'było ją zabić? Owszem. Bydło w tych stronach pi'zedstawia tylko ;ość skóry. Zgodnie z przyjętym zwyczajem każdy 223 r..,. podróżnik może zabić jedną sżtukę dla . swoich potrzeb ale skórę musi oddać właścicielowi: - W takim razie trzeba go poszukać! - To zbyteczne. Jeśli w pobliżu znajduje się jakaś za; ~' groda, wystarczy,~ że doniesiemy, gdzie 'skóra się znajduj ;y` Podczas wielkich polówań dorocznych nie da się unikną', żeby jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku zwierż drugiemu. W takich razacłi wymieniają tylk~ s'kóry. Krowa leżała najwyżej o pięć kroków :od zarośli. Led' wie skończyłem moje wyjaśnienie, usłyszałexn ~stry świs~ i równocześnie prawie krzyk Bernard~. Ddwróciws 4 wzrok s~ostrzegłem, że ~ctoś wlecze biednego Marshall na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzel bę, przebiegłem przez krzaki i zobaczyłerii jeźdźca w mę ` ksykańskim stroju, który cwałował ciągnąc za sobą Ber~. narda na lassie. Nie było czasu do namysłu, bo Bernard mógł w każde~ chwili ponieść śmierć. Wymierzyłem więc z rusznicy . d 'Y konia i wypaliłem. Zwierżę żrobiło jeszcze kilka krokó `.. i runęło na ziemię. Ja zaś podbiegłem zaraz do jeźdźc ''` lecz on na mój widok zostawił wszystko i uciekł. Ścigać go nie mogłem, wziąłem się więc prędko do opa:' trzenia Bernarda. Pętla tak mu przycisnęła ,ręce do ciał~' że stracił wszelką zdolność ruchów. Gdy rozluźniłem pęt=' lę, ~podniósł się, na szczęście, od razu- na riogi. - ' Do stu piorunów! A to była sanna, ~harley! Czeg'. chciał ten hultaj? - Nie wiem. - Czemu ~nie strzeliliście do; niego, lecz do konia? ' - Po pierwsze, dlatego że to. człowiek, a po wtór' ''ř śmierć jego nie na wiele by się wam przydała,. poniewa` jak widzicie, lasso przyrnocowane jest do siodla i ko ' wlókłby was dalej bez jeźdźca. - Powinienem był sam się tego domyślić - rzekł ba , dając swoje ręce, czy nie są uszkodzone. - Wróćmy teraz do krowy. Musimy się z nią prędka ' uporać, gdyż tu widocznie nie jest beżpiecznie 224 - Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ tęry- ~tm Indian leży już poza ńami.. Mylicie się bardzo. Znajdujemy się właśnie na tere- ńiebezpiecznym, gdzie zamiast Indios bravos*, jak ich ywa Hiszpan, grasują meksykańscy rozbójnicy i ło- 'kowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszy- a nich. ~braliśmy tylko najlepsze części zwierzęcia, włoźyliś- ~e pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi. Zrównaliś- się z nimi prędko; ponieważ się zatrzymali. Bob, spo- ~głszy zapas mięsa, zawołał z daleka:' ' Och, ach, massa jecha~ z befsztykiem! Bob zaraz ' !~Iieść drzewa i upiec szynkę. . godziliśmy się na to chętnie, a tymczasem opowiada- y sobie o dżisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń zarumie- się należycie, pokaźne jej kawałki zaczęły szybko zni- 'za grubymi wargami Murzyna. Bob tak się pogrążył j: miłej czynności, że nie usłyszał nawet okrzyku Sa- Uwaga! To jeźdźcy czy tylko konie? iojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem: , : Jeźdźcy - . trzej, czterej, pięciu, ośmiu..: Tak, oś- Czy nas dostrzegą? Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauwa- Co to za ludzie? Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich ach. . rTo weźmy, na przykład, broń do ręki, gdyż te od- ziny pożostają może w zwiążku z właścicielem lassa. idział zbliżał się ciągle i zatrzymał się nie opodal. By- sami Meksykanie, pan i służący widocznie, a w jed- n d i o s b r a v o s ~hiszp.) - dosłownie: dzielni dnd~anie; tak na- ' ~o w Ameryce Indian, którzy nie chcieli się poddawać wpływom h:i prowadzili koczowniczy tryb życia utrzymując się z polowania 225 nym z nich poznałem tego, którernu zastrzeliłem końia~ Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwi ~ strony i utworzyli koło, którym nas otoczyli. ' - Zdaje się, że ci dżentelmeni chcą z nami mówić, h~ hi, hi! - prychał mały Sam, jak zwykle, gdy był rozb ~ wiony. - Ja, na przykład, sam się ~tego podejmę. Krąg wokół nas zacieśnial się tak,,że jego prornień wy nosił zaledwie dwadzieścia dhigości konia, po czym wys ` nął się o kilka kroków dowódca i odezwał się do nas waną w tamtych stronach mieszaniną języka angielskieg' z hiszpańskim: - Kim jesteście? I~la to odrzekł za nas Sam: - Mormoni* z wielkiego miasta nad Słonym Jezi '' rem, a jedziemy jako misjonarze do Kalifornii. Ostrzegam, że ńiewiele tąm wskóracie! Kim jest t ' Indianin? - To nie Indianin, lecz Eskimos z Nowej Holan '~9 którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby n '~~ się źle powodzilo. - A Murzyn? - To także nie Murzyn, lecz ;adwokat. z Kamczat który jedzie na proces do San Francisco: Poczciwy Meksykanin nie był lepiej :obeznany z geo ' fią niż większość jego rodaków. - To ~ ładne towarzystwo! - odpowiedział. - Tr V mormońsey misjonarze i obcy adwokat kradną mi kro ~ i usiluj.ą zamordować mojego vaquera. Ale ja was naus :' Zabieram was jako jeńców do mego rancza. Sans-ear odwrócil się do mnie z szelmowską miną: - Czy pójdziemy, Charley? Może w ranczo będ .v więcej do jedzenia aniżeli tutaj? - Możemy spróbować. Jeśli to nie jest hacjend~ * M o r m o n i - członkowie amerykańskiej sekty religijnej zał ~, ' nej w 1827 r. przez "proroka" Mormona; wierzenia mormonów są ,,~ szaniną wielobóstwa i chrześcijaństwa; do r. 1882 pandwało wśród wielożeństwo. 22h ilkuset ~ddanymi, leez mały ranczero, to nic nam nie zie mógł zrobić. ~ - Well! Zrobimy sobie tę przyjemność! 'otem zaś zapytał Meksykanina: Czy rzeczywiście ehcecie się trudzić z nami dla ta- drobnostki, seniór? Nie jestem żaden senior. Należy mi się tytuł: don*, ieważ jestem grandem**. Nazywam się don Fernando Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Ros- o. Zapamiętajeie to sobie. ~ Ho-ho, to z was wielki pan. Będziemy więc musieli posłuchać, ale spodziewam się, że okażecie się dla łaskawi. aniechawszy wszelkiego oporu, powstaliśmy i po za- ;eniu ognia dosiedliśmy koni.. Przy tym Bob zaśmiał Wesoło: ~ Och, ach, pięknie! Murzyn Bob być adwokat z... - już zapomniał skąd.. W ranczo być dużo dobre ,pić i Bob mieszkać tam bardzo dużo pięknie. izięto nas w środek, po czym ruszyliśmy wyciągnię- ewałem, gdyż Meksykanie nie są przyzwyczajeni do go tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności rrzypatrzenia się ubraniu tych ludzi. ~st óno tak romantycżnie piękne jak w mało którym u: Głowę ocienia niski kapelusz z szerQkimi kresami, zwane sombrero, zrobiony z ezarnego lub brunątnego albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Euro- ponieważ tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą ias pod nazwą kapeluszy panama. Kapelusz seniora;. naczy pana, czy to hącjendera, ranczera, czy też roz- ika, jest zawsze z jednej ,strony założony, .a złota lub iężna agrafa, . wysadzana ~drogimi kamieniami lub ko- wymi szkiełkami, przytrzymuje kresę i pióro, którego D o n , d o n i a (hiszp.) - pan, pani; honorowy tytuł szlachecki w '* G r a n d (hiszp.) - tytuł przysługujący arystokracji hiszpańskiej. 227 ' wartość jest różna zależnie od majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie może brakować. Meksykanin nosi krótką bluzę z szeroko rozciętymi rę^ kawami; które, podobnie jak część bluzy na piersiach i jej szwy z tyłu, ozdobione są zwykle bogatym haftem z~ sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych ora~ nieszlachetnych kruszców lub nawet ze złota i srebra. Szyję owija mieszkańiec Meksyku czarną chustą zwią= zańą.pod brodą w węzeł. Końce takiej chusty dosi~gałyb~ pasa, ale żwyćzaj każe zarzucać je na plecy; co noszące~ mu ją nadaje malowniczości. Spodnie mają także~ swój specjalny styl. Przylegaj~ szczelnie do pasa, leżą gładko na biodrach, od kroku jed~ nak rozszerzają się ku dołowi coraz bardziej, wskutel~ czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej częśc~ uda. Nadto spodnie te mają ną kóńcach rozcięcia, ozd bione frędzlami i haftem, a miejsca wyglądające spo~ rozcięcia wypełnia jedwabna materia o barwie dobr~ nej w ten sposób, że odbija żywo -od barwy samye, spodni. Hafty zdóbią także buty, `szyte z pięknię lakierowan; " skóry. Butów tych nie można sabie wyobrazić bez p ;: ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebr ř stali, kiepskiego mosiądzu lub nawet ~ rógu, a opatrzo są żawsze kościanym kolcem zdolnym biednemu konio: ~ wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych ostr''''''' przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili średniM'" wieczni rycerze: Razem z imadłami na but są, skro k' licząc, długie na dziesięć cali, z czego przynajmniej s~e przypada na trzon z "kołem" zębatym. To, co u nas-`r~ ' zywa się "kółkiem" i wielkością swoją przypomina gro ' jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiaźdą o sz; ~ ciu calach średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a c ~~~ stokroć nawet więćej. Meksykanie dosiadają zawsze dobrzę wytresowany',W" bardzo gibkich i wytrwałych na wszelkie trudy koni. to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą.,;'; ` 228 ~ją tylko na noc, a gotawi są robić z niej użytek przy sposobności. . szcżególną wprawą władają długim piśfoletem intowaną lufą, tak urżądzonym, że za jednym pociś- em można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co let zmienia się w strzelbę o krótkiej lu ie. W ręku sykanina taka strżelba niesie śmierć na odległość stu lziesięciu kroków, ponieważ skręty w lufie są bardzo ;ie, skutkżem czego kula wiruje dokoła swej osi i nie ; tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto rzelby takiej \potrzeba stosunjcowo bardza małej iloś- ~chu, dzięki czemu przy strzale prawie nie odrzuca , vięc po prastu prawdziwym skarbem w ręku wpraw- `strzelca. Konie meksykańskie są przy tym tak wy- wane, że można strzelać zarówno wtedy, gdy się jest ;onym twarzą do nieprżyjaciela, jak i wtedy, gdy się ~ń niegó odwróconym. Podcżas jazdy nie strzela się ' w bok; lecz zawsze albo w przód, albo za, śiebie. jednak koń stoi, możną posługiwać się strzelbą we tkich kierunkach. Wys'tarczy pokazać kaniowi bę; a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak :homo jak wykute ż kamienia albo odlane z brązu. ąeze niebezpieczniejszą bronią Meksykanina jest las- vy straszny rzemień, za pomocą którego można tać i zabić rozbieganego bizona, czarną panterę w ;'' a człowieka żarówno kiedy naciera, jak i kiedy ~: .Jest to rzemi'eń długi na trzydzieści łokci, zaopa- ~-' ną końcu w pętlę. Rzuca się nim przeważnie w a zaledwie raz na dziesięć~ tysięcy razy zdarza się, ~o minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. caniu lassem ćwiczą się w. Meksyku już małe dzieci. ;o wydaje się; jak gdyby lasso zrosło się z Meksyka- ; Słućha onó nie tylko ręki, lecz nawet, że się tak ,, ; myśli i leci do swego celu bez względu na to, ezy dżieje w czasie zabawy, czy też w trakcie poważnej . Meksykanin siedżi na koniu, z kuli u 'jego siodła - 229 , : zwisa ponczo, czyli koc, którym można okryć całe ciało. _ W środku znajduje się otwór na głowę, tak że połowa ' ponćza zasłania plecy, a druga piersi. Zarówno ubranie jeźdźca, jak rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie srebra, a ,.; ćzasem nawet złota. U bogatych ludzi wędzidło bywa żro- :' i . bione z cienkiego srebra, a.zdobiące je łańcuszki nie z dę-'.` tego, lecz litego złota. Takie ożdobne wędzidło kosztuje ~ czasem pięćdziesiąt eskudów*, .a cała użda dochodzi do wartości pięciuset eskudów. Konie rioszą słynne albo raczej osławione hiszpatiskieř ":. siodła, o tak niezwykłej wysokpści, .że trudrio z nieh y spaść, .gdy się już raz dobrze usiądzie. Jeśli zaś jeździec' jest choć trpchę zręczny, to koń nie zdoła go z siebie żrżucić. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia część jest również.; wysoka, a mosiężny. kłąb, przedstawiający cźęsto głowę końską; dochodzi aż do kości piersiowej. Od siodła aż do podogonia ciągnie się kawał grubej:,''. skóry chroniącej resztę grzbietu i boki zwierzęcia. Jeźdźcy:T współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w do-. mu, biorą go jednak do większych podróży głównie dlate- . go, że zaopatrzpny jest w mnóstwo toreb i kabur. Ten pancerz nazywa się zabawnie cala de pato - kaczy ogon. ! Strzemiona, wiszące często na srebrnych łańcuchach, są'. zazwyczaj żrobione z drewna; .a w dawnych czasach były' one prawdziwym obuwiem, które okrywało nogę, chro- niąc ją przed każdym uszkodzeniem. Drewniane buty za-' rzucono, ale zachowano drewniane strzemiona. Do osło- ny nóg służą jednak skórżane pokrywy (tapageres), ozdo-'' bione drucianą siatką. Bardzp bogaci ludżie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej, bardzo kosztow-- nej robpty, podobne do egzemplarzy spotykanych jeszcże; no starych zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się za- bezpieczyć pod każdym względem, przeto po obu stro- * E s k u d o - dawna moneta hiszpańska. 230 ~ I~ łęku umieszczają jeszcze tak zwane armas de pelo. ~ti koźle skóry przewrócone włosem ńa zewnątrż, któ- ~ r~zie deśzczu kładzie się na kolanach. Podczas prże- ~ńia się przez cierniowe zarośla są ońe doskońałą t`~ńą dla nóg. ~i ńiespełna półgodzinnej- jeździe wyńurżył się przed ~i dom. Domyśliliśmy się- od razu, że to ranczo, Wje- ~v~zy ńa obszerny dziedzińieć; zsiedliśmy ż koni. ~ vSeńiora Eulalia, seńiorita Alma, chodźcie tu i źo- ~,eie, kogo prowadzę! - zawołał ranczero dońośńym ~~; zwracając się do glównego budynku.' ~ ten okrzyk wybiegły z niezwykłym pośpiechem dwie t~asty, jak słyszeliśmy: seniora i seniorita, przy któ- ;~ jednak zwykła dziewka od krów wyglądałaby jak ka dama. Obie były bose i z -odkrytymi głowami, a ~sobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego ~zie rózróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały fo kolan, a dalej zasłaniał nogi brud, który wyglądał buty z cholewami. Górną część ciała okrywała tylko ~la; biała może przed laty, ale obecnie podobna do ~i; której używa się do czysżczenia kominów. bie kobiety wypadły na^ próg i v~ytrzeszczyły na naś ; otwarłszy przy tym szeroko usta. f Kogo nam tu sprowadzacie, don Fernańdo de Ve- ;o e Colonna?! - krzyknęła starsza. - Ileż to będzie ty; gdy pięciu całkiem nie żnanych gości zechce jeść i ~rać, palić i spać? Tego nie żńiosę i nie zgodżę się na Volę uciec i zostawić was z całą wasżą zgrają w tym ćzęsnym ranczo. Żałuję teraz; że dałam się namówić puszczenie mego piękńeg'o Sari Josć. Ależ, matko, cży nie widzisz, że ten don jest taki ` ~Iińy do naszego don Allańa? - rzekła młodsza zując na Marshalla.' Niech sobie będzie nie wiem jak podobny, ale to nie - odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano c. jej wymowy. - Kim są ci ludzie? A kto będzie ił ich obsługiwać? Ja, ~ikt inny! A to coś znaczy, jeś- li się ma już tyle roboty, co przy naszym wielkim gosp ' darstwie. Już i tak często głowy nie czuję, a tu źaawia ~i jeszcze pięciu obcych gości! - Ależ, senioro Eulalio, to nie są bynajmniej goście przerwał jej ranczero. - Nie gośćie? A któż, don Fernando, de Venango e C " lonna? - Jeńcy, senioro Eulalió! - Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de V nango de Molynares? - Zabili nam krowę i trzech vaquerów, moja kochan senioro Eulalio. Jego bezczelność w mnożeniu naszych potwornyc:~x zbrodni zadziwiła nas niemało. - Krówę i trzech vaquerów! -- zawołała; załamują , umorusane ręce,. tak głośno, że aż nasze konie jęły strzy` trwożnie uszami. - To straszne, to okropne, to woła 'x pómstę do nieba! Czy pochwyciliście ich na gorąc. ' uczynku, don Ferxiando e Colonna de Gajalpa? - Nie tylkó na jednym uczynku, lecz na wszystkic ' senioro Eulalio. Oni nie tylko zabili nam krowę, lecz ńar` wet upiekli ją i zjedli! Oczy donii otwarły się jeszcze szerzej. - Upiekli i zjedli? Krowę ćzy vaquerów, don Fernan~ do de Gajalpa y Rostredo? - Najpierw krowę,, senioro Eulalio. Najpierw. A potem, don Fernando y Rostredó d~ Venango? - Potem? Potem nic: Schwytaliśmy ich i przywlekliś~ my tutaj, senioro Eulalio. = Schwytaliście i przywlekliście. O, cały świat wie , c fym, jak dzielnym jesteście rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna? Ci trzej . biali to misjonarze. z miasta mormonóW którzy udają się do San Francisco, aby nawrócić Kali` fornię. w - Pomocy, ratunku! Misjónarze; którzy kradną i zabi ~ 232 krowy i chcą zjadać vaquerów! Mówcie dalej, don ando y Rostredo de Venangó! Ten czarny, podobny do Murżyna, jest adwokatem . . stamtąd, gdzie miesżkają tubylcy z Ziemi Ognistej. ~dzie do San Francisco, aby wykraść spadek, senioro - Spadek wykraść? W takim razie nic dziwnego, że 'radł krowę i trzech vaquerów! A ten ostatni, don 'iando e Cólónna de Gajalpa? ~ Wygląda jak indiański rozbójnik, ale jest Hotento- ż:.: z Grenlandii. On będzie po~kazywał misjonarzy ża - O! O! O! Cóż zrobicie z tymi ludźmi, dón Fernando Vlólynares de Gajalpa de Venango? Każę ich powiesić i zastrzelić. Zwołajcie wszystkich eh ludzi, senioro Eulalio. ń Wszystkich waszych ludzi? Przecież wszyscy są tutaj yjątkiem starej Murzynki, Betty, która zresztą także ~utaj leżie. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że nie ~uje nikogo, a przecież mówicie, że ci ludzie pozbawili ~ trzech naszych vaquerów; don Fernando y Rostre- s Colonna! ~ To się jeszcże okaże, senioro Eulalio! Zamknijcie rśtkie drzwi i bramy, aby więźniowie nie pouciekali. dprawię zaraz nad nimi surowy sąd. 'ąma była tylko jedna; a zamknięto ją na zasuwę tak nó; że mieliśmy w ręku zacnego don Ferrianda razem śźystkimi jego seniorami. ~ Tak! - rzekł ranczero:. - Teraz przynieście mi ~ło. Konie nasze przywiązać do pali i możemy zaczy- ; prżeszkadżaliśmy nikomu w wykonywaniu tych zów. Kiedy konie odprowadzono na bok, zyskaliś- ięcej miejsca, dzięki cżemu~nie potrzebowaliśmy by- iiej obawiać się owegó strasznego sądu. nczasem przyniesiono trzy krzesła. Na środkowym I don Fernando, a po obu jego bokach - seniora r:..:~~.-- Eulalia i seniorita Alma we wspomnianych "sędziowskich=' . togach". My stanęliśmy blisko siebie; a yaquerowie wzięli~. nas do środka: - Najpierw zapytam was o nazyska - zaezął-rancze-~=; , ro. - Ty jak się nazywasz? Bob - odrzekł Murzyn, do nięgo bowiem skiero"~ wane było pytanie: - Jak prawdziwy łotr. A ty? - Winnetoii. , . - WinrieCou? To nazwisko jest skradzione, gdyż nos~ je tylko wódz Indian, najsłynniejszy ze wszystkich; ja ' są. A ty? - Marshall. - Widzisz, że ma również jego nazwisko! - wtrącił pośpiesznie seniorita, zwracając się do matki. To nazwisko jankesowskie - zauważył ranczero a one wszystkie są nic niewarte. A ty?; ~ Sans-ear. - Także skradzione, gdyż tak się nazywa myśliwi znany wszędzie jako najdzielniejszy pogrornca India ~ A ty? - Otd Shatterhand. - Także nieprawnie przywłaszczone. Z tego widzę, '' nie tylko jesteście rozbójnikami, ale także zuchwały ,~ kłamcami. Teraz vicysunąłem się cokolwiek, naprzód. i stanąłem t " pr~y tym vaquerze, który wlókł po ziemi Bernarda, czy"" zasłużył sobie na pamiątkę: - My nie kłamiemy. Czy mam to udowodnić? - Udowodnij. . W tej chwili moja zaciśnięta pięść spadła na głowę v ' quera, który runął nie wydawszy z siebie głosu. - Czy to nie grzmocąca ręka Ołd Shatterhanda? Trzymaj mnie, Almo; bo mdleję; maW wapory, d '~ stałam tężca! - zawołała seniora Eulalia, otworzyła r'' miona i upadła zacnernu don Fernandowi na piersi. , J On chciał się zęrwać, lecz nie mógł się uwQlnić od sło 234 . ~o ciężaru, który trzymał się mocno jego osoby. Pozo- ~y mu więc jako jedyny środek obrony krzyk i prze- ~Sstwa, w czym wtórowała mu seniorita Alma. Meksy- ~iin walczy bardzo dóbrze na koniu; lecz tym gorzej ~zo. Vaquerowie nie stanowili wyjątku od tej reguły, ~~ wyraźnie nie wiedzieli, co począć, kiedy towarzysze ~~chmiast po moim uderzeniu podnieśli strzelby na ~~; że gotowi są mnie bronić. -~^ -Nie bójcie się, senióres - starałem się ich uspokoić ;~:xuc złego was nie spotka, jeśli będziecie rozumni. ~emy tylko zwrócić waszą uwagę na pewną pomyłkę, ~titem będzie wam wolno zrobiś z nami, co wam się ~oba. ~~iliżyłęm się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możli- ! na~niżej . i z największym uszanowaniem, przemówi- Donio Eulalio, uważam się za wielbiciela pięknóści ~en jestem podziwu dla cnót niewieścich. Racz się ~t,izić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu! ~~ : ~ Achchch! ę~twnocześnie z tym przeciągłym westchnieniem donia ~iia otworzyła swe małe, bazyliszkowe oczka i nadała ~ : żółtej twarzy wyraz, który miał być zalotny, choć ~dczył o trwodze .i zakłopotaniu, ~.::: Piękna donio, słyszeliście żapewne ó dawnych cours ~our, owych trybunałach miłosnych, w których zasia- ~ rdamy, : a każdy musiał się poddać ich, wyrokowi. Nie rrzeczą możliwą, żeby don Fernando osądził nas spra- ~liwie, ponieważ on sam jest stroną: Prosimy go za- ~, .żeby swą władzę złożył w ~wasze delikatne rączki, bo iero wasz wyrok, o czym nie wątpimy, dosięgnie rze- ivistego złoczyńcy. - Czy istotnie sobie tego życzycie, senior? - pisnęła jak gdyby jej wiązadła głosowe znajdowały się mię- dwiema szczotkami do sźoroyvania. Myślimy całkiem poważnie; senioro Eulalio. Fawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie, 235 odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięc~~ podróżujemy po Dzikim Zachodzie, ale dobroć jest naj~ większą ozdobą niewiast, przeto tuszymy, że spełnicie na~' P szą prośbę. Czy jesteście rzeczywiście tymi, za .których się poda~; jecie? - Rzeczywiście! - Słyszycie, don Fernando de Venango de Gayalpa~ Ci słynni seniores zróbili mnie sędzią nad sobą. Wiecie, żę , , nie ~znoszę żadńego oporu. Czy godzicie się na to? Meksykanin skrzvwił się, ale widocznie uznał siebie z~ mniej , powołanego do pełnienia tej funkcji od swojej do~ nii, bo odetchnąwsży jakby z ulgą i zadowoleniem odpo~ wiedział: . - Obejmijcie urząd, senioro Eulalio. Jestem pewien, ż~~' skażecie tych hultajów na powieszenie. - Jeśli na to zasłużyli, don Fernando e Colonna de Molyńares! I Następnie zwróciła się do mnie: - Udzielam wam głosu, senior. , Skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem: - Przypuśćmy, donio Eulalio, że wy jesteście głod; nym, znużonym podróżnym i znajdujecie na sawannac~ krowę, której mięsem moglibyście zaspokoić głód. Cz~ byłoby wam wolno zabić tę krowę pod warunkiem, 2:~' skórę zostawicie jej właścicielowi? - Byłoby wólno. Taki zwyczaj panuje wszędzie. , - Nie, tak nie jest wszędzie... - chciał jej przerwa;~ ranczero, lecz dońia powstrzymała go prędko: - - Cicho, don Fernando! Ja mam tu teraz rozkazywaę; Będziecie mówili wtedy, gdy was do tego zawezwę. Meksykanin usiadł ż rezygnacją na krześle, a miny va~ querów pouezyły mnie, że seniora .Eulalia była rzeczywiś~ cie panią rancza. - Taka była cała nasza zbrodnia, o donio! - podją~ łem dalszą obronę. - Wtem pojawił się nagle ten oto va~ quero, który leży teraz na ziemi; zarzucił la~so na senior~ r ,. 236 ; . rshalla,. który tu stoi przed wami, pociągnął go za so- i byłby go pozbawił życia, gdybym nie zastrzelił w po- ego konia. Marshall. To nazwisko jęst mi drogie. Niejaki se- r Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San nci~co. - All,an Marshall? Czy może z Louis~ille w Stanach ~noczonych? - zawołałem zdziwiony. ~", Właśnie;. właśnie. On to właśnie, nikt inny. Czy wy Rozumie się. Ten oto senior Bernard Marshall to ródzony brat; jubiler. Santa Lauretta! To się zgadza! Tamten także był ju- ~m i miał brata Bernarda. Almo, nie zawiodło cię ; serce! .Pójdźcie w moje ramiona; senior Bernardo. m was jak najuprzejmiej.. mu nagłemu wylewowi radości brakło co prawda wyjaśnienia i chociaż Bernard^ bardzo się ucieszył ~dzianą wiadomością ó bracie; wolał jednak tylko wać rękę seniory aniżeli dać się jej uścisnąć. Przybyłem tutaj - rzekł - .w tym właśnie celu, że- iszukać brata. Gdzie on się teraz znajduje, donio Moja córka AIma była niedawno u mojej siostry. Ly . miała już powracać, senior Allano gotował się ngę do kopalń. Czy ci wszyscy ludzie to wasi przyja- ,senior Bernardo? Wszyscy. Zawdzięczam im bardzo `wiele, bo wol- `,i życie. Ten oto senior Old Shatterhand .uwolnił z rąk stakemanów i z niewoli u Kómanczów. ~nia znów klasnęła w dłónie. Czy to być może, żebyście przeżyli takie przygody? ~ie o tym wszystkim opowiedzieć. Ale jakim sposo- wy jesteście mormonem, skoro wasż brat nim nie Nie jesteśmy mormonami, donio Eulalio. Myśmy : tylko tak zażartowali. . 237 Donia odwróciła się czym prędzej .do ranczera. - ~Czy słyszycie, don Fernando de Venango de Gajalv pa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy. Uwalniam ic T od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostan u nas, dopóki sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej d ' kuchni i .przynieś flaszkę basilikjulepu*. Musimy się napu,: ' na powitanie. . Na słowo basilikjulep rożjaśnila się twarz ranczer~~ Zdaje się bowiem, że tylko w szczególnie uroczystyc , chwilach miał ż tą flaszką do czynienia. Toteż trudno m'~ było wziąć za złe, że ucieszył się;. iż nasze przybycie uzna no za taką uroczystą okoliczność. Julep miał się okaza najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody między ni a nami. Seniorita Alma pobiegła tak sżybko, że omal jej bru nie po~ękał na nogach; i równie prędko wróciła z brżu': ehatą flaszką' i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoś kt wie, jak nędzny samogon pod nazwą julepu przywożą ' owe strony jankesi, ten zapewne przypuszcza, że ledwi" zamoczyliśmy w nim usta, a damy wcale go nie skoszto wały. Tymczasem, przypuszczając tak nie pomyliłby si tylko co do nas, bó obie damy wychyliły po szklance ' taką rozkoszą, jak gdyby to był najprawdziwszy nektar Winnetou, wierny swojej zasadzie, nawet nie popatrzył n'j wodę ognistą, ranczero zaś dolewał sobie dopóty, dopó mu rezolutna gospodyni nie odebrała flaszki. - Zostawcie już, don Fernando de Venango y Rostre': do e Colonna. Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszk tego gatunku. Teraz zaprowadźcie seniores do ich poka' ju. Damy zrobią najpierw toaletę, a potem wspólnie co~ niecoś -przekąsimy, by zaspokoić głód. Chodź, Almo Adios**, seniores. . Damy żniknęły w otworze muru, za którym znajdowar ła się widocznie ich garderoba czy kuchnia albo jedn * B a s i 1 i k j u 1 e p (z ang.) - napój wyskokowy ** A d i o s (hiszp.) - żegnaj. 238 ugie r~wnocześnie, nam zaś ranczero wskazał pomie- ;enie, które seniora zaszczyciła mianem "pokoju". Był tylko stół i kilka ławek, pozbijanych z nie ociosanych mieliśmy więc na czym usiąść. W porę przy~ tym za- ,żyliśmy, że vaquerowie bardzo gorliwie zabrali się do ych koni, aby zbadać zawartość naszych toreb przy łach. Wobec tego musiałem wyjść; by je zabezpieczyć, i.ny znanego powiedzenia, które głosi; że najlepszy va- ~o może być zarazem największym łotrem. Po czym iłem Bobowi zostać przy koniach, które pasły się d domem. Poczciwy Murzyn uskarżał się gorzko na Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy A czemu biedny Murzynr Bob musieć pilńować Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou s-eara. Dlatego też spokojnie powierzam ci nasze ~dowolony z tego uznania, Bob zawołał: Och, ach, to być słusznie! Bob być mocny i odważ- . ''patrzyć, żeby nikt nie ruszyć koni. s~okoiwszy Bo'ba powróciłem do pokoju, gdzie pro- zóno już dość ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły ia.nie, w porównaniu z poprzednim swoim wyglądem nione nie do poznania. Ubrane były jak damy na c~edzie* w Meksyku. ~rania pań meksykańskich tylko w drobnych szcze- ~h przypominają ' stroje europejskie. Nawet najwy- niejsze strojnisie nie znają kapeluszy ani czepców. ~zechnie używane jest rebozo, czyli szal, długi na v metry, służący zarazem za okrycie na głowę. Będąc warzystwie, . przewieszają go panie zwykle przez ra- tak mniej więcej, jak się go nosi u nas. Na ulicy jed- w odwiedzinach albo na wieczornej przechadzce ~ la m e d a - nazwa ruchliwej, eleganckiej ulicy w mieście Me- 239 wkłada się rebozo na głowę w ten sposób, że z tyłu głowa - jest zakryta, a twarz odsłonięta. Ponieważ zaś rebozó jest: zawsze sielikatny jak welon, przęto można go także uży-, wać jak welonu, przy czym nie tylko twarz, lecż także ra-: iniona i cała figura są nim osłonięte. Rebozo wytwornej Meksykanki musi pochodzić z rąk indiańskich. Ponieważ się jE tka, a raczej wyplata, a robo-~ ta wymaga nieraz dwóch lat czasu,. przeto cena osiexn;~ dziesięciu piastrów nie jest wygórowana. Są jednak rebo'- za, które kosztują dwa razy tyle. W takich rebozach ukazały się nam teraz obie panie: Umyły sobie twarze i ręce, a na nogach miały pończochy i trzewiki. Gdybym ich nie widział przedtem w ich co~ dziennym stroju, mogły, zwłaszcza młodsza, wywrzeć do~ datnie wrażenie. Usiadły obie przy stole, aby pełnić "honory ~ domu" ' a: obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych szczegółó ' pozostawiły starej Murzynce. Uderzało 'mnie, że wspomu nały ciągle o śeniorze ATlanie, co obudziło nawet we mni ' podejrzenie, że seniorita Alma "polowała" trochę n przystojnego jubilera i jeszcze teraz c~łkiem o nim nie za:'; pomniała. Potrawy były wprawdzie meksykańskie: wołówinś z ry ; żem, zabarwionym na czerwono pieprzem meksykańskim' potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebul~~ baranina czarna od zwykłego pieprzu; kurczęta z cebul"i i z czosnkiem, a w końcu polędwica z hiszpańskim pi '. przem, cebulą, czosnkiem i zwykłym pieprzem. I\Tic dziw'` nego też, że zapxeprzyłem sobie całe usta, zacebuliłem ję" zyk i zaczosnkowałem cały żołądek. Panie były mniej wrażliwe niż Old Shatterhand i podsy cały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po który '; następował nieunikniony papieros. ~ Aby Bob nie zazńał krzywdy, jeden z vaquerów donos' mu wszystkie potrawy na rogóżce słomianej, używanej ja~, , ko taca. Nie żałowano mu również basilikjulepu. O dalszym ciągu podróży trudno było tego dnia myś.ł 240 ~ ~ Senio~ita Alma nie opuszczała poczciwego Bernarda, ja; nieszczęsny westman, za swoją wyrachowaną uprzej- aść skazany byłem na wyłączne towarzystwo seniory iląli, która, .o ile przedtem niewiele różniła się od jędzy, tyle teraz każdym słowem żaznaczała swą przychylność ibec mnie. Z Old Shatterhanda awansowałem wkrótce '' seniora Karlosa", potem "don Karlosa", a gdy Ber- rd opowiedział swoje przejścia, wprost na jej "zacnego zielnego Karlosa". Kiedyśmy wstali od stohz, zapytała ~vego kochanego Karlosa", co weźmie na pamiątkę dla ~eczQnej. Na to chytre pytanie ~nie mogłem jednak od- wiedzieć nieprawdy, toteż oświadczyłem, że nie mam twa przywozić żadnej pamiątki z podróźy, gdyż w spi- `~obywateli widnieję jako "mężczyzna stanu wolnego". ~,:. aby jej ,dhxżej nie przeszkadzać w domowych zaję- ~h,; wyszedłem do Boba, usprawiedliwiając się tym, że ~ zajrzeć do ~ koni. ~odczas wieczerzy, którą spożyliśmy znowu w pokoju, iióra szepnęłą.do mnie: Dón Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę. ~- Jaką~ ~ Nie tutaj. Gdy wstaniemy od stohz, prżyjdźcie zaraz ~i.pod trzy jawory. ~ więc schadzka! Nie odniówiłem, spodziewając się, że źe- doniesie mi o czymś godnym uwagi. Podczas wie- i'zy wprowadzóno konie na dziedziniec, lecz brama by- ~sżcze otwarta. Wyszedłem i ułożyłem się pod wskaza- ~i drzewami. Niedługó jednak rożkoszowałem się tą wy- ~iią pozycją, gdyż Eulalia nie kazała na siebie czekać. Dziękuję wam, don Karlosie! - zaczęła. - Musia- tv.was prosić o ehwilę rożmowy, ponieważ chcę was ~ymś uświadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mog- . t;: ..wprawdzie powiedżieć to także- tamtym, . ale was śnię wybrałam, bo... `' Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej , n.było posłać mnie tutaj po cichu. Prawda, donio Eu- 241 - Zaiste. Oto senior Bernardo opowiadał mi o dwóch:' rozbójnikach, których ścigacie. Oni tiyli tu w naszym ran-~ czo. - Ach! Kiedy? - Onegdaj rano odeszli. - Dokąd? - Przez Sierra Nęvada do San Francisco. Rozmawia; łam z nimi wiele o seniorze Allano, bo oni pragną go odL~ wiedzić. , ~ To 'była rzeczywiście cenna wiadomość, dzięki któreJ;;' odgadłem zamiary Morganów. Sęniora tak jak z każdym' rozmawiała i z nimi o Allanie; oni zaś pochwycili w lot`, sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia je~` go brata, wyposażonego w znaczne środki materialne. Czy wiecie na pewno, że to byli oni, donio Eulalio? `; - Oni, bo wśzystko się zgadza, choć przybrali inne ~ nazwiska. - Wyp~tywali was bardzo dokładnie o wasżą siostrę'; i seniora Allana? -~ Tak. Musiałąm im nawet dać znąk, że u mnie byli. ' - Na czym ten zriak polegał? Był to list pisany;do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose. - Czy on jeszcze żyje? Tak. Jest właścicielem hotelu "Valla_ dolid'x na Sut~ terstreet i nazywa się Enrico Gonzalez. Kiedy seniarita Alma wyjechała od niego? Przed trzema miesiącami. - Może byście mi opiśali tych dwóch ludzi, którym;~ daliście list? Z jej opisu nabrałem pewności, że to istotnie byli ~ oby- ~ dwaj Morganowie. Jakkolwiek mogła mi to powiedziećv; otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności informacji nie gniewa#em się na nią, że wyciągnęła mnie na tę prze-' chadzkę. Podziękowałem jej więc najserdeczniej, . po czyrn"~. seniora Eulalia wróciła do domu. Wkrótce potem i ja wszedłem do pokoju, ~dzie już na~ 242 ;e czekąno, gdyż przed udaniem się na spoczynek mie- iy wylosować, kto ma czuwać.: Nawet tutaj, w ranczo, iżaliśmy to za konieczne. Dopiero po wylosowaniu ~żyliśmy się spać. aby sobie zdać sprawę z tego, jak spędziliśmy ową ; trzeba zapoznać się z wnętrzem rancza. Budynek ta- na zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, a u don Fernan- była nią ta, którą seniora Eulalia nazwała "pokojem". mieszka i śpi wszystko, co należy do domu, w sposób Giarchalny razem z gośćmi. Przez to, "co należy do iiu",. rozumie się często także dojne krowy, ujeżdżone ire, . owce, świnie, .kury; psy i koty. Podłogę tworzy wno ubita glina pokryta odrobiną trawy i mchu, ~tórym przebywają, żyją i rozwijają się skorpiony, pa- L;: atonogi i inne robactwo. Siano i mech shzżą w nocy ~ościel, a zamiąst kołdry używa się zazwyczaj poncza. `ś samo było i w naszym ranczo. Don Fernando de iango, seniora Eulalia, seniorita Alma, stara Murzyn- i wszyscy vaquerowie, a wreszcie i my leżeliśmy obok iie jak w wiejskiej karczmie, gdzie gość za trzy grosze prawo spać na słomie i położyć sobie pod głowę prze- ~one krzesło zamiast poduszki. Wolałbym wyszukać ~ie na dworze miejsce na nocleg, ale nie chciałem ryzy- wać tego wykroezenia przeciwko prawom gościnności, byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy. J~zajutrz rano wyruszyliśmy dalej, obsypani 'zyczeniami ~śliwej drogi przez wszystkich mieszkańców rancza. Na- ': ten vaquero, którego powaliłem uderzeniem pięści, mu- oka szopa z desek;.a nad wejściem do niej wisiał na- ,Sklep towarów mieszanych i gospoda w Yellow-wa- . 'tiund". Gospodarz tej szópy, w której się mieszkało, wało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiado- i: Zsiedliśmy więc z koni i zostawiwszy przy nich ~ weszliśmy do środka. ~y niedbale zbitych stołach siedzieli na ławach .nędz- aa . ogół, a częściowo ekstrawagancko ubrani ludzie, y zaczęli nam się ciekawie przvpatrywać. 269 - Czego panowie raczą się napić? '- spytał gos darz. - Piwa -. odpowiedział Bernard. - Porter czy ale*? - Dajcie to, co lepsze: ~ W takim razie weźcie ale. Prawdżiwe ale z Bul w Staffordshire. Zaciekawił l~inie tróchę 'ten napój, który, wyrabi w Anglii; i to w miejscu $łynnym z tego specjału na n świat, dostał się aź do Sacramento. Gospodarz przyn pięć flaszck, z których jedną zaniosłem Bobowi. Mux wypróżnił ją jednym haustem. Zatedwie jednak odjął od ust, wywrócił oczy, otwo . usta tąk, że wypełniły mu pół twarzy, i wydał okrzylę rozbitek, który po raz ostatni pochyla się nad wodą. Co się stało? - spytałem sądząc, że skalećzył s~ ~ usta szkłem. - Massa; och; ach; Bob umrzeć! Bob wypić trucizn - Truciznę? To nie trucizna, ale riajprzedniejsze`e gielskie ale. ~ To nie ale! Bob znać ale:- Bob wypic' truciznę; ~ w ustach i w żołądku arszenik i wilczą jagodę. Nasz poczciwy Bob ńie był smakoszem. Jakże to i siało działać na bardziej wyrafinowane podniebienie! - f ! Gdy wróciłem do iżby, gospodarz zapytał: - Czy możecie także zapłacić teraz za piwo, moi. ` ? nowie , ~ Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do ř ' ' SZenl. - Stać, master Bernard! ~ rzekł Sam. - Ten rac ,. rtek ja załatwię. Ile kosztuje piwo? - Butelka po trzy dolary, rażem piętnaście. - To wcale niedrogo, mój człowieku; zwłaszcza.`.'. można flaszki zabrać ze sobą. Prawda? - Isiotnie. * A l e - rodżaj piwa. 270 a My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie znający a, w których złoto leży całymi pokładami, nie tro- ~ię a kawałek szkła. Przynieście wagę. Płacicie złotem? i otworzył tadownicę i wyjął z niej kilka nuggetów, ych jeden był wielkości gołębiego jaja. Do pioruna, gdzie to ~naleźliście? U siebie. A gdzie to jest? Gdzieś w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypomi- ~obie zwykle takie miejsce wtedy, kiedy potrzebuję ~zy. ~iódarż mu~iał tę uwagę schować do kieszeni, lecz ~go iskrzyły się od żądzy, gdy odważał nugget i wy- , resztę w pieniądżach. Kupił źłoto po najniżsżej ce- imijając już to, że jego waga mogła mieć także wia- ` właściwości. Sans-ear jednak schował pieniądze ~ człowieka, któremu nie zależy na tym, czy dosta'- j~dną uncję.mniej lub więcej. Noaił ón pomiędzy ku- ~: ładownicy wcale pokaźną sumkę, i to tak, że nikt , ~iie wiedział. Teraz przypomniały mi się jego słowa, wyrzekł przy naszym pierwszym śpotkaniu, że po- ~aleźć w górach dostatecznie wiele złota, by nim ;acić przyjaciela. iz.skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu przyszli pro- :awann, wypilibyśmy je zapewne, ponieważ jednak gościnności donii Elwiry w hotelu "Valladolid'' od- liśmy zrujnowane podniebienie, rrie mógliśmy już ~rźełknąć. Jasne byłó, że gospódarz sam gotował piwo z ziół i innych domieszek i sprzed®wał po trźy za butellCę. Oto jeden ź wielu przykkadów, że alniach mo~e się wzbogacić nie tylko tęn, kto sam arz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama nuggetów, bo usiadł koło nas i zapytał: dalęko stąd jest to miejsce, sir? - Które? Znam ich cztery czy pięć. - Aż tyle! Nie mogę w to uwierzyć. W takim razie ~ przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-groul gdzie już niemal nic nie można źnaleźć. - Czy uwierzycie w to, czy nie, to już, na przykła wasza rzecz. - I bierzecie z tęgo złota zawsze tyle, ile wam w da~ chwili potrzeba? . - Tak. ' Co za lekkomyślność, co za nieostrożność! A co 1 dzie, gdy inni zabiorą to, że się tak wyrażę, coście mo dla siebie zabezpieczyć? - Do tego nie dojdzie, panie sprzedawco ale. - Odkupiłbym od was jedno z tych złóż, sir. Nie zdołalibyście za nie zapłacić. Czy macie, przykład, tyle, żeby pięćdziesiąt łub sześćdziesiąt ceti rów złota wymienić na dolary albo banknoty? - Do stu piorunów! Aż tyle? Trzeba by się postao o wspólnika, a nawet o dwóch albo trzech. Hm, z tak towarzyszem jak Allan Marshall można by coś zrot Przybył tu z kitkoma tysiącami dolarów, a odjećł , z prawdziwymi skarbami. On rozuxńiał się na ~interesact - Jak to? ~ . ~ ,s ' - Marshall miał .pomocnika, którego tu zostawił, ~ nieważ go okradł: Pomocnik ten opowiedział nam, Marshall zmienił w Sacramento złoty pył i małe ziaren ,r.,.., na banknoty, a większe nuggety zakopał w swoim nam cie. Potem zniknąl nagle nie wiadomo jak i nie wiada~ także, gdzie się podział. - Czy miał jakieś zwierzęta? ~ i. - Tylko jednego konia. Zresztą szukano tu pa Marshalla onegdaj. Ach, kto taki? - Trzej ludzie.. Dwaj biali i jeden Mulat. Dopytyw się u rnnie o niego, a i wy pewnie go znacie. - Trochę, dlatego chcielibyśmy się z nim spotkać. Ir kąd udali się ci trzej? . 272 ~ ' Odszukali miejsce, w którym stał jego namiot, ~iciwszy tu; siedzieli długo nad papierem, który tam, ; się, znaleźli. Rzuciłem okiem na ten papier 'i spo- głem, że to jakaś mapa albo plan. A potem? ` Pytali o dolinę Short Rivulet*. Gdy ,im ją opisałem jąśniłem; jaka droga do niej wiedzie,.zaraz tam poje- Na podstawie samego opisu nie zdołają chyba do- ;ię do Short Rivu]et? . A wy znacie tę dolinę? ' Byłem tam raz. A czy nie moglibyście pokazać nam ca, w którym stał namiot Allańa? ~ . Możeeie je zobaczyć stąd. Leży po prawej stronie boczu, przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie, ażycie od razu ślad po ognisku. A jak się nazywa człowiek, który był służącym Al- , .. . . Fred Buller. Pracuje w drugiej płuczkarni na lewo, ~ię idzie z góry. inąłem na Bernarda i wyszedłem z nim ze sklepu: iiśmy się w górę potoku i żatrzymaliśmy się na ~zonym miejscu. Pracowali tam tylko dwaj ludzie. vD~ięń dobry, moi panowie! Który z was jest master ~? - zapytałem, . v Ja! = odrzekł jeden z nich. Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań? Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej .pracy każ- rnuta kosztuje pieniądze: ~. Ile chcecie za dziesięć minut? Trzy dolary. ` Macie! - rzekł Marshall podając mu pieniądze. Dziękuję, sir! Jesteście prawdziwie szczodrymi 'dżen- Skorzystacie jeszcze więcej z naszej szczodrości, jeśli S h o r f~ R i v u l e t (ang.) - Krótka Rzeczka. szczerże odpowiecie , na pytania! - rzuciłem mu na pr: nętę. - Well, sir! Pytajcie! Łotrostwo patrzyło mu z oczu. Jak miałem go zmu do mówienia? Postanowiłem zagrać wobec niego r< równego muJdraba. - Cży poszlibyście razem z nami cokolwięk na stron - Do diabła, sir! Macie dóbrą brań! Aha, ten łotr ma widocznie nieczyste sumienie! - - Dóbrą broń dli~ wrogów, a iiobre pieniądze ć przyjaciół. Idziecie? - A niech tam! Wyszedł z wody i.oddalił się z nami od brzegu. - Byli u was przedwcżoraj trzej ludzie? - Tak. - Dwaj biaIi i jeden Mulat? ' - Istotnie, a dlaczego pytacie? - Biati to byli ojciec i syn? - -Tak, a Mulat to mój i ich znajomy. Ach -~ nie wiem, skąd mi to przyszło nagle na m~ - tego Mulata ja znam także. Ma na prawym policzl ranę od noża? Rz;,czywiście, znacie kap... znacie sir Shelley Gdzieżeśeie się z nim.zetknęli? - Swego czasu mieliśmy ze sobą różne interesy, dlai go chciałbym się dowiedzieć, gdzie on się teraz znajduje. Nie wiem, sir! i, ;, Widać było po nim, że powiedział prawdę. ~ - Czego ci ludzie od was chcieli? - pytałem dalej. . Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba! Jeszcze nie. Ale ja wam powiem, że wypytywali w o waszego dawnego pryncypała master Marshalla. Zres tą dostaniecie za, dokończenie rozmowy z nami jesże: pięć dolarów. Bernard sięgnął dó kieszeni i zapłacił. - Dziękuję, sir! Jesteście zupełnie innymi ludźmi niż Morganowie i ten Shelley. LTdziele więc wain lepszyi 274 ;azówek.~niżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesy, wiecie zapewne, jaki to sknera. Miał on towarzysza d:.. ~knął, p:zerażony niemal tym słowem, które zaczął ~tawiać. Sidney Coves, chcieliście powiedzieć! .~nam i to tak- Tak? Sądzę zatem, że potraficie ocenić, co znacz ~ne przysługi. Gdzie są teraz ci trzej, tego nie wiem, ~iiem, że szukali tu czegoś i znaleźli w końcu jakiś pa- Gdyby sir Shelley inaczej ze mną rozmawiał; dostał- i~zcze i inne papiery. ~ A jak należy z, wami mówić, aby je dostać? ~a to on roześmiał się nikczemnie i dodał: ;::'Jak dotąd! ~ał więc na myśli rozmowę dolarami,' szczwany drab! Jakież to są papiery? Listy. i Od kogo i do kogo? ~, Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, ! mówicie ze mną rnoim językiem Oznaczcie cenę! *,,..~to dolarów! Czy trochę riie za dużo? Przechwytujecie listy'swego ~ypała, aby je sprzedać kapitanowi rozbójników, ~,teri daje wam za nie zbyt mało, zatrzymujecie je są- ~;ze' to, o co się usilnie stara sir Shelley, możę wam ~ieść niezły dochód. Przestrzegam jednak, że możecie ~~n źle wyjść! Czy nie zadowolilibyście .śię pięćdziesię- ~a dolarami? ~'powiedziałem przypuszczenie,. które mi się nasunęło , pdstawie tcgo, co dotychczas usłyszałem. Poznałem ~k ńatychmiast, że trafiłem w sedno, gdyż przystał od ria moją cenę. Teraz widzę istotnie, że- mieliśeie wspólne interesy ~itanem, ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was Jęą,ł i przyjmę pięćdziesiąt.. ~ 275 . Gdzie są te papiery'? - Chodźcie do nasżego namiotu! Wróciliśmy do tego "namiotu", który w rzeczywisto~~' . składał się tylko z czterech ścian ,ziemnych i rozciągnię t nad nimi podziurawionej; pilśniowej dery. W każd : z czterech rogów znajdowała się jedna dziura: Dziury y widocznie służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką jednej z nich i wydobył podartą chustkę, pełną roz ` tych przedmiotów. Rozwinąwszy chustkę, wyciągnął d': listy. Chciałem je wziąć, łec;z on cofnął czym prędzej r ~' i oświadczył: - Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze! - Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adr '~~ - Dobrze! Ja potrzymam listy; a wy się im przypa ~ cie! . Potrzymał je istotnie przed nami, a my spojrzeliśmy' ks wypisane na kopertach słowa. Dobrże! - zawołałem. . Bernardzie, daj mu p' niądze!~ Listy były adresowane do ojca Bernarda, ponieważ ~" lan nie wiedział jeszcze, że go zamordowano. Bernard ` był pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wyd ; mu się to co najmniej ^ osobliwym płacić taką sumę ;= i ~ umyślne, ria jego szkodę nawet obliczone zagarnięcie dzej własnośei. Bułler zadowolony schował pienią ; i chciał już zawinąć chustkę, kiedy błysnęło z niej coś , tego. Bernard sięgnął natychmiast i wyrwał mu z ręki ''' garek w szczerozłotych kopertach. Y - Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? - pytał Buller. - Żeby zóbaczyć, która godzina - odrzekł 11~F'''` shałl. - Nie nakręcony - odpowiedział Buller, skwapłi '''.. wyciągając rękę. - Oddajcie, sir! a - , Zaraz! - zawołałem przytrzymując jego rękę. .'' Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, którą dzirię ostatnio wybił. 276 Zegarek Allana! - zauważył Bernard zmieszany. Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ~u, człowieku? - zapytałem ~ .. - ~'~~ Co was tz~ obchodzi? - odburknął zuchwale. ;:'-~= Nawet bardzo mnie to obchodzi, gdyż ten dżentel- ~n jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem ~eie zegarek master Marshalla? '~??rab znalazł się w wielkim kłopocie. a~~- On mi go,darował - rzekł. Kłamstwo! - odparł Bernard. - Popatrzcie na te ~iienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie daro- ~je się służącemu. ~- Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tym- ~em przytrzymam tego ezłowieka. ~hwyciłem Bullera -za obie ręce. Próbował się wyrwać, ~...mu się to nie udało: Kim jesteście i kto wam dał prawo przeszuki vania ~jego namiotu? Wezwę towarzysza do pomocy i każę f~~ zlinczować! - groził nam. ` Nie xóbcie głupich żartów, ezłowieku, gdyż sędzia ~ch gotów się dóbrać do waszego gardła. Skoro tylko ~kniecie, przycisnę was mocniej - .odrzekłem. ~'rzymałem' go lewą ręką za ramię, a . prawą za kark. ~~iuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mócy, musi ~,:::'~oddać. Nie ma tu nic więcej! - stwierdził Bernard skoń- ~wsży badanie. , To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! - doma- ~ się Buller. Powoii, powoli! - odrzekłem. - Przytrzymam was t~cze, . dopóki się nię naradzimy, co z wami zrobić. Jak ~tzicie, Bernardzie? ~lkradł zegarek - odpowiedział Bernard. Oczywiście! Musi go żwrócić. Naturalnie. A kara? 277 Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzyrnanie listów kradzieź odda nam darmo zegarek i listy. - Za darmo? Jak to? Po prostu tak: odda pięćdziesiąt osiem dolarów. Bę dzie to i tak bardzo łaskawie z naszej strony. Przeszukaj cie śmiało jego kieszenie; ja go przytrzymam! Mimo oporu Bullera odebraliśmy mu pieniądze; pr czym go wypuściłem. Ledwie się to stało; wybiegł z na miotu i brzegiem wody popędził do oberźy. Poszliśmy za- nim powoli i posłyszeliśmy już z dals wściekłe krzyki, wobec częgo przyspieszyliśmy kroku. N~ sze konie nadal stały prżed drzviami, ale Bóba nie by~ widać. Zajrzeliśmy szybko do wnętrza gospody i w sc kundę znaleźliśmy się w środku walki. W jednym kąci; izby stał Winnetou; chwyciwszy jedną ręką Bullera ~ gardło, drugą - wywijał odwróconą rusznicą. Obok ni~ go Sans-ear odpierał ciosy kilku gości. W drugim kąei~ Bob bronił w się dzielnie pięściami i nożem, gdyż strzelt~ zdążono już mu odebrać. Buller, jak się później dowii~ działem, wezwał obecnych tu poszukiwaczy złota do pa,~ mania mnie i Bernarda, a Sans-ear sprzeciwił się temu ż~ miarowi. Ponieważ gospodarz nabrał przekonania, ~ z Sans-earem nie zrobi interesu; nastąpił za jego zgo ; ,...,:., ` napad, który mbi towarzysze przypłaciliby życiem, gd~ ' byśmy się nie zjawili na czas. Sans-ear i Winnetou mogli się jesżcze sami bronić, a przede wszystkim riależało przyjść z odsieczą Bobowi. e~ - Strzelać tylko w ostatecznej konieczności! Bić ka~ bą, Bernardzie! - zawołałem. Z tymi słowy rzuciłem- się na poszukiwaczy złota i -~ niespełna minutę Murzyn dostał z powrotern swoją strż~~ bę, i jak wypuszćzony z klatki tygrys skoczył na wrogóv~ którzy na nasze szczęście nie mieli broni palnej. Ach, Charley! - weśtchnął z ulgą Sans-ear. - T~ raz precz z kolbami i weźmy się do tomahawków, ri~ przykład. Walić tylko płazem! Posł.uchaliśmy , rady doświadczonego westmar~a. Ledw~ 278 ~nęły nasze wojenne topory i kilku przeciwników do- to porządnie po głowach - cała zgraja wybiegła przez ~vi, a my zostaliśmy sami z Bullerem i gospodarzem. - Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zega- ~ i pieniądze, . Charley? - zapytał żartobliwie Sans-ear. Pshaw! To on ukradł bratu Bernarda listy i zega- I wy puściliście go wolno! To mnie zresztą nic nie hodzi. Ale`.obchodzi mnie trochę to, że poszczuł na 'tych kopaczy. Za to więc; na przykład, otrzyma na- yř ~&~.-'Nie zabijesż go, Samie! r ~`~-- Nie jest tego godzien! Uważaj, Winnetou! ` pacz zagrodził dratiowi wyjście, by nie mógł uciec, . ~~ps ear podniósł pięść i wymierzył. . ~ ,, Tak, mój chłopczę! Niedobrze jest grozić lincżem ~,~viadczonym i ucżciwym weśtmanom, bo wtedy ńaraża ~;;~'.samemu na niebeżpieczeństwo. . A co ż naszym panem ~odarzem? O, tam stoi! Chodźcie no tutaj, kochani, s~każcie się nam także bliżej! ;Grpspodarzowi nie przypadło widać do gustu to zapro- ~iię, bo ruszył tylko o krok. ~'f-~. Przypuszczam - rzekł - dżentelmeni; że nie ża,pła- ~i~ mi w ten sposób za moją gościnę! "~~- Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie ~ćić po trzy dolary za pół litra trującej wody? ~~ Oddam wam natychmiast pieniądze! ~-- .Zatrzymajcie je sobie i nie bójcie się! Któż warzyłby atej dolinie porter i ale, gdybyśmy was unieszkodliwili? iw teraz chodźxny stąd, bo ci kopacze gotowi nam je- ~e rąz wsiąść na kark! _ ~le Bob nie był z tego zadowolony. Ma~sa chcieć iść? Och, ach, czemu nie ukarać ~dtem gospodarza za truciznę? Murzyn Bob go uka- Yorwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi. , Wyp~c flaszkę do. ~ołądka.. Prędko, bo Bob .zastrzelić! 279 ~';r, .: Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale ledwo się uporał z jedną flaszką, Bob podał mu drugą. - Jeszcze pić jedną! I tę gospodarz wypróżnił. ' - Znowu pić jedną! W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przy czym robił niesłychanie komiczx~e miny. ~ Tak, och,. ach, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo trucizny! Zrobiliśmy swoje. Winnetou puścił złodzieja, który do- póki był ,ściśriięty, nie mógł krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tym głośniej. Wskoczywszy na konie, odjechąliśmy w sa- mą porę, gdyż nie opodal domu gromadzili się już poszu-: kiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem, nie było ieh je- , szcze wszystkich, dlatego nie zaczepieni dostaliśmy śię riad Sacramento. ; Gdzie leży Short Rivulet? - . zapytał Bernard. Na razie pojedżiemy w górę rzeki - odrzekł Sam.' Ruszyliśmy wyciągniętym kłusem,. nie zwalniając tem-' pa, dopóki nie oddaliliśmy się od gospody o tyle, że poś-v cig nie mógł już być dla nas groźny. - Teraz się zatrzymamy! - zawołał Bernard, - Mu szę, przecież przeczytać listy! Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. MarshalI',' rozpieczętował listy i wziął się do czytania. " To dwa ostatnie -..rzekł. - Allan skarży się, że'. ' mu nie odpowiadamy, ą w ostatnim robi następującą cie-:' s łcawą dła nas uwag~: ...zresztą interesy idą mi tu lepiej, niż sam przypuszcza-' lem. Pyl i ziarnka zlota ódesłalem przez pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję dadeko wyż.