THOMAS GIFFORD Pierwsza ofiara.; Tytuł oryginału TIK FIRST SACRIFICE Od autora Nawet najbardziej rozleniwieni i wybitnie nierozgarnięci studenci nie uwierzą, że powieść tak skomplikowana, o fabule zagmatwanej i tak skonstruowanej, aby przedstawić wiele punktów widzenia, mogła powstać w wyniku pracy jednego, samotnego pisarza przykutego do swego komputera. Błędy i pomyłki, bez wątpienia kryjące się w tekście, to wyłącznie moja wina, natomiast zasługą za. wszystko, co - drogi czytelniku - uznasz za wartościowe, bliskie życia, muszę się podzielić z następującymi osobami, które wkładają mnóstwo wysiłku w swoją pracę i bardzo się o mnie troszczą. Jak zawsze, moje agentki Kathy Robbins i Elizabeth Mackey dodawały mi otuchy, wspierały, uspokajały, gdy popadałem w zły humor, i śmiały się z moich dowcipów. Moja redaktorka, prawdziwa cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy się jeszcze tak nie napracowała jak przy tej powieści i jestem jej za to głęboko wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się to udaje, jednak to, co robi, zawsze robi wspaniale. Ta książka nie powstałaby bez niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i wiedzą poprowadziła przez najbar- dziej kulturalne miasto, jakie kiedykolwiek widziałem: Berlin. Kierowana niesamowitym instynktem wiedziała, co powinienem zobaczyć. A gdy padałem ze zmęczenia i chciałem zrezygnować z dalszej wędrówki, ciągnęła mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w samą porę. Niezbyt często autorzy ulegają pokusie, aby napisać dalszy ciąg powieści ukończonej prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jednak wydarzenia w nowych Niemczech były na tyle niepokojące, aby usprawiedliwić ponowne pojawienie się niektórych postaci z tamtych czasów. Wkrótce uświadomiłem sobie, że muszę dokończyć sagę Cooperów z Cooper's Falls w Minnesocie, raz jeszcze sięgnąć w samo jądro ciemności. Może teraz będą mogli spoczywać w spoko- ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Thomas Gifford Nowy Jork Sumienie staje się pierwszą ofiarą na drodze do przetrwania. EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG JA TO NIE JA; ON TO NIE ON; ONI TO NIE ONI. Rozdział 1 Dziewczyna, która zniknęła nie pamiętała, kiedy ostatni raz spokojnie zasnęła. Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do doktora Giseviusa. Powiedzieli jej o matce... Wypadła z gabinetu oślepiona łzami gniewu. Jeździła potem bez celu przez mroczne, nie kończące się ulice Berlina... Jeździła tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła niemal, aby znaleziono ją w zmia- żdżonym wraku porsche, żeby miała już wreszcie wszystkie troski i smutki za sobą. Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic już nie czuła. Może spała, ale z pewnością nie odpoczęła. A potem... Potem... Zaledwie dwie noce temu... Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem w jego kryjówce w dzielnicy zniszczonych, cuchnących wilgocią, szarych pułapek na szczury, zbudowa- nych jeszcze przed komunistami; w dzielnicy budynków, którym udało się przetrwać alianckie bombardowania pięćdziesiąt lat temu. Było to oczywiście we wschodnim Berlinie, gdzie Karl-Heinz nadal czuł się bezpieczniej. Spędzili tę noc, przygotowując się do demonstracji Stiffela przeciw cudzoziemcom. Przygotowywali się, aby stawić czoło tłumowi z czerwono-biało-czarnymi opaskami, z nową wersją swastyki, w brunatnych koszulach; tłumowi o spoconych twarzach lśniących w światłach telewizyjnych reflektorów. Karl-Heinz zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej gazetce, ale mieli tam być przede wszystkim po to, aby zaprotestować. Takie były założenia. Przez całą noc pomagała Karlowi-Heinzowi składać i drukować gotykiem ulotki; wykorzys- tywali podobieństwo między mocnymi chłopakami Stiffela a żołdakami Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej histori Niemiec. Rano poszła do pracy, do małej galeri przy Fasanenplatz. Potem był wiec. Wiec przeobraził się w zamieszki, bardzo gwałtowne. Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż mieszkała niedaleko, o kilka przecznic od Ku'damm przy Savignyplatz. Przyłożyła lód do zakrwawionej, posiniaczonej twarzy. Krążyła po pokoju, przerzucając gazety, słuchając starych płyt Rolling Stones, które kiedyś należały do jej matki. Lód pomógł, zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że całe życie wymknęło jej się spod kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie może poradzić, bo już nigdy nie będzie wolna. Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i napisano o tym w gazetach. Dzięki niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że nie ma wyjścia. Historia to wielka maszyna, pełna miażdżących trybów. Jak już człowiek zostanie przez nią wciągnięty, nie ma ucieczki. Karl-Heinz twierdził, że przewidział przyszłość. Nazywała się "Sparta- kus". Opowiedział jej o tym, gdy pracowali razem w nocy nad ulotkami. Nie mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za bardzo to przeżywała. Chwycił ją za ramiona i potrząsał tak długo, aż przestała płakać. - Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie możesz sobie pozwolić na tchórzost- wo w tej sytuacji... Dodał, że mówiąc o tym wszystkim, okazał jej zaufanie. - To jak choroba, moja droga. Jak zaraza. Od "Spartakusa" można umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. - Tak, Eriko, jeśli zetkniesz się ze "Spartakusem", zginiesz. Pocałował ją w policzek. Był bardzo czuły, choć miał rozgorączkowane oczy i zaciętą twarz fanatyka. Padało, gdy wydostała się ze ścisku i wróciła do mieszkania. Z rozciętej wargi i obtartego czoła kapała krew. Przyciskała do głowy szalik od Hermesa. Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim się wybierała na wiec: kurtka od Jil Sander, jedwabny szalik, dżinsy i kowbojskie buty. Odparła, że nic na to nie poradzi, bo taka już jest; a jego świat jest dla niej nowy. Wtedy przytulił ją, pocałował i poprosił, aby trzymała się blisko niego. Nadszedł szary, przesyco- ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło. Taki zawsze wydawał się jej Berlin. Zimny i wilgotny. Mieszkanie, świeżo wyremontowane w starym budynku, było chłodne i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak wiele innych mieszkań. W czasie wojny uszkodziła je bomba. Teraz jednak już nikt nie mówił o wojnie. Wojna ich nudziła. To prehistoria. Erika wstydziła się swoich poglądów na wojnę, choć jej przyjaciele twierdzili, że kompletnie nie ma racji. Dopiero kiedy zjawił się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej przyjaciele i cały naród niemiecki okłamują się, a ona miała rację od samego początku. Karl-Heinz nie miał złudzeń co do Stiffela. - Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej Karl-Heinz poprzedniej nocy - najpierw chce rządzić Berlinem, a potem całymi Niemcami. Po raz ostatni widziała Karla-Heinza, kiedy zepchnął ją z drogi nacierających zbirów w opaskach i z pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną twarz. Wepchnął ją w tłum przyglądający się maszerującym z bezpiecznej odległości. Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż przejdą obok niej. Bała się o Kar- la-Heinza, ale nie zdołała się do niego przepchnąć. Rozbolała ją głowa i w końcu poszła boczną uliczką w kierunku domu. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Karl-Heinz uważał, że historia się powtarza. Ciągle jej to mówił. Upadła na łóżko i wpatrywała się w okno. Myślała o matce, znowu słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który znała całe życie. Kiedyś przepisywał jej leki na dziecięce choroby, zawsze zjawiał się w potrzebie, aby udzielić rodzinie porady. Był najlepszym przyjacielem jej ojca. Znowu przypomniała sobie, jak trzy tygodnie temu mówił: "Musisz się przygotować, Eriko, nie można od tego uciec, twoja matka umiera..." - Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Zazwyczaj stan umysłu pogar- sza się powoli, a tu dzieje się to tak błyskawicznie. -Doktor Gisevius wzruszył potężnymi ramionami. Obity skórą obrotowy fotel zajęczał pod jego stupięć- dziesięciokilogramowym ciężarem. - Wiem, że nie to miałaś nadzieję usłyszeć, Eriko, ale muszę cię przygotować. Rozumiesz to chyba, moja droga? Czuła zapach jego wody kolońskiej. Zawsze używał tej samej marki, nawet wtedy gdy przychodził do niej w dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło albo miała grypę. Dostawała wówczas cukierki zawinięte w kolorowe, szeleszczące papierki. Zawsze po jego wizycie czuła się lepiej. Teraz patrzył na nią z poważnym, ponurym wyrazem twarzy. Głęboko osadzone oczy kryły się pod spuchńiętymi powiekami. Grube palce splótł na dokładnie zapiętej kamizelce. Spojrzała na ojca siedzącego obok niej. Na jego szlachetny profil. Wolf Koller obrócił głowę, uśmiechnął się lekko, jakby chciał potwierdzić słowa lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej przez krótką chwilę, na moment na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania i upokorzenia. Przeciągnął palcami po włosach strzyżonych raz w tygodniu u Antoni. - Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej nadziei? Mówimy przecież o Lise. Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie traktuj jej jak królika doświadczalnego. Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki przypadek w historii medycyny... - Wolf Koller nagle z całej siły walnął pięścią w poręcz skórzanego fotela. Erika odwróciła głowę, nie mogą znieść tego przedstawienia. Gisevius zamrugał oczami, ale powstrzymał się od komentarza. Fotel był bardzo stary, został odziedziczony po słynnym przodku Giseviusa, psychiatrze Waltherze Giseviu- sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor wyschniętej krwi. - Obserwujemy z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ma wpływ na Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi katusze... Mruknęła coś pod nosem. Gisevius pochylił się do niej. - Co mówiłaś, moja droga? - spytał. - On nic nie widzi - odparła szorstko. - Nie ma pojęcia, co czuję. - Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię, kiedy usiłujesz przekonać wszystkich wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nie ma sensu udawać przed doktorem Giseviusem. Zna prawdę. Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i skrzyżował przed sobą długie nogi. - Eryko... Czy nie możesz ogłosić zawieszenia broni choćby na ten krótki moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia twojej matki? Przecież oboje ją kochamy... - Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz być ze mną uczciwy chociaż ten jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca, przygważdżając go spojrzeniem. - Zapominasz, że widziałam, jak ją traktujesz... Doktor Gisevius też to widział. Po co więc udawać? Kogo próbujesz przekonać? Samego siebie? Wolf Koller przez chwilę nie odpowiadał, a potem się odezwał: - Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w potwornym napięciu. Erika nie panuje nad sobą... - Co za bzdura! - przerwała mu gwałtownie. Wolf Koller ciągnął dalej: - Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się na kawałki, Fritz. Poza tym jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa... tylko jej umysł... Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate włosy, opadające na szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie powinien wyglądać dyrygent Berlińskich Filharmoników. Niestety, miał drewniane ucho. Kształtował niemieckie społeczeństwo, niemieckie państwo. Był przemysłowcem i finansistą. Całe życie znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie - słynny lekarz, który leczył ludzi z najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia, wybitny profesor prawa w latach trzydziestych i czterdziestych - zostali przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki kontynuowali synowie. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Stali się dla siebie najlepszymi powiernikami i doradcami. Zawsze też byli wspólnikami. Poprzednia żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas kłótni: "Pójdziecie razem do piekła!" Na co Gisevius odparł spokojnie: "Śpiewając dawne piosenki". - Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy nasza rodzina się nie rozpadnie. - Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. - Nigdy nie czułem się taki bezradny, zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka jak zawsze, a nazajutrz jakby jej w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia. Erika bezlitośnie wyszeptała: - Za chwilę się rozpłacze... Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na nich. - Musicie być silni. Nic innego nie można zrobić. Silni w obliczu nieuniknionej straty. Cokolwiek się stanie, życie płynie dalej. Życie musi płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli pogodzicie się z faktami... Oczywiście będziecie cierpieć z powodu tej ogromnej straty. Gisevius obciął końcówkę wielkiego cygara, zwilżył je w ustach, starannie przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko. Na ciemnej, wyłożonej drewnem ścianie naprzeciw biurka otoczonego lśniącymi, starannie odkurzonymi szafa- mi bibliotecznymi, wisiał obraz Przebudzenie Zygfryda. Przebudził się z dłu- giego snu jak Niemcy, prawdziwe Niemcy. Spełniające się przeznaczenie. Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła zawsze Giseviusa z Wolfem Kol- lerem. A teraz byli już tak blisko spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa nad ozdobnie rzeźbionym, inkrustowanym biurkiem. Żałował, że nie zna sposobu na poradzenie sobie z córką Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała uwagę Wolfa. Gisevius miał nadzieję, że teraz przestanie wreszcie odrywać go od ich wielkiego zadania. - Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia z procesem chemicznym, który niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z pewnością wykaże... - Koller rzucił mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak, jakby miał się załamać z rozpaczy. Aktor, który głęboko wszedł w rolę. - Pracujemy z Amerykanami w In- stytucie Salka i na Uniwersytecie Kalifornijskim nad nowym testem, ale jeszcze nie możemy go stosować. Sześć miesięcy, rok, dwa lata... - Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś uratować Lise za sześć miesięcy albo za rok? Na miłość boską, Fritz... - Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub za rok być może będziemy mieli klucz do choroby, znajdziemy drogę, która zaprowadzi nas do sposobu leczenia, zahamowania postępów... nikt nie wie, jak długo to będzie trwało. - Wydmuchnął dym, widoczny w świetle lampy stojącej na biurku. W całym pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy test pozwoli na ustalenie obecności substancji PN-2, której poziom u Lise będzie zapewne bardzo niski. Przy chorobie Alzheimera zamiast zdrowego PN-2 pojawia się inny peptyd - beta-amyloid, który nazywamy śmieciami zatykającymi komórki mózgu. Musicie się przygotować na to, że trzeba będzie przenieść ją do domu opieki. - Nonsens! Dopilnuję, żeby miała odpowiednią opiekę w domu. - Będzie to bardzo nieprzyjemny widok. Kobieta, którą kochaliście, przeobrazi się w całkiem inną istotę, której może nawet zaczniecie nienawi- dzić... Poza tym nie będzie was rozpoznawać. - Wolf Koller machnął niecierpliwie ręką. - Eriko, musisz zacząć przewidywać. Musisz znaleźć sposób, aby sobie z tym poradzić. Byłaś bardzo związana z matką, wiem o tym... Wolf Koller opadł na fotel, zacisnął wargi. - Erika poradzi sobie z tą rodzinną tragedią. Przecież nazywa się Koller. Erika nic nie odpowiedziała. - Czy powiesz Lise o jej stanie? - spytał Gisevius. - Po co? - zaśmiał się gorzko Koller. - Zaraz o tym zapomni. Czy nie na tym polega choroba Alzheimera? Słyszałem taki dowcip: w Alzheimerze najlepsze jest to, że codziennie poznajesz nowych ludzi. Erika zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. Skrzyżowała ramiona na piersi. Wpatrywała się w wielkie betonowe pojemniki na krzewy i drzewa ustawione wokół werandy. - Tak, tak, ale chyba trzeba jej to powiedzieć. Być może są sprawy, które chciałaby załatwić. Wolf, stary przyjacielu, uwierz mi, wszystko rozumiem. To bardzo smutna chwila. Jednak nie ma odwrotu. W ciszy, która nastąpiła po jego słowach, Gisevius przyjrzał się koniusz- kowi popiołu i strząsnął go do kryształowej popielniczki. Odłożył cygaro, otworzył środkową szufladę biurka. Nacisnął guzik i wydostał kasetę. Włożył cygaro w kącik ust, odkręcił wieczne pióro. Na nalepce starannie napisał: "Wolf i Erika Koller. Listopad. Dotyczy Lise Koller", następnie przykleił ją na wierzchu pudełka. Podniósł głowę i spotkał spojrzenie Wolfa. - Dla porządku - powiedział cicho. - Nie trzeba robić notatek. Potem Wolf Koller próbował porozmawiać ze swoją córką. Stali na podjeździe przed wielkim domem. - Eriko, musimy pomówić. Nie pozwolę, żebyś tak odeszła... Chcę ci pomóc, zrobię, co się tylko da, abyśmy oboje przez to jakoś przeszli... Dlaczego nie odzywasz się do mnie? Czy nie możesz choćby na krótko zapomnieć o gniewie? Mógłbym ci pomóc... Stała na rozstawionych nogach, naciągała rękawiczki. Jej oczy zniknęły za ciemnymi okularami. - Idź do diabła, ojcze. Już prawie tam jesteś. Obcasy zastukały na ścieżce, gdy podeszła do niskiego czarnego porsche. Koller patrzył, jak odjeżdża. Kochał ją i nienawidził... Dostrzegła jego minę we wstecznym lusterku, gdy objeżdżała podjazd. Miłość i nienawiść. Zrozumiała, że stała się dla swego ojca prawdziwym problemem. Trzy tygodnie potem, czterdzieści osiem godzin po zamieszkach i opowie- ści Karla-Heinza o "Spartakusie", której nie potrafiła wysłuchać do końca, stała przy oknie i czuła, jak gorące łzy palą w zadrapaniach i skaleczeniach na twarzy. Przez mgłę mżawki dostrzegła ogromny znak Mercedesa, obracający się bez przerwy w mroku. Ekonomiczna siła nowych Niemiec wyrastająca z jałowej, zbombardowanej przeszłości, budowana przez ludzi jak jej ojciec, który nie zapomniał dawnej chwały. Oparła czoło o zimną szybę, zadrżała. Nie zostało dużo czasu. Odwróciła się, żeby spojrzeć na pokój, na całe to bzdurne otoczenie, które jeszcze kilka miesięcy temu wydawało jej się takie cholernie ważne. Stało tu niewiele mebli, wszystkie niskie. Na ścianie wisiała rzeźba z migającymi, zmieniającymi kolor cyframi. Na podłodze dzieło młodego, dobrze zapowia- dającego się artysty, którego przyprowadziła do galerii. Jej pierwsze odkrycie. Był to stos kawałków betonu, fragmentów Muru, a jeśli spojrzało się na nie w sposób, jaki zaplanował artysta, w odpowiednim świetle dostrzegało się na ścianie cień wyjącego wilka. Artysta był bardzo inteligentnym człowiekiem. Lubił szokować. Kiedy spotykał się z miłośnikami sztuki lub właścicielami galeri, przyszywał do ubrania żółtą gwiazdę Dawida. Erika zaledwie kilka razy widziała tego wyjącego wilka. Nie było to łatwe. Artysta powiedział, że się musi chcieć go zobaczyć. Po przeciwnej stronie wisiała na ścianie czarno-biała fotografia Bramy Brandenburskiej, zrobiona przez jej przyjaciółkę Beate. Szczegóły znikały w strugach deszczu. Na tle szarego nieba bogini zwycięstwa poganiała biczem wielkie szare konie. Stary żelazny krzyż Prus wrócił na miejsce. Po wojnie, gdy komuniści odbudowywali bramę, usunęli z niej symbol pruskiego militaryz- mu. Gdy jednak Mur runął, a wschodni i zachodni Niemcy, nowi Niemcy, przystąpili do przywracania porządku, żelazny krzyż w tajemniczy sposób znalazł się na miejscu. "Trzeba podziwiać tych fryców, że nigdy z niczego nie rezygnują". Tak powiedział jej pewien amerykański student. Roześmieli się i wypili jeszcze po jednym piwie. "Nic was, fryce, nie powstrzyma. Nic dziwnego, że reszta Europy już narobiła ze strachu w portki". Kiedy padł Mur, kiedy otworzyła się brama, kiedy przy przejściu granicz- nym organizowano zabawy, koło Bramy Brandenburskiej powstał pchli targ, gdzie byli wschodni Niemcy sprzedawali pamiątki z przeszłości, głównie fragmenty starych wojskowych mundurów. Niewiele nadawało się na pamiątkę. Niewiele było tego w kraju. Stare Niemcy, nowe Niemcy. W końcu wszystko było tak samo. Słyszała marsz podkutych butów, widziała szare mundury... "Byłeś ubrany na niebies- ko, a Niemcy na szaro..." Bogart... Wszystkiego musiała sama się dowiedzieć, wciąż wiedziała tak mało... Widziała swastyki malowane sprayem na murach przez punków w skórach i łańcuchach, którzy pozowali na twardzieli... Nic się nie zmieniło. Należała do tego świata, nazywała się Erika Koller, stanowiła część problemu. Karl-Heinz nie rozumiał, co to znaczy być Eriką Koller. Nie potrafiła mu wytłumaczyć. Należała do historii, której nie rozumiał. Była częścią problemu. Żadnej ucieczki. Żadnej drogi wyjścia, znikąd pomocy. Tkwiła w samym środku. Miała jeszcze czas. Poszła do kuchni. Nowej, błyszczącej. Urządzenia Brauna, Krupa... noże ze stali Solingen. Znalazła się w łazience. Niedorzecznie lśniącej, jasnej. Wierzyli w krwawe rytuały. Taka była wagnerowska, teutońska dusza. Czarny Las.:. Włócznia Przeznaczenia. Kochali to wszystko. Przeznaczenie. Krew. Nigdy dość krwi. Patrzyła na swoją twarz w lustrze. Teraz, gdy pobito ją na ulicy, nie była już taka ładna. Nie miało to żadnego znaczenia. Poczuła, że nóż wysuwa się jej z palców, usłyszała stukot o zimne kafle. Ledwie dostrzegała swoją twarz przez krew spływającą z lustra. Burke Delaney nie chciał zostawiać psów samych przez cały dzień. To był najważniejszy powód. Poza tym z całą pewnością nie chciał prowadzić tego cholernego range rovera z epoki T.E. Lawrence'a przez całą drogę do tej zabitej dechami wiochy pod Poczdamem. To drugi powód. A trzeci był następujący: doświadczenie nauczyło go, żeby nie zajmować się dzieciakami, jeśli nie musiał. Dzieciaki nie wiedzą, co robią, a poza tym wydaje im się, że będą żyły wiecznie bez względu na to, jak głupie sztuczki wymyślą. Nie, nie będą żyły wiecznie, a jeśli te szczeniaki, na które czekał, zaraz się nie zjawią, on sam szybko się przekona, jak krótkie bywa życie. Padało i było zimno. W powietrzu unosiła się woń błota. Przypomniała mu się bitwa o Ardeny, która też nie była zabawą. Zbliżała się śnieżyca. Ciemność zapadała co dzień wcześniej, taki szary, metaliczny mrok roz- lewający się oleiście potem, smutkiem i gniewem, który zawsze można znaleźć na Wschodzie. Podobno ludzie stają się tam coraz zuchwalsi, ale nie dostrzegał tego. A z całą pewnością nie w tej dziurze. Niewiele się zmieniło tu od czasów, gdy świat dzieliły granice. Zaparkował rovera obok lepiącej się od brudu szopy, która musiała kryć w sobie coś cholernie cennego, zważywszy wielkość psa miotającego się przy ścianie. Zakład naprawy motocykli i stację benzynową oświetlały trzy czy cztery dwudziestowatowe żarówki wyprodukowane na Ukrainie. Wioskowy idiota walił w starego harleya kluczem przeznaczonym do odkręcania śrub w kołach ciężarówki. Delaney zaczął się zastanawiać, jak mógł tak nisko upaść, pracując dla swego kraju. Miał uczucie, że sięgnął dna. Powinien siedzieć w domu, słuchać szczekania Schuylera i jeździć wielkim czerwonym samocho- dem. Tam właśnie powinien być, a nie tu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Postukał fajką w obcas, wytrząsając popiół, i zaczął ją znowu nabijać tytoniem z ceratowego kapciucha. Czekając wypalił już trzy fajki. Wreszcie usłyszał terkot motocykla, który podskoczył na wyboju i zato- czył się lekko, rozpryskując oleistą, błotnistą kałużę. Dzieciak objechał go dookoła i zahamował obok rovera. Zsiadł i kopnął podpórkę stopą w wysokim bucie. Takie wysokie buty doprowadzały Delaneya do szału. Z boku miały małe skrzydełka ze skóry i srebrne sprzączki. A do tego ten poobijany kask. Dzieciak wyglądał przez to jak żebrak z innej planety. Powiedział coś po niemiecku, ale Delaney bez słowa wpatrywał się w jego twarz. Była opuchnięta i posiniaczona. Dolna warga rozcięta, ściągnięta strupem. Oko zmieniło się w ciemnopurpurową plamę. Przykrywała ją spuchnięta powieka. - Walnąłeś w ciężarówkę? - zapytał Delaney. - Bardzo śmieszne. Omal mnie nie zakatrupili. Brunatne koszule Stif fela. -Mówił tak, jak człowiek z bokserską rękawicą przy ustach. -Zamieszki uliczne. - Widocznie stałeś po niewłaściwej stronie. Angielscy kibice kontra cioty z Ku'damm? - Czasami myślę, że nie traktuje mnie pan z właściwą powagą. -Przełknął głośno ślinę. - Czasami masz rację. Jesteś idealistą, synu. A w mojej robocie to idealiści zawsze próbują mnie zabić za swoje przekonania. - Padało coraz bardziej,a wioskowy idiota coraz szybciej bębnił po harleyu. - Wsiadaj, przyda ci się łyk mojej specjalnej kawy. Chcesz tabletkę tylenolu, tylko na receptę? Musi cię cholernie boleć twarz. Wsiedli do rovera. Delaney włączył silnik, przesunął dźwignię ogrzewania. Młodzieniec ostrożnie zdjął kask. Jedno spuchnięte ucho było dwa razy większe od drugiego. Wziął tabletki wytrząśnięte przez Delaneya z buteleczki i popił kawą. - Wpadliśmy na tłum ludzi Stiffela. Gonili kilku Turków... Może pan sobie wyobrazić dalszy ciąg. Nikt nad nimi nie panuje, są bardzo dobrze zorganizowani, zyskują coraz większe poparcie. - Skrzywił się, gdy gorąca kawa sparzyła świeże pęknięcie dolnej wargi. - Istnieją dowody na to, że różne grupy neonazistowskie łączą się ze sobą. - To ty tak mówisz. Ale już zainteresowałem tym, kogo należy, rozu- miesz? - To logiczne. Nielogiczna jest odmowa udzielenia nam pomocy... - Spod opuchniętej powieki pojawiło się oko - wystraszone, niespokojne. - Tych ludzi trzeba powstrzymać. - Uspokój się. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby im sprzedać ten pomysł, który wydaje się trochę naciągany. - Historia też wydaje się naciągana - żachnął się chłopak. - Po prostu taka jest biurokracja, jeśli cię to pocieszy. Wypij kawę do końca. - Amerykanie nigdy nie wiedzą, czego chcą -mruknął, ogrzewając dłonie o plastikowy kubeczek. - Doprawdy? Wiedzieliśmy, czego chcemy, w latach wojny. Spytaj się paru przyjaciół twojego starego. Kiedyś zawsze wiedzieliśmy, co robić... - To było kiedyś - prychnął z lekceważeniem. - Kiedy§, gdy wiadomo było, co znaczy dobro, a co zło. Jednak dla ciebie to zbyt trudne, prawda? - powiedział Delaney z westchnieniem. - Drogi przyjacielu, wspomniałeś, że spotkanie w tej dziurze będzie dla mnie bardzo ważne. Jak dotąd nic ważnego nie usłyszałem. - Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu, kryjącym się pod długimi, zwisającymi wąsami. Delaney zawsze nosił starą, wełnianą, ciasno przylegającą do czaszki czapkę, przez co jego ciemna od opalenizny twarz o grubych rysach wydawała się szczególnie niemiła. Zawsze też pachniał psem. Chłopak wyciągnął spod skórzanej kurtki wypchaną kopertę. - Choćby za to pańscy przyjaciele powinni nam pomóc, choćby tylko za to. - Na zewnątrz zapadł już mrok. Pies wciąż miotał się przy metalowych drzwiach szopy. Z garażu dolatywała muzyka rockowa. - Idę już. Nie mogę spóźnić się na spotkanie. - Jesteś bardzo zajęty. Przez cały dzień masz jakieś spotkania. Wracasz do Berlina? - Tak. Mieszkam z rodzicami. - Nie pieprz. Gdyby twój ojciec wiedział, co robisz... - Niech się pan nie martwi o mojego ojca. - Co jest w kopercie? - Zapłacił bym za to życiem. Nie mogę zostać, aby panu cokolwiek wyjaśniać. Muszę iść. - Otworzył drzwi. - Odezwę się. - Oczywiście, wcale w to nie wątpię. Delaney obserwował, jak chłopak przekłada nogę przez motocykl, kopie rozrusznik, a potem siada wygodnie, gdy tylko silnik zaczął pracować. Bon voyage, przyjacielu. Przejechał przez kilka kałuż, rozbryzgując fontanny błotnistej brei. Delaney pogrzebał w fajce, wytrząsnął ponownie popiół i jeszcze raz nabił. Zapalił i zaciągnął się powoli, z namysłem. Zastanawiał się, jak długo ten dzieciak pożyje przy takich facetach jak Joachim Stiffel, biegających po okolicy z pałkami i nożami. Zabili Turka, jakiegoś chłopaka, który pewnie nigdy nikogo w życiu nie skrzywdził, a wszyscy wiedzieli, kto to zrobił. Poza Polizei. Za nic nie sprzedałby Kartowi-Heinzowi Schmidtowi ubezpieczenia na życie. Delaney nie otworzył koperty do