-/\^ pochodzi od francuskiego słowa f r i v o l e - płochy, lekkomyślny, błahy. Frywolitki zaś, czyli, powiedzmy, błahostki - to nazwa prześlicznych koronek, które potrafi wykonać własnoręcznie moja Mama. Pomysł, by nazwa tych koronek była tytułem felietonu, wziął się, mówiąc otwarcie, z bezsilnej zawiści. Uczucie to opanowuje mnie zawsze, gdy widzę, co moja Mama potrafi zrobić swoimi rękami, w zasadzie bardzo podobnymi do moich, z tym, że jednak moje są bardziej - jak to się mówi - maślane. Frywolitki, jakie wykonuje moja Mama przy użyciu Specjalnego Czółenka, są tak precyzyjne, wdzięczne i ładne! Zaczyna się od małego oczka, a potem już tylko - ba, tylko! - snuje się i nawija w kółeczko, dorabiając oczka następne, oraz zawijaski, figlaski, ząbki, wypustki i inne dygresje. Kiedy raz siedziałam, wpatrując się z nabożnym podziwem w to, co Mamie udaje się wyczarować ze zwykłych nici, pomyślałam sobie na pociechę, że właściwie to i ja tak potrafię, tylko nie rękami, a głową. I że można by spróbować zrobić frywolitki - mentalne. Co do podtytułu: "otóż, jechałam sobie kiedyś tramwajem przez moje rodzinne miasto Poznań i jak zwykle bezwstydnie podsłuchiwałam, co mówią do siebie pasażerowie, stojący w tłoku. (Uwielbiam podsłuchiwać te rozmowy i z urywków zdań domyślać się historii życia, a nawet - wyobrażać sobie dalsze losy bohaterów.) Obok mnie, na pomoście, stała para nastolatków. Panienka była może ósmoklasistką i miała to, co nazywam Ołowianym Okiem, czyli spojrzenie nie skażone głębszą myślą, bez tego szczególnego blasku, jaki nadaje oku czytanie. Chłopiec też miał Ołowiane Oko, a kiedy mu panienka opowiadała M. Musierowicz, Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę!!!, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1997 r. treść ostatniego odcinka "Dynastii", ziewał bez żenady. Do dziewczyny dotarło wreszcie, że konwersacja raczej kona, więc, by ją ożywić, zakrzyknęła porywczo: - A wiesz?! Ostatnio przeczytałam książkę!!.' - i spojrzała na niego w oczekiwaniu efektu tego niezwykłego wyznania. Wrażenie wywarła jednak wyłącznie na mnie: przytaiłam się, zamieniłam w słuch i z napięciem oczekiwałam, co będzie dalej i jaki to tytuł zaraz padnie. Lecz młodzieniaszek, ziewnąwszy znów, wcale nie zapytał: "Jaką książkę?" Nie. On zapytał: - Dlaczego?! Prawdę mówiąc, do dziś rozmyślam nad odpowiedzią. Stąd felieton. Tyle przypomnień. Przejdźmy do polemiki z Kochaną Czytelniczką z Krakowa, Mirosławą P., która napisała do mnie ostatnio (był to, mam wrażenie, początek listopada. Czas mknie jak rakieta, a Wy piszecie do mnie coraz więcej listów, co Pani Listonoszka przyjmuje ze zdumieniem i trwogą. Jeśli kiedyś mogłam ż czystym czołem stwierdzić, że odpisuję na wszystkie listy, to ostatnio, zwłaszcza w okresie przedświątecznym, musiałam mocno spuścić z tonu). Otóż Mirka P. zawiadomiła mnie, że musi że mną popolemizować, gdyż jestem nieco nietolerancyjna. Pisze więc'. Pani nie toleruje ludzi, którzy nie czytają książek. Pani uważa takich ludzi za gorszych! Według Pani każdy powinien znać wszystkie lektury i kanon literatury światowej na pamięć! - gorączkuje się Mirka, dodając podstępnie: Czy to moźebne? Czy to potrzebne? - aha, z czego to cytat? Mogę się założyć, że Pani nie wie! Uff! No, nie Wiem, rzeczywiście! Fredro? E, chyba nie. Zadzwoniłam natychmiast do pewnej Pani Profesor, która jest moim oczywiście Absolutnym Autorytetem w dziedzinie cytatów i nie tylko. I co? Ona też nie wiedziała. Jeden, a nawet dwa do zera dla Mirki P. I co też nam ona dalej pisze? Czy naprawdę uważa Pani, że "Nad Niemnem" jest taką świetną literaturą? - a czy ja kiedykolwiek mówiłam, że jest? Jeśli nie mówiłam, to teraz mówię: bardzo lubię "Nad Niemnem". A Mirka swoje: Albo niejaki Morsżtyn-- dobrym poetą? A to są lektury. Wydaje mi się, że ich znaczenie jest w dużym stopniu historyczne, a człowiek, który nie pamięta, co zwykła była mówić pani Emilia po obiedzie, niewiele na tym traci. Podobnie ktoś, kto nie czytał bajek Mickiewicza, nie przestaje chyba być Polakiem, prawda? Co prawda, to prawda. Nie przestaje być Polakiem. Ale - jakby to powiedzieć - bajek Mickiewicza to on jednak nie czytał... Muszę wyjaśnić, że w polemice Mirki "Bajki" Mickiewicza pojawiły się w związku z moim szyderczym felietonem o "Kole Fortuny", którego uczestnicy biedzili się nad hasłem z kategorii "cytat" i przez kilka tur uporczywie odczytywali zaszyfrowane hasło jako "Jeż był w ogródku, jeż witał się z gąską". Niejedna Czytelniczka miała mi za złe wyznanie, że ryczałam ze śmiechu i grozy, oglądając tę scenę. Wydaje mi się - pisze Mirka - że za bardzo apoteozuje Pani literaturę, stawia ją Pani na ołtarzu, czyni z niej Pani cel sam w sobie, podczas gdy jest ona głównie środkiem (do celu). Czy sądzi Pani, że człowiek, spędzający całe dnie na czytaniu, przeżywa swoje życie w pełni? Zależy, co czyta. Ośmielam się twierdzić, że jeśli człowiek ten czyta coś dobrego - przeżywa kilka egzystencji naraz. A Mirka swoje: Siedząc i czytając dłużej niż - powiedzmy - dwie godziny dziennie, traci się korzyści płynące z lektury, one marnują się niejako, bo nie ma ich kiedy spożytkować dla własnego rozwoju! Nigdy nie poczujemy siebie samych, gdy wciąż będziemy czytać cudze myśli; nadmiar literatury i sztuki zabija naszą własną twórczość, naszą świeżość, to co jest w nas wtasne. Czytanie cudzych myśli, nie wyklucza posiadania własnych. Istnieje coś takiego, jak wymiana myśli, nawet jeśli jedna strona tej wymiany - książka - milczy. Będę zawsze podziwiała erudytów, a z cichą kpiną słuchać będę niedouczków, zwłaszcza tych, co udają mądrali. Nie, naprawdę nie uważam, by człowiek, który nie czyta, był gorszym człowiekiem. Na pewno jednak jest człowiekiem o coś uboższym. Zbyt wiele już pojawiło się wokół nas młodych osób, które zatraciły potrzebę, a nawet umiejętność obcowania z książką, osób, dla których sama czynność wodzenia wzrokiem po rządkach literek jest zbyt nużąca - ich oko przywykło do biernego wchłaniania skaczących obrazów telewizyjnych; nic dziwnego, że im się robi Ołowiane. To samo, co z okiem, dzieje się- też z ich umysłem. Ogarnia go ołowiana ociężałość, mowa staje się również ciężka i uboga, a ociężałe marzenia sięgają pułapu finansowego i motoryzacyjnego - wyżej ani rusz! Wyobraźnia zamiera - (czy możesz sobie wyobrazić, jakie byłoby społeczeństwo ludzi bez wyobraźni?!) - i to jest jeden z najgorszych skutków zaniechania lektury. Człowiek, który nie czyta, nie umie przeżyć życia w pełni, ponieważ po prostu nie wie, co to pełnia. Ograniczywszy swoje horyzonty do materialnych, straciwszy zainteresowanie dla zwierciadła, w którym mógłby ujrzeć własną duszę - człowiek ten jest, zdawałoby się, bezpowrotnie stracony, zamknięty . w ciasnym pudełku, ograniczony. Na szczęście jednak, taki stan nie jest nieodwracalny. W gruncie rzeczy, czasem wystarczy jedna jedyna książka, którą właściciel Ołowianego Oka przeczyta - i zachwyci się, wzruszy, zachłyśnie - i gotowe. Odtąd człowiek, raz zachwycony, będzie szukał. Będzie sięgał po książki. Więcej: będzie łaził za innymi, będzie ich zachęcał; - MUSISZ to przeczytać! I o to nam, mniej więcej, chodzi. r-ry oc\\ane. Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy! J\ Posłuchajcie tylko, coś Warn chcę zacytować: Słyszał T. głębi domu tu dochodzące napomnienie przelęknionej matki i odpowiedzi malca, wypowiadane głosem tak od ochrypnięcia cienkim, że podobnymi były do najpiskliwszych tonów jakiegoś zepsutego flecika. Trzask ognia, stuk siekiery, pluskanie wody, glosy kuchennych dziewek dochodziły tu przez wąską sień z drugiej polowy domu. Na dworze pogoda stawała się cichszą i jaśniejszą. Wiatr ustawał, chmury rozbiegały się szybko we wszystkie strony nieba; przez gęste, wysokie bzy przedarł się promień zachodzącego słońca i pozłocił kwitnące na oknie skromne fuksje i róże miesięczne. Ładne, prawda? A tymczasem to Orzeszkowa - fragment "Nad Niemnem" - powieści, której nasza Kochana Czytelniczka Mirka P. nie lubi i której obecność pośród lektur szkolnych gwałtownie kwestionuje. Wciąż się zastanawiam, dlaczego ta piękna - choć przyznaję, nie wolna od niedostatków - powieść tak bardzo Warn się nie podoba. To taka piękna historia miłosna! W swoim czasie pochłonęłam ją z największym apetytem, lubując się opisami przyrody, bogatymi szczegółami życia codziennego na wsi i we dworze szlacheckim, zapachami, smakami, barwami i dźwiękami - bo zauważcie, jak chociażby w przytoczonym przeze mnie fragmencie słychać świat! Jakie to żywe, jakie smakowite, jaka to śliczna zabawa słowami! Mam bardzo ciekawą książeczkę, wydaną przez "Czytelnika" w roku 1974 (no, tak, dawno, dawno, przyznaję - ale przecież na pewno znajdziecie ją w każdej szanującej się bibliotece publicznej!) - ElizaOrzeszkowa: "O sobie...". To zaledwie sto osiemdziesiąt stronic, plus zdjęcia - drobiazg, a jakże wiele pozwala dowiedzieć się o naszej pani Elizie! Posłuchajcie: W naturze - barwy, dźwięki, światła, cienie dotykają, bardzo silnie moją wrażliwość. Szczególniej dźwięki. Wystarczy niekiedy kilka oddalonych tonów muzycznych, albo uderzeń dzwonu, bym uczuta się wzruszoną (...). Organ głosu ma dla mnie znaczenie ogromne: szorstki, twardy, monotonny, sprawia mi przykrość wprost fizyczną, czysty, dobrze wymodulowany, obudzą sympatię, czasem wywiera czar, przeciw któremu bronić się muszę. (...) Z zamkniętymi oczyma rozpoznać mogę szum każdego gatunku drzewa: sosny, lipy, klonu, osiny itd.; klekot strumienia, plusk fali ó brzeg uderzającej, szmer wody, którą porze wiosło, wprawiają mnie w stan spokojnego i bardzo miłego upojenia (...). Tak silnie słyszę, ze czynność ta zabija we mnie wszystkie inne. Pani Eliza doskonale zdaje sobie sprawę z niedostatków swej twórczości: Naprzód inwencja. Ta jest słabą. Tworzenie tego, co się nazywa bajką powieściową, przedstawiało dla mnie zawsze największą z trudności. W plątaniu nici powieściowych i wiązaniu ich w węzełki - słaba jestem. Z tego wynika zbyteczna prostota linii, po której rozwija się powieść i brak w niej siły zaciekawienia czytelnika. Dlatego wiele osób znajduje, że powieści moje są nudne, chociaż znajdują się w nich sceny zajmujące. To jedno. A drugie: kompozycja. (...) Nie umiem komponować, to jest utrzymać się w ściśle w granicach jedności akcji, zastosowywać pod względem rozmiarów szczegóły do całości, spr-awiać, by w utworze nie było nic zbytecznego, a wszystko nieodzowne. ,Wiem dobrze, czym jest kompozycja; znając słabość moją czytałam, uczyłam się, uczyłam się nawet z książek archeologicznych budownictwa greckiego. Ale gdy kto już czego nie ma, to nie ma... A co sprawia złe skomponowanie powieści? To, że wydaje się rozwlekłą. (...) Nie zawsze bywam rozwlekłą; owszem posiadłam z czasem sztukę zwięzłego pisania, lecz wady w ułożeniu różnych części powieści, czyli w kompozycji, czyniły wrażenie rozwlekłości. Gdybyź wiedziała, biedna, jak bardzo tą rozwlekłością złościć będzie czytelników ery telewizyjnej; Tak jest, Kochane Czytelniczki, oto trafiłyśmy w istotę sprawy: to rozwlekłość właśnie zraża was do powieści "Nad Niemnem" i do wielu zresztą innych pozycji z listy 10 10szych lektur obowiązkowych! Całe pokolenia uczniów i uczennic vtvwały te książki z wypiekami emocji. Wasze pokolenie natomiast nie W Waszym pokoleniu pierwszą niemal rzeczą,, jaką się widzi opuszczeniu łona matki, jest migoczący ekran telewizora. Obraz świata, przekazywany w szybkim montażu elektronicznym, przybywa do Was ze szklanego ekranu na długo przedtem, nim nauczycie się czytać. Jesteście niejako zaprogramowani do odbioru przekazów ska-drowanych, zmontowanych w gorączkowym tempie, pozbawionych zupełnie rozwlekłości, której wszak nasze czasy, pełne zgiełku i wrzawy, nie tolerują - bp przecież wszystkim nam tak bardzo się spieszy! Ale właściwie - dokąd nam się tak spieszy? Dlaczego nie moglibyśmy usiąść sobie w polu, pośród szumiących zbóż? Zróbcie to kiedyś, namawiam Was gorąco! Pędząc z rodzicami po rozpalonej, asfaltowej szosie, poproście, by tata zboczył na chwilę w polną drogę. Wyjdźcie z samochodu i siądźcie sobie na miedzy, porośniętej suchym perzem, i w pełnym słońcu, nic nie mówiąc, wsłuchajcie się w to, co mówi do Was Natura. Przyjrzyjcie się, jak niewidzialny wiatr wytłacza dziwne wzory na płaszczyznach płowych zbóż czy traw. Posłuchajcie, jak one szumią, jak one grają, jaka to nieprawdopodobna, ekstatyczna fala miliardów suchych, dzwoniących dźwięków! Pani Eliza często tak siadywała, rzecz jest pewna. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety, których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników. Od tych gromad laty się i płynęły po tanach strumienie różnych głosów. Były to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w chustach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porywały i przedłużały echa ze stron obu: w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze. Pani Eliza była kiedyś samotnym, smutnym dzieckiem, pozbawionym ojca, dzieckiem, które już w piątym roku życia czytało biegle po polsku i po francusku, malowało, wyszywało, wymyślało bajki i dramaty. Po śmierci jedynej siostry Klemuni, Eliza długo cierpiała. Rozwijałyśmy się jak kwiaty przedwczesne nad śniegiem - wspomina. 11 - Bujniejszy zginął, drobniejszy przetrwał, na zawsze smutny tym, ze został samotnym. Kiedy Eliza Pawłowska skończyła dwanaście lat, oddano ją do pensjonatu Sióstr Sakramentek w Warszawie, których szkołę ukończyła jako szesnastoletni podlotek i powróciła pod Grodno. Wtedy wydano ją za dwa razy od niej starszego Piotra Orzeszkę. Małżeństwo to było nieporozumieniem. Młoda mężatka wszczęła kroki rozwodowe - straszny skandal w owych czasach! Wybuch powstania styczniowego wtargnął w jej życie z gwałtownością katastrofy. Piotr Orzeszko, podejrzany o udział w powstaniu, został zesłany w głąb Rosji. Pani Eliza początkowo zamierzała mu towarzyszyć, wzorem innych żon zesłańców, lecz rychło z tego pomysłu zrezygnowała, a kiedy małżonek powrócił do kraju - z punktu przeprowadziła rozwód, ku zgorszeniu opinii publicznej, ujmującej się za pokrzywdzonym patriotą - zesłańcem. A przecież ona sama, Eliza, odegrała w powstaniu styczniowym rolę bardzo niezwykłą! To u niej, w Ludwinowie, nawiedzanym przez Carską żandarmerię, ukrywał się ostatni dyktator powstania, Romuald Traugutt. Młoda pani domu, odwożąc Traugutta własną karetą, ułatwiła mu wyjazd do Warszawy, przez pilnie strzeżone pogranicze. Lubię tę panią Elizę - mądrą, odważną i pryncypialną damę o oczach czarnych, przenikliwych i surowych, o mocnych brwiach, namiętnych ustach i wielkim nosie jak ogórek. Jej zdjęcie z młodych lat przedstawia osobę ponurą, bardzo serio, o spojrzeniu zaczepnym i ostrym. Późniejsze fotografie ukazują, jak z wolna łagodniały'' jej rysy, a usta układały się w wyraz dobroci. Lubię ją taką najbardziej. A "Nad Niemnem" jest moją ulubioną książką spośród tych, które napisała. Polubcie ją i Wy, bardzo proszę. Nie odtrącajcie pani Elizy i nie lekceważcie jej pracy, ani rad, jakie Warn daje. Spróbujcie się choć trochę do niej przekonać. Kiedy Was zmuszają do czytania lektur obowiązkowych, to właśnie przekora każe Warn z miejsca je odrzucać, odczuwać do nich niechęć i boczyć się na Bogu ducha winne książki. Spróbujcie odszukać w sobie tę przekorę - i wyłączyć ją. Przekora nie jest dobrą przewodniczką. 12Nie słuchajcie jej złośliwych rad. I nie spieszcie się. Usiądźcie z lekturą szkolną w najwygodniejszym fotelu, postawcie obok pachnącą, mocną herbatę w najładniejszej filiżance, wyłączcie telefon i - przede wszystkim zapomnijcie o telewizorze. I powiedzcie sobie: - Ach, a teraz czas na zafundowanie sobie jakiejś przyjemności! - i z przyjemnością właśnie zapadnijcie w lekturę, smakując, wsłuchując się, przyglądając, szukając w niej nie szybkiej akcji, lecz tropów, wiodących w głąb duszy autora. I zobaczycie, jak dobrze będzie się Warn czytało! (T^*ochaną Czytelniczkę Hanię U. znam nie tylko z listów. Właśnie -/Y^ zaczęła studia w Poznaniu. Odwiedziła mnie już trzykrotnie, dzięki czemu mogę Warn przybliżyć jej postać. Otóż, Kochane Czytelniczki, Hania U. wygląda bardzo dziewczęco - jest szczupła i wysoka, ma ciemny warkoczyk i z lekka roztargnione spojrzenie za grubymi szkłami, oraz drobne jasne piegi na wesołym nosie. Uśmiecha się cichcem, z rozbawieniem. Przychodzi, zjada posłusznie jabłko lub talerz zupy pomidorowej i - siedząc prościutko, z grzecznie złożonymi rękami - poważnie i małomównie spędza ze mną czas, a wzrok jej ześlizguje się łakomie w stronę mego apetycznego księgozbioru. Potem wyjeżdża do mamy i pisze list pełen surowych wyrzutów: Pani się ze mną nudzi!!! - ale ja się nie nudzę, tylko też jestem małomówna. No, w każdym razie - lubimy się z Hanią U. Dobrze jest dostawać listy krytyczne i przywołujące do porządku. Muszę Warn wyznać, że właściwie bardzo lubię być krytykowana. Uważam, że przygana jest czymś znacznie cenniejszym - choć niewątpliwie mniej przyjemnym! - od pochwały. Nie wykluczam, że mój osobisty Anioł Stróż pilnuje stale, by mi się nie przewróciło w głowie - i że to on właśnie podszeptuje różnym osobom słówka krytyki, lub nawet - zjadliwe recenzje. On też zapewne organizuje przypadki podobne do tego, który mi się przydarzył rok temu w lokalnym radiu. Siedziałam przed mikrofonem ze słuchawkami na uszach i rozmawiałam z całym miastem. Ludzie dzwonili i dzwonili, i mówili mi tyle miłych rzeczy, że wprost pęczniałam z zadowolenia. I wtedy mój zirytowany Anioł Stróż spowodował, że zadzwoniła Starsza Pani, której głos natychmiast usłyszałam w słuchawkach. 14_ Kochana! - powiedziała z uczuciem Starsza Pani. - Jak to miło, że nareszcie Panią słyszę! Bo ja po prostu ubóstwiam te pani wspaniałe książki! Czytam je na okrągło, w dzień i w nocy! Nadęłam się nieco bardziej, poprawiłam się w fotelu obrotowym i _ z pewną już nawet rutyną - przygotowałam się do wysłuchania kolejnej porcji pochwał. Starsza Pani nie sprawiła mi zawodu. - Takie są śliczne, takie życiowe - mówiła z rosnącym rozczuleniem. - Co jedna to lepsza. Moja ulubiona jednak to "Kochankowie róży wiatrów"! - Y-y - sieknęłam. - E-e. Ja... tego... - Albo "Tak trzymać" - piękna rzecz! - płynął poprzez fale eteru głos Starszej Pani, słyszalny doskonale, jak się orientowałam, w promieniu stu dwudziestu kilometrów od Poznania. - O-o - wykrztusiłam, rumieniąc się gwałtownie i coraz mocniej, i usiłując przerwać mojej rozmówczyni, co jednakże przychodziło mi ź pewnym trudem (zawsze, zresztą, wpajano mi, że starszym się nie przerywa). Wreszcie doczekałam momentu, kiedy Starsza Pani musiała wziąć oddech - i wpadłam jej w słowo. - Przepraszam - rzekłam, walcząc tym razem z niepowstrzymaną ochotą do śmiechu, która niestety napada mnie w najmniej odpowiednich momentach, najczęściej podniosłych albo też pełnych patosu lub zgrozy. - Przepraszam, proszę pani... ja muszę coś powiedzieć. Ja nie napisałam książki "Tak trzymać"! - Nie? - zaniepokoiła się Starsza Pani. - A "Kochankowie róży wiatrów"? - Też nie. - A to nie pani Fleszarowa-Muskat? - Nie. Musierowicz. - A! - obraziła się Starsza Pani. - To przepraszam. Nie znam. Bardzo dobra lekcja pokory. Dokładnie tak sobie pomyślałam - ale nie w pierwszej chwili, jeśli mam być szczera, tylko w drugiej lub nawet trzeciej. Musiałam sobie najpierw przypomnieć taoistyczną wskazówkę o przemienieniu Minusa w Plus - i przemieniłam kontuzję w refleksję. 