-. ~ szą cenę, aniżeli sam daję. W ten sposób podwoilem sumę, ' którą z sobą wziąlem. Teraż jednak opuszczaiń Yęllow-wa-.'r ter-ground; gdyż nie ma tu już ani czwartej części dawnej.'.. ' wydajności, a oprócz tego droga stala się tak niepewna, że nie mogg się już odważyć na żadną przesylkę. Dómyślam ' sig nawet ze..: wszystkich , oznak~ :że rabusie c,lżcą . o ,dwiedzić . .~ ~ 282 ... tój narr~iot. Dlatego żniknę stąd. niespodzianie, nie zosta- iając po sobie śladu, gdyż ci żbóje gotowi mnie jeszcze ^igać. Wywiozę stąd więcęj niż. sto funtów nuggetów udam się do doliny Short Rivulet, gdzie znaleziono obfite 'oża zlota. ?'c~m niewqtpliwie w ci~gu jednego miesiąca yóbię lepszy interes niż tutaj w cztery. Stąd pojadę przez ynn do Humboldshaven, a potem okrętem do San Francis- - A zatem nasze wiadomości o jego wyjeździe do do- 'r~y Short Rivulet potwierdzają się - . odezwał się ~ans-ear. - Czy to nie dziwne, Charley? Ale skąd ci ilorganowie także o tym wiedzieli? Hę? Zapewne była o tym jakaś wzmianka w kartce zna- :~ionej przez nich w namiocie. Być może - wtrącił Bernard. - dest tu jeszeze pa- ~ słów, które nam to riioże wyjaśnią. Słuchajcie: ~..zwlaszcza że nie potrzebuję licznego towarzystwa. Ob- ~żodżę się nawet bez przewodnika, gdyż narysowalem sobie edle najnowszych map plan podróży, który mi calkowicie ;ystarcz y. Czyżby ten właśnie plan Allan zgubił albo niebacz- ie wyrzucił jego brulion? - wtrącilem. I to nie jest wyklucżone - odparł Sam. Allan ie jest westmanem i nie nauczył się jesżcze, że czasem od ~jdrobniejszej okoliczności zależy życie, ńa przykład. jeśli dotarł szezęśl,iwie do celu podróży, to jeszcze pyta- e, jak sobie poradzi z Szoszonami; którzy mają tam voje wsie, a dalej ku Lewis Fork swoje tereny myśliw- Czyż oni są tacy źli jak Komaneze? - zapytał Ber- rd z obawą. - Ońi są wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, , strasżni dla wrogów: My nie mamy powodu ich się ~awiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy oszon zna Sans-eara jeśli nie osobiście, to z opowiada- i. Szos~oni? - zapytał te~ Wir~netou: Wódz 283 Apaezów zna Szoszonów, którzy są jego braćmi. Wojow'- ńicy Szoszonów są dzielni; waleczni i wierni. Ucieszą si~ widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi fajk~ pokoju. W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno; Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtej=; szymi Indianami i oczywiście obaj znali okolicę, w które,~ należało szukać doliny Short Rivulet. Obaj więc popro~ wadzili nas dalej. * Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, by~ przeważnie .górzysty, . gdyż opuściwszy dolinę . Sacramenta; zmierzaliśmy w kierunku gór San Jose. Byłą to droga.. uciążliva, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spo-. dziewaliśmy się prześcignąć obu rozbójńików. Wyprze,= dzali nas oni wprawdzie o dwa dni, ale obrali widoczni~ inną drogę, gdyż w przeciwńym razie natrafilibyśmy n~ ' - i~h trop. Z gór San Jose skręciliśmy na północny wschód i w ty~ dzień po wyjeździe z Yellow-water-ground dotarliśmy dc~ podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, ster~ czącej ponad innymi górami jak ścięty stożek. U stóp jej rósł gęsty liściasty las, zbocza zaś nieco wyżej pokryte by~ ! ły nieprzebytym borem szpilkowym. Na wierzchołku, n~ środku płaskowyżu leżało jezioro, zwane dla swęgo por'. s sępnego otoczeńia "Czarne Oko". Do riiego wpada od zachodu Short Rivulet. , Skąd się tam wzięło złoto? Z. wyższych miejsc nie mog- ła go spłukać woda, musiało więc chyba być pnchodzenia "plutonicznego"*. Podziemne moce, wyrżucając w górę , ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem złote skarby pod~ ziemnego królestwa, dlatego należało przypuszczać, że za: miast złotego piasku znajdują się tam całe żyły i .złoża te= go kruszcu, o wiele większe niż w dolinie Sacramento. ~ Wspinając się na górę, znaleźliśmy się w takiej pierwot- nej dziczy, że straciliśmy niemal odwagę, by przecisnąć się * P 1 u t o n . - wg ~itologii greckiej bóg podziemńego świata (Ha^ desu).' Y 284 ^eż ten nieprzebyty chaos skał i d~zew. Lecz im dalej, n mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe poszycie ne stawało się coraz rzadsze, aż w, końcu znaleźliśmy jakby w olbrzymim tumie, którego sklepienie tworzył szcz gałęzi i konarów, wsparty na milionach kolumn ~ grubych niekiedy, że zaledwie trzech ludzi zdołałoby jąć jedną z nich. Tak wspinaliśmy się z wolna; lecz ciągle pod górę, do- lci nie wydostaliśmy się na równinę, po której było już wiej posuwać się naprzód. 1?od wieczór dótarliśmy dó południowego brzegu Czar- ł ;go Oka, którego głębokie, nieruchome wody błyszczały ~źnym, fosforyeznym blaskiem. W. dolinie dawno nie było już słańca~ tu jednak zmrok ięezorny dopiero zapadał, dzięki czemu mogliśmy je- eże przeszukać część brzegów. , Czy jedziemy dalej? - zapytał Marshall pragnąc k najprędzej zobaczyć brata. - Moi .bracia rozłożą się tu obozem! - odrzekł Win- ;tau krótko i dobitnie, jak to było jego zwyc~ajem. Well - zgodził się Sans-ear. - Jest tu pyszny mech t łoża, a nad wodą trawa dla koni. Jeśli wyszukamy so- e teraz żakryte miejsce, dó czego, na przykład, później !~ starczyłoby nam czasu, to możemy nawet rozniecić na rośób indiański małe ognisko,. aby upiec indyka zastrże- ~hego przez Boba. Tak, Bob dziś po raz pierwszy upolował coś do jedze- ia i był wielce dumny z tego niezbitego dawodu; że jest ~żytecznym członkiem naszej kompanii. Wkrótce znaleź- ~my miejsce, jakiego sobie Sanś-ear życzył, i rózłożyliś- iy się obozem. Niebawem zapłonął ogień, a Bob zajął się gorliwie ob- zieraniem z piór tego najbardziej charakterystycznego dla ółnocnej Ameryki ptaka. Tymczasem zapadła czarna noc, w migotliwym świetle ogniska majaczyły dziwaczne pnie, onary i gałęzie otaczającej nas puszczy. Upiekliśmy indy- a i po tej wspaniałej uczcie spaliśmy spokojnie do rana. O: świcie ruszyliśmy dalej- i. dotarliśmy niebawem .do do- liny Short Rivulet. Jak wskazywała sama nazwa; potok ` ten prżejmował . tylko. słabe dopływy~ z kilku niewielkich wzgórz i prawdopodobnie w porze gorącej zupełnie wysy- chał. Zastaliśmy tu zburzone namioty, skopane .złotodajne miejsca i wszędzie ślady gwałtownej walki. Nie ulegało wątpłiwości; że na poszukiwaczy złota na-, padli rozbójnicy. Nigdzie jednak nie zauważyliśmy tru- pów. Po dłuższych poszukiwaniach zobaczyliśmy po drugiej stronie pód drzewami trochę większy namiot. Był on tak- że podarty, pocięty i poszarpany, tak że ani jeden ślad czy najdrobniejszy przedmiot nie wyjaśniał, do kogo w swoim czasie należał: Jakże rozczarował się Bernard! Miał nadzieję, że żasta- ř nie tu brata. - Tu mieśzkał Allan! - rzekł stanoweźo. Przeczuwał to; a przeczucie mogło być shzszne. Obje- chaliśmy dokoła dolinę otoczoną puszczą - i natrafiliśmy na tropy, . które prowadziły zachodnim zboczem góry: Tamtędy niewątpliwie wyszli stąd rozbójnicy. i ATlan chciał się udać przeź Lynn do Humboldsha- yei~, a zbóje puścili się za nim - zauważył znowu Ber- ł nard. - Zapewne, oczywiście jeżeli tylko udało mu się umknąć - odrzekłem. - Ta okolicźność, że nie widać , trupów, nie dowodzi jeszcze; że napadnięci usżli z życiem. Rozbójnicy mogli ich wrzucić do jeziora. Głęboko pod wodami Czarnego Oka leżeli może teraz ludzie, . którzy jeszcze niedawno marzyli o bogactwie; #k szczęściu i rożkoszach... Ciemny demon, zwany złotem , wyrwał ićh z tych marzeń i wtrącił w objęcia śmierei. A A kim byli mordercy? - źapytał Marshall. Mulat i obydwaj Morganowie. Tak dh~go nam - , ~ umykali; pomimo że byliśmy tuż za nimi... - Ale teraz już -ich dostaniemy - rzekł Sans-ear - 286 avóweżas Sam Hawerfield będzie miał prawo załatwić z nimi, bo ma na tym koncie najdawniejsze rachunki. - A zatem naprzód i za nimi! frop nie był tak wyraźny, - żebyśmy mogli liczyć po- żególne ślady, a w lesie każdy jeździee jechał swoim em. Naliczyl.iśmy w końcu ślady dwudziestu zwierząt. :ez długi czas przypatrywałem się dokładnie odciskom pyt, ą wynik obserwacji prżedstawiłem towarzyszom: Było tu szesnastu jeźdźców i cztery objuczone muły. ~pyta~mułów odcisnęły się ostrzej, a'że to były te właś- zwierzęta, moźna poznać po tym; iż często się narowi- Rozbójnicy nie zdołają posuwać się prędko naprzód;. v: więc nadzieja, że dogonimy ich, zanim oni dościgną ~'o południu dotarliśmy do miejsca ich pierwszego noc- ~u. Po krótkixn odpoczynku nie chcąc lirzerywać pocho- ~~ ruszyliśmy dalej i jechaliśmy do zmroku, dópóki trop ~ widoczny. Położyliśmy się spać tylko na kilka godżin, świcie rusżyliśmy znowu dalej i już przed południem ~ ~ybyliśmy na miejsce drugiego noclegu szajki, ezyli że ~liżyliśmy się do nich o jeden dzień drogi. ~heieliśmy już być wieczorem nad górnym Sacramento, ~ywającym tu z gór Shasta. Spodziewaliśmy się dopę- ~ć zbójów nazajutrż. Tymcżasem spotkała nas niemiła ~spodzianka. Oto dalej, w miejscu gdz~e Sacramento i~rzy wielki łuk, trop się podzielił. Trop t~ułów i sześciu ;dźćów skręcał na lewo, przecinając hzk, a reszta od- i~łu utrzymała poprzedni kierunek. ~ Do wszystkich diabłów; to fatalne! - zaklął Sans-ear: . Czy to podstęp wójenny, ezy na przykład, przypa- , , - Jeśli chodzi o nas - tylko przypadek - odrzekłem. - Ale czemu oni się podzielili? = żapytał Bernard. , - To łatwo wytłumaczyć - odpowiedziałem. - Muły isące zdobycz znad Czarnego Oka przeszkadzają rąbu- Em w szybkiej jeździe. Dlatego więc wysłali transport przód, a sami puścili się pośpiesznie w pogoń źa Alla- 287 nem. Gdy go obrabują, połączą się znowu gdzieś nad ~ Sacramento. - Well, zostawmy zatem i my te muły, na przykład, i : jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony od dawna już gniewa `.'::' się na mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki! - Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć ',; jeszcze jedno zagadnienie: którego z Morganów zastrze- : gasz sobie,. Samie? - Rany boskie! Jak możesz o to pytać, Charley? 4 Oćzywiście, że obu. - Hm, to ci się nie uda! Dlaczego? Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzył? No? Rozumie się, . że nikomu innemu tylko swemu sy- :.; nowi. Masz słuszność. Ale co czynić? Którego chciałbyś mieć prędzej? - Starego. . - To dobrze, a więc naprzód prosto przed siebie! Przeprawiliśmy się rzeczywiście przez Sacramento zgod-.~-.~ nie z oznaczonym zawczasu terminem i rozbiliśmy obóz :ř' po drugiej stronie rzeki. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalęj ';:f tropem, który był ciągle wyraźny. W południe wjechaliś- r'r my w dolinę, gdzie ślady były tak świeże, że oddział me mógł się znajdować dalej ni.ż o pięć mil przed nami. ~ ' Teraz przynagliliśmy konie do szybszego tempa; gdyż,. musieliśmy zbliżyć się do ściganych o tyle, by móc po , dejść nocą ich obóz. Wsżystkich nas ogarnęło gorączkowe podniecenie. Mieliśmy przed sobą morderców, których ~: tak długo szukaliśmy daremnie! Mój kary ogier niósł .:x ' nie ciągle przodem; a tuż za nim biegł człapak Winne- - tou. Lecz co to? Nagle ujrzeliśmy mnóstwo śladów! Mu siało je pozostawić co najmniej stu jeźdźców. Na żiemi ~ widniały także ślady walki, a na jakiejś wielkolistnej rośli- nie ujrzałem nawet zakrzepłą krew! 288 Zbada~iśmy więe dokładnie całe to miejsce. W lewo ~~owadziły ku dolinie ślady trzech koni, .a trop wielu ko- ~yt wiódł prosto. ='::,Ruszyliśmy więc co tchu tym tropem. Jeźdźcy byli na ~wno Indianami, a ponieważ Allan niewiele ich wyprze- ~ił, mógł łatwo wpaść w ich ręce. Ujechawszy może mi- ~~: ujrzeliśmy przed sobą namioty indiańskiegó obozu. Szoszoni! - rzekł Winnetou. ~~ r- Węże*! - potwierdził Sam, prowadząc nas prosto ~ obozu. W samym jego środku stało przeszło stu Indian zgro- ~tadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za ~rzelby i tomahawki i otworzyli koło. - Ko-tu-cho! - zawołał Winnętou, podjeżdżając do ~odza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, ;~rósadził konia tuż przed nim. ~'~:. Zagadnięty nie drgnął nawet na widok tej karkołomnej ~tuczki Apacza, wyciągnął rękę i powitał przybyłego: - Winnetou, wódż Apaczów! Radość zagościła wśród ~ojowników Szoszonów, a rozkosż w sercu ich wodza, ~dyż Ko-tu-cho od dawna pragnął zobaczyć się z walecz- ~~m swym bratem Winnetou! A ze mną nie? - zapytał Sam. Czyżby wódz ? t~ężów zapomniał już o swym przyjaciehz Sans-earze - Ko-tu-cho pamięta o wszystkich swoich przyjacio- ;~eh i braciach. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach ~go wojowników! v- Wtem przeszył powietrze przeraźliwy okrzyk. Obej- ~żawszy się zobaczyłem; że Bernard klęczy obok jakiejś .. postaci leżącej na ziemi. Podbiegłem ku niemu czym prę- ~ej i przel~onałem się, że złowiek leżący przy chacie już cue żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podob- ny do Bernarda jak brat do brata. To podobieństwo od- kryło mi straszną prawdę! Reszta. naszych towarzyszy podeszła także bliżej, lecz `; * W ę ż e, eżyli Snake-Indians - angielska nazwa Szoszonów. 289 nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w milcze= ~' niu przed zamordowanym, całował jego usta, czoło i po- y= liczki, odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i óbej-.:`~~ mował go rękoma za szyję. Potem podniósł się i zapytał: ~,;x - Kto go zabił? Wódz odpowiedział: Ko-tu-cho wysłał wojowników, żeby ćwiczyli konie Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za nimi wielu prześla*: dowców; również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga'= trzech, to ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. Tote'z; wojownicy pospieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy` tych czternastu wystrzeliło, a jedna kula ugodziła tę bladą.;~ twarz. Potem czerwoni wójovVnicy wzięl,i jedenastu ludz~' do niewoll, a trzech uciekło. Ta blada twarz żmarła na,, ich rękach, a owi dwaj, którzy byli z nim razem, spoczy~r wają na rogożach w wigwamie. Muszę ich widzieć w tej chwili! Ten zabity to mój brat, syn mojego ojca - dodał Bernard, przypomniawszyi"'. sobie inne jeszcze znaczenie słowa "brat" u czerwonoskó~v rych. - Mój biały brat przybył z Winnetou i Sans-earem~, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni, czego ó żąda. Niech mój brat pójdzie za mną! Za~rowadzono nas najpierw do wielkiego namiotu~:,, gdzie leżeli jeńcy ze związanymi nogami i rękami. Mulat '' blizną na prawym policzku,był pośród nich. Nie było ty~~ ko obu Morganów. - Có moi bracia zrobią z tymi bladymi twarzami? --- zapytałem. - Czy biały brat zna ich także? - Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumienii~". śmierć wielu łudzi. - W takim razie niech biali bracia ich osądzą. Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpo~ wiedziałem: ? Zasłużyli ną śmierć, lecz nie mamy teraz czasu i ~ sądzić. Oddajemy ich naszym czerwonym braciom. r 290 Mój brat.słusznie postąpił! A Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym? Niech moi bracia pójdą za mną! '...Wprowadzono nas do drugiego namiotu, w któryxn pali dwaj ludzie ubrani jak mulnicy. Zbudzono ich, lecz odpowiedzi ich wywnioskowaliśmy, że stosunek ich do ~Ilana był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich były :ż całkiem nieistotne: Wróciliśmy do zabitego. ~:Bernard przebył twardą szkołę w ostatnich miesiącach. ~zmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu drżały, gdy tźeszukiwał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał ~~lich wszystko, co zawierały. Przypatrywał się z zajęciem. . Dbrze ,:znanym sobie przedmiotom;- a gdy. otworzył no- ~tiiik i zobaczył ukoehane pismo, jął całować kartki ~vXbuchnął gorzkim szlochaniem. .Stałem obok niego. i ~ę zdołałem także powstrzymać łez~ S~zoszoni stali riie opodal, ą po twarzy dowódcy prze- ~~nęło coś jakby pogarda dla naszej . słabości. Winnetou; ~ę 'mogąc tego ścierpieć, wskazał na nas i powiedział: ~ ':~ Niechaj wódz Szoszonów nie sądzi; że to są baby. ~~t zabitego w~lezył ze stakemanami, z Komanczami ~kazał waleczną dłoń, a tę drugą bladą twarz mój czer- eny brat zna: to Old Shatterhand. ~:;ekki pomruk prżebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś ''zystąpił bliżej i podał nam~rękę. Dzień ten obchodzić będą uroczyście we wszystkich :vamach Szoszonów. Braćia moi zatrzymają się w' na- ych chatach, będą jeść u nas mięsó, pić dym przyjaźni trzypatrywać.się zabawom naszych wojowników. Biali mężowie będą gośćmi czerwonych braci;. ale je- ~ze nie dzisiaj. Wrócą dopiero późriiej. Zostawią zwłoki xiienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami odrzekłem. _ Tak - patwierdził Bernard. - Zostawię tu Allana ' ego służących i nie czeka~n ani minuty dłużej. Kto je- ie z nami? - Wszyscy! - zapewniłem stroskanego towarzysza. 291 Winnetou i Sam przystąpili do swoich koni. Wódz Szo ! _ y y yp szonów w dał swoim kilka cich ch rozkazów. Prz ro wadzono mu pysznego, po indiańsku okulbaezone o ru ~ g maka. , Ko-tu-cho pójdzie ze swoimi braćmi. . rWłasnośc, ; zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodża~~ a ko.biety jego będą opłakiwały ze śpiewem zabitego Taki był skutek krótkich odwiedzin u Szoszonow - powiększyliśmy nasze siły potrzebńe do pośc'igu za mor'v dercami: Ze stanu ich śladów; zupełnie dobrze widoczńych; wy~; i nikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi, ale korii- nasze, jak gdyby rozurniejąc nasz zamiar, gnały tak prż '' ` równinę, że krżesałyby iskry, gdyby grunt był kamienisty'~ ~* Tylko gniadosz Boba okazywał pewne zmęczenie; al ~f Murzyn ciągle zachęcał go do pośpiechu, więc i ori musi " dotrzymać nam kroku. Hoh-hih-hiih! - ryczał Bob. - Koń musiec bi gnać, żeby Bob złapać zabójców massy Allana! Minęło już pół popołudnia, .a morderców ńależało doa ścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach śzalon jazdy zsiadłem z konia, aby dokładniej zbadać trop. Od'' ciski były nadzwyczaj ostre: chociaż ziemię ~ porastała g ''.; sta, niska trawa, nie podniosło się jeszcze ani jed ' ' źdźbło. Zbó~e mogli więc być najwyżej milę przed nami Od czasu do czasu przykładałem do oczu lunetę, ab : przeszukac mdnokrąg, wresżcie ujrżałem trzy punkty p , suwające się z wolna przed nami. " Oto są! - rzekłem. Haloo! Na nich! - krzyknął Bernard i popędził k nia. - Powoli! - zawo~ałem. - To się nam na nic ri~'' przyda. Musimy ich otoczyć. Mój ogier i koń wodza Sz `?t szonów wytrzymają jeszcze sżybką jazdę. Ja poja p w prawo, Ko-tu-cho w lewo. W dwadzieścia minut prz` "~ ścigniemy ich niepostrzeżenie, wtedy dopiero uderzycie- nich: K .1 292 - Uff! - potwierdził wódz Szosżonów i jak strzała ścił się w lewą stronę. Ta ruszyłem równie prędko w pra'wą, a w dziesięć mi- t potem straciłem z oczu towarzyszy, chociaż i oni po- wali się naprzód. Pomimo trudów tych ostatnich drii Fj wierzchowiec nie okazywał znużenia. , Nie miał ani ` ttka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skó- ; a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pię- ie zbudowane ciało było z gumy. Po piętnastu minutach zboczyłem w ' lewo i wkrótce, ~jrzawszy przez lunetę, ujrzałem zbrodniarzy z boku za ~ą, a wodza Wężów nieco w tyle poza mną, ale także ~ed nimi. Obaj zawróciliśmy teraz ku mordercom. ~onieważ jechaliśmy z naprzeciwka; przeto':wkrótce nas ;iważyli. Spojrzeli poz~ siebie i spostrzegli, że stamtąd ;~a~ ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek uciecz- '!przebić się pomiędzy na~ni. Rzucili się więc ku Szoszo- - Teraz pokaż, co umiesz, mój kary! wydawszy ostry, .przeraźliwy okrzyk, który wytreso- iego po indiańsku konia podnieca do wytężenia ~stkich sił, podniosłem się -w strzemionach, aby mu najbardziej ulżyć i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeź- - ,c tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar Ttem jeden z morderców, w którym natychmiast roz- nałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył ~Ibę do policzka. W chwili kiedy błysnął strzał, wódz ~zonów runął razem z koniem; jakby' rażony pioru- i. Sądźiłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, ~dałem okrzyk wściekłości, lecz na szczęście pomyliłem gdyż Ko-tu-cho zerwał się w mgnieniu oka i rzucił na lów. Była .to jedna ze sztuczek, których Indianie lata- uczą swoje konie. Jego ogier wytresowany był w ten ~ób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na iię, a kula musiała przelecieć ponad nim. rdy wódz Szoszonów powalił tomahawkiem jednego 293 . zbója, ja wpadłem na Freda Morgana. Postanowiłe pochwycić go. żywcem nie zważając na to, że skierował ł mnie strzelbę, w której miał jeszczę drugi nabój. Wypał lecz koń jego nie stał spokojnie i kula przebiła tylko ~ kaw mojej bluzy. - Hura, tu Old Shatterhand! - zawołałem. Świsnęło lasso, koń mój obrócił się i pocwałow wstecz, poczułem .silne szarpnięcie i wówczas obejrżałe się za siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce i ciała i pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, Sans-ear z dwoma towarzyszami zdążył przygalopow na miejsce wałki. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda, le w tej samej ćhwili położyły go trupem kula Sama i tom hawk wodza Szoszonów. Zeskocżyłem z konia. Nareszcie mieliśmy w ręku.Fre~ Morgana! Był ogłuszony upadkiem z .konia. Zdjąłe z niego swoje lasso i związałem go jego własnym. Ty czasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł z koni~ dobył noża. - Och! Ach! Murzyń Bob być tutaj z nożem i zakł powoli na śmierć złego zbója, mordercę! - Stój - zawołał Sam chwytając Murzyna za rękę.: ' Ten człowiek należy do mnie! ' - Czy tamci nie żyją? - zapytałem. - Obaj! - odrzekł Bęrnard, któremu krew płyn~, z r~mienia. j - Jesteś ranny? - Tylko draśnięty. I to niedobrze, gdyż mamy przed sobą daleką:jaz~ Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem? .:, - On jest mój! - powtórzył zawzięty Sam. mam o tym rozstrzygnąć. Powierzam go master Berni dowi i Bobowi,. którzy go zawiozą do obozu Szoszonó~ przypilnują tam, dópóki nie powrócimy z pogoni za xr łami.~ Bernard, na przykład, jest ranny i musi się =zą zwłokami brata; Bob powinien być przy nim, a nas cz rech, jak sądzę, wystarczy na sześciu ludzi z mułami. 296~ Plan dobry, a zatem do dzieła! Morgana przywiązałem starannie do konia, a Bernard ~iob wzięli go w środek i udali się do obozu Sźoszonów. ~y zośtaliśmy jeszcze na miejscu utarczki, aby dać ko- i~m odsapnąć i trochę je popaść. Długo nie możemy tu zabawić - zauważyłem. - ~usimy jeszcze skorzystać z dnia, aby czym prędzej ~hać dalej. Dokąd jadą moi bracia? - spytał Ko-tu-cho. Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San i~an i San Jose - odrzekł Sam. W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Vódz Szoszonów zna każdą piędź drogi do tych wód. ~ógą paść swoje konie, a potem jechać nocą. A jednak nie powinniśmy byli tak prędko odsyłać ~argana - wtrącił Sam. Czemu? Należało go przesłuchać. Uczynimy^ to później, a właściwie to wcale nie jest ~itrzebne. Wina jego jest stokroć dowiedziona. Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć; gdzie miał ~ę spotkać z mułami! Ps~haw! Czy sądzisz naprawdę, że zdradziłby to? Przypuszczam! . To się grubo mylisz. Nie wyda nam przecież pod ~Sz swego. syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza ~rźekonanym, iż losu własnego już nie zmieni. Mój brat Szarlih ma shzszność! - Potwierdził Win- etou. - Oczy czerwonych i białych myśliwców są dość ~stre, by znaleźć ślady mułów. Wódz Apaczów dobrze mówił, chociaż na pewno ~szczędzilibyśmy wiele czasu, gdybyśmy się mogli dowie- żieć o miejscu, gdzie miało nastąpić spotkanie Morgana ~y am.ua. - Kogo moi bracia szukają? - zapytał Szoszon ~brew zwyczajowi czerwonost~órych, którzy nie okazują iigdy ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się 297 wśród ludzi, których uważał za równych sobie, i dlate; mógł odstąpić od tej zasady. - Towarzyszy morderców, których pojmali wojowni~ Szoszonów - odpowiedziałem. - Ilu ich jest? , Sześciu. ' - Tyeh potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdzien ich i sprowadzimy do tamtych. Gdy zmrok zapadł, konie były już tak pokrzepione,. : mogliśmy je popędzić na nowo. Wskoczywszy z nov~ otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu K~ -tu-cho: Wódz Szoszónów jechał przed nami przez ca wieczór i całą noc z ogromną' pewnością siebie ,i przekn naliśmy się, że naprawdę zna każdą piędź tej drogi. Preria leżała ,już od dawna za nami. Teraz przejeżdź~ liśmy to przez góry; to znowu przez doliny lub przez-ni~ wielkie przestrzenie lęśne i sawanny. Odpoeząwszy, na ranem ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wresr cie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento:_ Zjechaliśmy wprost ku miejscu, z którego w prawo i ' lewo wrzynała się w góry boczna dolina: Ujrzeliśmy tai dom zbudowąny z obitej deskami gliny. Nad drzwiari widniał napis: "Hotel". Właściciel tego hotelu obrał dl swej siedziby świetny punkt. Dowodziła tego frekwencj; ' jaką się ten zajazd cieszył, gdyż przed budynkiem stał mnóstwo wozów, koni wierzćhowych i jucznych. Wnętrż zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, bo mnĆ ' stwo gości siedziało za stołami poustawianymi na dworzĘ . Czy wstąpimy tam, aby się ezegoś dowiedzieć? - spytał mnie Sam: - A masz jeszeze nuggety na a1e z Burtonu w ~ta1 fordshire? - odrzekłem, śmiejąc się: - Znajdą się jeszeze! - To wejdźmy! - Tylko nie cło środka, jeśli jesteś tak łaskawy, .ni przykład, gdyż mało co tak.lubię, jak garść świeżego, czy stego powietrza. 298 `.Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie usiedliśmy w zbitej z desek szopie, na której uderzał v ocży dumny napis: "Weranda". - Co panowie piją? - spytał służący, który się zaraz Piwo. A ile kosztuje? - odpowiedział Sam. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy niż w Yel~ ~w-water-ground. Prpsimy o porter! Porter pół dolara, ale tak sarno. ~Służący przyniósł cztery flaszki, . postawił przed nami t~ddalił się ezym prędzej. Mimo że się śpieszył, Sans-ear ieiał go zatrzymać i rozpocząć rozmowę, gdy wtem rzu- lem okięm przez dziurę zastępującą okno od strony dro- i szybko dałem mu ręką znak, aby zamilkł. Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi. wvaj,prowadzili za cugle cztery muły, a pierwszym z nich ie był nikt inny jak... Patrick Morgan. Starięli przed ho- ~lem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy dnym ze stołów pod naszym oknem. A więc żrobili tak, :k tylko irogliśmy sobie życzyć Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? ~howali zapewne zrabowane przedmioty w jakiejś kry- ry~ce i wybrali się na schadzkę z towarzysżami. rZamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumię- ~my każóe słowo. Czy spotkamy niedługo waszego ojca i'kapitana? - ~ytał jeden z nićh. Być może - odrzekł Patrick. - Mogli jeehać prę- zej od na.s, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. tiał przecież tylko dwóch towarzyszy. - To wysoce nierozważny człowiek. Wiózł takie skar- y i odbywał podróż tylko samvtnie. '.. = Tym lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje; zawsze eostrożny, gdyż inaczej nie wyrzuciłby w Yellow-wa- r-ground planu podróży. Ale do wszystkich diabłów, i~ to? - 299 co? Przypatrzcie się tamtym koniom! ~ - Troje pysznych zwierząt, ale czwarte to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką cha= betę! Sans-ear ścisnął pięści. - Dam ja wam chabetę, -że, na przykład, dusza war~ w pięty pójdzie! - mruknął. Tymczasem rozmówa przyjezdnych toczyla się dalej,:. Ten koń to rzeczywiście uńikat. Jakkolwiek ta~ wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych końi na Dzikim Zachodzie. Wiecie, ezyj to wierzehowiec? No? Sans-eara. Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim ca~ pie! - A więc i on musi tu być! Pijcie prędko i ruszam~ stąd! Miałem z nim raz pewne zajście i nie chciałbym, ż~? by mnie poznał. Nie' uda ci się jednak tego uniknąć - mruknąa~ Sans-ear. Sześciu przybyłych wsiadło na koń i odjechało. Oto ludzie, których szukamy - wyjaśniłem Szosz~:~ nowi. - Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z S~a mem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich we dwa ogni~~ i Uff - odrzekł Ko-tu-cho i powstał. Obaj z Winnetou dosiedli koni. Sańs-ear ząpłacił ż~ aY., '7 porter wcale zresztą niezły, po czym ruszyliśmy za Patr~ ckiem, zachowując ciągle taką odległość, żeby ńas nie dt'i~ strzegł. Okolica stawała się coraz bardziej pusta, a gdy dost~~ liśmy się w teren, gdzie nie mogły nas już osłonić ar~~ zarośla, ani zakręty, .puściliśmy konie w cwał i dopędziliś~ my tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to o nicł~ ; chodzi. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i .Ko-tu~ -cho. I.r~a - Dzięń dobry, master Meercroft! - rzek~ Sam. '~ 300 ;zy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Koman- zom? - Przekleństwo! - źaklął zagadnięty i porwał za ~rzelbę, lecz zanim zdołał wypalić, leżal już na ziemi. To asso Winnetou owinęło mu się dookoła ramion i ściągnę- ~ go z siodła. W jednej chwili pięciu pozostałych bandy- ' iw rozproszyło się. Sens-ear i Szoszon wystrzelili do nich popędżili za riimi. - Stójcie; dajcie im pokój! - zawołałęm. - Główne- o łotra przecież mamy! ~ '- Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, na- omiast ostatniego z uciekających zrzucił z konia Ko- Cóż wy robicię? - złajałem Sans-eara. - Ich trop ~prowadziłby nas na misjsce schadzki, . a potem tam, dzie ukryli swe skarby. Morgan będzie nam to musiał powiedzieć! Nie zechce~ . Okazało się wkrótce, ' że miałem słuszność, gdyż pomi- ifl gróźb Patrick nie odpowiedział na żadne z naszych ~ytań. Złotó, z powodu którego tyle ludzi musiało po- tradać żyGie, przepadło! "Śmiercionośny pył"! Przywiązaliśmy P~tricka, jak przedtem jego ojca, do ónia i, aby ominąć hotel, przeprawiliśmy się przez Sa- j'a:mento, która tu nie była głęboka; i dotarliśmy dó gór, ie zaczepieni przez nikogo: "` Podczas całej dalszej jazdy nie można było także wydo- yć ż jeńea ani słowa. Dopiero gdy znalazłszy się, przed bozem ujrzał- wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, ~iruknął przez zgby jąkieś przekleństwo. Zabrąłem Patri- ka do namiotu, gdzie znajdowała się reszta pojmanych; vmiędzy nimi jego ojciec. - Master Morgąn, przedstawiam wam syna, za któ- ym pewnie bardzo się stęskniliście - rzekłem dó niego. tary błysnął ku mnie wściekłe oczyma, lecz nie wyrzekł ni słowa. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeto sąd nad jeńcami 301 trzeba byłó odłożyć do następnego driia. Zjedliśmy wie- czerzę w namiocie wodza jakó .jego goście i zapaliliśmy fajkę pokoju. Potem każdy z nas udał się do przeznaczo- nego dla niego namiotu. Znużony wysiłkami ostatnich dni, spałem nadzwyczaj ::'.. twardo; na co'zresztą mogłem sobie tu, w obozie, pozwo-. lić. Na preri~ nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy,. też była to prawda? Walczyłem z jakimiś dzikimi posta.-:;y ciami, które otaczały mnie zewsząd, by mi zadać śmierć. e' Waliłem dokoła siebie jak wściekły; lecz nieprzyjaciele .: wyrastali jak spod ziemi tużinami. Pot spływał mi z czo- ..;;: ła, czułem, że nadchodzi dIa mnie ostatnia godzina, po ~':; raz pierwszy opanowało mnie śmiertelne przerażenie:: ; Był to sen, i strach zbudził mnie w kóńcu, lecz skoro tyl-;'r.'~' ko otworzyłem oczy, pósłyszałem na dworze okropny'~r ó żgiełk. Zerwałem się natychmiast i nie ubrawszy się nawet cał-'r:~= kowicie, pochwyci~łem za broń i wybiegłem: Jeńcy żdołali s~ , się uwolnić' w jakiś nigdy, nawet potem, nie wytłumaczo- ;;. ny sposób, wymknęli się z namiótu i chcieli zaskoczy~;F liczne, na.szczęście;. straże. Ze wszystkich natniotów wyskak;wały brązowe postacie ;.'; ;, Indian, jeden z nożem, drugi. z tomahawkiem, trzeci zó ;y strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i.jednymv'ř= rzutem oka objął sytuację rozgrywającą się w świetlę:`v' strażniczych ognisk. - Dookoła obozu! - huknął w sam środek zbiegom ~ ska i natychmiast blisko osiemdziesiąt postaci pomknęło pomiędzy namioty. ~ Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że . mój udział :v~. w walce nie jest konieczny, tym bardziej, że jeńcy nie mie- ::~ li broni palnej, a Indianie przewyższali ich dziesięciokrot-':'' nie liczbą; gdy ponadto usłyszałem w; tej wrzawie głos Sa-.::'. ma; uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiśeie, w niespełna` ;' ~ dziesięć minut zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego ;'. bandyty. Zobaczyłem z daleka jego blade oblicze. Był tó'', Frect Morgan; którego dosięgnął nóż Sans-eara. 30~ ' Z wolna wyszedł mały westman spomiędzy namiotów, dostrzegłszy mnie, zapytał: Charley, czemu nam ńie pomagałeś? , Sądziłem, że sami'podołacie. Well, tak się też stało. Ale gdybyin nie siedział tźed namiotem,.. byliby; na przykład, uciekli. Leżałem ~ż przy ścianie i usłyszałem wewnątrz szmer. Natych- ~iast zawiadomiłem straże, by lepiej uważały. Czy któryś z nich umknął? - Nikt! Policzyłem ich 'dokładnie. Ina,czej jednak wyo- ;i~ażałem'sobie porachunek z Morganami. '':To rzekłszy, usiadł przede mną i zaczął na swojej :~zelbie nacinać upragriione od dawna dwa karby. No; ci, których kochałem, są już pomszczeni, a te- ~ śmierć może przyjść po tnnie choćby dziś albo jutro! - Powinniśmy zakończyć tę przykrą sprawę słowami: iec~iaj Bóg będzie dla tych zbrodniarzy łaskawym sędzią! - Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja niena- _Odszedł z wolna i wsunął się do namiotu. Nazajutrz odbyła się smut~a uroczystość: pochowano tłana. Z braku trumny owinięto go kilkoma skórami bi- r~xów. Szoszoni zbudowali z kamieni cz wórobok, w któ- ' ~i złożono zwłoki, po czym wzniesiono nad tym pira- idę: Na jej szczycie zatknąłem krzyż z gałęzi. Na prośbę :rnarda przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem afl brata i pomodliłem się głośno za duszę zmarłego. `sżyscyśmy byli głęboko wzr~sżeni z powodu zgonu tego todego, rokującego wielkie nadzieje człowieka, a nawet ~szoni, stojący dokoła w poważnym milczeniu, złożyli ; naszym przykładem ręce, łącząc się z nami w żałobie. Po pogrzebie Szoszoni nie pozwolili Bernardowi oddać ; boleści. Ca#y tydzień spędziliśmy u nich na łowach, bawach wojennych i innych'rozrywkach: Wreszcie po- gnawszy gościnnych Indian, powróciliśmy do San Fran- Rozdział piąty ZBÓJE KOLEJOWI W jakiś czas później drobna sprawa pieniężna powołał mnie ~do Hamburga, gdzie spotkałem znajomego, któreg widok ożywił we mnie wszystkie dawne wspomnieni; Znajomy ten pochodził z St. Louis i niejedńą zwierzyr upolował ze mną na bagnach' Missisipi. Po kilku słowac pówitania, w których-zawarły się także pytania o mo plany na przyszłość, ofiarował mi - jako człowiek riat zwyezaj bogaty - wolńy przejazd; gdybym zechciał m towarzyszyć do St. Louis. Na to ogarnęła mnie z cał , mocą tęsknota za preriami. Postanowiłem skorzystać z ji go uprzejmości, zażądałem telegraficznie z domu przysła nia broni i innych przyborów, potrzebnych do takiej pc dróży, i w pięć dni po spotkaniu płynęliśmy już Łabą k Morzu Północnemu i dalej ku Oceanowi. Po przybyciu do Ameryki zagłębiliśmy się na pewie czas w puszcze dolnej .Missouri; potem znajomy mój mi siał wrócić, ja zaś udałem się w górę rzeki do Omaha C ty, aby,stąd dostać się wielką magistralą Paci ic-Railwa dalej na Zachód. Miałem określone powody do obrania tej drogi. Poznr I. łem Góry Skaliste o~ źródeł rzeki Fraser aż do wąwoz Hill Gate i Parku Północnego w dół aż do pustyni Map mi, ale nie znałem jeszcze przestrzeni od wąwozu Hilł Ga te do Parku Północnego, a więc obszaru obejmująceg ^ sześć stopni szerokości geograficznej. A tam właśnie leż najciekawsze partie gór: Trzy Tetony, góry Wind Rive~ ~ 304 Jąwóz Półudniowy, .a szczególnie źródliska Yellow-sto- s, Snake River i Kolumbii. Nikt tam jesżcze nie dotarł oprócz Indian albo nielicz- ych zbiegłych traperów, toteż coś mnie po prostu ciąg- ęło, żeby spróbować wedrzęć się w owe niegościnne pa- iwy i kaniony,. zamieszkane według podań indiańskich rzez złe duchy. ' Nie było to oczywiście tak łatwą rzeczą, jakby się może ~awało. Ileż to przygotowań czyni turysta szwajcarski; ~xiim się wybierze w Alpy! Czym zaś jest jego przędsię~- ~~ięcie w porównaniu z zamiarem samotnego westmana, tóry tylko z wiarą we własne siły i w dobrą strzelbę po- ,~wa się na niebezpieczeństwa, o których europejski tury- :a nie może mieć nawet pojęcia? Te właśnie, niebezpie- ~eństwa nęcą jednak i czarują. Mięśnie westmana są jak ~ełaza, a ścięgńa ze stali~, ciało nie cofa się przed żadny- ii wysiłkami i trudami, a umysł dzięki ustawićznemu wiczeniu zdobywa energię i bystrość, które w największej . otrzebie pozwalają mu znaleźć środki ocalenia. Toteż ię pozostaje on riigdy długo w cywilizowanych okoli- ~ch; gdzie ńie móże ćwiczyć ani praktycznie stosować ~ ~oićh zdolności. Westman tęskni ża dzikimi sawannami . kryjąćymi w sobie śmierć przepaściami ,górskimi,. a im ~iększe grożą mu niebezpieczeństwa, tym bardziej czuje ię on w swóim żywiołe, tym bardziej wzmaga się, jeg'o i~stwo i zaufanie do samego siebie: Co do mnie; byłem przygotowany na takie przedsię- ~źięcie. Brakowało mi tylko konia, bez którego trudno ~:puszczać się w te "krainy nocy i krwi". Ale ten brak ie bardzo mnie trapił. Starego wałacha, który mńie na wym grzbiecie przyniósł aż do Omahy, sprzedałem vvsiadłem do wagonu kolejowego z nadzieją, że w razie . otrzeby znajdę ódpowiedniego wierżchowca. Na niektórych odcinkach tamtejszej linii kolejowej ruch ~ciągów odbywał się jeszcze nieregularnie. W wielu miej- ~ach-widziało się robotników zajętych budową mostów i yaduktów, bądź to nie dokończonych, bądź też już po- Winnetou t. n~ 305 psutych. Ludzie ci; jeśli nie pracowali w pobliżu osad wy- rastających wzdhzż kolei jak grzyby po deszczu, zakładali, sobie zazwyczaj obóz. Był to konieczny środek ostrożnoś- ci z powodu Indian, którzy uważali budowę kolei za wdzieranie się w ich prawa i usiłowali ją wszelkimi sposó=. bami udaremnić albo przynajmniej utrudnić. _ - Ale i inni jeszcze wrogowie przeszkadzali w pracy, wro-~ gowie groźniejsi od czerwonoskórych. Po preriach włóczy się mnóstwo hołoty, którą tworz~; ży.wioły wyparte przez cywilizowany Wschód. Są to moral=; ,.:;; nie i matęrialnie podupadłe jednostki, które nie spod~iewa,~~; ją się od życia już niczego ponad to, co potrafią zdobyć w~.. bandyckich wyprawach na Zachodzie. Ludzie ci łączą si~ ~ w zbrodniczych celaeH w szajki~ gorsze od najdzikszyc~ hord in_diańskich. Zą czaśów budowy kolei napadali o~, głównie na obozy i małe osady powstałe wzdłuż linii kol ~ jowej, nic też dziwnego, że óboży Ie trzeba było zaopatry wać we wszystko, co jest potrzebnę do obrony, a mi~ szkańcy ich` nawet pódczas pracy by~i uzbrojeni. Z powodu tych napadów, których rozbójnicy dokon~~ wali zwykle w ten sposób, że burzyli tor kolejowy, a zmusić pociąg . do zatrzymania się, '. nazywano ich ra1 troublerami, czyli burzycielami szyn. Strony napada czuwały oczywiście dniem i nocą, wskutek czego po pe ,; nym czasie rozbójńicy mogli urządzać ,w~prawy tyl wtedy, kiedy kilka band połączyło się razem. Zresztą p~?~ 'n~ nowało w związku z ich działalnością takie rozgoryczenię~ że każdego schwytanego railtroublera czekała prawię z~~~ wsze niechybna śmierć. Bandy te mordowały wszystkicl~ bez względu na różnicę płci, i wieku, przeto o ~łasce c~ nich nie mogło być mowy. Tak więc pewnej niedzieli po .południu wyjechałem p~ ciągiem ż Umahy. Żaden z towarzyszy podróży nie zair~,ł teresował mnie nawet przelotnie. Dopiero ńaza~ut . wsiadł we Fremont człowiek,. którego powierzchowno zwróciła od razu moją uwagę. Usiadł kołó mnie; wi ~ miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładriie. 306 Wygląd jego był właściwie tak śmieszny, że powierz- chowny obserwator z trudem tylko powśtrzymałby się od śmiechu, ja jednak przywykłem do typów tego rodzaju ó tyle; że żdołałem zachować powagę. Był to mężczyzna o niskiej postaci, lecz tak gruby; że można by go było to- ~zyć jak baryłkę. Miał na sobie kożuch barani, włożony lewą stroną na zewnątrz. Ta lewa strona była kiedyś na pewno pokryta~wełną, teraz jednak wełna prawie całko- wicie zniknęła, tylko tu i ówdzie widniały na nagiej skó- xze małe jej kępki jak oazy na Saharze. Niegdyś także ko- źuch ten pasował, być może, do ~gury swego właściciela, ~ióźniej jednak tak się widoczriie skurczył pod wpływem ~niegu i deszczu; gorąca i zimna, . że teraz dolny jego brzeg nie dochodził do kolan, nie można go było żapiąć, ~~ rękawy cofnęły się po łokcie. Pod tym ~Cożuchem widać ~yłb kurtkę z czerwonej flaneli i spodnie skórzane, ongiś prawdopodobnie czarne, ale teraz mieniące się wszystkimi ~aarwami tęczy. Nadto zdawało się, że służyły właścicielo- 'vi za ścierkę; obrus i chustkę do nosa. Poniżej tych `rzedpotopowych spodni widać było nagie, sine od zimna ~ostki i parę zdolnych przetrwać całą wieczność trzewi- ków. Były one resztką pozostałą po butach z cholewami ~e skóry wołowej, o podeszwach nabitych tak grubymi ~woździami, że można by nimi rozdeptać krokodyla. Na _ ~owie owego osobnika sterczał kapelusz z uszkodzonym ~nem i również niecałymi kresami: Biodra okalał mu za- ~iast pasa stary, niesfety, już spłowiały szal, a za nim :~kwił prastary; kawaleryjski pistolet i rtóż myśliwski. Tuż ~bok broni wisiał worek z kulami i z tytoniem, małe lu- stęrko, opleciona manierką i cztery patentowane podko- ~vy, które można nasadzać koniowi jak obuwie za pomo- ~ą śrub. Obok tego zauważyłem pokrowiec, którego za- wartości na razie nie znałem - później dopiero się do- wiedziałem, że mój sąsiad woził w nim wszystkie przybo- ry do golenia, niepotrzebne,.jak sądziłem, na prerii. Najdziwaczniejsza jednak była twarz tego człowieka. _ ~Gładko ógolona świeciła się, jak gdyby jej właściciel do~ 307 . piero przed chwilą wyszedł od fryzjera. Pomiędzy nad zwyczaj grubymi" i wystającymi policzkami niknął mały perkaty nosek, a piwne ży we ocżka z trudnością spoz; nich wyzierały. Ilekroć otwarły się pełne wargi, ukazywa ły się dwa szeregi tak białych zębów, że skłaniałem się di podejrżenia, czy są prawdziwę. U dołu lewego policzk~ wyrastała ogórkowata narośl, która podnosiła śmiesżnóś, tego człowieka, jego samegó jednak nie wprawiała w za kłopótanie. Siedział koło mnie, trzymając między słoniowatymi, no gami strzelbę, podobną jak dwie krople ~wody do flint~ mego starego 'przyjaciela Sama Hawkensa. Prz~ypomina mi on w ogóle Hawkensa, i to bardziej jesżcze aniżel Sans-ear. Zajął w wag9nie miejsce koło mnie, powitał krótkin "dzień dobry; sir", a potem zdawał się nie troszczyć o mni~ wcale. Dopiero w godzinę później poprosił mnie o pożwole nie zapalenia fajki. Zastanowiło mnie tó, gdyż prawdziw~ rzeozywisty traper lub nastawiacz sideł nie kłopoczę się, cz~ to, co jemu dogadza, spodoba się innym. - Palcie, ile chcecie, ~master! - odrzekłem. - Ja wan dotrzymam towarzystwa. Może przyjmiecie ode mnie cy garo~ - Dziękuję, sir!. - odpowiedział. - To, co nazywaj~ cygarami, jest dla mnie za wytworne. Wolę fajkę. Krótką i brudną fajkę nosił zwyczajem traperskim ny sznurku na szyi. Gdy ją napchał tytoniem, podałem mi zapałkę, on jednak potr2ąsnął przecząco głową i sięgnąw szy do kieszeni kożucha, wydóbył preriową~ zapalniczkę zwaną punks, w której do zapalania służy próchni drzewne. - Zapałki to także wytworny wynalazek, ale na preri na nic się nie przydadzą - zauważył. - Nie należy si~ zbytnio rozpieszczać. Na tym skóńczyła się krótka rozmowa, a nowej ni~ miał on widocznie ochoty rozpoczynać. Pałił jakieś ziele które wonią 'swoją przypominało mi liście or~echa wło 308 kiego, ą całą jego uwagę zajm~iwała prży tym okolica. 'ak dojechaliśmy do stacji North Platte u zbiegu rzek ~orth i South Platte. Tu gruby jegomość wysiadł na rótki czas, podszedł do przednich wagonów i zajrzał ~;m, zdaje się, do swego konia. ' Wsiadłszy na ~ powrót, milczał dalej jak przedtem i do- ' iero po południ~, gdyśmy się zatrzymali' w Cheyerine stóp gór Black Hills, odezwał się w te słowa: Czy udajecie się stąd może linią kolejową do Colo- ~do ku Denver; sir? w. = Zaprzeczyłem. ~ Well, więc zostaniemy nadal sąsiadami. Czy daleko jsdżiecie? - spytałem. Hm, tak i nie; jak mi się spodoba: A wy? Chciałbym się dostać do Ogden City. - Ach; żeby zobaczyć miasto, mormónów - Właśnie, a potern jadę w góry Wind River i w Tetony: Grubas przypatrzył mi się z niedowierzaniem i rzekł: - Tam? Tego dokazać może tylko bardzo śmiały west- ~an. Czy macie towarzystwo? - Nie. ' IVa to spojrzał na mnie małymi oczkami prawie rozba- - ySam? Tam w te Trzy Tetony? Między Sjuksów i sza- ~ ~ niedźwiedzie? Psha v! Czy słyszeliście kiedy, co to zna- ~y Sjuks ltib szary niedźwiedź? - Cośkolwiek. - Aha! Hm! Czy wolno spytać, kim jesteście, sirT . - Jestem literatem. - Literat? Pisarz? Więc piszecie książki? - Tak. , . Na to roześmiał się już na cały głos. LTbawiło go to ~romnie, jak niegdyś Sans-eara, że pisarz wybiera się najniebezpieczniejszą część Gór Skalistych, zdając się ~ rlko na siebie. - Pięknie! - rzekł śmiejąc się dalej. . - Chcecie pew- ie napisać książkę o Trzech Tetonach, czcigodny panie? 309 - Może. - A widzieliście już kiedy jaką książkę z dobrym opi- sem Indianina albo niedźwiedzia? - Rozumie się - odparłem poważnie. - I teraz wam się zdaje, że także potraficie coś podoli- ~:. nego napisać? - Właśnie. - Macie pewnie także flintę zawiniętą w derkę! ~ Tak. - W takim razie posłuchajcie mojej dobrej rady, sir!=" Wysiądźcie czym prędzej i wracajcie do domu. Długi':;..;< z was wprawdzie i mocny chłop, ale wątpię,. czybyście,~ , wiewiórkę potrafili zastrzelić, a cóż dopiero niedźwiedzia: řr Książki zamrocźyły wam głowę. B~łoby ogrómnie szkoc~a'~t~ waszego młodego życia, gdyby widok dzikiego kota miał'~ was przyprawić o. śmierć. Czytaliście Coopera? - Czytałem. ~. Tak i myślałem! Słyszeliście pewnie także o sław-,~: nych myśliwych preriowych?! : - Tak! .~ odrźekłem znów skrómnię: - O Winnetou, Old Firehandźie; OId Shatterhandzie ~y. , Grubym Walkerze i Długim Hilbersie?! - - - O wszystkich! - potwierdziłem. Ten grubasek nie przypuszcżał; ż~ bawił mnie co na~-~ ;:~., mniej tak samo`jak ja jego. - Takie książkiv - ciągnął dalej -- są niebezpieczne ;~ jak zaraza. Czyta się wprawdzie- prźyjemnię, może nawet.....:f latwó -pisze, ale, master, nie weźcie mi tego za złe: żal mr-=. was! Winnetou tó wódz Apaczów; gótów walcźyć:z tysią-~:~ cem diabłów, Old Firehand ustrzeli każdą muchę w ro~u,.7"....: którą sobie upatrzy. Old Shatterhand zaś jeszcze mgdy ,r nie chybił, a jednym uderzeniem źdruzgocze najtężsźegoy':ř': Indianina na miazgę. Gdy który ' z tych zuchów powiada~-:: ~ że udaje -się do Trzech Te'tonów, mogę to uważac za śmiałą sztukę, ale wolno mi też przypuszczać, że tegó do-::::~ kona. Natomiast wy, - wyrabiacz książek! Pshaw! Gdzie ~:':;:. wasz koń? . ~ 310 , - Nie mam konia. To go już zupełnie rozbroiło, bo roześiał się na całe - Hi, hi, hi, hi! Bez konia chce iść w Tetóny! Czy wvariowaliście; sir? - Zdaje mi się, że nie. Jeśli teraz nie mam konia, to ~ó sobie kupię lub złowię. - Gdzie~ - Gdzie będzie dogodnie: Sami chcecie tej .sztuki dokazać? - Spróbuję. Wcale chwalebny zamiar, sir! Uwiązaliście sóbie ~prawdzie lasso przez plecy, ale muchy nim nie złapiecie; ~` tym mniej dzikiego mustanga. ' - Czerrku? - No; ja byłbym skłonny uważać was za niedzięlnego trzelca, jak się tam w Starym Kraju wyrażają. -i Dlaezego? - To prżecież całkiem proste! Wszystko na was takie adne i czyste. Przypatrzcie się kiedy tęgiemu węstmanowi ~ porównajcię go z sobą! Wasze buty są. nowe i wyczy- zezone jak szkło, wasze spodnie ze skóry łosiowej, a ko ~ zuia myśliwska to arcydzieło i'ąk Indianki. Wasz kape- asz kosztował przynajmniej . ze dwanaście dolarów, wasz nóż i rewolwery nie zrobiły pewnie jeszcze nikomu ic złego! Czy umiecie strzelać, sir? ' - Cokolwiek. Byłem raz nawet królęm kurkowym - drzekłem z poważną miną. Królem kurkowym! Hm! Tak, tak! Strzelaliście do rewnianegó ptaka i zostaliście królem kurkowym! Sir! roszę was serdecznie, wracajcie, jak najrychlej, bo zginie- Zóbaczymy! Gdzie .teraz jest Old Shatterhand , którym wspominaliście przed chwilą? ł.- Któż to wie! Kiedy po raz ostatx~i byłem na Fox fead, spotkałem słynnego Sąns-eara,. który z.nim dłuższy :as przebywał. Ten mi powiedział, że Old Shatterhand :31 1 znowu . pojechał do Afryki, w te ghzpie strony; które ':':: określono mianem pustyni Sahary. Tam rozbija się pew- nie z Indianami, zwanymi Arabami. Temu człowiekowi ř: dlatego nadano przydomek Shatterhand, że z łatwością ,;, powala pięścią nieprzyjaćiela, ćo też i bardzo często czy- ńił. Przypatrzcie się natomiast swoim rączkom! Takie ~ wątłe i białe jak ręce lad~; . od razu widać, że zarabiacie : tylko pisaniem na papierze i nie znacie innej broni prócz ;'; gęsiego pióra. Weźcie sobie moją radę do serca i wracaj- ,:,;~ cie do Starego Kraju. Nasz Zachód nie jest dla dżentel- ~ menów waszego ,pokroju! Ta przestroga zakończyła rozmowę, a ja nie starałem ;~ się jej ponownie nawiązać. Wiadomość o mojej podróży ~ . na Saharę, udzielona grubasowi przez Sans-eara, była'': zgodna z prawdą. ' Minęliśmy stację Sherman; po czym znów zapadł wie-'. czór. Pierwszą stacją, którąwjrzeliśmy nażajutrz o świcie~;:"- było Rawlinś. Za .tą miejscowością zaczyna się pusta gór-::` ska okolica, której jedyną roślinność stanowią krzaki ar-~'. temizji. Ta olbrzymia nieurodzaj'ria kotlina, pozbawiona;~ rzek i strumieni, jest to górska Sahara bez najmniejszej~.K` oazy. W jednym miejscu ziemia męćzy znużone oczy swą;;~ białością, w innym znowu przytłacża swym posępnym~ ';; melancholijnym charakterem, wywołanym nagimi zbocza-,`v~ mi i strasznymi ścianami skał, poszarpanych przez burzę, Ą. powodzie i pi.oruny. W tej beznadziejnej okolicy leży stacja, która nazywa ~ śię ~"Gorzki Potok", choć o prawdziwym potoku nie ma ,~ tu mowy - wc~dę trzeba sprowadzać z odległości siedem-::,~ dziesięciu mil. Mimo to rozwinie się tu może kiedyś rućh=.;~ łiwe, wspaniałe życie, gdyż tu właśnie znajdują się niewyy ~ czerpane pokłady węgla, które zapewnią przyszłość te~ pustyni. Przejechaliśmy dalej staćje Carbon i Green River, poło ~ żone o osiemset czterdzieści sześć mil od Omahy: Skoń czył się smutny krajobraz, zaczęła się ukazywać roślin ność, a pasma nabrały pogodnego, świeżege kolorytu " 312 ~ Mijaliśmy właśnie wspaniałą dolinę, kiedy nagle maszyna wydała kilka szybko po sobie następujących przeraźli~ . wych świstów, które są zawsze aznaką grożącego niebez- pieczeństwa. Równocześnie prawie zaskrzypiały hamulce, zgrzytnęły koła; pociąg stanął, a my ,wyskoczyliśmy z va- , gonów. Ujrzeliśmy widok okropny. .Napadnięto tu widocznie ; ~niedawno na pociąg z ~robotnikami i żywnością i cała : -przestrzeń pokryta była zwęglonymi Iub na pół spalonymi t' szczątkami. Napad ~ nastąpił nocą. Railtroublerzy wyrwali ~ szyny, pociąg się wykoleił i spadł z wysokiego nasypu. ;' Skutki tego nieszczęścia można sobie wyobrazić. Z pocią- ř.:'.gu zostały tylko części żelazrie, bo po ograbieniu wago- ~.::::nów podpalono je. W zgliszczach znaleźliśmy smutne '':azczątki zabitych bądź; to podczas upadku, bądź też po- :':.:'tem przez rozbójników. Wydawało się, że nikt nie us~edł ; z życiem. Szczęściem było dla nas, że dzięki otwartej okolicy ma- ~;azynista zawczasu dostrzegł niębezpiecżeństwo. Gdyby nie ':'.to, i nasz pociąg spadłby z nasypu, gdyż lokomotywa za- :-~rzymała się zaledwie o kilka łokci od miejsca zniszczenia. `~;:. Zdenerwowanię podróżnych i personelu kolejowego by- ło takie, że niepodobna oddać tych złorzeczeń i okrzy- '-ków, jakie się dały słyszeć dokoła. Grzebano w zgli- ~ szczach, lecz nie było już nic do ocalenia. Po skonstato- ;~-waniu tego stanu rzeczy nie pozostało nam nic innego, jak czym prędzej naprawić tor; do czego każdy pociąg amerykański wiezie zawsze potrzebne narzędżia. Kierow- nik pociągu musiał się ograniczyć do zawiadomienia na- stępnej stacji. Wszystko inne, a więc i ściganie przestęp- ców, należało już do sądu, który niewątpliwie natych- ~miast się tam utworzył. Kiedy inni podróżni grzebali niepotrzebnie w zgli- szczach, uznałem za najlepsze rozejrzeć się za śladami railtroublerów. Teren stanowiła tu 'otwarta równina po- rosła trawą i gdzieniegdzie kępami krzaków. Cofnąłem się dość daleko po szynach i obszedłem ~otem z prawej stro- ny miejsce katastrofy, k~órego podstawę stanowiła linia` . toru. W ten sposób, nawet przy niewielkiej staranności, nic nie mogło ujść mojej uwagi. W oddaleniu trzystu może kroków od miejsca katastro- fy znalazłem zmiętą trawę, jak gdyby siedziała tu grupa ludzi; a ślady, dostrzegalne-jeszcze na trawie; zaprowadzi- .. ły mnie na inne miejsce, gdzie niedawno musiały być przywiązane konie. Te ślady, obejrzane dakładnie, pou- czyły mnie o liczbie i jąkości koni: Gdy ruszyłem na dalsże badania, spotkałem się na 'to- ~. ` 'rże z moim gi-iibym sąsiadem, który, .jak teraz żauważy- łem, wiedziony tą samą myślą; przeszukał okolice położo- - ną po lewej stronie miejsea wypadku: Zobaczywszy mnie zapytał ze zdziwieniem: - Co tu robicie, sir? - To, co czyni w -podobnym położeniu kazdy west man. Szukam śladów rozbójników. - Wy! Aha! Dużo znajdziecie! To były sprytne draby ., i potrafiły~zatrzeć 'za sobą ślady. Ja nie znalazłem nic. Cóż wobec tego odkryje taki greenhorn jak wy? - Może ten greenhorn ma lepsże oczy niż wy, master - odpowiedziałem z uśmiechem. - Czemu szukacie śla- dów po lewej stronie? Chcecie uchodzić zą starego, do- ,~ ; świadczonego bywalca prerii, a nie widzicie, że tęren po prawej . stronie nadaje się o wiele lepiej na obozowisko i - kryjówkę.niż po lewej, gdzie nie widać ani-jednego krzaka. Grubas popatrzXł na mnie, jakby zaskocżony moimi słowami, a potem rzekł: ' - Hm, okazuje się, że i pisarczyk miewa czasem dobre ...