chwili, aż znalazł się niedaleko domu. Zjechał na pobocze i wyciągnął latarkę. Zerknął do środka. Dzieciak wystukał na maszynie raport. Przekazał mu następną część "Spartakusa". Nazajutrz wyśle to faksem. Na numer grzecznościowy w Georgetown. Wbrew pozorom była to najbezpieczniejsza droga. Ned Cheddar mógłby się domyślić. Nie trzeba było być geniuszem, aby zrozumieć, że coś się szykuje. Dreiser, szofer, spojrzał na nią przeciągle, z dezaprobatą, kiedy powiedziała mu, że nie będzie jej potrzebny. Lise Koller wyminęła go, trzymając w ręku kluczyki do porsche carrera, identycznego jak jej córki. Kilka tygodni temu musiała wygłosić do niego kazanie, a potem zwróciła się do Wolfa. Być może nie jest całkiem zdrowa, ale jeszcze jej nie zamknęli w szpitalu i dopóki tego nie zrobią, ma zamiar jeździć samochodem. Wolf się wycofał. Wiedziała, że rozmawiał z Fritzem Giseviusem o tym, że miewała chwile utraty pamięci i całe dni spędzała w otumanieniu. Domyślała się, co musiał mu odpowiedzieć. Poszła do innego lekarza, przyjaciela Eriki. Ów młody człowiek przyznał, że nie jest specjalistą, ale zapewnił, że Lise nie ma guza mózgu, czego najbardziej się obawiała. Nie potrafił postawić diagnozy; symptomy były podobne do początku choroby Alzheimera, ale jeszcze raz podkreślił, że nie jest specjalistą. Istniały również inne możliwo- ści. Zaproponował jej konsultacje u najlepszego lekarza w Niemczech, a nawet w Europie. Oczywiście u Fritza Giseviusa. Uświadomiła sobie, że Fńtz jest specjalistą od tego rodzaju chorób, ale gdy pytała go diagnozę, wił się jak piskorz. Lise Koller uważała, że Fńtz za bardzo duszą i ciałem należy do Wolfa, aby mu całkowicie ufać. Wolf go kontrolował - bez względu na powody - tak jak kontrolował cały swój świat. Nigdy nie była pewna, o co chodzi Wolfowi. Po dwudziestu latach małżeńst- wa otaczała ją pustka; nie wiedziała, w co ma wierzyć, jednego była pewna: nie może ufać Wolfowi. A Fritz był człowiekiem Wolfa. Choroba pozbawiła ją ducha walki. Fritz zaordynował jej jakieś nowe zastrzyki, które podobno miały odwrócić skutki niedoboru białka wywołują- cego czasem symptomy zbliżone do choroby Alzheimera. Czuła się tak, jakby przyparto ją do ściany. Nie miała wyboru, musiała próbować wszystkiego, a jeśli leki zapisywał Fritz, to trudno. W niektóre dni - te dobre - nabierała pewności, że terapia skutkuje. Złe zamieniały się w ciemną otchłań. Przeraża- jącą. Wtedy szukała u Eriki pomocy, nadziei, chociaż nie podzieliła się z córką złą wieścią. Teraz martwiła się, że od kilku dni nie może porozumieć się z Eriką. Było to bardzo dziwne. Wczoraj pojechała do Cafe Einstein na cotygodniowe spotkanie, na ploteczki, ale Erika się nie pokazała. Nikt nie podnosił słuchawki w jej mieszkaniu. Zadzwoniła do galerii, ale tam też nie wiedzieli, gdzie jest Erika, nie powiadomiła ich, że będzie nieobecna. Lise nie mogła już dłużej czekać. Nie lubiła występować w roli wtrącającej się we wszystko matki, ale musiała ją znaleźć. Wszystko jedno jak. Zostawiła za sobą ogromny dom w Grunewaldzie. Czuła przez skórę wibrację samochodu. Po kilku dniach mżawki wreszcie przestało padać. Szare chmury wisiały nad jesiennymi drzewami. Niektóre, o ciemnych liściach, wydawały się zadumane, inne przypominały szkielety. Droga była śliska. Myśli przytłaczały Lise. Czy traci rozum? Czy to naprawdę się z nią stanie? Poszła do biblioteki i wiele przeczytała o tej chorobie, poznała przerażającą prawdę, ale w dobre dni wszystko wydawało się koszmarnym snem. Potem nie pamiętała kilku dni i to już nie był sen. Naprawdę traciła rozum... A teraz Erika... Gdzie się podziewa? Jak mogła tak po prostu zniknąć? Lise przyszedł do głowy Karl-Heinz, nowy chłopak Eriki, ale nie potrafiła znaleźć powodu, dla którego Karl-Heinz mógł doprowadzić do zniknięcia Eriki. Niewiele o nim wiedziała. W pewien sposób uważała tę znajomość za przelotną. Karl-Heinz nie wyglądał na chłopca, którego Erika chciałaby przyprowadzić do domu. Nie był chłopcem, którego Lise wybrałaby swojej córce. Ale, mój Boże, przecież to nic strasznego, że Erika umawiała się z nim na randki. Przekonywała się, żeby się pocieszyć. Zatem gdzie jest Erika? Dlaczego nie zadzwoniła do galeńi? Lise właśnie przekroczyła pięćdziesiątkę, ale nadał była uderzająco piękną kobietą. Jej jasnobrązowa fryzura z pasmami barwy miodu była dziełem artysty. Rozwiewała się, gdy szła. Z takimi włosami nie wyglądała na kobietę odmładzającą się za wszelką cenę. W rezultacie, dzięki zadbanej twarzy, drobnym nacięciom i naciągnięciom w doskonałej szwajcarskiej klinice, gładkiej skórze, idealnym koronkom na zębach, wspaniałej figurze, wyglądała na kobietę po trzydziestce. Nosiła ubrania z domu mody Chanel i od Balenciagi - kupowała je tam od lat. Dziś włożyła kostium w kolorze ciemnej pomarańczy od Chanel, dó tego pantofle barwy kości słoniowej, kolczyki i bransoletki. Krótka spódnica odsłaniała zgrabne, silne nogi. Płaszcz kupiła u Joopa. Skórzany, z mnóstwem frędzli na szwach, trochę w stylu Tańczącego z wilkami. Okulary przeciwsłoneczne zaprojektował Claude Montana. Na przyjęciu czy balu, z pewnej odległości, w przyćmionym świetle, wciąż robiła wrażenie. Jednak uroda nie broniła Lise przed tym, co działo się z jej mózgiem, a płacz w samotności nie miał dobrego wpływu na cerę. Kiedy obejrzała dokładnie twarz w lustrze, poczuła się wstrząśnięta tym widokiem. Kilka ostatnich miesięcy, gdy czas zaczął wymykać się spod kontroli, odcisnęło swe piętno na jej twarzy. Oczy straciły blask. Ból wyrzeźbił 22 23 zmarszczki w kącikach ust. Na policzkach drżały mięśnie zaciskające szczęki. Sprawiała wrażenie czujnej, napiętej, zmęczonej, jakby stała czujność mogła odsunąć to, co nieuniknione. Nigdy nie wiedziała, co przyniesie następny dzień. Czasem wydawało jej się, że żyje wspomnieniami należącymi do kogoś innego. Wydawało jej się, że pamięta bombardowanie Londynu, Bitwę o Anglię; ukrywa się pod stołem, gdy Luftwaffe niszczyło miasto; widzi sufit rozsypujący się nad głową jej matki, dym i kurz... Jednak nie przypominała sobie śmierci matki. Była wtedy za mała. Ciągle wędrowała gdzieś myślami. Czasem Wolf szarpał ją i mówił, że krzyczała. Niekiedy wydawało jej się, że jest w kabinie spitfire'a i leci nad kanałem La Manche. Nurkuje i ucieka przed messer- schmittami, strzela do nich z karabinów maszynowych, ale tego nie mogła pamiętać. Nigdy nie była w kabinie spitfire'a. Wiedziała tylko, że jej ojciec zginął w czasie Bitwy o Anglię; był Amerykaninem latającym w RAF-ie, dlaczego jednak krąży to jej po głowie? Po co? Tajemnica kryła się w jej mózgu... Gdyby mogła komuś zaufać. Gdyby mogła zaufać Wolfowi... Została jej tylko Erika. Postawiła porsche na chodniku pokrytym mokrymi liśćmi. Jak zwykle w pomieszczeniu dozorczyni nikogo nie było i poszła prosto do małej, samoobsługowej windy. Był to stary budynek, zniszczony w czasie wojny, a potem bardzo starannie odrestaurowany. Spokojny, suchy chłód i stale unosząca się woń świeżego tynku przywodziły jej na myśl Wolfa. Budynek należał do niego, tak jak wiele innych. Dawno temu, gdy je odnawiał, pomagała mu przy wyborze odpowiedniego projektu dekoracji wnętrz, dużo czasu spędzała z tynkarzami, cieślami i elektrykami. Być może niegdyś czuła coś do Wolfa, wówczas gdy odrzuciła prawdę o sobie i o nim. Teraz wszystko wróciło. Wiedziała, że nie może mu ufać. Dostrzegła to dzięki Erice. Miała własny klucz do mieszkania córki, który otrzymała od niej pod warunkiem, że nigdy nie da go Wolfowi. Erika głęboko nienawidziła ojca, tym bardziej że uwielbiała go jako dziecko. Erika podobna była do swojej matki i całkiem dobrze się ze sobą rozumiały. Wystrój wnętrz tych pokoi niepokoił Lise. Zastanawiała się, co by powiedział o tym psychiatra. Oślepiające neonowe cyfry, oświetlona sterta gruzów, cień na ścianie. Wrażenie rozbicia, brak głębi sprawiały, że Lise czuła się tak, jakby to jej własny rozstrzaskany umysł został wystawiony na widok publiczny. Jednak rozumiała Erikę, tę jej wrażliwość, której brakowało w jej własnym życiu. Kochała córkę jak nikogo innego na świecie. Gdy tylko weszła do pokoju, zrozumiała, że mieszkanie jest puste. Gdzie może być Erika? Lise stanęła przy oknie, Patrzyła na biegnącą w dole ulicę. Zawsze wiał tam wiatr. Powoli przeniosła spojrzenie na olbrzymią fotografię kwadrygi na szczycie Bramy Brandenburskiej, na galo- pujące, bijące kopytami olbrzymie konie, poganiane okrzykami bogini zwy- cięstwa. Dokąd wyjechała? Na tak długo? Bez słowa? Podeszła do szklanej tafli, której Erika używała jako biurka, przerzuciła papiery, zajrzała do kalendarza. Żadnego wyjaśnienia. Eriko! Kochana Eriko! Gdzie jesteś? Bez planu krążyła po pokojach. Sprawdziła ekspres do kawy. Był zimny. Poszła do sypialni. Łóżko było posłane, ale narzuta ściągnięta i pognieciona, jak gdyby położyła się, przykryła kocem i nie mogła usnąć. Po szybach spływały krople deszczu. W łazience paliło się światło. Podeszła do drzwi i sięgnęła do wyłącznika... Wszędzie krew. Na lustrze, na porcelanowej umywalce. Zakrzepła kałuża na podłodze. Lise poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Oblał ją zimny pot. Czuła, że pada. Siedzieli tak samo jak przed trzema tygodniami, lecz teraz rozmawiali o Erice. O trzy tygodnie zbliżyli się do "Spartakusa". Zaczynało brakować czasu. Fritz Gisevius próbował zapanować nad sobą. Nadal martwił się o stosunki między Wolfem Kollerem a jego córką oraz wpływem, jaki na nie wywrze śmierć Lise Koller. Gisevius zawsze był zależny od Wolfa Kollera, polegał na jego sile woli, potędze intelektu i charakteru, na tym, jak niezwykłą władzę dawały jego pieniądze. "Spartakus" miał być kulminacją i doktor nie chciał ryzykować niepowodzenia planu. Już nie trzeba było się przejmować, że zniszczy wszystko jakiś nieodpowiedzialny, nieprzewidziany wybuch Lise. Natomiast Erika to zupełnie coś innego. - Czy wytrzyma? -doktor zapomniał o cygarze, które żarzyło się w krysz- tałowej popielniczce. - Przepraszam, ale pewne pytania trzeba postawić. Czy poradzi sobie z chorobą Lise i skutkami "Spartakusa"? - Mówił cicho i łagodnie. Wiedział, kto jest w tym .pokoju najważniejszy; niczego by nie zyskał, wywołując furię, zawsze drzemiącą w Wolfie. - Nie wiem. Tak bardzo mnie nienawidzi. Nie mam z nią kontaktu, Fritz. - Czy możesz jej zaufać? Koper przymrużonymi oczami wpatrywał się w obraz Siegfrieda. - Tak jak Lise. Kto wie, co mogą powiedzieć lub zrobić... Lise zatruła jej umysł. - Wolf Koller wzruszył ramionami. - A ten chłopak, Karl-Heinz... Wywiera na nią jak najgorszy wpływ. Nie mam jednak kryształowej kuli, Fritz. Niczego nie można być pewnym, jeśli chodzi o rodzinę. - Istnieje ryzyko... wiesz o tym. - Gisevius w porę dostrzegł burzę zbierającą się w oczach Wolfa Kollera i zmienił temat. - Pozostaje jeszcze kwestia poinformowania Lise o jej stanie... - Nie, to wykluczone. Kto wie, co mogłaby wtedy wymyślić? - Tak, tak... ale może chciałaby się przygotować. Wolf, stary przyjacielu, to nie będzie łatwe. - Wiem. Polegam na tobie w tej sprawie. Gisevius z powagą pokiwał głową. Wolf Koller wyciągnął przed siebie długie nogi. Garnitur w paseczki z londyńskiego sklepu Huntmana przy Savile Row był pognieciony. Ten najlepiej ubrany w Berlinie mężczyzna bardzo przeżywał chorobę swojej żony. Rzadko wpadał w nastrój do zwierzeń. Zawsze odgrywał rolę starszego partnera w stosunkach z Giseviusem. Leżało to w jego naturze. Jednak czasem nawet Wolf Koller musiał się komuś wyspowiadać. I za każdym razem był to Fritz Gisevius. - Nie wiem... nie jest szczęśliwa. Śmierć może być dla niej wybawieniem. Nigdy nie była szczęśliwa. Nasze małżeństwo niemal od samego początku stanowiło dla niej ciężką próbę. Już dawno temu obróciła się przeciw mnie. A przecież to ja wyciągnąłem ją z bagna, w jakie zamieniła swoje życie; to ja czekałem na nią, gdy dwadzieścia lat temu zginął Gunter Brendel. To ja uczyniłem krok w jej kierunku i podałem jej rękę. Jednak nigdy nie była szczęśliwa, nigdy nie chciała mi przebaczyć, że ją uratowałem. Bo beze mnie skończyłaby wtedy ze sobą. Kobiety to prawdziwe potwory! Znałem tylko jedną kobietę, która nie była potworem, jedyną, która mnie kochała... Było to dawno temu, prawda, Fritz? - Tak, bardzo dawno temu. Pozwól, że ci przypomnę, iż to ona zamierzała skończyć z tobą. - Gisevius skrył się przed przyjacielem za chmurą dymu z cygara. - Nie miałeś szczęścia do kobiet, Wolf. Niestety taka jest prawda. - Uważam, że postępujemy słusznie. - Wolf westchnął przygnębiony. - Nie mogę już ufać Lise. Bóg wie, co mogłaby o mnie powiedzieć... Nie mam pojęcia, jaką truciznę sączyła jej Erika. Zatruwały się nawzajem... -Pokręcił głową ze zdumieniem nad tym niezwykłym zjawiskiem. - Kobiety - po- wtórzył - to potwory. Gisevius czekał. Wyczuwał nastroje Kollera, znał ich gwałtowną zmienność. - Ona ma jakąś rodzinę w Stanach - odezwał się wreszcie. Nie chciał drążyć tego tematu, ale trzeba było wszystko załatwić. - Chodzi ci o brata, którego nie widziała od dwudziestu lat? - Wzruszył lekceważąco ramionami. - O tego, który tak namieszał dwadzieścia lat temu. - Kiedy uratowałem ją z bagna, w które zamienił jej życie... - Może chciałaby go zobaczyć jeszcze raz. - Nigdy o nim nie mówi. Może choroba skasowała jej pamięć... - Nie pozwól, aby się z nim spotkała, Wolf. Mogłoby jej wpaść do głowy... Nie wyszłoby z tego nic dobrego. Kategorycznie się temu sprzeciwiam. Koller skinął głową. - Tak, tak, wiem, że nie może go zobaczyć. To zamieszanie sprzed dwudziestu lat, gdy zabito Brendela... - Był zmęczony, jego głos nie miał zwykłej mocy. - Jej brat uczestniczył w tym, mogłoby się jej wszystko przypomnieć.., a Bóg jeden wie, co powiedziała Erice... - Wstał wysoki i smukły. Poprawił marynarkę. Był już w nieco lepszym nastroju. - Dałeś mi dobrą radę, Fritz. Wiem, że mogę ci zaufać i postąpisz wobec mojej żony właściwie. Dziękuję ci. - Odwrócił się i przeszedł przez pokój, mijając globusy i szafy z książkami. Otworzył ciężkie drewniane drzwi, przystanął, spojrzał na Giseviusa i odszedł. Kiedy