15 /^7~'roszkę Warn opowiem o moim ostatnim wyjeździe, Kochane -Z- Czytelniczki, bo łączy się on z naszym tematem naczelnym, czyli z książkami. Poza tym zaś - charakteryzuje się szeregiem Zbiegów Okoliczności, także książkowych, więc wszystko razem nadaje się na "Frywolitkę". Posłuchajcie tylko: Jakiś czas temu napisała do mnie siostra Hieronima, opiekunka Biblioteki Braille'a w Laskach koło Warszawy. Zostałam zaproszona na spotkanie z moimi Czytelnikami ze szkoły dla niewidomych. Ustaliłyśmy termin na luty i zaczęłam się cieszyć. Nigdy przedtem nie byłam w Laskach, choć wiele o nich czytałam i świadoma byłam oczywiście, kto to był Antoni Marylski lub Róża Czacka. W ogóle, jak zwykle mi się zdawało, że sporo już wiem. Jak zwykle, okazało się, że wiem niewiele. Wybrałyśmy się do Lasek we dwie z Panią Grażyną, która - muszę to zdradzić w tym miejscu - jest dziennikarką poznańskiego Radia Merkury (prowadzimy tam razem cykliczną audycję dla młodzieży ,',Kto czyta - nie błądzi"). Obie jesteśmy dosyć zapracowanymi matkami rodzin, toteż wspólny wyjazd przeistoczył nam się nagle w miłą eskapadę, której nie wahałabym się nazwać fugą. Zabrałyśmy sobie na drogę różne jedzonka i cukierki "Rafaello", i stos czasopism oraz książek, po czym przegadałyśmy pół drogi na trasie Poznań-Warszawa Wschodnia, w ekspresie popołudniowym ,,Warta". Ale jakoś tak przed Kutnem zahaczyłyśmy w rozmowie o Wspólnego Znajomego i przypomniałam sobie, że dał mi on do poczytania nowość wydawnictwa "W drodze" - nie zszyte jeszcze, pachnące farbą drukarską arkusiki książki Fynna "Hallo, Pan Bóg? Tu Anna!..." 16Miałam wobec tej książki pewne niechętne podejrzenia - może . y tytułu? A może dlatego, że zestaw: dziecko i Pan Bóg knrzystywano już tyle razy w niezbyt udanych literackich zabawach? T CL ze względu na Miłą Osobę, która rzecz rekomendowała, podej-enia stłumiłam i zabrałam się do lektury. I wsiąkłam! - na całą i około czwartej nad ranem skończyłam - z wypiekami na twarzy i łzami w oczach. Książka bowiem, Kochane Czytelniczki, jest porywająca! To właśnie zakomunikowałam Pani Grażynie przed Kutnem. Po czym wydobyłam z sakwojaży wspomniane arkusiki, bo - nie wiem dlaczego - zabrałam je ze sobą w podróż, wraz z "Maszeńką" Nabokova i ciekawą powieścią Meira Shaleva ,,Rosyjski romans". Moja młodsza córka Emilka głośno protestowała, bo widząc mój entuzjazm zapragnęła natychmiast przeczytać książkę Fynna. No, ale ja ją brutalnie zabrałam - i to właśnie w ekspresie "Warta" wręczyłam ją Pani Grażynie, która otworzyła tekst na Wielkiej Scenie z Cieniami - i wsiąkła, dokładnie tak, jak ja kilkanaście godzin wcześniej. Pan Fynn, stary genialny samouk z. robotniczej dzielnicy Londynu - jak pisze we wstępie tłumaczka - opisuje jedną, z największych przygód swego życia: kilka lat pobytu malej Anny w jego domu. Dziecko zginęło w wypadku, kiedy miało osiem łat. Fynn był wtedy młodym człowiekiem. To, co wspomina, mówi mi więcej o nim niż o Annie. Trudno przecież po przeszło czterdziestu latach pamiętać dokładnie słowa dziecka, choćby i najbardziej genialnego i najbardziej kochanego. Prawdę mówiąc, to Fynn jest dla mnie najbardziej fascynującą postacią tej książki, to jego mimowolny autoportret wzbudza w czytelniku zachwyt. Fynn i Anna przez tych kilka wspólnych lat zajmowali się tropieniem Kogoś, kogo dziewczynka nazywała Mister God - a używali do tego najróżniejszych sposobów: luster, rzucania cieni, kolorowych szkiełek, pianina, kredy, farb i papieru, a nawet aparatu radiowego i miernika napięcia. Podczytywałam Pani Grażynie przez ramię, bo po prostu nie mogłam się oprzeć, musiałam przeżyć to jeszcze raz. W tej scenie Pynn na prośbę Anny włącza rzutnik bez przeźroczy. Dziewczynka dtugo patrzy w prostokąt światła, wreszcie prosi, by opiekun potrzymał 17 w świetle kolejno różne przedmioty, rzucając ich cień na ekran. Prosi, by Fynn obrysował na kawatku tektury cień dzbanka - a następnie wyciął cień po konturze. Kiedy wycinanek różnych cieni jest już kilka - Anna prosi, by Fynn ustawiał je kolejno w świetle, prostopadle do ekranu. W ten sposób Anna ustaliła, że każdy przedmiot, czy to będzie góra, czy mysz, piwonia czy król Jerzy we własnej osobie, rzuca cień. Otóż, jeśli ten cień ustawić prostopadle do ekranu, to wszystkie clenie wszystkich przedmiotów dają prosta, kreskę. Ale to jeszcze nie był koniec. Kiedy kreskę potrzymać prostopadle do ekranu - widać kropkę. To właśnie jest liczba - powiedziała Anna. Jeżeli liczby, na przykład siedem, można używać do liczenia rzeczy rożnych, jak dzieci i pieniądze, książki i nietoperze, wobec tego wszystkie rzeczy muszą, mieć z sobą coś wspólnego. Jakąś wspólną cechę, na którą nikt nie zwraca uwagi. (...) Rzeczy rzucają cień: rzucanie cienia wskazuje wyraźnie, że dana rzecz istnieje. Cień uwalnia cię od wielu takich rzeczy, których się nie da policzyć, jak czerwień albo słodycz i to już dobrze, ale pozostaje jeszcze kształt. Cień zawiera \vciąż jeszcze za dużo wiadomości o rzeczy. (...) Tym, co te wszystkie rzeczy miały ze sobą wspólnego, tym, co naprawdę można liczyć, jest cień cienia cienia, czyli kropka. Tą drogą pozbyliśmy się ostatnich strzępów niepoliczalnych cech przedmiotu. I tyle. Zostało to, co policzalne. Ale Anna na tym nie poprzestała. Zaczęła ten proces odkręcać z powrotem. Złapała ołówek i na czystej kartce postawiła kropkę. To nioże być cień cienia mnie, albo autobusu, albo czegokolwiek, albo ciebie też- (•••) Ale kiedy zacznie się rozwijać wszystko z powrotem, gdzie właściwie można się zatrzymać? (...) Anna dosięgła krańców nieskończonego ciągu wymiarów. Na jednym krańcu tego ciągu była kropka, a na drugim Pan Bóg. Tak sobie właśnie czytałyśmy z Panią Grażyną, a tu pociąg nagle zaczął zwalniać przed Warszawą Centralną. A na peronie czekała już siostra Hieronima w brązowym habicie - i jej miła, wesoła, szczera twarz o niewidzących oczach wyrażała niecierpliwe oczekiwanie. Natychmiast przeskoczyła między nami iskra i zaczęłyśmy gadać wszystkie trzy jednocześnie. Siostra Hieronima cudownie opowiada dykteryjki. Pani Grażyna ma także świetne poczucie humoru, więc 18droga do Lasek zbiegła nam raczej na chichotach. Nie pamiętam już, w którym momencie rozmowa zeszła na psy (?). Siostra Hieronima, zaśmiewając się, opowiedziała przygodę swojej przyjaciółki, która spóźniła się z wejściem na teren pewnego klasztoru, dopiero po fakcie dowiedziała się, że wieczorem roi się tam od groźnych bestii, mających szczekaniem i ostrymi kłami zapewnić klasztorowi bezpieczeństwo. pośmiałyśmy się, podczas gdy pan kierowca wiózł nas przez przedmieścia stolicy ku Laskom - i nagle mnie się włączyły wewnętrzne antenki i wypaliłam: - A myśmy w pociągu czytały znakomitą książkę - i obie z Panią Grażyną zaczęłyśmy opowiadać na wyścigi o naszej lekturze. Siostra Hieronima słuchała przez chwilę spokojnie. - A kto tłumaczył? - spytała nagle. - Siostra Małgorzata Borkowska! - odpowiedziałyśmy zgodnie. - No - rzekła na to siostra Hieronima, kiwając głową, jakby usłyszała rzecz oczywistą. - To to jest właśnie ta moja przyjaciółka. Dojechałyśmy do Lasek. Świecił księżyc, w powietrzu - lekki mrozik. Tu i ówdzie żółciły się okna małych pawilonów i domków, nad wszystkim górowały czarne sylwetki wielkich drzew. Po kolacji siostra Hieronima zaprowadziła nas - bezbłędnie! - po zamarzniętej dróżce do Domu Przyjaciół, gdzie miałyśmy nocować. Pozbyłyśmy się bagażu, po czym siostra Hieronima wręczyła mi dwa płaskie klucze. - Ten szurpaty jest od tego pokoju, a ten gładki - od drzwi wejściowych - pouczyła mnie. - A teraz mnie odprowadźcie, bo ślisko. Zamknęłam nasz pokój szurpatym kluczem i zeszłyśmy na parter, do mrocznego hallu. Dwie pary oszklonych drzwi dzieliły nas od świata zewnętrznego. Te bliższe nas trzeba było otworzyć gładkim kluczem - i tu właśnie miałam problem. Jestem wysoka, klamka była nisko, dziurka od klucza - malutka, ukryta w cieniu. Długo gmeralam przy zamku, nie wiedząc, czy klucz włożyć wprost - czy odwrócić. Nie szło mi tak bardzo, że zniecierpliwiona siostra Hieronima zawładnęła kluczem na nowo i błyskawicznie, bez cienia wahania, trafiła kluczem w dziurkę zamka, po czym sprawnie drzwi otworzyła. Stałam z lekko rozdziawioną gębą, przeczuwając zaledwie, że ta scena ma jakiś głębszy sens - ale zanim zdążyłam porządnie się zastanowić, już mnie wypchnięto za szklane drzwi, a siostra energicznie zamykała je od zewnętrznej strony. 19 Przeszłyśmy przez drugie drzwi, te nie zamykane, i znalazłyśmy się na mrozie. W świetle bijącym z okien nad nami widać było dwie postacie, idące od furtki: niewysokiego, uśmiechniętego mężczyznę i malca o pyzatej buzi i nieruchomych oczach. Jak nam potem powiedziano, był to chłopiec ociemniały, pozbawiony w dodatku mowy i słuchu. Indywidualny tok nauczania, zastosowany w jego przypadku, musiał dawać chłopcu wiele radości: był uśmiechnięty i ożywiony. Obaj dotarli do oszklonych drzwi i wtedy malec zaczął niecierpliwie szarpać skafander wychowawcy, czegoś się bardzo stanowczo domagając. Nauczyciel uśmiechnął się i włożył w małą rękę klucz. A chłopczyk, z dumą wymalowaną na okrągłej twarzy - zwrócił się ku drzwiom, wymacał zamek - i sam otworzył drzwi! Odprowadziłyśmy siostrę Hieronimę, kierując się jej wskazówkami ("Teraz w lewo, obok pasieki. A teraz prosto, pomiędzy drzewami") - i wróciłyśmy, po zamarzniętym śnieżku, do Domu Przyjaciół. Znów miałam problem z zamkiem, ale zrozumienie dopadło mnie dopiero w łóżku. Widzę mniej - bo w i d z ę. Jestem rozproszona. Świat atakuje mnie obrazami, światłem, kolorem, ruchem i cieniem. Kiedy jest ciemno- jestem bezradna. Ten, kto nie widzi - widzi więcej. Najważniejsze bowiem - kto to powiedział i gdzie, Kochane Czytelniczki?! - jest niewidoczne dla oczu. Nie starczy mi już dzisiaj miejsca, by opisać spotkania z dziećmi i ich szkołę, wspaniałych ludzi, jakich poznałam - i tę zapierającą dech w piersiach bibliotekę, gdzie najpiękniejsze ze znanych mi książek, przepisane Braille'em częstokroć ręcznie, stoją na olbrzymich półkach, w olbrzymich foliałach. Wciąż jeszcze widzę uśmiech siostry Blanki i mam w oczach obraz siostry Hieronimy, sprawnie obsługującej komputer i braille'owską drukarkę, słyszę śmiech i żywo, dowcipnie wypowiadane zdania. No, ale ja tam jeszcze pojadę w marcu, Kochane Czytelniczki. Jeszcze Warn niejedno opowiem. 20 /•ł Napisał do nas pan Tomasz, poważny człowiek, mąż i ojciec. ^/y Oznajmił, że felieton dla nastolatek "Frywolitki" jest niezmiernie lubiany przez panów, co tłumaczy się przyjemnością, jakiej doznają oni podsłuchując, o czym to plotą między sobą istoty żeńskie. Pan Tomasz zgadza się nawet wspaniałomyślnie, bym zwracała się do niego per "Kochana Ołowianooka Czytelniczko z Gliwic" - byle tylko mógł od czasu do czasu pouczestniczyć w naszych beztroskich biesiadach. Ależ, panie Tomaszu! Zapraszamy i bez kamuflażu! Jestem pewna, że gdy tylko wyobrazi Pan sobie ten tłum bystrych, entuzjastycznych i trzepoczących rzęsami Czytelniczek, które w skupieniu roztrząsają każde Pańskie słowo - natychmiast napisze Pan do nich porywający list, polecając swoją ostatnio ulubioną książkę! Czekamy! Inny nasz Rodzynek, Łukasz, mieszka w Tarnowie. Przedstawia nam się jako stały czytelnik "Tygodnika Powszechnego". Imponujący siedemnastolatek pisze wiersze i opowiadania, współpracuje z trzema czasopismami i zasiada w redakcji międzyszkolnego miesięcznika. Czuję się znacznie lepiej - pisze Łukasz - gdy wiem, ze są gdzieś tacy ludzie, którzy zawsze podążają w kierunku dyktowanym nie przez instynkt, a przez serce. Chciałbym do nich należeć - dlatego czytam t czytam, i czytam. (...) Literatura nie zmieni mentalności ludzi, nie jest w stanie zburzyć murów i barier dzielących społeczeństwa. Potrafi jednak w sposób wyjątkowy pobudzić nas do myślenia i sprawić, że nasze dotychczasowe działanie stanie się dla nas jedynie szarym, zamazanym punktem w przeszłości. Może więc pobudzić w nas ŻYCIE. Nie zgadzam się z Łukaszem tylko w jednym punkcie: gdyby literatura istotnie nie miała szansy, by zmienić mentalność ludzi 21 - pewnie nikt by nigdy nie chwycił za pióro. Człowiek pisze nie tylko dla własnej przyjemności, nie tylko bawi się układaniem słów, nie na własny wyłącznie użytek formułuje myśli i precyzuje wrażenia - ale w gruncie rzeczy marzy o tym, by mieć CZYTELNIKA, czyli kogoś, na kogo mógłby właśnie WPŁYNĄĆ: ocalić go lub może zaledwie - zachwycić, zbulwersować, albo może - podzielić się z nim uczuciem lub doświadczeniem, słowem - jakoś go zmienić właśnie. Rzecz jasna - jedno zmienianie drugiemu nie równe. I w życiu, i w literaturze nie znosimy, gdy nas kto agituje lub popycha, narzuca nam swoje jedynie słuszne poglądy lub apodyktycznie feruje wyroki na tych, co myślą inaczej. Nie lubimy, by nas uważano za głupków lub drani, by nas lekceważono lub zbywano byle czym. Lubimy być doceniani -i w życiu, i w roli Czytelników. Autor, który chce na nas wpłynąć - niech sobie wpływa do woli, tylko niechże łaskawie obierze raczej styl dysputy niż agitki, a najlepiej - niech nam pozwoli wespół z nim się zastanawiać, razem z nim odkrywać rzeczy ważne i piękne. Będziemy mu za to wdzięczni na zawsze. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, bym wtrąciła nieśmiało Słówko na temat własnych motywacji pisarskich - to sobie wtrącę. Ja też, owszem, chcę jakoś wpływać na Czytelnika moich książek (który nb. jest na ogół Czytelniczką). Z pewnością jednak nie zamierzam mu niczego narzucać, zmieniać go czy agitować. Nie. Ja to bym chciała moich Czytelników po prostu - rozśmieszyć i pocieszyć. Muszę Warn wyznać, że wielka to jest satysfakcja: doprowadzić smutną publiczność do pierwszego wybuchu śmiechu. O, bywa i tak, że do tego nie dochodzi. Ale rzadko. Na ogół publiczność się śmieje, a może raczej: cieszy się, weseli. Bo nie jest to ani śmiech szyderczy, ani rubaszny rechot, tylko właśnie - wybuch wesołości (chyba długo tłumionej, a może nawet - niszczonej świadomie?). Wspaniała to rzecz: wybuch wesołości. Niezapomniana. Te smutne, apatyczne twarze dzieci, które zapomniały, co to jest miła wesołość - te twarze mam przed oczami, kiedy piszę swoje książeczki; oto, jak chciałabym wpłynąć na mojego Czytelnika. Wierzę, że kiedy ludzie śmieją się DO siebie, a jeszcze lepiej: kiedy śmieją się WSPÓLNIE - świat staje się odrobinę mniej zły. 22 Skromny to właściwie program pisarski (taki akurat, na jaki mnie <;tać). Ale nie macie pojęcia. Kochane Czytelniczki, jaki trudny w realizacji. Przede wszystkim - mnie samej często bywa smutno. Ale tym można się uporać, jeśli człowiek jest jako tako wychowany. Wie wówczas, że to nieładnie zatruwać innych swoimi troskami, zanudzać ich własnymi chandrami czy domagać się współczucia. Obowiązuje Dobra Mina. Dużo natomiast gorzej jest, kiedy po dzielnym przybraniu Dobrej Miny, człowiek dostaje w nią klapsa. (Zoszczenko: Od razu całą swoją uwagę skupiłem na Waniuszce. Chodzi, wyobraźcie sobie, wesolutki, rączki, kanalia, zaciera . - Co ty - pytam - bezczelnie tak sobie chodzisz i rączki zacierasz, gadzino? Panie Wiktorze, bardzo dziękuję za "Bądź człowiekiem, towarzyszu!" i z całego serca polecam tę bardzo śmieszną książkę Czytelniczkom. Mam nadzieję, że i one polubią tego - jak Pan pisze - wielkiego melancholika, który śmiechem zwyciężył ponurość świata i zapłacił za to tak wysoką cenę...). Bliźni chyba nie lubią Dobrej Miny jako takiej. Pamiętam taką historię z najczarniejszych dni roku 1981. Siedziałam w domu z chorym dzieckiem, za oknem był deszcz i wicher plus natarczywe sygnały karetek milicyjnych. Nagle do drzwi ktoś zadzwonił: to przywlokła się moja przyjaciółka, pogrążona w przygnębieniu jeszcze czarniejszym. Usiadła na podłodze i bez uprzedzenia zaczęła płakać, bardzo żałośnie. Wobec tego natychmiast się zmobilizowałam, przywołałam Dobrą Minę, wyprostowałam plecy i jęłam przyjaciółkę pocieszać, wlewać w nią otuchę oraz podnosić na duchu, jak tylko umiałam. A ta niewdzięcznica jak nie ryknie: - Przestań!!! Ty jesteś albo kompletnie zakłamana, albo kompletna idiotka!!! Nienawidzę tego twojego cholernego optymizmu!!! Kopnęła krzesło i poszła. Dojście do pełnej równowagi zabrało mi dłuższą chwilę, ale - rzecz dziwna - poczułam się lepiej. Myślę, że przyjaciółce też się polepszyło: zwymyślawszy mnie, dostała przyjemnych rumieńców i znacznie się ożywiła, a nawet przestała beczeć. Może ta noga trochę ją bolała - ale za to ból duszy był z pewnością mniej dotkliwy. 23 (^T/^ochane Czytelniczki, wiecie oczywiście, że to Konfucjusz powie--/Ydział: A^o nabytą wiedzę pielęgnuje, a nową bez ustanku zdobywa, ten może być nauczycielem innych. Nie jest to jedyna myśl tego mędrca, która mi przyświeca. Stanowi ona bez wątpienia jeden z powodów, dla których usilnie się dokształcam. Nie jestem, oczywiście, nauczycielem z zawodu, lecz trudno nim nie być w jakimś stopniu - po amatorsku - kiedy się ma własnych czworo dzieci lub kiedy pisuje się książki i felietony dla Młodzieży. Studia wyższe plastyczne, jakie ukończyłam, dały mi mnóstwo przyjemności oraz dyplom magistra sztuk pięknych, lecz niewiele więcej. Szkoda, że już nie zdążyłam postudiować: psychologii, językoznawstwa, historii sztuki, filologii klasycznej oraz medycyny. Czasem się zastanawiam, jak też długa byłaby lista dzieł, których już nie dokonam, dziedzin wiedzy, których już nie opanuję, zawodów, których nie będę już wykonywać, rzeczy, których już na pewno nie zrobię. A tak bym chciała jeszcze zagrać biegle partię obojową w kwintecie Es-dur Mozarta (KV 452) na fortepian, obój, klarnet, róg i fagot! - tak, w tej roli byłabym osobą doskonale szczęśliwą. Chciałabym też leczyć dzieci. Albo naprawiać polifony, pozytywki i grające szafy. Albo - umieć wyhodować pomidora. Lecz niestety. Nie umiem. I już widać, że nauczyć się nie zdążę. Jeśli coś wiesz, przyznaj, ze wiesz- Gdy zaś czegoś nie wiesz, przyznaj, że nie wiesz. Oto prawdziwa wiedza - pociesza mnie Konfucjusz, lecz słowa jego łykam raczej bez przekonania, choć dobiegają mnie z otchłani doświadczenia, dzielącej nasze czasy od lat 551-479 p.n.e. Wolałabym jednak raczej wiedzieć - niż nie wiedzieć i raczej umieć - niż nie umieć. 