~ pomysły. Czy wpadła wam co w oko? - Tak. - Co? , , - Obozowali za krzakami dzikiej czereśni; a tam, za ~~ leszczyną, stały ich konie. ` - Ach! Muszę tam pójść; bo w nie ma c odpoW ed y, ją nio wyćwiczanych oezu; nie' .potra icie -określić, ile było koni. ' 31~ , - Dwadzieścia sześć. Grubas znowu rzucił na mnie zdziwionym wzrokiem. - Dwadzieścia sześć? - powtórżył z niedowierzaniem. - Po czym to poznaliście? - Pewnie że nie po chmurach, sir! - roześmiałern się. - Z tego osiem koni było podkutych, a ósiemnaście nie okutych: Wśród jeżdźców znajdowało się dwudziestu ~ trzećh białych i trzech Indian. Dowódcą bandy był biały, ~ kulejący na prawą nogę, a koń jego to gniady mustang. Wódz Indian, który im towarzyszył, jeździ na karym ~. ogierze, a prżypuszczam, że to Sjuks z plemienia Ogellal- la~ów: Wyraz twarzy grubasa stał się teraz "nie do opisania. s., Usta mu się otwarły; a małe óczka patrżyły na rnni_ e j~k na widmo: Niech to wszyscy diabli!: - zawołał w końca. Ą V~am się to wszystko chyba przywidziało!~ - Przekonacie się sami! = odparłem sucho. - Skąd wiecie, iłu było białych lub .Indian, który koń - ~~..,:k~ył gniady; a który czarny,'który jeźdżiec kuleje i do ja- ~:.. .kiego szcżepu należą Indianie? Proszę was, żebyście zobaczyli to sami; a potem , okaże się, kto ma lepsze ocży: ja, greenhorn, czy wy, do- swiadczony westman. = Well; pięknie! Idę, sir! Żeby ~ też greenhorn mógł . zgadnąć; kim byli ci huitaje! . Śmiejąc się, pośpieszył na oznaczone miejsce; a ja po- t, szedłem ża nim powołi. Po chwili stanąłem prawie obok niego, ale tak był zaję- ty badaniem śladów, że nie zauważył mnie, i dopiero po r dziesięćiu minutach starannego badania zbliżył się do ` mnie i oświadczył: ' - Istotnie, macie słuszność.. Było ich dwudziestu sześ- ciu; a osiem koni podkutych. Ale inne wyniki, do których 'e- doszliście, to czysta niedorzeczność! Tutaj .obożowali i w tym kierunku ódjechali. Więcej nic rozpoznać nie można! 3i5 - To chodźcie, sir - rzekłem wtedy. - Pokażę wam,.. jakie niedorzecżności widzą oczy greenhorna. - Well, jestem ciekawy! - odpowiedział kiwnąwszy . ' ~ głową żartobliwie. - Przypatrzcie się tylko lepiej tym śladom końskim. ~ Trzy konie trzymano na boku i nie spętano ich z przodu,. y`n~ lecz na krżyż; były to zatem konie indiańskie. Grubas schylił się, aby dokładnie odinierzyć odstępy .,.. F~ śladów. Ziemia, porosła w tym miejscu trawą, była wil- gotna i wprawne oko łatwo mogło dojrzeć ślady. - Na Boga, mówicie prawdę! - zawołał zdumiony. - To b.yły szkapy indiańskie. - A teraż chodźcie dalej, do tej małej kałuży! Tu In- dianie myli sobie twarze i pomalowali je na nowo wojen- nyrni farbarni, -rozrobionymi niedźwiedzim tłuszczem. Czy widzicie te małe, pięrścieniowate wgłębienia w ziemi? Tu- taj stały miseczki z barwnikami. Z powodu ciepła farby się rożpuściły i kapały. Patrzcie! Tu w. trawie jest jedna czarna, jedna czerwona i dwie niebieskie krople! - Tak! Rzeczywiście, to prawda! - A czy czerwona, czarx~a i niebieska farba nie są wó- jennymi barwami Ogellallajów? Grubas skinął tylko głową, ale w jego osłupiałej twarzy ;y odbijało się to, o czym milczały usta. - Chodźcie dalej. Gdy oddział tutaj przybył, zatrzy- , -: mał się obok bagnistej kałuży. Dowodzą tego odciski ko- v::~; pyt, które napełniły się wodą. ~Tylko dwaj ludzie~pojechali naprzód; prawdopodobnie dowódcy. Widocznie chcieli zbadać otoczenie, a reszta pozostała w tyle. Czy widzicie t~x; ~v moczarze, ślad koński? Jeden koń był podkuty; a drugi nie, .i ten uderzał ciężej tylnymi nogami, a więc siedział na nim Indianin. Natomiast drugim jeźdźcem był biały i koń jego stąpał przodem ciężej niż tyłem. Wiecie `'~~ zapewne, jak siedzi na koniu białyJ a jak Indianin? . - Sir, ciekaw jestern tyłko, skąd wy.... . - Dajcie temu na razie pokój! - przerwałem mu. - Uważajcie teraz dobrze! O sześć kroków dalej konie się ' 316 `pokąsały. Po tak długiej jeździe, jaką odbyli ci ludzie. amogły uczynić to tylko ogiery. - Kto wam powiedział; że się kąsały?! - - Po pierwsze; czytam to z położenia śladów kopyt. Koń indiański skoczył tu na tamtego. To chyba przyzna- eie?~ Po wtóre zaś, przypatrzcie się tym włosom, które trzymam w ręce: Znalazłem je przedtem, badając ślady, 2anim się z wami spotkałem. To są cztery włosy z kaszta- nowatej grzywy, wyrwane przez konia indiańskiego i upu- ~zczone na ziemię. Ale dalej, na przedzie, wpadły ińi w iko dwa czarne włosy z ogona. Ze śladów widzę dokład- ~ie, że koń indiański ukąsił tamtego w grzywę, ale jeź- iziec odciągnął gó zaraz i popędził .naprzód, 'po czym amten koń ~sięgnął zębami do ogona indiańskiego konia , wyrwał mu te włosy: Wisiały mu'one jakiś czas u pyska ' spadły ria ziemię dopiero po kilku krokach. A zatem ~Qń Indianina jest kary, a białego - kasztan. Chódźcie ~alej! Tutaj biały zsiadł ż'konia, aby się wydostać na na- ~yp. Ślad jego v został do dziś w miękkim piasku. Widać ivyraźnie, że jedną nogą stąpał mocniej niż drugą. Z tego ~rosty wniosek, że kuleje: Zresztą ludzie ci byli bardzo ueostrożni. Nie starali się ani trochę zatrzeć swoich śla- iów. Widocznie czują się bardzo bezpieczni, a może się :o zdarzyć tylko z dwóch powodów. Z jakich? - Albo chcieli dżiś jeszcze -przebyć dużą prżestrzeń i od- ińiić się od pogoni. To jednak wątpliwe, ,ponieważ widać zev ~ladów, że kónie były bardzo zdrożone. Albo wiedzieli, że w ~obliżu znajduje się wielka liczba ich ludzi, do których ńógli się cofnąć. To drugie wydaje mi się bardzisj prawdo- ~odobne, gdyż w innych warunkach trzej Indianie nie przy- ączyliby się do przeszło dwudziestu białych. Domyślam się x~ięc, że należałoby .szukać w kierunku północnym licznego xldziału Ogellallajów, przy których znajduje się teraz iwych dwudziestu trżech zbójców kolejowych. Było to istotni,e zabawne, z jaką miną grubasek mierzył . nnie oczyma od czubka głowy do pięt: 317 - Człowiecze! - zawołał w końcu. - Kim wy jesteś- cie właściwie? - Już wam to powiedziałem. - Pshaw! Nie jesteście greenhornem ani pismakiem; ~ chociaż wasze świecące się buty i niedzielny rynsztunek pozwalają ną takie przypuszczenie. Jesteście tak wylizani ~ i czyści, że moglibyście' się zaraz pokazać w jakiejś sztuce na scenie jako westman. Ale wśród stu westmanów znaj- dzie się zaledwie jeden, który by uiał tak czytać ślady; jak wy. Na Boga, myślałem dotąd, że ja też coś potrafię; tymczasem nawet się do was nie umywam! - Ja jednak rzeczywiście jestem pismakiem, ale nieraz już przemierzyłem tę prerię z północy na południe i ze wschodu na zachód. Stąd też znam się dość dobrze na .:. śladach. - I udajecie się istotnie w góry Wind River? - Oczywiście. - Ależ, sir, na to trzeba być czymś więcej niż tropicie- lem śladów. Tymczasem widzę u was pod' innymi wzglę- dami niemałe bral~i. - Jakie? - Kto ma przed sobą tak niebezpieczną drógę, nie leci przed siebie tak na ślepo jal~. wy,. .lecz stara się przede ' wszystkim o konia. - Ja też to zrobię. - Gdzie? - Konia można kupić na każdej stacji. Może to być nawet stara szkapa. Skoro raz wsiądę na konia, wybiorę sobie w jakiejś dzikiej trzodzie odpowiedniego mustanga. = Wy? Ach! Czy jes,teście aż takim jeźdźcem, że potra- . `'' . flibyście opanować mustanga?~ A skąd wiecie, .czy tam w ogóle będą konie? - Zapominacie, że teraz właśnie jest pora wędrówek biźonów i mustangów na półncsc. Jestem pewien, że przed Tetonami natknę śię na jakieś stado. - Hm; jesteście więc dobrym jeźdźcem! A jak tam ze strzelaniem? 318 - Czy chcecie mnie egzaminować? - roześmiałem się. - Do pewnego stopnia tak - potwierdził bardzo po- , ważnie. - Czynię to w pewnym zamiarze. - Czy można wiedzieć, w jakim? - To usłyszycie później. Najpierw musicie postrzelać. ; Przynieście swoją strzelbę! To-dość mnie ubawiło. Mogłem oczywiście powiedzieć ~::,:.:. temu westmanowi po prostu, że jestem Old Shatterhan- dem,' wolałem jednakże na razie ó tym zamilczeć. Poszedłem do wagonu, gdzie zostawiłem moje strzelby : - żawinięte w koce. :Inni podróżni zauważyli to i natych- miast otoczyli nas kołem. Amerykanin, a szczególnie mie- szkaniec Zachodu, nie zaniedba nigdy żadnej sposóbnoś- ci, żeby przypatrzyć się strżelaniu. ` Gdy odwinąłem ko~e, g.rubas zawołał: - Tam do licha, sżtucer Henry'ego! Prawdziwy sztucer v .Henry'ego! Na ile strzałów, sir? = Na dwadzieścia pięć. - O, to dużo. To straszną broń, jeśli się strzela z bli- ' . ska.- Człowiecze, zazdroszczę wam tej strzelby! - A ja wolę tę rusznicę. Z tymi słowy wydobyłem z koca drugą broń. ' - Pśhaw! Gładka, błyszcząca jak szkło! - wyraził się grubas lekćeważąco. - Dła mnie więcej warta zardzewia- ła kentucka rusznica albo ta moja stara pukawka! - Może zobaczycie firmę, sir? - spytałem podając mu ' strzelbę. Rzucił okiem na znak i odskoczył zdziwiony. - Wybaczcie, sir - rzekł - to co innego. Takich strzelb jest już w ogóle niewiele. Słyszałem, że widziano taką u Old Śhątterhanda: Ale skąd wy wzięliście to arcy- dzieło? A może teń znak jest podrobiony? Prawdopodob- nie tak jest, gdyż ta strzelba nie wygląda na to, żeby z niej wiele razy strzelano! - Spróbujemy. Pokażcie, do czego mam strzelać, sir! - Nabijcie najpierw na nowo! - To niepotrzebne. Naboje są suche. - Well, to zastrzelcie mi najpierw śrutem tego ptaka na krzaku! ' - To za daleko! - zauważył jeden z otacżających nas widzów. - Zobaczymy! - odpowiedziałem. Zacząłem powoli zakładać na nos binokle, na co gru- bas wybuchnął śmiechem: - Cha! cha! cha! Okulary! Ten pismak przybywa na sawanny polować z binoklami na nosie! Cha! cha! cha! Inni śmieli się także, ja zaś rzekłem poważnie: - Z czego się śmiejecie, panowie? Jeśli ' się trzydzieści . lat siedzi nad książką, to oczy na tym cierpią, lepiej więc strzelać dobrze w okularach aniżeli źle bez nich. - To słusżne, sir - zaśmiał się grubas. - Chciałbym ~ was jednak widzieć; gdyby was niespodziewanie opadli ~ czerwonoskórzy! Zanim wyczyścilibyście binókle i włożyli je na nos, oskalpowano by was dziesięć razy. Widzicie, r-;ś; nawet ptaka nie m~ożecie teraz zastrzelić, bo już odleciał! - To poszukajmy innego celu! - powiedziałem z taką samą zimną krwią jak przedtem. _ Ów ptak siedział na krzaku w odległości może dwustu .' ' kroków, byłby to więc strzał dość zwyczajny. Posłyszałem : V jednak wysoko nad nami ćwierkanie skowronka i spoj- rzałem ku górze. - Cży widzicie tam skowronka, panowie? - zapyta- łem. - Postaram się go stamtąd ściągnąć. - To niemożliwe! - zawołał grubas. - Dajcie temu ' spokój, bo wystrzelicie tylko dziurę w niebie. Zresztą tego. :` . nie dokazałby nawet stary Sans-ear ani Old Firehand! . - Przekonamy śię może o ezymś przeciwnym Podniosłem strzelbę i wypaliłem. - Nie ma ga! - rzekł grubas. - . Przestraszony strza- . I łem odleciał! - Zaraz zobaczycie, na co się przydają okulary - oświadczyłem odkładając strzelbę. - Idźcie tam na na- syp. Skowronek spadł o jakieś osiemdziesiąt kroków .stąd: . Wskazałem ręką miejsce, a wszyscy rzucili się w tym ;:a:: Y 320 , ;runku. Po chwili prżynieśli zastrzelonego ptaszka. Gru- s przypatrywał się dh~go to skowronkowi, to mnie, po rm zawołał: ~ Trafiony, naprawdę tra iony, i to nie śrutem, lecz - ChCielibyście śrutem strzelać na taką wysokość, sir? - zapytałem. - Prawdziwy myśliwiec preriówy wstydził- ry się zresztą strzelać śrutem. To dobre dla dzieci. - Ależ, sir, to strzał, jakiego jesżcze nie widziałem! - ~iiwił się grubas. - Może to był przypadek! - Dajcie mi inny cel! % Juź wierzę, sir, wierzę! Uwzięliście się widocznie na ;o; żeby grać wobec mnie małą komedię! Nic nie szkodzi. ~ ~hodźcie no troćhę na bok! Odciągnął mnie od innych podróżnych na to miejsce, ;dzie ślady końskie były najwyi-aźniejsze. Tam wydobył ; kieszeni papier i prżyłożył go do jednego śladu. - Well, tak jest - rżekł w zamyśleniu. - Sir, czy je- ~teście ' panem swojego czasu, czy udajecie się prosto w fetony, czy też moglibyście odbyć przedtem inny mały wypad? - Mogę'czynić, co mi się podoba. - ~Well, w takim razie coś wam powiem. Czy słyszeliś- ;ie już kiedy o grubym Fredzie Walkerze? - Tak. Podobno- to dzielny westman, jeden z najlep- ~zych tropicieli ścieżek w górach, który włada kilkoma in- liańskimi narzeczami. I - To ja nim jeszem, sir! - Przypuszczałem to. Oto moja ręka! Cieszę się z całe- ;o serca, że was spotkałem, ~sir. - Rzeczywiście? No, to może poznamy się trochę'le- iiej. Mam bowiem kilka poważnych słów do powiedzenia liejakiemu Hallerowi. W ostatnich czasach był on do- vódcą bushheaderów i koniokradów, nie licząc tego, żym już przedtem obciążył swoje sumienie. Ten papier ~st dokładnym odbiciem tylnych kopyt jego konia i zga- Lza się zupełnie z tym śladem. Ponieważ Haller kuleje 321 przy tym na prawą nogę, przeto jestem pewien, że do- wódca tych rozbójników kolejowych i on to jedna i ta sa- ` ma osoba. = Haller? - spytałem. -. Jak mu na imię? , - Sam, Samuel, ale on przybiera różne imiona. - Samuel Hałler? Ach; słyszałem o nim. Czy nie był;;,;;T. on buchalterem króla nafty Rallowa? Opowiadają o nim; :'~5' że umknął, zabrawszy swojemu panu wielką sumę pienię- ;?w dży! - Tak, to on. Nakłonił kasjera, żeby zabrał kasę::~, i uciekł z nim razem, a potem go zastrzelił. Ścigany przez ~ policję, zabił dwu konstablów, którzy go chcieli pochwy=.;;.'~ cić. Pojmano go w Nowym Orleanie w chwili; kiedy wsia~':: dał na okręt, lecz udało mu się uciec po źamordowan.iu = stróża więziennego. Potem przeniósł się na Zachód, gdyź ;;: nię pozostawało mu nic innego, skoro odebrano mu zdo-'' bycź. Od tego czasu dodawał zbrodnię do zbrodni i czas'-.:; już, żeby się to skońezyło. - 'Chcecie go schwytać? - Musi być mój, żywy albo martwy. - Macie z nim osobisie porachunki? Westman patrzył przez chwilę w :ziemię, a potem od-:' rzekł: - Niezbyt chętnie o tym mówię, sir. Może wam ~~ szcze o tym opowiein, gdy poznamy się. bliżej, co me ~, ,.. ; wątpliwie wkrótce nastąpi. To dziwny przypadek, że zna=x lazłem się właśnie Vv tym pociągu, ale mimo to byłbym je-K~ szeze długo szukał Hallera, . gdybyście nie zwrócili moje~:`~; uwagi na jego ślad. Bez was nie odgadłbym; że dowódca':; zbójów kolejowych kuleje i jeździ na kasztanie, a to ma;'~ dla mnie w tej. chwili największe znaczenie. Opuszczę więc',' tutaj pociąg i .pójdę śladem Hallera. Może zechcecie mi:~ towarzyszyć; sir? ~ - Taki greenhorn? - zastrzegłem się z uśmiechem. - Pshaw! Nie powinniście mi brać za złe tego sło-;~ wa, bo wasz wygląd świadczy o tym; że wasze właściwe; miejsce jest w salonie, a nie na sawannach. Nigdy w ży=,f 2^ - ~ 322 i jeszc~e nie widziałem człowieka, który w binoklach nosie staje na środku sawann i strzela do odlatują- ;o ptaka. To była z mojej strony pomyłka, za któ- bardzo przepraszam. A zatem wysiadacie razem ze aą, sir? , Hm! Może byłoby lepiej przyłącżyć się do ludzi, órzy wkrótce prz~będą tu z sąsiedniej stacji,, aby wspól- e ścigać rozbójników? - Nie mówcie mi o takiej pogoni. Jeden westman wię- j tu znaczy aniżeli cała gromada różnej zbieraniny. Mu- ę, co prawda, przyznać, że trzeba odwagi, żeby ścigać kich zbrodniarzy, bo życie ścigających wisi ciągle na iasku. Sądzę jednak, że jesteście człowiekiem, który szu- ~ przygód, a tym razem znajdziecie jedną z najbardziej ~ - To słusz~e - zauwazyłem. - Ale nigdy nie lubiłem _ ~ieszać się do cudzych spraw. Ten Samuel Haller nic rnie nie obchodzi, a ponadto nie wiem, czy ~będę odpo- iednim dla was towarzysżem. Fred Walker łypnął sze~mowsko małymi oczkami - Myślicię chyba odwrotnie, to jest: cży ja dla was bę- ę odpowiednim towarzyszem. A o tamto się już nie ~oszcźcie~ Gruby Walker nie zawiera koleżeństwa pierwszym lepszym westmanem. Najchętniej pozostaję im z sobą, gdy zaś się do kogoś przyłączam, to musźę iieć do tego człowieka zaufanie~ a on także musi na to tufanie zasługiwać. Zt~ozumieliście? - Hołduję takim samym zapatrywaniom, gdyż rzeczy- ~iście w wyborze towarzysza nigdy nie możńa być zbyt 5trożnym. Nieraz człowiek ~ znajdzie miłego na pozór !łowieka, kładzie się obok niego spokojnie spać, naza- ~trz zaś już nie żyje, a kompan odjeżdża sobie zdrowo ze Noim łupem. - Rany boskie! Czy uważacie mnie za takiego hultaja, - Nie - odparłem - po was widać, że jesteście uczci- 323 wi. Co więcej,, należycie do policji, a wiadomo, że ta nie `' znosi w swych szeregach hultajów. Mój gruby westman zląkł się i zmienił na twarzy. - Sir! - zawołał. = Co wam na myśl przychodzi? - Cicho, rYiaster, Walker! Wasz wygląd nie jest wpraw- dzie bardzo policyjny, ale dlatego właśnie jesteście móże -.:;':~` dobrym detektywem: Uważaliście . mnie za' nowicjusza, ;., a ja was przejrzałem. Bądźcie na przyszłość ostrożme~sn Skoro w tych szerokościach geogra icżnych zaczną sobie- ';= opowiadać; że Gruby Walker dlatego tylko włóczy się po ;= prerii, żeby uniesżkodliwić kilku zaginionych dżentelme- v; nów, to ńiebawem strzelicie po raz ostatni. - Mylicie się, sir! - starał się mnie uspokoić. Cicho! Uczestnictwo w waszej -przygodzie odpo- v: wiada mi: Przyłącżyłbym się natychmiast, aby- spłatac F figla tym raiłtroublerom; niebeżpieczeństwo wcale mnie`e nie odstrasza, gdyż ono i tak czyha na nas; jak dale= `'~ ko sięga preria. Ale powstrzymuje mnie to, że ukrywalis cie przede mną dotychczas wasze zamiary. Jeśli wybieram.:~^ się w taką drogę, muszę wiedzieć, z kim mam do czy nienia. Fred Walker spojr~ał w zamyśleniu na ziemię, po czym:=' podniósł gło wę i powiedział: Dobrze, sir, stanie się zadość waszemu życzeniu:';:: ,.::. Choć jesteście tak wystrojeni, mimo to jest w was cos, co w starym westmanie budzi zaufanie. Przypatrywałem się `; wam w wagonie i powiadam . szczerze, że was polubiłem'; ,!~ Jęstem zwykle samotny i nietowarzyski, chciałbyrn mieć f~ ,: . was jednak trochę przy sobie, dlatego będę szczery. Istot- , nie, jestem urzędnikiem oddziahz prywatnych detektywów doktora Suntera z St. Louis. Moim zadaniem jest śledzić :. zbiegłych osobników na Zachodzie; przykre to życie, ale mimo to poświęcam na to wszystkie moje siły. Dlaczego'::~. to czynię, opowiem później, gdy będziemy mieli na to ,`a więcej czasu. To sm2ttna historia. A teraz pytam,, sir, czy'',; się do mnie przyłączycie? Macie moją rękę.' Bądźmy wiernymi towarzyszami'.; 324 dzielmy, odtąd wspólnie wszelkie trudy i niebezpieczeń- wa; master Walker! Grubas wyciągnął do'mnie rękę z radością w twarzy [GGKt: . - To jest uczciwe słowo, .sir! Dziękuję za zgodę. Spo- ~iewam się, że się z sobą zżyjemy. Zainiast ,;master Wal- 4r", mówcie mi - krótko i węzłowato: Fred, a ja już bę- ~.wiedział, do kogo to się odnosi. Czy wolno teraz spy- y, jak wy się nazywacie? Powiedżiałem mu moje imię i nazwisko oraz dodałem: - Wołajcie mnie po prostu Charles - to wystarczy. ~ patrzcie, tor naprawiony. Niebawem ludzie wsiądą do ąćiągu i pojadą dalej. ~- Wobec Cego zabiorę mego Victora; nie przestraszcie go-przypadkiem. -Nie jest on właściwie-piękny, ale no- ~:'mriie przeż dwanaście lat i nie źamieniłbym go na naj-, `~ą~zego wyścigowca. Czy macie co w wagox~ie? ' ;;.'.:.:.- Nie. Czy powiedzieć tym ludziom, co zamierzamy ' Nie: Im mniej będą o nas wiedżieli; tym będziemy- rubas podszedł do waganu, w którym znajdował się koń, i kazal otworzyć drzwi. Teren nie nadawał się ijmniej do wyprowadzania konia, nadto nie było na- do tego odpowiedniego pomostu; ale rzeez odbyła się zej., niż myślałem. Victor, chodź! - 'a ten okrzyk stare konisko wystawiło najpierw łeb, się przypatrzyć terenowi, następnie położyło po sobie amysłęm dhzgie uszy i wypadło jednym szalonym sko- i na nasyp. Wszyscy, którzy to widzieli, przyklasnęli, ~ń, jakby to zrozumiał, machnął ogonem i zarżał wyglądu koń ten nie zasługiwał żadną miarą na imię ir, czyli zwycięzca. Chudy; cienkonogi, przynajmniej ~ziestoletni kasztan, nie miał już grzywy, a z ogona ~ło mu tylko kilka kłaków, uszy zaś przewyższały ~ 325 znacznie długość uszu królika. Mimo to od razu oceniłem go wysoko, zwłaszcza że zobaczyłem, jak kopie i kąsa,. ; gdy ktokolwiek chciał go dotknąć ręką. Koń był osiodła- : ny i miał uzdę. Fred dosiadł go i żjechał z nasypu, nie ~ . rzekłszy do nikogo` ani słowa. Nikt się też o nas nie tro-:~ szćzył. Byliśmy dla nich obcy; z obojętnością więc przyję-~~ to fakt, że opuściliśmy pociąg: Na dole Walker zatrzymał się. - Widzicie, Charles, jakby to było dobrze, gdybyści także mieli konia - powiedział. - Wkrótce się o to postaram - odrzekłem. - Na wa.ř szym Victorze łatwo go schwytam. - Wy! No, to ja musiałbym sig' tym zająć, bo daję sło ` wo, że nie ujechalibyście na nim ani jednego kroku. Mó koń nie cierpi na sobie nikogo oprócz mnie. - To się jeszcze okaże! - Aley zapewniam was, że tak jest. Moglibyśmy si czasem zmieniać na koniu, aby was chód nie męczył, a ' mój wierzchowiec zrzuci was na pewno i dlatego skazari; jesteście na podróż piecHotą, dopóki nie spotkamy stad t mustangów. To bardzo przykre, szczególnie że wobec t , : go będziemy się- poruszać powoli i stracimy dużo cżasu~ Ale patrzcie, ludzie siadają i pociąg rusza dalej. Istotnie Tokomotywa buchnęła parą, koła zaczęły si obracać i pociąg potoczył się dalej na Zachód. W kilk''~ chwil zniknął nam z oczu. - Powieście swoją ciężkę strzelbę na moim siodle! ~~ rzekł Walker. Ja zaś ódpowiedziałem: ' - Dziękuję uprżejmie! Sądzę, że dobry strzelec nie po` i winien ani na chwilę rozstawać się ze swoją strzelbą'. A zatem nie zatrzymujmy się dłużej! - Muszę oczywiście ze względu na wąs jechać powoii:v: - Możecie puścić - Victora wyciągniętym stępem. chodzę nieźle, więc nie zostanę w tyle. ł:. . Well, wobec tego ruszamy! Zarzuciwszy na siebie. derkę, przewiesiłem ~ztucer pr~e' 328 ramię, a strzelbę prżez plecy i rozpocząłem u boku Freda Walkera pogoń za zbójcami. ~ Trop ich prowadził prawie prosto na północ, a był tak wyraźny, że nie potrzebowaliśmy zadawać sobie najmniej- szego trudu jęgo odszukania. Dopiero około południa przerwaliśmy poehód, by dąć spocząć Victorowi. Sami skorzystaliśmy z tego postoju, by się cokolwiek posilić. 'Zjedliśmy więc to, cośmy mieli z sobą, gdyż nie przyszło '~,nam na myśl zaopatrzyć się w zapasy z pociągu. Dopóki ;bowiem myśliwiec preriowy rozporządza strzelbą i amuni- '~ją, dopóty nie boi się głodu. Pod tym względem nie ży- ~iłem żadnej obawy, gdyż miałem w ładownicy naboi ;~~iiid dostatkiem. Kraina,. w której żnajdowaliśiny się teraz, była pagór- ~'kowata i gęsto zalesiona, ślad ciągnął się w górę rzeczki, ~tórej brzegi były częściowo piaszczyste, częściowo zaś ~porosłe bujną trawą, dzięki czemu wszędzie widoczne by- ~~ wyraźne odciski kopyt, pozostawione przez konie ści- anych przez nas rozbójników. Po południu zastrzeliłem ~ość tłustego szopa, którego mięso miało nam posłużyć ~~a wieczerzę, a kiedy się ściemniło, stanęliśmy obozem w Fi(nałym i lesistym parowie skalnym, gdzie bez obawy, żeby ;~as nie odkryto, mogliśmy rozniecić ogień i upiec upolo- ~vane,mięso. W miejscu tym czuliśmy się tak bezpiecznie, ~e nawet nie odbywaliśmy straży, lecz położyliśmy się ~ibydwaj spać, skoro tylko Fred zaopatrzył na noc swego Nazajutrz wyruszyliśmy znów bardzó wcześnie i już po ~łudniu dotarliśmy do miejsca, w którym rozbójnicy ~ozowali poprzedniej nocy. ,Ślady wskazywały na to, że zniecili kilka ognisk, kpiąe sobie widocznie z wszelkiego ~ścigu. Jadąc dalej wzdłuż tej samej rzeczki, opuściliśmy ~d wieczór równinę i skierowaliśmy się ku występowi worzonemu wśród łąk przez puszczę. Mieliśmy ściga- ch prawie o dzień drogi przed sobą i czuliśmy się tym zpieczniej, . że w czasie wędrówki nie znaleźliśmy ani idu człowieka. Dostawszy się do owego występu pu- 329 szczy, chcieliśmy go wł~śnie objechać, kiedy nagle odsko- czyliśmy obydwaj. Przed nami zatrzymał się gwałtownie " Iridianin, któiy w tejże chwili zamierzał tak samó obje- chać ten sam występ z drugiej strony. Siedział na karym wierzchowcu i prowadził obok siebie konia okulbaczone- go jukami.. Skorp tylkb nas spostrzegł, zsunął się błyskawicznie ;~ z konia, stanął za nirn jak za zasłoną i wymierzył do nas ;;~ ze strzelby. Ruchy te wykonał prży tym tak błyskąwicz= nie, że ledwo żdążyłem dojrzeć zarys jego postaci, i to ' niedokładnie. Fred również zeskoczył z konia' z tą samą zręczriością `ś i źajął za nim stanowisko óbr:onne, ja zaś, rzuciłem się.; móżliwie wielkim susem do lasu i skryłem się za grubym ~ bukiem. Zaledwie jednak się tam dostałem; t~łysnęło ze ` strzelby Indianina i : kula uderzyła ,w pień mego buka: v Gdybym się spóźnił o dziesiątą część sekundy, : byłaby'` mnie pi'zeszyła. Czerwonoskóry pojął widocznie od razu; ,~, że byłem dlań bardżiej .niebeżpieczny niż Fred, ponieważ`'r osłonięty drzewami mogłem obejść go i strzelać do niegó';: z tyłu. ;::. Już podczas skoku pódniosłem do strzału strzelbę, te=;: !. raz jednak, gdy kula uderzyła w drzewoj opuściłem ją.' Czemu? ' Doświadczony westman wie o tym, że każda strzelb~:' i ma swój , odrębny głos. Niedoświądczonemu trudno jes ;:: rozróżnić huk dwu strzelb, ale życie na Zachodzie za~' ostrza żmysły do najwyżsżego stopnia, a kto często słysż~,. huk jedriej strzelby, ten pozna ją pośród setek innyćh~' Stąd pochodzi fakt, że myśliwcy, którzy spotykali si^~ dawniej, a potem się przez długi ćzas nie widywali, z da'~. __ leka rozpoznają się nawzajem po głosie swych strzelb Tak było w tej chwili i ze mną. Głosu strzelby,. z ktore wystrżelił ten czerwońoskóry; nie zapomniałbym do koń~. ca ~ycia. Od dłuższego już czasu nie obijał się o moj;; uszy jej ostry, dźwięczny ton, mixno to poznałem ją o .: razu. To była strzelba słynnego wodża Ąpaczów, Wmne~ ' 330 tau, mego przyjaciela i mistrza, który kierował moimi `` piervszymi krokami w lasach i preriach Dzikiego Zacho- ~s;~-du. Nasunęło mi się oczywiste pytanie, czy on sam dotąd ~ą nosi, czy też może strzelba przeszła już w inne ręce? - Toselkhita, shi shteke - nie strzelaj, jestem twoim ~y.'.przyjacielem! - zawołałem , spoza drzewa w narzeczu Apaczów. . To tistsa, ta ti. Ni peniyli - nie wiem, kim jesteś. h;.-`Wy3dż~ - odpowiedział. Ńi Winnetou; natan shis inte - jesteś Winnetou ~ ^vvodz Apaczów? - spytałem dla pewności Ha au - jestem nim! - odrz~kł.' ~' Ną te słowa wyskoczyłem zza drzewa i pobiegłem ku ~~iemru, .. . Szarlih - odezwał się on pierwszy radośnie. Otwo- ~zył.ramiona i padliśmy sobie w objęcia Szarlih, shi stheke, shi nata-ye - Szarlih, mój przy- ~acielu, mój bracie! - powtarzał płacząc niemal ze wzru- '~zenia. - Shi inta; ni inta; shi itchi, ni itchi :- moje oko ~st twoim okiem; moje serce twoim sercei~n! a' Ja także byłem tak przejęty tym- zupełnie niespodziewa- ~~ym spotkaniein, że łzy mi się w oczach zakręciły, Win- rtetou przypatrywał mi się wzrokiem pełnym miłości, przyciskał mnie do piersi, aż wreszcie przypomniał sobie, ~~e nie jesteśmy sami. Ti tu ute - kim jest ten człov~iek~. - zapytał wska- ~ując na Walkera. Aguan ute shó,- shi sfheke -ni stheke ~ - to dobry ;~złowiek; mój przyjaciel i twój przyjaciel - .odpowiedzia- .'~tn . - Ti tenlye aguan - jak się nazywa? , ^ The Thick* Walker - podałem nazwisko towarzy- a''sza w angielskim brzmieniu. - Na to wyciągnął Apacz rękę do Freda i tak go pozdro- ~'wił: ' * T h i c k (ang.) - gruby. 331 - Przyjaciel mego brata jest zarazem moim przyjacie- lem! Omal nie postrzelaliśmy się, ale na szczęście Szarlih poznał głos mojej strzelby, jak i ja poznałem głos jego `::: strzelby. Co moi biali bracia tu robią? - Ścigamy wrogów, których trop widzisz tu na trawie ; - odrzekłem: - Spostrzegłem go dopiero przed chwilą. Przybywam ,,~ nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, któ- '~~ rych chcecie sch vytać? To biali i kilku Ogellallajów: Na dźwięk tych słów brwi jego się ściągnęły. Połóżył iř dłoń na lśniącym ; tomahawku zatkniętym za pasem :; i oświadczył: - Synowie Ogellallajów są jak ropuchy, kiedy wyjdą z, z nor swoich. J~a ich roźdępczę! Czy inogę pójść z moim~ ;' bratem Szarlihem; aby ich zobaczyć?' Nic nie mogło być dla mnie milszym od tego pytania: '4 Mieć Winnetou za sprzymierzeńca znacżyło tyle; co roz: :. porządzać dwudziestu westmańami. Nie wątpiłem wpraw.;'',: dzie, że vnie opuściłby ninie; po tak długiej rozłące; ale ~'ř okolicżność, że sam ofiarował swoją pomoc; dowodziła :'.~t także, że gó nasza przygoda zainter~sowała. - Wielki wódz Apaczów - odpowiedziałem mu na to r - przybywa do nas jak,promień słońca w zimowy pora=`:", nek. Niechaj jego tomabawk będzie naszyrn! - Moja ręka jest waszą ręką; a moje żyćie~waszym ży-':::;~ ciem. Howgh! .. Po Fredzie Walkerze widać było, ~ że Apacz wywarł na ~~~~. nim potężne wrażenie. Nic dziwnego. To samo stałoby się :;:'':r z każdym, gdyż Winńetou był naprawdę wspaniałym "',~ człowiekiem, a widok jego musiał zachwycić każdego `:; westmana. Niezbyf wysoki; ale mocńo zbudowany, zgrabny i sprę-: ~ żysty, gibkością ruchów zadziwiał najsilniejszych i najbar-' dziej doświadczonych traperów. Był teraz tak samo ubra- ny jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a po- :,'~~: tem rozstali u Wężów. Takiego, jak sta~ł teraz przed narrri, .; - ' Y 332 ? " widywałem go żawsze: zgrabny, schludny zewnętrznie; .ry- ;erski i wspaniały w zachowaniu, w każdym calu męż- :zyzna i bohater. Grubego Freda zaskoczyło przede~ wszystkim to; że vszystko na Indianinie lśniło i połyskiwało, że, nie było ~a nim ani śladu plamy. Spojrzeriia jego małych oczek iiegały odę mnie do Winnetou, z cżego odgadłem; że po- , ownywał nas ze sobą. Niechaj moi bracia usiądą i wypalą ze mną fajkę iokoju! - rzekł Apacz. Następnie usiadł tam, gdzie stał, i wydobył ~zża pasa ~flchę tytoniu, zmieszanego z liśćmi dzikich konopi, po ~ym napełnił nim ozdobioną piórami fajkę. My żajęliś- :y' miejsca obok niego. Uroczystość zapalenia fajki była ieodzowna; gdyż zatwierdzała niejako zawarte przymie- że. Bez tego Winnetou nie powiedziałby z pewnością ani Etiwa o naszym płanie: ' ~:'Zapałiwszy, wypuścił dym prosto ku niebu; a potem awńie prosto ku ziemi. Następnie wstał, skłonił się kolej- d w cztery strony świata; a pociągnąwszy z fajki cztery ~ży, wydmuchnął dym w tych czterech kierunkach. ~reszcie usiadł na powrót i podał mi fajkę; mówiąc: , Wielki Duch słyszy moją przysięgę: moi bracia są iko ja, ja żaś jako oni. Jesteśmy przyjaciółmi! Wziąłem fajkę z jęgo ręki, wśtałem, powtórzyłem do- fadnie cały obrzęd i oświadczyłem: . Wielki Manitou; którego ezcimy, rządżi źiemią gwiazdami. On jest moim ojcem i twoim, jesteśrny brać- - ii: i dopomożęmy sobie w każdym niebezpieczeństwie. ~jka pokoju odnowiła nasze przymierze! 'Teraż podałem fajkę Walkerowi; .który, zrobiwsży to amo co my, ślubował: Widzę wielkiego Winnetou, najwspanialszego wodza Iescalerów, Mimbreniów i Apaczów, piję dym z jego faj- i jestem jego bratem. Jego przyjaciele są moimi przyja- ółmi, a jego wrogowie moimi wrogami. Ten sójusz nie- iaj nigdy nie będzie złamany! 333 Po tych słowach usiadł i oddał fajkę Apaczowi, który ', palił ją dalej. Po spełnieniu uroczystego obrzędu mogliś=':: my już przystąpić do omówienia dąlszego planu pościgu:.~ - Niech mi mój brat Szarlih opowie, co przeżył od~`= czasu rozstania się ze mną! - poprosił Wannetou. Opowiedziałem mu wszystko jak najzwięźlej i zapyta--'.~ łem nawzajem: - Może mój brat Winnetou powie mi, co przeżył od'::':; czasu, kiedy go widziałem, ~i dlacżego przebywa w ostę- :'' pach Sjuksów, tak. daleko od wigwamu swych ojców? Apacz pociągnął sporo dymu, jakby się naniyślał, i od-~v`, powiedział: . Deszcze strącają wodę z chmur, a słońce wznosi ją;, znowu. .Tak jest i ż życiem człowieka. Dni nadchodzą ; i nikną. Po co zresżtą będzie Winnetou dłzigo opowiadał ~~ o słońcach, które minęły? Obraził mnie wódz Sjuksów :' Dakota. Poszedłem więc za nim i zabrałem mu~ skalp. Je- ;: go ludzie ścigali mnie, lecz zniszczyłem moje ślady, wróci-": łem do ich wagwamów i zabrałem znaki zwycięstwa, któ- :' rymi objuczyłem konia wodza. Oto tam stoi ten koń! W tych niewielu zwięzłych słowach Winnetou prżedsta-,' wił swój. bohaterski czyn, ria co kto inny zużyłby długie:'v godziny. Od brzegów Rio Grande na południu aż do rze-``~ ki Milk nav północy miesiącami szukał wroga w puszcży ;'f i prerii,: zwyciężył go ostatecznie. w otwartej walce, za-'.: kradł się śmiało w sam środek obozu nieprzyjaciół i za-.': brał im najcenniejsze trofea. Tego nie dokazałby nikt in-,';~ ny niż Winnetou, a jakże skromnie o tym opowiadał! Moi bracia -~ inówił dalej - ścigają Ogellallajów '.` i białych, zwanych railtroublerami. Do tego potrzeba do- ' brych koni. Czy mój przyjaciel Szarlih pojedzie na koniu ; Sjuksa Dakoty? Ten koń przeszedł c~ośkonałą indiańską =; tresurę; . a mój brat rozumie się na tym lepiej niż każda :' inna blada twarz. Winnetou darawał mi już dawniej wspaniałego mustan- :~ J , ga, nie chciałem więc teraz' przyjąć jeszcze jednego jegó ..::. daru i odrzekłem: Y 334 . - Mój brat pozwoli, że-sam sobie konia złowię. Koń v ~koty musi nieść zdobycz. Lecz Apacz potrząsnął głową i odparł: - Czemu ińój brat zapomina, że do niego należy ~zystko, co jest moje? Dlaczego chce tracić czas na wytanie konia? Wszak to polowanie może nas zdradzić źed Ogellalajami. Mój brat zna Winnetou i wie dobrze, nie' będzię on woził zdobyczy z sobą idąc śladem Sju- ów. Winnetou ją zakopie; a koń liędzie wolny. Howgh! Nie mogłem się już dłużej sprzeciwiać i musiałem dar zyjąć. Zresztą' od dłuższego czasu przypatrywałem się nu koniowi z podziwem. Był to' ciemny szpak, zwięzły, cko a silnie zbudowany i miał takie ścięgńa, że przyje- nie było nań spojrzeć. Pełna ~rzywa zwisała mu poniżej yi, a ogon dotykał prawie ziemi. Wnętrze nozdrzy było barwione czerwono, .co Indianie ,wysoko cenią, a duże ży, pełne ognia, a zarazem odwagi, pozwalały prżypu- ~zać, że dobry jeździec będzie mógł zaufać temu ko- ~ Ale siodła nie ma! - zauważ_ył Fred. - Nie poje- aecie chyba na jucznym, Charles! Tó najmniejsze - odrzekłem. - Nie widzieliście, k Indianin przystosowuje siodło juczne do jazdy ani jak ' ~ęczny myśliwiec robi sobie znośne siodło z dymiącej. je- :cze skóry zabitej zwierzyny? Jutro już będę miał`siodło, ~órego mi pozazdrościcie! Apacz skinął twierdząco głową i rzekł: Winnetou odkrył niedaleko stąd nad wodą świeży ad wielkiego wilka. Nim słońce zajdzie, dośtaniemy jego ;órę i żebra, z czego spórządzimy dobre siodło. Czy moi cacia mają mięso do jedzenia? Mamy. W takim razie ruszajmy po tego wilka i wyszukaj- y miejsce na obóz, gdzie bym mógł za-kopać zdobycz. ~ rdy słońce wzejdzie, pójdziemy śladem railtroublerów. ni zniszczyli wozy ognistego konia, ograbili białych bra- , żabili ich i spalili. Wielki Duch gniewa się ńa nich za 335 , ' fo i wyda ich w nasze, ręce, gdyż wedle prawa sawann za- 8 służyli na karę śmierci: Opuściliśmy to miejsce dżiwnego; lecz przede wsżyst- .::~ kim szczęśliwęgó spotkania i niebawem znaleźliśmy lego- ~~ wisko wilka. Łatwo zabiliśmy to zwierzę należące do ga~:.::; tunku kujótów i wkrótce siedzieliśmy już przy ognisku; :,~ zajęci robotą przy nowym śiódle. . Nazajutrz zakopaliśmy! .;~,. zdobycz Winnetou, która składała się z broni indiańskiej,' ~.; i talizmanów, i oznaczyliśmy tó miejsce, żeby móc je roz~-',."~ poznać. Potem puściliśmy się dalej za mordercami, któ~`zy~,.`; śmieliby się niewątpliwie, ~gdyby wiedzieli, . że chce im wy ,, mierzyć sprawiedliwość trzech zaledwie.ludzi... , , I:. x~. . Rozdział szósty OSADA HELLDORF Kiedy wyruszyliśmy rankiem w dalszą drogę, przekona- m się, że koń, którego mi odstąpił Winnetou, jest do- ;onałym wierzchowcem. Jeździec nie znający indiańskie- o sposobu tresowania koni nie utrzymałby się na nim - ii chwili, ale ze mną mój wierzchowiec pogodził się bardzo krótkim czasie. Przez to, że tak łatwo opano- ałem konia, zyskałem znów bardzo na .powadze oczach grubego Freda. Mierzył mnie od czasu do czasu czególnym wzrokiem, nie mógł bowiem także zrozumieć iważania, jakim mnie darzył Winnetou. Ta nadzwyczaj- i przyjaźń ' słynnego Apacza do nieznanego myśliwca ydawała mu się zapewne prawdziwym cudem. Stary Victor trzymał się bardzo dobrze, posuwaliśmy ; więc naprzód dość szybko. Już około południa dotar- my do ostatniego postoju rozbójników, czyli że dzieliło s jeszcze od nich pół dnia drogi. Ślady, które nam były drogowskazem, .opuściły tymcza- n , rzeczkę i przeniosły się . do długiej bocznej doliny, ~rą sączył się mały potok. Winnetou badał odtąd ślady acznie uważniej, a oczy jego starały się przeniknąć raj lasu wypełniającego zbocze aż do dna doliny. końcu wódz Apaczów zatrzymał się nawet i zwrócił się rnnie, jechaliśmy bowiem jeden za drugim, a on był - Uff! - zawołał. - Co mój brat Szarlih sądzi o tej - Ona poprowadzi nas aż na grzbiet wzgórz. - A potem? - Po drugiej ..stronie będzie się znajdował ostateezny , cel jazdy railtroublerów. - Jaki cel? Pastwiska Ogellallajów. Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego r': jeszcze pochwałę: , . - Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt ;~ lisa, bo odgadł bardzo dobrze. -. Jak to? - zapytał Walker. - Rozbójnicy udali się.;'';. _ na pastwiska Ogellallajów? Ja zaś odpowiedziałem: -- Już przedtem zwróciłem waszą uwagę na to, że trzej'.;::, Indianie nie połącźyliby się z taką gromadą białych bez'' szczególnych powodów. Na Dzikim Zachodzie więcej jest'v- ludzi czerwonycli niż białych. Tak też jest i w naszym wy-';~ padku. - Pshaw! Nie rozumiem was, Charles! - Ci trzej Ogellallajowie zostali przydzieleni zbójcóm, ~`;. że tak powiem, jako eskorta. ' - Jak to? Przez kogo? - Hm! Nie weźcie mi tego za złe, kochany Fredzie,:'t' 1. ale zdaje mi się, że zamięniliśmy nasże role; dziś ja mógł-. " " bym was nazwać gre~nhornem. 7,.:.. - Oho! A to czemu? = Czy sądzicie; że banda złożona z dwudziestu białych r:~ drabów odważyłaby się sama grasować w tych stronach? - Oczywiście, że nie! i Co więć będą musieli zrobić biali? Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych. - Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo? - Nie, będą musieli za nią zapłacić. - Czym? - Rozumie się, że .łupem, który z sobą wiozą., , - Pięknie! Teraz już pojmujecie,. co Winnetou i ja są- dzimy? 338 - A ~ięc to tak się rzecz przedstawia! Biali ograbili '.;pociąg, aby mieć z czego zapłacić haracz, a ci trzej. Ogel- lallajowie są jakby ich egzekutorami? - Może jest tak, , a :może inaczej. 'Nie ulega jednal~ -wątpliwości, że nasi czcigodni biali bracia połączą się vvkrótce z większym oddziałem czerwonych. To powie- `działem już, gdyśmy byli przy torze ~olejowym. Ale nie '.:koniec na tym. Czy sądzicie, że biali i czerwoni sprzymie- ~źyli się tylko po to, żeby sobie nawzajem dogadzać i wy- Iegiwać się na skórach niedźwiedzich? - Z pewnością nie w tym celu: - I ja tak sądzę. Wierzcie mi, . że rychło uknują znów ~oś szatańskiego, zwłaszcza że ostatni napad tak dobrze ~in się udał. . - Cóż by nowego zamierźali? Hm, ja domyślam się czegoś. No, to dokazalibyście nadzwyczajnej rżeczy, gdy- ~iyście przewidzieli, co uczynią ludzie, których jeszcze '~veale nie znacie. W ostatnich czasach nabrałem dla was ~o pewnego stopnia szaGunku, ale z waszego przewidywa- ~ia w tym wypadku; zdaje się, nic nie będzie! Zobaczymy! Dość nauwijałem się pośród Indian ir'zńane mi są ich zwyczaje. A wiecie, jak można najlepiej ~dgadnąć, co człowiek zrobi? No? Należy sobie wyobrazić żywo jego położenie i u- v ~uzględnić przy tym jegó charakter. Czy mam być tak ~chwały i postarać się odgadnąć, co oni zrobią? Naprawdę, zaciekawiacie mnie! Zastanówmy się więc nad tym: komu nąsz personel :olejowy doniósł najpierw o~ zburzeniu toru i zniszczeniu Chyba najbliżsżej stacji. - Stamtąd więc zapewne wyślą ludzi w celu zbadańia ciiejsca wypadku i ścigania sprawców. - Prawdapodobnie. . - Ale przez to stacja zostanie ogołocona z ludzi 339 i można będzie na nią napaść bez wielkiego niebezpie- czeństwa. Tam do licha! Teraz się domyślam, do .czego zmie- , rzacie! - , - Prawda? Ale stacje są'tu na razie jeszcze tymczaso- we, więc trzeba wziąć pod uwagę takie miejsce, w którym ': znajduje się dość ludzi, by r~ożńa się było obejść bez jed- nego ochrońnego oddziału. Moim zdaniem będzie to 'Y Echo Canyon. Charles, to jęst bardzo możliwe. Rozbójnicy i India- r~ie mogą tak samo jak my wiedzieć, że ta miejscowość `~' ~ zostanie ogołocona z ochrony. - Jeżeli nadto Sjuksowie wykopali swoje strzały wo- ' jenne i pomalowali się wojennymi barwami, to znaczy;, że '` noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, a wtedy nie ułega ?~ prawie wątpliwości, że. napadną na Echo Canyon. Ale':;.. popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga pnie się stro- , mo pod górę, nie mamy więc ćzasu na dalszą pogawędkę! ,'; . Wspinaliśmy się teraz po śtoku wzgórza wśród wy~o- ;, kich drzew; więc musieliśmy uważać.. Wzgórze roższerzało -~ się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku doli= ` nie; gdzie wydostaliśmy się znowu na brzeg rzeczki płyną- ;ř cej na wschód. Tutaj ścigani' przez nas odpoczywali w południe, a na-' ; stępnie zwrócili się wzdłuż wody ku północy. Przejechaliś-'`v my więc jeszcze przez kilka dolin i parowów. Ślady stą- '-r wały się ćoraz świeższe i trzeba było zachowywać coraż ::::::; większą ostrożńość. Wreszcie dotarliśmy pod wiećzór do i X1 szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśrny ';:., zjechać w dół po drugiej stronie, kiedy prowadzący nasz'~ pochód Winnetou zatrzymał się nagle, wskazał ręką przed :'.'~ siebie i głosem stłumianym zawołał: - Uff! Stanęliśmy również i spojrzeliśiny w oznaczońym kie-~ ; runku. Po prawej stronie rozciągała się głęboko pod nami nie- _ wielka kotlina; miała ona w obwodzie z godzinę drogi,:`'" 340 była otwarta .i porosła trawą. Widać w niej było znaczną ilóść indiańskich namiotów, a wśród nich ruchliwe życie. Końie pasły się, brodząc w bujnej zielonośći, a dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza namiotami leżały szkielety kilku bizonów, a na tyłach rozpięto długie sznury, na których rozwieszóno cienkie .l~aty mięsa. - Ogellallajowie! - odezwał się pierwsży Fred. - A zatem miałem słuszność - powiedziałem. - Trzydżieści dwa namioty - dodał znowu Fred. Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł: Naki gutesnontin nagoiya - dwustu.wojowników! - I biali są z nimi -- zauważyłem. - Policzmy konie, to będzie najpewniejsze. ;y.:;. Całą kotlinę można byłó objąć okiem, przeto bez trud- ~"~ości naliczyliśmy dwieście pięć koni. Jak na wyprawę ~~kńyśliwską, Indianie przygotowali za małą ilość mięsa, , :~ kotlina ta nie nadawała się przecież do łowów ną bizo- ~~y. Musieli zatem wybierać się na jakąś wyprawę wojen- '~~, dowodziły tego także tarcze; które na polowaniu. z~.- ~adzałyby tylko myśliwym. Największy namiot stał tro- ~;ę na uboczu, a zdobiące go orle pióra wskazywały na ~fi~o; że był to namiot wodza. - Jak myśli mój brat Szarlih, czy~ te ropuchy Ogellal- ~a~owie dłu~o tu jeszcze pozostaną? - spytał Winnetou. Nie. ~, Skąd to przypuszezenie,~ Charles? zdziwił się ~~red. - To trudne i zbyt ważne dla naś pytanie; żeby na ~ie od razu odpowiedzieć. ~- Przypatrzcie się szkieletom bizonów, Fredzie! One ;~okładnie wyjaśnią wam wszystko. Ach! Jak to? Kości są już białe, bizony leżą więc już ze eztery dó ';:pięciu dni na słóricu. Z tego można wnosić, że mięso jest ;;juź dość suche. Czy nie wydaje wam się, że to rozumowa- r ie jest słuszne - Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność! 341 - W takim razie możemy wnosić, że Indianie riie mają zamiaru zostawiać tu na kilka partyjek szachów lub war- cabów, lecz wkrótce wyruszą. - Robicie się uszczypliwi, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze żdanie. Patrzcie, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być? Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę. Na widok : tego osobliwego przyrząd~i~ w ręku Indianina Fred Wal- . ker zdumiał. się niemało...Sprawa była prosta: Winnetou przebywał ongiś- w miastąch wschodnich i kupił sobie tam lunetę..Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by spojrzeć na Indianina, a którym mówił Fred. Gdy się mu już .. przypatrzył, oddał mi lunetę, a po twarzy przeleciała mu błyskawica gniewu. - To Koi-tse, kłamca i zdrąjca! - mruknął. ;- Win- ^/' netou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę! Spojrzałem z wielkim zaciekawieriiem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy^ ,;Ogniste Usta". Właściciel tego nazwiska -''f' był dobrym mówcą, bardzo , zuchwałym wojownikięm v: i. nieubłaganym wrogiem białych, znanym na sawannach i w górach. W razie zetknięcia się z nim należałó mieć się na baczności. I','.'.'. 5 Podąłem lunetę Walkerowi i rzekłem: - Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni niż lu-.:.. dzi, a chociaż wielu z nich moż~ leżeć w namiotach, to ~:' jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się- je- szcze po okolicy. - Niech. moi bracia zaęzekają! - zauważył Apacz. - , Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć wraz z przyjaciółmi. Zniknął między drzewami i wrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce tak gęsto podszyte, że ledwo zdołaliśmy się doń przecisnąć. W tym gąszczu było jednak dość miejsca - dla nas i dla naszych koni; które przywiązaliśmy do drzew zamiast je pętać. Tymczasem Winnetou poszedł, by . pozacierać nasze ślady.. ,, ~42 Tu leżeliśmy aż do zmierzchu, w głębokiej, wonnej tra= e, gotowi zerwać się za najlżejszym szmerem i pozaty- ć koniom nozdrza, by nie zdradziło nas ich parskanie. . iedy się już zupełnie ściemniło; Winnetou poczołgał się ~ obozowi Ogellallajów i przyniósł ~iebawem wieść, że dole zapalono kilka ognisk. - Ci ludżie czują się całkiem bezpieczni - rzekł Fred. Ale gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blisko... - Niewątpliwie domyślają się, że się ich ściga - od- ~wiedziałem. - Jeśli dziś jeszcze nie zachowują większej trożności, czynią to jedynie w przekonaniu, że ludzie ze ~cji nie mogli tu jeszcże zdążyć. Z tego wnioskuję, że ~ruszą stąd dopiero jutro. Warto by się czegoś dowie- ieć o ieh zamiarze. - Winnetou . podejmie ' się tego zadania -- rzekł - Ja także - dodałem. - A-Fred nięch zostanie przy nniach. Pójdźmy bez strzelb, gdyż zawadzałyby nam. ~óż i tomahawk wystarczą, a w ostatecznośei użyjęmy ':-rNasz gruby przyjacięl zgodził się natychmiast. Odwagi ~ewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez konieczności wy- ;~tawiać swego życia na szwank, a żejście w kotlinę było :~jołączone z wielkim niebezpieczeństwem, bo ten, kogo by ,tądkryli i pochwycili Ogellallajowie, nie uszedłby z życiem. ~- Było to na kilka dni przed nowiem. Na zachmurzonym ~iiebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc więc nada- ~vała się do -naszego przedsięwzięcia: Wygramoliliśmy się ,ość prędko z gęstwiny aż na to miejsce, w którym za- :trzymaliśmy się po południu. ' ', - Winnetou pójdzie na prawo, a mój brat Szarlih na lęwo - szepnął Apacz i w następńej chwili zniknął bez szmeru w leśnych ciemnościach. Usłuchałem przyjaciela i poczołgałem się 'lewą stroną źbocza. Przemykając się niedosłyszalnie pomiędzy krzaka- ~iii i drzewami; dośtałem się na dno kotliny i ujrzałem , przed sobą ogniska obozowe. TW vziąłem nóż w zęby, - połozyłem się na ziemi i popełzłem z wolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości kilkuset kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ogriisko, ale namiot rzucał cień w moją stronę: S ^ź~ , Cal za calem~ posuwałem się naprzód. Wiatr wiał ku ` mnie, więc nie obawiałem się koni,. które zwykle zdradza- ją głośnym ~ chrapaniem zbliżanie się obcego. Pod tym , względem Winnetou był narażony na większe trudności ::::; niż ja., Upłynęło przeszło pół godziny, zanim przebyłem tych : ,~ dwieście kroków. Wreszcie znalazłem się tuż za namiotem =`~ wodza, a siedzących przy ogniu ludzi dzieliła ode mnie `~: przestrzeń co najmniej ośmiu łokci. Rozrnawiali bardzo :: żywo po angielsku. Gdy zdziwiony tym ośmieliłem się !", wychylić nieco głowę, żeby ich ujrzeć, zobaczyłem pięciu ;' białyeh i trz~;ch lndiąn: ~ Czerwonoskórzy zachowywali się spokojnie. Przy ogni-. - sku obozowym tylko biały staje się głośny, ostrożny zaś :,= Indianin woli rozmawiać znakarni. Ogień palił się takze jasno, nie na sposób indiański. Jednym z białych był wysoki, brodaty mężczyzna z blizną na czole, pochodzącą niewątpliwie od noża. Wi- ' doczne było; że on kierował wszystkim, a stosunek reszty ;:, do niego wskazywał, że jest to człowiek szanowany. Leża- :r łem tak blisko nich, że mogłem dosłyszeć każde słowo. A jak daleko stąd do Echo Canyon? - zapytał ~e . den z nich. - Około stu mil - odrzekł drugi. - Można się tam ~~ łatwo dostać w trzy dni. - A co będzie, jeśli x~asż plan okaże się mylny, jeśli 'F. nas wcale nie ścigano i załoga obozu jest w komplecie~ Wysoki drab roześmiał się pogardliwie i odrzekł: - Głupstwa gadasz. Na pewno nas ścigają. Przecież `"` zostawiliśmy im wyraźny trop. W pociągu zginęło około v.: trzydziestu ludzi, po których odziedżiczyliśmy niezły spa- dek. Tego nie mogą puścić płazem i przynajmniej spróbu- ' ją nas ścigać. 344 - Jeś~i tak, to sztuczka musi się udać - zauważy.` tamten. - Ile ludzi jest w Echo Canyón, Rollins? - Około stu pięćdziesięciu - odpowiedział wezwany - Oprócz tego jest tam kilka dobrze wyposażonych skle~ pów i kilka barów; nó i kasa zarządu budowy kolei. Sły- szałem, że z tej k-asy płaci się wszystkie wydatki na prze- 'strzeni od Green River do Promontory. Ta przestrzeń .wynosi dwieście t.rzydzieści mil, można się więc spodzie- wać, że wpadnie riam w ręce sporo tysięcy. - Dobra nas_za! Oby się to spełniło! Czy sądzisz, że pogoń nie puści się ża nami, gdy zobaczy, żeśmy z tego ' iniejsca zawrócili? ~ - O to się nie troszczmy! Liczę, że będą tu jutro po ,'południu. My zaś wyruszymy o świcie, skierujemy się naj- ; pierw trochę na półńoc, a potem rozdzielimy się na '`::wszystkie strony .w tylu oddziałach, . że nasi prześladowcy nie będą wiedźieli, którym tropem się udać. Później każ- ~,:dy oddział zatrze dokładnie swe ślady, a połączymy się ;. znów dopiero na dole nad Green Fork. Na razie trzeba '~nikać wszystkich otwartych miejsc, a od dziś za cztery ~`dni będziemy w Echo Canyon. - Czy wyślemy naprzód zwiadowców? - Oczywiście! Pójdą jutro rano, wprost do Echo Ca- =-;nyon i będą nas oczekiwali pod Painterhill. Wszystko y';przewidziałem. Nawet gdyby robotnicy Echo Canyon ,; ,znąjdowali się w .pełnym składzie; to i. tak nie potrzebuje- ;:: my się niczego obawiać. Mamy nad nimi przewagę i za- 'nim zdążą`pochwycić za broń; większa ich część źginie. Istotnie, lepszej- chwili do podsłuchu nie mogłem sobie ?; znaleźć. Usłyszałem daleko więcej, ariiżeli się spodziewa- łem. Nie ulegało wątpliwości, że już nic ciekawego się nie ` . dowiem, natomiast najdrobniejsza okoliczność mogła ř .zdradzić moją obecność. Uwzględniwszy jedno i drugie, . ` cofńąłem się powoli od namiotu. . Posuwałem się wstecz w ,poćhylonej postawie, gdyż ' równocześnie musiałem zacierać swoje ślady, aby ich ju- tro nie dostrzeźono. Była to praca trudna i pochłaniająca 345 dużo czasu, gdyż zdany tylko na wyczucie, musiałem do-'' tykać każdego źdźbła trawy. Trwało też z godzinę, zanim-:t.' wydostałem się ńa skraj lasu, gdzie mi już nie groziło nie-.: ~ bezpieczeństwo. ' Tu przyłożyłem ręce do ust - na kształt muszli - r- ;~ zaskrzeczałem, naśladując głos dużej, w zielonej ropuchy ~ Był to umówiony z Winnetou znak. do odwrotu. Byłem pemen, że go dosłyszy i że go posłucha. Nie bałem się ~ również tego, że Indianie poweztpą jakieś pode~rzeme, t~ gdyż w wysokiej, wilgótnej trawie mogła się znajdowaę '";: ropucha. Oprócz tego był to wieczór, a wiadomo, że żaby;y~; najchętniej odzywają się wieczorem. Uważałem za stosowne dać ten znak, gdyż Apacz lezał ~~, pod wiatr, wskutek cżego łatwo mogli go ezerwonoskórzy ~ odkryć. Zresztą to, ezego się dowiedziałem, wystarczyło ` zupełnie; należało więc żawiadomić Winnetou, że cel zo- ~ stał osiągnięty. Wspinając się pod górę musiałem w dalszym ciągu za=':vř' cierać swoje ślady. Toteż odetchnąłem z ulgą; gdy dotar-';. łem wreszcie do gęstwiny. = No, jakże się wam powiodło? - zapytał Fred. Zaczekajcie, dopóki Winnetou nie nadejdzie. . Dlaczego? Palę się z ciekawości! To się palcie! Nikt nie mówi chętnie dwa razy tega samego, a ja musiałbym powtarzać moje sprawozdanie:<="' Apaczowi. Mój gruby towarzysz musiał się tym zadowolić, chociaż`::v minęło sporo czasu, zanim wrócił Wirinetou. Usiadłsży przy mnie, zapytał: - Mój brat Szarlih dał mi zńak? Dałem. - Mój brat miał szezęście? - Rzeczywiście. Jaką wiadomość prżyńosi wódz Apa-'',.