Lise ocknęła się, przypomniała sobie, że przedtem na chwilę odzyskała świadomość i zdołała zadzwonić do biura Wolfa. Przełączono ją na numer w samochodzie. Wtedy znowu straciła przytomność. Teraz usłyszała nagle jego spokojny, zimny głos. Wymyślał komuś. Na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła mężczyznę o szpakowatych, ostrzyżonych na jeża włosach. Był to szef ochrony Wolfa, ale nie mogła sobie przypomnieć jego nazwiska. Powie- dział coś cicho i Wolf położył mu rękę na ramieniu w przyjacielskim geście. Moment serdeczności w ataku zimnej furii. Wtem przypomniała sobie zakrwawioną łazienkę i poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Nie znalazła ciała. Na zimnych kafelkach nie było martwej Eriki. Lise uczepiła się tej myśli. A więc jeszcze była nadzieja. Ktoś ją znalazł, pomógł jej, zabrał gdzieś... do szpitala. To oczywiste. Trzeba sprawdzić wszystkie szpitale. Prywatne kliniki. Każde miejsce, gdzie mogła znaleźć opiekę. - A co z policją? - usłyszała głos ochroniarza. - Nawet słówko nie może do nich dotrzeć. To moja córka. Córka Wolfa Kollera. - Z całym szacunkiem, Wolf, ale jeśli chcesz znaleźć swoją córkę, musisz skontaktować się z policją. - Ochroniarz mówił do Wolfa po imieniu, znali się od dawna. - To ostateczność. Przecież sam znalazłeś nóż pod szafką w łazience i udowodniłeś mi, że są na nim tylko jej odciski palców... więc nie chodzi o morderstwo. Nie musimy wzywać policji. - Jednak dysponujemy ograniczonymi środkami. Mogę kazać Sebastia- nowi, aby skierował swoich ludzi do tej sprawy, chociaż szukanie zaginionych dziewczyn to nie ich specjalność. - Powiedz mu, żeby ją znalazł. Ma robić, co mu się każe. A jeśli będziemy musieli wezwać policję, to wiesz, kogo chcę. - Wiem, Adlera. - Nie stój tak, znajdź moją córkę. Leżała nieruchomo na kanapie. Głosy gdzieś przepływały obok. Po upadku na podłogę bolała ją głowa. Wolf przyklęknął przy niej. - Jak się czujesz, kochanie? Możesz mówić? - Oczywiście, ale nic z tego nie rozumiem. Próbowała się zabić... - Tego jeszcze nie wiemy. Nie bądź taka melodramatyczna. Spróbuj się opanować. To mógł być wypadek. Nie wiemy. - Bzdury. Nie obierała kartofli... - Nie wiedziałaby, jak to zrobić. Tu się z tobą zgadzam. - To bez znaczenia. - Lise, co z tobą? Poznajesz mnie? - Tak, Wolf -odburknęła zniecierpliwiona. -Poznaję cię. Nic mi nie jest. Chcę wrócić do domu. Pojadę samochodem. - Nie sądzę, żeby było to rozsądne, kochanie. - Nie trać energii na straszenie mnie. Znajdź moją córkę. I nie przejmuj się tym, jak wrócę do domu. Wstała z kanapy. Wolf chciał jej pomóc, ale się odsunęła. Dwóch ludzi krążyło w pobliżu. Jeden szeptał coś do białego telefonu. Wolf poszedł za nią, zastanawiając się, czy Lise się nie załamie. - Pada deszcz. - Spoglądał na nią wyczekująco. -Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Wiedziała, o co mu chodzi. Deszcz nie miał z tym nic wspólnego. Odwróciła się i zdecydowanym krokiem wyszła z mieszkania, powiewając połami skórzanego płaszcza. Jeśli jej córka była martwa, jeśli się zabiła, to ona się na nim zemści. Jeśli Erika nie żyje, zabije Wolfa Kollera. Korzystając z tego, że umysł tym razem jej nie zawodzi, przemyślała plan działania. Czas był jej wrogiem. Nigdy nie potrafiła przewidzieć, kiedy straci świadomość. Kiedy zapomni o wszystkim. Musiała działać szybko. Musiała się z kim§ zobaczyć. Niemal cudem przypomniała sobie jeszcze o kimś, komu mogła zaufać. Przynajmniej taką miała nadzieję. Było coś dziwnego w Clincie Kikoyu, ale nie każdy to dostrzegał, a w każdym razie nie potrafił tego określić. Był całkiem miłym facetem. Nigdy nie powiązano go z żadną aferą czy skandalem, a jednak zawsze sprawiał wrażenie, że ukrywa jakąś tajemnicę. Mieszkańcy Dallas nie mieli skłonności do zadawania zbyt wielu pytań, zwłaszcza ludziom tak bogatym jak Kilroy. Jego zmarła żona należała do stałych klientów Neimana Marcusa. Często ich widywano w Turtle Creek na meczach futbolu amerykańskiego. Clint Kilroy należał po prostu do licznej grupy osób z niejasną przeszłością, co nie dziwiło nikogo w Teksasie. Clintowi odpowiadała taka opinia. Ludzie zawsze czuli wobec niego respekt. Do diabła, przecież to normalne. Największy błąd na świecie to zbyt wiele zaufania wobec innych. Mogli go popełniać wszyscy, ale nie Clint Kilroy. Skończył siedemdziesiąt trzy lata. Czy coś koło tego, nigdy nie był pewien swojego wieku. Chudy i żylasty. Ciemna, twarda skóra przypominała o latach spędzonych na słońcu na polach naftowych i placach budowy. Jasnoniebies- kie oczy, białe włosy z przedziałkiem z lewej strony. Wymyślił sobie szcze- gólny sposób ubierania się. Garnitury z zachodniego wybrzeża, naszywane kieszenie, skórzane aplikacje, buty w dziwacznym kolorze, zrobione na miarę przez meksykańskiego szewca w Waco. To idiotyczne przebranie pomogło mu na początku wejść w rolę, a potem stało się niemal jego drugą skórą. Trudno było określić jego pochodzenie na podstawie akcentu - coś z zachodniego Teksasu, jednak nie do końca, i to właśnie wprowadzało w błąd. Nikt nigdy nie odgadł prawdy i mieli cholerne szczęście, że im się nie udało, gdyż inaczej musiałby użyć broni. Sam Kilroy uważał, że jego akcent to efekt mieszkania na całym świecie w takich dziwacznych miejs- cach jak Bhutan i Belize, czy w tak absolutnym zadupiu jak Kaduna, gdy był maleńkim trybikiem w cholernie wielkiej maszynerii zwanej kontrwy- wiadem. Na pewno żył pełnią życia. Często bawił ludzi opowieściami o sobie. Miał tyle milionów, że znudziło go ich liczenie. Pewnego słonecznego dnia po zakończeniu wojny zjawił się w Dallas. Bez rodziny, bez znajomości, za to bardzo pewny siebie i z mnóstwem pieniędzy. Nigdy nie zdradził ich pochodzenia, ale powszechnie uważano, że były to brudne pieniądze. Jedni twierdzili, że należały do Hitlera, inni, iż Kilroy zdobył je szantażem. Inni twierdzili, że pewnie tę forsę zwyczajnie ukradł. Clint mrugał jasnoniebieskimi oczami i mówił, żeby nie wierzyć w takie bzdury. Kiedy Ned Cheddar znowu wciągnął go w to gówno, Kikoy moczył się w swoim basenie, popijając wódkę z tonikiem i bawiąc się z sześcioletnią wnuczką w dwuczęściowym kostiumie w groszki, która chichotała i oprys- kiwała go wodą. Jak na tę porę roku było niezwykle ciepło. Jeden z ostatnich dni na kąpiele w basenie. Zjadł garść prozacu, wellbutrinu, valium, które popił alka-seltzerem, więc na nic nie narzekał. Może trochę zbytnio pikało mu serce, ale to rzecz normalna, gdy skończyło się siedemdziesiąt trzy lata i miało się w sobie kilka kawałków pocisku kalibru czterdzieści pięć. Na nic nie narzekał, dopóki nie podniósł słuchawki telefonu stojącego obok różowego materaca. Gdy usłyszał znajomy nosowy głos, zrozumiał, że musi znowu uruchomić cholerną maszynerię. - Cheese - powiedział, wzdychając z rezygnacją. - Doniesiono mi, że "Boys" dojdą do sześciu, ale skąd mogłem wiedzieć, że "Skins" wyciągną tego cholernego kopacza z odwyku, co? Czy to moja wina? Choć raz przyznaj, że nie można mieć do mnie pretensji. Czy musimy znowu grzebać się w tym gównie? - Nie dzwonię, by dyskutować o piłce, i nie chodzi mi o towarzyskie pogawędki. Czy słowo "Spartakus" coś ci mówi? Kilroy się zamyślił. Był to egzamin, tak jak dawno temu, gdy cały czas musiał cholernie uważać, bo zadawali mu niewinne pytanka, aby sprawdzić, czy się czymś nie zdradził. Gdzie kryje się haczyk? Łyknął wódki z tonikiem. Podpłynęła mała Jennifer i walnęła go żółtym dinozaurem w podbrzusze. Jeszcze przed chwilą był to taki przyjemny dzień. - Kirk Douglas - odezwał się w końcu. - Jean Simmons. Olivier gra lubieżnego cezara lub kogoś w tym rodzaju. Howard Fast napisał scenariusz. 28 29 Udręczeni niewolnicy buntują się przeciw swoim rzymskim panom. Prawicowcy twierdzili, że to film popierający komunizm. Fast znalazł się na czarnej liście. Zaprzeczę, że o tym mówiłem, jeśli mnie o to oskarżysz. - To był Spartacus przez "c" i pominąłeś nazwisko reżysera... - Kubrick. - A ja mówię o "Spartakusie" przez "k". - O co ci, u diabła, chodzi? Myślisz, że jestem telegapą? - Telepatą, Clint. Kikoy westchnął. - Cheese, to był żart. - Zatem co wiesz o "Spartakusie" przez "k"? - Nic nie wiem. Jeśli to wszystko... Moje cholerne serce trochę pika, co może doprowadzić do różnych niemiłych rzeczy. Wnuczka usiłuje walnąć mnie całkiem sporym dinozaurem. Zostaw więc swego uniżonego sługę w spokoju. - Prawdopodobnie za chwilę ogłoszą czerwony alarm, Clint. - Cholera! Jak to było... już wiem: "orzeł wylądował". - Nie żartuj. Możesz wylecieć dziś po południu z Dallas samolotem American Airlines. Zjesz sobie na pokładzie dobrą kolacyjkę. Będziesz na lotnisku Logan akurat na czas, aby zdążyć zdrzemnąć się w Harvard Club. - Jesteś w Bostonie? - Ależ nie. Jestem w Georgetown. To ty lecisz do Bostonu. Chciałbym, żebyś tam sprawdził pewnego faceta. - Zaczął wydawać Kikoyowi polecenia, a kiedy skończył, Clint Kilroy rzucił słuchawkę z takim impetem, że telefon spadł do wody i odpłynął podskakując na falach. - Och, pieprzę to, pieprzę, pieprzę! - Dziadku, znowu jesteś zły? Mamusiu, dziadek znowu brzydko mówi! Kilroy podpłynął na materacu do brzegu basenu. Cheese raz jeszcze wystawiał go na odstrzał. Jak zawsze. Rozdział 2 Dzwonil Berlin siedli w słońcu na tarasie restauracji z widokiem na przystanie jachtowe portu bostońskiego. Faneuil Hall, Quincy Market i lśniąca złotem kopuła State House na Beacon Hill wydawały się bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Wiatr wydymał żagle łodzi podskakujących na połyskliwej, falującej wodzie, szarpał flagami i płóciennymi pokrowcami, połatanymi pod koniec sezonu. John Cooper z roztargnieniem przyglądał się widokowi rozciągającemu się przed jego oczami. Całą uwagę koncentrował na dziwnym mężczyźnie siedzącym po drugiej stronie stołu. Cooper miał na sobie ciemno- brązowy golf, który kupił w "Piwnicy Filene" w tysiąc dziewięćset sześć- dziesiątym roku. Wiał chłodny wiatr. Cooper siedział wystawiając twarz na słońce. Mewy z głośnym krzykiem opadały na fale. Cienkie wargi Clinta Kilroya ułożyły się w coś, co pewnie miało być uśmiechem. Miał zimne, nieobecne spojrzenie. Ubrany był w skórzaną kurtkę z frędzlami na szwach, welwetowe spodnie i czarne kowbojskie buty z cienkiej skóry z prawie niewidocznym czarnym stebnowaniem. Był chudy jak wysu- szona na słońcu wołowina i wydawał się jeszcze twardszy od niej. Dziwny akcent. - Przyjechał pan taki kawał drogi do Bostonu tylko po to, aby próbować kupić moje kino i księgarnię? To bardzo daleko, panie Kilroy. - Och, to nieporozumienie, proszę pana. Nie przyjechałem próbować, przyjechałem kupić kino i księgarnię. Sądzę, że powinien pan przemyśleć moją ofertę. Dzięki temu stanie się pan dość bogatym człowiekiem. Cooper cicho się zaśmiał. - Już jestem dość bogaty: - Nigdy nic nie wiadomo. Może zmieni pan zdanie. Co jedliśmy? W smaku przypominało rybę. - Wątłusza. To dzięki nadzieniu z czerwonej papryki i pomidorów staje się jadalny. - Wątłusza. Jadałem już gorsze rzeczy, zapewniam pana. Przez jakiś czas w dżungli żywiłem się gąsienicami. - Zmusił się do uśmiechu. - Naturalnie wiem, że jest pan dość bogaty. Odrobiłem pracę domową. Prowadził pan dość interesujący tryb życia, panie Cooper. - Czyżby? - Cooper napił się parującej kawy. Facet miał rację. Wątłusz nie był dobry. - Czy łatwo wszystkiego się o mnie dowiedzieć? - O coś chodziło w tej rozmowie, ale nie wiedział o co. Kilroy był taki lodowaty, za bardzo pewny siebie. - Nie powiedziałem, że było to łatwe, ale mam swoje sposoby, kiedy chcę się czegoś dowiedzieć. Zna pan tego gościa, który stworzył własną armię do poszukiwania zaginionych żołnierzy w Wietnamie? Tego, co ciągle startuje w wyborach prezydenckich? Nazywam go papugą. Bardzo go to złości. Kiedy pracował dla IBM, sprzedał mi kilka komputerów i znalazł paru ludzi do stukania w klawisze. Można tam znaleźć niesamowite rzeczy. Pański wiek, miejsce urodzenia, pańskiego dziadka, pradziadka. A jeśli chodzi o pana... Jakiś czas temu przeżył pan niezwykłą przygodę w Niemczech. Dwadzieścia lat temu. "Co tu się dzieje?" - pomyślał Cooper. - Ma pan nade mną przewagę - rzekł. - Interesuję się Niemcami. Spędziłem tam sporo czasu w czasie wojny i po jej zakończeniu. Monachium, Frankfurt, Berlin. Szukałem ludzi na wschodzie. Bardzo wdzięczne zajęcie. Proponowałem im lepsze życie. - A więc zjadłem lunch z prawdziwym świętym. - Wschód był wtedy anus mundi, jeśli chce pan wiedzieć. Z tego co słyszałem, niewiele się tam zmieniło. Można by rzec, tylko się powiesić. W każdym razie dopóki nie pojawiły się Niemcy. - Musiałem przegapić nadejście Niemiec - odparł Cooper. Teraz uważał na każde słowo. - Nie chcę nikomu następować na odciski, ale jest pan wnukiem Austina Coopera, prawda? - Clint Kilroy rozsiadł się wygodnie i spokojnie obser- wował nurkujące mewy i promienie słońca odbijające się w wodzie. - A co to ma wspólnego z kupowaniem moich nieruchomości? - spytał Cooper. - Nie wiem, do diabła. Po prostu chcę wiedzieć. Zawsze chciałem. Wolę znać ludzi, z którymi prowadzę interesy. Nigdy nie wiadomo, od czego zacznie się przyjaźń. Potem można podpisać kontrakt. Pozwoli pan, że zapalę? - Wyciągnął krótkie cygaro, osłonił dłonią zapalniczkę i wydmuchnął przed siebie obłok dymu. - Jeździ pan czasem do Cooper's Falls? - I dodał z uśmiechem: - Przynajmniej do tego, co z nich zostało, jak skończyliście robotę z pańskim kumplem Petersonem. Mam tam paru dobrych przyjaciół. Liczę się wśród finansiery Minnesoty. - Nie bywam w Minnesocie. - Dlaczego? Za zimno tam dla pana? - Po prostu nie bywam. I nie mam zamiaru tego zmieniać. Kilroy się roześmiał. - Nie był tam pan od dwudziestu lat? Oto prawdziwie żelazna wola. To była historia: "Oblężenie Cooper's Falls". Emily, moja archiwistka, nie mogła się od niej oderwać, gdy przygotowaliśmy dokumentację o panu. Więc nigdy pan nie wrócił. Cooper skinął głową i rzekł: - Proszę pana, ta rozmowa trochę zaczyna mnie denerwować, więc może byśmy ją przerwali? Chyba już pan wszystko powiedział, co trzeba. Sporo pan