24 pozostaje mi więc tylko jedno: chaotyczne douczanie się na własną pke W ramach tej właśnie akcji kupiłam sobie ostatnio i przeczytałam d deski do deski (zaśmiewając się do łez, gryząc palce w napięciu • nie mogąc się doczekać, co będzie na następnej stronie) - pasjonującą książkę pod redakcją Jerzego Podrackiego "Polszczyzna płata nam fiele" (wyd. Medium, Warszawa 1993). Poradnik powstał z buntu - tak iest, wyczuwam ten protest bardzo wyraźnie. Bunt ów dotyczy tego właśnie, co nam przymusowo serwuje nasze otoczenie - bliźni oraz media, zwłaszcza zaś telewizja, ten prostacki - pardon - moloch. Jest krótka kołdra paliwowa - bełkoce tonem przemądrzałym nasz telewizor, a po chwili wtłacza nam w uszy autorytatywne życzenie ...by przemysł stal się wreszcie tą pompą ssącą nowe rozwiązania techniczne. Międzynarodowy Fundusz Walutowy chwycit za krótki pasek ten kraj ekonomicznie - narzucił restrykcje. Ledwieśmy ochłonęli po tych rewelacjach, już telewizor dudni dalej: Ale na razie ci bogaci muszą popuścić cugli, bo zdławią inaczej te ciężko pracujące na spłaty kredytobiorcze perszerony, a tym samym zarżną kurę, która znosi, gorzko gdacząc, ale znosi, złote odsetkowe jajka. No i jak tu się nie buntować, a przede wszystkim - jak nie pęknąć ze śmiechu? Lubię oglądać w TV mądrych, ciekawych ludzi, którzy mówią mądre, ciekawe rzeczy - a wyrażają się w sposób zachwycająco poprawny. Ale iluż Polaków może o sobie powiedzieć, że wyraża się poprawnie we własnym języku? Po lekturze tego poradnika sama popadłam w niepewność. Pan Jerzy Podracki wyróżnia ze smakiem te odmiany współczesnej polszczyzny, które szczególnie upodobały sobie niepoprawne konstrukcje językowe. Style: naukowy, urzędowy, pub-licystyczno-dziennikarski, na przykład, obfitują w - jak je nazwał pan Podracki - "błędy inteligenckie". Och, och. Oto przykłady takich uporczywie niepoprawnych konstrukcji: Książę okazał się być podatnym na niehonorowe oferty. Albo: Szczególnie obiecującym hormonem wydawał się być hormon męski. Ja się nie dziwię, gdy ostatnio tylu ludzi stwierdza, że ma dość tego wszystkiego. Świat taki nieżyczliwy, życie kolczaste, pieniędzy "lało, okropności dużo, na giełdzie kraksa, a tu jeszcze telewizor mamie 25 obleśnie: Któż z państwa nie chciałby zobaczyć rozbuchaną w swoi^ jurnym witaliźmie flamandzkości belgijskiego pisarza?, po czym proponuje-Proszą pana o wybranie jednej z tych trzech alternatyw. A radio z drugiego kąta dokłada: No, cóż, kwiaty późnego lata my ofiarujemy naszym słuchaczom, prosząc, by nawet z kwiatami w rękach lub na siedzeniach byli dziś przezorni na drodze. Cóż, można powiedzieć: Dziękuję państwu, zima żegna, życząc państwu wypoczynku aktywnego na jej prawdziwym, autentycznym tonie. Chciałabym bardzo gorąco poprosić wszystkich, od których zależy program telewizyjny, by zdecydowanie podnosili poprzeczkę. Tak jest. Zdecydowanie. Głębokie przekonanie, osobiste doświadczenie oraz głos opinii publicznej mówią mi, że nie jest możliwe, by społeczeństwo polskie w jednej chwili raptownie zgłupiało. Nie może to być, by publiczność, która masowo oglądała - jeszcze nie tak dawno - "Kabaret starszych panów" - nagle zmieniła się w bezmyślne stado. Błagam o programy mądre, ciekawe, zabawne, fachowe i prowadzone z kulturą oraz z zachowaniem poprawności językowej. A telewizor mi na to: Ja wiem, ze poezja nie jest popularna w naszym rozpolitykowanym świecie i życiu, ale warto schylić się nad wierszami Brodskiego, nad którymi polatuje duch Eliota pod rękę z duchem Borgesa. A ja na to: Ratunku!!! Przecież nie może być coraz bardziej prymitywnie! Nie, nie może być prawdą, że wszyscy w Polsce nagle wolą to, co głupie - od tego, co mądre, to, co wulgarne - od tego, co piękne, i to, co nudne - od tego, co ciekawe! (A telewizor mi na to: Ruń zieloną, zagłuszą, chwasty, a pastwisko przeobrazi się w zwyczajny wygląd). Pewną pociechą dla nas. Kochane Czytelniczki, niech będzie to, co pisze pan Podracki we wstępie: Nasze zaplecze materiałowe, właściwie jedyne w kraju, stanowią kartoteki i zbiory Redakcji Językowej. Jak się okazuje, autorzy poradnika ,,Polszczyzna płata nam figle" - a jest ich sześcioro - są pracownikami byłej Redakcji Językowej Polskiego Radia i Telewizji. Ale właściwie - dlaczego: bytej7 Chciałybyśmy mieć pewność, że ktoś jednak nad tym CZUWA, prawda? Wiem, że nie opływacie w gotówkę. Kochane Czytelniczki, ale tym razem namawiam Was nie tylko do przeczytania książki - tym razem 26 Was nakłonić, byście ten poradnik kupiły. Nie jest on tani, ale ha mieć go w domu, na biurku, pod ręką, i wciąż wertować, ^miewając się przy tym do rozpuku. Bo musicie wiedzieć, że jest książka napisana z polotem, przejrzyście i jasno, a poczucie humoru, cechujące Autorów, umila lekturę każdej stronicy. Nie muszę wyjaśniać, że wszystkie przykłady błędów językowych, użyte w tym felietonie, oochodzą wprost z poradnika "Polszczyzna płata nam figle". Przykładów tych jest tam wiele. Niektóre budzą grozę (Na haku rozmów amerykań-sko-radzieckich wisi dużo spraw), inne - przygnębienie (Stowarzyszenie i cale środowisko nosi jeszcze na sobie ślady niedawnych doświadczeń, ma swoje obolałe miejsca, ma miejsca o szczególnej wrażliwości), jeszcze inne - szczerą wesołość (/ dziś rano w półfinale pobiegła bardzo dynamicznie, z olbrzymim zębem i olbrzymim nerwem), lub zupełny zawrót głowy (Rozhisteryzowani topielcy nie byli w stanie powiedzieć, ile ich osób było, dopiero po jakimś momencie silnego naszego wkroczenia w kategoriach pewnych wstrząsów stresowych udało nam się ustalić, ze była jeszcze jedna osoba). A wszystko razem - potrzebne, pouczające i warte ciągłej uwagi! Polecam tę książkę najgoręcej. 7 ^-\ dwiedziła mnie wczoraj Kochana Czytelniczka Hania, studentka \^/ I roku UAM. Starczyło jednego semestru, by wydoroślała i obcięła warkoczyk. Stała się też bardziej radykalna. - Wszyscy teraz - powiedziała surowo, zjadając cukierki leżące przed nią na talerzyku i wypijając bezkompromisowo herbatę - wynajdują sobie przodków zesłanych na Sybir, albo przynajmniej takich, co mieli majątek na Kresach. Wszyscy walczyli o niepodległość w czasie II wojny światowej, wszyscy też siedzieli za komuny lub byli prześladowani w stanie wojennym. Ohyda. Wyżej uszu. - Wszelka monotonia może się sprzykrzyć - zgodziłam się uprzejmie. Hania spojrzała mi prosto w oczy. - Niestety - rzekła - zjawisko to dotyczy również, bez urazy, pani książek, trzech ostatnich. Nagle Borejkowie zaczęli latać do kościoła... - O, pardon - wtrąciłam. - Zawsze latali. - Ale nie było tego widać tak wyraźnie! - Bo nie wolno było pisać tak wyraźnie - wyjaśniłam- młodej istocie. - Nie uwierzysz, ale jeszcze niedawno temu w powieści młodzieżowej trzeba było uciekać się do aluzji, gdy się chciało zasugerować, że bohater chodzi do kościoła. - Ale czy on musi w ogóle chodzić?! - zirytowała się Hania. - Pławi się pani w opisach Wigilii, Palmowej Niedzieli i Wielkanocy. Dlaczego pani w ogóle porusza ten temat?! - A dlaczego miałabym nie poruszać? - zdziwiłam się. - Bo czytają panią przecież nie tylko katoliczki! - wyjaśniła groźnie Hania i sięgnęła po czekoladkę. - I co one sobie pomyślą?! W następnej książce - ostrzegła - powinna się pani poprawić. Dość już tego klerykalizmu! 28 nraszam, że przytaczam rozmowę dotyczącą moich akurat , »Jjg g nie tu chodzi i nie będę się rozwodzić nad smakowitym że powieści, irytujące Hanię swym "klerykalizmem", skądinąd i' atakowane za "propagowanie prymitywnego hedonizmu aks- - i icznego", lub wręcz za "brak wartości chrześcijańskich"; wiadomo, -)0 "/czystko można zobaczyć w dowolnym kolorze, co zależy od filtra, jaki się patrzy. Sprawa ma wymiar szerszy: mamy do czynienia modą na przylepianie etykietek. Ktoś, kto chodzi do kościoła, dostaje od tych, co nie chodzą, etykietkę: BIGOT, KLERYKAŁ lub OSZOŁOM. Z kolei ten, co nie chodzi do kościoła, to ci musi być, ani chybi, zdaniem tych, co chodzą - KOMUCH, ŻYD albo MASON. Jak słusznie zauważył Piotr Mucharski na spotkaniu "Tygodnika Powszechnego" z publicznością Poznania - "wojna religijna" zrodziła się nam w ogniu walki wyborczej - i zaraz po wyborach zgasła. Ale posiew tej wojny znajdujemy w poglądach ludzi, także młodych, a jeśli widzę, że z młodymi dzieje się coś złego, to milczeć nie mogę, przepraszam, choć zadaniem moim jest prowadzenie Beztroskiej zaledwie Rubryczki. Otóż: jeśli autor nasyca swą książkę znajomymi sobie realiami - nie znaczy to przecież, że twierdzi, iż tylko wśród takich realiów można żyć. Ktoś, kto na widok tych realiów dostaje wysypki, powinien się zastanowić nad przyczynami swej alergii. Czy uczulenie to nie jest skutkiem mody? Moda bywa zjawiskiem miłym i zabawnym, pod warunkiem, że traktuje się ją jako miłą zabawę, nie jako rygor. Moda na poglądy bywa groźna właśnie dlatego, że poglądy "nosi się" ze śmiertelną powagą. Jeśli ktoś pomaluje sobie włosy na kolor buraków - to jest to zaledwie zabawne. Natomiast kiedy pod presją mody ludzie masowo barwią łby na buraczkowo, prześcigając się gorliwie w natężeniu koloru - robi się nieswojo, zwłaszcza gdy zaczynają patrzeć z pogardą na tych, co modzie nie ulegli i włosów nie pomalowali, zaś z nienawiścią na tych, co pomalowali włosy na szmaragdowe lub zgolili na pałkę. W takich sytuacjach dobrze jest uprzytomnić sobie, że niezależnie od koloru włosów (skóry, kształtu nosa, wyznawanej wiary, poglądów politycznych czy też przynależności partyjnej) - wszyscy ludzie mają serca, kościec, nerki oraz wątrobę, cechują się taką samą wrażliwością na ból, tak samo bywają głodni, smutni lub weseli. 29 Dobrze jest być otwartym, ale konsekwentnie: a więc otwartym nie tylko na buddyzm czy zeń - także na chrześcijaństwo, bo - dlaczego/ by nie?! Nie jest prawdą, że książki, osadzonej w realiach chrześcijańskich nie przeczyta z zainteresowaniem muzułmanin. Myślę, że przeciwnie zajrzy do niej z ciekawością, podobnie jak czytelnik-chrześcijanin z wielkim zajęciem i pożytkiem dla siebie przeczyta powieść, której akcja toczy się w Indiach, krajach islamu czy w kręgu kultury żydowskiej. Powieść! - ba, ale przecież istnieją wielkie teksty religijne i filozoficzne, ważne dla innych wyznań. Warto je życzliwie przestudiować. Przecież to nie boli! - i w niczym nie musi umniejszać ważnych dla nas spraw. Przeciwnie: poszerzenie horyzontów sprawia najczęściej, że widzimy lepiej, a więc odnajdujemy więcej także w tym, co dla nas ważne, w tym, co stanowi przedmiot naszej wiary. Pierwszym krokiem do zniesienia niechęci czy lęku - jest poznanie. Poznając poglądy innych, nauczymy się nie narzucać nikomu z naszymi poglądami, nie osądzać ludzi wedle tego, czy posługują się naszymi, czy też może własnymi normami. Przez ostatnie burzliwe lata nawiedzała mnie pewna bojowa dama, która agitowała mnie bezustannie i przeciągała na jedynie słuszną - jej zdaniem - stronę barykady. Waliła pięścią w stół i domagała się pryncypialnie deklaracji: - Po czyjej jesteś stronie?! Musisz się określić! Strasznie ją denerwowała moja odpowiedź, że wcale nie muszę. Kiedy w czasach pokoju widzę barykadę - to skręcam sobie spacerkiem w inną ulicę. Na pytanie zaś, czy jestem po stronie buraczkowych, czy szmaragdowych, czy też może ośmielam się być po stronie tych, co włosów nie malują wcale - odpowiadam, że jestem zawsze po stronie tych, co płaczą, śmieją się, jedzą, śpią i myślą, mają serce, nerki, kości i wątrobę. ; ' W związku z powyższym mam dla Was, Kochane Czytelniczki, kilka propozycji lektur. Przeczytajcie na przykład "Rozmyślania" Marka Aureliusza (stoik, urodzony w 121 roku naszej ery) - można je znaleźć w każdej szanującej się bibliotece publicznej. Oto fragmencik na zachętę: Wszystko jest nawzajem powiązane, a węzeł to święty. A zgoła nic nie ma, co by nawzajem było sobie obce. Ułożone to bowiem zostało 30 wolny ład i współtworzy porządek w porządku tego samego świata. w , ;ffvt bowiem świat, a składa się nań wszystko, i bóg jeden we Jeden y'-5' . ... . , ,, ... stkim i jedna istota, i jedno prawo, jeden rozum wspólny wszystkich nneń rozumnych l prawda jedna. I jeden wreszcie ideał doskonałości tworzeń o wspólnym pochodzeniu i wspólnym rozumie. Dalej: proszę mi zaraz biegiem udać się do najbliższej ambitnej księgarni i odszukać niedużą i niedrogą książeczkę, ładnie wydaną nrzez Rękodzielnię Arhat we Wrocławiu w serii "Światło ze Wschodu". Książeczka ta nosi tytuł "Droga" (po chińsku: "Tao-te-king"), a napisał ia Lao-tsy (lub: Lao-tse), legendarny mędrzec chiński żyjący w VI wieku p.n.e. "Droga" umieszczana jest pośród najsłynniejszych dzieł filozoficznych i religijnych, jakie kiedykolwiek powstały. Posłuchajcie fragmentu: Umysłu Mędrca nie krępują żadne poglądy, Ale akceptuje on to, co śluzy ludziom; Jest przyjacielem dla przyjaciół I dla wrogów l jest sprawiedliwy zarówno dla sprawiedliwych, Jak i dla złoczyńców, Jest pełen wiary wobec tych, którzy wierzą, Jak i wobec nieufnych. Mędrzec, będąc na ziemi Bezstronnym świadkiem Nie dzieli i nie sądzi, Jest więc mało widoczny. Lecz ludzie zewsząd wytężają oczy i uszy By słyszeć go i wypatrywać Jak czynią to matę dzieci. I jeszcze jedna książka, godna polecenia Inteligentnym Panienkom: "Słownik filozofii" Didiera Julia (Librairie Larousse), wydany przez "Książnicę" - znakomicie, ciekawie i przystępnie zredagowany przewodnik PO ścieżkach myślenia. Nieduży format ułatwi Kochanej Czytelniczce noszenie książki w eleganckiej torebce, a mocno lakierowana okładka "chroni dzieło przed skutkami transportowania go nawet w wypchanym Plecaku. 31 A na zakończenie zacytuję modlitwę Tomasza More'a, którą przv Elżbieta Sz. z Nowego Sącza. Oto modlitwa: l1 Panie, daj mi dobre trawienie, a także coś do strawienia. Daj mi zdrowie dala i pogodę ducha, bym mógt je zachować. Panie, daj ml prosty umyśl, bym umiał gromadzić skarby ze wszystkiego, co dobre, i abym się nie przerażał na widok zła, ale raczej bym potrafił wszystko dobrze zrozumieć. Daj mi takiego ducha, który by nie znal znużenia, szemrania, wzdychania, skargi, i nie pozwól, bym się zbytnio zadręczał tą rzeczą, która tak zawadza, a która się nazywa moim "ja". Panie, daj mi poczucie dobrego humoru. Udziel mi laski rozumienia żartów, abym potrafił odkryć w życiu odrobinę radości i bym mógl sprawiać radość także innym. .kochane Czytelniczki! J\ Larum grają!" Jan Tomkowski zneurotyzował nam Madzie Brzeską Emancypantek", naszą ulubioną (prawda?...) bohaterkę powieściową, najmilszą i najbliższą nam ze wszystkich postaci kobiecych stworzonych przez Bolesława Prusa. Tak! Najbliższą! - takie jest moje zdanie i Wasze też, wiem to na pewno: na niejednym spotkaniu autorskim, pytana przez Was o ulubionych autorów, wymieniałam - między innymi - Prusa i obserwowałam, jak wydłużają się Warn miny. Na pytanie zaś o ulubioną postać książkową, odpowiadałam: Madzia Brzeska! - i... widziałam, jak się uśmiechacie z aprobatą. Madzia Brzeska jest Warn milsza niż jej twórca i nic dziwnego: chyba każda dziewczyna jest w jakimś stopniu - w jakimś okresie swego życia - podobna do Madzi. Jest więc naiwną idealistką, przepełnioną miłością do świata i ludzi, entuzjastką, która bierze od świata zdrowe lanie. Kiedy taka panienka zrozumie wreszcie, że świat jest miejscem tragicznym - zazwyczaj popada w depresję, załamuje się, buntuje lub poddaje. Po czym się zmienia - czyli: dojrzewa psychicznie, naiwny idealizm zastępuje gorzką, spokojną konstatacją, że zło istnieje naprawdę - co jednak nie znaczy, że Madzia kiedykolwiek się z nim pogodzi, lub dostosuje. Normalne. To wszystko jest zgodne z naturą duszy dziewczęcej - a tu bęc! - czcigodny Jan Tomkowski pisze o naszej Madzi w rozdziale "Neurotyczni bohaterowie Prusa" ("Mój pozytywizm" - IBL, Warszawa 1993) - i to na domiar złego pod tytułem ,,Przypadek panny Brzeskiej, czyli w walce z dyskretnym czarem, jaki roztacza wokół siebie panna Magdalena". Uważacie: w walce! W walce! - a po co on walczy z czarem naszej Madzi, ten pan Tomkowski? A w czymże to jemu ów czar przeszkadza? Nie podoba mi się ten tytuł, o nie. 33 Oczywiście: autor "Mojego pozytywizmu" - książki naprawdę niezwykle interesującej, którą przeczytałam jednym tchem, podziwiając przenikliwość pana Tomkowskiego, jego wrażliwość i zapał czytelniczy oraz ogromną wiedzę i niepodległość spojrzenia - nigdy nie był młoda dzieweczką. My byłyśmy - to jest, pardon, ja byłam, a wy jesteście My wiemy, jak to jest: kipieć radością życia, kochać absolutnie wszystkich ludzi, szaleć ze szczęścia bez powodu, a za godzinę - popadać w głęboką prostrację, także bez powodu. Tak się, po prostu, dorasta do bycia kobietą - a pan Tomkowski pisze o tym: emocjonalny chaos i najzupełniej niesłusznie nazywa naszą Madzie neurotyczką! W zachowaniu panny Magdaleny psychiatra dopatrzyłby się mole symptomów psychastenii - ośmiela się nawet sugerować. "Może!" Phi! - Postawa defensywna wobec świata wynika poniekąd z niedojrzałej osobowości, co trudno wytłumaczyć wiekiem biologicznym. O! Ho-ho! A dlaczegóź to tak trudno?! Przecież Madzia ma pełne prawo do bycia niedojrzałą osobowością: w chwili rozpoczęcia akcji powieściowej jest zaledwie osiemnastolatką! Była to osóbka średniego wzrostu, brunetka, o rysach okrągłych. Na niewysokim czole czarne loczki włosów rozrzuciły się Jej, jak gdyby szybko biegła pod wiatr, szare oczy, śniada twarz i rozchylone karminowe usta tryskały zdrowiem, energią i wesołością. (...) Weszła do gabinetu w wesołym nastroju ducha. Widać to było w jej figlarnych oczach, śmiejącej się twarzy, w całej zresztą postaci. Pani Latter w tej pierwszej scenie mówi do Madzi: - Oj, ty nieuleczalna entuzjastko!... Ale może i ty się kiedyś wyleczysz. Nawet prędzej, aniżeli myślę - i to właśnie zwykłe "wyleczenie" z naiwnego entuzjazmu jest przedmiotem powieści. Już na następnej stronicy Madzia - wskutek wyznań pani Latter - traci promienny nastrój, zaś na kolejnej - już szlocha żałośnie. Nasz kochany pan Bolesław Prus wiedział lepiej niż pan Tomkowski, jak to jest - być młodą dziewczyną. Młoda osoba od kilku dni źle sypia i źle jada. Jeżeli śmieje się, to tylko przez pomyłkę; jeżeli śpiewa, to przez zapomnienie, a jeżeli zrobi parę tanecznych turów (...) to całkiem automatycznie. Dusza panny Magdaleny nie bierze udziału w żadnym z tych objawów wesołości; panna Magdalena wie o tym (...) i nie gniewałaby się, gdyby cały świat wiedział o tym interesującym nastroju jej duszy pełnej troski i poważnych tajemnic. 34 •r^lc jest! Tak właśnie się przeżywa interesujące stany smutku • yachowuje się przy tym bezpieczny i rozsądny dystans wobec ' i gnych przeżyć. Potem sprawy się komplikują: Już nie o to jej hndzi, ażeby podzielić się z kimś wielką tajemnicą, ale żeby dowiedzieć . ^y w każdym człowieku budzenie się świadomej myśli łączy się takim niepokojem? Tak, pan Bolesław wiedział wszystko. Wiedział, iak to jest - być starym subiektem, i "Wokulskim, i doktorem Szumanem, panią Latter i Psujaczkiem, i Izabelą Łęcką. Notabene - ją jedną pan Tomkowski uwalnia od neurotyzmu i uważa za najzdrowszą bohaterkę Lalki". Jeżeli źródłem neurozy są zakłócenia kontaktów jednostki z otoczeniem - pisze - to takich motywów brak w przypadku panny Izabeli, która nie pozwala narzucić sobie żadnej obcej roli, ani myśli zmieniać się dla usatysfakcjonowania innych. Nie pragnie być dobrą, szlachetną, pożyteczną. (...) Dominacja panny Łęckiej nad otoczeniem nie wynika z mozolnej wspinaczki na szczyt. Izabela od dawna mieszka na szczycie i czuje się tam pewniej niż ktokolwiek inny. Wolno to ująć inaczej: sama Izabela jest "szczytem" i dlatego żadna klęska jej nie grozi. (-) Neuroza wiąże się zwykle z działaniem, aktywną postawą wobec świata. Tymczasem egzystencję Izabeli cechuje faktyczny bezruch, "niewzruszone trwanie" (...) Wszędzie, gdzie się znajduje, jest "u siebie", pomimo niepowodzeń zachowuje dobre samopoczucie. Hm, jeśli mam być szczera. Kochane Czytelniczki, to wyznam, że ja tej Izabeli nie lubię. I wcale nie wydaje mi się zdrowa, a cóż dopiero najzdrowsza^. Pan Tomkowski też jej chyba nie lubi. Natomiast - uwaga, uwaga - w rozdzialiku "Wokulski neurotyczny?" wypsnęło mu się następujące wyznanie: Działalność filantropijna Wokulskiego przebiega w atmosferze intelektualnego chłodu. Tym, którzy sądzą, że tak być powinno, proponuję lekturę fragmentów ,,Emancypantek". Widać tam jasno - zwłaszcza na przykładzie Madzi Brzeskiej - że można dawać mniej (w sensie materialnym, "skończonym"), a przecież jakby więcej (w wymiarze "duchowym"). Aha! No! Tuśmy pana Tomkowskiego zdybały. A kto parę stronic dalej pisze pobłażliwie: Życie panny Brzeskiej składa się z serii gwałtownych wybuchów czułości. Kocha wszystko i wszystkich. (...) Temu, kto tak nierozsądnie gospodaruje cennym kapitałem, grozi nieuchronnie bankructwo - ??? Panna Izabela z pewnością jest bardziej 35 gospodarna, jeśli idzie o kapitał uczuć, lecz moim zdaniem to o" właśnie doczekała się bankructwa. Madzia natomiast dostała po proy po uszach, po czym normalnie się załamała i ukryła przed światem Ale z tego wyjdzie! Daję słowo, ona wróci do normy i na pewnn odpowie na gwałtowne uczucie Solskiego - do czego oboje potrzebują czasu, bo dojrzeć musi zarówno Madzia, jak i uczucie pana Stefana Nie jest też prawdą to, co pisze Jan Tomkowski: Przypuszczalnie jednak Madzia milionera po prosta nie kocha. A ponieważ sądzi, ze wyznanie prawdy mogłoby człowiekowi tak "zacnemu" sprawić przykrość wymyśla kłamstwo. (...) Jest tu neurotyczna intryga, jest - nie zawaham się napisać - zwyczajna nieuczciwość. O! No, nie! To już za mocno, proszę Pana! Madzia nie przyjęła oświadczyn Solskiego, ponieważ w tym domu obrażono ją. Jego krewna - pisze Prus - najpoważniejsza osoba w rodzinie, zamiast przygarnąć Madzie, o co ją prosif, zapowiedziała pannie, ze dla związku z Solskim musi się wyrzec własnej rodziny! A on sam czy lepiej postąpił? Żyd z chłopem o konia targują się godzinę, a tymczasem on chciał wytargować żonę, duszę ludzką - w ciągu paru minut. Bo dłużej nie trwała rozmowa z Madzia; a jakim tonem on przemawiał? Paskudnie przemówił, to fakt. A w dodatku w niewłaściwym momencie. Nie zadał sobie trudu, by poznać przyczynę smutku Madzi, jej apatii i zmieszania. A przecież było wyjaśnienie tego stanu: pan Kazimierz Norski i jego prymitywny wykład ateizmu. Ten rozwój duszy pełnej litości i marzeń przerwano w sposób tak brutalny, że porównać by go można z morderstwem. Z Madzia stało się jak z podróżnym, który pogrążony w myślach czuje cios topora, a po nim drugi. Gdy zaś potknął się zbroczony krwią, na biedną głowę spadają mu nowe ciosy (...). Pełna naiwnej wiary Madzia przestała wierzyć nawet we własną duszę. (...) W tej chwili z dawnych ideałów Madzia już nie posiadała żadnego: ani nieba, ani ziemi, ani wiary w bohaterów, ani modlitwy. Duszę jej rozbito, poszarpano i trzeba było długiego czasu, nim się to wszystko zabliźni. To nie neuroza. To zwykłe cierpienie. Madzie spotkało wiele dotkliwych przykrości ze strony bliźnich, gorzej: ze strony przyjaciół i ludzi, których kochała. Oczywiście, broniąc tu Madzi przed posądzeniem o neurotyzm, nie musimy zapewniać, że to żaden wstyd - być 36 kiem, przeciwnie nawet! (patrz: Czy ner\vowość, nerwice i psycho-neur • są przejawami choroby czy zdrowia psychicznego? - Kazimierz nerwlc^ "Zdrowie psychiczne", PWN, Warszawa 1981). Trzeba by h iednak wyraźnie powiedzieć, że ani dobroć, ani altruizm, ani c tia ani posiadanie "serca dla ludzi" nie są objawami chorobowymi. . . ^ objawem choroby także wrażliwość czy nawet - nadwrażliwość; może być do choroby zaledwie wstępem. Geniuszem uczucia nazywa Madzie pan Solski, a profesor Dębicki dodaje: Są geniusze woli (...), są geniusze myśli (...) i są geniusze uczucia, którzy (•••) czują za wszystko i wszystkich, lecz sami - u nikogo nie znajdują oddźwięku. (...) Nawet ślepy oceni przedmiot wyższy od niego o pól łokcia; ale w żaden sposób nie oceni góry, choćbyś go na jej szczyt zaprowadził. Walcząc - niezbyt, jak udowodniłam powyżej, skutecznie - z dyskretnym czarem Madzi, posuwa się pan Tomkowski trochę za daleko. Ale jest to, doprawdy, jedyne zastrzeżenie, jakie wysunęłabym pod adresem jego ciekawej i pobudzającej do myślenia książki. Postawię ją obok Grzeniewskiego ("Warszawa w »Lalce« Prusa" - PIW, Warszawa 1965) i będę sięgać do jednej książki równie często, jak do drugiej, z wielkim - jestem przekonana - pożytkiem dla siebie i dla moich własnych Czytelników. 