~,~ ezów? Winnetou niestety niczego się ńie dowiedżiał! Zużył :~ dużo czasu ńa przejś~ie obok korii, a gdy dostał się do ~~ pierwszego agniska, usłyszał wołariie ropu~hy.,~'otem mu-:v;~~ 3415 ~ siał żacierać ślady, a tymczasem; zanim mógł wrócić, gwiazdy posunęły się wyżej. Co mój brat widział? - Wszystko, czego nam do naszych celów potrzeba. - Mój biały brat zawsze ma szczęście, gdy pódsłuehu- je nieprzyjaciela. Niechaj o tym opowie! Zdałem sprawę z mojej wycieczki, a gdy skończyłem, '."; vFred zaućvażył: , Słusznie więc przypuszczaliście i. dobrze odgadliście . ich zamiary co do napadu na Canyon. To nie było trudne! - A jak ten wysoki drab wygląda? Czy ma bliznę na ':'::.czole? - Tak. ! I dużą brodę? ~ Tak: . To on, ehociaż dawniej nie nosił brody. To cięcie otrzymał podczas napadu na pewną farmę obol~ Leaven- ~ worth. A jak. go zwano? Rollins. Trzeba to sobie zapamiętać. To już czwarte fałszy- k::vve nazwisko,.jakie słyszę. Ale co robić; sir? Dziś go nie dostaniemy! To niemożliwe. Zresztą nie powinno wam zależeć ; na ukaraniu tylko jego. Tamci railtroublerzy nie są od Ń niego lepsi. Powiem wam, Frędzie, że w czasi~ wszystkich ~ rnoich wypraw starałem się nie zabijać ludzi; gdyż krew łudzka jest płynęm bardzo cennym. Niejednokrotnie wo- ^:ląłem ponieść szkodę niż uciekać się do zabójstwa, .a ile- !':.'krpć posługiwałem się tym środkiem obrony, to zawsze ';tylko w ostatecznej potrżebie. W niejednym wypadku wo- ' lałem uczynić wroga nieżdolnym do walki aniżeli ódbie- rać mu życie. ~ Aeh - rzekł grubas - to jesteście zupełnie podob- :'ni ppd tym względem do Old Shatterhanda: Opówiadają. - że on także zabija Indianina tylko w razie koniecżności. Zwierzynę trąfia celnie, ale gdy nieprzyjaciel zmusi go do ' óbrony, to roztrzaska mu najwyżej prawą nogę lub prawą ł 347 rękę albo po prostu palnie go pięścią w głowę, tak że na= :.: pastnik prżewróci się i leży nieprzytomriy przez wiele go- , dzin. . Uff! Ten przytłumiony okrzyk wydał Winnetou, który teraz ,~ dopiero dowiedział się, że Walker nie miał pojęcia o tym;~~=~ iż to ja właśnie jestein Old Shatterhandem. Ja zaś nie:.~. zwróciłem na to uwagi i mówiłem dalej: Mimo to ani mi się śni puszczać wołno takiego ło-.., tra, ą. tym mniej całą zgraję! Równałoby się to współwinie':'.;'~ w napadzie tej~ szajki na zacnych ludzi. Dzłś nie .możemy jeszcze dostać w ręce tego I-łallera, choć nie było dla mni~ `L~ nic łatwiejszego, jak zastrzelić go. Alę nie chcę być skry=. ř tobójcą, a wobec tego, co ~on narobił, taka szybka śmierć byłaby dla nięgo niemal nagrodą. Sądzę raczej, że musi~ ř_;. my pochwycić także jego wspólników, może się to stać:~ tylko wówczas, gdy pózwolimy im spokojnie udać się do ' Echn Canyon. A my? - Nie rpzumiem, o co pytacie? Wyprzedzimy ich"k'. i astrzeżemy ludzi, których chcą napaść. . Well! Ta myśl mi się `podoba. Może zdQłamy po.-.,- chwycić żywcem całą tę bandę. Ale czy nie za wielu ic~:~"'' na-nasze możliwości? Bez obawy wyruszyliśmy w pogoń za . nimi w~ , trzech, a więc tym bardziej nie potrzebujemy się bać te-is i _ raz, gdy w Echo Canyon znajdziemy sprzyxnierzeńcow - Niewielu ich tam zastaniemy. Większość wyruszyła `i przecież W pościg. - Postaramy się o to, żeby ich zawiadomić o sytuacy;.:~ a wtedy powrócą czym prędzej. W jaki sposób? - Napiszę kartkę i przyczepię ją do drzewa, obok';Ą: którego prowadzi trop. - A czy temu uwierzą? Przecież mógłby to być równie ~ dobrze podstęp railtronblerów, aby ich odwieść ód po-.:r: ścigu. ~ 348 - Słyśzeli niewątpliwie od naszego personelu kolejo- wego, że dwaj podróżni wysiedli. Znaleźli też zapewne liasze ślady: Źresztą napiszę ostrzeżenie tak, 2e będą mu- śieli uwierzyć. Nadto poproszę ich, żeby ominęli Green ' `Fork i Painterhill, ponieważ w Green Fork mają się spot- kać Sjuksowie, a w Painterhill - zwiadowcy, którży tak- że nie powinni żauważyć powracających kolejarzy. Do- ~lam także wskazówkę, że powrót do Canyon ,musi nastą- pać od strony pohzdniowej. - Uff! - rzekł Winnetou. - Niechaj moi biali bracia wyruszają już w drogę! - Zaraz? - spytał Walker. - Gdy słońce wzejdzie, musi nas zobaczyć daleko A jeśli jutro rano odłcryją nasze ślady? - Te psy Ogellallajowie skierują się od razu na pół- ~~~ioc; więc żaden z nich nie wejdzie na wzgórże. Howgh! Apacz powstał i podszedł do swego konia, by go od- ' ~iviązać. Zrobiliśmy , to samo i wkrótce, wyprowadziwszy ~onie z gęstwiny; ~ruszyliśmy ż powrotem tą samą drogą; ~tóra nas tu przywiodła. O spoczynku oczywiście nie było ,..,. Ciągle jeszcze panowała nieprzebita ciemność. O takiej ~porze tylko doświadczony westman odważy się .wyruszyć ř;~onno przez puszczę, . i to za nieuchwytnym tropem. ł:Europejski jeździec zsiadłby. w takiej ćiemności z konia ;i prowadżiłby go za sobą. Mieszkaniec Zachódu wie jed- 'xiak, . że kóń lepiej widzi od człowieka. Tutaj Winnetou ' pokazał, co umie. Prówadził nasz pochód przez potóki vi' śkały i ani przez chwilę nie miał wątpliwości co do kie- 'runku. Mój szpak trzymał się znakomicie, a stary Victor żachrapał czasem gniewnie, lecz nie pozostawał nigdy w tyle. Kiedy zaczęło szarzeć, znajdowaliśmy się już o dziewięć~ mil angielskich na południe od óbozu Ogellallajów. Tu żatrzymaliśmy się na chwilę. Wyrwałem kartkę z notesu, napisałerri na niej wskazówki dla ludzi z 'Echo Canyon 349 i przybiłem zaostrzonym kołkiem do kory drzewa, tak że =~-r k musiała wpaść w oko każdemu riadchodzącemu z połud-` :rik~ nia. Potem zwróciliśmy się bardziej ku połudńiowemu za- = chodowi. W południe przeprawiliśmy się przez Green Fork;v:~:'.':.f~ oczywiście z dala od punktu, w którym miały się spotka~ ~'"~ oddziały Ogellallajów. Iridianie musieli unikać wszelkich~~ otwartych miejsc i jechać puszczą, my zaś mogliśmy trzy mać się najkrótszej drogi. Nie daliśmy też~ koniom spo=~~:- Y cząć, zanim słońce nie zaczęło chylić się ku zachodom x Od rana. przebyliśmy pewnie ze czterdzieści mil angiel`-~: skich, dziwne więc było; że stary Victor nie okazywa~v zmęczenia. Droga nasza pfowadziła teraz pomiędzy dwt5='~w ma wąsko schodzącymi się wzgórzami. Tutaj właśn~~=~~t. chcieliśmy poszukać sobie miejsca na nocleg, gdy wtem:'~ rozstąpiły się przed nami wzgórza, odsłaniając większą kotlinę,, w której środku Iśnił staw. Staw ten zasilała wt~ ~ da z rzeczki płynącej ze wschodu: Na ten ~ widok zatrz~:v maliśmy konie. Ale nie tylko sama kotlina sprawiła nam;" niespodziankę. Otóż przeciwległe wzgórze było wykarcża~~ wane i pokryte uprawnymi polami, na dole pasły się ko nie, krowy, owce i kozy, u -stóp wzgórza stało kilka ch~:'v z okrąglaków z przybudówkami, podobriych do europe,ł~ skich zagród chłopskich. Obok chat zauważyliśmy kilka osób, one jedńak xi~~;;, spostrzegły nas widocznie: Wszyscy patrzyli ku zachodc~':..::. wi. Kula słoneczna opadała coraz niżej, a gdy żdawała st dosięgać powierzchni rzeki zabarwionej najwspanialsz kolorami, zabrzmiał z góry srebrny głos dzwonka. - ; Ti ti - co to? - zapytał Apacz. - Osada oczywiście - odpowiedział bardzo mądrz~ Walker. - Uff! Winnetou widzi osadę, ale co to za dźwięk~ x To dzwonek ha Anioł Pański. Dzwoni- przed Aw ,: Maria! . - Uff? -.--rzekł Apacz zdumióny. - ~Co to jest Ani' V~~ Pański i co to jest Ave Maria? '~ Sn - Tó właśnie - odrzekłem, gdyż ucichł dzwonek i za- brzmiał czterogłosowy śpiew. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony pieśni, zerwałem z pleców rusznicę, wypaliłem w po- wietrze szybko z jednej i drugiej lufy i ścisnąłem mojego szpaka ostrogami. ~ rzegalopowałem przez dolinę, wpar- kem konia w rzeczkę, wyskoczyłem na drugi brzeg i popę- ~iziłem ku chatom, nie oglądając się poza siebie, . czy to- warzysze podążają za mną. Oba wystrzały zbudziły w dolinie nie tylko echo, lecz także życie. W drzwiach chat ukazali się wystraszeni tudzie, nie wiedząc, co ta strzelanina miała oznaczać. ~,Tjrzawszy wszakże białego w dóść cywiliźowanym odzie- niu, uspokoili się i wyszli naprzeciwko mnie pełni oczeki- ~rrania. Przed drzwiami najbliższej chaty stała jakaś schludnie odziąna staruszka: ~ały jej wygląd dowodził, że spędziła ~.ycie na skrźętnej pracy. Na twarzy obramowanej .białymi jak śnieg włosami widniał wyraz spokoju. Dobry wieczór, babuniu! Proszę się nie lękać, jesteś- #ny ludzie uczciwi! Czy wolno nam tu zsiąść z koni? Skinęła głową z uśmiechem i odrzekła: - Prosimy, sir! Zsiadajcie w imię Boże! Człowiek ticzciwy zawsze jest u nas mile widziany. OtQ mój stary ~illman i syn Willy; oni wam pomogą. :' Strzały moje zwróciły uwagę gromadki .osiedleńców ; , którzy z rześkim starcem i wspaniałym młodzieńcem na eżele schodzili właśnie ze wzgórza ku chatom. Oprócz tych dwóch było jeszcze iniędzy nimi sześciu starszych i młodszych mężczyzn i chłopców. Wszyscy rnieli na sobie mo~ny i trwały strój, używany na Dzikim Zachodzie. Wkrótce podeszli do nas takż~ i inni, których widziałem przed domami. Stary z dobroduszną twarzą wyciągnął do mnie rękę ~i pożdrowił: , ' - Witam, sir, w osadzie Helldorf! Co za radość zoba- czyć tu ludzi! Witam jeszcze raz! Zeskoczyłem z konia i oddałem mu pozdrowienie: 351 - Dziękuję wam, sir! Nie ma piękniejszego widoku ' w życiu nad uprzejme ludzkie ab.licze. Czy znalazłoby się u was miejsce na nocleg dla trzech znużanych jeźdźców? - Zawsze mamy miejsce dla ludzi, którży są naszymi miłymi gośćmi. Tymczasem dojechali także Winnetou i Walker. Na wi- dok czerwonoskórego ludzie się cokalwiek zaniepókoili, ' lecz wnet rożproszyłem ich obawy. To mój przyjaciel z sawann, myśliwiec Walker, a to' ' Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego. nie potrzebuje- : cie się obawiać. Winnetou? Czy to być może? - pytał stary .Hill- man. - Słyszałem o nim s~o razy, . i to same dobre rze- ` czy. Cóż za niespodzianka! To zaszczyt dla nas, panie, bo : tego męża czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia :. w Starym Kraju. , Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apacżowi '; i rzekł po angielsku: - Jestem waszym sługą, sir! Przyźnaję, że ten uniżony zwrót wobec Indianina pobu- . dził mnie do uśmiechu; ale powiedziany był szczerze, .:`. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dóbrze, `:.... skinął więc uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i od- : powiedział: Winnetóu jest waszym przyjacielem. On mihzje bia łych, .jeśli są dobrzy. Teraz rózpoczęło się coś w rodzaju przyjazne,j sprzeczki 'ř o to, kto rna przyjąć gaści. Dopiero Hillman położył jej kres tym oto wyrokiem: Zsiedli przed móim domem, wszyscy trzej zatem na- - leżą do mnie. Abyście jednak nie uważali siebie za po- : .. krzywdzonych, to proszę was wszystkich na dzisiejszy wieczór do siebie. A teraz' dajcie' spokój tym panom, bo pewnie są znużeni! ' Sąsiedzi Hillmana poddali się temu wyrokowi. Konie nasze zaprowadzono do jednej z szop, my zaś weszliśmy.. . do domu, gdzie przyjęła nas ładna i młoda żona Willy'e- 352 ? go. Otoczono nas.wszelkimi wygodami, a podczas małej , przekąski przed wieczerzą, , która dzisiaj miała być ucztą, dowiedzieliśmy się o stosunkach panujących w ma- łej osadzie. ' Wszyscy osadnicy mieszkali przedtem w Chicago, a po- ` chodzili z okolic Bawarii; gdzie było dużo kamieniarzy. Przybywszy do Ameryki, trzymali się wiernie razem i pra- :; ~owali pilnie, aby zdobyć pieniądze ńa wybudowanie far- > my, co się też wszystkim pięciu rodzinom szczęśliwie uda- ł,`;.:ło. Kiedy się zastanawiali nad tym, gdzie założyć nową ``:,vjczyznę, wybór okazał się trudny. Pewnego razu pewien ',:.~tary westman opowiedział im o Tetonach i nagromadzo- 'vńych tam skarbach. Przysięgał, że w _okolicach tych ciąg- ~`~ią się całe pola chalcedonów, opali i ,agatów oraz innych ; półszlachetnych kamieni. Hillman był z zawodu kamie- niarzem i to ~ opowiadanie go zachwyciło: Jego zapał `,udzielił się innym, toteż uchwalili przenieść się w te stro- >.~y, Byli jednak na tyle rozważni, że nie liczyli jedynie na y flwe bogactwa.'.Postanowili wybrać w pobliżu gór miejsce ?:odpowiednie na farmę, osiedlić się tam jako skwaterzy* ~i dopiero po zagospodarowaniu farmy wziąć się do po- '~szukiwania drogich kamieni. Hillman i dwaj jeszcze męż- ~zyżni wyruszyli pierwsi; aby zbadać te okolice, i znąleżli 4~vspaniałą kotlinę z jeziorem. To miejsce do~skonale nada- ~ ~ się do urzeczywistnienia i,ch zamiarów, sprowadzono ~?siięc resztę wspólników i po trzech latach pracy zacni ci l~tdzie mogli pgdzić spokojne życie. A byliście już kiedy w Tetonach?' - spytałem. Mój Willy i Bill Meinert próbowali dostać się tam ubiegłej jesieni. Ale dotarli tyłko do Jeziora Johna ~raya. Dalej było dla nich zbyt górzysto i dziko, toteż źawrócili. Ale źle zrobili - zauważyłem. - Widać nie są * S k w a t e r (ang. squater) - osadnik zajmujący nie obrobioną :iałkę ziemi w okresie kolońizacji w Stanach Zjednocżonych, K~na- :ię, Australii i Nowej Zelandii. 353 - A jednak zdaje mi się, panie, że jesteśmy! - usiłc wał bronić się Willy. - Nie weźcie mi tego za złe, że mimo to pozostax przy moim mniemaniu. Nawet po trzyletnirn użyźniani puszcźy jeśt się tylko osadnikiem; ale nie westmanen Chcieliście dostać się stąd do Tetonów jadąc w prostya kierunku, ą westman wie dobrze o tym, że to jest nierno; liwe. Tak samo nie będzie to możliwe i za pół tysiąca la a tym bardziej teraz, kiedy wszystko jest jeszcze tak b~.: dzo dzikie. Jakże chcieliście~, przebyć gęste puszcze, za mieszkane przez niedźwiedzie i wilki, pokonać przepaśei i parowy, gdzie stopa nie ma się o co oprzeć, . kaniori~ gdzie za każdą skałą może czyhać wróg? Powinniście by próbować dotrzeć stąd do John Gray's River albo t~ S~lt River, które ńiedaleko od siebie wpadają do Snal~ River. Potem dopiero należało ruszyć w górę, wzdłuż ~ ostatr~iej rzeki. Po lewej - ręce mielibyście Snake Rive Mountams, następnie Tetońską Przełęcz, a za nią cał pasmo Tetor~ów, . długości pięćdziesięciu mil angielskic~ Ale we dwóch niepodobna~ odbyć tak trudnej i niebe~ piecznej podróży. Czy źnaleźliście jakieś szlachetne ka mienie? - Kil.ka agatów; nic więcej. - Przynieście je tu! Winnetou zna każdy kąt Gór Sl~ai listych. Poproszę go; by oznaczył, skąd mogą pochod~ te kamienie, Wiedziałem, że Indianin niechętnie mówi o złocie i i;~i nych skarbach Zachodu; dlatego też zapytałem go o^ t~ w języku Apaczów. Byłem jednak pewien, że nie da ua t~ odpowiedzi. - Czy mój brat Szarlih chce szukać złota i kamieni - powiedział poważnie. Gdy mu wyjaśniłem całą sprawę, patrzył długo prz~ siebie, potem spojrzał swymi ciemnymi oczyma na obe~~ nych i w końcu spytał: - Czy ci ludzie spełnią jedno życzenie Apaczą? . -- Jakie? . ~ 354 - Jeśli mi jeszcze raz zaśpiewają to, co Winnetou sły- szał przed zejściem do doliny, to powie im, gdzie leżą ta- kie kamienie. Było to dla mnie ogromną niespodzianką. Czyżby pię- kno pieśni tak potężnie podziałało na Indianina, że w za- '~mian za śpiew zgodzi się zdradzić górskie tajemńice? - Zaśpiewają! - odpowiedziałem. W takim razie niech szukają w Górach Ventre. ~Tam jest mnóstwo ziaren złotych, a w dolinie rzeki Bea- `~~ierdam,. wpadającej do południowego krańca jeziora Yel- ;vjowstone, dużo takich kamieni; o jakie chodzi tym mę- źom. Kiedy powtarzałem osadnikom te informacje i objaś- `ai~iałem położenie wymienionych miejsc, stawili się pierwsi sąsiedzi, wobec czego musieliśmy przerwać rozmowę. Z wolna zapełniło się mieszkanie i nastąpił wieczór tak ~k~roczysty; jakiego na Zachodzie dotąd nie zaznałem. ~A~Iężczyźni pamiętali jeszcze wszystkie pieśni, które ongiś x~piewali w ajczyźnie i w Chicago. Nawet stary Hillman ~asował całkiem znośnie, toteż przerwy w rozmowie wy- ypełniły pieśni ludowe. fi:. . ~ ;r. Indianin 'przysłuchiwał się w milczeniu, a potem spytał: Kiedy ci ludzie dotrzymają słowa? ,,, .. . g v'' Przypomniałem Hillmanowi przyrzeczenie dane Winne- ~ou, a wtedy zebrani rozpoczęli pieśń Ave Maria. Ale już ! ~po kilku słowa~ch wyciągnął Apacz przecząco rękę i za- ~~ołał: !''ř - W domu to nie brzmi dobrze! Winńetou chce to y~~yszeć na górze. On ma słuszność - .rżekł, Bill Meinert. - Tę pieśń f`':trzeba śpiewać na dworze. Chodźmy! ' Śpiewacy podeszli nieco w górę, a my zostaliśmy na ; dóle. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce ~niknął. Z góry, .w ciemności rozległy się piękne, lekko řgłynące tony pieśni. W milczeniu wsłuchiwa~iśmy się w melodyjne dźwięki.. ":'Ciemność zakrywała śpiewaków i miejsce, na którym sta- 355 li. Zdawało się, że tony pieśni płyną z głębi lasów i gór. Prostota ich i harmonia tak porywały, że śerca nasze nie ;~ mogły się im oprzeć. Pieśń już dawno przebrzmiała; a my staliśmy ciągle w' ,:' tym samym miejscu i dopiero powracający śpiewacy przy- . pomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jed- -~ nak nie było. Minęła godzina i półtorej, a on nie nadchó- dził. Zewsząd otaczała nas puszcza. W obawie, czy mu się :,j, nie źdarzyłó coś złego, zarzuciłem strzelbę na plecy i wy- ;~ szedłem. Przedtem_ jednak poprosiłem; żeby nikt za mną ;'~ nie szedł, chyba gdyby usłyszano wystrzał. Domyśl,ałem ::. się, co zatrzymało Apacza w samotności. Idąc w kierunku; w którym zniknął; zbliżyłeiń się do .;: jeziora. Nad ciemrią wodą wystawała nieco wzniesiona`:~; płyta skalna, a na riiej siedział Winnetou, bez ruehu, jak :~' posąg. Podszedłem ku niemu bezsz~lestnie i usiad~em' ~'` obok, nie przerywając uroczystego milczenia. Minął długi, długi czas, a on się nie poruszał: Wreszcie podniósł powołi rękę, wskazał na wódę i rzekł jakby pod ~ . wpływęm głębokiej, wypełniającej go całkówicie myśli: ~ ~ Ti pa-apu shi itchi! - To jezioro jest jak moje ;:x serce. Nie odpowiedziałem nic; on zaś pogrążył się z powro~ ~~~ tem w milczeniu i odezwał się dopiero po długiej chwili: -- Ntch-nha Manitou nsho; shi aguan t'enese - Wiel-"~. ki Manitou jest dobry i ja go miłuję! Wiedziałem, że gdybym coś ódpowiedział, przeszkodził- r bym mu tylko. Milczałem więc dalej, on zaś znowu prze- :`. mówił: - Czemu wszyscy biali mężowie nie są tacy jak mój brat Szarlih? Gdyby byli tacy jak on, Winnetou uwierzył- by ich kapłanom! Czemu wszyscy czerwoni mężowie nie są tacy jak mój brat Winnetou? - odrzekłem. - Są dobrzy i źli ' wśród czerwono~kórych i białych. Ziemia ma przeszło tj~-.'-' siąc dni drogi długości i tyleż szerokości. Mój przyjaciel: zna tylko małą jej część. Wszędzie panują biali, ale tu~- 356 , dzie żyje mój brat, w dzikich sawannach kryją się złe ~lade twarze, które musiały uciekać przed prawem do- ~rych. Dlatego Winnetou sądzi, że tylu jest złych między iałymi. Mój brat chodzi samotnie po górach, poluje na ~izona i zabija swoich wrogów. Z czego mój brat może - ~ę cieszyć? Czy za każdym krzakiem i drzewem śmierć na ~ego nie czyha? Czy całe jego życie nie było pracą, tro- ką, czujnością i złudzeniem? Czy znajduje on spokój, po- iechę i orzeźwienie dla swej. duszy znużonej pośród skal- ow w wigwamach albo w zdradzieckim obozie na dzikiej rerii? ~ Apacz sćhylił głowę i odezwał się dopiero po chwili: . Mój brat Szarlih powiedział słusznie. A Winnetou ie miłował nikogo oprócz niego; Winnetou ufał tylko ~vemu przyjacielowi, który jest bladą twarzą i ćhrześcija- iriern. Mój brat zna wszystkie kraje ziemi i ich mie- :kańćów, zna . księgi białych, jest dzielny w walee, mądry ~z~ ognisku rady, a łagodny dla wrogów: Mihzje czerwo- yeh męźów i pragnie dla nich dobra. Wiara czerwonych i~żów uczy ruenąwiści i śmierci, a wiara białych - miłości iycia. Winnetou ńamyśli się nad tym, co wybrać - śmierć y życ,~ie? Niech będą dzięki mojemu bratu! Hówgh! Powróciliśmy do chaty, gdzie się już. o nas niepokojo- ~: Rozmowa toczyła się o rozbójnikach .i o Ogellalla- ch. Zwróciłem uwagę osadnikom, że powinni swoją osa- ~, jako wysuniętą naprzód placówkę; umocnić. Uznali tó postanowili wkrótce dotychczasowe niedopatrzenie usu- ~ć. Nie ulegało wątpliwości, że osada~ ich tylko dzięki vemu ukryciu uszła oczu rozbójników, bo gdyby chóć ~ deń znalazł się w pobiiżu, byłoby po osadnikaćh. Tych eżternastu dzielnych mężczyzń zaopatrzyło się prawdzie w dobrą broń i dostateczną ilość amuńicji, kobiety i dzieci miały dość odwagi i wprawy, aby strze- ć skuteczńie, ale cóż by fo znaczyło wobec hordy Ogel- llajów, którzy mogli się tu zjawić całymi setkami? Ja nię ~dowałbym domów na otwartym, uieobronnym miejscu, ~z tuż nad jeziorem, żeby można było przypuścić atak 357 tylko od strony lądu. Szlak, który obrali rozbójnicy, prze chodził wprawdzie w pewnym oddaleniu stąd, mimo t~ poradzilem osadnikom, żeby się mięli na bacznośc i wzmocnili zbyt słabe częstokoły. Późno jńż było, kiedy po odejściu gości udaliśrny się ti; spoczyriek. Przespaliśmy się na miękkich posłaniach, któ rych nam gościnnie użyczył Hillman. Nazajutrz rano ro~ stałiśmy się z zacnymi ludźmi; dziękując im serdecznie zi gościnne przyjęcie. Odprowadzili nas jeszcze kawałe~ i wymusili przyrzeczenie; że kiedyś jeszcze wstąpimy di nich, gdyby nam droga wypadła w pobliżu ich osady. Przed samym pożegnaniem źesźło się jeszcze raz ośmii śpiewaków, aby zaśpiewać Apaczowi :Ave Maria. Kisd~ skończyli, podał on wszystkim rękę i powiedział: - Winnetou nigdy nie zapomni śpiewu swych białyćl przyjaciół: Poprzysiągł on nie zabrać już nigdy skalp~ białego męża; ponieważ biali są również synami Wielkie go Manitou, który miłuje czerwonych mężów! Konie nasze wypoczęły zupełnie pó wezorajszej uciążli wej'jeździe, ruszyły więc z kopyta, aż się serce radował~ Mieszkańcy osady Helldorf bywali często .;w Echo -'Ca nyon i opisali nam dokładnie najkrvtszą' drogę, wiodąc~ do tej stacji, tak że wobec szybkości naszych koni spo dziewaliśmy się dotrzeć tam jeszcze tego samego ' drii, wieczorem. Winnetou stał się jeszcze bardziej .milczący niż zwykl~ Wyjeżdżał co jakiś czas daleko naprzód i wtedy, zdaje sł~ sądząc, , że go nikt nie słyszy, powtarzał sobie, mrucząc cicha, melodię Ave Maria: IJderzyło mnie to tym ba~ dziej, że Indianie prawie bez wyjątku są niemuzykalni. . Po południu zarysy gór stały się śmielsze, potężniejsz i bardziej strome. Wjechaliśmy w labirynt dziwnie cia; nych i poplątanych parowów, aż w końcu przed wiecze rem ujrzeliśmy z wierzchołka stromej wyżyny cel naszf drogi - Eeho Canyon z tore.m kolejowym i pogrążonyr w błogim spokoju obozem robotniczym, który postanovtr~ liśmy ocalić. Rozdział siódmy U STÓP GÓRY AANCOCK ` Wyrazem "canyon" oznacza Amerykanin głębóki, ska- sty parów: Nazwa więc Echo Canyon daje od rażu braz miejscowości; ~ do którejśmy teraz dotarli. KoHej rowadziła ta~ntędy już dawna, ale tor był tylkó tymczą- ~wy. Budowa nastręczała tyie trudności, że do pokona~ ~ ~ch potrzeba było wielu robotników, `Małym, bocżnym wąwozem zjechaliśmy na dół i tapn ~~`aż spotkaliśmy zajętych rozsadzaniem skały , robo'tni- ~w; ~którzy- obrzucili nas pełnym zdziwienia spojrze~iem. ~~dok dwóch obcych białych i Indianina, uzbrojonych p ~ ~ stóp do głów= . tak ich zaniepókoił, że odłożyli narzę- ~^a i chwyciii za broń: 'ź;'Dałem ręl~ą znałc, by się nie bali, i podjechałem ku ~:im ~:lopem.~ , Dzień dobry! pozdrowiłem ich. - Odłóżcie lby! Jesteśmy waszymi przyjaciółn~i. - Ale coście za jedni? - spytał jeden ż-nich. ~;'~- ..Jesteśmy myśliv~ymi i przybywamy do was z bardzo ~żną wieścią: Kto dowodzi w Echo Canyon? 'v;,~ ~a~iwie inżynier pułkownik Rudge. Nie. ma go ~nak teraz, więc musicie się zwrócić do płatniczego,, ma= ~er Ohlersa. Gdzie jest pułkownik Rudge? Wyruszył w pogoń za bandą railtróublerów; która ńi5zczyła pociąg. - A więc tak! Gdzie jast master Ohlers? ' 359 - W obozie, w największej chacie. Pojechaliśmy w oznaczonym kierunku, śledzeni cieka- :~ wym wzrokiem robotników. Już po pięciu minutach by- .;~ liśmy na miejscu. Obóz , składał się ź dómów rozmaite~ wielkości oraz dwóch podłużnych rnurowańców zbudowa- .~ nych z nie ociosanych kamieni. Dokoła ciągnął się mur ', ź takich samych głazów, dość mocny i wysoki na pięć ;~ stóp. Potężna brama była otwarta. Ponieważ nie zauważyłem żadnej chaty, przeto zapyta- a:.~ łem zajętego poprawianiem muru robotnika o płatnicze-~~ go., Robotnik wskazał mi duży, kamienny dorn. W obozie:~ zastaliśmy niewiele ludzi. Ci, których spotkaliśmy, zdej--':,` mowali właśnie szyny z wozu. Zsiadłszy z koni weszliśmy do budynku, którego wnę-:',h trze składało się z jednej tylko izby. Leżało tam mnóstwo: pak, beczek i worów, co dowodziło, że był to skład~ żyw-, ności. Na jednej ze skrzyxi siedział jakiś mały, chudy czło- wieczek, który pódniósł się na nasz widok. - Czego chcecie? - zapytał cienkim, głosem, po czyńi. odskoczył ujrzawszy Winnetou. Indianin! Wszelki duch Pana Boga chwali! Nie bójcie się; sir! - rzekłem. - Szukamy płatni-; ezego master Ohlersa. To ja nim jestem - odparł patrząc trwożliwie sp~; za' stalowych okularów. - Właściwie chcieliśmy się ~ widzieć z pułkownikiern; Rudge; ale ponieważ go nie ma, a wy' go zastępujecie, t~r' pozwolicie, że wam wyłożę następującą sprawę. Słucham! - rzekł z tęsknym spojrzeniem skierowa=v;=': nym ku drzwiom. - Czy pułkownik puścił się w pogoń za zgrają rail- troublerów? - Tak. - Ile ludzi wziął z sobą? Czy musicie to wiedzieć? - Konieczne to nie jest. Ale ile ludzi macie ~eszcze tutaj? r ~60 - Czy i to musicie wiedzieć? Podczas tego pytania przysunął się bliżej do drzwi. - Właściwie teraz jeszcze nie potrzebuję tej informacji - odpowiedziałem. - Kiedy pułkownik wyruszył? - Czy tó także musicie wiedzieć? - pytał coraz trwożliwiej. - Zaraz wam objaśnię dlaczego... Zatrzymałem się przy ostatnim słowie, gdyż nie miałem już do kogo mówić. Mały master Ohlers, wysoce przera- ~ony; przebięg.ł. obok nas w kilku niezwykłych skokach, ;wyleciał za drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zgrzytnęły żelaz- ~~ sztaby,' szczęknęła` zasuwa w potężnym zamku, jednym `słowem - zostaliśmy pojmani. Obejrzałem się i popatrżyłem na obu towarzyszy. Po- ~'vażny zawsze Winnetou ukazał wszystkie swoje, białe jak t,kość słońiowa, zęby, gruby Fred zrobił minę, jak gdyby łknął cukier z ałunem, a ja roześmiałem się głośno_ - ~'serdecznie z powodu tej niespodzianki. ~;: - A więc jesteśmy w więżieniu, choć nie w oddziel- ~ąych celach! - zawołał Fred Walker. - Teń człowiek ~iważa nas za opryszków! ~~<:': Na dworze zabrzmiał głos świstawki sygnałowej, a kie- .. ~y podszedłem do okna podobnego do strzelnicy; ujrza- ~m wpadających przez bramę robotników. Bramę tę na- ~ychmiast za nimi zamknięto. Naliczyłem szesnastu ludzi, ~torzy stali przez chwilę z płatniczym i przyjmowali ja- ~tieś rozkazy, po czym rozbiegli się do domów, prawdo= ~5odobńie po strzelby. _ Wkróte zacznie się egzekućja - oznajmiłem towa- ~'zyszom. - Co będziemy robili do tego czasu? ;;:. . Zapalimy cygaro - rżekł Fred. Sięgnął do otwartego pudełka z cygarami, leżącego na ~ednym z tobołów, wyjął jedno cygaro i zapalił. Ja po- szedłem za jego przykładem, tylko Winnetou odmówił so- bie tej przyjemności. Niebawem otworzono ostrożnie drzwi, a cienki głos płatniezego ostrzegł ńas z daleka: 361 - Nie strzelajcie, draby; bó was zastrzelimy! Potem wszedł na czele syvoich ludzi, którzy ze strzelba- `: mi, gotowymi dó strzału, zatrzymali się w drzwiach, ón `'. sam zaś stanął za potężną beczką i spóza tej warowni pó- .~ kazał nam groźnie swoją długą flintę. _ - Coście za jedni? - spytał głosem człowieka pewne- ~b go siebie, myśląc zapewne, że pod osłoną swóich ludzi-;~~ i beczki jes't nienaruszalny. - - Co za głupota! - roześmiał się Walker. - Prżed~>`~ ~ tem ńazwaliście nas drabami; a teraż pytacie, kim jesteś-::,,;. my. Wyleźcie zża tej bęczki,, to ż wami pomówimy! . - Ani mi się śni! Ale coście za jedni? , - Myśliwi z prerii. ' Ponieważ Walker widocznie po'stanówił odpowiadać~: w naszym'irnieniu, przeta ja zachQwywałem mi~łcżenie. Płatniczy pytął d~lej: - Jąk się nazywacie? - To nie należy do rżecży! - Nie chcecie mówić! Już ja wam rozwi~żę język~~ Możecie być tegó pewna! Czego chcecie w Echo Canyon`~ ~, ~ Ostrżec was. Ostrzec? Ach! Przed kim? ,; - Przed Indianami i railtroublerami, którzy postan :M wili napaść na Echo Canyón. ' - Pshaw! Nie bądźcie śrnieszni! Wy sami należycie d żbójów~ kolejówych i chcecie nas podejść: Ale zlę s ż tym wybraliście! ~ , ; Zwróciwszy się zaś do swoich ludzi, dodał: ,:'. ' -- Pochwyćcie ich i zwiążcie! ! - Zaczekajcie jeszcze chwilę! - rz~kł Fred. Równocześnie sięgnął dó kieszeni. Domyślając się; ~: wyjrnie swoją legitymację, zauważyłem: - To niepotrzebne, Fredziei Zobaczymy,.-czy sredew` mnastu kolejarzy ,ośmieli się zróbić cokolwiek~ trzem west manóm: Kto tylko odważy się tknąć nas palcem, będz~ trupem! Zrobiłem najgroźniejszą ininę, na jaką mnie było sta'~xĘy' 362 zarzuciłe~n strzelbę na plecy, wziąłem do każdej ręki po ;; jednym rewolwerze i ruszyłem ku wyjściu, a Winnetou i Walker za mną. W chwilę po tej demonstracji waleczny ' .płatniczy zniknął. Schował się za beczkę tak głęboko, że ~; :tylko koniec jego strzelby wskazywał; gdzie w razie po- y:trzeby należy go szukać. ~'v . Na kolejatcy widocżnie podziałał przykład dowódcy, bo ,, ,utworzyli szpaler i pozwolili nam przejść bez przeszkód. t Tacy to byli ludzie, którzy mieli stawić opór Ogellalla- ~jom i rozbójnikom! Widoki żatem na dni najbliższe wcale ~nie były pocieszające. ' ~," Odwróciłem się,i oświadczyłem kolejarzom: Teraz my moglibyśmy was tu zamknąć, panowie, ~' le nie uczynimy tego. Wydobądźcie zza beczki swego ~naster Ohlersa,. ażebyśmy się mogli z nim należycie poro- mieć. To jest -konieczne,. jeżeli nie chcecie, żeby. was ~` przątnęli Sjuksowie! ' Z pewnym trudem udało mi się wreszcie wydobyć. płat- `'czego na światło dzienne: -Opowiedziałem wówczas wszystkim; co się wydarzyło: Kiedy skońezyłem, Ohlers tał się blady jak kreda, z. przerażenia znieruchomiał do- wnie na głazie, na którym uprzednio usiadł;, po czym rzemówił niepewnym głosem: Sir; teraz wam wierzę, gdyż opowiadano nar~, że na ejscu nieszezęścia wysiedli jacyś dwaj ludzie i strzelali skowronka. A więc ten dżentelmen to master Winne- ~u? Jes~em wielce zaszczycony; sir! - ukłonił się nisko ~:paczowi: - A ten drugi to master Wałker; którego na- ~rwają Grubym Walkerem? Jestem również wieke za= ~czycony, sir! A teraz chciąłbym także poznać wasze na- ~visko! ' Podałem mu oczywiście swoje nazwisko rodowe, a nie preriowe. Wielce zaszczycony;- sir! - rzekł także ż ukłonem. Sądzicie zatem, że pułkownik zobaczy kartkę i czym . ~rędzej powróci? : ' Przypuszcżam. 363 - Bardzo by mnie to ucieszyło, możecie mi wierzyć! Wierzyłem mu bez zapewnienia i przysięgi. Rozporządzam tylko czterdziestoma lud,źmi -; mó- : wił dalej - a większa ich część jest teraz zajęta na torze:' :, Czy nie byłoby najlepiej opuścić zaraz Echo Canyon ` i cofnąć się do najbiiższej stacji? - Co warn strzelił~ dó głowy, sir? Czy jesteście zają-, cem? Co pomyśleliby o waś wasi przełożeni? Utrac~hbys cie natychmiast posadę! - Wiecie co, -sir? Dla mnie życie jest więcej warte ni~ śtanowisko. Ro2umiecie? Rozumiem; rozumiem: Ale ile ludzi ma pułkownik? . Stu, i to najdzielniejszych. - O tym zdążyłem się. już przekonać: - A ilu było Indian? - Przeszło dwuśtu z railtroublerami. Biada! Oni nas wystrżelają co do nogi! Nie mdz~? innego środka prócz ucieczki: - Pshaw! Która z pobliskich stacji mą największą ża'.'~ łogę? - Promontory. Jeśt tam teraz około trzystu robotrn~ ków. To ż~telegrafujcie i każcie sobie przysłać stamt fi stu uzbrojonych ludzi! t Płatniczy wytrzeszczył na rnnie oczy - i otworzył ust~i'~ a potern zerwał się, klasnął radośnie w dłonie i zawołał: ~5. - Doprawdy! To dziwne, że dotychczas o tym rne p ~ myślałem! Jesteście, jak widzę, wiellcim geniuszem strategicz~,r t `::q. nym.' Niech ci ludżie przywiozą z sobą także żywnośi~`. i amunicję na wypadek, gdyby wam jej zabrakło. A pa,; miętajcie, że wszystko musi się odbyć w ńajwiększej taje~~ mnicy, żeby czerwonoskórzy zwiadowcy nie zauważyli, ż~:; ich zdradzono. Zawiadomcie też o tym ludżi z tamte~ sta~ cji. Jak daleko stąd do Promontory? Dziewięćdziesiąt jeden mil. ~ Czy jest tam lokomotywa z wagonami? K ?3. 364 - Jesfi zawsze. - Jeśli więc teraz zatelegrafujecie, możecie mieć posił- ki już jutró o świcie. Jutro wieczorem zaś nadejdą in- diańscy zwiadowćy, a do tego cźasu zdołamy zabezpie- ezyć obóz. Wasi robotnicy niech się teraz zabiorą do pra- ćy nad podniesieniem mur~ otaczająćegó obóz. Jutro po- mogą w tej roboćie lud~ie z Promontory. Należy mur wyprowadzić tak wysoko, żeby Indianie nie mogli zajrźeć i przekonać się, ile mamy ludzi. - Zobaczą tó z wierzchołka góry, sir! - Nic nie zobaczą! Wyjadę naprzeciw zwiadowców ~gellallajskich, a kiedy ich r spostrzegę, dam wam znać. ,.. ~~Vtedy robotnicy poukrywają się w domkach i Indianie ~ędą sądzili, że. mają do czynienia tylko z niewieloma ~~udźmi. Dziś jesżcźe. powbijamy pod murem -pale, a na ~~ch wzniesiemy deski, na których staną nasi ludzie, żeby E#~óć strzelać podczas napadu. Jeśli dobrze przewiduję, to ~~ż jutro w pohzdnie wróci pułkownik ze swoim oddzia- ~em, a wtedy będzie nas razem z ludźmi z Promontory ~~wustu czterdziestu przeciwko dwustu nieprzyjaciołom. i~ oza tym my będźiemy ukryci za murem, a czerwonoskó- ~ży będą bez osłony i - co ważniejsze - nie spódziewają ' i ~~łę spotkać z obroną. Byłoby więc rzeczą nie dó wiary, 4~dybyśmy ich od' razu pierwszą satwą tak nie odprawili; .- ~eby im się ódechciało do nas wracać. ` A potefn puścimy się za nimi w pogóń! - cieszył ~ę płatniczy, jakby móje zarządzenia zrobiły już ź niego r;bóhatera: ' T- To się dopiero ókaże! A teraz spieszcie się, bo musi- ~e jeszcze póstarać się dla nas o. przekąskę i nocleg, zate- . legrafówać dó Promontory i postawić swóich ludzi przy ;budowie muru. - Wszystko natychmiast wypełnię, sir! Ani myślę ' umykać przed Indianami. A wy zaraz dostaniecie wiecze- rzę, z. której na pewno będziecie zadowoleni. Ja sam by- '.łem kiedyś kucharzem: Rozumiecie? Wszystkie moje zarządzenia wykonano dokładnie. Ko- 365 nie nasze dostały dobrą paszę, a nas uraczył master Oh- lers, widocznie lepiej obeznany ż patelnią aniżeli z flintą. Ludzie pracowali ,nad murem jak cyklopi, nie odpoczywa- jąc nawet w nocy. ~Kiedy rano wstałem i zobaczyłem ro- botę, zdumiałem się nad jej postępami. Ohlers oprócz depeszy posłał zatrzymującym się tu:v:: nocnym pociągiem ustne wiadorrtości do Promontory; ale .; jego depesza wywarła widać skutek już przedtem, gdyż wprawdzie nie w nocy, ale już wczesny~ rankiem przyby- ło owych stu ludzi, wioząc z sobą-potrzebną broń, amuni=;~.: cJę i żywność. Teraz wspólnymi siłami zabrano się do roboty i ókoło `: : ~ półudnia mur był zupełnie gótów. Za moją radą napeł-;:' , _ niono wszystkie beczki wodą i postawiono je pod murem:`` Tyle ludzi musiało zaspokoić pragnienie, a nie wiadomo `~ 4 było także, czy nie trżeba -będzie przebyć małego oblęże-.. iiia lub gasić ognia. O zamierzonym napadzie danó znać sąsiednim stacjom;; ale pociągi miały kursować regularnie, aby_ nie zwróei~;& uwagi nieprzyjaciół. - ~ Po obiedzie Winnetou,. Walker i ja opuściliśmy obóż~;; aby ~wypatrywać nieprzyjacielskich zwiadowców: PodJęl~s my się tego, pomeważ najbardziej ufaliśmy samym sobiefi a zresztą nikt z kolejarzy nie zgłosił się na tę niebezpiecżx; ną wycieczkę. Ułożyliśmy się w ten sposób, że vkto by icha. ~iP itjrzał, miał wrócić do obozu i dać znać reszcie wystrzą';P łem z petardy. Musieliśmy się bowiem podzielić. Indiame mieli nadejść z północy, a stamtąd, wedle objaśriień płata niczego, prowadziły przez prerię trży szlaki. Ja podjąłem;k się śledzić zachodnią prerię, Winnetou środkową, a Wal .., ker wschodnią, którą przybyliśmy do Echo Canyon. Wspiąwszy s:ę, na stromą ścianę skalną, wszedłe~ri-';:'Y w puszczę i podążyłem na północ brzegiem bocznego p~-,. rowu: Po trzech kwadransach znalazłem miejsce, które się~;:... nadawało do mego celu. Rósł tam na sżczycie wzniesienia .: olbrzymi dąb, a obok niego wysmukła jodła. Wylazłsży~.., . na jodłę, przeskoczyłem ostrożnie na gruhy konar dęb~ 366 usiadłe~ na nim, przytuliwszy się do pnia. Stałem się ięc zupełnie niewidoczny. Z dołu niepodobna było mnie ~strzec, przed moimi zaś oczami roztaczała się cała oko- ;a, tak wyraźna ~i otwarta, że z łatwością rozróżniałem śniejsze, pokryte trawą polany i ciemniejsze - morze ierzchołków drzew. Siedziałem tak na straży kilka godzin i nie zauważyłem c szczególnego, ale czujność moja się nie zmniejszyła. ~reszcie ujrzałem na -północy stadko gawronów zrywają- rch się z drzew. Mógł to być wprawdzie przypadek, ale ~aki nie wznosiły się zwartą gromadą, aby polecieć do kiegoś obranego punktu, lecz rozp~roszyły się w powie- żu; potem krążyły bezradnie przez pewien cźas . nąd ieizchołkami drzew i opadały ostrożnie nieco dalej. Wi- acznie ktoś je spłoszył. Wkrótce to dziwne zachowanie powtórzyło się jeszcze ~.rokrotnie. Teraz już wiedziałem na pewno, że ktoś ;rada się przez las; i to niemal prosto ku mojemu stano- isku. Zlazłem pospiesznie. z drze vą i ruszyłem jak ńaj- ybciej w tym kierunku; zacierając za sobą ślady. Dostałem się przy tym w bukową gęstwinę, która mi ę, wydała nieprzebyta. Położywszy, się tam na ziemi, cze- ~łem. Niebawem obok mojej kryjówki przeszło, niedos- szalnie jak widma, sześciu Ińdian nie dotykając nogą ii jednej leżącej ną .źiemi suchej gałązki, której złamanie ógłoby wywołać szelest. Byli to zwiadowcy z wojennymi barwami ńa twarzach. Zaledwie mnie minęli, wyskoczyłem z gęstwiny. Ogel-. hajowie musieli iialej przemykać się ukradkiem i posu- ać się krok za krokiem, ja natomiast rnogłem iść prosto, vzez otwarte miejsca, nie obawiająć się, żeby 'mnie od- yto. Dlatego też zdołałem ich zr~acznie wyprzedzić. !róciłexn szybkim biegiem i w niespełna kwadrans zsuną- m się po ~tromej ścianie skalnej .ku obozowi. Wrzało tam życie jeszcze rucbliwsze niż przedtem. Za- Nażyłem także od razu, że przybyli nowi ludzie. Idąc to- ix~ daiej; zobaczyłem ku swemu wielkiemu zdumieniu 367 Winnetou schodzącego z góry. Zaczekałem nań i zapyta- łern, gdy się do mnie zbliżył: Mój czerwony brat przybywa razem ze mną. Czy widział co? Winnetou wraca - adrzekł Apacz - gdyż mój brat Szarlih, odkrył już zwiadowców. - Skąd: Winnetou wie o tym? - Winnetou siedział na drzewie i przez lunetę zoba- czył dalekó na zachodżie drugie.drzewo: Wiedżąc, że mój' brat jest mądry, Winnetou był pewny,: że Szarlih na nim siedział. W jakiś czas potem ujrżał Winnetou dużo punk- tów na niebie. Były to ptaki uciekające przed zwiadowca- mi. Mój brat niewątpliwie także to zauważył i wyśledził zwiadowców. Wódż Apacżów powrócił przeto do obozu. Był to nowy dowód bystrej. orientaeji Indiańina. Zanim weszliśrny do obozu; spotkaliśmy człowieka, ; któ~.ego nie widzieliśmy tu przedtem. Ach, sir, . wracacie z poszukiwań? - zapytał. Moi ludżie spostrzegli was, gdyście schadzili że skały; ;;" i donieśli mi o tym. Nazwisko moje jeśt wam na pewno znane. Jestem pułkownik Rudge i pragnę złożyć wam go rące podziękov~anie. - Na to jeszcze czas, sir .- odrzekłem. = Teraz nale ~ ~ ży przede wszyśtkim wystrzehc petardę, żeby ostrzec na szego tr~eciego towarzysza. Wyda3cie także rozkaz, żeby'~ ludzie się ukryli, gdyż już ża kwadranś zwiadowcy Ogel ~lallajów będ'ą przypatrywali się z góry obożowi, Well, wsźystko będzie zrobione! Wejdźcie tymcza sem do obozu, a i ja zaraz się tam zjawię. W kilka chwil potem zagrzmiał wybuch tak silny, że :' Walker rriusiał go usłyszeć. Następnie robótnicy weszli do '. domów, a tylko kilku, zajętych pozornie praeą, krzątało ` się koło toru. Rudge prżyszedł do nas, do W agazynu prowiantowego. - Cóżeście widzieli, sir? = zapytał. - Sześciu Ogellallajów, zwiadowców. _ = Well, postaramy się o to, żeby się żawiedli v swoich 370 a nadzięjach! Wszyscy, jak jesteśr~y tutaj, wiriniśmy wam i waszym towarzyszom największą wdzięczność. Powiedz- cie, jak mamy ją wam okazać! - W ten sposób, że weale nie będziecie o niej mówili, sir. Czy znaleźliście moją kartkę? - Znalazłem. - I poshzchaliście przestrogi? - Zawróciliśmy natychmiast. W przeciwnym razie ~rzecież nie mogli-byśmy jeszcze być tutaj. Sądzę; że przy- byliśmy do obozu- w samą porę. Kiedy spodziewacie się vt'ailtroublerów i 0gellaIlajów? Uderzą na nas jutro w nocy. - No, to mamy jeszcze czas, żeby lepiej się poznać, sir r- roześmiał się Rudge. - Chodźcie ze swoim c_zerwono- 4-. `.~korym przyjaćielem! tBędziecie miłymi gośćmi! a. . Zaprowadził mnie i Winnetou do innego budynku, po- ~dzielonego na kilka izb; z których jedna stanowiła jego ~nieszkanie: Miejsca było tam pod dostatkiem. Pułkownik udge był to dzielny człowiek, któremu łatwo można by- ~ uwierzyć, że nie boi się Indian. Wnet nabraliśmy na- ~vzajem do siebie zaufania, a Winnetou, którego-pułkow- tk znał z imienia od dawna, także z przyjemnością~spę- , ~ał czas w jego towarzystwie. Chodźcie, panowie; ukręcimy szyjkę jakiejś butelce, ~koro ~iie możemy na razie ugościć tych ezerwonoskórych V ójców - rzekł inżynier. Rozgośćcie się swobodnie i mećh wam się zdaje, że jesteście u siebie. A gdy nadej- ~ zie wasz towarzysz, Gruby Walker,. niech zasiądzie tu ~ kże z nami. Byliśmy pewni, że od dawna śledzono ze skał nasze ru- ~y, .toteż zachowywaliśmy się odpowiednio. Niebawem ~owrócił Fred. Nie widział on nic, ale sygnał usłyszał wy- Przez cały dzień nie mieliśmy nic do roboty, ale czas cam się nie dh.~żył. Rudge dużo prżeżył i umiał dobrze ipowiadać. Gdy nadszedł wieczór i Indianie nie mogli as już dojrzeć, ukończono przygotowania obronne, za 371 których zarządzenie pułkownik pochwalił mnie ku'memu '`:'' ' ~ wielkiemu zadowoleńiu. Tak przeszła noc i dzień następny. Było to w czasie nowiu. Zmierzch wieczorny zasłaniał ::' z wolna parów ciemnością, pótem zaczęły błyszczeć':::~ gwiazdy, rożjaśniająe okolicę na tyle, że można było ob- v jąć wzrokiem dość szeroki pierścień dokoła muru. Kaźdy z ludzi uzbrojony był w strzelbę i nóż, a więlu `1 oprócz tego ~ rewolwery. Ponieważ Indianie urządzaj~ ~g zwykle . napady po półńocy, najchętniej- na kx-ótko 'przec~ ~. świtem; przeto kilku tylko robotników stało przy murzer-'' a reszta leźała w trawie, rozmawiając pó cichu: Na dvorze nie drgnął najlżejsży powiew wietrzyka; pa-': nowała niezmącona cisza, ale był to spokój zwodniczy;`~ O północy wszyscy wzięli strzęlby i zajęli wyznaczone miej~ ; ca n~ blankach muru. Ja stałem z Winnetou przy brami~x trźyinając w ręku sztucer Henry'ego. Rozdzieliliśmy się równomiernie na wszystkie czte '': strony muru. Było nas dwustu dziesięciu ludzi; poniew ' trzydziestu wysłano do yósobnej kryjówki, gdzie mieli pił-':"M nować koni. Czas włókł się powoli jak ślimak. Niejeden żapew ` z obróńców pomyślał, że obawy nasze były płonne, gd `~ wtem dało się słyszeć coś, jakby uderzenie kamycz''" o szynę. Zaraz potem wpadł mi w ucho ów prawie niedo szalny szmer, który człowiek niewprawiony mógłby wziąć ,' powiew lekkiego wietrzyka. To nadchodzili Indianie. - Baczność! - .szepńąłem memu'sąsiadowi. On podał to słowo dalej i w przęciągu minuty wszyscy byli ostrzeżeni. Niemal niewidoezne; do zjaw podóbn~`;a' cienie bezszelestńie pomykały w ciemności na prawo i i~śC~~ . lewo. Naprzeciwko nas utworzył się front, ktary wydłu~i;c.. się coraz bardziej, aż w końcu otoczył cały obóz. W na~a stępnej chwili ~powinien był rozpocząć się szturm. Cienie zbliżały się coraż bardziej. Gdy znajdowały si~ w odległości może sześeiu kroków ód muru, zabrzmia~~ w ciemnościach silny; donośny głos: ~ " 3?2 \ ~ Selkhi! Ogellallah! Ntsage'sisi Winnętou natan Apa- hes! Shne ko! - Śmierć Ogelłallajom! Tu stoi Winnetou, iódz Apaczów! Ognia! Wypowiedziawszy to; podniósł swoją srebrem obitą usżnicę i wypalił. Wówczas zajaśniało nagle dokoła całe- i~., obozu. Huknęło równocześnie przeszło dwieście wy- trzałów; tylko ja nie wystrzeliłem, chcąc zaczekać na kutek salwy, która tak zaskoczyła nieprzyjaciół. Przeż ~ugą ehwilę panowała jeszcze głęboka cisza, a potem ~~wało się owo okropne wycie, które, .zda- się, zdolne jest ~argać nerwy i zmiażdżyć kości. Z początku nasza nie- ~dziewana salwa odebrała niemal.Ogellallajorn mowę, ~ teraz rózległo się przez cały Canyon wycie;.jakby wy- ~Obyte z tysiąca 'szatańskich gardzieli. # - Jeszeze raz ognia! - zakomenderował pułkownik, orego głos slychać było nawet wśród tego diabelskiego ~ku, e::Huknęła druga safiwa, a potem Rudge zawołał: Dalęj za mur i kolbami! W -jednej chwili wsźyscy poprzeskakiwali ; przez mur. ~śli ktoś nawet bał, się poprzednio, telaz poczuł w sobie ~iwagę lwa. Anr jeden Indianin nie spróbował przedośtać ę przez mur: vJa nie ruszyłem się nigdzie z mojego stanowiska. Przed iurem rozwinęła się zażarta walka, która nie mogła jed- ak trwać długo, gdyż sżeregi przećiwników były tak ;rąsziiie przerzedzone,- że jako jedyny środek ocaleńia ćvzóstawała im ucieczka. Koło mnie przemykały się sku- me ciemne postacie. Najpierw jeden, pótem drugi, a za imi coraz nowi railtroublerzy uciekali z tamtej stróny Teraz dopiero przydał mi się, sztucer, z którego mogłem -zelać dwadżeścia pięć razy bez nabijania. Posłałem jed- ik za napastnikami tylko osiem kuI, gdyż więcej celów ż nie było. Nie trafieni nieprzyjaciele uszli; a reszta leża- na ziemi lub usiłowała wlec się dalej. Nie udało im się jednak, gdyż niebawem ich otoczono. 373 Wkrótce potem zapłonęły pod muręm liczne ogniska i oświetliły miejsce okropnego żniwa śmierci. Nie chcia- łem na ~to patrzeć. Odwróciłem się i poszedłem do mie- szkania pułkownika. Ledwie usiadłem, zjawił się Winne- : tou. Spojrzałem nań ze zdumieniem mówiąc: - Mój czerwony brat przyszedł bez skalpów swoich :' wrogów, Sjuksów-Ogellallajów - Winnetou nie weźmie ~już arii jednego skalpu - od- :~! powiedżiał. - Od czasit kiedy słyszał muzykę z góry; bę- ;~ dzie zabijał wrogów; lecz nie będzie obcinał im skąlpów. :j Howgh! ` - - Ilu padło z twej ręki? - Winnetou nie będzie już liezył głów połegłych. Po ': cóż ma liczyć, skoro mój brat nie chciał zabić nikogo? ~ - Skąd wiesz o tym? - Czemu milćzała str~elba mojego brata, dopóki biali ;" ii~żowie nie przebięgli obok niego? A dlaczego mierzył'': im tylko w nogi? Tych jedynie Winnetou zliczył. Jest ich :: ośmiu; leżą teraz na dworze pojmani; ponieważ nie zdoła-::" li umknąć: Liczba ta odpowiadała ~prawdzie: Trafiłem zatem dob- `~: rze i osiągnąłem swój ećl; chciałem dostać tyćh zbójów "' żywćem, .licząc na to;. że może wśród nich ' znajdzie się':,:; także Haller. "' Niebawem wszedł Walker. - Charles; Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! - zawołał ` ;: ż radością. ' - Kogo? T spytałem. - Hallera! - Ach! Kto go pochwycił? - Nikt. Z powodu' rany nie mógł się ruszać: To dziw- ne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to 7 samo miejsce, w lędźwia. Wszysćy upadli i zostałi na ~ miejscu: - To istotnie dżiwne, Fredzie! Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał,się pod- dać, a tych ośmiu prosiło o łaskę. 'i 74 - Czy rańy ich są niebezpieezne? - Nię wiadomo. Nie było jeszcze czasu ich zbadać. ~ placzego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że najwyżej ~ osiemdziesięciu nieprzyjaciołom udało się ujść z życiem! - To straszne! Ale czy zasłużyli na coś Iepszego? ~trzymali przynajmniej nauczkę, o której! pewnie przez ~ługie lata będzie się pamiętać w ich szczepie. Po południu przybył koleją lekarz, który opatrzył ran- ~ych. 'DIa Hallera nie było ratunku. On sam dowiedziaw- ~y się, że rana jego:jest śmiertelńa,. nie okazał najrnniej- ~~ej skruchy: Walker, który był przy badaniu Hallera, ~padł do mnie i zawołał głosern pełnym przerażenia: Charles, wstawaj! Trzeba z~raz wyruszać! ,.... Dokąd? , . , . - Do osady Helldorf. To słowo mnie przeraziło. : Po co? - spytałem. OgetlalIajovaie mają tam napaść. Boże! Czy to możliwe? Skąd wiecie o tym? ~'~" - Haller to powiedział. Siedząc przy nirn, rozmawia- ~m z pi~łkownikiem i wspomniałem o wieczorze spędzo- ~tym w osadżie Helldorf. Na to Haller roześmiał się sżyder- ~o; wyrażając przypuszczenie, że ósadnicy nie doczekają ~hż drugiego takiego wieczoru. Gdy go przyparłem do mu- ~'it pytaniami, wyznał, że Indianie chcą napaść na tę osadę. - Boże drogi! Fredzie, przyprowadźcie prędzej Winne- tou i konie! A ja tymczasem pójdę jeszcze do Hallera. Nie widziałem dotychczas tego czł~wieka w naszym obozie. Ć~dy wszedłem do domu, w którym znajdowali się ~eńcy, stął przy nim właśnie pułkowriik. Ranny leżał śmiertelnie blady na skrwawioriym ko~u i patrzył na mriie zuchwałym wzrokiem. - Jesteście Rollins czy Haller? - spytałem. - Co was to obchodżi? - Więcej, aniżeli sądzicie! - rzekłem. Byłem właśnie pewien, że ńie odpowie na pytanie, dIa- tego trzeba było zacząć ińaczej. ~ 375 - Nie pytajcie mnie o nic więcej i wynoście się! - za~ wołał. - Nikt może nie ma tyle prawa do odwiedzenia was ' co ja - powiedżiałem. - Kula, . która was życia pozba- wia, pochodzi ode mnie. Na to oczy mu się rozszerzyły, krew uderzyła do twa- rzy, aż napęczniała stara blizna. - Psie! Czy -mówisz prawdę?! - ~ krzyknął. - Tak. Teraz ryknął słowo, którego ~ niepodobna powtórzyć, ja jednak zacl~owałem spokdj. - - Chciałem was tylko zranić - odparłem na to - a usłyszawszy, że czeka was niechybna śmierć, żal mi się was zrobiło i e~yniłem sobie wyrzuty. Ale teraz; widżąc, jaki z was łotr; jestem zupełńie spokojny; nabrałem. bo- więm; przekonania, że wyświadczyłem światu dobrodziej-.:; stwo, zadawszy wam śmiertelną ranę. Wy ani wasi Ogel- lallajowie nie wyrządzą już nikomu krzywdy! - Tak ci się zdaje? - zapytał, błyskając długimi zęba= :'. mi jak drapieżny zwierz. - Idź no do osady Helldorf, he! .' - Pshaw! Tam-jest wszystko dobrze zabezpiecżone! - Zabezpieezone! Tam nie ma już kamienia' na kamie-'',~. niu. Ja sam zbadałem dokładnie tę miejscowość i . posta- r~ nowiliśmy zdobyć naprżód Echo Canyon, a następnie Helldorf: Tu nam się nie poszczęściło, ale za to tam uda :;. się lepiej, a osadnicy tysiącem mąk zapłacą za to, co wy'. wyrządziliście moim ludziom i Ogellallajom! - Tego właśnie chciałem się dowiedzieć! Panie Haller, jesteście zatwardziałym, ale takżę bardzo głupim grzeszni- kiem. Jedziemy zaraz do Helldorf, aby uratować, co tam jest jeszcze do uratowania, a jeśli Ogellallajowie zabrali ze sobą osadników, to ich oswobodzimy, -eźego nie mogli- byśmy dokońać, gdybyście umieli milczeć. - Diabła tam oswobodzicie, a nie osadników! - za- . wołał ze żłością w głosie. Na to podniósł głowę jego towarzysz i sąsiad, który nieustannie się we mnie wpatrywał, i rzekł: r 376 ~ Wierz mi, Rollinsie! On ich uwolni. Znam go: To Old Shatterhand! - Old Shatterhand! - zawołał ranny. - Niech to ~vszyscy diabli! Teraz rozumiem, skąd się wzięło osiem ta- kich strzałów. Wobec tego pragńę gorą'co, aby... Odwróciłem się szybko i odszedłem, by nie słyszeć przekleństw żłoczyńcy. Pułkownik pószedł za mną i zapy- fał z wielkim zdumieniem: - Czy to prawda, że jesteście Old Shatterhandem? - Tak. Ten człowiek spotkał mnie na jednej z wypraw myśiiwskich. Przystępuję jednak od rażu-do rzeczy i pro- ;źę was, żebyście mi wypożyczyli swoich ludżi. Muszę ~ó,jść na pomoc osadzie Helldorf. - Hm,. ćzcigodny sir, to jest niemożliwe. Najehętniej iam poprówadziłbym tam wszystkich moich ludzi, ale je- ;tem urzędnikiem kolejowym i moje obowiązki 'nie po- ~~lają mi na to. , - Ależ, sir, więc ~ ci biedni osadnicy mąją zginąć? Jak ~ście się potem usprawiedliwili, gdyby się tó stało wsku- ? ~k waszego zaniedbania - Posłuchajcie; sir! I~lie wolno mi opuścić mego obo- ~u, .chyba że idzie o jego dobro. Nie mogę także na~azać noirn robotnikom, żeby z wami poszli. Mogę uczynić tyt- ~ó jedno. Zgadzam się na to; żebyście wy sami pomówili ~ moimi ludźmi. Kto z nich zechce porżucić na ten czas ~racę i przyłączyć się do was; tega nie będę zatrzymywał. ~onie, broń, amunicję. i żywność dostaniecie :także, pód avarunkiem, że kónie i broń otrzymam później .z powro- - Dziękuję wam, sir! ,Testem przekonany, że to jest zystko, co możecie w tym wypadku uczynić. Nie gnie- jcie się, że wam odciągam ludzi od pracy, ale to jest W dwie godziriy potem pędziłem na czele oddziału zło- 'żónegó z czterdziestu dobrze uzbrojónych ludzi drogą, którą tak niedawno przybyliśmy z Helldorf. Winnetou nie powiedział ani. słowa, lecz ogień, gorejący 377 w jego oczach;, mówił więcej od słów. Jeśli rzeczywiście . . ; Ogellallajowie napadli na tę rnłodą osadę, wówczas biada sprawcom napadu! Znając drogę, nie zatrzymywaliśmy się nawet~ w, nocy. Zdaje mi się, że podczas tej jazdy nie zamieniłem z'towa- rzyszami nawet kilkudziesięciu słów. ' Nazajutrz po południu stanęliśmy na krawędzi kotliny, w której leżała osada Helldorf. Pierwsży rzut oka prżeko- nał nas; że Haller nie kłamał. Przybyliśmy niestety za : późno: _ - Uff! '- zawołał: Winnetou i wskazał na puste wzgó- rze. - Rozszarpię te'wilki, Ogellallajów! . Rzeczywiście spalono i zburzono także kapliczkę; '' a krzyż zrzucono z góry. Pojechaliśmy co tchu ku gruzom i zsiedliśmy ż koni. Tu kazałetn robotnikom stanąć, .