o mnie wie, a ja o panu nic. Nie szkodzi. Nie mam zamiaru sprzedać panu swojego kina ani księgarni. Spróbujmy zachować się tak, jakby nic się nie wydarzyło, i nigdy więcej się nie zobaczymy. Chyba nie jest to zła propozycja, prawda? - Nie irytuj się tak szybko, chłopcze. Nigdy nie będziesz dobrym pokerzystą. - I nie zamierzam nim być. - Masz jeszcze starych przyjaciół w Niemczech? Z dawnych dnii? - Znowu uśmiechnął się dziwnie. - Czy zabiłeś wszystkich znajomych? Cooper wstał. Pochylił się nad stołem. Górował nad Kikoyem wzrostem. - Twój czas się skończył, stary. Zapłaciłem za lunch, więc możesz wziąć po prostu dupę w troki i spadać stąd. - Masz tam jeszcze siostrę, co? Cooper odwrócił się i ruszył przed siebie. Kilroy poszedł za nim, wciąż się uśmiechał. - Piszesz jeszcze książki? Mam kilka z tych, które przedtem napisałeś, ale jakoś nie mogłem przez nie przebrnąć. - Na dodatek jeszcze krytyk literacki. - Mówię to tylko dlatego, żebyś tak szybko nie rezygnował. - Kilroy szedł za nim przez restaurację. Na sali nie zostało wiele osób z thimu gości przychodzących tu zazwyczaj w porze lunchu. - Czy nastąpiłem ci na odcisk, synu? Co ja takiego powiedziałem? - Kilroy był bardzo z siebie zadowolony. - Nie jestem twoim synem. Marnujesz mój i swój czas. Starczy tego. - Nie bądź taki pewien. Musisz poczekać do końca sztuki. Wiadomo, że zaczęły dziać się ciekawe rzeczy. Jeśli zmienisz zdanie, możesz zostawić dla _mnie wiadomość w Harvard Club. - Harvard Club? - Wiedziałem, że zrobi to na tobie wrażenie. Mam przyjaciół. - Wzruszył ramionami. - Tak... - zaczął i na moment położył dłoń na plecach Coopera - ~daleka jest droga do Abilene. Może się jeszcze spotkamy. - Może nie - odparł Cooper. Kilroy wciąż się uśmiechał, kiedy Cooper wsiadał do swego marka V rocznik siedemdziesiąt osiem. Samochód nadal wyglądał jak nowy. Co - r w lśniącej jak lustro masce zobaczył odbicie twarzy zadowolonego Kilroya. Przed pójściem do biura, znajdującego się piętro wyżej, zajrzał na widownię kina i usiadł w fotelu. Kilroy wprowadził go w podły nastrój. Miał nadzieję, że film pomoże mu o tym zapomnieć. Właśnie zorganizował kolejny festiwal "Dziesięć najlepszych filmów, który miał dowieść publiczności, ile nakręcono cudownych filmów i jak bardzo różnią się listy przebojów sporządzone przez różne osoby. Właśnie puszczono Pewnego razu na Za- chodzie. Pochłonęła go fabuła zdolna wzbudzić najgłębsze emocje. Oto za chwilę miał usłyszeć swoją ulubioną kwestię filmową. Jason Robards rozmawia z Claudią Cardinale. Ona ma złamane serce. On postrzelony umiera, chociaż ona o tym jeszcze nie wie. Patrzy w jej ogromne, wilgotne oczy - nigdy nie było i nie będzie piękniejszych, wszechogarniają- cych oczu, poruszających człowieka do głębi -i widzi jej smutek, cały smutek życia, które jest za krótkie i nie ma zbyt wielkiego znaczenia. Mówi jej to: "Uwierzmy, że nie ma znaczenia..." Tego dnia odkrył prawdziwą mądrość życiową. Już wkrótce odejdzie, a czy sprawi to komuś jakąś różnicę? Wszyscy, których kochał i którzy jego kochali, odejdą i zostaną zapomniani. Zjawią się nowi ludzie i będą odgrywać te same sceny. I nikt nigdy niczego się nie nauczył. Tych pięć słów, słyszanych po raz kolejny, sprawiało, że mógł dalej żyć, pogodzić się z wydarzeniami sprzed dwudziestu lat. Bardzo się starał uwie- rzyć, że nie miały znaczenia. Walka wciąż trwała. Z całą pewnością ten czarny charakter Kilroy nie miał znaczenia. Po prostu nacisnął guzik z napisem "Strach". Nie miało też znaczenia, o czym myślał John Cooper opuszczając bezpieczną ciemność sali kinowej. Może się oszukiwał, ale to kłamstwo miało mu pomóc przetrwać noc, dziesięciolecie lub całe życie. Samury Desmond prowadził księgarnię Coopera. Cooper zachowywał się tu jak klient, ciągle coś kartkował, przeglądał, czytał i upierał się, że jakąś książkę trzeba koniecznie sprowadzić. Bez Sammy'ego szybko by zbank- rutował. Samury należał do grupy wiecznych studentów, którzy byli i zawsze będą w Bostonie. Wyglądał na niedożywionego, nie ogolonego intelektualistę. Najczęściej nosił czarne spodnie i koszule w kratkę. Rzadko opuszczał swoje miejsce za biurkiem. Czasem nakładał na powieki ciemnozielony cień. Cooper dostrzegł go od razu, gdy wspiął się po skrzypiących schodach na górę i opadł na kanapę pod głośnikami. Rozpoznał melodię Rogera Kellawaya Come to the Meadow, co oznaczało, że Samury był w dobrym humorze. Samury uniósł głowę znad katalogu romantycznych kaset i włożył na nos wielokrotnie naprawiane okulary. Wziął do ręki kartki. - Miałeś gościa, szefie. Oceniam przynajmniej na osiem. Mona Brooks westchnęła ciężko w drugim pokoju, gdzie wklejała do kartotek recenzje ze starych filmów. Jej zdaniem ta robota nie miała sensu w epoce komputerów. Raz jeszćze westchnęła głośno. - Jezu, ale z was dranie. Prawdziwe dinozaury. - Dinozaury - przytaknął Cooper. - Mój lunch to z pewnością nie była ósemka - powiedział do Sammy'ego. - No więc co tu straciłem? - Fantastyczna dziewczyna. Proste jasne włosy obcięte na wysokości podbródka. Oczy wielkie jak spodki. Szarobłękitne. - Do kogoś podobna? - Tak. Mhm. Już mam. Mai Zetterling w Tylko dwoje może grać. Moja ulubiona romantyczna komedia. Zdecydowanie Mai Zetterling. - Słyszałaś, Mona? - Mai Zetterling. Podejrzewam, że i ona osiągnęła osiem. - Dziewięć. Może nawet dziewięć i pół. Supergwiazda wszech czasów. Zanotuj, Mona. Wstaw ten film na. listę następnego festiwalu "Dziesięciu najlepszych". - Cooper zwrócił się do Sammy'ego. - Czego chciała? - Była tajemnicza, szefie. Dziwny akcent. - Jaki akcent? - Niemiecki. Miała taki niski, gardłowy niemiecki głos. - Słyszysz go?! - zawołała Mona. - Podnieca się Hunami. - Miała na sobie czarny skórzany płaszcz. Skrzypiał, kiedy się poruszała. Bardzo seksowny, trochę gestapowski. W stylu obrazów Helmuta Dantine'a. - Czego chciała? - Zobaczyć się z tobą. Powiedziała, że nie może zostawić wiadomości dla ciebie, bo sprawa zbyt skomplikowana. Przyleciała wczoraj z Berlina. Śmiesz- ne. Nigdy nie mówiłeś, że masz siostrę... Cooper poczuł, że ziemia rozstępuje mu się pod stopami. - Co takiego? - Ta dziewczyna powiedziała, że ma wiadomość od twojej siostry. Nie wiedziałem, że masz siostrę. Mieszka w Berlinie? - Nie widziałem jej od dwudziestu lat. Taka jest ta nasza rodzina. - Czasem bliscy sobie ludzie zachowują się dziwacznie. Weź na przykład moją... Tak, powiedziała, że później się z tobą skontaktuje. Ponieważ chodziło o twoją siostrę, podałem jej twój domowy numer, dobrze zrobiłem? - Jasne, bardzo dobrze, wszystko w porządku. - Cooper myślał o czym innym, wracał do przeszłości. To Kilroy wysłał go w podróż w czasie, w ciemną otchłań wspomnień. Teraz jeszcze to. A mówią, że nie istnieje zbieg okoliczności. - Dobrze się czujesz, szefie? - Mona stała w drzwiach, trzymając w ręce słoik z klejem. - Wyglądasz, jakbyś... jakbyś zobaczył ducha. - Wzruszyła ramionami. Cooper wrócił natychmiast do teraźniejszości i uśmiechnął się do niej. - Jak w Nieproszonym gościu? - Niezupełnie, niezbyt przypominasz Raya Millanda. -Wróciła do swoje- go pokoju, a Samury Desmond spytał: - O co chodzi, szefie? Cooper nie odpowiedział, minął go i poszedł do swojego ciasnego gabinetu, przypominając sobie, jak odnalazł swoją siostrę, Lee. Rozdział 3 Beate pierwszej chwili nie usłyszał jej nazwiska, kiedy zadzwoniła do jego biura. Miała rzeczywiście niski, gardłowy głos, jakby była trochę przeziębiona. Nazwisko brzmiało obco. - Beate - powtórzyła. - Beate Hubermann. - Jak Ingrid Bergman w Ostawionej - mruknął. - Tylko że ona miała na imię Ilse. Ale pan dużo wie! - To mój zawód. - Dużo wiedzieć? - Znać stare filmy. - Czy może pan oderwać się od starych filmów na tyle, aby się ze mną zobaczyć? -Nagle jej głos spoważniał. -Mam wiadomość od pańskiej siostry. Byłoby mi łatwiej osobiście... - Naturalnie. - Znowu poczuł na plecach chłód strachu. Czy to bezpiecz- ne? Czy mówiła prawdę? A może coś się działo, czego nie zauważał? Znowu ogarnęło go niedobre przeczucie, które zawładnęło nim w czasie lunchu z Clintem Kilroyem. Niemcy tak wiele dla niego znaczyły. Tak jak dwadzieś- cia lat temu, gdy zginęło tyle osób. Nie do końca wiedział wówczas, co się dzieje, a strach i rozpacz tylko wszystko pogarszały... Teraz z przeszłości wyłonił się kobiecy głos z niemieckim akcentem i nagle wróciły wspomnienia. - Czy pani dobrze zna moją siostrę, panno Hubermann? - Wszystko wyjaśnię, jak się zobaczymy. Leciałam do Bostonu, a ona wybrała mnie na swojego posłańca. Nie należę do jej kręgów. - Roześmiała się. - Zastanawiam się, dlaczego po prostu do mnie nie napisała. Mogła zadzwonić. - Naprawdę nie mam pojęcia. To nie moja sprawa. - Oczywiście. Co panią sprowadza do Bostonu? - Jestem reporterką i producentką. Pracuję w telewizji - powiedziała z niecierpliwym westchnieniem. - Mam tutaj zebrać materiały do reportażu. Niemieckie inwestycje w Bostonie i okolicach. Nieszczególnie ciekawe. - Czy odpowiada pani siódma trzydzieści? - Doskonale. Podał jej adres przy Louisburg Square. - Na Beacon Hill. Trafi pani? - Chyba dam sobie radę, panie Cooper. Powiem kierowcy. Cooper poszedł Newbury, minął Arlington Street. Kilku mężczyzn zamia- tało liście w staranne kupki przy Frog Pond. Lampion z dyni, pozostałość po Halloween, stał na oknie w jednym z domów wychodzących na Public Garden i Boston Common Park. Zapadała ciemność. Wiatr wiejący znad zatoki był przenikliwie zimny. Wspiął się na Beacon Hill. Na Louisburg Square paliły się lampy gazowe. Każdy oddech zostawiał wilgotny obłoczek pary. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Dom był ciepły i miły. Lśniło drewno. Unosił się zapach pasty do podłóg, świeżych kwiatów, woń cygara i fajki. Z ukrytych głośników rozbrzmiewał saksofon Stana Getza z albumu Focus. Cooper kupił dom prawie dwadzieścia lat temu, kiedy doszedł do wniosku, że chyba jakoś się pozbiera po wydarzeniach w Niemczech. W tym domu próbował pogodzić się z własnym losem, wrócić na ziemię. Jednak żył inaczej niż przedtem. Żadna kobieta nie spędziła tu nocy. To należało do układu, jaki sam z sobą zawarł, aby zachować zdrowie psychiczne. Nie pozwalał się zbliżyć żadnej kobiecie. Przez dwadzieścia lat spotykał się z kobietami, ale żadnej nie dopuszczał blisko. Takie były zasady. Wkrótce po kupieniu posiadłości znalazł Grahame'a, który zajął się domem i jego właścicielem. Zresztą Grahame wciąż podkreślał, że nic dla niego nie robi, tylko pałęta się po domu. Grahame był żylastym Anglikiem, wzrostu i wagi dżokeja. Uważał służbę za dużo przyjemniejszy sposób na życie niż praca. "Facet nigdy nie złamie sobie ręki przy po- lerowaniu srebra" - to jedno z jego ulubionych powiedzonek. Wyszedł z kuchni, gdy Cooper, przeglądając pocztę na stoliku w holu, przypalał sobie cygaro. - Zgadzasz się na sznycel cielęcy i sałatę? - Sam nie wiem. Może na kolacji będzie ktoś jeszcze. - No to proponuję zamówić pizzę. - A może ruszysz się i usmażysz dwa sznycle? - Zapomniałem poinformować pana, że drugi kawałek zjadłem na lunch. - Oczywiście. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą. - Świetny plan. Coś do picia? - Postaw barek w bibliotece. Rozpal w kominku. Włóż kilka płyt Stana Getza do odtwarzacza. - Przygasić światła? Posłać łóżko? - Bardzo śmieszne. Weź sobie wolny wieczór. Wypij coś z kumplami w barze "Cheers", z Samem, Woodym i listonoszem... - Jak w tym programie telewizyjnym? Wolę pójść do kina na film Pan Blandings buduje wymarzony domek. Cooper poszedł na górę, wziął prysznic i obejrzał wiadomości prezen- towane przez Dana Rathera. Prowadzono śledztwo w sprawie przestrzegania praw człowieka w Niemczech. Dwóch Turków zamordowano w zamieszkach ulicznych. Policja przybyła zbyt późno, aby złapać neonazistów, skinheadów, brunatne koszule, czy jak tam się teraz nazywali. Mężczyzna o nalanej twarzy o nazwisku Stiffel był ich przywódcą. Niemcy, Niemcy, pewne rzeczy nigdy tam się nie zmieniają. Ludzie, z którymi przeprowadzano przed kamerami wywiad, traktowali te wypadki bardzo poważnie. W ich oczach można było zobaczyć powracające wspomnienia. Włożył szare flanelowe spodnie i rozpinany sweter. Zszedł na dół. Grahame zniknął. Słyszał wczesne nagranie Getza z lat czterdziestych, nazywane "głosem z Long Island". Uwielbiał tę muzykę. W dniu śmierci Getza zamknął księgarnię i kino na znak żałoby. Ktoś w dzienniku MacNeila/Lehrera, jakiś niemiecki urzędnik, wspomniał o "tureckim problemie", a protestujący wrzasnął przez megafon: "To nie turecki problem, to problem niemiecki!" Dziennikarz przeprowadzał wywiad ze Stiffelem, draniem o nalanej twarzy, z zaciśniętymi wargami. Stiffel stwierdził, że jego zwolennicy z pewnością nie od niego usłyszeli o konieczno- ści zabijania Turków... ale czy doprawdy można ich winić? Zabijanie Turków, niepożądanych cudzoziemców, Herr Stiffel uznał za drobny incydent. Cooper pokręcił głową. Barek był wyposażony w kubełek do lodu, srebrne szczypczyki, lśniące kieliszki, najlepsze whisky w szeregu ustawionych butelek. Grahame nigdy nie oszczędzał pieniędzy Coopera. Cooper palił cygaro i starał się nie myśleć o zabitych Turkach, nieoczekiwanych pytaniach Clinta Kilroya i telefonie od Beate z wiadomością od jego siostry Lee. Żałował, że nie może uwierzyć w zbieg okoliczności. Na gzymsie kominka i na małym stoliku pod oknem biblioteki stały oprawione fotografie. Zdjęcia rodzinne. Takie, które przywoływały wspo- mnienia, ale była na nich jego rodzina, więc ich nie schował. Obcy człowiek, zajrzawszy do tego pokoju, mógł dojść do wniosku, że John Cooper jest wyznawcą kultu przodków. I niie byłoby w tym ani odrobiny prawdy. W rzeczywistości John Cooper nie darzył szacunkiem swoich przodków; wciąż prowadził z nimi walkę na śmierć i życie, psychologiczną wojnę miłości i nienawiści. Zdjęcia matki i ojca: przystojni, młodzi i piękni w Cooper's Falls i na północnym brzegu jeziora Superior. Za nimi widoczne były śnieżne czapy skalistego wybrzeża. Mieli na sobie swetry i szerokie spodnie. Przypominali reklamy Ralpha Laurem z połowy lat