37 «ł,» (fĄ }'róciłam właśnie z Gdańska, Kochane Czytelniczki. W ratuszu V V Staromiejskim odbyła się tam sesja literacka "Świat Muminków" - z okazji osiemdziesiątej rocznicy urodzin Autorki, pani Tove Jansson. Bałtyckie Centrum Kultury zaprosiło na sesję przedstawicieli Finlandii oraz literaturoznawców, pisarzy, bibliotekarzy, nauczycieli i zainteresowaną tematem publiczność. W hallu Ratusza powitał zaproszonych wielki, mięciutki Muminek wraz z takiejź postury panną Migotką. Przeszli za nami do sali i zasiedli na krzesłach pośród publiczności, z uwagą przysłuchując się obradom. Otworzył je Maciej Nowak, dyrektor Centrum, człowiek miły, młody i wesoły: uderzył trzykroć w podłogę kijem od szczotki. Ale dalszy ciąg wydarzeń nacechowany był powagą bardzo naukową - wyjąwszy chwilę, gdy do sali wleciał przez otwarte okno popielaty, duży gołąb. Nie chciał nas opuścić, mimo że obrady przerwano, by zrobić przeciąg, machano rękami oraz teczkami kartonowymi z napisem "Bałtyckie Centrum Kultury". Gołąb - nic. Usiadł wysoko, bardzo wysoko, na ramie wielkiego obrazu i z uwagą przysłuchiwał się referatom oraz dyskusji. Po jakimś czasie spowszedniał, przestano mu się przyglądać, tylko moje nienaukowe oczy zwracały się wciąż w jego stronę. Bez wzajemności. Nawet na mnie nie spojrzał. Patrzył głównie na przewodniczącą obradom dnia pierwszego, przez wszystkich kochaną Joannę Papuzińską. Miał rację; Pierwsza mówiła pani Teresa Chłapowska, znakomita tłumaczka literatury szwedzkiej (Tove Jansson jest Finką, ale pisze po szwedzku). Pani Chłapowska przełożyła już sześć tomików z serii o Muminkach oraz dwie książki dla dorosłych, napisane przez Tove Jansson. Opo- 38 . ,i^ nam o Tove wiele ciekawych rzeczy (zna ją osobiście). Tove w1 on wyrosła w domu artystów - jej ojciec był rzeźbiarzem, a matka a fkiem. -" Ciepła atmosfera w rodzinie, gdzie sztuki piękne i literatura " ochane Czytelniczki, dziś znów poważny temat w naszej beztroskiej -^\^z założenia rubryczce. Oto "Płacz bez łez - listy rodziców dzieci autystycznych" - książka, która ukazała się w Wydawnictwie Medycznym MAK-med. Listy opracowała pani Magdalena Grodzka, ona też opatrzyła książkę piękną, mądrą i wzruszającą przedmową. Tom zawiera pięćdziesiąt jeden przejmujących relacji rodziców dzieci dotkniętych autyzmem, który jest jednym z natrudniejszych problemów współczesnej psychiatrii. Dziecko chore na autyzm cierpi na niemożność nawiązania pełnego kontaktu emocjonalnego z otoczeniem, nawet z rodzicami. Jest całkowicie pogrążone w sobie, wycofane, zamknięte jakby na klucz. Wskutek nieskoordynowania sfer poszczególnych zmysłów ma upośledzone lub zakłócone widzenie i słyszenie, percepcję czuciową i zmysł równowagi. Rzeczywistość atakuje takiego chorego w sposób bezładny, zdeformowany i niepojęty, wzbudza strach i cierpienie. Dzieci te uciekają, w siebie, niepodobna z nimi nawiązać kontaktu, zwłaszcza że najczęściej mają upośledzoną mowę. Przerażające są szczególnie typowe dla autyzmu formy autoagresji. Okresy podniecenia, jak i wybuchy złości, pojawiają się pozornie bez powodu i przeplatają się z okresami wyłączania, całkowitego braku zainteresowania innymi osobami. Dziecko autystyczne, żyjące w stanie głębokiego lęku, najbardziej zadowolone jest, gdy się je zostawia samemu sobie. A jednak pozostawić go tak nie wolno. Jeszcze do niedawna uwalano, ze dzieci autystyczne nie są l nie będą zdolne do nawiązywania znaczącego kontaktu z innymi ludźmi - pisze w przedmowie pani Magdalena Grodzka. - Próby socjalizowania tych dzieci uznano za daremne. Uważano, ze jedyną skuteczną metodą 112,",enia ich jest tresura. Obecnie zmieniają się poglądy na szansę ^^habilitacji dzieci autystycznych. (...) Dziecko autystyczne można, j. ~atem trzeba rehabilitować. l Ale jak skomunikować się z ukochanym dzieckiem - pyta dalej pani lirodzka - jeśli nie chce ono, by je brać na ręce, wywija się jak niskorz, gdy chcemy je przytulić, nie reaguje na swoje imię, nie odwraca się, gdy je wołamy, nawet najczulej, tylko bije się w główkę piąstkami, lub główką uderza o ścianę czy stoi bardzo mocno, uporczywie. Jeśli dziecko to wyje, a nigdy nie płacze łzami. Jeżeli - jak nam się wydaje - nie potrzebuje naszej miłości. I zaraz pani Grodzka odpowiada: Właśnie w tej sytuacji ocalić mogą wskazania najprostsze. Przywołajmy dobrze nam wszystkim znaną, choć ukrytą pod powierzchnią świadomości, wiedzę o sposobach komunikowania się z drugim człowiekiem. Wyjawi ona, że trzeba po prostu umieć kochać, a miłość jest wynalazcą: kochać to przecież znaczy służyć, wspótrozumieć i wspólodczuwać. Kim jest kobieta, która napisała te słowa, tak proste, a zarazem tak bardzo chwytające za serce? Oto, co o pani Magdalenie Grodzkiej pisze prof. dr hab. Małgorzata Kościelska z Katedry Psychologii Klinicznej UW (w tekście "O fenomenie osobowości terapeutycznej"): Kiedy wybuchła wojna, Magda była właśnie po malej maturze. Została zaprzysiężona jako żołnierz Służby Zwycięstwu Polski, jej pierwsze akcje polegały na pomocy lotnikom w przedostawaniu się przez granicę i na nasłuchach radia BBC. (...) Po maturze podjęta studia na Wydziale Medycyny tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Zaangażowała się w działalność zbrojnego podziemia. Ratowała żydowskie dzieci, szmuglowała bibułę. (...) Przeżyta łapankę, pobyt na Pawiaku, wywiezienie do Majdanka i ucieczkę z rampy obozu. Powstanie spędziła w Warszawie z karabinem w ręku. Po klęsce Powstania jako podporucznik czasu wojny wyszła z miasta z wojskiem. "Zaliczyła" sześć obozów. (...) Z Armią Andersa znalazła się po wojnie w Anglii. Tam wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci i przeżyta ogromne komplikacje zdrowotne - własne i dzieci. Jako matka, Magda doświadczyła bardzo trudnych sytuacji wielokrotnego zagrożenia życia swych dzieci, ratowania ich w ciężkich warunkach i udzielania im wspomagającej terapii. (...) Obowiązki jej ojca w Polskim 113 Rządzie aa Wychodźstwie czyniły niemożliwym powrót Magdy 7. rodzina do kraju. Ze względu na fatalny klimat Anglii, szkodliwy dla młodszego syna, wyruszyli do Kanady. (...) Wystartowali praktycznie bez środków do życia. Pomogła harcerska rodzina i przyjaciele, szczególnie w trudnym okresie życia Magdy, kiedy została sama z dwójką małych dzieci Wprost trudno uwierzyć, ile hartu ducha wymagało od niej prze-' zwyciężenie choroby, która według prognoz lekarskich miała się zakończyć ślepotą i paraliżem, Magda walczyła z chorobą tak, jak we wszystkich innych dramatycznych okresach swego życia walczyła o przetrwanie i o swoje dzieci. Poszła na kurs fryzjerski (tańszy niż rehabilitacyjny), zęby usprawnić palce po przebytym rzucie choroby. Pracowała jako fryzjerka i jako pomoc kuchenna, jako salowa i jako nocna pielęgniarka, zdobyta doświadczenie w opiece nad osobami dotkniętymi narkomanią i alkoholizmem. Przyjmowała porody l opowiadała dowcipy rodzącym kobietom, bo wyznawała zasadę, że śmiech ułatwia życie. Co Magda mogła ofiarować ze swojej biografii rodzinom dzieci autystycznych? Myślę, że wiele. Przede wszystkim poszanowanie dla ludzkiego życia. Jej własne było tyle razy sponiewierane i zagrożone, uczestniczyła w tylu kataklizmach dziejowych, które miotały człowiekiem, że dążność do obrony i umocnienia każdej ludzkiej drobiny wydaje się jej konieczna i naturalna. (...) Ma też Magda szczególną filozofię życia, która każe jej godzić się z przeciwnościami losu i traktować je jako doświadczenie. Nie bez powodu w uprawianej przez nią terapii uznanie przez rodziców swego dziecka za upośledzone pełni kluczową rolę. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, przyjąć ból i - dopiero wtedy szukać rozwiązania. (...) Magda posiada szczególne właściwości funkcjonowania w relacjach z innymi ludźmi. Tyle miała w życiu tych kontaktów na obu półkulach z ludźmi różnych ras, wyznań i kondycji społecznej, że przede wszystkim nie dziwi się ludzkiej różnorodności i temu, żeludzie mają ze sobą kłopoty. . Nieprzeciętnie odważna, konkretna i praktyczna, szybka w działaniu, pani Magda Grodzka - po powrocie do kraju w; roku 1975 - była terapeutą domowym. Po dwóch latach już pracowała w Ośrodku Terapeutycznym dla Dzieci przy Wydziale Psychologii UW. W roku 1980'powstała, dzięki staraniom prof. Ignacego Walda, Poradnia dla Dzieci Autystycznych przy Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Pani 114Magdalena Grodzka tę poradnię zorganizowała, nadając jej zasięg ogólnopolski. Stworzyła w Polsce szeroko zakreślony system terapii dzieci autystycznych. Wprowadziła turnusy rodzinne jako formę pracy terapeutycznej. Spowodowała, że stowarzyszyli się rodzice dzieci chorych na autyzm. Książka pani Grodzkiej "Dziecko autystyczne. pziennik terapeuty" weszła do kanonu lektur studentów psychologii. pani Grodzka wychowała wielu uczniów, którzy dziś pracują na terenie całej Polski. Uratowała wiele dzieci przed upośledzeniem, wielu rodzinom przyniosła otuchę, nadzieję i radość życia. Książka ,,Płacz bez łez" przynosi przejmujące świadectwo tej głębokiej przemiany w rodzinach dotkniętych nieszczęściem autyzmu wczesnodziecięcego: od początkowego szoku i zagubienia w koszmarze i rozpaczy, poprzez uświadomienie sobie stanu rzeczy i "najtrudniejszą sztukę cierpliwości", po pełną akceptację chorego dziecka i nawet, w wielu przypadkach, po uświadomienie sobie najgłębiej ukrytego sensu tego strasznego doświadczenia. W jednym z najpiękniejszych listów l matka małego Oskara pisze: Człowiek jest tyle wart, ile pomoże ^drugiemu. (...) Ludzie często zapominają o tym, że powinni sobie 'pomagać i darzyć się wzajemną miłością. Dzięki synkowi zrozumiałam, | ze życie każdego człowieka ma głęboki sens. | Książka "Płacz bez łez", która oczywiście najbardziej przyda się rodzinom dzieci upośledzonych, jest zarazem lekturą potrzebną każdemu Iz nas. Czyż każdy z nas, w gruncie rzeczy, nie jest w jakiś sposób |zamknięty? Czyż nie mamy wciąż tej pokusy, by uciec w głąb siebie, w bezpieczną klatkę własnego egoizmu? Ta książka dotyka spraw najważniejszych i uniwersalnych. Uczy walki z Losem - i poddania się temu Losowi, zarazem. Uczy, że życie jest Próbą i Wyzwaniem, ale zarazem wskazuje, jak ważna w nim jest pokora. I, co najważniejsze - uczy, jak trzeba kochać. W przedmowie pióra pani Grodzkiej jest wzruszający do głębi fragment, w którym wyjawia ona, co jest, jej zdaniem, podstawą pracy terapeutycznej. Powinno to być przeświadczenie, któremu ufamy etycznie, które - chcielibyśmy - by obowiązywało również wobec nas. Trudno skomunikować się z człowiekiem, jeśli my nie znamy jego Języka, a on naszego, ale jest to możliwe. Trudno skomunikować się z człowiekiem pozbawionym wzroku lub słuchu, ale też się to udaje. 115 Uśmiechem, ruchem ciała, śpiewem, dotykiem, gestami lub dźwięku zrozumiałymi od wieków dla całej ludzkości. Przypominam sobie - pisze pani Grodzka - fragment filmu kręconego wraz. po otworzeniu bram obozu w Oświęcimiu. (...) Przedstawi niewielką grupę chłopców w wieku od siedmiu do jedenastu [n, Trzymają się parami za raczki, tylko patrzą, a w oczach ich widać ból i strach. Widać też wyraźnie, że dzieci te nie wierzą, ze to 1117 koniec potwornych przeżyć. I oto jakaś kobieta w szynelu wojskowym klęka i otwiera ramiona, a dzieci bez wahania, śmiejąc się, biegną do niej. Gest kobiety okazał się zrozumiały, dzieci pojęty komunikat - byf to po prostu gest miłości. Nie wiem, jak wygląda pani Magdalena Grodzka, nie widziałam żadnej jej fotografii - ale odkąd przeczytałam powyższe słowa, wydaje mi się, że dobrze ją znam. Już zawsze będę ją widzieć tylko taką: klękającą i otwierającą ramiona. 116/TI /'am dla was arcyciekawą książkę na wakacje. Kochane Czytelniczki JVL i Drodzy Czytelnicy! (Przy okazji: przyjmijcie moje serdeczne i pełne zrozumienia gratulacje z okazji upragnionego końca roku szkolnego.) Książka ta jest smakowicie gruba, ilustrowana, a fascynuje już samą okładką (znakomitą!) autorstwa Maryny Wiśniewskiej: na reprodukcję skórzanego zwoju znalezionego w Qumran, a zawierającego manuskrypt całej Księgi Izajasza, nałożono kolorowe zdjęcia satelitarne części naszego globu: widać wyraźnie wycinek kulistej formy, oddzielonej od czerni przestworzy błękitną warstewką. Kolor błękitu pruskiego, przechodzącego w turkus i zieleń szmaragdową, mają też wody mórz i rzek. Płowe i rudawe są lądy, których kształty doskonale znamy z lekcji geografii: oto Półwysep Arabski, Palestyna, Półwysep Synaj ski, a za Morzem Czerwonym - Egipt z doliną Nilu. Widok z Kosmosu na świat biblijny nadaje natychmiast urzekającą perspektywę tej książce, której tytuł brzmi "Rozmowy o Biblii" (PWN, Warszawa 1994), a którą napisała kobieta uczona, filolog i historyk kultury świata antycznego, papirolog, tłumaczka poezji greckiej i łacińskiej, autorka m.in. sławnej "Hellady królów" - pani profesor Anna Świderkówna. Bardzo lubię, czytając dobre książki, wyobrażać sobie ich autorów. Bywają tacy, których chciałoby się wyciągnąć na długą pogawędkę o tym wszystkim, co wiedzą. Inni budzą podziw i zachwyt dla swego talentu i umiejętności. Jeszcze inni - cześć i pokorę, są też i tacy, z którymi miałoby się, ochotę natychmiast zaprzyjaźnić. A Autorka "Rozmów o Biblii" budzi we mnie wszystkie te uczucia naraz. Jej książka napisana jest językiem prostym, przystępnym i pięknym, stanowi też zarazem świadectwo ogromnej wiedzy, mądrości i głębi, 117 tolerancji i otwartości, przychylności bliźnim, wierności Bogu, 70 na ludzki los. Rozświetlona także jest subtelnym poczuciem humn ^ pogodą i życzliwością, a w całości tak interesująca, że czytelnik n'' może przerwać lektury, skoro raz już zaczął czytać. I co najważniejsze, ta książka nie jest adresowana tylko do czytelników wierzących! Autorka stara się nie ranić niczyich uczuć, lojalnie wczuw się w tok myślenia zarówno ateistów, jak chrześcijan czy żydów Cn więcej, na niezmiernie interesujących przykładach pokazuje, jak bardzo Biblia zrośnięta jest ze światem innych kultur: babilońskiej, hetyckiei egipskiej; jak wiele zaczerpnęła z nich wątków. Dzięki takiemu obiektywnemu podejściu do tematu 'powstała - jak pisze w posłowiu ks. Józef Kudasiewicz - "książka na czasy pluralizmu światopoglądowego". ' W rozdziale "Biblijne nieporozumienia i trudności" Autorka wyjaśnia, dlaczego właśnie Biblia jest Pismem Świętym. Bynajmniej nie dlatego, Ze ma opowiadać o doskonałych ludziach, lecz dlatego, ze w oczach wierzących jest Słowem Bożym i mówi o Świętym Bogu, który ma ciągle kłopoty z ludźmi nieświętymi i bardzo podobnymi do nas. Niektórzy - ciągnie Autorka - uważają, 'że Biblia została podyktowana ludzkim autorom przez samego Boga, tak jak przedstawiano to w dawnej sztuce (Duch Święty w postaci gołębia siedzi na ramieniu Ewangelisty i szepce mu do ucha słowo po słowie to, co ma pisać). Profesor Świderkówna cytuje św. Augustyna: Bóg przemawia przez ludzi na sposób ludzki. Aby Go zatem zrozumieć, trzeba przede wszystkim starać się zrozumieć, co zamierzali powiedzieć ludzcy autorzy. Temu dokładnemu zrozumieniu służą właśnie dociekania filologiczne, jak choćby to, dotyczące hebrajskiego słowa 'emeth. Dawniej za przykładem greckim i łacińskim tłumaczyliśmy je na polski zawsze jako "prawda'. (...) Otóż hebrajskie słowo 'emeth oznaczało nie tylko "zgodność z rzeczywistością.', jak grecka lub nasza "prawda", której symbolem jest światło, ile raczej coś, na czym możemy się oprzeć z pełnym zaufaniem, wierność, a może raczej niezawodność, której symbolem bywa w Biblii zazwyczaj skała. Ten ostatni przykład pozwoli nam zrozumieć coś z odmienności hebrajskiego sposobu myślenia. Samo znaczenie stówa 'emeth wskazuj6' co jest w rzeczywistości ważne dla ludzi tamtego świata, co pozwala im orzec o jakimś opowiadaniu: to jest prawda! Nie chodzi 'm 118•"^owicie o drobiazgowe odtwarzanie wszelkich faktów i wydarzeń, , g pewność, ze na tym, co usłyszeli, mogą się oprzeć w kształtowaniu jasnego życia. Niezwykle zaciekawił mnie rozdział "Kim jest człowiek?" Według lahwisty (umownego autora jednej z czterech wielkich "tradycji", czyli oradów", które przyczyniły się do ukształtowania Pięcioksięgu) człowiek 'otrzymał od Boga "tchnienie życia". Chodzi tu po prostu - pisze Autorka - o cud życia. Nie znaczy natomiast wcale, że Bóg "tchnął duszę" w ludzkie dato. Tekst hebrajski, tłumaczony dosłownie, mówi, ^ właśnie dzięki temu "tchnieniu życia" sam człowiek stał się "żyjącą duszą'i czyli - jak my byśmy to powiedzieli - żywą istotą. Jahwista nie próbuje tłumaczyć, że człowiek "składa się" z duszy i dala. Stworzeniem Boga jest cały człowiek w swej jedności psychofizycznej. Brak tu jakiejkolwiek podstawy do uznania wyższości tego, co duchowe, nad tym, co cielesne. . Autorka do tego stopnia wczuwa się w punkt widzeniaczytelnika, że rozumie nawet jego zadufanie, z którego też zaraz taktownie go wytrąca: Czytając tekst Jahwisty mamy ochotę nieraz uśmiechnąć się z pobłażaniem dla naiwności autora, który tak bardzo antropomorficznie przedstawia swego Boga. Nie tylko "ulepił" On człowieka, "ulepił" zwierzęta, lecz za chwilę także uśpi mężczyznę, by wyjąć mu jedno zebro, potem zaś przy chłodnym wieczornym wietrzyku będzie się przechadzać po Ogrodzie, by wreszcie wygnanym z raju ludziom sporządzić ze skór odzienie. W poczuciu naszej wyższości zapominamy zbyt łatwo, że w czasach Jahwisty nie znano jeszcze pojęć abstrakcyjnych, nie wykształcił się jeszcze język filozoficzny. Hebrajczycy zresztą z zasady posługiwali się konkretami. Jak wyrazić, że Bóg jest osobą, a nie jakąś bezosobową siłą, skoro nie ma w ogóle pojęcia "osoby"? Najtat\viej było przedstawić Go po prostu postępującego jak człowiek. Wieczorna przechadzka Boga po Ogrodzie ma ukazać, jak bliski jest On ludziom, a serdeczna troska, którą otacza nawet grzeszników wygnanych z raju, znajduje swój wyraz w sporządzaniu dla nich odzieży-Gdybyśmy dzisiaj pisali na ten temat, na pewno ujęlibyśmy to inaczej. Musimy się jednak nauczyć myśleć tak, jak autor biblijny, jeśli chcemy naprawdę zrozumieć, co ma nam do powiedzenia. Bez tego stracimy wiele. 