żeby mi nie popsuli tropu. Pomimo poszukiwań nie zdoła.łem ; odkryć ani śladu żywej istoty. Wt~edy żawołałem ludzi, by . mi .pomogli przerzucić zgliszcza. Nie znaleźliśmy szcząt- ków ludzkich i to nas nieco pocieszyło. Skoro tylko Winnetou zsiadł z konia, wspiął- się po zboczu na górę; ą po chwili powrócił niosąc w ręce znale- ziony dzwonek. - Wódz Apaczów znalazł głós z góry - rżekł; -- i. za- kopie go tu, dopóki nie powróci jako zwyciężca: Zbadałem pośpiesznie razem ż Winnetou brzegi jeziora, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie potopiono osadni- ków, lecz przekonaliśmy się, że nic takiego się nie stało. Nadto poszukiwania nasze dowiodły, że na osadę napad- `:v nięto w nocy. Zwycięzcy pojmali mieszkańców bez walki, a potem udali się z łupem i z jeńcami ku granicy Idaho i Wyomingu. - Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam tracić ani chwili! - zawołałem. - Musimy iść za tropem bez wytchnienia, a dopiero w nocy rozbijemy obóz. Nąprzód! Z tymi'słowy dosiadłem znowu mojego szpaka, a towa- rzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było 378 . zabić niż odciągnąć od tych śladów, takie ogarnęło go wzburzenie. Było nas czterdziestu przeciwko, osiemdziesię- ciu, ale -w takim nastroju nie pamięta się o liczbie przeciwników. Mieliśmy jeszcze pełne trzy godziny dnia i przebyliśmy przez ten czas tyle drogi, że zadowoleni z wyczynu na- szych koni mogliśmy pozwolić sobie_ na, zastużony odpo- czynek. Nazajutrz okazało się, że Ogellallajowie znajdują się ~ o trzy czwarte dnia przed nami, a potem zauważyliśmy, źe nie przerwali oni pochodu przez całą nóc: Powód tego pośpiechu łatwo było odgadnąć: Oto podcźas nąpadu na ~cho ~anyon Winnetou wykrżyknął yv ciemnościach no- ~cy swoje imię, czym~ wzbudził w nich obawę, że będą ści- gani. Ogellallajowie wiedzieli, że Apacż wraz z robotnika- řrni idźie ich tropem, a to była wystarczająca przyćzyna do Pónieważ konie nasze dokażały dotąd nadzwyczajnych w~zeczy, przet'o nie mogliśmy ich w dalszym ciągu zbytnio ~przynaglać i postanowiliśmy oszczędzać ich sił. Wskutek ~:tego jednak w ciągu pierwszych dwóch dni nie zbliżyliśmy ~ się do Ogallall~jów. ~ - ~zas mija - rzekł Walker. - Spóźnimy się! - Nie spóźni.my się - odpowiedziałem. - Jeńcom ~przeznaczono śmierć ~przy palu męczeńskim,. a los ten '.ř~'~potka ich dópiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi. - Gdzie te wsie się znajdują? - W Quacking-aspridge - odparł~ Winnetou. - Do- pędzimy jednak tych rozbójników znacznie wcześniej. Trzeciego , dnia 'natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: ~rop się rozdzielił. Część śladów biegła wprost ku półno- cy, druga zbaczała na zachód. Pierwsza była liczniejsza.- - Chcą nas zatrzymać! - rzekł Fred. - Niechaj biali mężowie staną - rozkazał Winnetou. = Tego śladu nie wo~no nikomu zadeptać! Następnie dał mi znak, który natychmiast żrozumia- 379 łem, Oto ja miałem się przypatrzeć dokładnie .tropow prowadzącemu prosto, on zaś temu, który skręcił ńa l~. wo. Udaliśmy się więc konno obydwaj, każdy w swoirxi kierunku, a towarzysze mieli na nas zaczekać. Jechałem kwadrans. Trudno mi było oznaezyć liczbę koni, które tędy szły, gdyż jeźdźcy podążali w szeregu je- den za drugiTń: Z głębokości i ż kształtu odcisków kopyt wnosiłem, że było ich niewiele ponad dwudziestu. Pod- ezas badań zauważyłem w piasku kilka małych, ciemnych okrągłych plamek, .obok zaś, po obu stronach, szczególny układ suchych żiaren piasku. Przed tymi znakami widn_ia- . ło miejsce, które wyglądało tak, jak gdyby wleczono po piasku jakiś, szeroki praedmiot. Powróciłem natyćhmiast . cwałem: Winnetou ćzelcał już na mnie. . - -. Co mój brat widział? -- zapytałem go, - Nic, oprócz tropu jeźdźców. "-- Naprzód tedy! - zawołałem do towarzyszy,:.skręci- ' łem konia-i pośpieszyłem prz~dem.. - Uff! - zawolał Apacź. Dziwił się mojej pewności i póznał po niej, że znaiaz- a łem infarmację, w którym kierunku powIeczona jeńców. Przybywszy na :to miej~ce, które zwróćiło moją uwagę, ; zatrzymałem się i spytałem grubasa: Master Walker, wy jesteście dobrym westmanEm. :.. Przypatrzcie się temu śladowi i powied~cie, co on może .:~`e znaczyć! . , .. Ślad? ..- spytał. - Gdzie? . ř . - Tu! . - Aeh! Cóż to za ślad! To wiatr przeleciał po piasku! Pięknie! Przejdzie on chyba jeszcze nieraz po tej zie- mi. Założę się z wami, że Winnetou z tych ledwie cłostrze- ` galnych znaków wywnioskuje to sama co ja:. Niechaj mój :,'; czerwony brat przyjrźy się dokładnie! Apacz zsiac~~ z konia, schylił się, rzucił na ziemię bada- weze spojrz~nie z óświadczył: Mój brat Szarlih obrał dobrą drogę, gdyż tędy prze- jechali jeńcy. 380 - Po czym to można poznać? - spytał Fred na pół z niedowierzaniem, a na pół . z gniewem, że mu nie dopisała `` .bystrość spojrzenia. -- Niech się mój brat dobrze przypatrzy! - powiedział ;n Winnetou - Te krople to krew; tu na ~prawo i na lewo ~ leżały ręce, a ku przodowi ciało dziecka... ~ - Które - wtrąciłem - spadłó z konia tak, że mu i:'.krew posźła z nosa~ Ach! - żawołał grubas. - To nietrudnó było odgadnąć, ale na pewno zaraz ~.:` się przekoriamy, że bywają trudniejsze zagadki. Naprzód! Miałem słuszność. Może po -dziesięciu minutach przy- ~ byliśmy na skalisty grunt, gdzie nie było śladów. Wszyscy musieli się zatrzymać, aby nam nie utrudniać ~~dalsżych posźukiwań. Nagle Apacz wydał radosny okrzyk t przyniósł xni grubą; żółto zabarwióńą nitkę. - Cóż wy na to, Fredzie? ń spytałem: . '. To nitka z koca: Słusznie! Przypatrzcie się jej .. ostrym koń.com. ~ Czer- 4 ~.yvorioskórzy porozcinali koce i owinęli koniom kópyta; , aby nie zostawiły śladów. Musimy teraz napiąć ńaszą ~~twagę do ostateczności! ,. Szukając dalej, znalazłem na trawie, rosnącej już~ na piaszczystym gruncie, źle zatarty ślad indiańskiego moka- syna. Położenie stopy wskazało nam dalsży kierunek. Po pewnym czasie zauważyliśmy inne jeszcze . znaki, a v kóńcu doszliśmy do przekonania, że Indianie posu- wali się tu bardzo pówoli. Po jakimś czasie ślady ziiów ? stały się wyraźr się z białyini, powinienem był zboczyć z tego szlaku, lecz wtedy musiałbym ogromnie nadłożyć drogi, poża tym by- . ło to ważne, żęby się przekonać, czy to ślady Indian, czy :::' białych. Pojechałem więc za tym tropem; który pozosta- . ~~ wiono najwyżej przed godziną: Niebawem stwierdziłem, ... że byli to trzej jeźdźcy; ;`, a wkrótce .potem przybyłem na miejsce, gdzie się prawdo- 3 podobnie zatrzymali. Jeden z nich, jak mi się zdawało; '; zsiadł z konia, aby podciągnąć rozluźriiony popręg. Ślad ~ wskazywał ńa to; że jeździec miał buty. Był to więc biały;'; a pónieważ nie miałem powodów do przypuszezenia, zeby jeden biały jechał w tt~warzystwie dwóch Indian;~ prżeto:=v wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy', blade twarze: Ani mi przez myśl nie przeszło żbaczać dlar~~ nieh ~ z mej dotychczasowej drogi. W razie spotkania nie'; musiałem ` się też do nich prżyłączać. Jechali powoli; bo$' już w dwie godziny ,później ujrzałem ich prżed sobą.. Równocześnie zauważyłem wzgórża, .międży któryńi::. przewijała się, rzeka. Było to już pod wieezór, dlatego postanowiłem przeno cować 'nad rzeką. Oni prawdopodobnie myśleli o tym sa mym, ale`.nie miałem zamiaru dotrzymywać im towarzy~ stwa: Gdy zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki; ". pojechałem tam także, a kiedy wydostałem się nad rzekę; :::;~ oni zdejmowali właśńie siodła ż koni. Mieli wprawdzier-;; ~obre konie i broń, .ale 'ieh wygląd nie budził wielkiego ~: zaufania. Zlękli się spostrz~głszy mnie niespodziewanie, .uspokoiti ~ się jednak ryehło, ~dpowiedzieli na moje powitanie, a gdy ::: zatrzyrnałem się opodal, nie zbliżając się do nich, sami ':' podeszli ku mnie. Y 400 , , Tośc~ie nas przestraszyli! - rzekł jeden z nich. Czy trapi was nieczyste sumienie, że mój widok tak ~vas przeraził? - spytałem. Pshaw! Sumienie nie przeszkadza nam spać; ale Za- ;hód to niebezpieczna rzecz. Gdy tak znienacka wynurzy rię obcy, to ręka mimo woli chwyta za nóż. Czy wolnó ~pytać, skąd jedziecie? Od Beaver Fork. A dokąd dążycie? - Nad Rio Pecos. To o wiele dalej niż my. My jedziemy do Mugwort- w~ Tó zwróciło moją uwagę; gdyż Mugworthills to ta sa- ~a grupa gór,.: k~órą. ~innetau i jego ojciec nazywali ~ugget-tsil: Czege eheieli tam ci trzej ludżie? Ja tam tak- ą.e : podążałern, uyięc trzeba ~ była się ^dowiedzieć; jakie ich ~iodly zamiary: ~;;: :- . Mugworthills? - zapytałem. - Cóż tó za okolica? "~~:,- Bardzó piękna. Rośńie tam mnóstwo dzikiej bylicy, ~,:.',bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć ~kże co innego. :t;:....~ Co? Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz byście'`że- ~cieli udać się do Mugworthills. ~....-. Papta! - huknął nań drugi. - Nie gadajże tak głu- `! tio y Pshaw! O czym się chętnie myśli, to śię ciśnie na ję- yk. Kim wy właśćiwie jesteście; panie nieznajomy? ~'::: Łatwo sobie wyobrazić, że , to, co usłyszałem, bardzo ~inie uderzyło. Mówił rzeczywiście o Nugget-tsil - ja ~tm widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słówa jego i~zmiały tak tajemniczo, że póstańowiłem zostać z nimi ue' wyjawiając, kim jestem. Odpowiedziałem zatem na ~statnie 'pytanie: Jestem traperem, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Nie mamy nie przeciwko temu. A wasze ńazwisko? i może wolicie je ,zataić? - Winnetou t. lu 401 Nie. Śroiało mogę je każdemu wymienić. Jestem Jo- nes. _ - Rzadkie nazwisko nader rzadkie! - zaśmiał się. - .::'; , Czy też zdołamy je zapamiętać! Gdzie wasze sidła? Odebrali mi je Komancze razem z tym, co przez :'w dwa miesiące upolowałem. . - O, to szczęście nie był.o dla was łaskawe! - Niestety! Cieszę się,jednak, że prżynajmniej uszed'~"e łem z życiem. . - Wierzę. Nie oszezędzają oni białych, zwłaszcza t raz! Czy Kiowówie nie są tacy sami? - Jeszcze gorsi. - A mimo to wy zapuszczacie się do ich kraju? - To co innego. My się ich nie boimy, .bo mamy '..:,.. b'~ opiekę: Nasz towarzysz, Mr Santer~ jest przyjacm wodza Kiowów, Tanguy. Santer! Można sobie wyobrazić; że mnie to nazw'' ~ po prostu żelektryzowało_ . Z trudem tylko ukryłem ś' ~~ zdumienie pod mask~ Qbojętnej~ miny. Ci ludzie Santera! Teraz było już pewne, że się db nich przy~ `~, gdyż oni mogłi mieć na myśli tylko jednego Santera. go, który się nam kiłka razy wymknął.i ktary był~:;;':,~ nie przyjacielem Tanguy, Czy to wpływowy człowiek ten Santer? - p, ::. t dalej. ~ . Niewątpliwie! Przynajmniej u Kiowów. ~le zsiądziecie z konia? VVieczór nadchodzi, najlepy~ przenocować nad rzęką, gdzie jest woda i pas "' : koni. - ř - Hm! Ja was nie żnam, a wy sąmi powied~ przed chwilą, że należy być ostrożnym. - Czy wyglądamy xla złych ludzi? - Nie, ale zapytywaliście mnie o nazwisko, s : nie powiedzieliście, kimi jesteście. Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, av'W~~~ my się raz tym, raz ov~ym, Żywi się, człowiel~ jat~k , , 402 " ~ .. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie to Clay; a trzeci - master Summer. Czy wam to wystarczy? - Tak! - To zsiądźcie nareszcie albo jedźcie dalej! Nie krę- pujcie się nami zupełnie! - Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stro- nach zawsze lepiej"przebywać w kilku. - Well! Z nami będziecie bezpieczni. Nażwisko ~ante- ra chroni nas wszystkich. - Co to właściwie za dżentelmen ten Santer? - pyta- łęm dalej, zsiadłszy z konia. - Dżentelmen w prawdziwym tego słowa znaczeniu. ;~askarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni to, eo nam `przyrzekł. - Znacie go już od dawna? - Nie. Dopiero niedavvno spotkaliśmy ~się z nim po raz pierwszy. ~ - Gdzie? - W Forcie Arkarisas. Ale czemu tak o niego pytaeie? ~zy to wasz znajomy? Czy pytałbym o znajomego, panie G,ates? - Hm! To całkiem słuszne! - Twierdzicie, .że jego nazwisko . zapewnia ~ wam bez- ~ieczeństwo, a ponieważ ja jestem z wami, przeto korzy- Śtam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. TVieprawdąż? - Tak! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co ~lo jedzenia? , - Kawałek mięsa. - My mamy więcej. Jeśli wam nie wystarczy, .dosta- niecie od nas. Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jedńak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panującego na Zachodzie, gdzie obowiązuje inria miara moralności. Za- czerpnęliśmy sobie wody z rzeki i jedliśmy mięso. Oni pglądali mnie ciekawie od stóp do głów. Wreszcie prze- mówił Gates, który, jak się zdawało, występował w imie- niu wszystkich. A zatem postradaliście futra i sidła? To szkoda. Jakże wyżywicie się teraz? Na razie będę polował. - A jak z waszymi strzelbami? Widzę, że macie aź; dwie_ . ' - Z tego starego grzmotu~strzelam kulami, a z fe~ ma " łej strzelby - śrutem. Sztucer wiozłerri ze sob~ w futerale. Gdybym wymieny nazwy obu strzelb, poznaliby od razu, kim jestem. Dziwny z was człowiek. Włóczycie z sobą dwi strzelby, jedną na kule,'a.drugą na śrut. Wsżak na to j ' dubeltówka, z jedną lufą n~ kule, a drugą na śrut! ~ - Ta słuszne, ale ja przywykłem do te~ starej pukawki. . ,.~ w ; w A co ~y będziecie robić nad Rio Pecos, masfer Ja~ nes? , - Nic szczególnego. - Podobno łatwiej tam polowa niż tu. r~ :: . - Jeśli sądzicie, źe Apaćze pozwolą wam u siebie po, lować; to was źle poinforinowano. Nie wierzcis w to! T` 7~ zabrano wam tylk~ futra i sidła, a tam możecie -łatw`v. postradać własną skórę. Czy koniecznie musicie tam jechac~ = - Wcale nie. , - To chodźcie z nami? - Z wami? - udałem zdziwionego. - Tak. - Do Mugworthills? . - Tak. - A po co? - - 'Hm! Nie wiem, czy~ mogę wam to powiedzieć: Ca~ wy na to, Clay i Summer? Obaj zapytani spojrzeli znacząco na siebie, po czymP,dź Clay odpowiedział: - Nie wiem. Santer zakazał nam o tym mówić, ale dodał przy tym, że zdałoby mu się do tej roboty więcej'.:~~ odpowiednich ludzi. Rób, jak uważaszi 444 - W~11! - potwierdził Gates. - Skoro rnaster Santer >tara się jeszcze o innych ludzi, to my możemy także ko- ;oś dla niego zwerbować. A więc nic was teraz nie wiąże, naster Jones? - Nie - odrzekłem. - A macie czas? - - Aż za wiele! ~ Ćży wzięlibyście udział w robocie, która może przy- lieść dużo, dużo pieniędzy? , Czemu nie? Każdy chętnie zarabia, a jeśli ma być ~go nawet dużo; nie wiem, dlaczego miałbym odmawiać. ~uszę jednak wiedzieć,.o co idżie. ' Oczywiście! To jest właściwie tajemnica, a~e wasza telna i dobroduszna twarz świadczy o tym, że tiie byli- ~ście zdolni nabrać nas ani oszukać. ` Na tyle jestem uczciwy;, możecie być pewni: Wierzę! Udajemy się więc do Mugworthills, aby . ~uicać nuggetów. ~. Nuggetów! - zawołałem. - A są tam? - Nie krzyczcie tak! Prawda, że was to nęci? Tak, ' są nuggety: Od kógo o tym wiecie? ~ ~ :- Właśnie od Santera. ` Czy on je widział? ł... Nie, bo w takim rażie nie lirałby nas z sobą, lecz ~howałby całe żłoże dla siębie. ' A więc nie widział? Przypuszcza tylko? Hm! On jest pewny, że one tam są, tylko nie zna dokład- ~e miejsca. To szczególne, Szczególne, a jednak prawdziwe. Wytłumaczę wam ~. jasno, tak jak on nam to przedstawił. Czy słyszeliście iedy o niejakim Winnetou? . -~ O wodzu Apaczów? Tak. - A znacie niejakiego Old Shatterhanda? Opowiadano mi o nim. ' - Ci dwaj żyją z sobą w wielkiej przyjaźni i byli. raz 405 dawniej. pod Mugworthills z ojcem Winnetou oraz innymi ::: czerwonoskórymi i białymi. Master Santer podsłuchał, że v5 Winnetou udaje się z ojeem w góry po nuggety, doszedł ~: więc do przekonania, że złoto leży tam chyba masami; ' skoro Indiariie biorą stamtąd, ile chcą i kiedy chcą. Są-;'~,`~ dzę, że dobrze wywnioskował. - Bez wątpienia. - Słuchajcie dalej! Master Santęr stanął na czataehr;:' aby pójść za obydwoma .Apaczami i odnaleźć to miejsce:':' Nie można mu tego brać za złe, bo w końcu co fym ezer=~ worioskórym po złocie, którego nie potrzębują? Nie znaj e się zresztą na tym. Czy mu się udało? Niestety, niezupełnię. Poszedł on za nimi; a był ; z nimi także siostra Winnetou, kierując się ich śladam~- a'"iia tym, jak więcie, traci się zawsze sporo czasu. Kied ' się zbliżył do tego miejsca, oni już stamtąd wracali. Po:. wiedzcie teraz, ezy to nie paskudna historia! - - Wcale nie paskudna! - Nie? Jak to~ Mógł ich .spokajriie przepuścić obok siebie, a pote T pójść dalej ich śladem, który zaprowadziłby gó do nugg k.v'... tów. Dó stu piorunów! '~'o prawda! Niezły z was ptal~' jak widzę. Możecie się nam przydać: Stało się nieste inaczej. On sądził, i to ćałkiem słusznie, że oni mają duż ilość nuggetów przy sobie, i strzeiił do nich, aby 1m I odebrać. _ Czy tra~ł dobrze? - Tylko stary i dziewczyna padli nieżywi. Tam te~ znajdują się ich groby. Santer byłby przeszył kulą Winne~ tou, ale musiał uciekać; gdyż nagle przybył na pomo ~'": swojemu przyjacielowi Old-Shatterhand, który patem ści.r:'": gał Saritera z białymi i czerwonoskórymi i zapędził go do Kiowów. Santer zaprzyjaźnił si~ z ich wodzem: Nierą ~ ~potem wracał jeszeze do Mugworthills, mało sobie oc :` nie wypatrzył, ' alę nic nigdy nie znalazł. Te~az dopier ~~ 4~6 wpadł ńa dobrą myśl, żeby :zwerbować ludzi ~ do pomocy w poszukiwaniach. Kilku zobaczy zawśze więcej aniżeli jeden. My trzej właśnie mamy mu pomóc, ;a jeśli chcecie, to możecie i wy z nami pojechać. - Czy spodziewacie się powodzenia? Nawet bardzo. Czerwonoskórzy tak prędko powró- cili wtedy ze złotodajnego miejsca, że nie może ono leżeć daleko od punktu, w którym Santer ich spotkał. Należy więc przeszukać tylko małą;przestrzeń. Jeślibyśmy i wtedy żłota nie znaleźli, to chybaby się diabeł w to wc~ał. Czasu . ~am przecież nie braknie. Będziemy szukali tygodniami ~: miesiącami, gdyż nikt nas stamtąd nie wypędzi. Cóż wy ~ia to wszystko? Hm! Właściwie nie podoba mi się ta cała sprawa. Dlaczego? . Przylgnęła do niej krew. ' : Nie bądźeie ghxpi. Czy to wy albo my przelałiśmy tę~ ~xew? Czy to nasza wina? Bynajmniej! Zresztą o co cho- ~źi? O dwóch zastrzelonych dzikich? I tak wszyscy oni oędą 'wytępieni i zmieceni z powierzchni żiemi. Co się ~f rzędtem s'tało,. to nas nic i~ie obchodzi. My szukamy zło- a. Jeśli znajdziemy, podzielimy się i będziemy żyfif ,jak ~ilionerzy. Dowiedzi~łem się zatem od razu, jakich ludzi miałem trzed sobą. Nie należeli oni do wyrzutków społeczeństwa, akich często już spotykałem, ale życie Indianina nie rrżedstawiało dla nich wartości więksżej od życia zwie- zyny łownej, którą każdy m.oże ząstrzelić. Nie byli je- ~ zcze starzy i nie postępowali też jak doświadczeni; ~strożni ludzie, :gdyż nie powierzyliby mi tak prędko swej ~jemnicy i nie zaofarówali koleżeństwa tylko z powodu aej uczciwej. twarzy. Nie potrzebuję chyba podkreślać, jaką niespodziankę prawiło mi to spotkanie i jak mi było ono na rękę: Zno- ~u -mogłem mieć Santera na oku! Ale miałem nadzieję, że ~ż tym razem nie ujdzie z moich rąk. Nie okazałem jed- ak po sobie niczego, pokręciłem głową w jedną i w dru- gą stronę jakby pod wpływem wątpliwości i odpowiedzia- łem na wywód Gatesa: Chciałbym zdobyć nuggety, ~ale zdaje mi się, że ich nie dostaniemy; choćbyśmy je nawet.znaleźli. Co wygadujecie?! Skoro je znajdziemy, to będziemy je mieli. - Ale jak długo? Dopóki nam się spodoba: Chyba nikomu z nas -nie ' ~ przyjdzie na myśl je wyrzucić! ' - A jeśli nam-je odbiorą? - Kto taki? ; . - Santer. - Co? Wy chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie! 'e Czy wy go dobrze znacie? - Pod tym względem tak! * A poznaliście go dopiero niedawna! ' To porządny ezłowiek. Kto nań spojrzy; nie może : wątpić w jego .uczciwość. A zresztą wszyscy go chwalą, :`:' kogo 'tylko pytaliśmy o niego w forcie. - A gdzie on jest teraz? Rozstał się z nami wczoraj, by pojechać nad Salt v:' Fork, gdzie znajduje się wieś Tanguy, wodza Kiowów: 'x.: My tymćzasem mamy udać się do Mugworthills. - Czego Santer tam szuka? ; - Wiezie bardzo ważną i przyjemną dla Tanguy wia-'v= domość że Winuetou już nie żyje. , " - Jak to? Winnetou umarł? Tak. Sjuksowie . go zastrzelili. Tangua, który był ~.V' śmiertelnym wrogiem Winnetou; nić będzie się posiadał' : z radości na tę wieść. Master Santer zboczył więc umyśl- nie z naszej drogi, a spotkamy się znowu pod Mugwort- hills. To czcigodny dżentelmen, który pragnie naszego r' dobra. Z pewnością i wam się także spódoba; gdy go tyl= ko ujrzycie. ~ - Miejmy nadzieję, ale radzę, żebyśmy byli óstrożni! - Wobec niego? - Tak! r 408 - Mówię wam; że nie ma najmniejszego powodu do nieufnóści. A ja wam mówię, że wprawdzie gotów jestem przy- łączyć się do was; lecz ~ ocży będę miał szeroko otwarte. Kto dla kilku nuggetów strzela do dwójga ludzi, którzy nie zro- bili mu nić złego, po tym można się spodziewać, .że i nas zamorduje, aby posiąść całe złoto; gdy je znajdziemy. Master Jones, co... co... wy?.:. Gates nie. skończył zdania i wytrzeszczył z przeraże- ~ ńiem óczy. Clay i Summer zrobili też przestraszone miny. - Tak - mówiłem dalej - ta nie tylko móżliwe, lecz i i~~;.nawet prawdopodobne, że Santer wezwał was na pornoc '~:;: z tym silnym postanowieniem, iż was potem w niegodzi- ~ wy sposób usunie, skoro tylko skarb się znajdzie. ~ ` i - To tylko wasze urojenia. - Wcale nie .urojenia! Jeśli rozważycie rzecz dobrze r.":.a beż uprzedzeń do moich słów, to musicie dojść do tego ~'';::'samego wniosku. Po pierwsze, wyobraźcie sobie, że ten : człowiek jest przyjacielem Tanguy, znanego ,jako najwięk- kv.szy i najbardziej nieubłagany wróg wszystkich bladych twarzy! W jaki sposób mógł on posiąść jego przyjaźń? - Tćgo nie wiem. Tego nie trzeba wiedziec, - ta można sobie ~~łatwo ~~' wyobrazić. - A cóż wy sobie wyobraziliście, master Jories? - Kto jest przyjacięlem wroga wszystkich białych, ten rnusiał dowieść, że także nie dba o życie białych, a to jest dcistateczny , pówód, żeby być inobec Santera bardzo &. . .'~: ostrożnym. Mam słusznośe czy nie? - To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie? - To, co już raz powiedziałem. - Że zabił dwoje dzikich? - Tak. Tego nie biorę mu za złe. W moich oczach to je- szcze nie jest powód, żeby komuś nie ufać i uważać go za złoczyńcę. . , 409 - Czy nie. czujecie, że przez takie stanowisko sami so- bie wystawiacie niedobre świadectwo? Nie. Indianie to łotry; których należy tępić. Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my : '..,'. winniśmy uszanowąć! . Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet -~ słuszność była po wasżej stronie, to nie rozamiem, dlacze- ;-. go śmierć dwojga dzikich miałaby być czymś nie do prze baczenia. - Nie?... Nie: Wszystko należy brać ze strony praktycznęJ.::~ Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że Indianie zostaną ~~ wytępieni: . - Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć: - Skoro więe wszyscy muszą zniknąć z powierzchm ... ziemi, to obojętną jest rzecżą, czy dwoje z nich żgmię o ki~a dni prędżej; niż im to było prźeznaczone. Z tego punktu widzenia cżłowiek, który ich śmierć sprowadził;'~ż... nie jest mordercą: uprzędził tylko cokolwiek przeznacze i nie. - Szczególna jest ta wasża praktyczna moralność. Czy;;, tego nie widzicie? . Może jest ona i szczególna, ale nie zaszkodziłoby,;;. wam, gdybyście ją sobie trochę prżyswoili. - Well, zobaczymy; jak się cała ta sprawa przedstawtą; , z waszego stanowiska: Więc sądżicie, że master Santer ni~'a zasługuje naM potępienie? - Pewnie; że nie. - A zatem tó, że zastrzelił wodza Apaczów i jego cor- kę, nie jest podłością? Przypuśćmy, że i moje zdanie ~est takie, ale te~az nasuwa się bardzo praktyczne pytanie: . `:`~ dlaczego ich zastrzelił? Aby się dowiedzieć o miejscu, w którym ukrywąh ..: złoto. ~ - Nie. Nie dlatego! - Nie dlatego? A więc dlaczego? - Aby~ się dowiedzieć o tym miejscu; nie musiał jeszcze `';; ś 410 pozbawiać ich życia. Gdyby ich puścił z życiem, a po ich odejściu zbadał. gdzie byli, znalazłby prawdopodobnie to, czego szukał. Wszak powied~iał warn, że bardzó pręd- :'~o wrócili. Wobec tej szybkości i pośpiechu nie zdążyli chyba zatrzeć tak dokładnie śladów, żeby ich nie moż- ; na już było zobaczyć. Nie byli też zapewne zbyt óstroż- ni, gdyż źdawało im się, że są w Mugworthills zupełnie - Ale to ńiczego nie zmienia. Przyznam się otwarcie, . ~e nie wiem, jak zamierzacie tym óbalić moje zdanie, ma- ster Jones! - Zaraz to usłyszycie. Santer nie zastrzelił obojga .In- dian po to, aby odkryć złotodajne miejsce, iecz aby do- ~tać nuggety, które oni mieli prźy sóbie. - To i cóż z tego? To jedno i to samo! - Tak - dla niego i dla zastrzelonych, ale.nie dla nas. - Czemu nie? - Jak sądzieie, mało czy dużo było,złóta w kryjówce? - Dużo, pewnie; że dużo! Nie zdolam wprawdzie tego dowieść; Iecz wyobrażam .sobie, że dużo. - A ja potrafię to udowodnić. - Wy? - zapytał zdziwiony. - Tak: Wystarczy trochę pomyśleć. Jeśli się nawet nie ~na Mugworthills, to moźna przypuszczać, że nie ma tam naturalnych złóż źłota; lecz że musiano je tam zgroma- ~zić. Ilekżoć zaś Indianie zadają sobie tak w.iele trudu, by taki skarb zgromadzić, nie czynią tego nigdy dia byle - To słuszne! - Było więc tam dużo, bardżo dużo złota. To; -co za- ;':brali Winnetou i jego ojciec, było tylko małą cząstką; prawda? - Macie sł'uszność. - I dla takiego głupstwa zabił Santer dwoje ludzi! - Hm, tak, ale tó było praktyczne. Chciał zdobyć i tę małą cząstkę. - Czyż jeszcze nie pojmujecie, do czego zmierzam? Ta 411 - praktyczność, którą tak usprawiedliwiacie, może się stać dla was wysoce ńiebezpieczna. - Niebezpieczna? Jak to? - Wyobraźcie sobie, że udajemy się do Mugworthills i znajdujemy cały skarb; potem..: Potem dzielimy go natychmiast między siebie -. wtrącił prędko mój rózmówca przerywając mi~w pół żda- nia. . - Tak, dzieliy. Jak sądzicie; ile otrzyma każdy z nas? ř - Któż to może przewidzieć? Trzeba wprzód wiedzieć, -`.'; ile tam jest tego złota. - Nic by to nie pomogło, gdyź Santer żażąda dla sie- ~ bie ,'lwiej części, a nam przyzna tylko tyle, ile mu się spo , doba. - Nie, tego on nie uczyni. Mylicic się stanowczo! .~ -~~ ~1 ja jedńak~ trwam pżźy swoim twierdzeniu. - Podział będzie uczciwy; nikt nie otrzyma więce~ mz .. pozostali. - Nawet Santer nie? - - Nie. - Czy on wam to powiędział? - Tak. Nie tylko powiedział; lecz nawet potwierdził " uściskiem ręki. i - I wydał wam się przy tym szlachetny. - Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy a;~ człowiek, jakiego sobie można wyobrazić! A wy jesteście najbardziej~ dziecinnymi z ludzi, ~a kich kiedykolwiek spotkałem. - Jak to~ - Bo wierzycie temu przyrzeczeniu. - Cóż w tym dziwnego ? - Czy trzeba wam to dopiero tłumaczyć. - Pewnie, że tak! - Człowiek; który dla kilku nuggetów zabija dwóje lu dzi, jest tak opanowany żądzą złota, że nawet mu nie * przyjdzie na myśl dzielić się z wami~ w ten sposób. - To było dwoje dzikich! - ~ 412 ,. - Ale~w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrzą- tzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to by- i biali, to także sprzątnąłby ićh z drogi bez wahania. - Hm! - mruknął Gates z niedowierzaniem. - Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej w swoich przypu- żcżeniach, Santer obiecał wam, że dostanięcie tyle, co on, a ja sądzę, że... ...że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam ię będzie należała - wtrącił Gates. Być może, że nam coś da; będąc przekonany, że wtrzyma to wszystko z powrotem. - Drogą rabunku? ~ - Tak: Przecież część przypadająca na każdegó z nas ~dzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od te- ~,. co mieli wówczas przy sobie Indianie. Jeśli ich za- ~żelił z chciwości, to przysiągłbym, że od ćhwili, w' któ- pj my stańiemy řsię posiadacżami złota; nie będziemy ani ~iinuty pewni własnego życia! - Poczekajcie, master Jones! - Pewnie; że zaczekam. ~ - To wielka różnica, czy się strzela do Tndian, czy do !~aya.u: , Dla człowieka, którego porwała gorączka złota, ' ta ~ażnica już nie istriieje. - Hm! Nie mogg wam przyznać słuszności w tym wy- ~~dku, gdyż master Santer jest dżentelmenem w całyxn te- o słowa znaczeniu. ~ - Cieszyłbym się, gdybyście się nie mylili! - Założę się z wami, a co chcecie, master Jones! Przy- atrzcie się tylko master Santerowi; a przekonacie się za- ~z, że on w pełni żashzguje xia zaufanie. Well! Jestem bardzo ciekawy ćhwili, w której go - Jesteście tak pełni wąfpliwości i podejrzeń jak kału- ;a ropuch i kijanek. Jeśli sądżicie, że grozi wam niebez- iieczeństwo, to łatwo możecie go uniknąć. - Jeśli nie pojadę do Mugworthills? - Tak. Wszak nie musicie się przyłączać. W ogóle nie '... wiern, czy master Santer ucieszy się z tego, że was z sobą ; przyprowadzimy. Myślałem, że oddaję wam przysługę.- Powiedział to niemal odpychająćym tonem, rozdrażnio- ny, że nie zgadzam się z jego zdaniem na temat Santera. Ja zaś odparłem mu na to: - Ja też uważam to za przysługę i dziękuję wam za ~'' nią. - Okażcie więc swoją wdżięczność w inny sposób niż ::;. przez oczernianie dżentelmena, którego nie widżieliście je- :.:`~ szcze na oczy! Nie sprzeczajmy się dłużej; lecź zostawmy =,:;: te rzeczy ich kolei: Na tym zakończyliśmy ten temat i zaczęliśmy mówić ::: ` o czym innym, przy czym udało mi się rożproszyć złe wra- ; żeriie, które sprawiła moja nieufność. Jakżeż łatwo przy- ,' zna~by mi słuszność, gdybym mógł im powiedzieć; kim je- ::,' stem. Ale nie mogłem tego ryzykować. Byli to niedóświad- : czeni i łatwowierni ludzie. Obawiałem się, że gdybym ich.:';:. we wszystko wtajeWniczył; byliby -mi raczej zaszkodzili;-'~'~~ aniżeli przydali się na coś. Później udaliśmy się na spoczynek. Wprawdzie mie~sce, : w którym się znajdowaliśmy, uważałem za beżpieczne, ~ mi- ;:'~ mó to przeszukałem starannie całe otoczenie, a nie znalazł- ; szy nic podejrzanego zaniechałem czuwania. Oni zaś byli `"::~ ` tacy naiwni, że wcale o potrzebie straży nie myśleli. Nazajutrz rano wyruszyliśmy rażem do Mugworthills::'''. ' Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel !';: mojej podróży. Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju ' . i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że v; przy spotkaniu z Kiowami wystarczy, iż podadzą 'nazwi- sko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci ~. czerwonoskórzy od razu poznają. Towarzysze moi uwa- ' żali zatem wszelkie środki ostrożności ża zbyteczne, ja zaś ':: nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąe wzbudzić podej- rzenia ani~ ściągać na siebie ich gniewu. Szczęściem przez ~ cały ten dzień ,nie spotkaliśmy żywej duszy. 414 Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej .prerii. Qni óhcieli rozniecić - ogień, . lecz nie zńaleźli opału, co mnie w d~lchu uciesżyło. Zresztą' nie było zimno i nie ~nieliśmy nic do pieczenia. Nazajutrz rano zjedliśmy prżed wyrusżeniem ostatek ~ ~uszonęgo mięsa i odtąd mogliśmy liczyć już tylko na to, ` ~o upolujemy. Na ten temat żrobił Gates uwagę, z której ~ tiśmiałem się w duchu: - Jesteście traperem, ale nie myśliwym, master Jónes. ~'owiedzieliście wprawdzie, że umiecie strżelać, ale kto ~ie, ezego byście w tym względzie dokazali. Czy traficie. a~a odległość stu kroków do preriowego zająca? Stu kroków? - odrzekłem. - Hm!, To trochę dale- - Od razu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec ego na prażno w ogóle dźwigacie ten stary grżmot. Z nie- ~ ~ można by wieżę zestrzelić, a nie drobną zwierzynę. Ale ue troszczcie się o to, ju'z my się postafamy o mięso. Trafiacie widać lepiej ode mnie? - Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwyrni z prerii, irawdziwymi westmanami! ~ - To nie wystarcza. - Tak? A czegóż jeszcze potrzeba? ' = Zwierzyny. Umiejcie sobie śtrzelać, jak chcecie, jeśli - u nie ma zwierzyny, to i tak będziemy musieli cierpieć łód. - Nie bójcie się o to! Już my ją znajdżiemy! . - Tu, . na sawannach? Tu są tylko antylópy, które ńie opuszczą nas na odległość strzału. - Mądrze mówicie i traiiliście prawie w sedno. Ale r Mugworthills jest las, będzie więc i zwierzyna. Tak po- ńedział master Santer. - Kiedyż tam dojedziemy? , - Może koło południa, jeśli, jak pr~ypuszczam, dobrze Nikt ńie wiedział lepiej ode mnie, że jechaliśmy dobrze że przed południem dostaniemy się do Nugget-tsil. Pro- 415 wadziłem ich właściwie, choć tego dotąd nie zauważyli. ~-- Oni jechali ze mną, a nie ja z riimi. Słońce nie doszło jeszcze do szczytu swej codziennej wędrówki, kiedy ujrzeliśmy na południu wznoszące się wśród równiny zalesione wzgórza, ku którym zdążaliśmy. - Czy to są Mugworthills? - zapytał Clay. -, Tak - odparł Gates. - Mastsr Santer opisał nam '' dokładnie, jak wyglądają od północy, a to, co tutaj widzi- rny, zgadza się .z tym opisem: Za pół godziny będzieiny..-~.; u celu. - . - Teszcze nie - zaprzeczył Clay. - Jak to~ - Zapomniałeś, że Mugworthills są od ,północy yedo ,, stępne dla jeźdźców. - Wiem o tyt~ dobrze. Miałem:.na ..myśli tylko to, ze będ~emy tam ~a poł godzmy Potem objedziemy Mug...,, worthills dokoła i od .południa wjedziemy w dolinę; która je przedziela. - Usłyszawszy, . że Santer opisał im dokładnie teren, ,; chciałem się' przekonać, jak daleko sięgała ta dókładnosc, i zapytałem: - Pewnie w dolinie spotka się Santer z wami,. master'" Gates. - Nie w d'oliriie, lecz na górze. - Czy mamy się tam wydostać z końmi? - Tak. - A jest tam droga? - Właściwej drogi nie ma, tylko łożysko rzeki. Jechac tamtędy nie można, trzeba się wspinać, a konie prówa- ; dzić za sobą. - Po co? Czy trzeba koniecznie tam się wydóstać? `~ A na dole zostać nie można? - Nie, gdyż miejsce poszukiwań znajduje się na górze. '. - Należałoby przynajmniej konie zostawić na dole: To ; byłoby w każdym razie lepsze. - Nonsens! Widać, że jesteście traperem. Może całe ';; tygodnie upłyną, zanim znajdziemy na górze to, czego .:~ ` 416 szukamy,. Czy na tak długi czas można zostawić konie na dole? Ktoś musiałby być przy nich stale na straży; na gó- , rze zaś będziemy je zawsze mieli przy sobie i nie będzie potrzeba osobnego dozorcy. Czy tego nie pojmujecie? - I owszem! Kto jednak nie żna okolic, może tak za- - Zresztą w górze jest wiele do zobaczenia, gdyż jak am to już powiedziałem, wznoszą się tam mogiły wodza w paczów i jego córki. - I przy tych mogiłach rozbijemy nasz obóz? - Tak. - - Na noc także? Zapytałem w ten sposób z ważnego powodu, gdyż po ~, :aby-wejść w posiadanie testameritu Winnetou, musia- m kopać pod grobem Ińczu-cżuny, a; do tegó świadko- . ie byli- zupełnie zbyteczni: Tymczasem usłyszałem; ` że :m właśnie mamy urządzić obóz. Prżyszło mi na myśl; ;. może ten naturalny lęk, jaki ogarnia zwykłych ludzi -zed grobami, skłoni moich towarzyszy; aby przynaj- niej w nocy omijali pobliże mogił. Lecż i tó nawet, gdy- y się tak stało, nie mogło mi wystarczyć. Nie widząc abrze w nocy, mogłem łatwo się pomylić, a poza ty~ po emku nie zdołałbym zasypać wykopanego dołu tak; że- ~ rano nie było śladów. - Dlaczegó chcecie wiedzieć, czy także w nocy będzie- y tam przebywali? - zapytał Gates. - Hm! Nie każdy lubi spać koło grobów - odpowie- - Aćh! Wy się boicie? - To nie! - Ej, chyba! Słyszycie, Clay i Summer? Master Jones oi się 'zmarłych! Lęka się tych obojga czerwonóskórych. qyśli, że wstaną z grobu i wskoczą mu na plecy, cha, ha, cha, cha! Zaśmiał się na całe gardło; a tamci obaj mu zawtóro- ~ali. Milczałem, chcąc zostawić ich w mniemaniu, że je- :em taki bojaźliwy, gdyż inacżej dopatrzyliby się może 417 w moich pytaniach jakichś szczególnych powodów, a od tego właśnie starałem się ich odwieść. - J~esteście tacy zabobonni, sir? - mówił dalej Gates z przekąsem. - To wielka głupota! Umarli nie wstają, * więc i tych dwoje nie porzuci wiecznych ostępów myśliw- skich, gdzie żyją w błogim nieróbstwie przy jelemej i bizo- niej pieczeni. Gdyby się wam jednak `ukazali, co natural- nie nie jest całkiem wykluczone, to zawołajcie nas tylko na pomoc, a my ieh już odpędzimy. - Sam dałbym sobie z nimi radę. A chociaż nie boję ;. się ńiczego, to jednak ~nie uważam za stosowne spać koło mogił, skoro można gdzie indziej. . Podczas tej sprzeczki żbliżyliśmy się do gór i musieliś- my zboczyć na zachód, by je objechać. Przybywszy- na ~ stronę południową, dojechaliśmy do przedzieIającej je do liny i rusżyliśmy nią dalej. Później otworżył śię przed na- . ~; ~'~i vi~spomniany już niejednokrotnie boczny parów, któ- rym podążyliśy w górę, dopóki się nie rozwidlił. Zsiadł- .' szy tutaj, zacżęliśmy wspinać się po kamienistym gruncie aż do ostrej, krawędzi`na górze; przez którą trzeba było ' się przedostać. Konie prowadżiliśmy ze sobą. Jechałem umyślnie na ostatku, a Gates na przedzie Stawał on kilka razy, by sobie przypornnieć opis drogi";`,~: podany mu przez Santera. Orientował się dobrze; widocz- r nie miał ni.ezłą pamięć: Następnie zjechaliśmy na dół, na prźełaj przez las, . dopóki drzewa się nie rożstąpiły. Tu `: Gates zatrzymał się i zawołał: - Dobrze;_ całkiem dobrze! Oto są obie mogiły! Widzi- '~ cie? Jesteśmy już na miejscu. Teraz tylko trze'ba; żeby się ';ś tu zjawił master Santer. ; Tak, byliśmy rzeczywiście na miejscu. Tu stał grobo- wiec Inczu-czuny, niegdyś wodza Apaczów. We wnętrzu ;~ tego kopca;. obłożonego skorupą z kamieni, spoczywał, :.,.; siedz~c na swoim koniu w pełriym rynsztunku z wyjąt- kiem srebrzystej strzelby i woreczka z "lekami". Obok ;;:~ wznosiła się piramida z kamieni ze sterezącym z niej . . :ytem drzewa, o którego pień oparta spała snem r:a ~ 418 wiecznym~Nszo-czi. Byłem tu z Winnetou kilka razy pod- ezas naszych-pielgrzymek dla ucżczenia pamięci zmarłych, a` teraz witałem te groby bez niego, bo on także rozstał śię ze mną na zawsze. Winnetou odwiedzał także i beze irimie to tak drogie dla niego miejsce, kiedy ja przebywa- taem w innych krajach. Jakie myśli mogły wówczas mie- śźkać pod jego czołem,-jakie uczucia targać jego sercem? ~anter i zemsta! Ten człowiek i żądza odwetu na nim wy- ~ełniały niegdyś całą jego istotę. Czy tak było i później? ~:.~.: Nie udało się wodzowi Apączów pochwycić mordercy ~'.-~wymierzyć mu kary: A teraż ja stałem tutaj i czekałem tego człowieka. Czyż nie byłem uprawnionym spadko- ercą przyjaciela i dziedzicem jego żemsty? Czyż nie żyło 5 we mnie gorące życzenie odwetu? Czy nie byłoby to żestępstwem wobec zinarłych, gdybym oszczędził Sante- ~ Wtem usłyszałem w dusży głos przyjaciela: "Winne- jest chrześcijaninem". Niestety równocześnie doszedł ;,ych uszu jesżcze inny głos; głos Gatesa,. który wołał: Cóż tak stoicie wpatrzeni w te dwie kupy ziemi? y widzicie już może upiory, których się tak lękacie? `~ śli się- to dzieje z wami w . biały dżień, to co dopiero bę- . ;.:.e w nocy? 4:' Nie odpowiedziawszy mu nic, zaprowadziłem konia na `- lanę, rozkiełznałem go i puściłem na paszę: Sam uda- się swoim zwyczajem na badanię okolicy. Kiedy wró- em, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. . Sie- ~źieli pod grobem wodza, i to w tym właśńie miejscu, ~dzie miałem kopać. Gdzie wy się włóczycie? - zapytał Gates. - Może i~ukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy . ~ig tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugim za- ~ić mięjsca, gdzie leży skarb. ` Ten ton mi się nie. podobał. Wprawdzie oni nie wie- lżieli, kim jestem; 'ale mimo to nie mogłem pozwolić, że- iy przemawiali do mnie w ten sposób. Toteż odpowie= lżiałem ostro, ale zarazem tak, by go nie obrazić: Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w przekonaniu, 419 . że macie prawo mi rożkazywać? Z jakichkolwiek pobu- .:'::.# dek to czynicie, to zwracam wam uwagę, że wyszedłem już z lat uczniowskich. - Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć? - Że uważam śiebie za człowieka w pehu niezależnego. - Właśnie, że ńim nie jesteście. Od chwili przyłączenia 'e. się do nas staliście się człónkiem ńaszej spółki, a żadna cz_ęść jakiejś całości nie może się nazywać niezależną. - Nie musi się jednak poddawać bezwzględnie rozka-a~ zom. .. . - Ale przyznacie, że powinien być na czele jeden czło:~`' wiek, do którego reszta musiałaby się stosować. - Czy uważacie siebie za takiego? : - 'I'ak. To jęsteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie~' pr~ąłem jeszcze służby u Santera, nie jestem więc człon~'' kiem waszej spółki: - W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie d'o tegć~ prawa, skoro do nas nie należycie. - Nie sprzeczajmy się o to; sir! Będę chodził, gdzie mmr się , spodoba! Na razie oddaliłem się; by zobaczyć, czy je~: steśmy tu bezpieczni. Jeśli rzeczywiście jesteście :tak dzyi.~ nyrni westmanami, jak powiadacie, to musicie wiedziee='~ że nie obozuje się w lesie nie wiedząc, czy nie ma w ni ~J jeszcze kogoś. Ponieważ nie dopilnowaliście tego, zrobt:; łem to sam i zashxguję racżej na wasze uznanie niż it~* ton, na jaki sobie wobec mnie pozwalacie. - Ach! Sźukaliście ślądów? ~; - Tak. - Czy umiecie je odnajdywać? - Prawdopodobni~e! ' ,: - A ja sądziłem, że szukaliście już nuggetów. - Nie jestem taki głupi. - Dlaczego miałoby to być niemądre? - Czyż wiem, po której stronie i w jakim kierunku na~ ~''y~ leży ich szukać? O tym wie tylko Santer, jeśli złotó''~ w ogóle się tu znajduje, o czym śmiem wątpić: 420 , - Zdaje mi się, że składacie się z samych wątpl~wości, odejrzeń i nieufności. Byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyś- ay was zostawili wasze~nu losowi. - Tak? A może ja wła~nie jestem tym jedynym, który ~y potrafił znaleźć złoto, gdyby ono tu było. Ale złota już iie ma... ' - Nie ma? Kto to powiedział? . - Ja to mówię. - Dlaczego? Skąd możecie to wiedzieć? - Zdrowy rozum mi to dyktuje. To' dziwne zaiste,, że ja- ;i~ doświadczeni westmani riie wpadliście na to już dawno! Nie mówcie zagadkami. Powiedzcie wyraźnie! Czy ~lo tutaj złoto? Na to się zgod~ę. . ; . Ale któż by je mógł zabrać? - Winnetou. Skąd wam ta myśl przyszła do głowy. ~ ~;;;;- Raczej ja powinienem zapytać, jak wy mogliście nie aść na nią. Wiem o Winnetou, że był to nie tylko riaj- ~leczniejszy, lecz najmędrszy i nalchytrzejszy ze wszyst- ~ ~h Indian. - No, o tym wie każdy, .nie tylko wy. ;^ To bądźcie tak dobrzy i pomyślcie! Winnetou przybył f taj po złoto. Napadnięto nań, a on, jako człowiek mąd- "; poznał od razu; że ktoś wyśledz~ł jego 'tajernnicę. Mu- zatem `wziąć pod uwagę, że Santer, który mu umk- `" ł, powróci później i będzie szukał skarbu. Co wy uczyni- yście na jego miejscu, maśter Gates? Czy zostawilibyś- ~t~e tutaj złoto? - Do wszysfkich diabłów! - wybuchnął niespodzia- - No, odpowiedzcież! - Tó jest wprawdzie jakaś myśl, aie nędzna i podła! - Jsśli uważaliście Winnetou za głupca, . to szukajcie :~ggetów, lecz nie pośądzajcie mnie, że ich szukam za ąszymi plecami. Nie pozwolę, żebyśćie mnie posądzali taką głupotę. ' ; 421 - Twierdzicie więc, że nic tu nie znajdziemy? - Jestem tego pewien. - To po co przyjechaliście tutaj? Nie fnogąc powiedzieć mu prawdy, odrżekłem: Ponieważ myśl, którą się właśnie z wami podzieli- : łem, przyszła mi do głowy dopiero teraz. - Aha, dotychczas więc byliście tak samo głupi jak ::` my? Przyznaję, że w waszym zapatrywaniu jest trochę A słuszności,. ale równie wiele, .a nawet więcej można przyr,,'. toczyć przeciwko wiemu. - Co? Powiem tylko jedno. Kryjówka jest tak dobra, że Winnetou nie obawiał się, żeby ją ktokolwiek odnalazł:' Cz~ to niemożliwe? ~ I owszem. Pięknie! Mógłbym przytoczyć jeszcze więće~ racJt, przeciwko wam, lecz rezygnuję. Zaćzekamy, dopóki ni '' przybędzie Santer. Zobaczymy, co on na to powie. - Kiedy się go spodziewacie? Dziś jeszcze nie, ale jutro. ,.,,, Jutro? ~ To niemożliwe. Znam przypadkowo Salt For dokąd się udał. Jeśli będzie się śpieszył, to może tu prz~,',` być najwcześniej pojutrze wieczorem. Czym źajmiemy si`' do tego czasu? - Polowaniem. Potrzebujemy przecież mięsa. ? - Hm! Czy ja mam także polować z wami Zadałem umyślnie to pytanie w nadziei, że wszyscy poJ~ dą na polowanie, a. mnie zostawią tu samego. Niestety;:':.. zawiodłem się, gdyż Gates odpo~riedział: - Wy popsulibyście nam prawdopodobnie wszystko:, Obejdzie się więc bez was. Ja pójdę z Clayem i przy:;' puszczam, że coś zastrzelę, a wy możecie zostać tutaj z~; Summerem. Po czym obaj zabrali strzelby i oddalili się. Czyżby Ga-' tes trzymał się tak skrycie polityki niezostawiania mnie t~t; samego? W .takim razie musiałby mnię w rzeczywistości~ uważać za bardzo sprytnego. Tymczasem dotąd ~okazywa~~Y vaczej lekćeważenie w stosunku do mojej osoby. Jeśli są- ~ził, że mu popsuję polowanie, to znaczy, że miał o mnie iardzo ńiskie wyobrażenie i nie czuł, jak wielki popełnia ym błąd. Słowo "traper" wymawiał zawsze z pogardą. f'o samo dowodziło już braku wszelkiego doświadczenia, ~o powinien był wiedzieć, że traper musi być równo- ;;~eśnie dobrym strzelcem, no i w ogóle dzielnym west- Gates z Clayem ugańiali przez .całe popołudnie po l,esię, wieczorem przynieśli jako owoc swych trudów biednego ijączka, którego mięsem tylko z biedą mogły się posi- ~ cztery osoby. Nazajutrz rano Gates poszedł na polo- ~;riie z Summerem, a całą ich zdobycź stanowiło kilka ~ikich gołębi; tak starych, że lędwie je można było ~ryźć. K - Nie mamy szczęścia - tłumaczył się przede mną. - . ~adna zwierzyna się nie .pokazuje! - Gdyby wasz brak powodzenia można było upiec spożyć, to nie potr~ebowalibyśmy narzekać - odparłem. Te ptaki żyły już pewnie za czasów Matuzalema, a fiak ogromna szkoda; że musiały zginąć w tak młodym ńeku. ~ ~- - Czy chcecie drwić ze mnie, sir? - Wcale nie; gdyż łatwo możecie sobie wyobrazić, że tnemu żołądkowi nie zbiera się na żarty. - To zróbcie lepiej, jeśli zdołacie! - Well, przyniosę wam pieczeń. - Śmiem wątpić. v ZająCa lub przed~otopowegó ptaka znajdę w każ- yin razie. Wziąłem obie strzelby i poszedłem. Gdy się powoli od- alałem, słyszałem, jak śmiejąc się, wołał za mną: - Patrzcie go, jak idżie z tyrn olbrzymim grzmotem! :astrzeli kilka starych drzew; . ale nie trafi ani włosa, ani . Więcej już nie słyszałem. Gdybym tak wówczas przy- mął, żeby ich podsłuchać! Byłbyrn usłyszał więcej, i to 423 nawet coś liardzo dla mnie ważnego. Później dowiedzia- ' łem się, że byli rzeczywiście przekonani, że nic nie upolu- `~ ję. Chcąc mnie zawstydzić i raz jeszcze spróbować szczęś- ; cia - aby gdy nic'nie przyniosę, pokazać mi bogatą zdo- ~, bycz i do woli wyśmiać - udali się wszyscy trzej do lasu zaraz po mnie. Wiadome miejscę było opuszczone i mog-~'` łem wykopać testament Winnetou, a potem jeszcze swo-:v:: bodnie zabić jakąś zwierzynę. Ale niestety - tak być nie':n miało! - Wczoraj i dziś wychodzili oni na polowanie tą sam~' drogą, którą prżyszliśmy t~ttaj. Domyślając się więc, ż~ w tej stronie; a więc ku południowi, wypłoszyli już wszel': ką zwierzynę, skierowałem się na północ; . ku nizińie i n ' łąkę, przez którą ńiegdyś zwabiliśmy Kiowów, 'aby w przeciwległym ciasnym parowie urządźić na nich za: sadzkę. Nie było tam pewnie nikogo od wielu' lat, dlateg m.ogłem liczyć na łatwy strzał. Ponieważ jednak zbliżał ~ się właśnie południe, a więc czas niekorzystny, przeto gd`' po upływie godziny zabiłem dwie tłuste indyczki, powr ~ ciłem cio obozu. ' Lecz towarzyszy moich tam nie zastałem. Zacząłem ' zastanawiać; gdzie się mogli znajdować. Czy wymknęli tylko dla żartu, aby skrycie podpatrzyć, co przyniosę, c ř też udali się jeszcze raz na polowanie? Wołałem na nie~ lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Ach, gdyby tak odeszli naprawdę! Ale trzeba było i ta zachować ost~-ożność.. Przeszukałem pośpiesznie c miejsce dokoła. Przekonawszy się, że rzeczywiście się o' ',: dalili, zabrałem się czym prędzej do roboty. Dobywszy noża, wykroiłem po zachodn'iej stronie mo , giły wodza, tuż u jej krawędzi,. kawał murawy,` który na;`.. leżało potem znowu położyć tak; żeby nie było znaku, tam kopańo. Ale grudek ziemi także nie mogłem zośtah , wić. W tym celu rozłożyłem obok siebie na ziemi mo~ k i kładłem nań ostrożnie wykopaną ziemię, aby nią pot ' znowu zapełnić otwór. _ Pracowałem z gorączkowym pośpiechem, gdyż każd , l 424 i~vili mogli nadejść wszyscy trzej. Nadsłuchiwałem od ;asu do czasu, . czy nie odezwą się ich kroki lub głosy. ~two pojąć, że wskutek podniecenia, w jakim się znaj- iwałem, słuch mój nie był tak bystry jak zwykle. Dziura pogłębiała się z każdą chwilą. Kiedy głębokoś~ j dosięgła może jednego łokcia, mój nóż uderzył o ka- ień. Wydobyłem ten kamień, potem drugi, leżący pod tn, i ujrzałem mały; sześcienny, całkiem suchy otwór ze ianami z gładkich kamieni. Na dnie leżąła gruba, złożo- i skóra:.: testament mego przyjaciela, Winnetou. W na- ępnej chwili był on już w mójej kiesżeni, po czym zaczą- Eii szybko zapełniać dziurę: Szło to o wiele prędzej niż j wykopywanie: Wsypałem ziemię z kopca, przybiłem ją ibrze -pięścią i położyłem na wierzchu wycięty kawał ńrawy.' Zrobiłem wszystko tak dokładnie, że nikt by nie ~uważył, że tam ktoś kopał. Dżięki ~ogu! Przedsięwzięcie się powiodło; przynaj- niej tak mi się zdawało. Nacisłuchiwałem: Ponieważ zrii- Ed nię dolatywał najmniejszy szmer, przeto wziąłem się o roźwijania skóry. Złożona była rogami do środka-jak iperta, a w niej leżała druga; której rogi Winnetou ze- ył ścięgnem jetenim: Gdy i tę rożciąłem, ujrzałem te~ta- ent; spisany na kitku kartkach papieru. : Czy schować go, cży też przeczytać? Lecz po cóż miał- ~xn się z tym kryć? Wszak gdy moi towarzysze zobac2ą nie cżytającego, nie będą mieli nic przeciwko temu. zresztą cżyż mogli wiedvzieć, co to było? Mógł to być t lub jakieś pismo, które od dawna nosiłem przy sobie: ie mieli nawet prawa pytać o ten papier. A gdyby na- ~t zapytali, to przecież mogę odpowiedzieć, co żechcę. tymczasem oczy moje rwały się do tego, ćo Winnetou .pisał. Tak, napisał, bo Winnetou umiał pisać. Kleki-pe- ~, jak w wielu innych rzeczach, tak i pod tym wzgtędem ~ł jego nauczycielem. Niezrównany Apacz miał jednak mało sposobności do wyćwiczenia się w tej sztuce. Za- sywał często uwagi w moim notatniku, tak że znałem ;o charakter pisma; nie był piękny ani wyrobiony, ale 425 . ,~. - wysoce oryginalny. Przypominał pismo cżterilastoletmego " ' ' ucżnia, starającego się pisać kaligraficznie. Nie mogąc stłumić w sobie chęci prżeczytania test,~^.:~: mentu usiadłem i rozłożyłem kartki. Rzeczywiście tc~~,. było pismo Winnetou. Lifery wszystkie jednakowo długy, i w tym samym położęniu, jedna oddzielnie od drugie~, wyglądały nie jak pisane; lecz starannie rysowane i malo~ wane. Gdzie on mógł napisać fyle wiersży i ile stracił n~ to czasu? Oczy zaszły mi łzami; gdy czytałem słowa ni~ odżałowanego prżyjaciela: Mój kochany, dobry Bracie! Ty żyjesz, a Winnetou, który Cig kochal, już zmarl A dusza jego baiai przy Tobie: `Ty triymaśz ją w ręku, gd , , ~ na~isana jest na tych kartkach. Niechaj śpocżnie na Two sercu! Dowiedz się o ostatnim życżeniu swego cżerwonego brat i przecżytaj wiele slóiv jego, kiórych nigdy nie zapomras~ Lecz. najpierw powie Ci to, co najpotrzebme~sze. Nie ~est t j~dyny testament Winnetou, gdyż drugi wlożyl on w usz "n swoich ~czerwonych wojowników. Ten, ktory czytasz, prze znaczony jest tylko dIa Ciebie. Zobaczysz bardzo wiele zlota i zrobisź z rtirri to, co C~' teraz duch mój powie. Leżalo ono w Nugget-tsil, a1e pozc~~ dal go morderca Santer, dlatega Winnetou zabral je do De klil-to*, gdzie byleś niegdyś z nim rażem. Pojedziesź w go . rę przez Indelcze-ezil** aż dó Tse-szosż*** nad spada~ącc~'~ . wódę. Tam zsiądziesz z konia i wdrapiesz się... Tu utkn~łem, bo nagle zabrzmiął'za mną jakiś głos: M - Dzień dobry, master Shatterhand! Ćwiczycie się -'' w sylabiżowaniu? . Oglądnąwszy się w tej chwili, . przekonałem się, że po- w * D ę k 1 i l - to (ind.) - Ciemna Woda.. ** I wd e 1 e z e - c ż i 1,(ind.j - Świerkowy Las. *** T s e - s z o s z (ind.) - Skała Niedźwiedzia. . ' R 426 ~ pełniłemxnajwiększe głupstwo w mym życiu. Oba zabite ptaki i strzelby położyłem może o dziesięć kroków od sie- ` bie i siedziałem oparty o grobowiec nie plecami, lecz pra- wym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaiiiem, nie zauważy- :'.