trzydziestych z tymi długimi jasnymi włosami. Idealna para. Fotografie jego samego, małej siostrzyczki Lee, brata Cyrila. Śmieszne zdjęcia w kostiumach kąpielowych i kombinezonach narciar- skich. Na plaży i na ośnieżonym stoku, jak lepią bałwana. Nieświadomi, co szykuje dla nich przyszłość. Śmierć w kabinie pilota spitfire'a nad kanałem La Manche, śmierć w Londynie pod bombami spadającymi z nieba, śmierć w zrujnowanym domu... śmierć i zmartwychwstanie małej dziewczynki, która urosła i wyglądała jak jej matka. Było to uderzające podobieństwo - w tym krył się klucz do zagadki. Cyril zobaczył fotografię w jakiejś szkockiej gazecie; był pewny, że to mała dziewczynka, która zginęła dawno temu; wiedział, że to dorosła Lee... Właśnie to przeświadczenie skłoniło Johna Coopera do wyru- szenia zakurzoną ścieżką do śmierci. Stały tam dwa zdjęcia jego dziadka, który znał Lindbergha, Góringa i Hitlera, wierzył w swoje niewłaściwe ideały; fotografie strażników patrolujących posiadłość w Cooper's Falls i strzegących rodzinę Cooperów przed demonstracjami antynazistów. Przypomniał sobie tamte noce, gdy widział z okien swojej sypialni, jak się zbierają, wrzeszczą z nienawiścią. Powrócił do niego zapach wiosennej nocy, zimnej, wilgotnej ziemi, na której właśnie roztopiły się zaspy. -Ryk wodospadu niczym potwornej bestii w spokojną noc. Tajemnicze mroczne lasy na stokach wzgórz; cienie strażników przesuwające się bezgłośnie po trawniku w poszukiwaniu intruzów... Wszystko kryło się w fotografiach w srebrnych ramkach, jak małe bomby zegarowe, które czekają, tykają i wybuchną w najmniej oczekiwanej chwili... Kiedy to będzie? Czy nadejście Beate Hubermann uruchomi zapalniki? Nad kominkiem wisiał portret olejny jego matki, szlachetnej, pięknej, czarującej. Spojrzenie kierowała na coś cudownego tuż przed sobą. Była niezwykła, brakowało mu słów, aby ją opisać. Córka była jej lustrzanym odbiciem. Jednak Lee miała szczęście, dożyła wieku średniego, w czym jej matce przeszkodziło bombardowanie Londynu. Po dwudziestu latach posłała kogoś z wiadomością dla brata... Rozległ się dzwonek u drzwi. Miała zaróżowione od chłodu policzki, jasne jedwabiste włosy i błękitne oczy jak czyste zimowe niebo. Czarny skórzany płaszcz zamieniła na czar- no-czerwoną wełnianą kurtkę do bioder i czarne spodnie wsunięte w cholewki wysokich butów. Uśmiechnięta i niezbyt wysoka. Coś powiedziała z wyraź- nym niemieckim akcentem. Bardzo głęboki głos jak u śpiewaczki kabareto- wej. Kiedy w holu odwróciła twarz do lustra i poprawiała włosy długimi, smukłymi palcami, zauważył, że miała najładniejsze uszy, jakie kiedykolwiek widział. - Tak właśnie wyobrażałam sobie Boston - powiedziała. - Kocie łby i gazowe lampy. Co za cudowne miejsce, panie Cooper! Musi być pan bardzo bogaty. - Roześmiała się z błyszczącymi oczami. Wprowadził ją do biblioteki. Stłumiła głośny okrzyk, przykrywając usta dłonią. - Zupełnie jak w kinie! Jak się panu udaje utrzymać wszystko w tak doskonałym stanie? - To nie moja zasługa. Jestem okropnym bałaganiarzem. Zatrudniam niejakiego Grahame'a, który pilnuje porządku. - Ma pan służącego! Zupełnie jak Jeeves! Chwileczkę, jak to było? Dżentelmen dżentelinena! Zatem pan musi być Beniem Woosterem w prze- braniu. Proszę mi wybaczyć, uczyłam się angielskiego na książkach Wo- dehouse'a. Pokiwał głową. Pomógł jej zdjąć kurtkę, którą położył na ciemnoczer- wonym skórzanym fotelu. - Niestety, niczym nie przypominam dżentelmena i z pewnością nie jestem bogaty. W latach osiemdziesiątych byle makler w tym mieście stał się bogatszy ode mnie. Mam ten dom od dwudziestu lat, a mój "służący" to dość dziwaczna historia, której pani oszczędzę. Czego się pani napije? - Wody mineralnej. Otworzył butelkę san pellegrino. - Z lodem? - Proszę kostkę. Usiadła na skórzanej kanapie blisko kominka. Z uśmiechem wpatrywała się w ogień. - Ameryka - westchnęła. - Pieniądze - dodała, biorąc od Coopera szklankę z pobrzękującą o ścianki samotną kostką lodu. -Wszystko tu takie doskonałe. Przepraszam, zachowuję się jak kompletna idiotka. Co pan powiedział? Musi pan zrozumieć, że mieszkam na poddaszu i jestem biedna... co znaczy, że źle mi płacą. Reporterzy w telewizji niemieckiej nie zbijają fortun. - Spodobał mu się jej głos. Prawdopodobnie nie należała do wrogów. Przełamała jego linię obrony, ale wierzył, iż nic mu nie grozi. Nalał sobie porcję edradour z lodem i stanął przy kominku. Panował nad swoim światem, tak jak tego pragnął. Bladoniebieska koszula, błękitny wełniany krawat ze wzorem w głowy lisów. Każdy element jego świata chronił go przed tymi Hunami, przed bólem, wspomnieniami i głęboko skrywanym poczuciem straty. - Nie chcę się wydać pani zbyt obcesowy, panno Hubermann, i mam nadzieję, że zje pani ze mną kolację, ale najpierw muszę się wszystkiego dowiedzieć. Pani prośba o spotkanie była zaskakująca. Chce mi pani przekazać wiadomość od mojej siostry. Przyznam, że sprawiła mi pani wielką niespodziankę. O co jej chodzi? - Kula w żołądku stawała się coraz cięższa. Bał się tej wiadomości, lękał się powrotu Lee do swego życia. - Po prostu zjawiła się u mnie pewnego wieczora. Poznałyśmy się, kiedy przygotowywałam serę idiotycznych reportaży o życiu bogatych i sławnych. Fundacje i bale dobroczynne. Zawsze na nich bywała. Oczywiście, jest bardzo bogata. A tu proszę, wspina się na moje poddasze. Przyszła, aby porozmawiać ze mną o swojej córce - wrócę do tego za chwilkę - a ja wspomniałam, że właśnie jadę do Bostonu. - Zrobiła znaczącą minę. - Wie pan, kim jest jej mąż? Cooper pokręcił przecząco głową. - Od lat nie miałem od niej wiadomości. - Jest żoną Wolfa Kollera. Co mogę o nim powiedzieć? Należy do trójki najbogatszych ludzi w Niemczech. Prezes Koller Industries. Bardzo ważna figura. We wszystkim. Bardzo, bardzo ważna w polityce. Agresywnie proame- rykański. Wielki zwolennik NATO. Nalegał na wymianię uzbrojenia niemiec- kich sił zbrojnych, aby stały się pod tym względem równe innym mocarstwom. To dzięki niemu został kanclerzem Heinrich Glock. - W jaki sposób? - Dzięki pieniądzom, niewyczerpanym zasobom pieniędzy. I wygłaszaniu przemówień, zakulisowym manipulacjom. Poparł gnzpę "Najpierw Niemcy". To nacjonaliści. Pomógł członkom tej grupy zdobyć stołki w Bonn. Połączył poparcie amerykańskiej polityki wobec Niemiec z poparciem dla odrodzenia niemieckiej dumy. Miał pewne problemy z prasą i telewizją - grałam małą rólkę w tej histori - kiedy wyszło na jaw, że jedna z jego firm sprzedawała substancje chemiczne Saddamowi Husajnowi. Miały posłużyć do produkcji gazów bojowych. Sprawa wyszła na jaw, ponieważ to sami Amerykanie byli głównymi dostawcami broni dla Saddama, a powszechnie wiadomo, że Koller jest z nimi blisko związany. Niektórzy twierdzą wręcz, że jest narzędziem w ich rękach. Co może być prawdą. - Przerwała, aby nabrać oddechu. - Jest prawdziwą szarą eminęcją. - Oznacza to, że moja siostra związała się z jeszcze jednym politykiem! - zawołał Cooper. - Od jak dawna są małżeństwem? Wzruszyła ramionami. - Ich córka, Erika, ma osiemnaście lat. A więc przynajmniej tyle. Właśnie o Erice mam z panem porozmawiać. - Ma córkę - powtórzył. - Niesamowite, ile może się wydarzyć przez dwadzieścia lat. Erika Koller. Co to za wiadomość? - Pańska siostra zwróciła się do mnie, ponieważ wie, że jestem przyjaciół- ką Eriki. Erika nie jest zepsutym dzieckiem z bogatego domu. Bardzo bystra, mocno chodzi po ziemi. Pracuje w modnej galerii, choć jest jeszcze taka młoda. Ja mam o dziesięć lat więcej, ale dobrze się rozumiemy. Mogę zapalić? - Oczywiście. - Zapalił zapałkę i zbliżył do jej lucky stńke'a. Szybko się zaciągnęła. - To niezdrowe - stwierdził. - Niezdrowe! Wiem, wiem. Wczoraj rzuciłam palenie, natychmiast po przyjeździe do Bostonu. -Westchnęła i pochyliła się w jego kierunku. - Widzi pan, Erika zniknęła, a pani Koller bardzo się martwi. Poprosiła mnie, żebym panu powiedziała... Pani Koller prosiła... chce, żeby pan przyjechał do Berlina. Powiedziała mi, że muszę pana namówić do przyjazdu i spotkania się z nią w Berlinie. Obiecałam, że spróbuję to zrobić. - Przełknęła ślinę. Zaciągnęła się dymem szybko, nerwowo. - Powiedziała mi, że pan może nie chcieć przyjechać, a ja miałam pana ostrzec, że jeśli pan teraz nie przyjedzie, to wkrótce będzie za późno. Cooper westchnął głośno. - Jej córka zniknęła, a ja muszę przyjechać, zanim będzie za późno? W innym wypadku to będzie moja wina? Co to ma znaczyć? Na co będzie za późno? - Przeszłość wracała. Strach, Niemożność zrozumienia, co się dzieje, komu zaufać... - Skąd zna pani Erikę, jeśli ona ma zaledwie osiemnaście lat, a pani dwadzieścia osiem? - Poznałam Erikę przez chłopaka, z którym się spotyka. On jest ze wschodniego Berlina, pracuje dla małej lewicowej gazety. To właśnie on odkrył, że Wolf Koller jest zamieszany w handel z Saddamem Husajnem.... A Erika namówiła go, żeby przyszedł z tym do mnie, bo widziała mnie w telewizji. Przyszli oboje... - Przecież donosiła na własnego ojca.. - Uważała, że to ważne... Erika ma bardzo złożoną osobowość... Jednak to nie moja sprawa. Pańska siostra opowie panu o rodzinie. - Strzepnęła popiół do szklanej popielnicy. Zmieniła temat, wracając do wcześniejszego pytania Coopera. - Może być za późno dla Eriki. Uważa, że ją porwano. Jest coś jeszcze... Nie wiem, ile mogę powiedzieć. W końcu to nie moja sprawa... - Niech pani przestanie to powtarzać. Dzięki mojej siostrze jest to teraz i pani sprawa. Tak właśnie postępuje Lee. Jej problemy stają się problemami wszystkich. Proszę wreszcie wydusić z siebie wszystko, co ma znaczenie.., - Dobrze. Pańska siostra jest chora. Nie powiedziała mi tego. Wiem to od Eriki. Erika zwierzyła mi się, że coś dolega jej matce. Coś poważnego. Nie wie, co to jest, ale była bardzo zmartwiona, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni... - A potem zniknęła. Czy o to chodzi? Beate Hubermann popatrzyła na migocące płomienie ognia. Pokiwała głową. - O to chodzi. - Westchnęła ze znużeniem. - Dotrzymałam obietnicy. Mam nadzieję, że nie zmartwił się pan zbytnio. - Sam nie wiem. Jakbym dostał wiadomość z innej .planety, oddalonej o tysiące lat świetlnych. Z jednej z takich gwiazd, które umarły miliony lat temu, a my dopiero teraz dostrzegliśmy ich światło w ciemności. Nie wiem. Czy pani potraktowała jej prośbę poważnie? - Naturalnie. Przecież Niemcy zawsze wszystko traktują poważnie, praw- da? Zapewniam pana, że pańska siostra nie żartowała. - Dlaczego więc nie wzięła słuchawki do ręki i po prostu nie zadzwoniła do mnie? - Chyba nie chciała usłyszeć pańskiej odmowy. Sądzę, że bała się jej. Pewnie uważała, że ja pana przekonam, a jej by się to nie udało. Oczywiście, nie wiem nic o panu ani o pańskiej siostrze. Czy byliście kiedyś sobie bliscy? Nie, nie powinnam o to pytać. - Tak, przez jakiś czas byliśmy sobie bliscy. Jednakże było to dwadzieścia lat temu. Wojna nas rozdzieliła, kiedy byliśmy dziećmi... To długa historia. I niezbyt wesoła. - Potrzebuje pana. Zauważyłam to. Wyraziła się tak: "Po zniknięciu Eriki tylko jemu mogę zaufać". - A co z jej mężem? - Panie Cooper, nie mogłabym postawić Lise Koller takiego pytania. Musiałam być bardzo uprzejma i wyrozumiała wobec tak znanej oso- bistości. Czułam się zaszczycona, że przyszła właśnie do mnie. Mogę jeszcze tylko dodać, że Erika kocha matkę bardziej niż kogokolwiek na świecie. - W porządku, powiedzmy, że porwanie to jedynie kamuflaż, a Erika po prostu wzięła sobie wolne. Dlaczego jednak miałaby zostawiać matkę właśnie teraz, kiedy jest chora? Z jakiego powodu? - Łatwo wpada w depresję, była nawet leczona. Rola córki Wolfa Kollera nie jest dla niej łatwa... Nie jestem psychiatrą i nie mogę nic więcej powiedzieć na ten temat. Jeśli ta sprawa interesuje pana, to proszę pojechać do Niemiec. Pańska siostra z pewnością więcej panu opowie. - Zastanowię się. Nie miała zamiaru nic więcej mu powiedzieć. Było coś, o czym nikt nie chciał z nim rozmawiać. Ani Kilroy, ani Beate Hubermann. Znowu te Niemcy. Kraj, w którym wszystko robiono inaczej. Poszli do włoskiej restauracji w Back Bay. Pomidory i czosnek, papierowe obrusy i tanie kwaśne czerwone wino w słomianych koszyczkach. Lacrima chństi w zielonych butelkach w kształcie ryby. Uśmiechała się uparcie, pomimo napięcia wibrującego w powietrzu w czasie całego ich spotkania i wagi wiadomości, którą przewiozła przez Atlantyk. Ze świeczki wetkniętej w butelkę kapał wosk. - Przypomina mi to stare filmy. - Właśnie dlatego tu panią przyprowadziłem. Każdy, kto ma takie skojarzenia, jest u mnie wyżej notowany. A więc ona nie wiedziała, w co się pakuje, nie znała histori wojennej Cooperów. Powoli się uspokajał. Zastanawiał się nad wszystkim, o czym mu mówiła - dwadzieścia lat życia streszczone w kilka minut. Co się stało z Eriką? Czy groziło jej niebezpieczeństwo? Czy Lee naprawdę była chora? Dlaczego córka Wolfa Kollera sprawiała mu kłopoty? Czy ten chłopak był zamieszany w jej zniknięcie? Jednak najważniejsza była dla niego informacja, co się stało z biedną, zagubioną kobietą, którą zostawił w wielkim domu w Monachium dwadzieś- cia lat temu. Z kobietą, która wolała zostać w Niemczech, choć przede wszystkim była tam więźniem. Więźniem własnych lęków i wyborów. - Pochodzi pani z Berlina? - Nie. Urodziłam się i wychowałam w Bielefeld. Z pewnością nie słyszał pan o tym mieście. - Zobaczyła jego minę i zawołała zdumiona: - Zna pan Bielefeld?! Zna pan wyroby Dr. Oetkera?! - Nie, ale słyszałem o Bielefeld. - Niemożliwe. Tam się nigdy nie wydarzyło nic ważnego. - Owszem, coś bardzo ważnego wydarzyło się w czasie wojny. - Nie sądzę. - Nikt nigdy nie mówił pani o pierwszym nalocie dywanowym? Przylecia- ło tysiąc samolotów. Jest to chyba wydarzenie historyczne. - O czym pan mówi? - Spojrzała na niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Upiła łyk wina. - Niech pan ze mnie nie kpi. - W czasie wojny celem pierwszego nalotu dywanowego było Hielefeld. Miasto zostało zrównane z ziemią. Nie zauważyła pani, że nie ma w nim żadnych starych budynków? - Sądziłam po