119 Potem następuje ilustracja ważności tej zasady - historia im pretacji mitu o stworzeniu kobiety. Jak żadna inna z biblijny L opowieści, ta stała się tematem żartów, obrosła warstwą nieporozurnip' właśnie dlatego, że grzęźniemy w niezrozumiałej dla nas warstw' słownej tekstu, nie dostrzegając w ogóle jego sensu. Można by sądne ze Bóg występuje tutaj w roli chirurga, który najpierw daje pacjentowi narkozę, by następnie wyciąć mu żebro. W końcu robi jednak coś czego najlepszy nawet chirurg nie potrafi: z jednego zebra " buduje" cala kobietę. Autorka tłumaczy, że ów "głęboki sen" mężczyzny ma oznaczać przede wszystkim to, że następujące później wydarzenia odbywać się będą całkowicie poza świadomością człowieka. ,,Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała" - ten okrzyk Adama stwierdza najbliższe pokrewieństwo, a nawet równość, l ta właśnie prawda zawarta jest w obrazie budowania kobiety z kości, wyjętej z ciała mężczyzny. Nie bardzo wprawdzie wiadomo, dlaczego musiało to być zebro. Niektórzy badacze upatrują w tym prastarej tradycji sięgającej nawet trzeciego tysiąclecia, w języku Sumerów bowiem "ti" znaczy zarówno zebro, jak i życie. Opowieść o stworzeniu człowieka przechodzi w opowieść o próbie - w tej pierwszej "drzewo życia", w tej drugiej pojawia się "drzewo poznania zła i dobra". Te dwa drzewa przysparzają sporo kłopotu interpretatorom - pisze Autorka. - Nie bardzo wiadomo,ile ich naprawdę jest - dwa czy jedno, (...) czy też nawet cala grupa drzew, rosnących "w środku' Ogrodu. Jedno jest w każdym razie pewne: nie ma nigdzie mowy o jabłoni, ani o jabłku. Nie umiemy do końca wyjaśnić, skąd się to jabłko dostało do naszych wyobrażeń o raju. Najprawdopodobniej sze wydaje się przypuszczenie, że zawiniła tutaj łacina: w języku tym przymiotnik "malus" znaczy ,,zly", a "malum" to zło lub występek, a jednocześnie "malum' to także jabłko, a "malus" jabłoń. Teraz już sami widzicie, jak pasjonująca jest książka prof. Swider-kówny. Autorka cytuje obficie piękne teksty biblijne i pozabiblijne, przytaczając najlepsze ich przekłady, lub przekładając je osobiście, porównując je i zestawiając. I ani przez moment nie nuży czytelnika. Bogactwo materiału jest tak ogromne, że każdy znajdzie tu coś dla 120. i-,e Co do mnie, z największą przyjemnością przeczytałam rozdział Uodlitwa wieków", poświęcony Księdze Psalmów. Mówiąc o tym, że "di chcemy modlić się po polsku, to musimy dysponować nie tyle tekstem naukowym, oddającym polskimi słowami wyrażenia hebrajskie, "le raczej przekładem prawdziwie poetyckim, pani profesor dodaje: Jak tintychczas, cel ten udało się osiągnąć w pełni jedynie Janowi Kochanowskiemu, choć jego psalmy nie są tłumaczeniem, lecz parafrazą, i to łacińskiego tekstu Wulgaty. Autorka udowadnia to na przykładzie Psalmu 117, który w Biblii Tysiąclecia brzmi: Chwalcie Jahwe, wszystkie narody, wysławiajcie Go, wszystkie ludy, bo Jego łaskawość nad nami potężna, l o wierność Jahwe trwa na wieki. - a potem przytacza inne polskie tłumaczenie drugiego psalmu (ponieważ w pierwszym odchylenia są raczej nieznaczne). Oto kilka spośród dziesięciu przekładów: R. Brandstaetter; Bo ogromna jest Jego laska nad nami, I a wierność Pańska trwa po wieczny czas S. Wójcik: Bo jego dobroć dla nas przeogromna, a wierność Pańska trwa po wieczny czas. Cz. Miłosz: Albowiem można jest nad nami łaska Jego, o wierność Pańska trwa na wieki. Prof. Świderkówna podaje też dosłowny przekład tego wiersza: Bo potężny jest nad nami [lub: dla nas] jego hesed a 'emeth Jahwe trwa na wieki. ~ i pisze dalej: To właśnie "hesed" próbują oddać różni tłumacze przez łaskę, łaskawość, dobroć, miłość, wierność, miłosierdzie (...), "'emeth" 121 zaś przede wszystkim przez wierność lub prawdę. Jan Kochanowski o tych subtelnościach nie wiedział. Napisał zatem po prostu: lc Wszelki naród, wszelkie plemię, coście wkrąg zasiedli ziemię, Pana z chęcią, wystawiacie, Jemu cześć i chwalę dajcie. Albowiem nas umilowat, hojnie laską swą darował, a Jego prawda stateczna nie może być, jeno wieczna. Jest tu i poezja, i pieśń, i modlitwa. Być może autor hebrajski odnalazłby w tym psalmie siebie •- pisze prof. Świderkówna, a ja czytam - i po prostu się cieszę, bo Jan Kochanowski jest jednym z moich ulubionych poetów. I z radością przypominam sobie opowieść o tym, jak Seamus Heaney czytał w Irlandii przełożone przez siebie i Stanisława Barańczaka "Treny" - i jak publiczność, słuchając tych wierszy, płakała. I jak po spotkaniu ludzie mówili: - Nie wiedzieliśmy, że mieliście w Polsce takiego cudownego poetę. 122 /ryochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, "jest masę rzeczy do J\ omówienia" - że użyję ulubionego zwrotu śp. profesora Zbigniewa Raszewskiego, którego "Raptularz" (a ściślej - tomy 1965-67, wybrane spośród kilkunastu grubych teczek maszynopisów, stojących wciąż na regale koło pustego biurka) ukazać się ma, jak słyszę, nakładem wydawnictwa Znak. Wspaniała wiadomość! Zauważyliście zapewne, że wyszedł już tom "1968" (Interim 1993), niezwykle ciekawy, bo zawierający zapis wydarzeń marcowych z punktu widzenia Pana Profesora. Z całą pewnością nie przegapimy kolejnych tomów "Raptularza". A tymczasem, jak już wspominałam, jest masę rzeczy do omówienia, choć nie wiem, czy na przykład zdołam omówić wszystkie Wasze Listy, których stosy, co dzień większe, przysypują mnie z wolna... Najważniejszą z ostatnio przybyłych przesyłek jest list od znakomitej poetki, pani Urszuli Kozioł, która, przeczytawszy (dziękujemy za zainteresowanie!) "Frywolitki" odezwała się w te słowa: Droga Pani Małgorzato, tak się zmartwiłam, ze w odpowiedzi na list Magdy Lewandowskiej nie zakrzyknęła Pani skwapliwie: proszę sięgnąć po ,,Na plebanii w Haworth" Anny Przedpelskiej-Trzeciakowskiej (Czytelnik 1990)! Jest to pasjonujące i ze znawstwem napisane studium o życiu i dziele rodzeństwa Bronte. Książka ta, prawdziwa rzadkość na naszym rynku, łącząca wysokie walory beletrystyki z walorami świetnie napisanej rozprawy, jak tyle innych ambitniejszych zamierzeń literackich uszła uwadze naszej gnuśnej krytyki, nieskorej do poszerzania kręgu lektur czy nazwisk autorów (dobieranych głównie pod kątem geograficznym, czy generacyjnycm, bo z kryteriami kruchutko), a co dopiero mówić o rewizjach pojęć. "Czytelnik", niestety, nic (poza 123 wydaniem) nie zrobił dla tej książki, która gdzie indziej stałaby c niechybnie bestsellerem. (...). Tak i "Na plebanii w Haworth", ch •• wyszła - nadal jest nieznana, jakby wcale nie wyszla. Proszę więc rl placka ze śliwkami (mniemam, że palce lizać) dla Magdy, dolany ^ koniecznie bodaj stówko o książce Anny Trzeć[akowskiej, przecież nikt tu już takiej nie napisze! Całkowicie podzielając zdanie pani Urszuli Kozioł na temat tei świetnej książki, muszę dorzucić kilka słów wyjaśnienia. Otóż, kiedy w jedną z minionych sobót Magda Lewandowska wraz z Magda Jósewicz pojawiły się u mnie, by spożyć placek ze śliwkami (w rzeczy samej, udał się nie najgorzej; dodałam do ciasta nieco skórki cytrynowej oraz śmietanę-kremówkę), miałyśmy okazję wyjaśnić sobie, jak doszło do zainteresowania Magdy miejscowością Haworth: w roku 1992 przeczytała felietonik "Frywolitki" - który jeszcze ukazywał się w czasopiśmie "Filipinka" - poświęcony właśnie książce pani Przed-pełskiej-Trzeciakowskiej. Dodam, nie bawiąc się w przesadną skromność, że mnóstwo Czytelniczek pisało potem do mnie, dziękując za skierowanie ich uwagi na ten tytuł i opowiadając, jak to dzięki lekturze tej książki wkroczyły w kolejne czytelnicze przygody, jak pochłonęły dzieła sióstr Bronte wydane w Polsce i nawet - jak sięgnęły wreszcie po angielskie oryginały tych nie tłumaczonych. Co do Magdy Lewandowskiej, oświadczyła nad tym plackiem, że jej egzemplarz "Na plebanii w Haworth" jest do cna sczytany i wręcz rozpadł się na poszczególne kartki. (Uzgodniłyśmy zresztą, że mój wygląda identycznie.) Zainteresowanie rozbudzone książką pani Trzeciakowskiej doprowadziło naszą Czytelniczkę ze Szczecina do imponującej znajomości literatury angielskiej, a wreszcie i do samego Haworth. Natomiast co do "Frywolitek" w "Tygodniku Powszechnym" - i tu, na tych łamach, była mowa o książce pani Trzeciakowskiej. Ale tłumaczę się tylko dla porządku, bo w gruncie rzeczy rada jestem Bardzo, że pani Urszula Kozioł napisała do nas i to właśnie w obronie naszej ulubionej książki. Miło nam, że mamy wspólne upodobania! - i z entuzjazmem przyłączamy się do głosu pani Urszuli, wołając umsono: - Wydawco! Zrób nam przyjemność, a sobie - zaszczyt i wznów książkę "Na plebanii w Haworth", tylko - błagamy - niech ma ładniejszą okładkę i niech będzie lepiej sklejona, a najlepiej - niech 124 hedzie zszyta tak, by można ją zachować w bibliotece rozdzinnej dla rzyszłych pokoleń. Jest to bowiem jedna z tych książek-kluczy magicznych, które w cudowny sposób otwierają przed czytającymi kolejne tajemnicze drzwi kolejnych tajemniczych ogrodów literatury. Z innych "rzeczy do omówienia" jest list pana Krzysztofa Bied-rzyckiego, krytyka literackiego z Krakowa. Pisze on a propos nieoczekiwanych przygód pewnego tomiku absurdalnych parodii: Ludzie po prostu nie wyczuli konwencji! - i to arcytrafne spostrzeżenie natychmiast przypomniało mi książkę Andrzeja Kijowskiego "Gdybym był królem", wydaną w roku 1988 przez "W drodze". W rozdziale "Dlaczego nie odpisuję na listy" czytamy: ...Upada podobno sztuka epistolarna. (...) Zwątpiliśmy w wartość konwencjonalnych zwrotów, stów, stylów; zwątpiliśmy w wartość wszelkiej konwencji. (...) Nie ma przecież stosunków między ludźmi nie objętych konwencją kultury, wolnych od jej filtrów. Podziwiamy łatwość, z jaką .dawniej" pisywano listy. Nie oszczędzano sobie wyznań przyjaźni miłości; nie odmierzano uprzejmości, komplementami sypano jak worka bez obawy o śmieszność - i każdy byt dobry! Nie wiem, czy Autor miał do końca rację. Jestem chyba jednym |e świadków zjawiska wręcz przeciwnego: młodzi ludzie dzisiaj lubią "pisać listy i umieją to robić! Co prawda, przyznać muszę, że sporo młodych osób obawia się użyć w nagłówku konwencjonalnego zwrotu "Droga Pani", czy "Kochana Pani Małgorzato", bo im się to wydaje za grube, zaś zwrot "Szanowna Pani" podobno do mnie "całkiem nie pasuje" (hm); jeśli już wymknie się takim osobom cieplejsze słówko, zaraz zastrzegają: Tylko proszę nie myśleć, że się podlizuję (fatalny wpływ szkoły). Pewnym niepokojem napawa mnie fakt, że okazywanie sympatii, przyjaźni, podziwu czy zachwytu, a zwłaszcza szacunku, nie Jest dziś dobrze widziane. I nie tylko w kręgach młodzieżowych! Skądże! - dorośli ludzie także sądzą najwyraźniej, że uprzejmość równa się nieszczerości, a łamanie zużytych konwencji musi odbywać się za pomocą topora. Zdaje się też, że sądzą, iż pełna otwartość w wyrażaniu swej wrogości, gniewu czy lekceważenia jest przejawem wspaniałej odwagi oraz niezależności intelektualnej. Przypomina mi to postawę pewnej panienki, która, ulegając takim właśnie złudzeniom, śmiało mówiła o koleżance, że ma ona profil kaczki i fatalną figurę. Kiedy 125 panience uprzytomniono, że jest zwyczajnie nieuprzejma, fukneł Brzydzę się obłudą! Ja jestem bezkompromisowa! - i rozwinęła sw teorię w tyradzie trwającej kwadrans: gromiła obłudników, którzy karb bliźnim, mówiąc im rzeczy przyjemne. Tyrada zakończyła się wyznaniem że świat jest ohydny. Dlaczego? ,,Bo nikt mnie nie lubi" - wyrzucił' z siebie panienka gorzkie oskarżenie. Tłumaczyć jej, że skoro pomnaża emocje negatywne, nie powinna oczekiwać pozytywnych - byłoby daremnym trudem. Zresztą, ona sama to w końcu pojęła i zmieniła styl. Ale ileż ludzi nie zdołało tego dokonać! Być może, mamy tu do czynienia z jeszcze jedną przywarą homo sovieticusa, tą samą, która najwyraźniej mocno doskwierała Bułatowi Okudżawie, kiedy w swej dawnej piosence użył słów: Dawajtie gawarit' drug drugu komplimienty! - i zachęcał słuchaczy do tego, co w przepełnionym wzajemną wrogością i podejrzliwością sowieckim życiu owych lat było całkowicie nieobecne: do okazywania sobie nawzajem dobrych uczuć, do powrotu ku dawnym szlachetnym obyczajom życzliwości, łagodności i szczodrości w wyrażaniu sympatii. Upadek sztuki epistolarnej ma niewątpliwy związek z upadkiem owych obyczajów. Niegdyś korespondujące ze sobą strony rozumiały się świetnie: nawiązując korespondencję, umawiały się na obustronną znajomość reguł stylu, obowiązujących w tej zabawie. Konwencje stylu korespondencyjnego byty w istocie konwencjami literatury romansowej albo nawet, w niektórych epokach, konwencjami poezji lirycznej. Korespondencja była świadomym przeniesieniem literatury do życia; była zabawą w literaturę. (...) Ale na to, żeby się bawić w literaturę, trzeba ją rzeczywiście lubić - pisze Andrzej Kijowski. - A my, współcześni, nie lubimy pisać listów właśnie dlatego, że naszej literatury nie lubimy i wystrzegamy się, wprowadzania jej do naszego życia. Wprowadzając za to bez zastrzeżeń, ośmielę się w tym miejscu dorzucić, maniery i słownictwo Kaczora Donalda. Nie lubimy literatury - pisze Andrzej Kijowski - tak jak nie lubimy w ogóle kultury jako konwencjonalnego sposobu porozumienia. Nie lubimy Żadnych konwencji i tylko w ostateczności uciekamy się do nich, stosując je zresztą niezdarnie i bez umiejętności (jakże partaczymy nasze śluby i pogrzeby!). Niezwykle celna diagnoza, moim zdaniem. Nie dotyczy ona, rzecz jasna, coraz większej grupy naszych rodaków. Jednakże w grupach, 126 i/tńrych di&gnozsi ta dotyczy, sytuacja uległa nawet gwałtownemu ostrzeniu: zniknęła wszelka potrzeba konwencji i mamy obecnie stan A tytułem "hulaj dusza". Nie chce mi się tu mnożyć przykładów, resztą i ta^ znamy je doskonale, bo wystarczająco dręczą nas na co (łyień. Godna zastanowienia jest natomiast nieznajomość konwencji nośród osób do tej znajomości powołanych zawodowo. Na przykład: ktoś, k10 zajmuje się krytyką dzieła literackiego, powinien przecież wiedzieć, w jakiej konwencji utrzymywane jest to dzieło. A z tym właśnie są największe trudności. Jednym z najczęstszych nieporozumień jest domaganie się od autora, by pisał inaczej, niż pisze, by sam się wyłamał z praw obranego przez siebie gatunku. Najwyraźniej widać to dążenie w przypadku oceny dzieł absurdalnych czy humorystycznych. fjie widzę w tym nic śmiesznego - pisze krytyk zirytowany powodzeniem takiego dzieła. Nie widzi! - no, pewnie, że nie widzi, bo przyłożył inną miarę. Ale nie przeszkadza mu to pouczać autora dzieła, jak powinno ono wyglądać, by zbliżyć się do ideału (ideału tego krytyka, oczywiście). Zawsze mnie zdumiewa niezmierzona pewność siebie tych, co lubią pouczać (a co ciekawe - niemal zawsze są bardzo agresywni!) Jak im się udało uwierzyć, że mają do tego prawo? Prawo ma się przecież jedynie do spokojnego wyrażania własnej opinii (nawet bardzo krytycznej). Ale to już wszystko. Czyż nie jest tak, że każdemu wolno mieć własny gust, własny styl i własne ideały? Kto, w gruncie rzeczy, wie, jak ma być, żeby było dobrze? Chyba tylko wybitni fachowcy. I wtedy to jest w porządku. Wybitny kucharz ma pełne prawo pouczać kuchcika, jak trzeba postępować i jakich środków użyć, żeby sos cumberland, na przykład, był bliski ideału. Ma to prawo, bo sam potrafi lepiej przyrządzić ten sos i jeszcze tysiąc innych sosów i dań. Tylko co począć, jeśli nasz krytyk wie na pewno o sobie, że jest Wybitnym Fachowcem? Mimo że nigdy nie przyrządzał sosu cumberland, ani nawet koperkowego? Głupia sprawa. Polubić konwencję, to - jak pisał Andrzej Kijowski - polubić własną kulturę i zaufać jej jako wartościowemu, znaczącemu sposobowi Porozumienia. Społeczeństwo, które lubi własną kulturę,, lubi siebie jako całość, to znaczy związane jest tą sympatią, której wyrazem są właśnie te gładkie pisane i mówione grzeczności. 127 No, proszę. Co za traf! Że też taki właśnie tekst musiat m przypomnieć w przeddzień wyborów prezydenckich! slę Odwagi, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy. Staraim przetrwać ten okropny okres, nie tracąc rzecz jasna pogody di ^ i psychicznej równowagi, nie poddając się falom emocji negatywny t i zachowując dzięki temu pełną przytomność umysłu. I nie przestając zajmować się książkami. Bo niby dlaczego mielibyśm przestawać?! 128^ /T/*ochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, piszę do Was z Poznania, J\ miasta, gdzie mój kandydat, Lech Wałęsa, wygrał (55%), otoczona natomiast województwem poznańskim, gdzie przegrał (45,6%) - a więc tak jakby z wyspy. Jest wtorek, 21 listopada, a mój telefon nieustannie dzwoni, co mi bardzo utrudnia pisanie beztroskiego felietonu o książkach. W słuchawce głosy: Trzeba trzymać się razem. Nie upadajmy na duchu lub Jedyna rada: zwierać szeregi. Na moim biurku stoi bukiet białych i czerwonych różyczek, przyniesiony wczoraj przez tajemniczego pana (dziękuję! To bardzo miłe!). Na dalszym planie połyskuje czarna butelka rumu Jamajka. Nie ukrywam, że - choć z zasady niepijąca - musiałam w poniedziałek zażyć trunku, który trzymam zwykle za encyklopediami, a który służy mi głównie do skraplania ciast. Tym razem miał posłużyć jako znieczulenie dla wyobraźni. Wyobraźnię mam dosyć żywą i niekiedy produkuje ona wizje, które mnie uporczywie nękają, póki nie zajmę myśli czym innym. Tego dnia dręczyło mnie wspomnienie pochodów pierwszomajowych - lecz okazało się, że na tę przypadłość rum Jamajka jest całkiem dobry. Najskuteczniejszą jednak pociechę przyniosły mi, jak zwykle, słowa mojej Mamy. Oto one, w pełnym brzmieniu: L - Bywało gorzej, a też się skończyło. Przestań mi zaraz stękać | DO ROBOTY!!! Z naciskiem na dwa ostatnie słowa. Surowo. Staccato. Con yigore. Ileż to razy ja to już słyszałam? Ba! - nie zliczę. Po prostu - przez całe życie w PRL. No, to cóż. Do roboty. Kochane Czytelniczki. 