łęm, że ezłowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł v niepostrzeżenie aż do moich strzelb i zagrodził mi drogę ':: do broni. Stał tam teraz i mierzył do mnie ze swojej flin- : ty. Zerwałerp się na równe nogi, gdyż przybyszem był nie ~::-kto inny, tylko - Santer!!! W następnej chwili sięgn,ąłem już obiema rękami do ~';pasa po rewolwery: Leez niestety! Kiedy klęcząc kopałem dzmrę, odpiąłem pas z całym rynsztunkiem i odłożyłem na zieinię, ponieważ przeszkadzał mi w robocie. Myśla= ~ łem, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłern za- r tem chwilowo beżbronny; a Santer zauważywszy mój ruch, zaśmiał się szyderczo i zagroźił: - Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń; bo wvystrzelę natychmiast. Przestrzegam; źe nie żartuję! Złowrogi blask jego oczu świadczył, że istotnie był go- iow posłać mi kulę. O ile jego nagłe zjawienie zaskoe~yło nie w pierwszej chwili, o tyle teraz zapanowałem juźn źu- ~v:~ełnie nad sobą: Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zi- . rnną krwią w oczy. Nareszcie wpadłeś w moje ręce! - mówił dalej. - ! Widzisz -palec na , cynglu? Za najlżejszym dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi. Nie ruszaj się więc, bo po~dziesz do diabła! Z tobą trzeba się rnieć na baczności: ~Prawda, że się mnie nie spodziewałeś? ~ - Nie - odrzekłem spokojnie: _ - Obliczyłeś sóbie, że prżybędę dopiero jutro wieczo- ~ rem, ale twoja kalkulacja była fałszywa. Skoro o tym wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Na próżno szukałem ich wzro- `-:kiem. Obecność ich uspokoiłaby mnie. Za morderców w ~każdym' razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, by 427 Santer zabił mnie ria ich oczach. Należało tylko nie draż- nić go teraz. Zachowałem więc nadal nieruchomą posta- wę, on zaś mówił z wyrazem nieubłaganej nienawiści: - Chciałem się udać nad Salt Fork, aby donieść Tan- guy, że ten pies Apacz zginął nareszcie. Przypadkiem jed- nak spotkałem oddział Kiowów i przybyłem tu wcześniej. : ~ Na dole zobaczyłem się z Gatesem, który mi powiedział; `''y że przyprowadził tu z sobą niejakiego mastęr Jonesa: Gdy -`. usłyszałem, że master Jones ma dwie strzelby, wielką y';' i małą, od razu powziąłem podejrzenie. Gdy zaś Gates ..:~ opisał mi tego draba dokładrtie, wiedziałem, czego się .;;'. =, . mam trzymać; chociaż udawał bardzo głupiego, nie mógł :" to być nikt inńy jak Old Shatterhand. Wyszedłem na gó-.~;: ,';:. . rę, aby się tu ukryć i pochwycić go podczas jego powro- v'~ tu z polowania, lecz on już ` był tutaj. Kopałeś dziurę;y::, a i~yśmy się temu przypatrywali. Co to za papier masz:` w ręku? . - Rachunek od krawca. - Psie, nie sądź,'że możesz sobie drwić ze mnie! Co ta ' takiego? - Rachunek od. krawca. Przyjdźci~. i zobaczcie! - Teraz tego nie zrobię! Muszę cię najpierw obe~wład- ,. ~"r nić. Co robisz teraz w Mugworthills, k~~re Apacz nazwał''" Nugget-tsil? - Szukam skarbów. - Tego się domyślałem! - Ale znajduję tylko krawieckie rachunki. ś - Już ja się im dokładnie przypatrzę. Ciebie diabeł 'a przynosi wszędzie, gdzie cię najmniej potrzeba, ale tym 'v~ razem dobrze zrobił. Nareszcie będzie po tobie! - Albo po was, gdyż jednego z nas to czeka nieodwo- łalnie. - Ty kundlu zuchwały! Taki pies jeszcźe przed śmier-:': cią warczy! Ale . to bezsilne zgrzytanie zębami nic ci nie ' pomoże. Powtarzam, że już po tobie. A złote kości, które-:: tutaj chciałeś wykopać, weźmiemy sobie my! - Weźcie i połamcie sobie na nich zęby! 430 Nie szydź! Pówiedziałeś wprawdzi,e, że tu ńic nie a, ale ten papier da ńam wskazówki! - To przyjdź po niego. - Dostanę go i tak. Zaraz się o tym p~rzekonasz. Uwa- co ci powiem! Za najlżejszym niedozwolonym ru- tem, za najmniejszym oporem wypalę. Wobec kogo in- ygo nie wykonałbym może tej ~groźby, ale ty jesteś tak ~bezpieczńy łotr, że względem ciebie m,uszę postępować - Sam wiem o tym ,dobrze! - Ładnie, .że to przyznajesz! Chodźcie i zwiąźcie go! ~'rates, Clay i Summer stali ukryci za ,.drzewami. Na ję- . '. wezwanie wszyscy trzej wyszli i p~odeszli do mx~ie ~olna. Pierwszy z nich, wyciągąjąc rzemień z kieszeni, ~ażał źa stosowne niejako usprawiedliwić się wobec ' aue z-tego zachowania: Sir, usłyszeliśmy ze żdumieniem, ~e nie ńazywacie ; Jones, lecz Old Shatterhand. Dlaczegoście nas okła- ' ~;li? Chcieliście nas oszukać,. a teraz my musimy was aiązać. Nie próbujcie stawiać oporu, bo 'master Santer ~strzeli natychmiast. ~ - Po co tyle gadania! - zawołał Santer i zwracając ; do mnie, rozkazał: - Rzuć papier na ziemię i podaj u ręce! Santer nie wątpił, że ~ia mnię całkowicie w swojej wła- y; tymczasem ja wiedziałem już, że nie ja jemu, lecz on nie ulegnie. Należało tylko szybko i energicznie wyko- ystać sytuację. - No; już? Nie ociągaj się, bo strzelam! - zagroził Upuściłem papier ńa ziemię. - Podaj mu ręce! Z pozornym posłuszeństwem wyciągnąłem ręce do Ga- wsa, lecz tak, że chcąc je związać, musiał stanąć pomię- Izy ~ną a Santerem. - Precz stamtąd, precż! - z~wołał Santer. -- Stajecie ni przed strzelbą! Gdy zechcę strzelić, to... Nie dokvńczył, gdyż ja przerwałem mu bardzo niedeli- katnie. Zamiast się dać związać, pochwyciłem ~ Gatesa wpół i rzuciłem go na Santera. Lotr starał się wprawdzie uskoczyć na bok, ale za późrio, bo runął na ziemię, a strzelba wypadła mu z rąk. W tej chwili znalazłem się przy. nim i uklęknąłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go uderzeniem pięści, zerwa~lem się równie szybko i hukną- , łem na tamtych trzech: ~ ' - - Oto dowód, że jestem rzeczywfście Old Shatterhand! ~' Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieraci~ się do bro-':v:: ni! Precz z bronią, bo strzelam: Rzućcie ją! Ja mówię tak że na serio! ~Vyrwałem Santerowi rewolwer zza pasa i wymierzyłem'`:: zeń do tych trzech "prawdziwych westmąnów". Ushichali:~ mnie natyehmiast. =~~ Usiądźcie tam przy grobie córki wodza! Prędzej~ Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że ~ nie było tam w pobliżu broni: y.. - A teraz siedźcie spokojnie! Nic wam się nie' stańie ~ ponieważ was oszukann. Ale próbę ucieczki lub oporu przypłacicie życiem. - T_ o straszne, to okropne! - skarżył się Gates rozcie~:T rając sobie członki. Leciałem w powietrzu jak piłka::~ Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości! - Wasza w tym wina. Starajcie się,. żeby nie było go'-:!~' rzej. Skąd wzięliście ten rzemień? - Od Santera. - A macie ich więcej? . - - Tak. - To dajcie je tu! Gates wyciągnął rzemienie i podał mi je. Skrępowałem. nimi nogi Santera, a ręce związałem mu na plecach. . - Ten już jest unieruchomiony - rzekłem z uśmie- chem. - Czy mam i was związać? - Dziękuję, sir - zastrzegl się Gates. - Mam już do- syć, zupełnie dosyć. Będę tu siedział spokojnie, jak długo mi każecie. Y 432 - Dobrze zrobicie. Przekonaliście się, że nie lubię ża- rtować! , - Dziękuję w ogóle za wszelkie żarty! Dziwię się, że mogłem uważać was za trapera. - Wcale mnie wasza pomyłka nie dziwi, gdyż nie wy- obrażacie sobie nawet, co to jest prawdziwy traper. Jakże się wam. powiodło na polowaniu? Czy zastrzeliliście co? - Absolutnie nic: - To przypatrzcie się tym dwom kurkom, które ja przynioslem. Jeśli zachowacie się dobrze, będziecie je mogli upiec i zjeść rażem ze mną. Zobaczycie prawdopó- dobnie wkrótce, żę Santer tylko wydawał się wam uczci- v~mi ezłówiekiem. Ja twierdzę, że nie ma większegó łotra pod słońcem od niego. Zaraz się ó tym przekonacie; bo widzę, że przychodzi do siebie. Santer oprzytomniał; otworzył oczy i zaczął się ruszać. Zobaczyws,zy, że stoję nad nirn i zapinam na sobie pas , a potem ujrzawszy swoich trzech towarzyszy siedzących :; przy grobie Indianki, zapytał: - Co to jest?... Ja... ja... jestem związany? - Tak, jesteście związani - potwierdziłem. - Półoże- nie zmieniło się cokolwiek., 'Sądzę, że nie . macie nic przeciwko temu. - Psie! - zgrzytnął wściekle. - Pst! Nie pogarszajcie swego losu! - - Niech cię diabli porwą, łotrze! - Ostrzegam was raz jeszcze! Przedtem znosiłem, że- ście do mnie mówili: ;,ty", gdyż nakazywał m~ to mój ro- żum. Wam również przydałoby się okazać wobec mnie - trochę więcej uprzejmości. Santer spojrzał badawczo na swoich towarzyszy i za- Czyście co wypaplali? - Nie - odrzekł Gates. . - No, nie radziłbym wam! , - Czego nie mieli wypaplać? - zapytałem. - Nicżego! - Oho! Przyznajcie się zaraz, bo wam usta otworzę! - O żłoćie - odpowiedział z przymusexn, jak mi się zdawało. - Jak to: o złocie? - Gdzie leży. Wyjawiłem przed nimi swoje przypu- szczenia i myślałem, że się wygadali. - Czy to prawda? - spytałem Gatesa. - Tak - brzmiała odpówiedź. - Czy istotnie Santer nic innego ńie ma na myśli? Nie. - Nie ukrywajcie nic przede mną! Zwracam waszą ;l uwagę, że kłamstwem lub podstępem nie wyrządzicie :' szkody mnie, lecz sobie. Gates zawahał się chwilę,, a poteni rżekł głosem, ż któ- :.. rego przebijała szczerość: -~ Wierzcie t~i, . sir, że to nie kłamstwó. On rzeczywiś- `; eie miał- tylko złoto na myśli... -~ Ja jednak nie wierzę. Wasza otwartość jest obłudna,..;; ' a w jego twarzy czai się podstęp. Ale w ten sposób nic ~ nie osiągniecie. Wzywam was, master Gates, po raz wtó- r ; ry: powiedzcie prawdę! Czy Santer wspominał ćoś o Kio- ' wach, kiedy spotkał.się z wami w dolińie? ';. - Tak. - Czy był sam? - Tak. - Czy istotnie spotkał czerwonoskórych? - Tak. - - I nie był nad Salt Fork? - Nie był. - Jak wielki to był oddział? - Sżeśćdziesięciu wojowników. - Kto nimi dowodził? = Pida, syn wodza Tanguy. - Gdzie oni~ są teraz? - Wrócili do swojej wsi. - A może wy kłamiecie? - Mówię prawdę, sir! . 434 - Pamiętajcie o tym, że wolna wola człowieka to jego ólestwo, lecz często. także jego piekło. Jeśli mnie oszu- ,cie, tó pożałujecie .tego później. Co do złota, to na dar- ~ jechaliście tutaj, gdyż w tych stronach złota nie ma. Teraz dopiero podniasłem testainent Winnetou z ziemi, włożywsży go w obydwie skórżane koperty, schowałem ~ lcieszeni. - . Zdaje się, że master Santer wie to lepiej , od was - ipowiedział Gates. - On wie mniej niż nic. - A wy wiecie, gdzie leży złoto? - Może. - To powiedzcie ńam! - Tego mi nie wolno. Zatem słusznie obawialiśmy się, że wy mam tylko ~szkodzicie zamiast pomóc. ~; - Żłoto nie jest wasze. ~.:- Ale stanie się naszym, gdyż master. Santer pokaże e i podzieli się z nami. ~a _On, mój obecny jeniec? ~:,;- Cóż wy mu możecie zrobić? Prędzej czy później:.~d- 'aka wolność. To będzie trudne! Raczej zapłaci życiexri za swoje stępki. ~ ,~ Na to dał się słyszeć szyderczy śmiech Santera. Odwró- em się więc do niego i oświadczyłęm: ' Wkrótce odećhce się wam śmiać. Jak sądzicie, có ja wami zrobię? - Nic - odparł ż grymasem. - Któż zabroni mi wpakować wam kulę w łęb? , Wy sami. Każdy wie, że Old Shatterhand boi się za- ~ić' człowieka. ~`~'- To słusżne, nie jestem mordercą. Wy zashzżyliście'na ~ ierć wielokrotnie. Jeszcze przed kilku tygodniami był- yxn was. bezwarunkowo zastrzelił, gdybym was tylko otkał. Ale Winnetou już nie żyje, wraz- z jego ciałem `ochowałem jego zemstę. - Nie wygłaszajcie tu pięknych mów! Nie możecie bić innie; i basta! Była to niesłychana bezczelność. Tłumaczyłem ją so tylko jego zawziętością, nie wiedząc tego; o czym on v~ dział. Mówiłem więc dalej głosem spokojnym: Lżyjcie sobie dalej! Człowiek waszego pokroju zdoła mnie rozgniewać. Słyszeliście już, żę moja chęć ~ msty spoczęła w grobie razem z Winnetou, ale między mstą a karą jest różnica. Pó zbrodni musi nastąpić pol ta. Nie zemszczę się więc na was, lecz mimo to nie u kniecie kary. - . - Pshaw! Nazywajcie to sobie karą ~zy zemstą, ta jedno wychodzi.. Nie clicecie się mścić, ' ale postanawia y mnie ukarać, prawdppodobnię zamordować. Mordersfi jeśt zawsze mórderstwerri. Nie chełpcie się zbytnio sv~ sprawiedliwością. ' ~ - Mylicie się bardzo w swoich przypuszczeniach. ~ mi przez myśł nie p~zeszło porywać śię na wasze ży~ Zaprowadzę was do najbliższego fortu i oddam sędziei~ " - Ach! Naprawdę? - Tak. - Jak sobie z tym poradzicie, sir? ` - To moja rzecz. - Chyba i moja, gdyż i ja tu odgrywam pewną r~ Sądzę, że stanie się odwrotnie, to znaczy, że ja was za~ wadzę, a nie wy mnie. A ponieważ nie jestem takim p~ kładnym chrześcijąńinem jak wy; przeto ani mi się;"' wyrzekać zemsty. Óna już jest tu! Patrzcie, oto nad~ dzi! Wykrzyknąt ie słowa głośno i radośnie, a triumf jt nie był bezpodstawny, gdyż w tej chwili zabrzrrtiałoř wszystkich stron straszne wycie. Równocześnie wynut~ się z przodu i z tyhx; z prawej i z lewej strony liczne c~ wone postacie, pomalowane barwami wojennymi I~ wów, i w wężoyvych ruchach podbiegły ku mnie, otac jąc dookoła. A więc Gates mnie okłamał: Santer sprowadził K ~ 435 w do Nugget-tsil. Czerwonoskórzy, dowiedziawszy się .ńiegó o śmierci Winnetou, postanowili uczcić uroczyś- . to radosńe zdarzenie tam właśnie, gcłzie byli pochowa- jego ojciec i siostra. Było to prawdziwie po indiańsku idpowiadało zamiarom mordercy, który chciał doznać zcze tej radości, że mnie - przyjaciela Winnetou - stanie w ręce właśnie pod Mugworthills. Napad, mimo że był tak nagły, nie wyprowadził mnie vównowagi: W pierwszej chwili postanowiłern się bronić ~ydobyłem nawet rewolwer, ujrzawszy jednak, że jestem ~czony przez sześćdziesięciu wojowników, schowąłem na powrót. Ucieczka była niemożliwa, a opór dare- ~y. Uczyniłem dla ~swej obrony na razie tylko to, że ;~i, którzy byti najbliżej i wyciągnęli już po mnie ręce, ~epchnąłem i zawołałern donośnym głosem: ~- Old Shatterhand poddaje się wojowńikom Kiowów! śy jest tu ich młody wódż? Tylko jemu sam dobrowol- w: się poddam. ~zerwonoskórzy odstąpili ode mnie i zaczęli się oglą- t~ za Pidą, który nie brał udziału w napadzie, lecz cze- ~ł;, stojąc pod drzewem. - Dobrowolnie? - szydził Santer; któremu towarży- ~: rozwiązali więzy. - Ten drab, który górnolotnie na- . ;~wa się Old Shatterhandem, nie ma co mówić o wolnej ~li. Musi się poddać; bo w przeciwnym razie zginie. I~a- ; ~:'..~a niego! . . `AIe sam nie odważył się rzucić na mnie. Kiowowie po- ~ni jego rózkazowi natarli znowu, ale nie bronią, lecz ~łymi rękami, gdyż chcieli mnie póchwycić żywcem. ~óniłem się, ile mi sił starczyło, i powaliłern kilku na zie- i:ę, nie oparłbym się jednak przemocy, gdyby Pida nie ~dał rozkazu: - Stać; odstąpcie od niego! On chce się mnie poddać, :ak wasz jest zatem niepotrzebny. Wojownicy Kiowów ćofnęli się, a. Santer krzyknął' Po co go oszczędzać? Niech dostanie tyle uderzeń 437 i pchnięć, ile jest rąk i pięści. Dalej na niego! Ja rozka- zuję! ' Na to przystąpił doń młody wódz i rzekł zrobiwszy rę- ką ruch; który nie świadczył o zbyt wielkim szacunku: - Ty tu ehcesz rozkazywać? A czy nie wiesz, kto jest ; dowódcą tych wojowników? y , - 'T . - A czym ty jesteś? - Przyjacielem Kiowów, którego wola także chyba coś znaczy! - Przyjacielem? Kto ci to powiedział? - Twój ojciec. To nieprawda. Wódz Kiowów, Tangua, nigdy ni ' użył wobec ciebie słowa: "przyjaciel". Jesteś tylko blad " twarzą, którą znosimy u siebie. , Chętnie skorzystałbym z tej krótkiej chwili, by się prze; bić przez krąg wojowników i uciec. Byłoby mi się to m~' że nawęt u_ dało, ale wtedy musiałbym zostawić swoj strzelby, a tego nie .chciałem zrobić. Pida podszedł d' mnie i rzekł: ' - Old Shatterhand chce być moim jeńcem. Czy od ' dobrowolnie wszyśtko, co ma przy sobie? - Tak - odpowiedziałem. - I pozwoli się związać? - Tak. -` Więc oddaj mi swoją broń. ~. Ucieszyłem się w duchu, że mnie w ten sposób pyta gdyż było to oznaką szacunku. Wręczyłem mu rióż i r " #::. wolwery. Gdy Santer wziął moją strzelbę i sztucer, Pid' spytał go: ` - Czemu bierzesz te strzelby? Połóż je na 'powrót! - Ani mi się śni! One są moje! - One do mnie należą! - Nie, do mriie! - Old Shatterhand mnie się poddał, przeto jego brc~;~ stała się moją własnością. Komu zawdzięczasz, że - go pojmałęś? 'pylko mni ' 438 On był już w mojej mo~y, a zatem jego-osoba i wsżystkó, co posiada, należy do mnie! Nie wyrzeknę się więc ani je- go samego, ani słynnegó sztucera Henry'ego. , Na to Pida podniósł groźnie rękę i rozkazał: - Połóż ję w tej chwili! Nie! ~ Odbierzcie mu je! - zawołał Pida do swoich ludzi. - Chcecie porwać się na mnie? - spytał Santer przy- bierając postawę, jakby się gotował do obrony. - Odbierzcie mu je! - powtórzył Pida. ' Santer widząc, ile rąk wyciągnęło śię do ńiego, . rzucił broń na ziemię i oświadczył: - O~o są! Oddaję je, lecz nie na zawsze! Poskarżę się przed Tanguą! _ . - Uczyń to! - rzekł Pida z wyraźną pogardą. v ; Przyńięsiono mu obie strzelby, po ezym musiałem d~ć, ;m ręce, żeby mi je związano. Podcźas tego podszedł zno- ąvu Santer i powiedział: - Zatrzymajcie sobie, do diabła, strzelby, lecż wszyst- ~o inne, co .ma przy sobie, będzie moje. Szczególnie to, vo tu... ~ , To inówiąc zamierzył się ręką do mej kieszeni, w której ~chowałem testament Winnetou. - Precz!"- huknąłem nań. Odskoczył przestraszony okrzykiemT lecz opanowat się ychło i zaśmiał się szyderczo: Do stu piorunów, ten drab jest strasznie żuchwały! 'est pojmany, wie, że już długo nie pociągnie, a wpada na nnie jeszcze jak brytan! To -ci nic nie pomoże: Chcę wie- tzieć, co wykopałeś i co czytałeś przedtem. - Śpróbuj mi to odebrać! - Pewnie, że to uczxnię! Rozumiem, że cię to nie- vątpliwie martwi, iż dostanę ten skarb w swoje ręce, ale ~ędziesz musiał się na to zgodzić. Podszedł znowu bliżej i sięgnął ku mnie obiema ręka- ni. Moje ręce nie były jeszcze ~ałkowicie związane, tylko ~dną okalał rzemień. Wobec tego szybkim ruchem po- chwyciłem Santera lewą ręką za pierś, a prawą uderzyłem go w głowę tak mocno, że runął na ziemię jak kloc. - Uff, uff, uff! = zawołali dokoła czerwonoskórzy: - Teraz zwiążcie mnie znowu - rzekłem podając im obie ręce. - Imię Old Shatterhanda potwierdzają jego czyny - pochwalił mnie młody wódz. - Co to za rzecz, której się Santćr od ciebie domaga? - Papier zapisany - odpowiedziałem nie mógąc przyznać się otwarcie, co to właściwie było. -. - On mówił o jakimś skarbie! ~ - Pshaw! Przecież on nie wie nawet; co jest napisane na tym . papierźe. Czyim jeńcem jestem właściwie twóim czy jego? r - Moim: . - IJlaćzegóż więć pozwalasz mu porywać- się na mnie, ,;.; skoro chce mnie obrabować? . - Czerwoni wojownicy pragną tylko twej broni. v Wszystko inne nie jest im potrzebne. Y Czy to powód, żeby to wszystko inne oddawać te- mu drabowi? Czy Old Shatterhand jest ćhłopcem, które- ~ mu ,pierwszy lepszy hultaj może wypróżnić kieszenie? To-' ~ bie się poddałexn i uczciłem cię tym, jako wojownika = k i wodza. Czemu tedy zapominasz, że ja jestexn także wo- jównikiem, który tego Sant~era powinien by co najwyżej , :y....~ kopnąć? Indianin szanuje odwagę i dumę nawet w największym :: wrogu. Czerwonoskórzy znali mnie z tych zalet i musieli ` pamiętać, że wówczas, kiedy uprowadziłem Pidę, aby ' ocalić Sama, darowałem życie młodemu Kiowie. Na to teraz liczyłem i nie zawiodłem się, gdyż Pida odpowie- dźiał, rzuciwszy na mnie przychylne spojrzenie: - Old Shatterhand jest najwaleczniejszym ze wszyst- kich białych wojowników. Natomiast ten, którego powa- liłeś, ma dwa języki, odmiennie mówiące, i dwie twarze, które wyglądają raz tak, raz~inaczej. Nie będzie mu wol- no sięga~ do twej kieszeni. ~ 440 Dziękuję ci! God'zien jesteś być wodzem i będziesz kiedyś należał do najsłynniejszych wojowników Kiowów. ,Szlachetny wojownik zabija nieprzyjaciela, lecź go nie po- . . Widziałem, jaką dumą napełniły go te słowa. Odpowie- dział na nie głasem, w którym nieomal czuć było litość dla mnie: - Tak, Pida zabija nieprzyjaciela. Old Shatterhand będzie musiał umrzeć, i nie tylko zwyczajnie umrzeć, ale poniesie on wielkie męczarnie. - Męczcie mnie i zabijcie! Skargi z ust moich nie ~usłyszycie, ale tego draba trzymajcie z dala ode mnie! Po związaniu rąk kazano rni się położyć i skrępowano mi kostki rzemieniami. Tymcżasem Santer odzyskał przy- tomność, podniósł się z ziemi, podszedł do mnie, kopnął. mnie, a potem krzyknął; , Llderzyłeś mnie,. psie. Ciężko to odpokutujesz: ja cię I pochylił się, by mni~ chwycić ża gardło. - Stój, nie dotykaj go! - zawołał Pida. - Ja ci za- - Ty nie masz prawa ini zabronić. Ten pies to~ mój wróg śmiertelny i poważył się mnie uderzyć. Za to prze- ;kona się teraz, jak... ~ Nie skpńczył; gdyż ja skurczyłem niespodziewanie no- ' gi ;i pchnąłem go tak potężnie; że odleciał daleko i ru- nął na wznak na. ziemię. Ryknął ze złości jak dzikie zwierzę, chciał się zerwać czym prędzej~ lecz mu się to nie udało. Obolały, wstał powoli, lecz nie wyrzekł się v zemsty, bo wydobywszy rewolwer, wytnierzył do mnie i wrzasnął: - Nadeszła twoja ostatnia godżina, ty psie! Ruszaj do piekła, gdzie czeka na-ciebie miejsce! Lecż stojący najbliżej` Indianin pochwycił go. za rękę, tak że strzał chybił. - DIaczego mi przeszkadzasz? - huknął na czerwo- nego Santer. - Wolno mi czynić, co mi się podoba, a ten pies uderzył. mnie najpięrw, a potem kopnął. On musi zgi- nąć! Nie, nie wolno ci czynić, co zechcesz - oświadczył Pida przystępując do niego i kładąc mu ostrzegawczo rę- kę na ramieniu. - Old Shatterhand należy do mnie i nikt inny nie śmie go dotknąć. Życie jego jest moją własnóś- ': ' . cią, nikt mu go nie może odebrać. - Ja dawno poprzysiągłem mu zemstę! - To mnie nic nie obchodzi. Ojciec mój, któremu wy- świadczyłeś kilka przysług, zgodził się na to, żebyś u na~s przebywał. Ale na więcej sobie nie pozwalaj! Pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki, jeśli się porwiesz na Old Shatter- handa. Cóż właściwie ma się z nim stać? - zapytał zbity z tropu Santer. Nad tym naradzimy się jeszcze. -~',Nad c~ym się tu .naradzać?! To przecież jasne, có fi , należy z nim uczynić! Co? fi4 Zabić go! Tó się stanie. Ale kiedy? Przybyliście tutaj, aby odprawić radosną ' uroczystość z powodu śmierci największego waszego wro- ga, Winnetou. Czy nie zrobilibyście najlepiej, gdybyście teraz w tym wł~śnie miejscu zamęczyli na śmierć jego naj- lepszego przyjacięla; Old Shatterhanda? Tego nam uczynić nie wolno. - Cżemu nie? Ponieważ musimy go zabrać dó naszej wsi. - Och; do waszej wsi! Po cóż to? - Aby go zaprowadzić do mego ojca, Tanguy, które- mu Old Shatterhand strzaskał kiedyś oba kolarla. Tangua postanowi, w jaki sposób ma on za to zginąć. - To niedorzeczność wieźć go najpierw do waszej wsi! To wprost największa w świecie głupota! ~- Milcz! Pida, młody wódz Kiowów, nie popełnia głupstw! 442 - "To jednak będzie głupstwem! Czy nie widzisz, dla- . czego? - Nie. - Czy nie słyszałeś, ile razy Old Shatterhand był już pojmany? A zawsze udało mu się podstępnie umknąć. Jeśli zaraz go nie zabijecie i będziecie go ze sobą włóczyli, umknie wam wkrótce. - On nam nie umknie: Będziemy się z nimi obchodzili tak, jak na to zasługuje słynny wojownik, lecz zarazem będziemy tak czujni, że ńam ucieć nie zdoła. - A, . do wszystkich diabłów! Chcecie jeszcze obcho- dzić się z nim jak ze słynriym człowiekiexri! Może jeszcze owiniecie go girlandami; ą ~ierś obwiesicie orderami? Pida nie rozumie; co to są girlandy i ordery, wie jednak, że wobec Old Shatterhanda musimy być ińni, ani- żelibyśmy byli wobec ciebie, gdybyś był naszym jeńcem.. - Dobrze, dobrze!~Pojmuję już,. o co idzię. Ja mam ~m:;, także prawo do niego, nawet wielkie prawo, którego ,chciałem się właśnie zrzec na waszą korzyść: Zamierzałem wam darować jego życie, ale teraz sądzę inaczej. On nale- `~' .. ży do mnie tak samo jak do was, a chociaż obiecujecie, że będziecie się z nimi obchodzić jak ze ,;słynny~ czło- wiekiem", ju'z ja postaram się o to, żeby mu się nie działo zbyt dobrze. Was by oszukał i uciekł. Ale ja będę czuwał nad tym, żeby dostał ńagrodę za to wszystko, co mnie `' i wielu innym wyrządźił. Skoro zabieracie go do wsi,. to i ja z waini tam,pojadę. - Tego nie mogę ci zabronić, ale powtarzam, co już po- wiedziałem, Jeśli się porwiesz na niego, poniesiesz śmierć z mojej~.ręki! A teraz naradzimy się nad tym, co dalej robić. Nie ma się ,nad czym naradzać, bo ja mogę wam to zaraz powiedzieć. - Nie potrzebujemy twojego głosu, gdyż nie należysz do rady ńaszych starych i mądrych mężów. Młody wódz odwrócił się i podszedł do najstarszego ze swych wojówników, po czym usiadł z nim na uboczu, by sie naradzić. Reszta zajęła miejsca dokoła mnie, rozma- 443 wiając z sobą tak ,cicho, że nic nie mogłem zrozumiec. Wszyscy cieszyli się bardzo i byli dumni z tego, że pojma- li Old Shatterhanda; gdyż zamęczenie mnie na śmierć sta- nowiłoby dla nich wielki żaszczyt i przyniosło sławę, ja- kiej pozazdrościć im mogło każde plemię. Udawałem; że na nich wcale nie zważam, ale mimo to starałem się wybadać z ich twarzy, có o mnie myślą. Nie było w nich zawziętej i namiętnej wrogości: Wówczas kie- dy jesżcze nie miałem tak słynnego nazwiska i zraniłem ciężko ich wodza, tak że uczyniłem zeń kalekę, wściekłość ich na'mnie nie miała-grąnic. Od tegó czasu jednak upły- A nęło wiele lat i dawna żawziętość straciła na sile. Stałem się znany i dowiodłem niejedńokrotnie, że cenię człowieka czerwonego tak samo jak i białego. Niewątpliwie jednak T'angua nienawidził mnie nadal żawzięcie, co było natu- ralnym wynikiem ułomności, o którą go .przyprawiłem. Tego . bc~wiem,, że sam był temu winien, chyba nie przy- znał dó dziś: Ale fakt, że pojmałem wówezas Pidę i pomimo dzielą- cej nas. wrogości obchodziłem się z nim pó ludzku, musiał zaważyć na szali na moją korzyść. Byłem więc teraz dla Kiowów bardziej Old Shątterhandem aniżeli zwykłą bla- dą twarzą, którą ich wódz zmusił, by przestrzeliła mu ko- lana. Widziałem to po rzucanych na mnie spojrzeniach, niemal~ pełnych szacunku. Nie łudziłem się jedriak z tego F powodu żadnymi nadziejami. 'Kiowowie mogli mnie sza- nować, lecz łaski spodziewać się z ich strony byłoby dare- mne: Có więcej, prędzej puściliby na wolńość każdego in- nego człowieka aniżeli mnie, którego pojmania i zabicia miały im zazdrościć wszystkie plemióna czerwonositó- rych: W ich oczach ,zasługiwałem na śmierć męcżeńską: Pódobnie jak biały, który z najwyższym zaeiekawieniem idzie do teatru, gdy grane jest dzieło wielkiego poety lub~ muzyka, tak samo, a nawet jeszcze bardżiej, żądni byli , oni widoku, jak się zachowa Old Shatterhand podezas mąk, które go ęzekały: Jakkolwiek przedstawiałern sobie swój przyszły los - 444 nie obawiałem się go; nie czułem nawet żadnego niepoko- ju. Jakich to ja już niebezpieczeństw uniknąłem! I teraz nie myślałem, że wszystko już przepadło. Człowiek nie powinien tracić nadziei aż do ostatniej chwili, ale także, o ile możności; powinien przycżyniać się do spełnienia tej nadziei. Kto tego nie robi, ten oczywiście jest zgubiony. Santer przysiadł się do swoich trzech towarzyszy i vy- ~ jaśniał im coś bardzo energicznie. Domyślałem się, co by- ło przedmiótem tej rozmowy. Oni słyszeli także często o Old Shatterhandzie, wiedzieli, , że nie jestem łotrem; i dlatego żapewnę zachowanie Santera wywarło na nich niekorzystne wrażenie: Dó tego należało dodać ciche wy- rzuty, jakie niewątpliwie sobie robili. Bo oto na jego roz= kaz nie tylko mnie okłamali, lecz także .ponosili winę za tó; że mnie pójmano, co z pewnością ich niepokoiło, gdyż ` nie byli to zupełnie źli ludzie. Santer starał się im' całą sprawę naświetlić tak; żeby nie mogli mu nic zarzucić. Narada nie trwała długo. :Indianie, którzy brali w niej ~ udział, powstali z miejsc, a Pida zapowiedział swoim lu- dziom: - Wojownicy Kiowów nie zostańą tutaj, lecz zaraz po jedzeniu wyruszą . do wsi: Niechaj się więc przygotują do rychłego ódjazdu! Spodziewałem się tego, Santer zaś, nie znając tak dob- rze źwycżajów Indian, sądził inacżej: - Zerwał się więc, . zbliżył do Pidy i zapytał: - Chcecie odjeżdżać? Przecie postanowiono, że zaba- ` wimy tu przęz kilka= dni! . - Nieraz już coś postanowiono, a potem stało się ina- czej -: odrzekł wódz. - Chcieliście uczcić wiadomość o śmierci Winnetou! - Uczynimy to, ale nie dzisiaj. ~ - A kiedy? - O tym dowiemy się od Tanguy. - Z jakiego powodu zmieniacie tak nagle postanowie- nie~ i , - Nie .potrzebujemy wprawdzie tłumaczyć się z tego 445 ~rzed tobą, ale mimo to powiem ci, ponieważ Old Shat- terhańd także słućha. Następnie zwrócił się do mnie i mówił dalej: - Kiedy przyszliśmy tutaj, aby uradować się śmiercią Winnetou, wodza tych psów Apaczów, nie przypuszcza- liśmy; że wpadnie nam w ręce jego przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Ten ważny wypadek podwaja naszą radość. Winnetou był naszym wrogiem; lecz w każdym razie czer- wonoskórym, Old Shątterhand jest wrogiem; a w dodat-. ku bladą twarzą. Śmierć jego wywoła jeszcze większą ra= dość aniżeli śmierć Winnetou, a synowie i córki Kipwów oł~ehodzić' będą równocześnie śmierć dwóch najsławnięj- . szych przeciwników swego narodu. Tu stoi tylko mała część wojowników, ja zaś jestem jeszcze zbyt młody na to, by rozstrzygać, , w jaki sposób ma umrzeć Old Śhatter- hand. l~la to powinno się zejść całe plemię, a Tangua; naj- starszy i największy z wodzów, musi zabrać głos i wydać wyrok na Old Shatterhanda. Dlątego nie zostajemy tutaj i śpieszymy do domu; gdyż pragnierny, żeby nasi braćia i siostry jak ~najprędzej się dowiedzieli, co się stało. - Ależ nie ma odpowiedniejszego miejsca do zamęcze- nia ~Jld Shatterhanda jak to, na którym się teraz znajdu- ~ jemy. On jest waszym wrogiem, niechże zginie przy gro- bach tych, z powodu których stał się waszym wrogiem. - I ja wiem o tym, ale czyż postano.wiono, że ma on zginąć gdzie indziej? Czyż nie możemy potem tutaj po- wrócić? - To będzie trudno; ponieważ Tangua, który musi być przy tym, nie może jeździć: - To każe się przywieźć na dwóch koniach. Niechaj postanowi, co sam zechce. W każdym razie Old Shatter- hand będzie tu pochowany. - - Jeśli nawet zginie nad Salt Fork? - Nawet wtedy. - Przywieziecie go tutaj? - Tak. - A kto się tego podejmie? 446 - Ja. - To dla mnię niepojęte! Jaki powód może skłaniać rozsądnego czerwonoskórego wojownika do tego, żeby się trudził z trupem nieżywego białego psa? - Powiem ci to, byś lepiej poznał Pidę, młodego wó- dza Kiowów, oraz żeby Old Shatterhand' wiedział, jak po= ~ dziękuję mu za to, że mnie kiedyś nie zabił,^ lecz wymienił za bladą twarz. ' Znowu zwrócił się do mnie i oświadczył: Old Shatterhand jest wprawdzie naszym wrogiem, =`' lecż wrogiein sżlachetnym. Mógł nad Rio Pecos zastrzelić Tanguę, a nie ucżynił tego, tylko go okulawił. Old Shat- terhand postępował tak żawsze, o tym wiedzą .czerwoni w; mężowie i szanują go . za to. On musi umrzeć, lecz umrze ~ -,śmiercią wielkiego bohatera i dowiedzie nam, że wskutek mąk, jakich nikt jeszcze dotąd nie cierpiał, nie wyrwie się ~ ż ust jego krzyk boleści. Gdy zaś umrze, ciała jego nie pożrą ryby w rzece ani wilki i sępy na prerii. Prawdziwy wódz, jakim on jest, musi mieć grób; bo to vczci także `nas, którzyśmy go zwyciężyli. A gdzie będzie ten ~rób? Pida słyśzał, że niegdyś Nszo-czi, piękna córka Apa~żów, darowała , mu swoją duszę, dlatego zwłóki~ jegó spoczną obok niej, aby duch jego mógł się w wiecznych ostępach połączyć z jej duchem. Takie będzie podziękowanie Pidy vdla tego, który mu darował życie. Moi czerwoni bracia słyszeli moje słowa. Czy zgadzają się ż niini? Spojrzał przy tyrn pytająco dokoła. Howgh! Howgh!, Howgh! - zabrżmiały zewsząd okrzyki zgody. Zaiste ten młody Kiowa był człowiekiem niezwykłym i jak na dzikiego Inilianina szlachetnym! Stanowcza jego zapowiedź mojej męczeńskiej - śmierci nie dotknęła mnie wcale, .ale wszak za to, że ta śmierć miała być tak strasz- ~ na, a więc dla mnie pełna chwały, powinienem - źgodnie z ich obyczajem - być mu wdzięczny. Tó zaś, że chciał mnie pochować obok Inczu-czuny i Nszo-czi, było dówo- dem delikatności uczuć, nieczęsto spotykanej u ludów pierwotnych. Gdy czerwoni wojownicy wygłaszali swoje "howgh", Sąnter ząśmiał się głośno i zawołął do~mnie: -- Słuchaj, drabie, składam ći życzenia z powodu twe- gó wesela w wiecznych ostępach z piękną Indianką! Nie każdemu przypada takie sżczęście w udziale. Chciałbym być przynajmniej gościem na twym węselu, skoro nie mo- gę być panem młodym. Cży mnie zaprosisz? Nie powinienem był wyrządzać mu tego zaszczytu i od- powiadać, řale mimo tó odrzekłema - Nie potrzeba zaproszenia; gdyż ty będziesz tam prę- . dzej ode mnie. - Ach, naprawdę? Myślisz zatem o ućieczce? Dóbrze- ~, , :; że mówisz tak otwarcie! Już ja ci uciee nie pozwolę. Mo- r ! żesz mi wierzyć Indianie udali się tymczasem do doliny, gdzie znajdo- ' wały się ich konie. Nogi zośtawiono mi wolne, tecz przy- ~~ wiąza~iio mnie do dwóch Indian, między którymi miałem :~ iść. Pidą zarzucił sobie na plecy obie moje strzelby, ' a Santer szedł ze swymi trzema towarzysżami, którzy pro-::: wadzili za sobą konie. Mego konia wiódł za cugle jeden - z Kiowów. Przybywszy na dół rozłożyłiśmy się znowu obozem: In-!~ř~ dianie rozniecili kilka ognisk i zabrali się do pieczenia-~' dzicżyzny, którą prźynieśli z sobą. Oprócz tego mieli:: w workach przy siodłach suszone mięso. Dostałem tak'r duży kawał wyśmienitej pieczeni, że ledwie go żjadłem;=` ale nie zostawiłem nic, . gdyż zależałó mi na tym, żeby nie::, utracić sił. Do jedzenia musiano mi rozwiązać ręce, lec~ y przez ten krótki czas pilnowano mnie tak dobrze, iż nie: ,ś' mogłem pomyśleć nawet o ucieczce. Po posiłku przywią- A~ zano mnie do mego konia i ruszyliśmy do wsi Kiowów. Wyjechawszy .za dolinę obejrzałem się, aby rzucić je-`y' szcze rąz okiem na Nugget-tsil. Nasunęło mi się przy tym `:. smutne pytanie, czy też ujrzę jeszcze kiedy w życiu mogiłyv:-;~ Incżu-czuny i jego córki, bo przywieziony tu z powrotem-~::~ jako trup już nie mogłem ich przecież zobacżyć! Droga od Nugget-tsil do wsi nad Salt Fork była mi już r" 448 żnana, a w czasie naszej jazdy nie stało się nic godnego wzmianki. Czerwonoskórzy strzegli mnie bardżo surowo, `a gdyby nawet tego nie czynili, umknąć nie było można, gdyż Santer dotrzymywał słowa,'starając się o to, żebym nie znalazł najmniejszej sposobności do ucieczki. Usiłował rutrudnić mi jazd'ę, jak tylko mógł, i wyrządzał mi różne przykrości, żeby mnie doprowadzić do gniewu. Niestety, ' nie udawało mu się to, gdyż ani mi było w głowie reago- vwać na szydercże przemowy, jakie do mnie wygłaszał! Za- t~howywałem wobec niego zimną krew i ani razu nie spra- ~vviłem mu tej przyjemności, żeby mu odpowiedzieć:.. Inne j~go próby dokuczania udaremniał Pida. v Na Gatesa; Claya i Summera Indianie nie zwracali ~wcale uwagi; musieli oni stosować się we wszystkim ,do aSaritera. Zauważyłem niebawem, że , ehętnie by ze mną ~tirozmawiali, a Pida zapewne by im tego nie zabronił, Flecz Santer potrafił temu zawsze prześzkodzić. Zależało ~mu oczywiście na tym, żebym nie miał sposobności wy- wjaśnić im spravvy złota w Nugget-tsil. Zresztą nie obcho- ~dził się on ż nimi bynajmniej jak z kolegami. Mieli mu 'dopomóc w sźukaniu złota i b.yłem całkiem pewien, ż~ po ~~nalezieniu skarbu pozbyłby się ich i nie cofnął nawet ~~irzed potrójnym morderstwem, gdyby nie dało się ina- ~zej: Ale teraz sytuacja się zmieniła. Niewątpliwie trzej je- $go towarzysze powiadomili ~go o moim przypuszczeniu, iż :'Winnetou zabrał stamtąd nuggety, a kartki, które widział ~w moim ręku, musiały być w jego oczach dowo~em~.słusz- ;ności mego zdania. Jeśli jednak złota nie było, to poszu- 'kiwania byłyby daremne, Santer nie potrzebował więc już `'~ikogo do pomocy. Toteż Gates, Clay i Summer stali się ńlań teraż tylko ciężarem, którego najchętniej by się po- zbył. Ale jak? Czy mógł ich po prostu odesłać? Nie. Mu- siał ich~ z sobą zabrać, ale z zamiarem pożegnania się `z nimi jak najprędzej. Nietrudno sobie wyobrazić, że wszystkie jego starania .'t zabiegi zwróciły się teraz ku moim papierom. Gorąco pragnął dostać je w swoje ręce. Zabrać mi ich otwarcie jednak nie mógł z powodi~ Pidy. Pozostały mu tylko dwis . drogi do ich zdobycia: albo ukraść je podczas snu, albo zaczekać na przyl5ycie do wsi i nakłonić Tanguę, żeby mu je przyznał. Ani jedno, ani drugie nie było dlań zbyt trud- `~ t`s::, ne. Papiery ciągle jeszcze znajdowały się w tej samej kie- `~ szeni. Gdzież mogłem je schować? Najwyżej w innym ~ miejscu ubrania., Musiałoby 'się to jednak stać po kry~o ~~` mu, a więc tak, żeby nYkogo wtenczas koło mnie nie by#o,n tymczasem ciągle byłem skrępówany i otoezony prze~~ ; strażników~ ..Santer w swóim czasie wyświadczył Tangu~;' kilka przysług; za które ten winien mu był wdzięczność'ř' Jakże łatwo xnógł on nakłonić wodza, by ódebrał mi kartki i oddał je jemu! To niepokoiło mnie mocno. O si ' bie i własne życie nie troszczyłem się już, ale tym bardzi dbałem o spuściznę po rnoim Winnetou. ~ieś Kiowów leżała ;w tyin samym miejscu, co da : niej, a więc nad ujściem Salt Fork do Red River. Pr prawiliśmy się przez tę rQekę w płytkim miejscu,. a pot z odległości dwóch godzin drogi do wsi Pida wysłał n'`~F przód dwóch jeźdźców z wiadomością, że przybywam Jakąż radość i wrażenie musiała wywołać wieść, że pr''': wadzą pojinanego OId Shatterhanda! 4 Znajdowaliśmy się jeszcze na otwart~j prerii, daleko . r lasu rosnącego nad .brzegami obu rzek, kiedy ujrzeliś '' g.:: , I pędzących ku nam jeźdźców. Byli tó Kiówowie; ż ktory r~ każdy chciał pierwszy zobaczyć Old Shatterharida. Wszyscy witali nas głośnymi, przeraźliwpni okrzyka ` rzucali na mnie krótkie spojrzenia i przyłąezali się z ty,~ do naszego orszaku. Nie podziwiano mnie ani nie gap';;", no sIę na mnie, co by się na pewno zdarzyło w kraju " wilizowanym. Duma nie pózwalała Indianom oka ,.. zbytniego zainteresowania czy wzruszenia z jakiegók' wiek powodu. W ten sposób nasz oddział powiększał się z ka' : r chwilą, nikt jednak mi się nie naprzykrzał. Kiedy wresz -5 'f' znaleźliśmy się blisko lasu; tworzącegovwąski pas nad Fork, otaczało mnie około stu dorosłych indiańskich w 450 ? owników. Z tego wnioskowałem, że wieś Tanguy widocz- iie rozrosła się i powiększyła w minionych latach. Pod drzewami stały namioty, w których nie było teraz thyba ani jednego człowieka; gdyż wszystko, co żyło, wy- oiegło na nasze spotkanie. Były więc tam kobiety stare młode, dorastający chłopcy, dziewczęta i dzieci. Młode ~okolenie nie potrzebowało być tak powściągliwe jak do- ośli, poważni wojownicy, robiło więc z tej wolności taki iżytek, żę chętnie zatkałbym sobie uszy, gdyby nie więzy, ~tóre krępowały mi ręce. Krzyczeli; ryczeli, śmiali się i pi- źczeli, słówem, robili niesłychany harmider, wszystko to ta dowód, jak bardzo cieszą się z mojego przybycia. `' Wtem Pida; jad~cy na przedzie,. podniósł rękę i zrobił ;~ótki, poziomy ruch, , po czym hałas ustał natychmiast. ~1a dalszy zriak wodza gromada jeźdźców utworzyła pół- '.ole; biorąc mnie w środek. Obok stał Pida i dwaj India- ~e, których:jedynym zadaniem było nie odstępować mnie :ńi na krok. Santęr starał się przecisnąć także, alę młody ~ódz udał, że gó riie widzi. ' Podjechaliśr~y klu wielkiemu namiotowi; którego szczyt ~żdobiony był pibrami. Przed wejściem znajdo.wał gśię ~angua w, postawpe półsiedzącej, a półleżącej. Postarżał _ ię ogroxrmie i wy~chudł jak szkielet. Z głębi oczodołów ~godził we mnie ' wzrok ostry jak nóż, a nieubłagany ~k... ~ak... sam Tangua. Długie włosy pobielały mu jak nieg. Pida zeskoczył ,ź kónia, jego jęźdźcy uczynili to samo wszyscy skupili ~ię dokoła nas. Każdy chciał słyszeć sło- ~~;. którymi przyjmie mnie Tangua. Odwiązano mnie od onia i uwolnio~o nogi; żebym mógł stać. Bardzo byłem iekaw pierws~ych słów starca, lecz musiałem czekać na ie dość długo. - Tangua przypatrzył mi się od góry do dohz i od dohz o góry, raz i drugi, wzrokiem, którego można się było rźestrasźyć, po czym zamknął oczy. Nikt nie rzekł ani kowa, zapanowała głęboka cisza przerywana tylkó tupo- ;m koni. Zrobiło mi się nieprzyjemnie i chciałem już pierwszy przerwa~ milczenie, kiedy powoli i . uroczyście, nie otwierająe oczu, sędziwy wódz zaczął mówić: - Kwiat spodziewa się rosy, ale Tosa nie spada, a kwiat poćhyla głowę i więdnie; już ma zginąć, kiedy wreszcie rosa nadchodzi! Zamilkł na chwilę, po czym zaczął na nowo: - Bizon grzebie nogą w śniegu, lecz nie znajduje pod nim ~ani źdźbła trawy. Rycząc z głodu, przyzywa wiosny, ale wiosna bawi g~dzieś daleko, bizon chudnie, garb mu , zanika, siły jego słabną i już ma zginąć. Wtem nadciąga ciepły wiatr, i bizon tuż przed śmiercią ogląda wiosnę! , Nastąpiła znów przerwa. . Jak dziwnym, niepojętyrn stworzenierrn jest jednak czło-: wiek! Ten Indianin dokuczał mi, obrażał mnie i wyszy-~.. dza~-jak nikt przedtem, nienav~idził mnie, prześladował$ i godził na moje życie, a ja odpłaciłem mu za to wyrozu-^ miałością. Zamiast go zastrzelić, przebiłem mu tylko nógi'; kulą, i to z konieczności. A teraz, kiedy leżał przede mną;$ . jako ruina wójownika, ze skórą nawleczoną na chrzę=~ szczące kości, z głosern bezdźwięcznym, dóbywającym si~~ jak przez sen lub z grobu, poczułem litość dla niego. Za-~~ cząłem żałować, że wówczas do niegó strzeliłem. Żal mi go teraź było, ćhociaż wiedziałem, że pragnął zemsty, ' 1., oczy miał teraz zamkńięte tylko z nadmiaru radości i za:~ chwytu, iż nareszcie będzie mógł ugasić pragnienie mojej~ krwi. Tak;. człowiek to osóbliwe stworżenie! Poruszyły się bezkrwiste wargi, Tangua znów przemó-~ wił: - Taxigua był tym kwiatem i tym głódnyrn bizonem: ~ Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz óna się nie zjawiała. Ginął;. z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia ria dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze staroś- ci; kiedy oto przecież zawitała! Otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile no-', gi mu na to, pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce i krzyknął przerywanym głosem: - Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tu- 452 taj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie; psie, ach w jak strasznych, w jak-okropnych mękach ty umrzesz! Opadł zmęczony i znów przymknął ocay. Nikt nie ;śmiai przerywać tej ciszy, milczał nawet syn jego, Pida. ~ I?opiero po dłuższej chwili starzec zn~wu nodniósł.powie- ki i zapytał: Jak ta śmierdzącą ropucha wpadła wam w ręce? Chcę wiedzieć. ~": Santer podchwycił tę sposobność natychmiast. Nie cze- kając na odpowiedź Pidy, odezwał się czym prędzej: - Ja wiem najlepiej. Czy mam opowiedzieć? F= - Mów! ~',;:; Santer zaczął opowiadać, przy czym nie omieszkał jak ~ajkorzystniej przedstawić własną zasługę. Nikt mu nie ~rzerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojęt- (,~e samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zda- ~enie, Santer dodał na końeu: - Każdy łatwo pojmie, że tylko dzięki mnie możecie ' mścić się na nim. Czy zgadzasz się z tym? ;;,: Starzec potwierdził pytanie. ř ~,, . - Czy wyrządziłbyś irii za to przysługę? ; Jeśli .będę mógł. _ Możesz. _ Czego więc, sobię życzysz ? ~.: - Old Shatterhand ma w kieszeni rnówiący papier, ~tóry chciałbym posiadać. , . ?. 7;,y -. .Czy ci go zabrał 5yr ~r:: - Nie. ~y.:' - Czyj więc jest ten papier? Nie jego, bo on go tylko znalazł: Ja właśnie poje-. małem do Mugworthills, aby go odszukać; niestety, ón ~rzybył pierwszy. - Niech będzie twoim. Odbierz mu go! '. Santer ucieszył się z wyniku swoich starań i zbliżył się ~a mnie. Nie odezwałem się ani słowem, nawet się nie ~oruśzyłem, ~spojrzałem mu tylko groźnie w twarz. Śariter ~ąkł się i nie ośmielił się na mnie porwać. 453 - Słyszeliście, co wódz nakazał, sir - rzekł do mnie. Tym razem nie powiedziął "ty", lecz nawet "sir". Gdy ~` i na to nie odpowiedziałem, dodał: - Master Shatterhand, lepiej się nie opierajcie! Zg^dź- cie się na to! Sięgnę teraz do waszej kieszeni. Podszedł jeszcze bliżej i .wyeiągnął ręce. Wtedy uderzy- łem go obiema związanymi rękami, pod brodę tak silnie, ''. że runął na wznak na ziemię. - Uff! - zawołało kilku czerwonoskórych -z widocz-;~ nym zadowoleniem . Tangua jednak był innego zdania, gdyż zawołał: - Ten pies broni się; chociaż jest skrępowany! ZwiążT: cię go tak, żeby się nie mógł ruszyć; i wyjmijcie mu po-: tem z kieszeni mówiący papier! ~Na to wreszcie po raz ~ierwszy zabrał głos syn jego ' Pida: - Ojciec mój, wielki wódz Kiowów, jest mądry i sprą~ wiedliwy, wysłucha on słów swojego syna. Dotychczas stary mówił tak, jakby był nieobecny du~ chem, w stanie jakiegoś zamrocżenia - teraz jego ocz ~; rozjaśniły się. Spojrzał pogodnie na Pidę, a kiedy odpo G wiedział, głos jego nie brzmiał już tak ponuro: - Czemu syn mój mówi te słowa? Czy to nieshzszne czego żądała blada twarz, Santer? - Tak. - Dlaczego? Nie Santer zwyciężyl C)ld Shatterhanda, lecz myy Old Shatterhand zaniechał wś,^elkiej obrony, nie skaleczy nikogo z nas, lecz poddał się mi dobrowolnie. Czyim za~ tem jest jeńcęm? = Twoim. - Do kogo tedy należy koń jego, broń i wszystko, cor: miał przy sobie? - Do ciebie. - Tak, do mnie! Pozyskałem wielką i cenną:. zdobycz: :; Wobec tego, jak może Santer źądać mówiącego papieru? : - Ponieważ ten papier jest jego: 45~G - Czy potrafi to udowodnić? - Tak~ jest. On pojechał do Mugworthills, aby go zna- ^leźć, ale Old Shatterhand go uprzedził. . - Skoro go szukał, to musi wiedzieć, co zawiera. Nie- `:_ chaj ojciec ~mój powie, ezy to jest słuszne, czy nie! w' - To jest słuszne. - W takim razie niechaj Santer nam wyjaśni, jakie sło- iř' wa są na tym papierze. - Tak, niech to uczyni. Jeśli; mu się to uda, papier bę- ~;''jdzie jego. Howgh! To wezwanie; zwrócone do Santera, wprawiło go w niemały kłopót. Wprawdzie mógł się domyśleć,~że treść ~~~artek odnosiła się do złota, schowanego w Nugget-tsil, ~~~le jeśliby tak powiedźiał, a okazało się, że jest inaczej, ~,~arzucono by mu kłamstwo: A gdyby rzeczywiście tak ~~yło, to czyż mógł to wyjawić? Zależało mu przecież rra. r~~, ym, żeby pozostać jedynym i wyłącznym właścicielern ta- ~jemnicy. Spróbował tedy wykrętu: - To, co zawiera mówiący papier; ma znaczenie tyl- ~~o dla mnie. Że jest mój, dowiodłem~ tym, że pojechałem pecjalnie po niego do l~ugworthills. A to, że Old Shat-. ~erhand znalazł go przede mną; to jest czysty przypa- ~ ~~iek ~ . ,~ Rozumnie powiedział - oświadczył Tangua. ;Mówiący papier jest jego własnością. Teraz nadszedł ,czas na moje słowa, gdyż z wyrazu twa- . yźzy Pidy wywnioskowałem, że jest skłonny zaniechać dal- szego opo~ru. ~ - Tak, to rozumne - r~ekłem - lecz nieprawdziwe. i~a~ter nie przybył do Mugworthills. dla tego papieru. Stary wódz drgnął na dźwięk mojego głósu jak czło- wiek nagle zagrożony niebezpieczeństwem i syknął do 'mnie źjadliwie: - Ten pies śmierdzący znowu zaczyna szczekać, ale to mu nic nie pomoże! Pida;, młody i waleczny wódz Kiowów; zaznaczył przedtem, że Tangua jest mądry i sprawiedliwy - prowa- 4S5 dziłem rzecz dalej. Jeśli to prawda, to nie póstąpi stronniczo. - To jest prawda. - Powiedz' tedy, czy podejrzewasz mnie Q kłamstwo? - Nie. Old Shatterhand jest najniebeżpieczniejszą z bladych twarzy i moim najgorszym wrogiem, lecz nigdy nie był on dv~ujęzyczny. To przyjmij do wiadomości, że nikt inny oprócz mnie nie mógł wiedzieć, gdzie ten papier leżał. Santer nie miał o tym pojęcia i, nie ja, lecż on był przypadkowo przy tym; gdy go znalażłem, Spadziewam się, że mi wvierzysz. - Tangua przypuszcza, że Old Shatterhand i~ie kłamie , lecz Santer twierdzi także, że powiedział prawdę. Jak mam rozstrzygnąć, ażeby postąpić sprawiedliwie? Dobrze jest, kiedy sprawiedliwość połączy się z ro- zumem. Santer bywał-często w Mugworthills; szukał tam zła~a, ale nie znalazł; Tangua wie o tym, gdyż sam po- zwolił- rnu szukać. On i tym razem był tam tylko dla' złota. - 'To kłamstwo! - huknął na mńie Santer. - To prawda - odparłem. - Niechaj Tangua spyta tamte trzy blade twarze! Santer sprowadził,ich, żeby .mu pomogli w poszukiwańiach. , . Na wezwanie starego wódza Cates, Clay i Surnmer po- twierdzili moje słowa. Wtedy Santer uczynił ost~tnią próbę: - A mimo to ja byłem tam z powodu tego papieru! Prawda, że chciałem także poszukać przy tej, sposobności riuggetów i sprowadziłem sobie tych trzech ludżi do po- mocy, lecz o papięrze , nic im nie wspominałem, gdyż tyl- ko mnie wolno było o tym wiedzieć. Teraz stary wódz znowu zmienił swe zapatrywanie i za- . wołał niechętnie: - W takim razie obaj mają słuszność! Cóż mam po- cząć? - Posh~chać swego rozumu - odrzekłem. - Niechaj r. Santer nam powie, czy ten papier ma dla niego wartość, : czy nie! ~ 456 - Oczywiście, że ma wartość - oświadczył. - Musi być dla innie bardzo ważny, w przeciwnym razie nie upie- rałbym się przy swoim żądaniu. - Dobrze! Czy to jeden papier, czy więcej? - Więcej - odpowiedżiał. Obserwując mnie przy gro- bie, widział w moim ręku kilka kartek. - Ile? Dwa... trzy... cztery:.. pięć? Santer milczał. Jeśłiby teraz nie odgadł, jego kłamstwo musiałoby wyjść na jaw. - Widzicie, że milczy! - rzekłem. - Nie wie. - Zapomniałem: Któż bowiem żdoła zapamiętać coś takiego dokładnie? - Skoro te papiery są dła niego tak ważne, to powi- nien wiedzieć, ile jest kartek. Jeśli zaś nawet wiedział przedtem, ..a potem wypadło mu to z pamięci, to powie ~rzynajmniej, czy zapisane są atramentem, czy dłówkiem. ~'rzypuszczam jednak; że i tego nie będzie wiedżiał. ' Ostatnie słowa wymówiłem z wyraźnym przekąsem, ~.by go skłonić do szybkiej odpowiedzi: Spodziewałem się; ~e nie odgadnie prawdy; gdyż na Dzikim Zachodzie atra- inent znajduje się tylko w fortach, daleko łatwiej zaś mieć przy sobie ołówek. Nie przeliczyłem się. Santer odrzekł ~ieoględnie, lecz takim tonem; jakby był najzup~łniej pewny siebię: - Óczywiście, że wiem. Tego się nie zapomina. Papie- zy są zapisane ołówkiem. - Może się mylicie? - spytałem jeszcze raz dla pew- - Są na pewno zapisane ołówkiem, -a nie atramentem. - Dobrze! Kto z obecnych wojowników, który widział ~tnówiące papiery bladych twarzy, ptitrair odróżnić ołówek od atramentu? Zgłosiło się kilku ludzi. Zresztą byłi tu także Gates, Clay i Summer. Wezwałem zatem Pidę. - Niech młody wódz Kiowów wyjmie z mej kieszeni papiery i da je zbadać, nie pokazując ich jednak Sante- 457 Pida zrobił to, starając się, żeby biali zobaczyli pismo, . lecz nie przeczytali go prży tej sposobriości. Oświadczyli oni, że pisane było atramentem, a Tangua i Pida potwier- - dzili to, choć niewiele się na tym rozumieli. - Gh~pcy! - ofukriął Santer Gatesa: - Szkoda, że w ogóle się z wami zadawałem. Nie ~wiecie, co atrament,' ą co ołówek. - No, tacy głupi nie jesteśmy - odrzekł Gates. - To . jest atrament i atramentem pozostanie. ~- Tak,, a wy siedzicie w tym atramencie i niełatwo ` , z niego wyleziecie ; . Nie mpgł im oczywiście powiedzieć, że powinni byh . ę r`~ skłamać. Schowawszy kartki ~lo koperty Pida zwrócił si -.. do ojca: - Old Shatterhand pokonał swego przeciwnika. O~cieer: mój . wie już teraz, czy Santer ma prawo do .tych papie #, .. rów: - Nie był~y jego, lecz Old Shątterhanda' - ,zawyroko - ~t wał stary. Teraz więc są moją własnością, gdyż Old Shatter . hand jest moim jeńcem. Skoro ci dwaj ludzie sprzeczają; się o nie, to są z pewnośeią bardzo ważne. Dlatego scho- wam je dobrze w mym worecżku z lekami. I rzeczywiście. włożył papiery do woreczka .na szyi. Było~'`. to z jednej strony nad wyraz fatalne, a z drugiej przyje-'':: y'. mne. Fatalne, ponieważ żależało mi na tym, żeby został ~ u mnie. Jakże je teraz wydostać w razie ucieczki? Przyle mne zaś było to o tyle; że nie dowierzałem Santerom Gdyby mi pozwolili zatrzymać papiery u siebię, probo ; wałby na. pewno zabrać mi je, jeśli nie podcżas mego snu~ : to przemocą. Wobec tego może i lepiej się stało, że wziął : je młody wódz, na którego Santer nie ważyłby się po- ` rwać. Teraz nawet zwrócił się on do Pidy tonem, jak gdy- by ich się całkiem wyrzekał: - Tak, zatrzymaj je sobie! Na nic ci się one nie przy- dadzą, ponieważ nie umieśz czytać. Wprawdzie ja chcia- : łem je mieć, gdyż są dla mriie istotnie ważne, ale mogę się y ~ 458 też obejść bez .nich, gdyż znam ich treść. Chodźmy, pano- wie! Nie mamy tu już nic do ro.boty. Po czym oddalił się wraz z Gatesem, Clayem i Summe- rem. Nikomu nie przyszło na myśl ich zatrzymywać. Sprawa z papierami została rożstrzygnięta, teraz należało oczękiwać, że Indianie zajmą się mają osobą. Istotnie, przypuszczenie moje się sprawdziło, przedtem jednak wódz spytał syna: - Old Shatterhand miał mówiące kartki przy sobie. Dlaczego nie wypróżniliście mu dotychczas kieszeni? - Nie wypróżniliśmy - odrzekł Pida - bo to wielki wojownik. Zabijemy go wprawdzie, lecz nie chcemy prze- szukiwaniem jego kieszeni~ znieważać jego imienia i wa- leczności. Mamy jego broń i to nam wystarczy; wszystko inne zóstawi mnie; kiedy umrze. Zdawało mi si~, że stary nie zgodzi się na to, ale omyli- łem się, gdyż rzuciwszy na syna dumr~e spojrzenie rzekł: - Pida, młody wódz Kiowów, jest szlachetnym wojow- nikiem, osżczędza svvoich najgorszych nieprzyjaciół, zabi- ja ićh wprawdźie, lecz nie lży ieh i nie znieważa: Imię jego . będzie jeszeze większe i słynniejsze niż imię Winnetdu, te- go psa Apacza..W nagrodę za to pozwolę mu utopić nóż w sercu Old Shatterha'nda, kiedy będzie już tak zmęczo- ny, że życie zeń zacznie umykać. Pida 'będzie mógł z chwałą powiedzieć o sobie, że z jego ręki zginęla naj- większa, najniebezpiecżniejsża i najsławniejsza spośród bladych twarzy. Teraz zwołajcie starsżych! Narac~zimy się, w jaki sposób ten złośliwy biały pies ma zginąć. Tymcza- sem przywiązać go do drzewa śmierci! Zawłeczono mnie do grubego na dme stopy świerka, dokoła którego wbite były potężne pale, po cztery z każ- dej strony. Przeżnaczenie tych pali poznałem dopiero wie- czorem. Świerk ten nazywał się drzewem śmierci,, ponie- ~vaż przywiązywano doń jeńców skazanych na śmierć mę- czeńską. Na dolnej gałęzi wisiały rżemienie: Przywiązano mnie do tego drzewa tak jak ongiś Winnetou i jego ojca, kiedy dostali się w ręce Kiowów. Dwaj wojownicy usiedli : po mojej prawej i lewej stronie.. Tymczasem przed namio- tem w^odza starsi wojownicy utworzyli półkole, aby nara- dzić się nad moim losem, albo raczej - nad rodzajem śmierci. Zanim rożpoczęli naradę, przyszedł Pida i zbadal moje rzemienie. Ponieważ były strasznie mocno ściągnię- te; rozluźnił je cokólwiek i rzekł do pilnujących mnie strażników: - Uważajcie na niego pilnie, ale nie dręczcie go! To wielki wódz białych myśliwców, który nigdy nie zadał czerwonym wojównikom niepotrzebnych cierpień. Potem oddalił się, by wziąć udział w naradzie. Stałem przywiązany do drzewa plecami. Mnóstwo ko- biet, dziewcząt i dzieci przychodziło, by mi się przypa- ' trzyć. Wojownicy trzymali się z dala; nawet chłopcy; z wyjątkiem zupełnie małych, byli zbyt dumni, aby mi się '...;; naprzy_krzać swoją ciekawością. Nie dojrzałem w żadne~ , twarzy nienawiści, tylko ciekawość połączoną z szacun- . kiem. Chcieli obejrzeć białego myśliwca, ó którym tyle :;':; słyszeli i którego śmierć miała im sprawić widowisko tak ;:' podniecające, jakiego jeszeze nie zaznali. Pośród nich zwróciła moją uwagę młoda Indianka , która , zapewne nie była niczyją żoną. Spłoszona moim ~=a wzrokiem odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu '; i rzucała na mnie tylko ukradkowe spojrzenia; jak gdyby , wstydziła się tego, że znalazla się przedtem wśród zwy-' .... ezajnych gapiów. Nie była piękna,' lecz było w niej coś ::,! urzekającego. Mięjckim jej rysom dodawały pięknośei du- v że czarne oczy. Oczy te przypominały mi żywo Nsżo-czi; ;;: chociaż poza tym nie była podobna do siostry Apacza. . Odruchowo skinąłem jej przyjażnie głową. La.rumieniła się . aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Potem zatrzyma- ::: ła się, spójrżała jeszcze raz i w końcu zniknęła w jednym -;! z większych i lepszych namiotów. - Kto jest ta młoda córka Kiowów, która teraz ode- szła? - spytałem moich dozorców: Nie zabroniono im ze mną rozmawiać; toteż jeden z nich odpowiedział: C 4só - To Kakho-oto*, córka Sus-homaszy**, który,jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo nosżenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci: się pódoba? - Tak - odrzekłem, choć wobec mojego położenia to pytanie w ustach czerwonoskórego brzmiało dość dziw- nie. - Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą dodał strażnik. ' - Skwaw Pidy? - Tak. - Jest więc krewną Pidy? - Tak. Ten wojownik ż wielkim piórem we włosach przy naradzie to jej ojciec. Na tym skończyła się ta rozmowa, której ważnych na- stępstw nie mogłem jeszcze wtedy przewidzieć. Narada trwała długo, bo przeszło godzinę, po czym sprowadzono mnie, bym wyshzchał wyroku. Posypały się długie mowy ó zbrodniach popełnionych przez wszystkich białych i przeze mnie. Tangua bez końca zdawał sprawę z naszej dawnej wrogości, która skońcżyła się obezwład- nieniem mu obu nóg. ~Wspomniano oczyw.iście także ó tym, że uwolniłem Hawkensa i porwałem się na Pidę; sło- wem = wyliczono mi tyle przewinień, że mowy być nie mogło o łasce. Jeszcze dłuższy był spis mąk, które mnie czekały. Mogłeni być zeń dumny~ gdyż oznaczał miarę szacunku, jakim mnie zaszczycali ci mili ludzie. Jedyną pociechą było to; że nie przystąpili od razu ~dó wykonania wyroku, gdyż nie było we wsi jednego oddziału Kiowów. ~lie chcąc pozbawiać towarzyszy przyjemności zobaczenia śmierci Old Shatterhanda, czekano na ich powrót. Podczas ogłosźenia wyroku zachowałem' się jak czło- wiek, który nie boi śię śmierci. Powiedziałem jednak to, co uważałem za. stosowne, starając się przy tym nie obra- zić moićh czerwonoskóryćh sędziów. * K a k h o - o t o (ind:) - Ciemny Włos. ** S u s - h o m a s z a (ind.) - Jedno Pióro. 