prostu, że miasto się rozwija, unowocześnia. Mówi pan, że zostało kompletnie zniszczone? Nie mogę w to uwierzyć. Mój ojciec był żołnierzem... z pewnością by mi o tym powiedział. Albo w szkole... - Przerwała, uśmiechnęła się z zażenowaniem. - Nie, niemieckie dzieci niewiele dowiadują się o wojnie. Uczą nas, że hitler doszedł do władzy po niesprawied- liwym traktacie pokojowym, który spowodował załamanie gospodarcze; że był nacjonalistycznym przywódcą, który zrobił wiele dobrego dla Niemiec, jednakże pod koniec stał się zły, przegrał wojnę, chociaż niemiecka armia walczyła z poświęceniem; mordował żydów w obozach koncentracyjnych, a potem się zabił, aby nie ponosić konsekwencji swoich czynów... a Ameryka- nie pomogli nam odbudować kraj i tak dalej. Niewiele znam szczegółów. Nie jest to ulubiony temat w Niemczech, zwłaszcza wśród osób, które mogą wojnę pamiętać. .Poza tymi, którzy nadal czują się winni. Naprawdę zbombar- dowano Bielefeld? - Naprawdę. Pewnie Niemcy woleliby o tym zapomnieć. Mój ojciec był Amerykaninem i wstąpił do RAF-u. Walczył z Luftwaffe w wojnie powietrz- nej nazywanej Bitwą o Anglię. Z któregoś zadania nigdy nie powrócił. Matka zginęła w czasie bombardowania Londynu. Przez wiele lat sądziłem, że moja siostra Lee również została wtedy zabita. A potem, dwadzieścia lat temu, mój brat odnalazł ją przez przypadek... Znalazłem ją dzięki jego pomocy. - Czy też mieszka w Bostonie? - Nie, nie żyje od dwudziestu lat. - Sporo się wydarzyło dwadzieścia lat temu. Cooper spytał ją, co właściwie robi w Bostonie. Na jaki temat zbierała materiały? - Może coś będzie w dzisiejszych wiadomościach. Czy gdzieś tutaj można obejrzeć dziennik? - No to chodźmy - powiedział Cooper. Na zewnątrz panował przenikliwy chłód. Zaproponowała spacer, żeby spalić trochę kalorii z makaronu z sosem puttanesca. Po wspinaczce pod górę Beacon Hill zabrakło jej tchu. Przystanęła pod latarnią gazową. Oddychała głośno, a z jej ust wydobywały się kłęby pary. Wzięła go pod ramię. - Lubię Boston. Cooper cały czas myślał o Lee, Erice, o Niemczech. Zerknęła na niego spod oka. - Ja też go lubię. Chodźmy do domu, żeby napić się kawy i obejrzeć ostatni dziennik. Jej prześliczne uszy zaróżowiły się od zimna. Zostawił ją w gabinecie i zszedł do kuchni. Grahame przygotował wcześniej ziarnistą kawę starbucks, bezkofeinową sumatrę, młynek i ekspres. Grahame lubił porządek, co bardzó ułatwiało życie Cooperowi. Zagotował wodę, znełł kawę, nalał wody do szklanego pojemnika, wsypał kawę, ustawił na tacy z bambusowej słomy razem z filiżankami, cukrem, mleczkiem i słodzikiem. Zaniósł na górę. Beate trzymała w dłoni fotografię w srebrnej ramce. Wpatrywała się w nią tak intensywnie, jakby miała nadzieję, że czegoś się dowie. - Fragmenty historii rodzinnej -powiedział, stawiając tacę między komi- nkiem a kanapą. Poruszył pogrzebaczem żarzące się węgle i ustawił specjalnie wysuszone przez Grahame'a brzozowe polana tak, aby szybko zajęły się ogniem. Włączył wyciągnięty spod ściany duży, lśniący, czarny telewizor. Nadal wpatrywała się w fotografię, a potem pokazała ją Cooperowi. - Nie chcę okazać się wścibska, ale jestem reporterką. Nie chciałabym poruszyć jakiegoś nieprzyjemnego tematu, więc proszę powiedzieć, jeśli niechcący nadepnę panu na odcisk. Czy to słynny Austin Cooper? Amerykań- ski nazista? - Pokręciła głową. - Jestem beznadziejna, nie musi pan od- powiadać... - Zarumieniła się. - Jak to się stało, że nie wie pani, co wydarzyło się w czasie wojny w Bielefeld, a jest pani ekspertem od amerykańskiego nazizmu? - Zadzwonił sygnał alarmowy. Do czego ona zmierza? - Nie wiem. Po prostu przyszło mi to jakoś do głowy. Przepraszam... - Mówię poważnie. Proszę mi powiedzieć, skąd pani wie o Austinie Cooperze? Czy moja siostra opowiedziała pani historię naszej rodziny? Nie może pani po prostu ot tak sobie wiedzieć... - Przepraszam. Wydarzyło się to tak dawno temu, nie sądziłam, że jest verboten. - Czy chce się pani napić tej niewiarygodnie pysznej kawy, dzięki której w każdych warunkach zachowa pani przytomność umysłu? Nie, nie dostanie pani ani kropli, dopóki mi pani nie powie, skąd ma te informacje o moim dziadku. Jestem ciekaw, bo właściwie nikt już nie pamięta o'tym. - To Erika raz o nim wspomniała. Dowiedziała się o Austinie Cooperze od swego ojca. - Od ojca? Nie od Lee? Trochę dziwne, nie sądzi pani? Co Austin Cooper ma wspólnego z Wolfem Kollerem? - Zmarszczył brwi. Sprawdził ekspres. Kawa była gotowa. - Nie rozumiem. Co powiedziała Erika? Dlaczego rozmawiałyście na ten temat? Nie wiedziałem, że jesteście tak bliskimi przyjaciółkami. Chodzi mi o to, że nie wydaje się pani zbyt zmartwiona jej zniknięciem... - Nie jestem jej matką. Uważam, że Erika po prostu chciała trochę pobyć sama. Nie ma jej dopiero od kilku dni. Dlatego, jak pan z całą przenikliwością zauważył, nie jestem zbyt zmartwiona. - Nieźle - stwierdził Cooper. Obciął koniuszek ogromnego cygara i zapa- lił. - Zatem przyjaźni się pani z Eriką. Opowiedziała pani w zaufaniu historię rodziny... - Do czego pan zmierza? Tego nie mówiłam. Czy jest pan detektywem? Znam ją i tyle. Pewnego dnia poszłyśmy razem na kawę i zaczęłyśmy rozmawiać o swoich rodzicach. Opowiedziałam jej, jak mój ojciec walczył w bitwie o Ardeny. - Jednak wie pani coś o wojnie. - Mój ojciec tam walczył, dlatego wiem. Jego dowódcą był Sepp Dietrich. Ojciec uwielbiał go. To jedyne nazwisko z tamtych czasów, jakie kiedykol- wiek przy mnie wymienił. A wtedy Erika odparła, że jej pradziadek był nazistą, słynnym amerykańskim nazistą. Właściwie nie znała żadnych szczegółów... - Czy nie uprzedziłaby pani, że ma zamiar zniknąć na kilka dni? Bez względu na to, co pani odpowie, wydaje mi się, że jesteście przyjaciółkami. - Nie musiałaby mnie uprzedzać. Nie rozmawiałyśmy ze sobą codziennie. I nie obchodzi mnie, co pan uważa. - Oto obiecana kawa. - Nalał do filiżanki i podał jej. - Rzeczywiście jest doskonała. - Pora na dziennik. Chce pani obejrzeć wiadomości? - Nie sprawię kłopotu? - Żadnego. - Uwielbiam telewizję. Tutaj. W Niemczech nie ma co oglądać... poza moim ulubionym starym programem Archiwa Rockford z Jamesem Gar- nerem. Jest cudowny. Wiadomości płynęły jedna za drugą, aż wreszcie prezenter powiedział: - A teraz reportaż o jeszcze jednym kroku w kierunku międzynarodowej ekonomicznej integracji. -A inny dodał: - W kierunku wyprzedaży Ameryki. Tym razem to Niemcy. Nasz reporter Haley Seabrook był dzisiaj na ceremonii otwarcia. Haley, czy Niemcy wylądowali? Wyglądało na to, że Niemcy rzeczywiście wylądowali. Stawiali ogromny budynek przechowywania danych przy Route 128. Miał służyć klientom z obu Ameryk, Północnej i Południowej, chociaż dane dotyczyły całego świata. Nikt nie określał zbyt dokładnie, o jakiego rodzaju dane chodziło. Właśnie ten szczegół każdego bardzo niepokoił. Cooper nie wiedział, co to jest bank danych ani dlaczego Niemcom jest potrzebny właśnie tutaj. - Co to za firma? - spytał. - Należy do korporacji Wolfa Kollera. Spółka holdingowa. Pieniądze robią pieniądze - opowiedziała. - Z pozoru wygląda na to, że chodzi o komputery, ale tak nie jest. Dziś komputery, jutro chemikalia albo supernowoczesne maszyny. Chodzi o pieniądze. - Upiła łyk kawy. - Pewnie pan nie ma ciasteczek oreo, prawda? Pomagają rzucić palenie. - Pokręcił głową. - No to muszę wykazać siłę woli. - Wszyscy teraz sądzą - powiedział Cooper - że narody wymarły jak dinozaury, a zastąpią je wielkie korporacje. Jedna z nich należy do męża mojej siostry. Chyba nie powinienem się dziwić. Lee zawsze umiała dobrze wybierać. - Być może uzna pan za interesujące to, co teraz powiem. Wolf Koller jest prezesem korporacji, ale musi pan sobie uświadomić, że korporacja działa wszędzie. W Ameryce Południowej, na Środkowym Wschodzie... w wielkim stylu weszli do Rosji. Wszyscy mówią o wkroczeniu do Rosji, budowaniu przemysłu, podpisaniu kontraktów, ale jak na razie głównym graczem jest Koller. Pieniądze, transport, elektronika do telekomunikacji nowego typu. Stawia na przyszłość Rosji. Wolf Koller jest znany jako "Berliński Łącznik" i dlatego tu jestem. - Czy też tu przyjechał? - Wysyła emisariuszy. Rzadko kiedy wyjeżdża z kraju. Teraz nie trzeba nigdzie wyjeżdżać. Nowoczesna telekomunikacja wszystko załatwia. Pojechał jednak do Moskwy, co nie stanowi zresztą żadnej tajemnicy, aby podpisać kontrakty na nowe inwestycje. Poza tym mówi się o nim, że tylko trzecia wojna światowa mogłaby go wyciągnąć z Berlina. - Dostrzegła cień, który pojawił się na jego twarzy. -To tylko taka figura retoryczna z tą wojną. Ależ ma pan zdanie o Niemcach! Wojna skończyła się dawno temu... - Ma pani rację. Oblewam się zimnym potem na myśl o nowych Niemcach. Przepraszam. To nie pani wina, że urodziła się pani Niemką. Wybuchnęła śmiechem. - Dzięki Bogu i za to! - A to prawdziwa rzadkość. Niemka z poczuciem humoru! - Nawet Niemcy potrafią poznać się na dobrym żarcie. Jaka jest najcień- sza książka świata? Antologia niemieckiego humoru. Nagle Cooper zapatrzył się w ekran. Jakiś niemiecki przedstawiciel korporacji udzielał wywiadu amerykańskiemu dziennikarzowi, a za jego plecami stał mężczyzna o pociągłej, opalonej twarzy, z przymrużonymi oczami. Nagle zniknął, jakby zauważył, że znajduje się w zasięgu kamery. - Zauważyła pani tego faceta? Stał w tle. - Chyba nie. Obmyślałam następny żart... - Znam go. Jestem pewien, że to on. Do diabła, stał tam, a potem znikł. Jadłem z nim dzisiaj lunch... - Kto to? - To Clint Kilroy. Teksańczyk. Chciał kupić jedną z moich nierucho- mości. - I co? - Odmówiłem. Nie jest na sprzedaż. - Wypił kawę i odstawił filiżankę. Wydmuchnął dym cygara i obserwował, jak znika w kominku. - Nigdy nie słyszałem o tym facecie i nagle zjawia się dwa razy w ciągu jednego dnia. Nie wspomniał o robieniu interesów z Niemcami. Jednak to on pierwszy dzisiaj wspomniał o Ausfinie Cooperze i nazistach. Przez dwadzieścia lat nikt ze mną nie rozmawiał o Austinie Cooperze i nazistach, a dziś zdarzyło się to aż dwa razy. - Może to nie był ten sam facet. - Był piekielnie do niego podobny. Dlaczego miałby należeć do niemiec- kiego desantu na Boston? Pokręciła głową i wstała. - Jak na jeden dzień, chyba wystarczy panu Niemców. Rano trochę popracuję, a potem lecę do Nowego Jorku przygotować reportaż o Narodach Zjednoczonych i wracam do Berlina. Czas na mnie. Mieszkam na Copley Square. - Zadzwonię po taksówkę. - Nie musi pan tego robić... - To żaden kłopot. Wystukiwał numer, obserwując, jak Beate wkłada czarno-czerwony ża- kiet. Wyglądała na nieśmiałą, trochę niezręczną, co dodawało jej wdzięku. Była śliczna. I miała takie ładne uszy. - Przyjedzie za pięć minut - powiedział. - Czy wybierze się pan do Berlina? - Nie wiem. Być może moja siostra przejmuje się tym bez powodu. - Co mam jej powiedzieć po powrocie? - Że się z nią skontaktuję. Może jutro z nią porozmawiam. Jeszcze przed pani powrotem. - Dobrze. - Wzruszyła ramionami. - Jak pan uważa. Kiedy podjechała taksówka, razem z Beate wyszedł przed dom. Otworzył drzwiczki samochodu. - My, Niemcy, naprawdę mamy poczucie humoru. Znam się na żartach. Dlaczego CIA zabiła Einsteina? - Nie wiem. Spojrzała na niego z tylnego siedzenia, gdy zamykał drzwi. - Bo za dużo wiedział... Śmiała się jeszcze, gdy zatrzasnął drzwiczki. Rozdział 3 Duchy Kiedy Beate Hubermann dojechała do "Copley Plaza", stwierdziła, że nie zaśnie, taka była napięta po intensywnym dniu pracy, a zwłaszcza po wieczorze spędzonym z Johnem Cooperem. Dlaczego był taki skryty i tajemniczy? Skąd pochodził jego brak zaufania i strach przed Niemcami? Co wydarzyło się w jego życiu? I co Niemcy miały z tym wspólnego? Był pełen psychologicznych sprzeczności: nie chciał rozmawiać na temat rodziny, chociaż cały pokój zastawiony był fotografiami, a nad kominkiem wisiał ogromny portret. W pierwszej chwili myślała, że to jego siostra. Okazało się, że to matka, co zresztą nie miało znaczenia. Portret dominował w pokoju, tak jak rodzina dominowała w jego życiu. Ani przez chwilę nie wątpiła, że Cooper pojedzie do Niemiec. Chodziło o rodzinę, a on nie mógł zawieść rodziny. O tak, prawdopodobnie zjawi się w Berlinie, a to oznaczało, że będzie miała z nim do czynienia. Kupiła gazetę i znalazła w hotelu kawiarenkę, gdzie mogła napić się bezkofeinowej kawy i trochę odsapnąć. Usiadła i natychmiast pochłonął ją artykuł na pierwszej stronie o kryzysie w Moskwie. Jelcyn groził wymuszeniem głosowania nad wotum zaufania w Dumie, może nawet głosowaniem powsze- chnym, a opozycja bezradnie wymachiwała szabelkami. Konsekwencje były oczywiste i niezbyt zachęcające. Nie wyginęli starzy komuniści. A ich ideowi spadkobiercy, teraz trzydziesto-, czterdziestoletni, nie zawahają się przed następnym zamachem stanu. Beate spędziła trochę czasu w Moskwie. Jeśli zostanie zorganizowany następny zamach, będzie po wszystkim. Wiedziała, że z tyłu, w tle, kryły się stare nazwiska i stare twarze ludzi z drugiego szeregu dawnego reżimu, którzy mogą sięgnąć po władzę, mogą siłą przepchnąć się na pierwszy plan przy pierwszych oznakach słabości Jelcyna. Kanclerz Glock w Bonn niewiele o tym mówił, ale istniały pewne związki z Niemcami... Wielką, uzbrojona, rozwścieczona Rosja na północy i wschodzie mogła wstrząsnąć podstawami nowej Europy i nowych Niemiec. Co zrobiliby Amerykanie, gdyby Jelcyn upadł? Te rozważania były zbyt niepokojące. Na stronie informacji finansowych znalazła artykuł o przyjeździe Nie- mców do Bostonu. Co robił w telewizji mężczyzna, którego poznał Cooper? Kim był ten Kilroy? W jaki sposób był związany z interesami Wolfa Kollera w Bostonie? Nie, chyba posuwała się za daleko... Może Kilroy był zaan- gażowany w bostońską część kontraktu? Pewnie tak. Chciał kupić od Coopera nieruchomość, a Niemcy kupowali nieruchomości w ramach kon- traktu. Próbowała podążyć tym śladem, ale wszystko się jej poplątało i nagle uświadomiła sobie, że wpatruje się tępo w przestrzeń. Nie mogła przestać myśleć o Cooperze. Co zrobili mu Niemcy dwadzieścia lat temu? Tajemnica. Do zawodowej ciekawości reporterki