129 Nie zwracając, naturalnie, uwagi na telefon, który znów dzwo • .Ej! - nie wytrzymam i chyba podniosę słuchawkę. Przyjaciółka: - Quel chambeau. Co robimy? Ja: - Ależ oczywiście zwieramy szeregi. Przyjaciółka (wybucha): - Co?! Znowu?! Cholera, przecież niedłu? staniemy się drżącymi staruszkami i co, i wciąż będziemy musiały zwierać szeregi?! Ja już myślałam, że wreszcie odpocznę! Ja: - Jak widzisz, niedoczekanie twoje. Przestań mi zaraz stękać i - DO ROBOTY! No, dobra. Jak do roboty, to do roboty. Już dawno miałam zamiar odnotować ważną rocznicę literacką, więc zrobię to dziś. Wyobraźcie sobie - w tym roku mija trzysta lat od śmierci Jeana de La Fontaine'a poety, członka Akademii Francuskiej. Urodził się on w roku 1621 w Chateau-Thierry. Jego ojciec był człowiekiem zamożnym, więc wysłał syna na studia do Paryża. Przez rok Jean kształcił się w seminarium duchownym, lecz w końcu przeniósł się na studia prawnicze, które też chwalebnie ukończył. Życie paryskie przyniosło mu mnóstwo ciekawych znajomości. Poznał nie tylko poetę Pellissona, głośnego krytyka Cha-pelaine'a, lecz także muszkietera Jana Sobieskiego, przyszłego króla Polski! Będąc już w tarapatach finansowych (ojciec zmarł, pozostawiając tylko długi), Jean de La Fontaine spłodził poemat "Adonis" i - korzystając z koneksji oraz znajomości - zdołał ofiarować go potężnemu ministrowi finansów na dworze Ludwika XIV, Fouquetowi. (Tak, tak, to ten sam, którego tak barwnie i świetnie opisał Aleksander Dumas-ojciec, w "Wicehrabim de Bragelonne".) Dzięki temu taktycznemu posunięciu poeta nasz wkradł się w łaski wszechmocnego nadintendenta, mógł bywać na jego dworze w Vaux i zarabiać pisaniem wierszy okolicznościowych, studiując przy okazji naturę ludzką. Wśród znakomitości dworskich, salonowych i literackich (Madelaine de Scudery, Racine, Boileau, La Rochefoucauld, panie de Sćvigne i La Fayette, wreszcie - sam Molier) sława La Fontaine'a rosła, a on sam pisał szybko i dużo. Lecz ani jego ,,Opowiastki i nowele wierszem", ani powieść "Miłość Psyche i Kupidona", ani "Zbiór poematów chrześcijańskich i innych" nie przyniosły mu takiego uznania, jak "Bajki". Zapewne dlatego, że bajki w ogóle były ulubioną lekturą ludzi Oświecenia we Francji; Włoszech i w Niemczech. W Paryżu, w latach 1543 i 1547, opublikowano 130ierwsze francuskie przekłady bajek Ezopa, twórcy tego gatunku literackiego' oraz utworów Fedrusa i innych Ezopowych następców. Tgan de La Fontaine był ich gorliwym czytelnikiem i wzbogacił gatunek ogromną galerię współczesnych sobie typów i osobowości, ukrytych pod postaciami zwierząt, a zachowujących się tak bardzo po ludzku. gportretował je z finezją w wierszach pełnych wyszukanej elegancji, l ztośliwej poczciwości, uroczej prostoduszności i uszczypliwej naiwności. || Stanowiły te utwory niewielką zaledwie część bogatej twórczości llLa Fontaine'a. A jednak to dzięki nim właśnie wszedł do historii literatury, jako twórca arcydzieł. Pełny zbiór "Bajek", tworzonych niemal do ostatniej chwili życia poety, liczy dwanaście ksiąg. Pierwszych sześć zadedykował La Fontaine dziecku: siedmioletniemu następcy tronu, synowi Ludwika XIV i Marii Teresy. Wyraźnie tym sposobem określił adresata i zasugerował, że "Bajki" mają służyć jako pomoc dydaktyczna w pokoju dziecinnym. Lecz dorośli czytelnicy zbyt dobrze się bawili, czytając owe celne uszczypliwości pod adresem władców, wnikliwe oceny ludzkiej naiwności lub przebiegłości, czy morały tak uniwersalne - by pozostawić te bajki dziatwie. Od ponad trzech stuleci "Bajki" La Fontaine'a należą do ulubionych lektur wszystkich pokoleń i, co ciekawe, nie zdarzyło się jeszcze, by straciły na aktualności. Ha! Myślą jestem w siedemnastym wieku, a tu mój telefon swoje: dzwoni i dzwoni. Ludzie przekazują coraz bardziej rześkie komunikaty. Oj coś mi się zdaje, że dużo już dziś nie napiszę! Wiem, co zrobię: zacytuję Warn jedną z nieśmiertelnych bajek La Fontaine'a, z nadzieją, że i Wy w nich znajdziecie coś dla siebie, zwłaszcza gdy zechcecie sięgnąć po ten piękny tom, wydany przez PIW w roku 1976, a ozdobiony słynnymi, rozkosznymi ilustracjami Grandvilie'a. Uwaga. MYSZKA. KOT l KOGUT Co by to była za szkoda! O kąsek nie zginęła jedna myszka młoda, Szczera, prosta, niewinna; przypadek ją zbawił. To, co ona swej matce, ja wam będę prawił: »Rzuciwszy naszych pieczarów głębiny, 131 Dopadłam jednak zielonej równiny, Dyrdając jako szczurek, kiedy sadio siedzi, Patrzę,, aliści dwoje żywiąt siedzi: Jeden z nich trochę dalej, z milczeniem przystojnym, Łagodny i uniżony, Drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym: Ogon zadarty do góry, Lśniącymi btyskotal pióry, Glos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał, Jakby go kto powykrawał; Ręce miał, którymi się sam po bokach śmigał, Albo na powietrze dźwigał. Ja, lubo z laski boskiej dosyć jestem śmiała, Aźem mu srodze naklena, Bo mię z strachu drzączka wziena, Jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykata. Uciekłam tedy do jamy. Bez niego byłabym się z zwierzątkiem poznała, Co kożuszek z ogonkiem ma, tak jak my mamy. Minka jego nie nadęta, I choć bystre ma ślipięta, Dziwnie mi się z skromnego wejźrzenia podobał. Jak nasze, taką samą robotą ma ma uszka, Coś go w nie okąsilo, bo się łapką skrobał, Mój duszka! Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi Tej przyjacielskiej usługi, .•• ', Kiedy nagiego narobił kłopotu, Wrzasnąwszy na mnie z fukiem: "Kto to tu? Kto to tu?" < »Stój - rzecze matka - córko maja luba, Aż mrowie przechodzi po mnie. Wieszli, jak się ten zowie, co tak siedział skromnie? Kot bestyja, narodu naszego zaguba! Ten drugi był to kogut, groźba jego pusta, A zaś kot nas może schrusta. Strzeż się tego skrom/lisia, proszę cię jedynie,l tę zdrową maksymę w swej pamięci zapisz: t^ie sądź nikogo po minie, Bo się w sądzeniu poszkapisz«- (tłum. Stanisław Trembecki) fr^ochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, dostałam śliczną kartkę -/\od mojej japońskiej tłumaczki. Najlepsze życzenia z okazji Wesołych Świąt! - pisze po polsku pani Kazuko. Cóż - pomyślałam sobie - wygląda mi na to, że w tym roku nasze ulubione Wesołe Święta mogą być niezbyt wesołe. Znów bowiem zrobiło się czarno i paskudnie. Może więc trzeba będzie zastosować metodę Pollyanny? Jak doskonale pamiętacie, ta pełna wdzięku bohaterka powieści Eleanor H. Porter grała "w zadowolenie". Gra polegała na tym, by we wszystkim, co się wydarza, dostrzec jakąś dobrą stronę i cieszyć się z niej właśnie, zamiast koncentrować się wyłącznie na ciemnych aspektach sytuacji. Co do mnie, rozbudowałam tę metodę na własny użytek: gdy już nie dostrzegam w sytuacji żadnej dobrej strony, staram się sporządzić w pamięci listę Kochanych Ludzi, wcale nawet niekoniecznie znanych osobiście. Układanie takiej listy to zajęcie przyjemne i trwa, jak się okazuje, naprawdę długo! Spróbujcie kiedyś sami, a przekonacie się, jak człowiekowi pomaga świadomość, że tych niezawodnych Ludzi, tych, których darzyć można miłością, wdzięcznością, szacunkiem, podziwem - jest zaskakująco wielu! Ułóżcie sobie w wyobraźni galerię ich portretów, przypomnijcie sobie jak się uśmiechają, co mówią ich oczy, jak brzmi ich głos, przypomnijcie też sobie okoliczności, w których ich osobowość wyraża się w całej pełni - a na pewno zapomnicie o zmartwieniu, chorobie, o sytuacji bez wyjścia, o przygnębieniu. Ci ludzie, jak mocna siatka, przytwierdzą Was do życia. Nawet, jeśli sami już nie żyją. Zupełnie niedawno przekonałam się, że powyższy sposób znany był czeskiemu pisarzowi, który nazywał się Ota Pavel, a który umarł 134 roku 1973. Jego książkę j lanych saren" (PIW, Warszawa 1978) - ofiarował mi właśnie miły przyjaciel, dziwiąc się wielce (i słusznie), jak to być może, że zdołała "ii dotąd umknąć. Ba! - tego nikt nie wie. Książki chodzą swoimi droga"11 J^ ^y l zdarza się, że pojawiają się na naszym szlaku Jppiero we właściwym momencie. Chyba tak właśn stało się w tym ^ypadku. Przeczytałam "Śmierć pięknych saren" po raz pierwszy y życiu i natychmiast pokąpałam wielkimi łzami. Bardzo dziwne, bo »z wiekiem coraz rzadziej zdarza mi się chlipać nad książką. A jednak! J- współczucie dla tego mądrego, biednego człowieka po prostu chwyta czytelnika za gardło. Więc czytelnik płacze nad losem tego człowieka i nawet nie wie, że płacze i nad sobą. I nad losem wszystkich innych ludzi. Ota Pavel (ur. 1930) był reporterem sportowym i sportowcem zarazem. W trzydziestym trzecim roku życia, po ataku choroby psychicznej, został osadzony w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Oto jak mówi o tym w Epilogu "Śmierci pięknych saren": Najgorzej gdy za pomocą proszków doprowadzą człowieka do stanu, w którym zdaje sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasniiwa smutek, człowiek już wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych zmysłów czyniących z człowieka człowieka. Siedzieć trzeba w wzmocnionymi kratami, choć nikogo się nie zabito i nikogo nie skrzywdziło, jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie żyją i zaczyna się im zazdrościć. (...) Kiedy czułem się lepiej, myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o miłości, ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem o nocnych lotach przez oceany, ani o tym, jak gratem w praskiej Sporcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby z nad potoki, rzeki, stawy i przegrody. (...) Kiedy tak czasem siedziałem przy zakratowanym oknie i łowiłem we wspomnieniach ryby, było to piękne aż do bólu. Musiałem wówczas odwracać się od tego piękna i myśleć, że na świecie są również brudy ^paskudztwa, i mętne wody -po to, żebym nie tęsknił za wolnością. (...) Dziesiątki razy chciałem odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem dłużej wytrzymać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości Pragnąłem jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby. 135 zbiór opowiadań pod tytułem "Śmierć ^, To właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomni • pozwalały mi żyć. la Te opowieści Oty Pavla o rybach są jednak przede wszystk-opowieściami o ludziach. Najśmieszniejszy z nich jest tatus-aee -komiwojażer, sprzedający lodówki i odkurzacze. Często po prosi zbaczał ze szlaku podróży handlowej i znajdowano go najczęściej nari Berounką, gdzie wraz ze swoim najlepszym przyjacielem Karolem Proszkiem lapal szczupaki i okonki. W tle jest też aryjska mamusia - drobniutka, jasnowłosa, imieniem Herminia - ta, której tatuś bal się tylko odrobinę mniej niż Adolfa Hitlera - a którą bardzo kochał, choć wcale nie był wzorem wierności I są braciszkowie Oty Pavla - Hugo i Jurek, którzy w trzecim roku wojny otrzymali wezwanie do obozu koncentracyjnego. Wtedy tatuś odpruł od kurtki gwiazdę Dawida i pojechał na rowerze Karola Proszka w lasy. Ci chłopcy muszą się przed odjazdem najeść - powiedział - I to mięsa. Przywiozę im jakieś ryby. Ale ponieważ ryby, jak na złość, nie brały, tatuś poważył się na czyn, za który groziła kara śmierci: upolował jelenia. Przywiózł go, poćwiartowanego, jadąc na rowerze przez miasteczka, w których roiło się od Niemców. A kiedy brat Jurek wrócił z Mathausen, ważył czterdzieści kilogramów i przez pól roku umierał z głodu i cierpienia, zanim znowu zaczął żyć. Nigdy mi o tym wiele nie mówił, raz tylko, gdy wspomnieliśmy tego rogacza, zauważył: - Kto wie, czy właśnie ten rogacz nie ocalił mi życia. Może właśnie te ostatnie kawałki porządnego mięsa daty mi siłę, by przetrwać do końca. Ten tatuś - spryciarz nie lada - specjalista od spraw beznadziejnych, jest bohaterem większości spośród trzydziestu opowiadań Oty Pavla. Tatuś jest postacią wielką, mityczną i w dodatku wydaje się nieśmiertelny, ponieważ, wskutek wciąż podejmowanej opowieści narratora, oświetlającej nowe aspekty biografii tatusia, postać ta ożywa kiedy już, zdawałoby się, pożegnaliśmy ją na wieki. Syn namalował wspaniały portret ojca - pełen barw i blasku, pełen życia, humoru, komizmu i tragizmu, ciepła i miłości. W każdym opowiadaniu Ota Pavel wzbogaca portret o nowe akcenty; tak jakby bawił się we wskrzeszanie swojego tatusia, zamknięty za kratami zakładu psychiatrycznego, pomiędzy jednym 136tikiem choroby, a następnym, ostatnim, tym, z którego już się nie Udźwignął- Maluje też wizerunki innych Ludzi: praskiego zecera Predzia Peroutka i Długiego Honzy, i - zwłaszcza - przewoźnika Karola Proszka, którego nazywał wujkiem, i dobrego piekarza Błahy, • przyjaciela Emila. Wspominając ich - ucieka przed okropną rzeczywis-Itością swojej choroby i przed - pokusą śmierci. | Piękna, śmieszna, wzruszająca książka, pełna prostoty i - w nies-I Dotykanym wręcz stopniu - prawdy, tej najbardziej własnej, osobistej |j wewnętrznej prawdy, na jaką zdobyć się umie tak niewielu ludzi. lodnąjdźcie koniecznie ,,Śmierć pięknych saren" w bibliotece lub l antykwariacie (wyszła w "czarnej" serii Współczesna Proza Światowa) | j przeczytajcie raz, drugi i trzeci. To nie będzie bardzo trudne, bo do | tej książki trzeba wciąż wracać, jak do bliskiego człowieka, za którym | się tęskni nawet wtedy, gdy przysparza nam smutku czy cierpienia. I jeszcze jedno: ta książka jest pełna przebaczenia. I nie ma w niej zupełnie nienawiści. | Nawet wtedy, gdy Ota Pavel pisze o hitlerowcach, szydzących k jego tatusia-Żyda, nie znajdziecie w jego utworach tego złego uczucia. Był dobrym człowiekiem, ten Ota Pavel, i na pewno w niebie wolno mu łowić pstrągi, węgorze i karpie. | Bo Ota Pavel był namiętnym wędkarzem, czy wręcz: rybołówcą. pyby są najważniejszym motywem jego wspomnień. Może właśnie z powodu karpi "Śmierć pięknych saren" nadaje się, ak mało która książka, na felieton w numerze gwiazdkowym. A może raczej z powodu tego przebaczenia i tego braku nienawiści? Tak czy inaczej - tatuś Oty miał piękny staw, w którym hodował "złociste, wielkie karpie. Mówił do nich "moje łobuzy" i karmił je okruchami kajzerek. Na samym początku okupacji Niemcy zarekwirowali mu ten staw. Ale pewnej nocy, a była to noc poprzedzająca wigilię Bożego Narodzenia i zarazem odjazd tatusia do obozu koncentracyjnego ~ tatuś ukradł Niemcom swoje własne karpie! Z pomocą Oty, który był wtedy dzieckiem, tatuś najspokojniej wybrał karpie co do jednego, sztuka po sztuce, przez przerębel. Na drugi dzień, zaraz po wyjeździe °jca, Ota wymienił te karpie u sąsiadów, na żywność, cukier i papierosy. (Nawiasem mówiąc, tatuś po wojnie wrócił z tego obozu i zaraz ^brał się z Ota do wuja Proszka na szczupaki.) ł37 Cieszę się. że właśnie przed Bożym Narodzeniem zdążyłam prze tę znakomitą książkę. W wigilię, nad karpiem, z opłatkiem w c^ pomyślę sobie nie tylko o Was, moje Kochane Czytelniczki i D n'' Czytelnicy, i nie tylko o wszystkich ludziach z mojej galerii zy jeszcze, jak zwykle, o Mozarcie i Bachu, i o ulubionych pisarz T I oczywiście - w tym roku po raz pierwszy - o tatusiu Oty p^i' i o nim samym. vla Miło jest myśleć o dobrych ludziach. Życzę Warn, żeby nasze najmilsze Wesołe Święta były ^ wszystko, wesołe. Jak zwykle. Ach, pewna jestem, ze będą! ' ° Przecież najważniejszym przesłaniem Bożego Narodzenia jest to' że Nadzieja wciąż rodzi się na nowo. 138,-» Naprawdę obiecywałam sobie nie oglądać tej politycznej burzy ^/v w telewizorze, a zwłaszcza - nie dać się wciągnąć. Ale mnie wciągnęło. Wrażenie okropne. W dodatku wciąż się czerwienię. Ta kłopotliwa przypadłość nie opuściła mnie, niestety, wraz z młodością (a tak na to liczyłam!). Tyle, że jako panienka rumieniłam się z byle okazji, obecnie zaś - tylko wtedy, gdy mi wstyd. Także - za kogoś. Patrzę na twarze kłamców w telewizorze i hańba ich sprawia, że płoną mi uszy, szyja i policzki. Wstyd mi, zwłaszcza przed Wami - za Dorosłych, choć doprawdy nigdy nie miałam i nie mam nadal poczucia więzi z tą grupą społeczną. Tak bym chciała móc Was upewnić, że kłamstwo wcale nie popłaca, że nieuczciwość trwale plami honor i że honor to nie jest puste pojęcie ze staroświeckiego kodeksu. Ale nie wiem, jak to zrobić. Przypomina mi się naiwne pytanie jednego z moich dzieci, które przy stole odezwało się nagle: - Świat jest dobrze urządzony i źle rządzony. Ale sprawiedliwość oczywiście zwycięży - prawda, że zwycięży? - W finale - na pewno! - odrzekł na to z profesjonalnym przekonaniem nasz przyjaciel - dominikanin. Nasz przyjaciel jest brodatym mędrcem o uśmiechu i powierzchowności studenta II roku jakiejś filologii. Lubi słuchać ludzi. Wysyła im zza okularów przychylne, bystre spojrzenia. Czasem się zapala i zaczyna opowiadać - żywo i porywająco - o sprawach, które go pochłaniają. Ostatnio opowiedział o książce "Zeń w sztuce łucznictwa", a ponieważ nauczyłam się już, że ten młody człowiek nigdy nie gada po próżnicy zażądałam, by mi tę książkę pożyczył. I oto już jestem po lekturze. 139 Autor nazywa się Eugen Herrigel, a wydawnictwo - Pusty obł i, (Warszawa 1987). Widziałam kiedyś tę książkę, lecz, jak to bah zlekceważyłam. Co by to było z nami, gdyby nie Przyjaciele! T]p-' ominęłoby nas myśli, książek oraz innych uroków życia! W jak głun, samozadowoleniu trwalibyśmy, przekonani, że wiemy już dostatecznie dużo i że nic nas nie zaskoczy! - brr, strach pomyśleć. Chwah Przyjaciołom. Eugen Herrigel, Niemiec, w okresie międzywojennym wykładał na uniwersytecie filozofię. Jeszcze za czasów studenckich pochłonięty był mistycyzmem. Kiedy, jako uczony z poważnym dorobkiem, otrzymał propozycję wykładania na Uniwersytecie Tokijskim, przyjął ją z radością Słyszał już, że w Japonii istnieje żywa tradycja zeń - czyli buddyzmu dhyana - polegającego na bezpośrednim doświadczeniu tego, co juko bezgraniczne tlo istnienia nic daje się pojąć drogą intelektualną. Jest to coś, co można wiedzieć tylko bezwiednie. Znalazłszy się wraz z żoną w Japonii, Herrigel próbował się dostać pod opiekę Mistrza zeń. Parokrotnie spotkał się z zażenowaną odmową. Usłyszał, że Europejczyk, pragnący przeniknąć tę przedziwną dziedzinę życia duchowego, nie może mieć nadziei powodzenia, jeśli na początek nie zacznie się ćwiczyć w którejś ze sztuk, związanych z zeń. Przy pomocy japońskiego kolegi - filozofa, profesora Komachiya, który przez dwadzieścia lat pobierał był lekcje łucznictwa, Herrigel przedstawił swą kandydaturę Mistrzowi Kenzo Awa. Opory mistrza rozwiały się wreszcie i państwo Herrigel zostali przyjęci na naukę: pani ćwiczyła układanie bukietów i malarstwo, a pan - łucznictwo. Jest ono w Japonii czczone jako Sztuka; nie jest sportem, lecz rytuałem religijnym. Określenie "sztuka łucznictwa" nie oznacza sprawności fizycznej, lecz umiejętność mającą swe źródło w ćwiczeniach duchowych i mierzącą w duchowy cel. (W zasadzie strzelec mierzy w samego siebie, a jeśli mu się powiedzie, może nawet siebie samego ugodzić.) Sukcesy osiąga się tu nie za pomocą łuku i strzały; celem są osiągnięcia wewnętrzne. Łuk i strzała stwarzają pretekst dla czegoś, co równie dobrze mogłoby się zdarzyć bez nich, są jedynie pomocami, mającymi ułatwić wykonanie ostatniego, decydującego skoku. Łucznik, chcąc nie chcąc, musi stać się niewzruszonym centrum. / wtedy zdarza się cud ostateczny, cud najwyższego rzędu: sztuka staje się "sztuką, w której sztuką niczego 140,, dokażesz', strzelanie przeradza się w nie-strzelanie, w strzelanie bez, , j strzały. Nauczyciel staje się znów uczniem, mistrz-początkującym, iec-początkiem, a początek-doskonalością. Eugen Herrigel uczył się łucznictwa przez lat sześć. pierwsze lekcje dotyczyły napinania cięciwy. Mistrz polecił nam otrzeć uważnie; zatożyt strzałę na cięciwę, naciągnął łuk tak mocno, r faktem się, iż ten nie wytrzyma napięcia, w jakie wprawił go "r/yinus ogarniania wszystkiego, i wypuścił strzałę. Wykonał to nie t\'lko przepięknie, lecz na pozór bez najmniejszego wysiłku. Opanowanie podstawowej umiejętności - napinania cięciwy - ciągnęło się całymi tygodniami. Herrigel ćwiczył, z posępną zawziętością dążąc do celu. Mistrz obserwował go uważnie, poprawiał postawę ucznia, ale poza tym do niczego się nie mieszał. Pewnego dnia uczeń stracił cierpliwość przyznał, że nie potrafi naciągnąć łuku w przepisany sposób. - Bo źle oddychasz - wyjaśnił Mistrz, po czym udzielił mu wyczerpujących wskazówek, dzięki którym oddech ucznia uporządkował iię i nie tylko akcentował pozycję i ruchy rąk, ale wiązał je w sekwencję •ytmiczną. Herrigel miał wrażenie, że to nie on oddycha, a "jest )ddychany". Potrafił teraz naciągnąć łuk i utrzymać go w napięciu aż jo chwili zwolnienia cięciwy, nie naprężając żadnego mięśnia. Zapytany, dlaczego Mistrz tak długo tylko się przyglądał bezowocnym yysiłkom ucznia, pan Komachiya wyjaśnił: Wielki Mistrz musi być wazem wielkim nauczycielem. Trzeba było, aby ujrzał pan, jak mimo pańskich wysiłków statek pański rozbija się o skały. Dopiero wtedy był pan gotów chwycić koło ratunkowe, które Mistrz panu rzucił. Po roku Herrigel umiał już napinać cięciwę. Teraz przyszła kolej na naukę jej zwalniania. To właśnie okazało się nieprawdopodobnie trudne. Cała sztuka polegała na tym, by cięciwa zwolniła się niejako sama, bez udziału świadomości ucznia. Przestań myśleć o strzelaniu! ~ krzyczał Mistrz, po czym radził: - Czujesz ból tylko dlatego, że \v rzeczywistości nie zwolniłeś jeszcze siebie samego z uwięzi. Od