461 Trzymałem się więc w tym wypadku innej zasady niż ndianie. U nich za dowód odwagi uchodzi to, że skazany .~sihzje wszelkimi sposobami rozwścieczyć swoich katów. Ja zaniechałem tego obyczaju ze względu na Pidę, który obszedł się ze inną tak wielkodusznie, i. wobec tego; że Kiowowie przyjęli rtinie całkiem inaczej, niż się sam te~o mogłem spodziewać, jako przyjaciel Apaczów, odwiecz- nych ich wrógów. O to, żeby tnój spokój wzięli za tchó- rzostwo, mógł się obawiać każdy, tylko nie ja. Gdy -mnie odprowadzono na powrót do drzewa, prze- chodziliśmy obok ńamiotu należącego do Jednego Pióra. W drzwiach.stała jego córka. Nie myśląc ńic szczególnego zatrzymałem się i zapytałem:. - Moja młoda czerwońa siostra cieszy się pewnie tak- t że, że pochwycono niedobrego Old Shatterhanda? Poczerwieniała jak przedtem, kiedy zrobiłem jej przy- jazny3znak głową, zawahała się przez chwilę i odrzekła: 3 - Old Shatterhand nie jest niedobry. - Skąd wiesż o tym?' - To wszyscy wiedzą. - A dlaczego chcecie mnie zabić? Ty okaleczyłeś Tanguę i nie jesteś już bladą twarzą, ~ lecz Apaczem. - Jestem bladą twarzą i zostanę nią. Inczu-czuna przyjął cię do plemienia Apaczów i zrobił cię nawet wodzem. Czy nie piłeś krwi Winnetou, . ą on twojej? - Istotnie uczyniliśmy to, ale nikt z Kiowów nie do- znał ode mnie krzy-wdy, chyba że sam mnie zmusił do te- go. Niechaj Ciemny Włos o tym nie zapomina! - Jak to? Old Shatterhand zna moje imię? - Zapytałem o nie, widząc, że jesteś córką wielkiego i dostojnego wojownika. Obyś przeżyła więcej ,,pięknych słońc, aniżeli mnie pozostaje godzin życia! Poszedłem dalej. Moi dozorcy nie sprzeciwiali się tej rozmowie. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie obchodzi- liby się tak z żadnym innym jeńcem. Było to nie tylko . 462 skutkiem sposobu postępowania Pidy i jego stosunku do mnie, lecz także tej akoliczności, że i jego ojciec stał się nieco inny. Zmiany tej nie wywołał jedynie starczy wiek, usposabiający zwykle łagodniej i odbierający energię, lecz zachowanie się syna, który miał wpływ na ojca. Nowy szczep nadaje staremu pniowi nową wartość i lepsze soki. Gdy przywiązano mnie znowu do drzewa śmierci, wszyscy trzymali się iuż z dala, nie tylko wojownicy, lecz '-'także kobiety i dzieci. Wydano, jak się zdaje, taki rożkaz. Było mi z tym dobrze, gdyż wcale to nie jest miłe wisieć bezsilnie u pnia i być podziwianym jako_ rżadki okaz; a' choćby tylko przez dzieci. Później zobaczyłem Ciemny Włos wychodzącą z ńa- 1 ~~ miotu. Trzymała w ręku płytkie, gliniane naczynie i po- deszła z nim do mnie. - Mój ojciec pozwolił mi podać ci jedzenie. Czy , przyjmiesz? - zapytała. - Chętnie - odrzekłem. - Nie mogę jednak użyć f: rąk, gdyż jestem przywiązany. Nie trzeba cię odwiązywać, ja będę twoją służe- ; bnicą. Przyniosła pieczone i pokrajane mięso. Trzymająć~ nóż ~` w ręku; nabijała nań po kawałku i wkładała mi do ust. Ś Old Shatterhand karmiony jak dziecko przez młodą In- '.r diankę! Byłbym się może, pomimo mego nie wzbudzają- ~" cego zazdrości położenia, roześmiał, 'ale wstydzić się na ; szczęście nie potrzebowałem. Dla tej dziewczyny, która i; okazała mi się tak pomocna, podobne wypadki żywienia ~' śkazańca nie były niczym nadzwyc~ajnym. ~ Obaj dozorcy przypatrywali się poważnie tej czynności, '~ : lecz wydało mi się, że z trudem tylko powstrzymują się ~ od śmiechu. Gdy zjadłem ostatni kawałek mięsa, jeden `:': z ~nich uważał za stosowne wynagrodzić dobrą dziewczynę ': w ten sposób, że zaczął jej o mnie opowiadać: - Old Shatterhand powiedział, że Ciemny Włos mu się '. podoba. Dziewczyna spojrzała na mnie tak badawczo, że po- 463 czerwieniałem niemal jak ona, po czym odwróciła się, że- by odejść. Ale już po kilku krokach zatrzymała się i spy- tała: - Czy ten wojownik powiedział prawdę? ' - Zapytał mnie, czy mi się podobasz, a ja potwierdzi-: łem - odrzekłem zgodńie z prawdą. Odeszła, a ja zganiłem mego strażnika za jego paplani-' nę, co zresztą nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Późno po południu ujrzałem Gatesa włócżącego się po-`r między namiotami. ", - Cży mogę pomówić z tą bladą twarzą? - spytałe '` moich dozorców. - Tak - brzmiała korzystna dla mnie odpowiedź. -~~~ b Ale nie wolno wam mówić o ucieczce. - O to niech mój czerwony brat będzie zupełnie spa' `icojny~ Gdy zawołałem Gatesa do siebie, podszedł powoli'' z wahaniem, jak człowiek, który nie wie, czy wolno m'' to uczynić. - No, bliżej!- - wezwałem go. - A może zabronion ~~~ wam ze mną mówić? - Master Santer źle ńa to patrzy - przyznał. - Czy powiedział to wyraźnie? . - T~ k. - Wierzę. Boi się, że go wam zbyt dokładnie przedst~~ wię: - Ciąglę jeszcze mylicie się co do jego osoby. - Nie ja, lecz wy. - To dżentelmen! ' - Tego mi nie udowodnicie, a ja potrafię was przekóy nać o czymś zupełnie przeciwnym: - Nie chcę tego wcale słuchać, gdyż wiem, że jesteści ` doń wrogo usposobieni: - Zaiste, tak wrogo, że ma on wszelkie powody~, żeb :: mieć się przede mną na baczności. - Przęd wami? Hm! Sir, nie bierzcie mi tego za złe, al~k przed wami nikt już nie potrzebuje się mieć n~ łaaczności. ..:~ 466 ~; - Czy dlatego, że jestem skazany na śmierć? - Tak. - Między wyrokiem śmierci a śmiercią jest wielka róż- `';: nica. Miałem już nieraz umrzeć, a nie zabito mnie jeszcze! ``;:'Czy wierzycie istotnie, że Old Shatterhand jest takim dra- ; bem, jak twierdzi Santer? - Muszę uwierzyć we wszystko albo w nic. Jesteście ": wrogami. A kto rria słuszność - czy on; czy wy, to mnie j;':nic nie obchodzi. Nie powinniście mnie byli przynajmniej oszukiwać '.::i okłamywać! - Kiedy to uczyniłem? , - W Mugworthills, gdy zatailiście przede mną obec- ;:ność Kiowów. Gdybyście byli uczciwi, nie stałbym tu te- ~raz jako jeniec. - A czy wy byliście wobec mnie szczersi? -. Czy okłamałem was lub oszukałem? - Tak. - Kiedy i jak? - Nazywaliście siebie Jonesem! , - To jest oszustwo? - Naturalnie! - Oszustwo jest bezprawnym przywłaszczeniem sobie korzyści, a między nami nic podobnego nie zaszło. Zata- jenie nazwiska nie określiłbym nawet jako podstęp; to by- ła wprost konieczność. Santer jest wielokrotnym morder- ,cą, niezwykłym oszustem i wyjątkowo niebezpiecznym cżłowiekiem, który godził na moje życie: A wy byliście je- go towarzyszami, Czy mogłem wam wobec tego powie- dzieć, kim jestem i że udaję się do Mugworthills? - Hm! - mruknął. - Hm? Nie bierzcie mi tego za złe, master Gates, ale skoro jeszcze żywicie jakieś wątpliwości co do tego, czy ja rnam słuszność, czy on, to was nie pojmuję. - Mimo wszystko powinniście byli postąpić z nami otwarcie. To nam się należało. - Nic wam się nie należało. Zrozumiano? Jesteście ~ 467 ludźmi niedoświadczonymi, przynajmniej w porównaniu z takim westmanęm, jakim ja jestem. Musiałem więc za- ::' chować wobec was pewną ostrożność i powściągliwość: -. Poza tym wiedziałem, że wynajął was Santer. Wychwala- ';. liście go pod ńiebiosa. Konieczne więc było, żebym zataił ;r.`. swoje nazwisko. - Gdybyście je wówcżas wymienili, uwierzylibyśmy ~ ! vi~am - Niei - Tak! - Nie! Mogę wam to udowodnić. - W jaki sposób? - Czy wierzycie mi teraz, jakkołwiek wiecie, .że jes Old Shatterhandem? - Sami jesteście temu winni, ponieważ początkc okłamaliście nas i podeszli! - To wykręt! Wiecie teraz, kim jestem i dlaczego ~ siałem ukryć swoje nazwisko, a co najgłówniejsze, p konali'scie się, jak Santer ze mną postępuje. - On nie chce wam zrobić nic złego. - Kto to powiedział? - On sam. - Kiedy? - Niedawno. - Santer stara się was obałamucić, a pali się do t żeby mnie pozbawić życia. - Nie, on nie kłamie! - Widzicie więc, że teraz jeszcze stoićie po jego : nie; a mnie nie ufacie! Wobec tego, nic by nie pomc gdybym w Mugworthills powiedział, kim jestem. U wałeW dowieść wam, że Santer nie ma uczciwych za rów. Nie wierzycie temu jeszcze teraz, kiedy wyraź waszym obowiązkiem jest go opuścić, aby dopc mnie, jeńcowi, którego postanowiono nędznie , zamc wać. - Santer wyraził. się, że chce was ocalić. = Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Widzę, że nie da się 468 was prżekonać. Santer was usidlił i zmądrzejecie dopiero po szkodzie. - O szkodzie nie ma mowy. Wobec was może być in- ny, gdyż wy ścigałiście go i gódziliście na jego życie, ale przeciw nam on nic złego nie knuje: - Wciąż jeszcze spodziewacie się złota? - Tak. - W Mugworthiłls już go nie ma! ~ - Ale jest gdzie indziej. - Gdzie? - O tym dopiero się dowierny. - Od kogo? - Sąnter ma nam to wyjawić. - W jaki sposób? Czy wam to powiedział? - Nie. - Macie więc znów dowód, że nie jeśt wobec was ucz- ~...ciwy i szczery! - Przecież .nie może nam powiedzieć tego, czego sam Er jeszcze nie wie~ - On wie, .wie nawet dokładnie; w jaki sposób yri~że ;" znałeźć miejsce, w którym teraz znajdują się nuggety. - Skoro tak mówicie, to pewnie także to wiecie. - Oczywiście. - To podzielcie się że mną tą wiadomością. - To niemożliwe. - Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi. '~:r Jakże wobec tego stanąć po waszej stronie? - Powiedziałbym wam wsżystko, :gdybym mógł wam ".... zaufać. Nie możecie mi nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie ;, mnie do milcżenia. Gdzie znaleźłiście pomieszczenie? - Mieszkarny razem w jednym namiocie, który wybrał dła nas Santer. ~v - I on mieszka z wami? - Tak. - A gdzie stoi ten namiot? - Obok namiotu Pidy. - To dziwne! I Santer sam go wybrał? - Tak: Tangua pozwolił mu zamieszkać, gdziekolwiek zechce. ~ - A on usadowił się właśnle obok Pidy, który nie ota-v , cza go bynajmniej taką łaskawością jak jego ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe, że Santer nagle zni-'.. knie, a was zostawi tu. samych, a wówczas usposobienie Indian w stosunku do was może się także nagle zmienić! - Jak to? - Teraz znoszą wasżą obecność, ale później będą was uważali za wrogów. A czy ja potem potrafię wam pomóc, , to wątpliwe. . - Wy... nam... pomóc? - wyjąkał zdumiony. - Mó- ::; wicie tak, jak gdybyście byli ńa wolnej stopie i cieszyli się ~ przyjaźnią Kiowów. ' _ - Mam do tego powody, gdyż... - Do stu piorunów! - przerwał mi nagle. - Teraz;r on żobacży-, że koło waś stoję. ' Santer wyszedł właśnie spomiędzy namiotów;. zauwazył Gatesa i podszedł pręciko: - Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremuv:' podobno tak bardzo ufacie! - rzekłem z przekąsem. - - Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was~ chodzili. - To uciekajcie i proście go o przebaczenie i łaskę! - Czego tutaj szukacie, Gates?! - zawołał Santer jużr' z daleka. - Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowie-~'~ kiem? - Przechodziłem przypadkiem koło niego, a ón do~~ mńie przemówił - odparł zagadnięty. - Tu aiie moż~ być żadnego przypadku. Zabierajcie się'' ~ stąd! Pójdziecie ze mną! - Ałeż, master Santer; nie jestem dzieckiem... . - Milczcie i chodżcie ze mną! Naprzód! ' Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał zdrowo na-`:=. kłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak ' się go trzymali, a co gorsza; nie próbowali nawet stawiać ';: oporu wobec jego grubiańskiego postępowania. 470 Oczywiście dano mi takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Słyszeli oni moją rozmowę z Ga- tesein i wkrótce przekonałem się jeszcze raz, że poważali mnie o wiele bardziej aniżeli Santera. Jeden z nich, który zawsze odpowiadał na moje pytania, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem: , To owce idące za wilkiem, on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą prżestrodze Old Shatterhanda, który im przecież dobrze życzy? Wkrótce potem nadszedł Pida; aby zbadać moje więzy i przekonać się . zarażem, czy 'nie uskarżam się ńa nic. Wskazał na wbite nie opodal shzpy i rzekł: - Old Shatterhand znużył się zapewne długim staniem. Przez całą ńoc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz? - Nie. Mogę jeszcze wy.trzymać - odpowiedziałem. - To niech to żrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakieś źyczenie? - Tak, mam prośbę: - Powiedz ją; jeśli będę mógł, chętnie ją spełnię. - Chciałbym cię ost?gec przed Santerem. - Przed ~im? To robak wobec Pidy, syna wodza Tan- guy. - Bardżo słusznie! Ale na robactwo także trzeba zwa- żać, skoro się usihije zagnieździć. Słyszałern, że teraz mie- sżka obok ciebie. - Tak, teń namiot był wolny. - Pilnuj, żeby nie wszedł do twego! Ma widocznie taki zamiar. - To go wyrzucę! - Możesź to uczynić; gdy przyjdzie otwarcie. A co bę= dzie, jeśli zakradnie się tak, że tego nie spostrzeżesz? - To nie uszłoby mojej uwagi! - Nawet gdyby cię nie było w namiocie? - Będzie w nim moja skwaw i wypędzi go. - On chce koniecznie posiąść ten mówiący papier, który ode mnie wziąłeś. 471 - Nie dostanie go. - Tak, ty mu go nie oddasz, ale czy zdołasz przeszko- dzić kradzieży. - Gdyby mu się nawet udało przyjść skrycie do na- miotu, nie znalazłby papieru, gdyż schowany jest nadzwy- czaj dobrze. - Spodziewałem się tego: Czy pozwoliłbyś mi jeszcze raz popatrzeć na ten papier? - Widziałeś go już i przeczytałeś: - Niecały. - , - Zobaczysz go, ale nie teraz, bo już robi się ciemno. Przyniosę ci go jutro rano, gdy będzie jasno. - Dziękuję ci! I jeszcze jedno: Santer pożąda nie tylko mówiącego papieru, lecz i moich znakomitych strzelb. W czyich rękach są one teraz? ~,.W moich. - To schowaj je dobrze! s.:.: - Są doskonale ukryte: Gdyby nawet zdołał wejść do mego namiotu w biały dzień, nie mógłby ich zobaczyć. : Owinąłem je w dwa koce i wsunąłem pod moje łoże, żeby ; nie przeszły wilgocią. One są moje. Ja będę twoim następ- ; cą i posiadaczem sławnego sztucera, Old Shatterhand .': spełni więc jedną rnoją prośbę. - Bardzo chętnie, jeśli będę mógł. - Przypatrzyłem. się dobrze obu strzelbom. Z tej. wiel- '" kiej strzelby~ umiem strzelać, ale ze sztucera nie. Czy po- ; kazałbyś mi przed śmiercią, jak się go nabija i jak się :' z niego. strzela? - ~wszem. - Dziękuję ci tym bardziej, że mógłbyś nie wyjawiać v mi tej tajemnicy. Jeślibyś mi tego nie powiedział; sztucer nie przydałby mi się na nic. -Za to; że to zrobisz, posta- 5 ram się, żeby aż do chwili, kiedy się zaczną twoje męki, ': niczego ci nie brakło. ~ Po czym odszedł, nie wiedząc nawet; jaką wzbudził we . mnie nadzieję. Otwarcie mówiąc, do tej chwili spodziewa- łem się skorzystać ż obęcności Gatesa, Claya i Summera. 472 Chociaż nawet nie chcieli być moimi przyjaeiółmi, to przecież, jako biali, mieli obowiązek mi pomóc. Jeśliby okazali najmniejszą gotowość udzielenia mi pomocy; to musiałaby się już ńadarzyć jakaś sposobność do odwiąza- nia mnie od drzewa śmierći. ~ Gdybym się pozbył więzów na rękach; nikt nie zdołałby mnie zatrzymać. Niestety, musiałem tę myśl porzucić. Zachowanie Gatesa dowiodło, że nie mogłem liczyć ani na niego, ani na jego towarzy- szy. Byłęm więc zdany na samego siebie, lecz mimo to nie opanowało mnie zwątpienie. Jakiś sposób uniknięcia mę- czeńskiej śmierci musiał się przecież znaleźć! Gdybym choć jedńą rękę miał wolną, a - w niej. nóż! Nie było to wsząk ~ niemożliwe! Dotychczas nie przyszło mi to na myśl, ale teraz przypomniałem sobie Ciemny Włos: Dzie- wczyna współczuła mi w widoczny sposób, a wiedziałem dobrze, ilu białym udało się już wyzyskać takie współczu- cie, by uciec. Choćby nie wiem co, muszę się wydostać z niewoli! Nawet gdybym, w ostatniej .chwili przed przy- wiązaniem mnie do pala, miał chwycić się xtajbardziej rozpaczliwego środka! I oto gdy byłem zaprzątnięty takimi właśnie myślami, przyszedł Pida i prosił o wyjaśnienie, jak się strzela ze sztucera. Lepszego zbiegu okoliczności nie mogłem sobie wyobrazić. Jeśli miałem mu pokazać, jak się tę strzelbę nabija i w ogóle, co się z nią robi, to musiał mnie rozwią- zać. Jednym chwytem za je~o nóż, .który m,i~ł za pasem, i jednym cięciem pó rzemieniu na nogach mogłem się uwolnić od więzów, a nadto trzymałbym 'w ręku sztucer nabity tylu kulami. Wprawdżie szansa była niewielka, ale ryzykowałem tylko to życie, . które i tak bym utracił. Byłoby óczywiście lepiej, gdyby się nadarzyła sposob- . ność do ucieczki ukradkiem, bez narażania się na kule czerwonoskórych. Nic takiego nie wpadło mi dotychczas do głowy. I,iczyłem na to, że wymyślę coś może później, wszak czas nie naglił. Na noc miałem się zatem położyć! Dokoła drzewa śmierci sterczało z ziemi szesnaście pali, po cztery z każ- dej strony. Mogło się tam pomieścić czterech jeńców. Z porządku, w jakim pale były ustawione, domyśliłem się, w jaki sposób ieh używano: Zapewne kładziono jeńca pomiędzy nimi i rozkrzyżowawszy mu ręce i nogi, przy- wiązywano po jednej do każdego pala. Oczywiście trudno było spać w tym położeniu, ale Indianom dawało to pew- ność, że im jeniec nawet bez pilnowania nie umxnie. Tymczasem zrobiło się ciemno;, a przed namiotami za- migotały ogniska: Indianki przygotowywały , wieczerzę. Ciemny Włós przyniosła mi znowu` posiłek. Musiała skło- nić ojca, by wyprosił dla niej od starego wodza pozwole- nie. Tym razem nie rozniawialiśmy z sobą, podziękowa- ~ łem jej tylko i odesżła. Nąstępnie opuścili mnie dotych- czatsowi moi dozorcy, zastąpieni przez dwóch innych, któ- rzy zachowywali się wobec mnie nie mniej przychylnie. Sp~tałem ich, . kiedy będę mógł się położyć, oni zaś odpo- wiedzieli, że Pida przyjdzie sąm, aby byG przy tym. Wcześniej jednak, zamiast młodego wodza, zjawił się ktoś inny Jedno Pióro, ojciec mojej żywicielki. Stanął przede mną, przypatrywał mi się przez chwilę, a potem ` wydał rozkaz dozorcom: - ~Niech moi bracia oddalą się, .dopóki ich nie zawo- łam. Chcę pomówić z tą bladą twarżą. Posłuchali natychmiast; z czego wywnioskowałem, że ,, cieszył się on w plemieniu wielkim szacunkiem; choć nie ; był wodzem. Gdy odeszli, usiadł przede mną i znów upły- nęła chwila, zanim odezwał się uroczystym głosem: - Blade twarże mieszkały po tamtej stronie Wielkiej . Wody. Jakkolwiek miały tam dość ziemi, przepra~iły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny. ř Następnie zamilkŁ Słowa jego stanowiły zwykły w przemowach indiańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza mi oświadczyć coś ważnego. Co to mogło być? Zaczęła mi świtać jakaś nadzieja. On chwiłę czekał na moją odpowiedż, lecz poriieważ milczałem, po chwili znowu zabrał głos: - 4 474 -,;'Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili im za to grabieżą i mordem. I znów nastąpiła przerwa. - I dziś jeszcze myślą tylko nad tym, żeby nas oszu- , . kać i odegnać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się doko- nać tego podstępem, używają przemocy. Tu znów przerwał. - Ilekroć czer vony mąż zobaczy białego, może być pewien, że ma przed sobą śmiertelnego wroga. Czy są wśród białych twarzy takie, które by nie były naszymi nieprzyjaciółmi? Teraz dopiero zrozumiałem cel całego tego wstępu. Chodziło o moją osóbę. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost: - Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali z nami w ten sposób? - Jedno Pióro ma słuszność - przyznałem. - Czy nie są więc naszymi nieprzyjaciółmi? - Są. - Czy są pośród nich tacy, którzy by nie byli usposo- bieni tak wrogo jak inni? 4 - Są. - Niechaj Old Shatterhand wymieńi imię chóćby jed- nego! - Mógłbym ci podać nawet wiele na_zwisk, lecz zanie- cham tego. Jeśli jednak otworzysż oczy, ujrzysz jedńego z nich przed sobą: - Widzę tylko Old Shatterhanda. - Jego to mam na myśli. - To znaczy, że uważasz siebie za takiego, który nie odńosi. się do nas tak wrogo jak inni? - Nie. - Nie? - zapytał przeciągle pełen zdumienia, gdyż to "nie" popsuło mu rachuby. - Mój czerwony brat użył ~łów, które nie oznaczają rzeczy zupełnie właściwie. - Jakich słów? . 475 - Że nie odnoszę się do was tak wrogo jak inni biali. Ja w ogóle nie jestem wrogiem czerwonoskórych: - Czy nie zabiłeś ani nie raniłeś żadnego? Robiłem - to tylko wtenczas, kierly mnie do tego zmusili. Ja nie jestem ,ani trochę wrogiem Indian. Nie je- stem też obojętnym obserwatorem, lecz szczerym przyja- cielem wszystkich czerwonoskórych. Dowiodłem tego nie- raz. Gdzie tylko mogłem, niosłem pomoc, czerwonym przeciwko białym i broniłem ich przed nadużyciami bia- łych. Jeśli jeste~ś sprawiedliwy, musisz to przyznać. - Jestem sprawiedliwy. - Pomyśl o Winnetou! Byliśmy sobie przyjaciółmi . i braćmi. Czy Winnetou nie był czerwonym mężem? - Był nim, choć to nasz wróg. - On nie chciał być waszym wrogiem, lecz wy zrobitiś- cie ze~ swojego wroga. Jak kochał swoich Apaczów, tak samo miłował ~wszystkich Indian. Starał się żyć w źgodzie ~ ze wszystkimi, oni jednak woleli rozszarpywać się i tępić nawzajem. To go smuciło, to go trapiło przez całe życie; Jak on czuł i myślał, tak samo i ja myślałem i czułem. Wszystkie nasźe czyny wypływały z miłości i współczucia ~ dla czerwonego narodu. Umyślnie mówilem tak samo powoli i uroczyście jak on. Gdy umilkłem, Jedno Pióro spuścił głowę i siedział ci- cho przez kilka minut. Następnie ,podniósł ją i zaczął znowu: - Old Shatterhand powiedział prawdę. Jedno Pióro jest sprawiedliwy i potrafi przyznać słuszność nawet swoim wrogom, jeśli im się to należy. Gdyby wszyscy ćzerwoni byli tacy jak Winnetau, a biali jak Old Shatter~- hand, czerwone i białe narody żyłyby obok siebie jak bra- cia;. kochałyl~y się, dopomagałyby sobie, a na ziemi zna- lazłoby się dość miejsca dla wszystkich ich synów i córek. Ale niebezpiecznie jest dawać przykład, za którym nikt', nie pójdzie. Winnetou zginął od kuli, Old Shatterhanda czeka śmierć męcźeńska. Teraz rozmowa doszła widocznie do pożądanego prze- 476 zeń punktu. Postanowiłem jednak nie wyprzedzać jego myśli i milczałem: Mówił więc dalej: - Old Shatterhand jest bohaterem t będzie musiał wy- cierpieć bardzo dużo strasznych mąk. Czy zrobi on swoim dręczycielom przyjemność, żeby ujrzeli go słabym? - Nie. Jeśli będę musiał umrżeć,. to pójdę .na śmierć jako mąż, któremu wznoszą rnogiłę chwały. - Mówisz: "jeśli będę musiał umrzeć"! Czy to ozna- cza, że uważasz śmierć swoją za wątpliwą? - Tak. - Jesteś bardżo szczery! - Czy wolisz, żebym cię okłamywał? - Nie, ale wygłaszanie tej prawdy jest wielką śmiałoś- cią z twojej strony. - Old Shatterhand nie był nigdy tchórzem. - A więc masz jeszcze nadzieję, że uciekniesz? - Tak. Moja szczerość wprawiła go w jeszcze większe zdumie- . nie niż przedtem. , - Uff, uff! -- wybuchnął podnosząc ręce. : Dotąd postępowano z tobą bardzo oględnie, teraz trżeba będzie większej surowości! - Nie boję się surowości; ,óna mnie nie przeraża. Je- stem raczej dumny z tego, że powiedziałem ci prawdę. Tego nie zrobi~by nikt inny. - Old Shatterhand ma słuszńość, tylko on może być tak śmiały, żeby przyznać rzetelnie, że będzie się starał umknąć. To nie tylko śmiałość, to zuchwalstwo! - Nie. Zuchwaleć działa albo bez zrozumienia tego, co robi, albo dlatego, że nie ma już nic do stracenia. Moja ` otwartość ma świadomą przyczynę i wyraźny ceł. - Jaki? ' - Tego nie mogę ci powiedzieć, ale ty powinieneś się sam domyślić. Nie mogłem mu bowiem powiedzieć otwarcie, że wiem, po co tu przybył: aby mnie ocalić oddając mi swoją córkę 477 za żonę. Gdybym się na to zgodził; nie zabito by mnie, otrzymałbym wolność razem z , moją młodą żoną, lecz musiałbym zostać Kiową. Do tego jednak postanowiłem nie dopuścić. Trzeba było odrzucić propozycję Jednego Pióra~ czym nie tylko sprawiłbym mu nadzwyczajną przykrość, lecz także wzbudziłbym pragnienie zemsty. Aby temu zapobiec, wyznałem mu otwarcie, że nie uwa- żam mojej śmierci`~za pewną. Miało to znaczyć: nie ofia- rowuj mi swójej córki, gdyż ja potrafię ocalić się sam bez małżeństwa z Indianką. Jeśliby Jedno Pióro to zrozumiał, uniknąłby przykrości, a ja jęgo nienawiści i zemsty. Zadu- mał się też istotnie, ale, niestety, nie domyślił się, o co mi chodzi, i rzekł tonem chytrej wyższości: - Old Shatterhand chce w nas tylko wzbudzić niepo- kój co do swojej osoby, choć wie, że uciec nie może. Przyznać się, że jest zgubiony - to poniża widocznie jego godność. Ale Jedno Pióro nie da się tym wywieść. w pole. Ty wie~z dobrze; że jesteś zgubiony. - Wiem dobrze, że ucieknę! - Zamęczą cię tutaj na śmierćl - Ucieknę! - Ucieczka jest niemożliwa. Gdybym bowiem uważał ją za możliwą, sam usiadłbym tutaj, by cię pilnować. Nie uciękniesz więc, ale śmierci możesz uniknąć. - Jak? - zapytałem, skoro niepodobna już była od- wieść go od tego, co chciał powiedzieć. - Przy mojej pomocy.~ - Nie potrzebuję niczyjej pomocy! - Jesteś o wiele dumniejszy, aniżeli sądziłem. Któż od- rzuca pomoc, gdy chodzi o ocalenie życia?! - Ten, kto jej nie potrzebuje, bo sam potrafi- się ocalić. - Zostań przy swojej dumie, która woli, . byś zginął, , aniżeli zaciągnął dhzg wdzięczności. Ale ja wdzięczności nie żądam. Chcę po prostu widz'ieć cię wolnym. Wiem, że Ciemny Włos była u ciebie: - Tak. . 47R - To moja córka. Czuje wielką litość nad tobą. - To znaczy, że Old Shatterhand nie jest widocznie walecznym ~ wojownikiem, lecz tylko człowiekiem godnym litości i pożałowania! Litość to obelga! Użyłem naumyślnie tego szorstkiego wyrazu, .aby skło- nić go do porzucenia jego zaW iaru, lecz i to mi się nie udało. Indianin odpowiedział łagodnie: - Nie 'chciałem ciebie obrazić. Zanim jeszcze córka moja cię widziała, dużo słyszała o tobie. Ona wie, że Old Shatterhand jeśt największym białym wojownikiem, i chciałaby go ocalić. - To dowód, że Ciemny Włos ma dobre serce, ale że- . by mnie mogła ocalić, to niepodobieństwo. _ - To riawet łatwe. - Mylisz się. - Nie. . Ty znasz wszystkie zwyczaje czerwonych ludżi, lecz jeden jest ci widocznie obcy. Poznasz go i' przyjmiesz, gdyż oświadczyłeś Ciemnemu Włosowi, że ci się podoba. -, To znów omyłka. Jej tego nie powiedziałem. - Ależ ona mi się do tego przyznała! Moja córka je- szcze nigdy nie powiedziała nieprawdy: . - W każdym razie zaszło tu jakieś nieporozumienie. Twoja córka przyriiosła mi jedzenie. Wtedy jeden z moich . . dożorców zapytał mnie, czy ona mi się podoba, a ja mu odpowiedziałem, że tak. - To wychodzi na to samo; ona ci się spodobała. Czy wiesz, że kto pojmie za. żónę córkę szczepu, może być doń przyjęty? - Wiem. - Chociażby był przedtem wrogiem lub jeńcem? - I o tym mi wiadomo. - I wtedy odpuszcza mu się jego winę i darowuję ży- cie? - Wiem również i o tym. - U~? Wobec tego rozumiesz, o co mi. chodzi. - Tak, rozumiem cię. - Moja córka podoba się tobie, a ty jćj. Czy chcesz ją pojąć za skwaw? ~ - Nie. Nastąpiła głębóka cisza. Tego się czerwonoskóry nie spodziewał: Ja byłem skazany na śmierć, a oria była jedną z najgodniejszych pożądania dziewcząt, córką najbardziej .. poważanego wojownika, a mimo to ją odrzucałem. Czy mogło to być możliwe? Wreszcie Jedno Pióro zapytał, tym razem krótko: - Dlaczego nie? ~ Czy ~ałem mu wyjawić właściwe powody i oświadczyć bez ogródek, że wykształcony Europejczyk musi przekreślić ćałe swoje życie, żeniąc się z prostą czerwonoskórą dzie- = wczyną? Że małżeństwo to nie może rnu dać tego, co dąć v powinno? Czy miałem mu pówiedzaeć, :że Qld -Shatterhand nie n,~,leży do hultajów, którzy biorą sobie-czerwoną skwaw, by ją potem porzucić; i mają często w każdym plemieniu in- - diańskim inną żonę? Tego wszystkiego nie mogłem mu wyz- nać, bo nie pojąłby mnie. Musiałem więc znaleźć jakiś zro= zumiały dla niego powód i odrzekłem: - Mój czerwony brat twierdzi; że uważa Old Shatter- handa za wielkiego wojownika. Ale to nie jest widocznie - ' prawda. - To prawda! - A jednak chcesz, żebym przyjął życie z ręki kobiety. Czy ty mógłbyś to uczynić? - Uff! - zawołał i żamilkł. Ten powód był dla niego - widocznie bard~iej zrozumiały. Po chwili spytal: - C,zy chcesz być moim przyjącielem? - Bardzo chętnie. - A co sądzisz o Ciemnym Włosie; 'mojej najmłodszej córce? -' Że jest to najmilszy i najlepszy kwiat wśród cór Kiowów: - Czy jest godna męża? - - Każdy wojownik, któremu pożwolisz pojąć ją za - skwaw, powinien być, z tego dumny. 480 , - Nie odrzucaśz jej zatem z pogardy dla mnie lub d~a niej? . - Daleki jestem od tego, ale Old Shatterhand ~chce sam bronić swojego życia i walczyć o nie, nie,może więc przyjąć go z ręki kobiety. Uff, uff! - potwierdził. - Czy Old Shatterhand ma uczynić coś; na co uśmie- chałby się każdy, kto opowiadałby o nim przy obozowym ognisku? - Nie. , - Czy mają mówić potem o Old Shatterhandzie: uciekł przed śmiercią w objęcia młodej i ładnej kobiety? - Nie Czy nie mam obowiązku strzec mojej czci i sławy, nawet gdybym przez to miał życie utracić? - Jesteś do tego zobowiązany. - Teraz więc rozumiesz, dlaczego powiedziałem ci: ;,nie". Dziękuję tobie i twej pięknej córce za życzliwość. Pragnąłbym podziękować wam jeszcze inaczej aniżeli tyl- ko słowami. - Uff, uff, uff! Old Shatterhand jest prawdziwytr~ męż- czyzną. Szkoda, że muśi umrzeć. Przedstawiłem mu jedy- ny środek ocalenia; widzę jednak, że jako dzielny wojow- nik przyjąć go nie może. Gdy opowiem to mojej córce, i ona nie będzie się na niego gniewała. - Tak, powiedż jej to! Byłoby mi bardzo przykro; gdyby sądziła, że nie biorę jej za skwaw z powódu niej ~ samej. - Będzie cię jeszcze bardziej koęhała i ezciła niż teraz, a gdy będziesz na mękach, a wszyscy inni będą się temu . przypatrywali, ona zasiądzie w najgłębszym i najciemniej- szym kącie ńamiotu i zasłoni sobie oblicze. Howgh! Po tych słowach Jedno Pióro podniósł się i odszedł. Po jego odejściu dozorcy zajęli znów swoje dawne~ miejsca. Dzięki Bogu wyszedłem z tego zwycięsko! Była tó rafa, o którą mogła się rozbić cała moja nadzieja ocalenia. Gdybym bowiem uczynił ż niego nieprzyjaciela i wywołał 481 w nim żądzę zemsty,. czujność jego byłaby dla mnie groź- niejsza niż wszystko inne. Wkrótce potem nadszedł Pida i pozwolił mi położyć się na noc. Z szeroko rozłożonymi rękoma i nogami przy- wiązanó mriie do czterech pali, a zamiast poduszki dano mi pod głowę awinięty koc. _ Zaledwie Pida się oddalił, odwiedził mńie nowy gość, . którym ucieszyłem się nadzwyczaj. Był to mój szpak, któ- ry pasł się w pobliżu_, nie przyłączając się do innych koni. Obwąchawszy mnie delikatnie, .. położył się obok mnie, czemu dozorcy nie przeszkadzali, gdyż koń nie mógł mnie przecież odwiązać ani ,uprowadzić. Ta wierńość konia by- ła dla mnię teraz bardzo ważna. Gdyby bowiem ucieczka mi się udała, nie musiałbym troszczyć się o innego wierz- chowca, zadowalać gorszym i tracić czasu na niebezpiecz- ne po~zukiwania. Stało się, jak przypuszczałem: nie mogłem spać. Roz- krzyżowane ręce i nogi zaczęły bóleć i ścierpły. Budziłem , się co chwila. Kiedy nadszedł dzień i' zn~wu prźywiązano v mnie do drzewa śmierci,. zdawało mi się, że jestem zba- : wiony. Gdyby tak miało trwać jeszcze przez kilka nocy, ; musiałbym; pomimo dobrego odżywiania, podupaść na siłach. Ale nie mogłem nic powiedzieć, gdyż O1d Shatter- hand ściągnąłby na siebie wstyd i pbgardę, gdyby się uskarżał na bezsenność. Byłem ćiekaw, kto mi przyniesie śniadanie. Czy Ciemńy Włós? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczym jej ojca. Jed- riak przyszła. Nie rzekła ani słowa, ale z jej oczu wyczyta= ł~m, że nie gniewa się na mnie~ Była raczej smutna. Gdy odwiedził mnie Pida, óznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem wojowników na polowanie i wróci dopiero po południu. Istotnie wkrótce ujrzałem ich pę- dzących przez prerię. W kilka godzin potem zobaczyłem Santera przechodzą- cego pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu, - prowadząc osiodłanego konia. Zatrzymał się przede mną i rzekł: ,~ 482 4R - Ja także wyruszam na polowanie, i uważam za swój obowiązek donieść wam o tym. Prawdopodobnie spot- karn się tam z Pidą, który jest wam tak przychylny, a mnie nie znosi. Czekał widocznie na odpowiedź, lecz udałem, że ani go nie widzę,_ ani nie słyszę. - Czy ogłuchliście; hę? Milczałem dalej. Przykro mi bardzo, i to nie tylko ze względu ną was, lecz także ze względu na siebie. Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszcżotliwym szyder- srwem. - Precz, łotrze! - huknąłem nań. ' O, mówić to umiecie,. lecz chyba jesteście głusi. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapy- řtać. ~ Spojrzał mi w twarz bezczelnie. Z jego oblicza przebijał przy tym szezególny; jakby diabelsko triumfujący wyraz: ~ Było pewne, że nosił się z jakimś niećnym zamiai'em. - Chciałem was o coś zapytać - povytórzył. - Na pewno by was to zainteresowało, master Shatter~and;~. Patrzył na mnie z wyczekiwaniem, czy odpowiem. Gdy to ńie nastąpiło, roześmiał się: - Cha, cha, cha; cha, cha! Jak to wygląda! Słynny Old '.Shatterhand pod drzewem śmierci, a łotr Santer na wol- ności! Ale ńadejdzie jeszcze coś lepszego, coś o wiele lep-, szego, sir! Czy nie znacie przypadkiem pewnego zagajni- ka, czegoś w ródzaju lasu jodłowego albo Indelcze-czil? To słowo mnie zastanowiło. Było ono w testamsncie Winnetou. Czułem, że wzrokiem przebijam na wylot San- tera. - Ach! Patrzy na mnie, jakby w g~owie zamiast oczu miał szable! - roześmiał się. - Tak, tak, podobno takie lasy istnieją! - Skąd się o tym dowiedziałeś, łotrze? - spytałem. - Stamtąd; skąd wiem także o Tse-szosz. Znasz to może? aQz - Do stu piorunó v!... Ja... ja... - Zaczekaj no, zaczekaj! - przerwał mi. - Co to za szezególna rżecz - Deklil-to, czy jak się to nazywa. : v; Chciałbym:.. - Łotrze! - wrzasnąłem, nie, ryknąłem. - Papierya::.',y które dałem... . - Tak, ja je mam! - wtrącił~z szyderczym triumfem. - Okradłeś Pidę? . - Okradłem? Niedorzecźność,,głupota! Zabrałem tylkó':a to, co było moję. Czy to jest kradzież? Mam papierya;'::..: mam wraz z całym opakowaniem! Przy tych słowach uderzył się w piersi w okolicy kieszeni. :,: t'.. - Trzymajcie go, pochwyćcie go! - kt~zyknąłem dQ~ dozorców. - Mnie? - zaśmiał się, dosiadając czym prędzej ko=`'a ni~, - Spróbujcie tylko! - Nie pusżczajcie go! - ryczałem. - On okradł Pidę~;~, on nie powinien umknąć, on... Dalsze sło va uwięzły mi w gardle wskutek wysiłku,,ją:'~ ki uczyniłem, aby się oderwać od drzewa. Santer odjech ł tymczasem cwałem, a doźorcy żerwali się wprawdzie, a ' . nie zrobili nic; wytrzeszcżyli tylko bezmyślnie oczy. Testa'``... ment Winnetou! Ukradziono ostatnią wolę mego bra ~'~ ." Winnetou! Tam, przez wolną prerię, pędził-z testamentę `` złódziej i nikt nie myślał go ścigać! , Nie posiadałem się z wściekłości. Ze wsżystkich sił na;v ciągnąłem rzemień trzymając ręce blisko przy drzewięř:: Nie myślałem nad tym, że przerwać go - to niemal nie~.. możliwe; że gdyby nawet pękł, to i tak nie mógłbym si'. ř ruszyć z miejsca. Nie czułem także bólu, jaki rnusia , ,~ spowodowąć werżnięcie się rzemienia w rękę. Naprgżałe 'r go i krzyczałem. Wtem padłem twarzą na ziemię: rzemie `'j~ się przerwał. - Uff, uff? - zawołali dozorcy. - Oderwał się; ode~: rwał się! Podbiegli do mnie, aby mnie zatrzymać. - Puśćcie mnie, puśćcie! - ryczałem. - Ja przecie~f ;; 484 nie uciekam, chcę tylkó pochwycić Santera! uOn okradł ~: waszego wodza, Pidę! Krzyki moje poruszyły oczywiście całą wieś. Wszystko śpieszyło, by mnie zatrzymąć. Było to łatwe, gdyż nogi miałem jeszcze ciągle prz~wiązane do drzewa, a wyciągnę- 'Fy. ło się ku mnie sto rąk. Nie obeszło się jednak bez cic~sów i pchnięć z mojej ręki, a szram i sińeów z ich strony, za- nim przywiązano mnie znowu do .drzewa. `~: Czerwonoskórzy rozcierali sobie iniejscą, w które ich uderzyłem, nie wyglądali jednak na zbyt rozgniewanych i wyrażali tylko swoje nadzwyczajne zdumienie; że udało t''.. mi się przerwać rzernień. - Uff, uff, uff... oderwał się... Bizon nie przerwałby te- go... Nikt by nie uwierzył! Takie i podobne okrzyki podziwu brzmiały dokoła i te- raz dopiero poczułem ból w rękaFh, z których sączyła się .< ' krew. Rzemień, zanim się prz~erwał; poprzerzynał mi mię- . 'e śńie prawie do kości. Czego tutaj stoicie i gapicie się na mnie! . - krzy- ' knąłem do nich. - Czy nie zrozumieliście, co powiedzia- łem? Santer okradł Pidę! Prędzej na koń i sprowadźci~ go ' na powrótl ' Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadsżedł ktoś rozurnniejszy: wojownik Jedno Pióro. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opo- wiedziałem ćałą rzecz. - A więc papier mówiący należał do Pidy`? - pytał aż `. do znudzenia. - Naturalnie, naturalnie! Wszak byłeś przy tym, kiedy mu go przyznano! - Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł ż nim i nie zamie- ` rza powrócić? - Tak, tak! - Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zro- bić, gdyż on jest wodzem. - A pytajcie go sobie, ~pytajcie! Alevnie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie! 485 On jednak wahał się jeszeze, przypatrywał się rozerwa- nemu przeze mnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, po- trząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej Indianina: - Czy to jest rzemień, który on rozerwał? - Tak. Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand: I taki człowiek musi umrzęć! Czemu on nię jest czerwonym wo- jownikiem, Kiową, lecz bladą twarzą? ~ Teraz dopiero się oddalił, zabierając ze sobą rzemień. Wszyscy z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim. Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pośćig za złodziejem. Lecz nie zauw~żyłem ani śladu przygotowań do wyprawy. Niebawem spokojne życie wsi potoczyło się dalej swoim torem. Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzie- ~i; co się dzieje, lecz nie wolno im było odejść. Zawołali innego Indianina, który przyniósł wiadomość,. że Tangua nie wydał rozkazu ścigania Santera, gdyż na mówiących papierach nikomu nie zależy, a Pida nie umie czytać: Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdra'znienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy pa- trzyli na mnie z niepokojey, i byłbym się może znowu wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało, ale - po co`? Czy przydałoby się to na coś? Na riic, zupełnie na nic! Musiałem się poddać losowi. Pogodziłem się z, tym w końau ' i starałem się zachować spokój, jeśli nie we-: wnętrznie, to przynajmniej na zewnątrz. Postanowiłem jednak bezwarunkowo skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki, chociażby nie wiem jakie nastręćzała trua- nvści. Tak upłynęły ze trzy godziny, kiedy usłyszałem nagle; głośny okrzyk kobiety. Widziałem przedtem, lecz nie zwa- żałem na to, że Cieniny Włos wyszła ze, swojego namiotu i oddaliła się. Teraz nadbiegła pospiesznie, krzycząc do- nośnie, a:iliknęła w namiocie i ukazała się potem z ojcen~, który też gdzieś z nią' popędźił wołając głośno. Wszyscy;. . którzy znajdow~li się . bliskv nich, pośpies2Fyli za nimi:. 48h Z tego wywnioskowałem, że stało się coś ważnego. Może miało to jakiś związek z kradzieżą papierów? Niebawem zjawił się Jedno Pióro. Przybiegł wprost do miejsca, gdzie stałem pod drzewem; i zawołał: - Old Shatterhand wszystko umie! Czy jest także leka- rzem? - Tak - odrzekłem w nadziei, że zaprowadzą mnie do chorego i będą musieli rozwiązać. - Umiesz więc lecźyć chorych? - Tak. ' - -~ Ale zmarłych nie wskrzeszasz? - Czy umarł kto? - Moja córka. - Twoja córka? Ciemny Włos? - spytałem przera- żony. - Nie, jej siostra, skwaw młodego wodza Pidy. Leżała skrępowana na ziemi bez ruchu. Nasz czarownik zbadał ją i powiedżiał, że umarła, zabita prżez Santera, który ~ ukrądł mówiący papier. Czy Old Shatterhand pójdzie przywrócić jej życię? - Zaprowadźcie mnie do niej! Odwiązano mnie od drzewa i związawszy ręce oraz spę- tav~szy łuźno nogi, poprowadzono przez wieś do namiotu Pidy. ~ Bardzo mi to było na rękę, że mogłem teraz poznać położenie , tego namiotu, gdyż, jak wiadomo, znajdowały się tam moje strzelby. Przed wejściem roiło się od czerwo- noskórych mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy rozstąpili się . z uszanowaniem; zostawiając mi wolne przejście. Wszedłem z Jednym Piórem do namiotu, gdzie obok le- żącej na ziemi xzekomo zmarłej siedziała Ciemny Włos i jakiś brzydki stary mężczyzna.. Był to czarownik. Ujrzaw- szy mnie, wstali oboje. Jednym rzutem oka objąłem całe wnętrze namiotu. Po lewej stronie zauważyłem swoje sio- dło razem z derką, , a na jednej z bocznych tyk zawieszone rewolwery i nóż. Przedmioty te znajdowały się teraz tu- taj, ponieważ gospodarz namiotu miał zostać ich właści- cielem. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tym ucieszyłem. - Niechaj Old Shatterhand przypatrzy się umarłej, czy będzie ją mógł ożywiń! - poprosił Jedno Pióro: Ukląkłszy zacząłem ją badać związanymi rękoma. Do- piero po dhzższym czasie wyczułem, że krew krąży jeszcze w jej żyłach. Ojciec i siostra utkwili we mnie oczy pełne niepakoju. - Ona nie żyje i nikt jej nie wskrzesi - oświadczył czarownik. - Old Shatterhand to potrafi - stwierdziłem. ~ Potrafisz to? Rzeczywiście? - spytał Jedno Pióro skwapliwie i radośnie: - Zbudź ją, zbudź ją! .- błagała Ciemny Włos, kładąc obie ręce na moim ramieniu. - Tak, potrafię i uczynię to - rzekłem. - Jeśli jed- nak życie jej ma wrócić, nikt oprócz mnie nie śmie być ~ , ;1 przy zmąrłej. - Musimy więc wszyscy wyjść? - zapytał ojciec. - Tak. ' - Ufjf! Czy ty wiesz; czego żądasz? ~ Czego? - spytałem, choć wiedziałem o tym do- brze. - Tu jest twoja broń. Gdybyś ją dostał, byłbyś wolny. ř'` Czy przyrzekasz,vźe jej nie dotkniesz? _ J,ak ciężko przyszło mi na to odpowiedzieć! Nożem .: mogłem rozciąć więzy. Gdybym zaś miał sztucer i rewol- wery, chciałbym zobaczyć śmiałka, który by się porwał na mnie. Ale nie! Rozpoczęłaby się walka, której należało Y uniknąć. Oprócz tego wstrętnym mi się wydało korzysta-: nie w takim celu z omdIenia kobięty. Na skórze, która-,. służyła do robót kobiecych, ujrzałem ig~, świdry i roz- maite rzemieślniczę narzędzia, a obok tego dwa czy trzy'~ małe noże, jakich Indianki używają do rozcinania silnych .! żylastych szwów: Te małe, cienkie klingi bywają n'ieraz~ bardzo ostre. Za pomocą takiego noża mogłem się teżs uwolnić; toteż odpowiedziałem śmiało: - Przyrzekam. Jeśli chcecie upewnić .się co do tego, możecie zabrać stąd moją broń. 4RR ~ - To niepotrzebne. Wiemy, że Old Shatterhand przy- rzeczenia dotrzyma. Ale to nie wystarczy. - Czegóż jeszcze żądacie? - Ponieważ jesteś odwiązany od drzewa, to mógłbyś także bez broni próbować ucieczki. Czy przyrzekasz mi, że teraz tego nie zrobisz? - Tak. - I że potem wrócisz do drzewa i pozwolisz się tam przywiązać? - Daję ci na to moje słowo! - To wyjdźcie! Old Shatterhand nie jest kłamcą jak Santer, jemu możemy zaufać. Skoro tylko wyszli z namiotu i zostałem sam, schowa-, łem jeden z noży do spiętego rękawa od koszuli; ..a potem dopiero zająłem się chorą. Mąż jej był na polowaniu, a Santer skorzystał z tego, aby wedrzeć śię do namiotu. Od tej chwili upłynęło już tyle czasu, a ona leżała ciągle bez przytomności. Mogło to być nie tylko omdlenie wywołane przestrachem, lecz także ogłuszenie: Dotknąwszy jej głowy poczułem, że szczyt czaszki jest silnie opuchnięty. Gdy nacisnąłem to miejsce, kobieta boleśnie westchnęła. Nacisnąłem p~ raz drugi i trzeci; dopóki nie otworzyła oczu i nie popatrzyła na mnie. Wzrok jej był z początku bezmyślny, potem jed- nak wyszeptała moje nazwisko: "Old Shatterhand". - Czy znasz mnie? - zapytałem. ~ Tak. - Oprzytomnij! Nie zemdlej na nowo, bo umrzeszi Co się z tobą stało? Groźba śmierci poskutkowała. Przy mojej pomocy In- dianka usiadła prosto, położyła ręce na bolącej głowie ., i rzekła: - Byłam sama; gdy on wszedł i zażądał woreczka z Ie- kami. Gdy mu odmówiłam, uderzył mnie. -- Gdzie był ten woreczek? Czy go już nie ma? , Spojrzała w górę ku jednej z tyk i żawołała stłumionym ~e strachu głosem: 489 -j Uff! Nie ma go, on go zabrał! Uderzona upadłam i nic więce~ nie pamięta~n. Teraz dopiero przypomniały mi się zapewnienia Pidy, że schował papiery bardzo starannie... =~ woreczku zawie- rającym ;,leki'='. A dzisiaj Santer przed odjazdern chełpił się, że ma te papiery wraz z całym opakowaniem. Zabrał , je więc, a zarazem ukradł wodzowi ;,leki"; czyli wyrządził mu szkodę niemal niepowetowaną. Pida musiał natych- mi~st puścić się w pogoń za złodziejem, by wszystko od- zyskać. - Czy jesteś już dość silna,. aby nie zemdleć, czy może znowu upadniesz? - zapytałem. 1 - Nie upadnę - oświadczyła. - Ty powróciłeś mi ży- cie. Dziękuję ci! O~tehyliłem . zasłonę namiotu. Ojciec i siostra stali tuż za nią, a reszta mieszkańców wsi nieco dalej.. - Wejdźcie! = wezwałem oboje. - Zmarła ożyła. Jaką radość wywołały moje słowa; tego chyba ~nówić nie tzzeba. Ojciec i córka, a wraz z nimi wszyscy Kiowo- wie byli pewni; że dokonałem cudu; ja zaś nie miałem po- vodu pozbawiać ich tego przekonania. Zazządziłem okła- dy na głowę i pokazałem, jak się je robi. Równie wielką jak ta radość była także wściekłość z .powodu zn'iknięcia woreczka z "Iekami". Musiano oczywiście donieść o , tym Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem; .a równo- cześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. Jedno Pióro zaprowadził mnie na powrót do drżewa śmierci i tam przywiążał. Nie skąpił mi przy tym pochwał i r~zpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indiański. . - Sprawimy ci jeszcze większe męki przy palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono - zapewriiał. - Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał! Uczynimy to, ażebyś w wiecz- nych ostępach myśliwskich był największą i najcłostojniej- szą z bladych twarzy; którym będzie wolno tam wejść: "Dziękuję" - pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem: 49p Gdybyście puścili się w pogoń za Santerem zaraz, . jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz prawdopodobnie wam ujdzie. - Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać. - Tak, gdybym ja go mógł ścigać! - Wsżak możesz. = Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany! - Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz śię z nim powrócić. Czy to uczynisz? - Nie. Skoi'o już mam umrzeć; to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać. - Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem tó już dawniej, ale teraz znowu to widzę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś .Kiową! Odszedł, ja zaś byłem na tyle uprzejmy, że nie pówie- działem mu, iż jego żal nie znajduje w moim nieczułym sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszyst- kich, którzy mnie tak podziwiali; już następnej nocy, i tó nie żegnając się z nikim. Pidę rychśo odnależiono. Wpadł on do wsi na ~iienio- nym koniu, udał się oczywiście najpierw do namiotu,~ po- tem do ójca, a w końcu przyszedł do mnie: Wyglądał spokojnie, lecz zadawał sobie wiele trudu, aby zapanować nad wzruszeniem. - Old Shatterhand ocalił od śmierci moją skwaw, któ- rą miłuję'; i ożywił ją na nowo = rzekł. - Dziękuję mu! Cży Old Shatterhand wie o wszystkim, co się stało? - Tak. Jak się ma twoja żona? - Głowa ją boli, lecz woda zmniejsza cierpienia. Wkrótce będzie już zdrowa. Ale dusza moja jest chora i nie wyleczy się dopóty, dopóki nie odzyskam moich "le- ' ków". - Cżemu nie zważaliście na moją przestrogę? - Old Shatterhand ma zawsze słuszność. Gdyby nasi wojownicy usłuchali go przynajmniej dzisiaj i puścili się, w pogoń za złodziejem, byłby on już tu z powrotem. 