zwykłego liścia bambusowego możesz się dowiedzieć, co powinno się ^ać. Pod ciężarem śniegu liść taki coraz bardziej się ugina. Nagle śnieg ześlizguje się na ziemię, a liść przy tym ani drgnie. Właśnie fen sposób wytrzymaj stan najwyższego napięcia, aż strzał sam ciebie ..spadnie", zanim pomyślisz o strzale. (...) Wykonanie strzału 141 usi nastąpić automatycznie - tak by intelekt niczego nie mi • kontrolować ani rozważać. W literaturze zeń trudno spotkać opis drogi, wiodącej ku ów • bezimiennej mocy, ku nieprzeczuwalnym sposobom istnienia - twierrf J Herrigel. Buddysta wie, że na nic się nie zdadzą wszelkie pouczeń' w tej sprawie. Już samo mówienie o doświadczeniu owej Prawd byłoby czymś w rodzaju zdrady. Toteż jeden z największych mistrzów zapytany, czym jest zeń - milczał niewzruszenie, jakby nie dosłyszał pytania. Przykład i wzór; intuicja i naśladowanie - oto, na czym opiera się związek między nauczycielem a uczniem. Uchodzi on od dawna za jedno z najważniejszych życiowych zobowiązań. Dlatego też na nauczycielu spoczywa wielka odpowiedzialność, znacznie przekraczająca zakres jeeo obowiązków zawodowych. (...) Nauczyciel uważa, że jego pierwszym obowiązkiem jest szkolić sprawnego rzemieślnika w najwyższym stopniu panującego nad swym kunsztem. Niewzruszenie przygląda się jego niezdarnym wysiłkom, czeka, aż wraz z postępem pojawi się dojrzałość. Uczeń niezmordowanie, ze swoistym tępym oddaniem, pochyla się pod swoim brzemieniem, by stwierdzić z biegiem lat, że formy, które doskonale opanował, już mu nie są jarzmem, lecz otwierają przed nim wrota wolności. Łat\viej mu jest podążać, bez potrzeby pokonywania trudności technicznych, za wszelkiego rodzaju natchnieniem. Łatwiej jest też mu przyjąć natchnienie, które nawiedza go dzięki temu, ze posiadł umiejętność drobiazgowej obserwacji. Ręka prowadząca pędzel uchwyciła l nakreśliła kształt unoszący się w umyśle, w tejże chwili, gdy umysł zaczął ten kształt formować. '(...) Każda z dziedzin sztuki stanowi pewien obrządek, za pośrednictwem którego uczeń dowiaduje się - z większą jasnością, niż gdyby mu to powiedział nauczyciel, ujmując rzecz w stówa - iż artysta tylko wtedy może osiągnąć właściwy stan ducha, gdy przygotowanie i tworzenie, technika i artyzm, materia i duch, zamysł i skutek, płyną jednym nieprzerwanym nurtem. Nauczyciel wyprawia ucznia w coraz dalsze podróże - w głąb. Dając początek temu ruchowi skierowanemu do wewnątrz,-pomaga przy tym uczniowi najskryciej i najserdeczniej, jak umie. Obdarza ucznia bezpośrednim przekazem z umysłu do umysłu i z serca do serca. Uczeń ma stać się mistrzem. Mistrz to ktoś, kto już nie szuka, lecz jedynie 142jduje. To żywy przykład pracy wewnętrznej, który przekonuje samą 1 nią obecnością. Mistrz nie wie już, co to lęk przed życiem bądź •7n Jaką tchnie śmierć. Lata nieustannej medytacji nauczyły go, że aroi"' -i ^ . . . , . , . • je i śmierć są w istocie tym samym, ze natężą do tej samej warstwy ,'nwisk. (-) Mistrz, który osiągnął doskonałość, na każdym kroku hjawia nieustraszoność - nie w słowach, lecz w całym sposobie bycia; "Mym swym widokiem wywiera on bardzo silne wrażenie. Niewzruszone męstwo samo w sobie równoznaczne jest z mistrzostwem, które silą neczy osiągają tylko nieliczni. (...) Minęły już trzy lata, odkąd rozpocząłem naukę - pisze Herrigel. Uporczywie powtarzające się niepowodzenia wprawiały mnie w tym większe przygnębienie. Bliski załamania, poważył się wprowadzić do techniki zwalniania cięciwy prosty kruczek, wynaleziony przez siebie w trakcie ćwiczeń. Omal nie przypłacił tego utratą zaufania Mistrza, który podejrzewał go o oszustwo. Lekcje zostały wznowione tylko pod warunkiem, że uczeń już nigdy nie znieważy ducha Wielkiej Doktryny. Wszystkie ćwiczenia rozpoczęto od początku. Mijały tygodnie, a Herrigel nie posuwał się ani o krok. Nagle jednak przestało go to niepokoić. Aż pewnego dnia, gdy oddałem strzał. Mistrz skłonił się głęboko i przerwał lekcję. -Otóż właśnie "się" strzeliło! - zawołał, ja zaś patrzyłem na niego w osłupieniu. - Tym razem zapomniałeś się całkowicie, nie żywiąc żadnych zamiarów wytrwałeś w największym napięciu i strzał ,,spodl" z ciebie jak dojrzały owoc. A teraz ćwicz dalej, jak gdyby nigdy nic. Potem nastąpiły jeszcze ćwiczenia w strzelaniu do tarczy, a kiedy minęło pięć lat z górą. Mistrz zaproponował, by Herrigel przystąpił do egzaminu. - Nie chodzi o to, żeby popisać się umiejętnością ~ wyjaśnił. - Większą wagę przywiązuje się do duchowych manier .łucznika. Liczy się najdrobniejszy gest. - A kiedy jego uczeń zdał egzamin znakomicie i uzyskał dyplom, określający stopień osiągniętego mistrzostwa, Mistrz dodał: - Osiągnąłeś już poziom, na którym nauczyciel i uczeń nie są już dwiema osobami, lecz jedną. Możesz rozstać się ze "WĄ, kiedy zechcesz. Choćby legł między nami przestwór mórz, gdy będziesz ćwiczył to, czego cię nauczyłem, zawsze będę przy tobie. (...) Ledwo wskazawszy mu kierunek, nauczyciel musi ucznia opuścić, ^y szedł dalej sam. Jeszcze tylko jedno może uczynić: chcąc pomóc 143 mu znieść tę samotność, odprawiając go, oddalając od siebie na by uczeń wszedł dalej, niż on sam - aby "stanął na ra ina' nauczyciela" - pisze Herrigel. - Dokądkolwiek zawiedzie go ^lo]nach uczeń nauczyciela nigdy nie upomni, nawet jeśli straci go ro8a' Wdzięczność ta wielokrotnie przewyższa wszystko, co przyjęte je^t oc^'u' przedstawicieli rodu ludzkiego, \\'sród 144n A ^rokii 1992 profesor Zbigniew Raszewski pisał: ...żeby tak można y V zgadnąć, co nas czeka. Pamiętam, jak za reżymu (tak lud tutaj mówi) magistrat spędził masę ludzi na sesję poświęconą prognozowaniu. t Mieli razem wymyślić, co będzie za dwadzieścia lat, bo do tego miało | być dostosowane planowanie. Mój przyjaciel i sąsiad w jednej osobie | poszedł. Kiedy po referacie otwarto dyskusję, wstal, pochwalił inicjatywę, | zachwycał się referatem, pieścił dyskutantów, ale potem wyjaśnił, J dlaczego ma pewne skrupuły w sformułowaniu własnych przewidywań. j Gdyby nagabywać warszawianina w roku 1880, żeby powiedział, co j będzie w 1900, kto wie, może by tam nawet jakoś utrafil, a w każdym j razie mniej więcej. Ale ten, co by miał w 1900 odgadnąć wydarzenia roku 19207 Czy też by tak łatwo trafił? A wypytywany w 1920 o rok 1940? A w 1940, jak by poszło temu, który by się zastanawiał nad 1960 ? No i co, co było po twoim głosie? - zapytałem ciekawie, po wysłuchaniu jego relacji. Ano nic - powiedział. - Poszliśmy do domu. i Moim zdaniem on miał rację. Byłem chłopcem, gdy wojna się | zaczęła, ale pamiętam atmosferę Dwudziestolecia dosyć dobrze. Pierwszą rzeczą, która mnie uderza, gdy o tym myślę, jest poczucie stabilności. Ulice zamiecione, trawniki zadbane, domy otynkowane, przechodnie niespieszni, a w ludziach głębokie przekonanie, że choćby się nawet i co zmieniło, złotówka pozostanie złotówką. Byli w moim otoczeniu sceptycy. Ale tego, co miało nastąpić, absolutnie nikt nie przewidywał. Potem kilka razy jeszcze zastanawiała mnie słabość przewidywania w rodzaju ludzkim. Np. nikt w moim otoczeniu nie myślał, że Stalin umrze, a kiedy umarł, nikt nie sądził, że to cokolwiek zmieni. Gdy się tyle zmieniło, nikt nie przypuszczał, że stalinizm może wrócić (a wrócił). 145 Nauczony tymi doświadczeniami myślę, że co będzie, to będzie ( r • Znak, Kraków 1994). ,^^. \"Łlsty". Ten właśnie fragment. Kochane Czytelniczki, przypomniał m- • gdy czytałam książkę Anki Muhistein "Królowa Wiktoria" ru/^' Literackie, Kraków 1995) i zaraz wyjaśnię Warn, dlaczego. ' Najpierw jednak - słówko o autorce. Jak wynika z notki redakcyin • Anka Muhistein, twórczyni wielu biografii znanych postaci, jest córlc przedwojennego polskiego dyplomaty (bliskiego przyjaciela marszałka Piłsudskiego), a od zakończenia wojny mieszka w Nowym Jorku. Autor przedmowy, Józef Łaptos, zwraca uwagę, że książka Anki Muhistein, napisana z iście kobiecym wdziękiem, a stanowiąca wnikliwe studium bogatej osobowości królowej Wiktorii, powinna zostać uzupełniona kilkoma uwagami historyka. Przypomina więc, że autorytet królowej Wiktorii i jej sukcesy oraz płynące od niej poczucie bezpieczeństwa i niezmąconej stabilizacji, wynikały z wielu równolegle w Anglii występujących czynników; ma tu na myśli poszanowanie swobód konstytucyjnych, nieograniczoną wolność słowa, swobodę polityczną, szybki rozwój niezależnej prasy. Potęgę ówczesnej Anglii kształtowała ekspansywna polityka zagraniczna, a rozwój ekonomiczny miał u podstaw zdobycze kolonialne i wyniki rewolucji przemysłowej. Już na początku wieku XIX Anglia uzyskała najwyższe wskaźniki we wszystkich dziedzinach produkcji. W połowie wieku wszystkie gałęzie gospodarki zostały uprzemysłowione. Anglia stała się największą potęgą gospodarczą świata. Królowa Wiktoria, żywy symbol stabilności i ładu, wzmacniała w świecie zaufanie do brytyjskiego kapitału. Z tą królową przynajmniej kobieca polowa rosnącej w silę średniej klasy utożsamiała się psychicznie i, jeśli tak można powiedzieć, fizycznie, gdy weźmie się pod uwagę jej aparycję typowej mieszczki - pisze z iście męskim wdziękiem Józef Łaptos. Porzućmy przedmowę i zajmijmy się samą pracą Anki Muhistein. Pierwszą rzeczą, jaka uderza czytelnika, jest zupełny brak ilustracji. To jedyna wada tej ciekawej i dobrze napisanej książki (a może tylko jej polskiego wydania?), lecz za to bardzo poważna. W biografii, moim zdaniem, ilustracje być muszą! Owszem, na okładce mamy portret młodziutkiej Wiktorii (a przynajmniej ufamy, że to ona; w tekście nie ma żadnej wzmianki na temat tej reprodukcji) i wyraźne jest podobieństwo 146ilchnej panienki o toczonej szyi i wielkich, łzawych oczach, do te* wei matrony w stroju dynastycznym, znanej z portretu reproduko-su g y/e wszystkich polskich encyklopediach. Ale nam jeszcze tego (o Chciałoby się zobaczyć wszystkie fotografie i portrety królowej .g, bliskich (a podobno lubiła się fotografować!). Wiktoria przyszła na świat w roku 1819, zażegnując tym samym jtugie lata groźbę wygaśnięcia dynastii. Jej ojcem byt książę Kentu, matką - księżniczka Leiningen, siostra Leopolda Sasko-Koburskiego. Książ? Kentu zmarł, gdy Wiktoria miała kilka miesięcy. Matka - nie lubiana w Anglii, pozbawiona po śmierci męża dosłownie wszystkiego -przebywała w Kensington z Wiktorią i dwojgiem dzieci z poprzedniego małżeństwa. Brat Leopold przyszedł jej z pomocą, postanowił też pokierować losem przyszłej królowej Wiktorii. Zastępował jej ojca zarówno w sensie emocjonalnym, jak duchowym. Anka Muhistein obficie cytuje ich korespondencję, ukazując, jak wielką wagę przywiązywała Wiktoria do rad wuja i jak głęboka szczerość cechowała ich kontakty. Listy Leopolda (od 1831 roku króla Belgów) zawierają analizy sytuacji politycznej, wskazówki, wezwania do rozwagi i ostrożności, rady co do lektur i nauki. Wiktoria daje w listach upust swym gorącym uczuciom wobec wuja, nie waha się też odsłaniać swych ; słabości, kompleksów czy niewiedzy. Pod wpływem wuja Wiktoria nauczyła się biegle mówić po niemiecku, do perfekcji opanowała język francuski, a włoskiego nauczyła się śpiewając z najsławniejszym tenorem swych czasów (który udzielał jej lekcji przez blisko dwadzieścia lat!). Uczono ją także historii, filozofii i literatury, a jej lektury były zawsze bardzo poważne. Wuj czuwał nad wszystkim z daleka i zaplanował nawet przyszłe życie uczuciowe siostrzenicy. W maju 1836 zorganizował wizytę swego bratanka Alberta, która miała na celu zapoznanie się obojga młodych. Oto reakcja siedemnastoletniej Wiktorii - list pisany 17 czerwca tegoż roku: Powinnam Ci podziękować, drogi Wujku, za to, ze przyczyniłeś się do otwarcia tak szczęśliwych perspektyw na przyszłość tak dla mnie, jak i dla mojego Alberta. Pozwól więc, drogi Wujku, ze powiem Ci, jak bardzo jestem nim zachwycona i jak bardzo go lubię. Posiada on wszystkie zalety, jakie można sobie wyobrazić u osoby mogącej nas uszczęśliwić. Ponadto ma bardzo milą powierzchowność i piękną postawę. Teraz muszę Cię błagać, drogi Wujku, byś zechciał ?arli o zdrowie osoby, która stała mi się najdroższa, i byś wziął pg ac szczególną opiekę. Mam nadzieję i wierzę, że wszystko dobrze się ul • ta sprawa nabiera dla mnie ogromnego znaczenia. Wiktoria miała lat osiemnaście i trzy tygodnie, kiedy wstąpiła tron. Ku ogólnemu zdziwieniu to dziecko przyjęto swą rolę z wdzięki oczywiście, ale także z godną uwagi pewnością siebie. Stówo, które i tego czasu pojawia się jak refren w jej dzienniku i w jej listach (n-sama, sama, sama. ,,Dzieje się tak, jakby ona panowała od sześci lat, a nie od sześciu dni" - zanotował Greville, zafascynowany łatwością z jaką Wiktoria weszla w swą nową rolę i urzeczony szczególnym połączeniem naiwności, naturalności i dobrego humoru z godnością oraz wrodzonym wyczuciem konwenansów - pisze Anka Muhistein. Sentymentalna, płocha, uwielbiająca taniec i rozrywki Wiktoria - zgodnie z zaleceniami wuja - dbała zarazem (przez całe życie) o dokładność i regularność czasu pracy, o dyskrecję w sprawach osobistych. Nie ulegała naciskom, mającym przyspieszyć podejmowanie decyzji i miała na takie okazje stałą odpowiedź: / will think it over. Nie ustępować, nie poddawać się presji, twardo trzymać się raz przemyślanej i podjętej decyzji - to wszystko, wraz z dewizą Queen will not be dictated to - tworzyło obraz Wiktorii upartej i niepodległej w decyzjach. Nadal okazywała wujowi szacunek, lecz już nie - uległość. W sprawach Anglii całkowitym zaufaniem darzyła jedynie swego premiera - lorda Melbourne. Nigdy nie zapomnę tego pierwszego lata mojego panowania - zanotowała w dzienniku latem 1837 roku. - Uwielbiam swoją pracę. '2 księciem Albertem nie widziała się Wiktoria od roku 1836. List z 15 lipca 1838, pisany przed zapowiedzianą wizytą kuzyna, zdradza ówczesne rozterki królowej: nie ma ona ochoty wychodzić za mąż, nie jest pewna swoich uczuć. Może nie będę miała na tyle miłości, aby zapewnić nam szczęście. Może będę go kochać zaledwie jak przyjaciela, kuzyna czy brata. Jednakże 10 października 1839 roku okazał się dla władczej młodej kobiety dniem przełomowym. Albert jest nadzwyczaj urodziwy. Jest fascynujący - pisze Wiktoria do wuja, a Anka Muhistein komentuje: Zwrot byt iście spektakularny. Albert wygrał batalię samym pojawieniem 148• na scenie. A dlaczego? Po prostu dlatego, ze byt tak piękny, s MateS0' ze na ^e^0 frywo^na• kuzynkę uroda męska działała zniewalająco. ) Pociągowi do przystojnych mężczyzn nie towarzyszyło bynajmniej hdzeitie co do własnej urody. Była zrozpaczona z powodu swego ,rostu i swej sylwetki. Nie podobała się jej nawet linia własnych brwi. Co do Alberta - zrozumiał, czego się od niego oczekuje. Jednakże poć ocena sytuacji była znacznie mniej entuzjastyczna: Nie zabraknie ,n[ odwagi, chociaż moja przyszła pozycja pod wieloma względami rvsuje się ponuro i niebo nade mną nie zawsze będzie błękitne i bezchmurne - pisze do rodziny 5 listopada 1839 roku. Ślub odbył się 10 lutego 1840. Nowożeńcy, pozdrawiani przez wiwatujące, zachwycone tłumy, odjechali do Windsoru, gdzie mieli spędzić noc poślubną (Zdumiewająca i wyśmienita noc - oto komentarz Wiktorii w liście do lorda Melbourne, napisanym już następnego ranka). W ciągu siedemnastu lat ta najwyraźniej bardzo dobrana para wydała na świat dziewięcioro zdrowych dzieci, a także spopularyzowała zgodne małżeństwo, jak trafnie zauważył Persigny, minister Napoleona III. Od pierwszych lat wspólnego panowania Wiktoria i Albert starali się wprowadzać osobisty ton do polityki europejskiej. Spokrewnieni z kilkoma znacznymi rodami, z łatwością nawiązali ścisłe kontakty z innymi władcami, dali też początek zwyczajowi rodzinnych podróży królewskich (Notabene, pierwszym władcą, jaki pojawił się w Londynie, był car Rosji Mikołaj I. Podekscytowana wizytą tak potężnego monarchy Wiktoria zanotowała: Muszę przyznać, że obawialiśmy się bardzo, by jakiś Polak nie próbował go zamordować podczas naszych przejażdżek.) Po śmierci Alberta w 1861 roku Wiktoria została głową całej rodziny. Władcza i egoistyczna z natury, od tej chwili nie czuła już Żadnych zahamowań, by korzystać z przysługujących jej przywilejów. Uważała za rzecz naturalną, że wszyscy muszą się podporządkować jej woli. W miarę, jak jej dzieci i wnukowie zajmowali czołowe miejsca "a dworach europejskich, powiązania rodzinne typowe dla rodu sas-ko-koburskiego zostały przekształcone w układ przypominający piramidę, la której szczycie znajdowała się królowa Anglii - pisze Anka Muhistein (przekład Józefa Łaptosa). Wiktoria stała się Babcią Europy. Nieujarzmiona stara dama, ^mbolizująca siłę witalną i prestiż korony brytyjskiej, dożyła lat 149 osiemdziesięciu dwóch, z czego przez lat sześćdziesiąt cztery zasiadah tronie. Od swoich dziewięciorga dzieci doczekała się trzydziestu nie -a wnuków i trzydziestu siedmiu prawnuków. Wydawała się ucieleśnień' odwiecznego boskiego matriarchatu. Jej śmierć w 1901 roku stała s' znakiem końca epoki - i początku naszych czasów. Wiktoria obsad?! zapobiegliwie swym potomstwem trony całej Europy, a w chwili ,p-śmierci ciągłość dynastii zapewniały trzy pokolenia. Wśród jej wnuków bvł cesarz Niemiec, caryca Rosji, królowe Grecji, Norwegii i Rumunii, zaś prawnukowie Wiktorii zasiadali na tronach Hiszpanii, Danii, Szwecji i Jugosławii. Mogła umierać spokojnie: Wielka Brytania była potęga a świat miał się całkiem dobrze. Marks i Engels mieszkali, co prawda w tej samej Anglii, co królowa Wiktoria, ale nikt nawet nie podejrzewał' eo z ich działalności wyniknie. Rewolucja w Rosji miała być dopiero w 1905 roku, a I wojna światowa - za lat trzynaście. W szesnaście lat po odejściu Wiktorii wybuchnie rewolucja październikowa. Może nie są to akurat najbardziej krzepiące przykłady, lecz myśl, jaką za ich pomocą usiłuję Warn przekazać. Kochane Czytelniczki, przedstawia się następująco: przyszłość jest dla nas, śmiertelników, absolutnie nieprzewidywalna. Nawet jeśli jesteśmy królami, premierami, kanclerzami czy I sekretarzami - Historii to nic a nic nie obchodzi, Wspominam o tym dlatego, byście się zanadto nie martwiły obecnym złym biegiem wydarzeń. Chociaż bowiem przyszłość jest dla nas wielką tajemnicą, jedno jest pewne, zawsze, w związku z aktualną sytuacją: i ona się zmieni. Być może nawet - na lepsze. 150 <- isty, listy i listy... wspaniałe ilości korespondencji. Kochane LJ Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, dziękuję! W dodatku pisze do nas nie tylko młodzież, napisał nawet Ohydny Typ z Warszawy (ach, gdybyście wiedzieli, jakaż to wspaniała postać się ukrywa pod tym pseudonimem! - niestety, tego Warn zdradzić nie mogę) - i oto w jakie odezwał się słowa: Szanowna Pani, Frywolitki 45 (dobrze, ie nie 44) tak okropnie mnie zdenerwowały, że ręce się trzęsły i pisać nie mogłem. 46 trochę mnie ułagodziły, więc przystępuję do awantury. O, tempom, o mores! Polacy mają zupę w głowie. Pływają tam bezładnie różne kawałki astrologii, spirytyzmu, kabaty, okultyzmu, satanizmu i czego tam jeszcze, a wszystko obficie posypane przyprawami wschodnimi, l przyprawy te zachwalają poważni i mądrzy ludzie, miast bronić jedynej rzeczy, która może jeszcze umysły nasze ocalić: dziedzictwa kultury judeo-chrześcijańsko-grecko-rzymskiej. Wodnik nad FRYWOLIT-KAMI! Eheu! Psiakrew, przepraszam. Sądzę, że FRYWOLITKI powinny raczej: 1. W każdym felietonie nawoływać do przywrócenia łaciny obowiązkowej w każdej średniej szkole ogólnokształcącej. Lekcje łaciny rozszerzone o historię Grecji i Rzymu oraz o wstępne, najważniejsze wiadomości o prawie rzymskim. Oczywiście, mitologia też. 2. W co drugim felietonie nawoływać do wprowadzenia studiowania Biblii jako osobnego (niezależnie od lekcji religii) przedmiotu w liceach. 3. W co trzecim - nawoływać do dwuletniego (z egzaminami) studium łaciny i kultury Grecji i Rzymu, obowiązkowego przez dwa lata na wszystkich filologiach, historii, geografii, prawie (oczywiście) wszelkich wyższych uczelni w Polsce. 151 4. Wyśmiewać się okrutnie z wszelkich (...) objawów pieniącego t H nas new age'u. (...) 5. Często pisać (i zachwalać) o książkach ze świata i o świeci Śródziemnomorskim, Tybet i Ganges zostawiając wyrafinowanym koneserom. Dixi et animam meam levavi. Mój Mistrz i Przyjaciel, którego nam tak bardzo brak, grozi mi palcem z Pól Elizejskich za to, że napadam na Panią z takim impetem. Trudno. Ach, racja, racja, święta racja! - wołam w popłochu, zaszywając się w kącik i nakrywając się tam uszami. Jednakże... po chwili... w tej dzikiej trwodze... (znane jest powszechnie niezmierne okrucieństwo Ohydnego Typa)... stwierdzam, że przychodzą mi oto do głowy Zuchwałe Riposty. Na przykład taka: Drogi O.T.! Na czterdzieści siedem felietonów, jakie napisałam, ten o książce "Zeń w sztuce łucznictwa" jako jedyny dotyczył kultury spoza świata śródziemnomorskiego czy w ogóle naszego kręgu. I, co gorsza, ja to sobie, właściwie, wyrzucam, Drogi O.T. Nie powinien być jedynym! Być może właśnie zbyt długo trwam na śródziemnomorskim podwórku, pozostawiając młodzież - uczoną wszak w liceach łaciny, historii Grecji i Rzymu - na pastwę głupawych pisemek oraz książek zajmujących się okultyzmem, astrologią i innym szmelcem. Może właśnie powinnam więcej pisać o książkach wartościowych (takich jak ta Eugena Herrigela), a dotyczących arcyciekawych przecież, a mało u nas znanych kultur. Przecież to, że nie wszystko wiemy o własnej, bliskiej kulturze, nie powinno odbierać nam apetytu na wiadomości o kulturach egzotycznych! (porównania kulinarne nasuwają się same: czy fakt, że nie próbowałam jeszcze pierogów z kaszą gryczaną, a mazurki jadam zaledwie raz w roku, powinien być przeciwwskazaniem do spożywania potraw kuchni chińskiej czy indyjskiego curry?). Czy naprawdę może komuś zamącić w głowie poważna, rzeczowa, pięknie napisana przez mądrego i ciekawego człowieka, relacja z głęboko przeżytego doświadczenia paru lat? Nie, nie! Nie wszystko, co jest "wschodnią przyprawą", nadaje się na śmietnik! Ach! Pan nie wierzy w rozsądek młodzieży polskiej! - jakże niesłusznie! Choć obwieszona amuletami i zaopatrzona obficie w horoskopy, bombardowana bzdurami ze wszystkich możliwych stron, młodzież ta wykazuje przecież sporo zdrowego rozsądku i psychicznej równowagi. Aż miło! 152 w denerwowałam się, Kochane Czytelniczki. Gazeta (której nazwę /^} z litości przemilczę) stwierdziła, piórem swego recenzenta (którego imię także skryję za zasłoną miłosierdzia), że Jane Austen, autorka powieści "Rozważna i romantyczna" to taka wiktoriańska Helena Mniszkówna. Bardziej wyrozumiałe spośród Was, Kochane Czytelniczki, powiedzą zaraz, że biedak jest niewinny, bo pewnie po prostu nie czytał ani Jane Austen, ani Heleny Mniszkówny, a skojarzyły mu się tylko dlatego, że słyszał o nich ogólnie, na przykład - że obie pisały o mezaliansach w wyższych sferach. Lecz ja wam odpowiem, że stosując te kryteria równie dobrze mógł był nazwać Jane Austen "wiktoriańskim Szekspirem" lub też Szekspira - "angielską Heleną Mniszek", zwłaszcza gdyby rzecz miała dotyczyć popularnego utworu pod nazwą "Romeo i Julia". Wymieniony utwór podpadałby też pod określenie "stara ramota", które nasz recenzent był uprzejmy nadać powieści "Rozważna i romantyczna". Oczywiście, należy domniemywać, że gdyby to on napisał kiedyś powieść, z której taka Emma Thompson zrobiłaby scenariusz, nominowany następnie do Oscara, to powieść ta byłaby z pewnością dziełem wielkim i nowatorskim. Szkoda, że jednak niczego takiego nie napisał i teraz może tylko innych piszących poklepywać pobłażliwie po głowie. Szkoda też, że już nie napisze - a nie napisze! - bo, żeby umieć pisać, trzeba czytać. Gdyby był przeczytał "Rozważną i romantyczną", dowiedziałby się natychmiast, że powieść ta, zaliczana do arcydzieł literatury angielskiej, jest czymś zypełnie innym niż romans salonowy! Jane Austen, jedno z siedmiorga dzieci wiejskiego pastora, była bowiem osobą przekorną i niezwykle inteligentną. Przyjrzała się obo- 153 wiązującej w owych czasach konwencji literackiej, by następnie - zręczn delikatnie i skutecznie - wywrócić ją na drugą stronę, przenicow-r i na tym tle stworzyć dzieło całkowicie własne: sześć znakomitych powieści obyczajowych, realistycznych i nacechowanych bardzo satyryc? nym widzeniem świata. Akcja ukryta jest w nich poza subtelna rozbudowaną, cierpką analizą psychologiczną. Nie znaczy to jednak że książki te zdominowane są przez sarkazm i że wieje z nich chłodem Przeciwnie: świat uczuć, ukazany najczęściej z punktu widzenia kobiety (dodajmy: kobiety inteligentnej) jest żywy i pełen czułości. Brak w nim natomiast czułostkowości czy jakichkolwiek złudzeń co do natury ludzkiej. Wszystkie postacie, nawet drugo- i trzecioplanowe, narysowane są ręką tak pewną, kreską tak ostrą, że kojarzyć mogłyby się raczej z bohaterami Thackeraya czy Daniela Defoe. Jane Austen nie była też pisarką "wiktoriańską"!!! Urodziła się w roku 1775, a żyła zaledwie czterdzieści dwa lata. Za jej życia panowali w Anglii Jerzy III i Jerzy IV, można więc mówić, że żyta w czasach georgiańskich. Co do królowej Wiktorii, wnuczki Jerzego III - przyszła na świat w dwa lata po śmierci Jane Austen. Nim podrosła, nim zdołała zasiąść na tronie, nim wreszcie zaczęła wyciskać piętno swej potężnej osobowości na epoce (w tym - na sztuce) - musiało jednak minąć trochę czasu. Zresztą, Jane Austen była raczej odporna na wpływy! Trzeźwa i ironiczna, skłonna do drwiny i niepodległa duchem, sceptycznie oceniała świat, choć nie szczędziła mu sympatii. "Sense and sensibility" (Rozum i uczuciowość? Rozwaga i wrażliwość?) - ten tytuł określa równie dobrze przeciwstawne, lecz uzupełniające się cechy osobowości dwu sióstr Dashwood - jak i charakteryzuje złożoność natury samej ich twórczyni. Doprawdy, ta osoba dałaby się lubić! Można by na niej polegać w każdej sytuacji, znając jej mocne zasady, odwagę i poczucie humoru, logikę i przenikliwą inteligencję, wreszcie - wierność i uczuciowość. Już widzę, jak siedzi sobie cichutko w kącie, pozornie zajęta robótką - i słucha, obserwuje, od czasu do czasu jednym tylko króciutkim, ukośnym spojrzeniem zdradzając swoje myśli! Posłuchajcie tylko tego zdanka z "Rozważnej i romantycznej": Osiedli w Londynie, otrzymali hojną pomoc pani Ferrars i żyli w najlepszych stosunkach z państwem Dashwood. Gdyby nie mówić 154zazdrości i niechęci, jaka zawsze istniała między obydwoma paniami ^ a w jakiej mieli również swój udział ich mężowie, a również gdyby nie mówić o częstych nieporozumieniach domowych między Robertem Ct Lucy, nic nie mogłoby zamącić harmonii ich pożycia. (Swoją drogą - plotkowałoby się z Jane Austen świetnie. Ale nie daj Boże stać się obiektem jej plotek!) Zadebiutowała (uwaga, ważne!) parodiami dzieł sensacyjnych i sentymentalnych, modnych w jej czasach. W krótkim czasie napisała (gęsim piórem, a jakże!) sześć swoich wielkich powieści. "Rozważna i romantyczna" - w zamyśle przeznaczona do czytania przy kominku, w wąskim kółku rodzinnym, wydana została w roku 1811, w dwa lata później ukazała się "Duma i uprzedzenie", w roku 1814 - "Mansfieid Park", w 1815 - "Emma", zaś "Perswazje" i "Opactwo Northanger" wydano już po śmierci autorki, w roku 1818. Nie była doceniana przez współczesnych - podaje Wielka Encyklopedia PWN, do której każdy przecież może zajrzeć, zwłaszcza, gdy się bierze do pisania recenzji. - Dopiero w okresie póznowiktoriańskim wzrosło zainteresowanie jej twórczością, zaś w wieku XX uznana została za prekursorkę nowoczesnej powieści realistycznej. Pani Anna Przedpełska-Trzeciakowska, autorka pięknych polskich przekładów Jane Austen, informuje w przedmowie do "Mansfieid Park": Anglicy mają nieformalny klub wielbicieli Jane Austen, "Janeitów", do którego należeli - bagatela - Katherine Mansfieid, Wirginia Woolf, E. M. Forster, Rudyard Kipling, Henry James i wielu, wielu innych - to powinna być ciekawa wiadomość dla naszego recenzenta! - lecz przestańmy już znęcać się nad nim, zwłaszcza że w jednym punkcie swej recenzji miał on niewątpliwie rację: film Anga Lee według scenariusza Emmy Thompson, na podstawie powieści Jane Austen, jest naprawdę świetny. Zacznijmy od tego, że jest on adaptacją doskonałą i wierną, mimo że pozbawiono go wielu postaci i wątków oryginału. Następnie dodajmy, że jest on orzeźwiająco angielski i w bardzo dobrym guście. I wreszcie powiedzmy sobie, że - o ile w ogóle możemy o tym wyrokować - film ten jest także "bardzo Zeń". W tym ostatnim punkcie zyskujemy argument w przekomarzaniach z Ohydnym Typem z Warszawy na temat "wschodnich przypraw". Argumentu dostarczył mi tygodniowy 1.55 magazyn "Le Figaro", w którym ukazał się wywiad z Emmą Thompso i wyjątki z jej dziennika, prowadzone na planie zdjęciowym film, "Rozważna i romantyczna". Zaciekawił mnie fragment dotyczący pierwszego dnia zdjęciowego. Mianowicie - aktorka przyjechała na plan akurat w chwili, gdy rozpoczynała się buddystyczna ceremonia na otwarcie - rytuał, w którym Ang Lee, Chińczyk z Tajwanu, bierze udział przed rozpoczęciem zdjęć do każdego swego filmu. Na desce, wspartej na koziołkach, znajdowały się już salaterki pełne ryżu, dwa gongi, pałeczki kadzidła, pomarańcze (za powodzenie), jabłka (za to, żeby się obeszło bez wypadków), bukiet kwiatów o czerwonych płatkach (za sukces) oraz ananas (za dobrobyt). Po zapaleniu kadzideł wszyscy członkowie ekipy Skłonili się za przykładem Anga Lee w cztery strony świata, po czym każdy pomodlił się do swego Boga, na swój sposób. Następnie pobłogosławiona została kamera i nakręcono kilka metrów filmu. Wtedy Ang Lee uderzył w gongi, a wszyscy umieścili pałeczki kadzidła w miskach ryżu. Jeden z elektryków przeżegnał Anga Lee i zapytał: "Będziemy tak robić co dzień, szefie?" Można tę scenę zrozumieć dwojako: albo widzieć w niej dowód na to, że absolutnie cały świat zwariował i że wszyscy mają zupę w głowie, umieszczoną tam przez strywializowany new agę, albo przyjąć, że uczestnicy tej sceny rzeczywiście chcieli potowarzyszyć w modlitwie swemu reżyserowi. Ja skłaniam się optymistycznie ku tej drugiej możliwości. Podoba mi się ta scena, nawet z poprawką na powszechnie znaną skłonność aktorów do przedstawień. W ogóle - podoba mi się, że ludzie jednoczą się w dobrych sprawach. I podoba mi się ten reżyser, któremu zresztą Emma Thompson w swym wywiadzie przypisuje większość zasług w powodzeniu filmu: Dzięki swej niewyczerpanej cierpliwości i swej pewności, godnej mistrza sztuki wojennej, nauczył się panować nad tymi aktorami tak bardzo brytyjskimi, uformowanymi przez teatr, uniknął też całej tej przestarzałej wykwintności rodem z seriali BBC i nadal filmowi akcent współczesny mimo kostiumów. Po którymś z dni zdjęciowych, wieczorem, Emma Thompson notuje: Ang mówi tylko o jin i jang w ,,Sense and Sensibility". Jego wrażliwość jest wspaniale pozbawiona sentymentalizmu, dokładnie tak, jak wrażliwość Austen. Są między 'nimi niezwykłe powinowactwa. Ją wprawiłoby to w osłupienie. 156; Zapytana, czy czuje się bliska Jane Austen, Emma Thompson i odpowiada: ! Lubię jej ironię i jej poczucie humoru, a także gorycz jej spojrzenia ^ ^a świat. Jak ona - jestem kimś, kto musi mieć kontrolę nad sytuacją l (• kto nie lubi okazywać swoich uczuć. Tych w każdym razie, których \ ukazanie naraża mnie na ryzyko poddania się słabości lub sprawia, że j jestem źle widziana przez innych. l Austen, Thompson i Lee - współdziałanie tych trzech osobowości, ! wzbogacone o talenty pozostałych aktorów, kompozytora, autora zdjęć, | twórcy kostiumów - dało w rezultacie film niezwykle spójny, pełen | prostoty i namysłu, czystości i spokoju, atencji wobec przyrody i ludzkich j uczuć. l A oto kilka zdań, które wyszły spod pióra Anga Lee: Za jedną z właściwości charakteru, które stworzyły z Jane Austen istotę tak wyjątkową, uważa się to, iż rozpoznała ona we wszystkim określoną dwoistość. Wiedziała, że bardzo rzadko się zdarza, by rzeczy zmierzały w przewidzianym kierunku. Rozumiała też rozdarcie, które w niewinnych spowodowane być może nagłą ich konfrontacją z prawdą. Niemniej doceniała sytuacje, które nieuchronnie stają się przedmiotem satyry - to jest chwile, gdy ludzie mówią jedno, a czynią drugie. Adaptacja Emmy Thompson respektuje to zetknięcie się dwoistości. A ja tylko próbowałem być wiemy temu rozumieniu dzielą, w tym duchu przenosząc scenariusz na ekran. Jin i jang - dwie zasady, będące swym przeciwieństwem, łączące się ze sobą i przenikające się, wpływające na siebie nawzajem i w ten sposób tworzące nierozerwalną całość - można odnaleźć niemal w każdym kadrze filmu Anga Lee. Czystość, spokój, niewinność, łagodność, miłość, skrzętna praca - wiążą się z domem, rodziną, ziemią i naturą. ! Grzech, występek, obłuda, pycha i złość, zawiść i chciwość przychodzą l z zewnątrz, "ze świata". Białe płótna, łopoczące na wietrze lub składane starannie w komodzie, świeża zieleń, lśniące wody, dalekie, czyste pejzaże - kontrastują z gęstym błotem, ściskiem, anonimowością ludzi l i zmrokiem przed salą balową, z duchotą wewnątrz, z tłumem wrogich j ludzi wokół. ! W filmie nieustannie najczystszy liryzm puentowany jest scenami o wielkim ładunku komizmu, śmierć ociera się o życie, miłość - o nie- 157 nawiść, nikczemność - o szlachetność. Upokorzone, poddane dośw' czeniu bliskiej śmierci, siostry Dashwood wymieniają się cał ^ obszarami swych osobowości, uzupełniając je nawzajem. Te wszystl^' kontrasty i to przenikanie wpływów pozostawiają wrażenie całkowi • jedności, harmonii i - dzięki temu - głębokiej satysfakcji. J Zdjęcia są prawdziwie piękne, a tło dźwiękowe budzi zachwyt Mówię nie tylko o ślicznej muzyce, skomponowanej przez Patricka Doyle'a, której film zawdzięcza przynajmniej połowę swego uroku Mówię także o żywo obecnych w tle, poza muzyką i dialogami odgłosach codzienności: stąpanie po schodach, poskrzypywanie starych mebli czy desek podłogi, śpiew ptaków, szum wiatru i deszczu, tykanie zegarka, ujadanie psów, dalekie beczenie owiec - to wszystko brzmi naturalnie, jakby się nagrało mimochodem; a jednak pełni w filmie ważną rolę. , Ujrzyj prostotę w codzienności - pisał Lao-Tse. - Należy przypatrywać się rzeczom tak, jakby się je widziało po raz pierwszy - twierdził. Trzeba starać się znaleźć powiązania między elementami, zauważyć powtarzające się układy i zależności. Lao-Tse napisał jeszcze słowa bardzo nam bliskie: Szanuj wszystkich pod nieboskłonem jak własne ciało. Zalecał też obserwację praw natury i życie w zgodzie z nimi - daje to mądrość widzenia, "jak się rzeczy mają", trwanie w skromności, umiarze, współczuciu i trosce. I takie też widzenie ma Ang Lee. Jednym słowem - wszystko się zgadza. Wschodnia przyprawa, dorzucona do klasycznej potrawy angielskiej, nie tylko podniosła jej naturalny smak, ale dodała jej jeszcze specjalnego uroku. Mam nadzieję, że wszystkie Czytelniczki wraz z Czytelnikami pobiegną teraz obejrzeć film "Rozważna i romantyczna", a następnie sięgną po literacki pierwowzór. Kolejność może być zresztą odwrotna. Bardzo pouczające i miłe doświadczenie. A także - okazja do zastanowienia się nad dolą kobiety na przestrzeni dziejów. Jak wiadomo, była ona (całkiem jak ta dola chłopa pańszczyźnianego) bardzo ciężka. Film "Rozważna i romantyczna" uprzytomni Warn, jak wiele płeć nasza wygrała przez ostatnie dwieście lat. Oczywiście, trochę też straciła. Ale zyski zdecydowanie biorą górę nad stratami. ' 158 ,-r/' upiłam sobie w antykwariacie: "Wspomnienia o Bolesławie A Prusie" pod redakcją Stanisława Fity i Zygmunta Szweykowskiego (PIW, Warszawa 1962). Z tej samej PIW-owskiej serii wydanej na pięćdziesięciolecie śmierci pisarza, mam jeszcze pracę Ludwika B. Grzeniewskiego "Warszawa w »Lalce« Prusa". Obie książki równie wielkiej klasy, są przy tym nadzwyczaj ciekawe, gęste od faktów i komentarzy, a przecież w czytaniu bardzo miłe i proste. Ze "Wspomnień", tak osobistych i pełnych ciepła, postać naszego ulubionego pisarza wyłania się jak żywa. Pięćdziesiąt dwie osoby, wszystkie w jakiś sposób ważne dla Polski, jej nauki czy kultury: przyjaciele z ławy szkolnej, ze studiów, koledzy z warszawskich redakcji, pisarze (m. in. Julian Ochorowicz - pierwowzór Ochockiego z "Lalki", Wiktor Gomulicki, Władysław Mickiewicz, Stefan Żeromski, Antoni Słonimski, Ludwik Krzywicki, Janusz Korczak, Artur Oppman, Bruno Winawer) - wszyscy opowiadają o Prusie w tej samej ciepłej tonacji. Nawet Aleksander Świętochowski, od lat szkolnych najwyraźniej rywalizujący z Aleksandrem Głowackim herbu Prus, musi w końcu, choć niechętnie .i wśród uszczypliwości, powiedzieć o nim coś dobrego. l, Wszyscy podkreślają jego najważniejszą cechę: dobroć. Zauważają | też wesołość oraz pewną niezaradność, wielką delikatność uczuć j szlachetność. Marian Dubiecki, późniejszy historyk, uczestnik powstania |tyczniowego i współpracownik Romualda Traugutta, pisze: Fundament charakteru i zacność duszy kładła mu w murach, już wtedy sprofanowanych, pałacu puławskiego - staruszka, jego babka. Ona wychowała g°- (...) Dzieciństwo, po wczesnej rodziców stracie, spędzał u babki murach pałacu w Puławach. Bytem w tej izbie na parterze u owej 159 babki - nazwiska już dziś - miłej białej staruszki - nie parni Drzewa puławskich ogrodów szumiały nad dziecka głową. Czego h ^l nie zdołała powiedzieć - dopowiedziały drzewa. Późniejszy adw l- ° Wacław Horodyński, walczył w powstaniu styczniowym i opubliko dt' tom wspomnień pod tytułem "1863". Oto wyjątek z tego tom Najbliższe stosunki łączyły mnie z dwoma towarzyszami broni, z który '• poznałem się już dawniej, w oddziale "Dzieci Warszawskich' Zychlińskip Jeden z nich - student Uniwersytetu Moskiewskiego, kniaź Deleck" drugi - tak zwany ..filozof (...) Dostał od nas takie przezwisko z fei przyczyny, ze niewiele będąc od nas starszym, imponował nam swoja szeroką, już, mimo młodych lat, wiedzą. Tym filozofem byt Aleksander Głowacki, późniejszy Prus. Niedługo cieszyliśmy się jego towarzystwem gdyż w pierwszej potyczce (...) Głowacki otrzymał silną kontuzję głowy i utracił przytomność. Po • bitwie dopiero znaleziono go leżącego na polu, skąd przewieziony został do któregoś z okolicznych dworów, gdzie zaopiekowano się nim. O swoim udziale w bitwie pod Białka pisze Prus do Mścisława Godlewskiego w dniu 11 listopada 1865: Ja, dawny ja, pochowany jestem razem z nadziejami moimi pod Białka, skąd drugi ja wyniósł: dwumiesięczne szaleństwo, zwątpienie w tego rodzaju zabawy l kalectwo. - Ciężka kontuzja głowy była prawdopodobnie przyczyną agorafobii nękającej Prusa przez całe późniejsze życie. Jednakże w roku 1864, po odbyciu kampanii w powstaniu, pojawił się w klasie VI gimnazjum lubelskiego, poprzedzony swoistą sławą. Kolega Adam Myslowski opowiadał nam, ze dopiero wtenczas będzie prawdziwa uciecha, jak przyjedzie Głowacki. - To chłopiec wesoły i dowcipny, przy tym bardzo dobry matematyk i poeta. (...) Umie lornetować przez but dziurawy, tańczyć fandango, wielu rzeczy niesłychanych dokonał. (...) Nareszcie zjawił się Głowacki. Figura niepoczesna, szczupły, smagły, czupryna czarna, gęsta, kędzierzawa, oczy przymrużone, bo wzrok ma krótki. Twarz wyrazista, wąsiki sypią się - wspomina Gustaw Doliński, późniejszy lekarz. Przytacza także przykłady sztubackich szaleństw i figli. Jeden z nich - nocny spacer po cmentarzu, udokumentowany złożeniem na ścianie świeżo wymurowanego grobu podpisów Dolińskiego i Głowackiego - znalazł finał w kryminale lubelskim. Jednak więcej niż figli było w ówczesnym życiu uczniowskim powagi i odpowiedzial- 160.", W kółku Głowackiego zorganizowano kasę pożyczkową dla n. "arnoźnych kolegów, którzy pożyczali po cztery ruble na buty, notem spłacali dług w miesięcznych ratach. Głowacki też wprowadził życie projekt wykładów niedzielnych dla kolegów słabszych w nauce r