491 - Czy Pida będzie. go ,ścigał? - 'Fak. Śpieszę właśnie i przyszedłem do ciebie tylko, by się pożegnać. Śmierć twoją znów się odwlecze, chociaż ty pragniesz umrzeć jak najrychlej - tak twierdzi Jedno Pióro. Musisz jednak zaczekać, ~iopóki ja nie wrócę: - Zaczekam chętnie! Powiedziałem to całkiem szczerze, .on jednak zrozumiał to ze swojego stanowiska i starał się mnie pocieszyć. - Przykro jest mieć tak długo śmięrć przed oczyma. Dlatego rozkazałem, . żeby ci ten czas o ile możności uprzyjernniano. Jeszeze lżej jednak upłynęłyby ci te godzi- ny, gdybyś uczynił to, ó -co cię teraz poproszę. - O co ci chodzi? . - Czy pojechałbyś ze mną? - Owszein. Uff! To dobrze; ~dyż w takim razie na pewno schwytamy złodzieja! Odwiążę cię natychmiast i oddam ci twoją broń. - Stój! Ja stawiam jeden warunek. - Słuęham. - Że pojadę jako człówiek wolny. ~ - Uff! To niemożliwe. - Wobec tego zostaję. = Będzieśz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem ':'t będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko ';r tego, żebyś nam nie umknął po drodze. - Zabieracie mnie więc z sobą dlatego tylko, że żaden ; trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old ~~ Shatterhand nie jest psem do tropieńia! - Czy nie zrnienisz swego postanowienia? - Nie. - Zważ dobrze, że w takim razie możemy nie pochwy- ; cić złodzieja moich "leków". - Mnie by on nie uszedł, jeślibym tylko zęchciał, lecz '' niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradżiono. Pida nie rozumiejąc, o co mi chodzi,. potrząsnął z roz- : czarowaniem głową. 492 - Wziąłbym cię' chętnie- ze sobą - rzskł = aby ci po- dziękówać za to, że przywróciłeś do .życia moją skwaw. Nie jestem winień temu, że się na to nie zgadzasz. - Jeśli mi chcesż podziękować naprawdę, -to spełnij jedno moje życzenie. Jakie? - Dziwnie mnie niepókoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz? . - W swoim namiocie. - Wolni? - Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółxni złodzieja s moich "leków". - Oni są niewinni. - Oni tak twierdżą, lecż Santer jest teraz naszym wró- giem, a przyjaciele wroga są także naszymi wrogami. Zostaną przywiążani do drzewa śmierci i umrą razem ż tobą. - A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli o czynie Santera! - To nas 'nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłu- chać! Wiem, że ich ostrzegałeś. - Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Kiowów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeń- ską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich. - Uft? Jak brzmi twoja prośba? - Wróć im wolność! - Mam. ich wypuścić z końmi i bronią? Czyż mógł- bym to uczynić? , Puść ich ze wżględu na swoją skwaw, którą miłu- jesz, jak mi powiedżiałeś. , Odwrócił się ode mnie. W jego duszy w_rzała wa_lka. Potem spojrzał znów na mnie i oświadczył: - Old Shatterhand nie j.est jak inne blade twarze, jak inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby - prosił o siebie, byłbym mu może dał sposobność do uni- knięcia śmierci. Pozwólilibyśmy mu walczyć o życie z na- 493 szymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce niczego w darze i wstawia się za innymi. - Powtarzam -swą prośbę! - Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem. - Jakim? - Tobie samemu nie darujemy teraz nic, zupełnie nic! Za ocalenie mojej skwaw nie masz już prawa żądąć wdzięczności. Rachunki nasze są wyrównane. - Dobrze! Zupełnie wyrównane. - Puszczę ich na wolność, ale niech się przynajmniej ~. zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli, i nie słuchali ciebie; ` niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh! Potem udał się do namiotu ojca, któremu musiał oznaj- mić; co mi ,obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Po chwili wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. Wysłał 'ich do mnie, lecz sam nie przyszedł: ~ates, Clay i Summer wyglądali jak skazańcy. - Master Shatterhand - rzekł pierwsz~, gdy stanęli. przede mną - słyszeliśmy; co się stało. Czy to coś strasz- nego, gdy się zgubi stary worek z "lekami"? . - To wasze pytanie utwierdza mnie w dotychczaso- wym przekonaniu, że nic nie wiecie o Dzikim Zachodzie. r Zgubić "leki" to największe nieszczęście, jakie może się zdarzyć indiańskiemu wojownikówi. O tym powinniś~ie ` wiedzieć! - Well! ~Dlatego to Pida był aż tak zawzięty, że nas - kazał skrępować! No, teraz będzie źle z Santerem, jeśli go złapią! Zasłużył sobie na to! Czy wierzycie już teraz, że : chciał was podejść? - .Nas? Co nas mogą obchodzić "leki", z którymi um- ; knął? - Nawet bardzo! W worku z "lekami" znajdują się papiery, których tak pragnął Santer. ~ - A co nas obchodzą te papiery? - Zawierają dókładny opis miejsca, gdzie są schowane v- nuggety. 494 - A, do wszystkich diabłów! Czy to prawda? Najprawdziwsza! A może się mylicie? - Nie. Czytałem te papiery. - To znacie także owo iniejsce? - Oczywiście. To wymieńcie nam je, ~master Shatterhand; wymięń- cie!!! My pojedziemy za tym złodziejem i zabierzemy mu złoto sprzed nosa. - Wy tego nie potraficie, a zresztą nie wierzyliście mi dotychczas, to i nadal nie wierzcie. Santer najął was tylko jako psy do tropienia złota, potem byłby was powystrze= lał. Teraz może się bez was obejść i nie dba o to, co się z wami stanie, chociaż wie, że czervonoskórzy będą was uważali za jego towarzyszy i tak z wami ~ postąpią, jak właśnie ~ostąpili. - Do stu piorunów! My właściwie wam tylko za- wdzięczamy życie! Tak mówił Pida. .. - Tak też jest. Przeznaczone wam było umrzeć ze mną przy palu. ~ - I wyście się za nami wstawili?' A nie za so~ą sa- mym? Cóż będzie z wami? - Zamęczą mnie, i nic więcej. - Na śmierć? - - Tak. Żal nam was, bardzo żal, sir! Czy nie dałoby się do- pomóc wam w jakiś sposób? - Dziękuję, master Gateś! Mnie już żadna pomoc nie wybawi. Jedźcie śmiało, a gdy się dostaniecie do ludzi, powiedżcie, że Old Shatterhand już nie żyje, zginął śmier- cią męczeńską u Kiowów. - Smutna to wieść, diabelnie smutna! Wolałbym do- nieść co innego. - Wszystko stałoby się inaczej, gdybyście mnie nie okłamali w Mugworthills. Gdybyście byli szczerzy, Kio- wowie na pewno by mnie nie schwytali. Wy jesteście win- ni mej śmierci, która będzie okrutna i straszna. Czynię 495 wam teń zarzut i życzę, żeby on was zawsze budził ze snu. A teraz zabierajcie się stąd! Gates z zakłopotania nie wiedział, co odpowiedzieć. Clay ,i Summer,. którzy nie odezwah się ani słowem, tym bardziej nie wiedzieli, jak się zachować. Woleli więc ode- jść. Żaden z nich nie podziękował mi właściwie, ale gdy , już prżejechali pewną przestrzeń, obejrzeli się ze smut- kiem. Jeszcże nie zniknęli za widnokręgiem, kiedy opuścił, wieś Pida. Nie popatrzył jednak nawet na mnie, gdyż ra- chunki rpiędzy nami były załatwione. Zresztą on spodzie- wał się zastać mnie tu jeszcze po swoim powrocie przy- wiązańegó do drzewa, ja zaś byłem pewien, że zobaczę się ;;; ż nim na tropie Santera gdzieś nad Rió Pecos albo dalej; w Sierra Rita. Przyszłość miała pokazać, który z nas nie : żawiedzie się w swoich rachubaeh. 1 Gdy Ciemny Włos przyniosła mi w pohxdnie jedzenie, `, żapytałem ją o zdrowie siostry. Odpowiedziała mi, że ból `' już prawie całkiem ustąpił. Poczciwa dziewczyna przy~ ~r niosła tyle mięsa; że nie mogłem zjeść wszystkiego, a za- nim odeszła, popatrzyła na mnie z żalem wilgotnymi oczami. Widać było, że ma coś na sercu, lecz obawia sięy..,:t. przyznać do tego bez xńojegó wezwania. Tóteż zachęci łem ją: . - -Moja młoda .siostra chce mnie o czymś powiado- :':' P mić. Pragnę wiedzieć, co to takiego. Old Shatterhand postąpił niesłusznie - rzekła ż wi-.'.~:: docznym wahaniem. Dłaczego? - Że nie pojechał z Pidą. - Nie miałem żadnego powodu, aby jechać. - Powód byłby, nawet ważny. Wielki to zaszczyt ''' ' umrzeć bez skargi przy palu, lecz Ciemny Włos sądzi, że '~;~ lepiej jest żyć zaszczytnie. - Tak, lecz ja miałem powrócić do niewoli, aby tu `~ umrzeć. Pida musiał tegó żądać, ale stałoby się na pewno- -:=, 496 inacz~j. Może Pida pozwoliłby Old Shatterhandowi zo- stać jego przyjacielem i bratem i wypalić z nim fajkę po- koju. Tak, a przyjaciela i brata, z którym paliło się fajkę pokoju, nie zabija się przy palu. Czy to chciałaś powie- dzieć? - Tak. - Masz słuszność, lecz ja mam ją także. Czy chciała- byś, żebym został przy życiu? - Tak - przyznała szczerze. -, Wszak wróciłeś życie mej siostrze! - - Nie troszcz się o mnie zbytnio! Old Shatterhand za- wsze dobrze wie, co czyni. Popatrźyła przed sisbie w zadumie, rzuciła skryte spoj- rzenie na dozorców i zrobiła ręką ruch, zniecierpliwienia. Zrozmniałem, że chciała ze mną mówić o ucieczce i czuła, że - nie wolno. Kiedy potem znów podniosła na mnie oczy, skinąłem jej głową z uśmiechem i powiedziałem: - Oko mojej siostry jest przezroczyste i jasne. Old Shatterhand może przez nie zajrzeć aż do jej serca, On zna jej myśli. Czy rzeczywiście? . Tak, i one się spełnią. - Kiędy? - Niebawem. - Niech się śtanie, jak mówisz. Ciemny Włos bardzo się tym ucieszy! Ta krótka rozmowa ulżyła jej i zwiększyła odwagę. Podczas wieczerzy ośmieliła się na~więcej. O tej porze pło- nęły' już ogniska, ale pod drzewami było ciemno. Podając mi na nożu kawałki mięsa, .stała blisko mnie. Wtem r~a- stąpiła mi w znaczący sposób na nogę, aby zwrócić moją uwagę na następujące słowa: - Zostało już tylko kilka kawałków mięsa, a 01d Shatterhand jeszcze się nie najadł. Czy przynieść mu je- szcze coś? Przyniosę mu, czego zażąda. Dozorcy~nie przypisywali tym słowom. żadnego znacze- v - Winnetou t. m 497 nia, ja jednakże zrozumiałem, co dziewczyna miała na myśli. Chodziło jej o to, żebym dał odpowiedź odnoszącą się do jedzenia, a przy ty~n wymienił przedmiot, który by umożliwił ucieczkę. ~ W ten sposób dała mi do zrozumie- nia, że go dostarczy. - Moja siostra jest bardzo dobra - odrzekłem - ale . dziękuję jej. Jestem syty i mam wszystko, czego mi po- trzeba. Jak się czuję skwaw młodego wodza Kiowów? - Ból znika, lecz wodę ciągle się przykłada. - To dobrze, jej potrzeba pielęgnacji. A kto jest przy : niej? - Ja. - I tego wieczora także? - Także. ~ -~ W nocy musi ktoś także być przy niej. Ja zostanę aż do rana. Głos jej zadrżał; zrozumiała mnie. - Aż do rana? Więc do widzenia! - Tak, do widzenia! - Odeszła. Dozorcy nie zauważyli dwuznacznegó sensu ~ naszej rozrnowy. . Musiałem udać się do namiotu Pidy, by żabrać stam tąd swoje rzeczy. Po tej rozmowie byłem pewien, że za-;f~. stanę tam Ciemny Włos. Cieszyło mnie to, lecz budziło $ zarazem pewne wątpliwości. Jeślibym wziął swą bron w obecności sióstr, spotkałyby je nazajutrz najcięższe za , ~ rzuty. By mnie nię zdradżić, musiałyby zachowywac sig,,g, ' cicho, a przecież obowiązkiem ich było wołać o pomoc, Jakie znaleźć wyjście z tej trudriej sytuacji? Nic innego~ jak tylko to, żeby obie dobrowolnie pozwoliły się zmą zać. Po moim wyjściu mogłyby krzyczeć, ' ile by tylkc~ chciały, a potem opowiedzieć, że zjawiłem się nagle w na miocie i powaliłem je pięścią. Uwierzono by temu, gdy~~'v Kiowowie znali mnie pod tym względem. Czy siostra Cie-'` mnego Włosa się zgodzi, o to się nie troszczyłem. Uwa~-'' ła mnie przecież za swego zbawcę. Ale jeszcze jedna myśl nie dawała mi spokoju. Oto nie:' 498 wiedziałem, czy mój sztucer jest jeszcze w namiocie. Po- nieważ Pida znał wartość tej strzelby, prżeto mógł.zabrać ją z sobą. "Z drugiej strony - myślałem - nie umiał się z nią obchodzić, zażądałby więc chyba przed odjazdem, żebym go tego nauczył". Jak ta sprawa wyglądała w rze- czywistości, miało się dopiero okazać. Jeśli zabrał sztucer, to oczywiście powinienem był najpierw starać się go od- zyskać, a dopiero potem udać się ża Santerem. Nastąpiła wreszcie zmiana straży, której dokońał Jedno Pióro. Był poważny; lecz przy tym uprzejmy, i sam mnie odwiązał, sądząc, że dozorcy gotowi nie zwrócić dosta- tecznej uwagi na moje rany sięgające aż do kości. Położy- łem się więc między czterema palami i wyjąłem przy tym niepostrzeżenie prawą ręką nożyk z lewego rękawa. Na- stępnie podałem lewą rękę, żeby mi na nią założyli pętle. Gdy się to stało i gdy mieli już przywiązać rękę do pala, udałem, że rzemień nadwerężył mi ranę, i jak to się zwy- kle czyni, z bólu przytknąłem ją pośpiesznie do ust. Przy tym wsunąłem prawą ręką nóż między przegub a rzemień tak, że go prawie przeciąłem. - Uważaj! - ofuknął Jedno Pióro Indianina. -:.Do- tknąłeś rany. Old Shatterhanda będziemy męczyli później, nie teraż! Następnie upuściłem nóż na ziemię tak, żebym go póź- niej . mógł lewą ręką dostać. Potem przywiązano mi prawą rękę, a w końcu przyszła kolej na nogi. Dostałem znowu dwa koce, jeden pod głowę, drugi jako prżykrycie. Po za- łatwieniu wszystkiego Jedno Pióro wypowiedział bardzo miłą dla mnie uwagę: - Kiedy jak kiedy, ale dziś Old Shatterhand uciec nie może. Z takimi ranami na rękach nie rozerwie rzemieni... Po tych słowach oddalił się, a obydwaj dozorcy przy- kucnęli u moich stóp. Są ludzie, którzy w ważnych chwilach nie umieją opa- nować zdeiierwowania, ja natomiast jestem wówczas na- wet spókojniejszy. Upłynęła jedna godzina, potem druga, ogniska pogasły, tylko jedno jeszcze błyszczało przed na- 499 miotem wodza. Zrobiło się chłodno i dozorcy prżyciągnę- li kolana do piersi. Ponieważ jednak było im niewygod- nie; przeto położyli się na ziemi, głowami do mnie. Nad- ' szedł czas. Jedńym powoinym, ale silnym szarpnięciem przerwałem nadcięty rzemień i uwolniłem jedną rękę. Przysunąłem ją do siebie i zacżąłem szukać noża. Zńalaz- łem go: Odwróc_ iłem się cały . ńa prawą stronę, przyłoży- łem pód kocem lewą rękę do prawej i odciąłem krępujący ją rzemień. Teraz miałem obie ręce wolne! Czułem się już ~ ocalońy. Chbdziło jeszcze o nogi. Jak to zrobić? Aby rękami do- sięgnąć aż do nóg, musiałem nie tylko usiąść, lecz posu- ` nąć się w dół, znalazłbym się wówczas tuż za głowami vź dozorców. Należało spróbować~ czy pilnie cżuwają. Poru szył~tn się kilka razy. Leżeli cicho: Może spali? Niech się dzieje co chee, zawsze lepiej' działać szybko =~ niż pomału! Zsunąłem z śiebie koc,. usiadłem i pochyliłem '::'~ się na dół. Rzeczywiście - obydwaj spali. Jesżeze dwa ~~ cięcia i byłem wolny. Dwoma szybkimi uderzeniami pięści.,';;~ w gło vy ogłuszyłem dozorców. Związałem ich ezterema "...: kawałkami rzemienia, a następnie odciąłem dwa rogi ko- ~~ ca i wsunąłem im w usta, żeby nie mogli krzyczeć: Trzeba':';~ tu wspomnieć, że mój koń był zńowu w pobliżu. Wstałem i wyprostowałem kończyny. Jak mi to dobrze,: ; zrobiłol Gdy ręce odzyskały' swoją sprawność, położyłem :v się znowu i zacząłem się czołgać od namiotu do namiotu.~'; Nikt nie poruszył się we wsi, dzięki czemu dostałem się.'; szczęśliwie do namiotu młodego wodza. Już miałein od-:;::Ę chylić po cichu zasłonę w drzwiach, kiedy usłyszałem'.? szmer po lewej stronie. Zacząłem nadsłuchiwać. Doszedł' ~ mnie odgłoś lekkich kroków i po chwili ktoś stanął:'`'~' przede mną, nie spostrzegłszy mnie. - Ciemny Włos! - rzekłem z cicha. - Old Shatterhand! - odpowiedziała. Podniosłem się i zapytałem: - Nie jesteś w namiocie? Dlaczego? - Tam nie ma nikogo, ażeby nąm nie czyniono wy- ;,;~ 500 rzutów. Moja siostra jest chora, ja muszę ją pielęgnować, dlatego zabralam ją do namiotu ojca. O chytrości kobieca! - Ale moja broń jeszeze tam jest? - spytałem. - Tak samo jak za dnia. - To widziałem, ale strzelby? - Pod łożem Pidy: Czy Old Shatterhand ma swego konia? - Czeka na mnie. Byłaś dla mnie taka dobra; jestem ci winien wdzięczność! - Old Shatterhand jest dobry dla wszystkich ludzi. Czy jeszcze kiedy do rias powróci? Tak sądzę. Powrócę z Pidą, który tiędzie wtedy moim przyjacielem i bratem. - Czy jedziesz za nim? - Tak, clicę go spotkać. - To nie mów nic o mnie! O tym, co uczyniłam,-'nie śmie wiedzieć nikt opróez mojej sio~try. - Jestem pewien, że uczyniłabyś jeszcze więcej. Podaj mi rękę, gdyż pragnę ci podziękować! _ Indianka podała mi rękę; mówiąc: ~ - Oby ci się ucieczka udała aż do końca! ' Mu~źę już odejść, siostra niepok"ói się o mnie. Po tych słowach żnikła. Stałem przez chwilę, sh~chając odgłosu jej kro~Ców. Dobre, czerwone dziecko! Następnie wszedłem do namiotu i zacząłem po omaćku szukać łoża. Pod nim ,znalazłem strzelby owinięte w koc. Wyjąłem je i zarzuciłem na plecy. Rev~olwery, nóż i siod- ło z torbami znalazłem także. Nie upłynęło pięć minut, kiedy opuściłem namiot i wróciłem do drzewa śmierci, by osiodłać mojego konia. Gdy się z tym uporałem, pochyli- łem się nad dozorcami i zobaczyłem, że się już ocknęli. - Wojównicy Kiowów nie mają szczęścia do Old Shatterhanda - rzekłem do nich przytłumionym głosem: - Nie zobaczą go przy palu męczeńskim. Jadę za Pidą, ażeby pomóc mu w schwytaniu Santera. Obejdę się z Pi= dą jak z przyjacielem i bratem. Może wrócę z nim do SOl was. Powiedzcie waszemu staremu wodzowi, żeby się nie obawiał o syna, gdyż będę go chronił. Synowie i córy Kiowów byli dla mnie dobrzy,, podziękujcie im i powiedz- cie, że im tego nigdy nie zapomnę. Howgh! Wziąłem szpaka za cugle i poprowadźiłem go. Jechać jeszcze ńie mogłem, by nikogo nie obudzić. Dopiero ód- . daliwszy się wsiadłem-na siodło, które żdaniem Kiowów -~ nigdy mnie już nie miało nosić; i pojechałem prerią na :~.: południe. Na połudńie bówiem wiodła moja droga. Nie mogłem r wprawdzie rózpoznać w ciemności śladów Santera ani ści-~ gających go Kiowów, ale nie były mi one potrzebne. Nie =~: miałęm w ogóle zarniaru kierować się według nich. Wie działem, że Santer udał się ku Rio Pecos, i to mi wystar- :. czyło. T~Cto mi jednak powiedział, że on obrał ten kierunek? Testament Winnetou. Znajdowały się w nim -. tyle zdążyłem prżeczytac trzy wyrazy w języku Apaczów. Jeden z nich, Indel=;'j cze-czil, Santer pewnie zrozumiał, ale nazwy Tse szosz i Deklil-to były mu obce. A gdyby nawet pojął ich źna-':~ czenie, nie wiedziałby, gdzie należy szukać owej "Skały Niedźwiedziej" i "Ciemnej Wody". Leżały one daleka' w Sierra Rita, gdzie raz tylko byłem z Winnętou My właśnie nadaliśmy tej skale i wodzie owe nazwy, nikt mę cej nie mógł ich znać opróez mnie i dwóch Apaczów, kta rzy nam wówczas towarzyszyli. Byli oni już starzy i n~~ wychodzili z puebla nad Rio Pecos. Santer musiałby si~r;~ wię~ przede wszystkim zwrócić do nich. Ale kto by mu poradził, żeby się do nich właśnie udać?':,:~3~ Każdy Apacź, którego by spytał o Deklil-2o i Tse sLosz Cały szcżep zńał te nazwy i wiedział, co tam przeżyliśmy~'::':.. cały szezep pamiętał, że byli tam z riami ci dwaj starcy;~'.,:~ Na pewno Santer dowiadywał się o to, gdyż inacze~ me mógłby znaleźć poszukiwanego miejsca. Tak, wiadomos~ mógł zasięgnąć jedynie u Apaczów, a każdy z nich spyta ny o te nazwy odesłałby go do puebla. 502 Ale vśród Apaczów byli także tacy, którzy znali go ja- ko wroga Winnetou, jako mordercę Inczu-czuny i Nszo- czi! Czy wobec tego śmiałby udąć się do puebla? Czemu nie? Taki człowiek, jak on, dla złota odważy się ~;- na wszystko. W ostateczności miał wytłumaczenię. Testa- ment mógł mu posłużyć za żelazńy list, ponieważ na FA okładće wycięty był totem Winnetou. Postanowiłem dostać się do puebla Apaczów przed San- terem, ostrzec ich i pojmać go zaraz po' przybyciu. To -było f;:. najlępsze ze wszystkiegó, co mogłem uczynić, zwłaszcza że ~v' ` koń mój był dobrym biegaczem, łatwo mi więc było Sante- ra przegonić. Ten plan uwalniał mnie zarazem od . trudu szukania śladów i straty czasu ~a ich odczytywanie. Niestety, .mój szpak okulał. Długo nie mogłem znaleźć przyczyny. Dopiero na trzeci dzień ' przekonałem się, że `było to zapalenie z powodu długiego, ostrego kolca; kolec ~. natychmiast wyjąłem, to jednak źnacznie opóżniło jazdę, tak że prawdopodobnie nie wyprzedziłem ~Santera,. lecz zostałem raczej w tyle. . Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na . sawannach pokrytych skąpo trawą, kiedy przede mną wynurzyli się dwaj jeźdźcy. Byli to Indianie. Ponieważ by- łem sam, nie bałi się podjechać ku mnie. Kiedy zbliżyliś- my się do siebie, jeden z nich podniósł do góry strzelbę, wykrzyknął moje nazwisko i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka*; jeden ze znajomych mi wojowników Apaczów. I~rugiego nie znałem. Po wzajemnym pozdro- wieniu zapytałem: - Moi bracia nie są na wyprawie wojennej ani myś- liwskiej. Dokąd tedy dążą? - Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszegó wodza Winnetou - odrzekł Yato-ka. - Więc wiecie już, że nie żyje? Dowiedzieliśmy się ó tym przed kilku dniami i płacz wielki podniósł się po wszystkićh górach i dolinach. * Y a t o - k a (ind.) - Szybkonogi. 503 - Czy moi bracia już wiedzą, .że byłem przy jego śmierci? - Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie nami dowodził, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wo- dza Apaczów. - O tym pomówimy później. Ale chyba nie wyruszy- liście tylko we dwóch tak daleko ńa północ? . - Nie. Jedziemy przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykó~ali topór wojenny. ~ Reszta jest da- , leko za nami. Ilu wojowników? Pięć razy po dziesięć. . - Kto ich prowadzi? , - Till-lata*; którego wybrano w tym celu: - Znam go: On się do tego najłepiej nadaje. Czy wi- dżiel~ście jakichś óbcych jeźdźców? - Jednego. Kiedy? - Wczoraj: Była to blada twarz, która pytała o Tse-szosz. Poradziliśmy mu udąć się do puebla, 'do sta-v rego 'Inty. - Uff! Ja szukam tego człowięką. To morderca In- czu-czuńy. - Uff; uff! - zawołali obydwaj i zesźtywnieli z prze=' rażenia. - To morderca? A my nie wiedzieliśmy o tyni ' i nie zatrzymaliśmy go. - To ni~! Wystarczy, żeście gó widzieli. Nie możecie teraz jechać dalej, lecz musicie zawrócić. ~a was późniejv: sam poprowadzę w góry Gros Ventre. Jedźcie! I sam też ruszyłem naprzód. - Tak, za vracamy - zgodźił się Yato-ka. - Musimy; dostać mordercę w nasze ręce! , W kilka godzin potem stanęliśmy nad Rio Pecos; a przeprawiwszy się, ruszyliśmy dalej drugim brzegiem: Pó drodze opowiedziałem obu Apaczom o moim spotka=v * T i I 1 - 1 a t a .(ind.) - Krwawa Ręka. 504 niu pod Nugget-tsil i o tym, co następnie przeżyłem we wsi Kiowów. - A więc inłody wódz Pida puścił się w pogoń za mordercą? Tak. Sam? Udał się w ślad za wojownikami, wysłanymi przez jego ojca, i pewnie ich rychło dopędził. - Czy wiesz, ilu ich było? Widziałem ich, gdy odjeżdżałi, i zliczyłexri.~ Było dziesięciu, a z Pidą jedenastu. - Tak mało? - Dla pochwycenia jednego zbiega jedenastu wojow- ników nie jest ża mało, lecz raczej za wiele. - Uff! Synowie Apaczów dożyją wielkiej radości, gdy pochwycą Pidę i jego wojowriików i przywiążą ich do pali męczeńskich. - Nie! - odparłem krótko. - Nie? Czy sądzisz, że nam ujdą? Morderca Santer udał się do naszego puebia, a oni go ścigają: Muszą za- tem udać się także do puebla i wpadną nam w ręce. - Tego jestem pewien,: ale wiem, że nie zginą przy pa- lu. Nie? Wszakże są naszymi nieprzyjaciółmi i ciebie mieli także zabić. - Obchodzili się ze mną dobrze; a Pida, pomimo że należał do tych, którzy skazali ~nie na śmierć, jest teraz moim przyjacielem. . Uff! - żawołał zdumiony Yato-ka: - Old Shat- terhąnd wciąż jeszcze jest dziwnym wojownikiem, któ- ry broni swoich wrogów. : Ale czy Till-lata zgodzi się na to? w . - - Z pewnością! -. Zważ, że zawsze , był waIeczny~n wojowriikiem, a te- raz został wodzem. Otrżymawszy takie dostojeństwo, mu- s~ okazać się tego godnym: Jemu nie wolno znać litości dla wroga. 505 --- Czyż ja nie jestem także wodzem Apaczów? - Tak, Old Shatterhand jest nim: - Czy nie zostałem wodzem wcźeśniej od niego? - ~Viele słońc wcześniej. - A zatem on powinien mnie słuchać. Jeśli Kiowowie wpadną mu w ręce, nic im nie zrobi, gdyż taka jest moja wola. Mój rozmówca byłby może jeszcze coś przytoczył na potwierdzenie swego zdania, lecz uwagę naszą zajął w. tej chwili~ trop biegnący przez płytkie miejsca rzeki, a potem prawym brzegiem Rio Pecos. Zsiedliśmy' oczywiście z koni, aby go zbadać. Ludzie, którzy zostawili te ślady, jechali gęsiego, aby zataić swą liczbę, co czyni się zawsze, . ilekroć trzeba być ostrożnym.. Widać owi ~eźdźcy zacho- wywali się jak w kraju nieprzyjacielskim, przypuszczałem więc; że to był Pida z Kiowami, chociaż nie zdołałem ok- reślić liczby jeźdźców. Wkrótce potem dotarliśmy do miejsca, gdzie zatrzyma- liśmy się na odpocżynek. Tu udało mi się rozpoznać odci- ski~ jedenastu koni. Nie omyliłem się. zatem! Spytałem Ya- , tQ-ka: ~ - Czy wasi wojownicy nadciągają tędy w górę rzeki? - Tak. I pięć razy po dziesięć Apaczów spotka się ;' z jedenastoma Kiowami. -, Jak daleko stąd znajdują się wasi? - Kiedyśmy się z tobą zetknęli, byli o pół dnia drogi : za nami. - A Kiowowie, jak widzę z ich śladów, są tylko o pół '` godziny przed nami. Spieszmy się, ażeby ich doścignąć, r:; zanim spotkają się z Apaczami! Puściłem konia cwałem, gdyż spotkanie obu oddzia- ~ łów, które chciałem zamienić w przyjazne, mogło nastą- . pić w każdej chwih: Pida zasłużył na to, żeby go obro- : nić. Wkrótce przybyliśmy do miejsca, w którym rzeka zata- . czała duży łuk. Kiowowie znali je widocznie, gdyź nie po- : jechali wzdłuż, lecz piżecięli łuk na wprost. 506 . , Uczyniliśmy to samo i spostrzegliśmy ich niebawem na równinie jadących tak, że jeden koń wstępował w ślady drugiego. Widocznie nas nie zauważyli, gdyż żaden z nich się nie obejrzał. Wtem zatrzymali się i czym prędzej zawrócili. Wówczas zauważyli nas; zatrzymali się znowu na chwilę i ruśzyli w dalszyrn ciągu w naszym kierunku, skręciwszy W ieco w bok. . - Czemu oni wracają? - zapytał Yato-ka. - Zobaczyli naszych wojowników i spostrzegli, że tamci mają przewagę. Nas jednak jest tylko trzech, sądzą więc, że nie potrzebują się obawiać. - Tak, to nadciągają Apacze. Czy widzisz ich? Do- strzegli Kiowów i pędzą ku nim cwałem. - Wyjeźdżcie obaj naprzeciw nich i powiedzcie Krwa- wej Ręce, żeby się zatrzymał, dopóki ja nie,podjadę. - Dlaczego nie jedziesz z nami? Muszę pomówić z Pidą. Naprzód, prędzej! Usłuchali mego wezwania, ja zaś udałem się w lewą stronę, którą wybrali Kiowowie, żeby nas- ominąć. Byli jeszcze zbyt daleko, żeby mnie poznać. Kiedy zaś się do nich zbliżyłem, Pida krzyknął przeraźliwie ze - strachu i popędził konia. Ja jędnak zwróciłem mego w ten spo- sób, że nie mógł mnie ominąć, i zawołałem: . Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami! Pomimo przestrachu, jakiego dozńał ~u pierwszej chwi- li, czuł widocznie do -'mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził , ' konia i kazał swoim uczynić to samo. Jego wojownicy, którzy zostali nieco w tyle, wykonali ten rozkaz i podje- chali bliżej. Jakkolwiek każdy cźerwony wojownik, nawet w najgorszym położeniu, zachowuje na zewnątrz całkowi- tą obojętność, zauważyłem, że Pida z trudem tylko opa- nował wrażenie; jakie na nim wywarło moje nagłe poja- wienie się. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć więlkiego zdumienia. Old Shatterhand! = zawołał Pida. - Old Shatter- ha~d wolny! Kto cię wypuścił? 507 - Nikt - odpowiedziałem. - Sam się uwolniłem. - Uff, uff, uff! To było riiemożliwe! - Nie dla mnie. Byłem pewny, że się uwolnię. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć od ciebie wol- ności w podarunku, i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać to, co mu skradzióno. Teraz się mnie nie lę- kaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby Apa- ;'': cze nic ci xiie zrobili. - Uff! Czy chcesz to uczynić xiaprawdę? - Tak. Daję ci na to słowo. - Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand. - Śmiało możesz wierzyć. Spojrzyj za siebie. Apacze, do ř których wysłałem moich . towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli z koni i czekąją, dopóki nie powrócimy. Czy wi- dzieliśeie ślad Santera? - Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć. Udał śię do puebla Apaczów. - Tak sądziliśmy dążąc jego śladem. - To wielka odwaga z waszej strony! Każde spotkariie :~ z Apaczami przyprawiłoby was o pewną śmierć. - Wiedzieliśmy o tym, lecz Pi~la narazi życie, by od- , zyskać "leki". Chcieliśmy czatować dókoła puebla w ~na- dziei, że uda nam się schwytać Santera. - Teraz uda się wam to łatwiej, ponieważ odwrócę od was niebezpieczeństwo. Mogę was jednak obronić' tylko wtedy, jeśli będziesz moim przyjacielem i bratem. Zsiadaj! Wypalimy fajkę pokoju. - Uffl Czy wielki wojownik Old Shatterhand, ktory bez wszelkiej pomocy umknął z naszej niewoli, uważa Pi- dę za godnego swej przyjaźni i braterstwa? - Tak, ale spiesz się, źeby wojownicy Apaczów nie stracili cierpliwości. Zsiadłszy z koni, . wypaliliśmy fajkę pokoju z zachowa- niem całego ceremoniału. Kazałem Pidzie zostać na miej- scu i czekać na moję skinienie. Następnie znów dosiadłem konia i poje~hał~x~ń ku Apaczom, którym tymczasem Ya- to-ka opowiedział o naszym spotkaniu i o mbich za- 510 miarach. Trzymając konie za uzdy; utworzyli oni koło, w którym stał Till-lata, Znałem dobrze tego Apacza. Był wprawdzie ambitny, ale zawsze darzył mnie przychylnością, liczyłem więc na to, że nie natrafię u niego na opór w sprawie Pidy. Poda- łem mu rękę, pozdrowiłem uprzejmie i zacząłem układy:. - Old Shatterhand prżybywa sam bez wodza Apa- czów, Winnetou. Moi czerwoni bracia zechcą zapewne dowiedzieć się czegoś bliższego o śmierci tego słynnego wojownika, a ja ' im wszystkó opowiem. Teraz jednak pragnę z nim pomówić o Kiowach, od których przyby- wam. - Wiem od Yato-ka, czego Old Shatterhand żąda - odrzekł Krwawa Ręka. - I cóż ty na to? - Old Shatterhand jest wodzem Apaczów, a oni sza- nują jego wolę. Niechaj tych dziesięciu wojowników po- wróci natychmiast do swojej wsi, a my nie uc~ynimy im nic złego. - A ich młody wódz Pida? Widziałem, że palił z Old Shatterhandem fąjkę po- koju. Niech jedzie z nami i będzie naszym gościem, dopó- ki sobie tego życzy, a potem będzie znów naszym v~ro- giem: -' Dobrze! ,Zgadzam się na to. Wojownicy Apaczów powrócą ze mną, by pochwycić mordercę Inczu-czuny i jego córki. Gdy się to stańie, zaprowadzę ich do grobu zmarłego wodza Winnetou. Howgh! odpowiedział Till-lata, kładąc swoją piawą. rękę ńa mojej. Wobec tego skinąłem na Pidę, który przyjął warunek Till-laty i odesłał swoich Kiowów. Następńie ruszyliśmy w dalszą drogę w dół Rio Pecos, a pod wieczór rozłoży- liśmy się obozem. Pońieważ znajdowaliśmy się na terytorium Apaczów, przeto mogliśmy rozniecić. ognisko. Usiadłszy dokoła nie- go, zjedliśmy wieczerżę, po czym ja opowiedziałem ob- 511 szernie o śmierci Winnetou. Opowiadanie wywarło ogro- mne wrażenie na słuchaczach. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, a potem zaczęli z żalem wspominać niektóre wydarzenia z życia ukochanego i uwielbianego wodza. Zdawało mi się przy tym, że jeszcze raz przeżywam śmierć Winnetou. Kiedy wszyscy już spali, leżałem jeszcze długo, nie .~mogąć zasnąć. Myślałem o jego testamencie i- o tym złocie, o którym była w nim mowa. Potem przyśni- ło mi się to złoto, a sen był straszny: Połyskliwy kruszec leżał wysoko nad krawędzią głębokiej przepaści, a Santer zsypywał go na dół. Chciaiem go powstrzymać, starąłem się skarb ocalić, walczyłem z Santerem, lecz nie mogłem f~ go pokonać. Wtem źiemia zatrzeszczała pod ńami; ja od- skoczyłem, a Santer runął razem ze złotem w otchłań: Zbudziłem się mokry od potu i przez cały następny dzień nie mogłem się pozbyć uczucia; że to nie był zwykły sen. A jsdnak łatwo go było wytłumaczyć. . Jechaliśmy bardzo szybko i zatrzymaliśmy się tylko na krótko koło ~ołudnia. Chcieliśmy jak najszybciej przybyć do puebla, gdyż byliśmy pewni, że Santer nie zabawi tam - żbyt długo: Późno po południu zbliżyliśmy się do puebla. Po pra- wej stronie stał grób Kleki-petry; nad nim tkw'ił krzyż. Na lewo znajdowało się owo miejsce w rzece, gdzie ongiś musiałem wywalcżyć sobie życie pływaniem. Ileż to razy ` stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o tamtych .:v. dniach. Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej doli- ńie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, -; a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodżił, że : mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniexn wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to Till-lata przyłożył, dłonie do ust i zawołał: - Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie, wojownicy, na jego spotkanie! Na wszystkich piętrach powstał wielki zgiełk, spuszczo- ~no drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni zaczęliśmy się wspi- 512 nać na górę, zewsząd wyciągały się duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem.bez Winnetou, który nie miał już nig- dy zobaczyć swej ukochanej siedziby. Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część ple- mienia mieszkała w pueblu. Byli tam jednak ci, których Winnetou najbardziej kochał, łatwo więc sobie wyobrazić, . że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie od razu, lecz przede wszyst- kim sp~tałem: - Czy jest tu Inta? Muszę z nim pomówić. - Jest w swojej izbie - odpowiedziano mi. - Zawo- łamy go zaraz. Inta jest stary i osłabiony. Raczej więc ja pójdę do niego. Zaprowadzono mnie do małej izby wykutej w skale. Starzec zląkł się i ucieszył równocześnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pyta- mem: - Czy była tutaj jaka blada twarz? - Tak - odpowiedział. , - Kiedy? - Wczoraj. - Czy wyjawił swoje hazwisko? , - Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou. - Czy już odszedł? Tak. , Jak długo tutaj zabawił? - Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną. - Czy sam przyszedł do ciebie? Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, po- a. kazał mi na skórze totem Winnetou, mówiąc, ż~ ma wy- '~- konać jego ostatnie polecenie. - Czego żądał od ciebie? , - Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to. - A ty mu go dałeś? Musiałem, .bo taka była wola Winnetou. - Czy opisałeś mu dokładnie okolicę? - I drógę stąd, i tamte strony. - Las świerkowy, skałę i wodospad? - Wszystko. - Czy i drogę na zwisającą skałę? - I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mógłem mó- wić z nim o miejscach, w których byłem kiedyś z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas '';~ ` opuścił i odszedł dó wiecżnych ostępów, gdzie go wkrótce `:~ zobaczę. . Starcowi nie można było nic ząrzucić. Usłuchał Santera :~:;~ tylko dlatego, że ten pokazał mu totem ukochąnego wo- F~~ dza. Zapytałem go jęszcze: - Czy koń bladej twarzy był bardzó zmęczony? -~ Wcale nie. I~iedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak :u żwawo, jak~ gdyby długo wypoczywał. - - Czy biały jadł co tutaj. - Tak, lecz mało, spieszył się. Pytał o nici do lontu. - Och! I dostał je? , ~ Tak. - Na co ich potrzebował? - Tego nie powiedżiał. Musieliśmy mu dać także dużó ':w prochu. ij;.ł - Do ~trzelania? Nie, do rozsadzania skał. - Czy widziałeś, gdzie schówał tótem? ' Do woreczka z "lekami", co mńie zdziwiło, bti,:~.i . wiem, że biade twarze nie noszą "leków.". - Uff! - zawołał stojący obok mnie Pida. - A męc ,,~ on go ma jeszcze. To moje "leki", on mi je ukradł. ' - Ukradł? - zapytał żdziwiony Inta. - Czy to był ,,~~ złodziej? - Jeszcze gorzej. - Przecież miał totem Winnetou! Ukradł go. To był Santer, który zamordował In czu-czunę i Nszo-czi. ř ~ 514 . Starzec skamieniał. Zostawiliśmy go razem z jego prze- strachem i odeszliśmy. Nie udało nam się zatem doścignąć Santera, nie zdoła- liśmy nadrobić części drogi, o którą nas wyprzedził. To rozgniewało Krwawą Rękę, toteż zaproponował:. Nie zatrzyxr~ujmy się tu i jedźmy zaraz dalej. Może dopędzimy go; zanim dotrze do Ciemnej Wody. - Czy sądzisz, że można to uczynić bez odpoczynku? Księżyc świeći, moglibyśmy przeto jechać nocą. - Mnie nie potrzeba spoczynku. - A Pida? - Ja nie spocznę, dopóki nie odzyskam "leków". Dobrze! To żjedzmy coś i weźmy świeże konie! Mego szpaka zostawię tutaj. Ja także nie mogę zwlekać. To, że. Santer wziął ze sobą proch i lont, wskazuje, że ma zamiar spowodować jakiś wybuch, a tym mógłby . pokrżyżować wszystkie moje zamiary. Musimy się śpie- ~ szyć! Mieszkańcy puebla prosili nas bardzo, żebyśmy się je- szcze zatrzymali, bym mógł im opowiedzieć o 'tym, co przeżyliśmy obaj ż Winnetou, i o jego śmierci. Pocieszy- łem ich obietnicą rychłego powrotu i już w dwie godziny po przybyciu jechaliśmy na świeżych koniach zaopatrzeni obficie w żywność - ja,'Till-lata, Pida i dwudziestu Apa- cżów. Krwawa Ręka domagał się tak licznego oddziału, chociaż właściwie nie był on nam potrzebny, bo kraj, przez który mieliśmy jechać, należał do pokrewnych Apa- czom Mimbreniów. Nie groziło nam więc żadne niebez- pieczeństwo. Aby się z puebla dostać do jeziora Ciemnej Wody, mu- sieliśmy przebyć co najmniej sześćdziesiąt mil, a ostatnią część drogi stanowił uciążliwy, skalisty teren. Licząc po pięć mil na dzień, azekało nas dwanaście dni drogi. Ani nam przez myśl ńie przeszło szukać śladów Santera i tracić na to czas. Jechaliśmy prosto drogą, którą pozna- łem podczas jaźdy z Winnetou. Przypuszczaliśmy, że San- ter także nią jechał, gdyż stary Inta nie mógł mu wskażać . innej. Gdyby Santer z niej zboczył, byłoby to tylko na naszą korzyść. W cżasie drogi nie stało się nic godnego wzmianki, do- piero jedenastego dnia mieliśmy małe spotkanie z dwoma czerwonoskórymi - ojcem i synem. Pierwszego z nich v znałern. Był to Mimbrenio, który ongiś zaopatrzył nas w mięso. On mnie także poznał natychmiast, zatrzymał konia i zawołał: - Old Shatterhand, co wid~ę! Ty żyjesz, ty nie zginą- łeś? - Czy słyszałeś, jakobym umarł? - Tak, zastrzelony przez Sjuksów. Domyśliłem się od razu, że widział się z-Santerem. - Kto ci to powiedział? - źapytałem. - ~Blada twarz, która opowiędziała nam, w jaki spo- sób utracili życie Old Shatterhand i sławny Winńetou. ; Musiałem mu wierzyć, gdyż posiadał totem Wińnetou w.:" i jego "leki". - A jednak było to kłamstwo, ponieważ widzisz mnie '!; przed sobą żywego: - Więc i Winnetou także nie zginął? -- On, niestety, riie żyje. Jak zetknąłeś się ż tym bia- .:;; ~ł - W naszym obozie. Chciał wymienić znużonego ko ,~ nia i prosił o przewodnika do Deklil-to. To nazwa fałszy-;;~:, wa, gdyż u nas nazywa się to Szisz-tu*. Zaproponował mi ~ w zamian "leki" Winnetou, więc przystałem na to, dałemr,:~ mn świeżego konia i żaprowadziłem go z tym oto moim F synem do Szisz-tu; w któryin rozpoznał natychmiast po szukiwane przez siebie miejsce. k - On cię osżukał. Ty masz ten woreczek z "tekami"? .~ - Tak; tutaj. ! - PPokaż go nam Mimbrenio wyciągnął woręczek z tórby przy śiodle. Pi-: '=:~ da wydał okrzyk radości i zaraz sięgnął po niego. Lecz ;~; ' S z i s z - t u (ind.) - Czarne Jezioro. 516 Mimbrenio nie chciał mu go zwrócić, skutkiem czego wy- wiązała się krótka sprzeczka.~ Zakończyłem ją oświadcze- niem: - Ten woreczek należy do młodego wodza Kiowów; Winnetou nie miał go nigdy w ręku. - Mylisz się! - zawołał Mimbrenio. - Wiem to na pewno. Przecież ja tylko za te cenne "leki" odbyłem z bladą twarzą tak daleką drogę i dałem jej lepszego konia. - On potrzebował świeżego konia, bo wiedział; że go ścigają. A okłamał cię tak strasznie dlatego, żeby cię na- kłonić do źamiany. - Gdyby nie mówił tego Old Shatterhand, nie uwie- rzyłbym. Czy mam to oddać? - Tak. ~ ' - Dobrze! Ale za to wrócę z wami i odbiorę życie kłamcy i oszustowi! v - Jedź z nami, ponieważ i my postanowiliśmy schwy- tać go żywcem. Zgodził się i ruszył a nami. Gdy opowiedzieliśmy mu pokrótce, kim był Santer i co miał na sumieniu, oszukany Indianin strasznie żałował, że zamianą koni dopomógł mordercy. Pida był oczywiście uszczęśliwiony odzyskaniem swego talizmanu. On osiągnął już cel swojej podróży. O, gdy- bym i ja mógł to powiedzieć o sobie! Nazajutrz dotarliśmy do jeziora, lecz dópiero nad wie- czorem, kiedy nic już nie możńa było zdziałać. Ułożyliś- my się cicho pod drzewami, by nie zdradzić naszej. obec- ności przed Santerem. Nie ' wyjawił on przed Mimbre- niem,' czego tu chciał, a po przyjeździe na miejsce nakło- nił go do natychmiastowego pówrotu. Droga wiodła nas znad Rio Pecos skośnie przez połud- niowo-wschodni róg Nowego -Meksyku. Teraz znajdowa- liśmy się w Arizonie, gdzie stykają się terytoria 'Gileniów i Mimbreniów; Gileniowie są także Apaczami. Sfroi~y to puste i smutne. Skały, nic tylko skały! Gdzie jest choć 517 trochę wody, tam rozwija się bujna roślinność, najczęściej jednak tylko w wąskich pasmach wzdłuż koryta rzeki. Słońce wszystko wypala. Lasów jęst tu bardzo mało. Tam jednak, gdzie znaleźliśmy się teraz; przyroda uczy- niła wyJątek. Była to kotlina zasilana źródłami, które wypełniły wklęsłość terenu i utworzyły jezioro, Woda wypływała zeń na zachód, my byliśmy na brzegu wschodnim. Gęsto zalesione zbocza kotliny piętrzyły się wysóko i nadawały niezgłębionemu jezioru ową ponurą barwę, która skłoniła nas do nazwania go ,;Ciemną Wodą", a Mimbreniów - ,;Czarnym Jeziorem". Północna ściana kotliny była ńaj- wyższa. Ze żbocza wznosiła się ku górze naga skała w ksżtałcie słupa, z której wypływał wodospad. To woda ; z wyższego wzgórza wydrążyła sobie w skale otwór, któ- ` rym spadała do jeziora z wysokości stu stóp. To była ~ owa "Spadająca Woda" wspomniana w testamencie Win- ::>~. netou. Wprost nad wodospadem widać było jaskinię, do ` której podczas naszej pierwszej wędrówki z Winnetou nie mogliśmy się dostać, lecz widocznie Winnetou znalazł po-.- tem jakieś dojście. Nad tą jaskinią zwisała najwyższa ='' część skały w kształcie dachu lub wysuniętej w powietrze '-: platformy, tak że dziwnym się zdawało, iż dawno nie ru- :`:. nęła w przepaść. Na prawo od tej skały sterczała druga, jakby . do niej :,'.': ; przyparta. Tam zabiliśmy óngiś z Winnetou szarego nie- :': dźwiedzia i dlatego Winnetou nazwał ją "Skałą Niedźwie,;:.~ dzią". Nadśzedł więc moment .ostatecznego rozstrzygnięcia. ''~ Nie mogłem spać. Ledwie się zrobiło szaro, zabraliśmy się ':"': do szukania śladów Santera, a.le nic nie zńaleźliśmy. Po-.'.:v~ stanowiłem zatem wspiąć się na górę. Wziąłem z sobą tyl- '' ko Till-latę i Pidę. Pojechaliśmy wspomnianym w . testa- mencie Winnetou lasem w górę i zatrzymaliśmy się na Skale l~Iiedźwiedziej. ;,Tam zsi~dziesz z konia i wdrapiesz ~řk się..." - dalej nie zdołałem przeczytać testamentu. Do-v ; kąd się wdrapać? Prawdopodolmie na tę oto górę. Trzeba . 518 spróbować. Zbocze było strome i wznosiło się wyżej i wy- żej, dopóki nie znaleźliśmy się nie opódal jaskini. Dalej , nie można było zrobić ani kroku. Jeśli istotnie' ze Skały Niedźwiedziej wiodła tu jakaś droga, to zabłądziliśmy, bo nie posiadałem ~opisu zrobionego przez Winnetou. Chcia- , łem właśnie zawrócić, kiedy padł strżał i kula uderzyła tuż obok nas o kamienie. Potem ktoś z góry kXzyknął: Psie,. ty znów jesteś wolny! Myślałem, że ścigają mnie tylko Kiowowie. Idź do piekła! ' Padł drugi strzał, . ale także nie trafił. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Santera stojącego u wylotu jaskini. Czy przyszedłeś żabrać testamerrt Winnetou i jego skarb? - śmiał się szyderczo z góry. - Za późno, brat- ku! Jestem już tutaj i lont jest już zapalony. Nie dosta- niesz nic, nic,: a szaleńcze zapisy i dary Winnetou także sobie zabiorę! Przerwał śmiejąc się dziwacznie i mówił dalej: - 'Nie znasz drogi, jak widzę. Czy i tej drugiej, która prowadzi również z góry, nie znasz? Zniosę tamtędy zło- to, a wy nie zdołacie mi w tym przeszkodzić. Nadaremnie odbywaliście tę długą podróż: Tym razem ja zwycięż,yłem, cha, cha, cha! ~ Co począć?. On był na górze przy skarbie, a my nie mogliśmy się tam dostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale wtedy nie byłoby już tam ani jego,. ani jego zdobyczy. Wszak Santer rnówił coś o drugiej drodze. Nie było się nad czym namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jędnak było strzelać w górę z na- szego stanowiska, zsżedłem więc ukosem trochę niżej i przygotowałem sztucer do strzału:.' - Och,. ten pies chce strzelać! - zawołał. Tu nie tak łatwo. Muszę ci się lepiej ustawić. Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał, tym razem wy- soko na platformie. Postąpił bliżej naprżód, potem je- szcze bliżej, aż stanął nad samą krawędzią. Na ten widok dostałem niemai zawrotu głowy: W ręku trzymał coś bia- łego. ' S19 - Popatrzcię! - krzyknął. - Oto testament. Umiem go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro! Wy go nie dostaniecie! Podarł kartki, a strzępy rzucił w powietrze tak, że krę- , cąc się powoli pospada.ły do wody. Tak zniszczony został cenny dla mnie dokument! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było '~~ ani gniewem, ani wściekłością, po prostu wszystko we .'"; mnie kipiało. - Dobrze! - ~ryknąłem. Posłuchaj mnie tylko chwilę! Dobrze! Słucham cię tak chętnie! - odpowiedział ż góry. . - Inczu-czuna cię pozdrawia! Dziękuję! =~~ Nszo-czi także! - Dziękuję, rbardzo dziękuję! - A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podzięko- wanie zbyteczne! Tym razem wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał ' był pewniejszy. Nie wątpiłem; że tra ię. Mierzenie zabiera : mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz - cóź to takie- ~ go? Czy ręka mi drgnęła, czy Santer się poruszył, ezy -;f,` też... zachwiała się skała? Nie mogłem, go wziąć na cel .' 'Y' i odłożyłem rusznicę; żeby się przypatrzyć śwobodnie, có :`~ się stało. Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i w dni= -:^ gą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk,. z ja- "y skini wydobył się dy~n, a skała, jakby-pchnięta niewidział- =~ ną pięścią olbrzyma, zaczęła się chylić coraz głębiej i głę~ ~';..~ biej. . , Santer śtał wciąż na platformie. Podniósłszy w górę rę- :'~ ce, ~ zaryczał o pomoc. Wtem zachwiała się równowaga `:"K- wiszącej . platformy. skalnej i wszystko runęło z hukiem; ,:.L~ trzaskiem i grzmotem na dno jeziora. W górze na kra- r; wędzi obłamanej skały unosiły się tylko małe obłoczki -'; dymu. - ~ 520 Stałem przerażony, nie mogąc przemówić. - Uff! - zawołał Pida podnosząc ręce do góry: - Wielki Duch go osądził i przewrócił pod nim skałę. Till-lata wskazał na pieniące się nurty jeziora, które po- dobne było teraz do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą, i rzekł, pobladłszy: - Zły duch go ściągnął we wrzącą wodę i nie odda go aż do końca wszeehrzeczy, On jęst przeklęty! Nie mogłem .nic powiedzieć. Mój sen, mój sen, mój sen! Złoto runęło w otchłan' . Jak strasznie skończył Santer! W ostatniej chwili zaoszczędzono mi posłania mu kuli: Sam się osądził albo raczej sam wykonał na sobie wy- rok. Stał się swym własnym katem, ponieważ sam za- palił lont. Na dole, nad brzegiem jeziora, biegli Apacze. Obaj wo- dzowie podbiegli, by zobaczyć, czy coś zostało z Santera: Nadaremnie! Skały rzuciły go w ; wadę, pochowały na dnie jeziora i przykryły. Wtedy mnie, ezłowiekowi silnemu, którego nic nie zdo- łało nigdy wyprowadzić z równowagi, zrobiło się nagle słabo, tak że musiałem usiąść. W głowie mi się zakręciło i zamknąłem oczy, a mimo to widziałexn przed sobą cią- gle chwiejącą się skałę i . słyszałem wołania Santera o po- moc. ; Jak się to stało? Pewnie skutkiem jakiegoś zapobiega- wczego środka ostrożności Winnetou. Mnie by się to nie wydarżyło! ~ Opis kryjówki i sposób zachowania się przy niej był za- pewne tak zredagowany; że tylko ja mogłern go zrozu= mieć; a każdy inny człowiek musiał popełnić błąd. Może Winnetou założył minę, by każdy nie wtajemniczony mu- siął spowodować wybuch na własną zgubę? Ale co się stało ze skarbem? Czy złoto.było jeszeze na górze, czy też leżało teraz na dnie Ciemnej Wody, ódebrane ludziom przez skalne zwaliska? Jeżeli złoto leżało na dnie jeziora, to niech sóbie tam leży, ale to, że pismo mego zmarłego brata rozleciało śię podarte na strzępy, było dIa mnie stratą niepowetowaną. Myśl o testamen~ie przywróciła mi osłaóioną chwilowo energię. Zerwałem się i zszedłem czym prędzej z góry, aby oca- lić przynajmniej kilka kawałków: Ze środka jeżiora poły- skiwało coś białego, jakby papier. Zdjąwszy ubranie, wskoczyłem do wody i dopłynąłem do tego miejsća. Tak,, to był strzęp rozdartego testamentu. Pnepłynąłern jezioro w kilku kierunkach i znalazłem jeszcze trzy inne strzępy. Położyłem wszystkie kawałki na słońću, . żeby wyschły, i ` starałsm się odczytać zalane i zamazane litery. Związku między nimi oczywiśćie nie udało mi się odtworzyć, po długich wysiłkach prżeczytałem tylko.:. ;,połowę otrzy- mać... ubóstwo... skały pękną... Chrześcijanin... rozdzie- ik . lić... nie zemsta..." Tó' było wszystko, a więc nic prawie, a jednak dość, aby się domyślić przynajmniej części testamentu. Zacho- wałem te małe kawałki papieru jak świętość. Później, gdy odzyskałerin równowagę wewnętrzną, roz- poczęły się szczegółowe pośzukiwania. Część Apaczów ` *` wysłałem wokół jeziora, aby odszukali konia 'Santera. ~ Niewątpliwie zwierzę było gdzieś . niędaleko i mogło ''~~ zdechnąć ż głodu, jeśli było przywiązane. Reszta ludzi ~~:s poszła ze mną na górę, by posżukać drógi do jaskini, ;::.~A której już teraz nie było. Trudziliśmy się daremnie przez ` kiłka godzin, dopóki słowo za słowem nie rozważyłem so- v' ` bie jeszcze raz tego, co przeczytałem w testamencie. Ostatnie zdanie brzmiało: ,;Tam zsiądziesz z konia a i wdrapiesź się.:." Uderzyło mnie słowo "wdrapiesz się". `~ `, Wprav~idzie wdrapujemy się i na góry, jeśli są bardzo strome, , zazwyczaj jednak używamy tego słowa w innym 'znaczeniu. Czyżby odnosiło się do jakiegoś ~ drzewa? Ro- zejrzawszy się, znaleźliśmy istotnie dość grubą, wysoką '., jodłę rosnącą-skośnie tuż przy samej. skale, tak że w gorze dotykała do jej krawędzi. To musiało być tu. Wdrapałem się gorączkowo na drzewo. Krawędź była szersza, niż się y ~ to wydawało z dołu. Wstąpiłem na nią i poszedłem aż do 524 Ś.i.,.... ~'` . załómu skały. Rzeczywiście! Tu była właściwa droga. Uj- ~:':: rzałem przed sobą na trzy łokcie śzeroki, łatwo dostępny :' występ prowadzący łagodnie w górę i kończący się tam, Y : gdzie skała się odłamała, a więc na nowo utworzónej tam ~ : . - teraz platformie. Stałem przed kupą większych i mniej-, szych głazów, lecz mogłem jeszcze dokładnie rozróżnić. dno zburzónej jaskini. Jeśli złoto nie było ukryte na dnie pieczary, lecz w jej bocznych ścianach lub jeszcze wyżej, . ~4\ to leżało teraz w jeziorze. Zawółałem Apaczów na górę, żeby mi pomogli szukać. ~~, Prżewra:caliśmy każdy głaz i kamyczek,: ale nie znaleźliś- my nic - żadnej wskazówki, żadriego śladu. Wszyscy umieliśmy wysnuwać właściwe wnioski z najmniejszych oznak, tutaj jednak wśzelki wysiłek był daremny, wszelki s~ryt bezskuteczny: Gdy pód wieczór zeszliśmy nad jezioro; aby tam pize- nocować; pówróćili także Apacze wysłani po konia, któ- ~'' regó znaleźli i przyprowadzili z sobą. Przeszukałem torby ~~;- - prży siodle, ale nic w nich nie byłó: ~:,' Nad Ciemną Wódą zabawiliśmy pełne cztery dni. ;Wy- ~'.,:, tężaliśmy wszystkie nasze badawcze zdolności. Jestem pe- ~: wien~ że gdyby złoto znajdowało się jeszcze na górze lub ,~ w skale - znaleźlibyśmy je. Leżałó ono jędnak na dole ~ w głębi jeziora obok tego, który niemal je odkrył i który F'` z nim razem zóstał póchowany. Pówróciliśmy więc do puebla nad Rio Pecos bez niego, zabiezając z sobą tylko pewnóść, że Inczu-czuna i Nszo-czi nareszcie dóczekali się pomsty. Tak oto żginął testament Apacza, podobnie jak zginąl on sam i jak niebawem zginie cała czerwona rasa. Cho- ciaż bogató wyposażona, nie osiągnie ona swego wielkie- gó celu i nie spełni swej wielkiej misji. Jak skrawki testa- mentu rozproszone w' powietrzu, tak . samo bez oparcia i ch~ili śpokoju tułają się i błądzą czerwonóskórzy wo- jownicy: Tułają się po dalekich równinaeh, które óngiś stanówi= ły ich własność. Kto jednak w górach Gros Ventre nad ~rzeką Metsur stanie nad mogiłą Apacza, ten powie: "Tu spoczywa , - Winnetou, wielki czerwonoskóry człowiek". A gdy kiedyś szczątki ostatniego z Indian zgniją w zaroślach i w wo- dzie, wfedy sżlachetnie myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: "Tu spo- czywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej osiągnąć wielkości". KONIEC .r a