dołączyło osobiste zainteresowanie tym mężczyzną. Co się stało? Widział swoją siostrę w Nie- mczech dwadzieścia lat temu, a potem nic... Brat i siostra nie kontaktowali się ze sobą przez dwadzieścia lat. Wydało się jej to trochę dziwne. Kiedy jednak siostra jest w rozpaczy, to do kogo się zwraca? Do bogatego i wpływowego męża? Nie. Przekazuje to dziwne, naglące błaganie bratu. A co robi brat? Mówi, że się zastanowi! Tego było dla niej za wiele. Czas do łóżka. Skończyła kawę i pojechała windą na szóste piętro. W pokoju rzuciła żakiet na krzesło i poszła w kierunku łazienki. Nagle przystanęła. W łazience paliło się światło, tak jak je zostawiła. Jednak coś w ciemnym pokoju zwróciło jej uwagę. Zapach. Dym. Odwróciła się, szukając kontaktu. Cygaro... - Kto tam? -zapytała, próbowała zachować normalne brzmienie głosu. - Kto tu jest? Serce zaczęło jej mocno walić. Wszyscy się tego boją w Ameryce... Morderca... zboczeniec... Zapłonęły światła. W fotelu przy oknie siedział mężczyzna. - Kim pan, do diabła, jest? -zapytała ze złością i cofnęła się do korytarza. Wstał. Wtedy wydało się jej, że go poznaje. - Nazywam się Kilroy - odparł z drapieżnym uśmiechem. Z okien kuchni Burke Delaney miał daleki, rozległy widok na dolinę ciągnącą się wzdłuż wiejskiej drogi, która łączyła go z resztą świata. Czy przynajmniej z przedsionkiem świata. Ciemna, błotnista ścieżka prowadziła do starego kamiennego domu. Poczerniałe krzewy wyznaczały skraj drogi. Nic nie zasłaniało widoku i gdyby ktoś zjawił się bez zaproszenia, mógł go w każdej chwili przywitać ogniem. Poranek był szary i dżdżysty. Delaneya uspokajało nie kończące się szczekanie psów w stodole. Utrzymywał się z hodowli rottweilerów i bul- ', terierów. Miał je szkolić, aby rozrywały, rozszarpywały i zabijały złych facetów dla każdego, kto poczuł się przez nich zagrożony. Takie przynajmniej było założenie. Problem polegał na tym, że nie bardzo przejmował się szkoleniem. Wymagało bowiem, aby był mniej lub bardziej niemiły dla psów, a to wprowadzało go w zły nastrój. Zdaniem Burke'a Delaneya psy były znacznie milsze od dwunogów, którym miały służyć. Dlatego interesy nie szły zbyt dobrze. Na ogół oddawał psy starym przyjaciołom, aby móc z nimi rozmawiać. Bulteriery to najśmiesz- niejsze psy na świecie, a Burke Delaney od czasu do czasu musiał się pośmiać. Siedział przy kuchennym stole i pił parującą poranną kawę, przyglądając się swojemu psu, bulterierowi o imieniu Schuyler, nazwanemu tak na cześć szefa Biura Służb Specjalnych z czasów wojny. Schuyler nie zdawał sobie sprawy z własnej siły. Do jego rozrywek należało włażenie pod ciężkie rzeźbione krzesła, stojące przy kuchennym stole. Jak Schuyler już się tam znalazł, rozglądał się dookoła, czy ma publiczność. Gdy upewnił się, że Delaney zwraca na niego uwagę, wstawał, unosząc wielkie krzesło na grzbiecie. Potem z diabelskim uśmiechem popisywał się, przechadzając po kuchni z krzesłem. Kiedyś pies zacisnął zęby na grubszym końcu kija do baseballa i bez trudu go przepołowił. Ten piekielny pies był wystarczająco silny, aby odgryźć nogę każdemu draniowi, o co przecież chodziło. Jego niemieckiej żonie, Annie, hodowla psów również sprawiała przyjem- ność. Kiedy umarła, na jakiś czas wszystko przestało go bawić. Nigdy nie miał już tak dobrego humoru jak przedtem. Poznał Annę w OSS w czasie wojny. Należała do grupy jego niemieckich agentów. Była najbardziej odważną kobietą, jaką kiedykolwiek w życiu spotkał. Kiedy wojna się skończyła, został w Niemczech, zaczął tam pracować. To między innymi dzięki niemu siatka szpiegowska Gehlena przekazała Amerykanom całą swą wiedzę o komunis- tach. Zrekrutował sporą grupę dawnych nazistów do pracy dla armii okupacyjnej. W owych czasach należało szybko biegać i nie zważać na brudy, myśleć o wzniosłych celach, co pomagało zapomnieć o wielu grzechach. To dzięki psom zachował zdrowie psychiczne, gdy Anna zachorowała na raka i kiedy zaczęła umierać. Teraz stały się całą jego rodziną. Należało skończyć zabawę z Schuylerem i zabrać się do roboty. Otworzył kopertę, którą dał mu ten smarkacz, Karl-Heinz. Nałożył na nos okulary, wygodnie oparł głowę i poślinił palec, aby odwrócić pierwszą stronę. "Spartakus" . Czytał powoli, co jakiś czas przerywając, aby nalać sobie kawy i wyjrzeć przez okno na padający śnieg. Ten dzieciak coś wiedział, bez względu na to, czy miał jakieś dowody, czy nie. Miały nadejść następne informacje. Trzeba było założyć, że są prawdziwe. W świecie Burke'a Delaneya dowód nie zawsze był konieczny. Brakowało czasu. Westchnął. Nic dziwnego, że ten chłopak był taki nerwowy. W końcu wepchnął papiery z powrotem do koperty i podszedł do kominka, poczerniałego po wielu latach używania. Uklęknął. Ból w zreumaty- zowanych kolanach sprawił, że się skrzywił. Wsunął ramię jak najdalej w głąb kominka. Posypała się sadza. Poluzował jedną cegłę i wyciągnął ją. Złożył kopertę i sięgnął ręką w ciemność. Wepchnął papiery do schowka. Kichając od kurzu i sadzy, umieścił cegłę na miejscu. Podszedł do zlewu i umył ręce. Schuyler już wyczołgał się spod krzesła i spoglądał na niego z ocze- kiwaniem. - Chodź, Sky, pójdziemy na spacer. Włożył ciemnozieloną brezentową kurtkę z kapturem i kalosze. Rzucił Skyowi pogryzioną gumową kość, żeby miał co nosić w pysku. Zeszli ze stoku po gęstej, mokrej trawie. Uklęknął przy ogrodzeniu, przeklinając w duchu. Włączył czujniki. Przypomniał sobie Karla-Heinza i siniaki na jego twarzy. Wiedział teraz, że Erika Koller zniknęła, jej ojciec szalał, a Maxowi Adlerowi pękała głowa, bo próbował ją znaleźć w taki sposób, aby nikt się nie dowiedział, że zaginęła. Stiffel w natarciu. Jezu Chryste! Właśnie zakończyła się zimna wojna i było pewne, że nikt na tym dobrze nie wyjdzie. Narastało napięcie. Wcześniej czy później zrobi się niezłe zamieszanie. Cheddar pewnie już usiadł do szyfrowania. Delaney pojechał do miastecz- ka, aby przesłać faks do Georgetown. Zaparkował samochód obok apteki. Był pewien, że kiedy wróci, na podłodze obok kuchenki gazowej znajdzie kopertę. Znowu zacznie się gra... Przynajmniej będzie coś do roboty. Śnił w deszczową, spokojną noc o armii duchów maszerującej wzdłuż linii drzew. Maszerującej we mgle. Jak za dawnych czasów. Sprawdził przewody i halogenowe reflektory ustawione tak, aby w każdej chwili mogły zalać okolicę oślepiającym światłem. Obejrzał głośniki w zaroś- lach i magnetofon ukryty w sągu drewna, które nigdy nie wysychało dostatecznie. Zanim wrócili do domu, Schuylerowi udało się zgubić gumową kość. Delaney pomyślał, że musi mu kupić nową. Schuyler nigdy nie pożerał do końca gumowych kości. Zawsze je gubił. W kuchni otworzył szafkę na buty, wyciągnął stamtąd stos obuwia i niepotrzebnych przedmiotów. Wyjął sześć uzi. Sprawdził ich mechanizm, naładował i przygotował dodatkową amunicję. Ta szafka służyła mu za zbroj ownię. Potem pogwizdując poszedł do stodoły, żeby pogawędzić z pieskami. Zastanawiał się nad znaczeniem "Spartakusa". Może po otrzymaniu dalszych informacji pojmie, o co tu chodzi. Nie wiadomo tylko, jak długo pożyje ten chłopak. Włożyła perłowoszare wełniane spodnie, pomarańczową jedwabną bluz- kę, złoty naszyjnik i bransoletki. Pamiętała, że to zrobiła. Do tego momentu wszystko było jasne. Jednak potem w holu przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Zobaczyła łóżko, więc usiadła na nim. Zrozumiała, że znowu się zaczyna, i nie mogła nic na to poradzić. Próbowała walczyć, ale to nadpływało falami. W czasie jednej fali zapytała sama siebie, po co przyszła do dawnej sypialni Eriki. Przy następnej potrząsała głową, zastanawiając się, kim jest Erika. Cholera! Łzy płynęły jej po policzkach, wszystko ją wyprowadzało z równowagi! "Jak się nazywam? Jezu.... Jak się nazywam?" Niemożliwe. Zamknęła oczy, czekała. Nie, nie przechodziło samo... Usłyszała, że na dole ktoś wszedł. Zamknęły się drzwi. Coś upadło na podłogę. Zapadła cisza. To Hilda. Gospodyni. Tak, to Hilda jest na dole... Drzwi znowu się zamknęły. Czy to Erika? Nie, z Eriką coś się stało... Co to było? Co się z nią stało? Drzwi się zamknęły. Czy Erika jest w domu? Nie, musi sobie przypomnieć. Nie. Jednak kim, do diabła, jest Erika? Zamknęły się drzwi. Och, to John! Oczywiście, to John, John przyjechał, aby znowu ją ocalić... John, John, który ocalił ją niegdyś. Jaki John? Dlaczego nie może sobie przypomnieć? Głęboko odetchnęła, otarła oczy i wstała z łóżka. Wyszła do holu, ostrożnie zbliżyła się do szczytu schodów... Poczuła zapach deszczu dobiegający zza otwartych drzwi wejściowych. Na dole stał jakiś mężczyzna. Bardzo przystojny mężczyzna. Patrzył na nią. Miał piękne szpakowate włosy, zaczesane do tyłu na skroniach; coś do niej mówił, ale go nie rozumiała. Kim był, co mówił, dlaczego przyszedł do jej domu? Postąpiła krok w jego kierunku. Zejdzie na dół i spyta, o co mu chodzi. Zrobiła następny krok. Przez chwilę miała wrażenie, że leci, leci, leci, jak wtedy, kiedy była dzieckiem... Kilroy rozparł się w fotelu Neda Cheddara. Wyciągnął przed siebie nogi w kowbojskich butach. - Cheese, ty gruby kutasie! - zawołał wesoło. - Chyba powinieneś mi wreszcie powiedzieć, co się dzieje. Jestem już za stary, żeby działać w ciemno. A jak wiesz, gówno mnie obchodzi, kogo mam zabić. Mógłbym nawet wpakować kulkę w twoje wielkie brzucho. Zgadzamy się chyba w tej kwestii, co, Tłuściochu? - Bądźże wreszcie poważny - odparł Cheddar z wielką wyrozumiałoś- cią. - Tłuścioch, no wiesz! W twoim zaawansowanym wieku należy zachować spokój. Nikt bardziej niż ja nie pragnie, aby lata twojej jesieni upłynęły ci na odpoczynku i rozrywkach. Zaufaj mi. Kilroy roześmiał się głośno. - Jadę do domu, chyba że mi powiesz, o co chodziło w Bostonie. Czułem się jak idiota. Przemykanie się do "Copley Plaza", czekanie w jej pokoju... i ten lunch z Cooperem! Co za bzdura! Ned Cheddar słyszał wiele krytycznych uwag dotyczących jego tuszy, gdy służył swemu krajowi, wykonując różne zadania, nazywane czasem "mokrą" robotą. Uważano, że zbyt łatwo go rozpoznać i zapamiętać. Znienawidzony przez Neda zastępca dyrektora kontrwywiadu powiedział kiedyś: "Ned jest, do kurwy nędzy, za gruby!" Cheddar tłumaczył im, że gdy zawiedzie pistolet, nóż, plastik czy jakikolwiek inny niszczycielski środek, to zawsze jeszcze może wykonać zadanie, po prostu siadając na delikwencie. Dla niego tusza nigdy nie stanowiła problemu poza dodatkowymi kosztami ponoszonymi przy kupowaniu biletu lotniczego w pierwszej klasie. Nigdy nie musiał nikogo zabić, siadając na niego, ale zdarzyło mu się wykorzystać swą posturę do unieszkodliwienia paru osób. Raz został postrzelony i nie zauważył tego przez dwadzieścia cztery godziny. Kula zrezygnowała z prób dotarcia do jakiegoś żywotnego organu. Był bardzo sprytny i inteligentny. W końcu znalazł się na szczycie Covert Ops. Było to stanowisko nie istniejące w żadnym budżecie, dzięki czemu nikt go nie kontrolował. Szef wolał mieć możność wyparcia się wszystkiego i dlatego nic mu nie meldowano, a w środowisku kontrwywiadu nikt nie chciał zadzierać z Nedem Cheddarem, ponieważ Ned potrafił się wściec. Opowiadano, jak to sześć lat temu Harvey Kerper wychrypiał zza bandaży w strzeżonej separatce w Bethesda: "Nigdy nie należy denerwować Neda". Nie mógł poruszyć głową, szczęką, wargami ani górną częścią ciała. Ten stan był konsekwencją przydługiej dyskusji z Nedem na temat przekroczenia kosztów w czasie misji, która zaprowadziła go do Bejrutu i nad Ocean Indyjski. 'Dopiero po sześciu miesiącach można było w miarę dokładnie zrozumieć Harveya. Od tamtej pory jego gwiazda przygasła w świecie wywiadu. Ned miał dwa metry wzrostu, sto siedemdziesiąt siedem kilogramów wagi i sześćdziesiąt jeden lat, ale wciąż zachowywał się jak młody chłopak. Jego ulubioną grą był golf. Jeśli nie szukał białej piłeczki w zaroślach, to prawie w ogóle się nie ruszał. Zatem kiedy dwóch komandosów, pracujących jako jego ochrona w nie rzucającym się w oczy domu w Georgetown, dostrzegło na monitorach telewizji wewnętrznej - uważanej przez Cheddara za najnudniej- szy w świecie program - Clinta Kilroya, krzyknął ze swego gabinetu, żeby go wpuścić. Podobał mu się taki układ budynku, bo z gabinetu miał blisko do kuchni. Czasem człowiek potrzebuje kanapki z serem i szynką, trochę sałatki kartoflanej, kilku piw i kawałka ciasta z orzeszkami, aby wytrzymać do obiadu. Czekając zbyt długo na posiłek można stracić apetyt. Kiedy Kilroy znienacka pojawił się w drzwiach, Ned Cheddar powiedział: - Zawsze się skradasz jak sparaliżowany pastuch, który boi się obudzić dziecko. Doprowadzasz do szału speców od dźwięku. Ta aparatura do podsłuchu jest chyba jeszcze z czasów Eisenhowera. Jak się masz? Nadal nie palisz? - To by mnie wykończyło, Cheese. - Posłuchaj, postaraj się mówić wyraźniej. Po co nagrywać, jeśli nic z tego nie można zrozumieć? - Jak sobie życzysz - odparł Kilroy głośno i wyraźnie. Chedddar pokiwał głową. - O tak, już lepiej. - Nie ściągnąłeś mnie tu chyba, aby pogadać o "zbliżającym się niebez- pieczeństwie" czy o "ohydnym Imperium Zła", co? Jelcyn wsadza palce między drzwi. Jest w tym chyba i nasza wina. Nie słyszałeś tego nalanego dupka Rusha Limbaugha, prawda? I nigdy nie powinieneś go słuchać. Próbuje być śmieszny... - Nie, nie o ~ to chodzi. - Cheddar zatrząsł się ze śmiechu. Trochę przypominało to czkawkę Kilimandżaro. - Mamy jednak mały kłopot. - Fotel zajęczał pod nim, gdy obrócił się w stronę biurka. Wziął w rękę notes i wpatrywał się w pierwszą stronę. Kilroy zauważył, że widniało tam jedno krótkie słowo, ale nie mógł go przeczytać, bo w pokoju panował półmrok. - Coś się tam dzieje, przelewa się przez brzegi. Nie podoba mi się to. - Gdzie? - Oczywiście w Niemczech. A jak myślisz? Nikt nie da złamanego grosza za Serbów, Clint. Ta sama stara historia. Niemcy i Japońce. Zanim się zorientujemy, Japońce zadeklarują, że są gotowi wysłać swoje wojska za granicę. Po tylu latach. Jak ci się wydaje, co na ten temat powiedzą ich sąsiedzi? Dlatego ciesz się, że chodzi o Niemców. - O co więc chodzi? - Kilroy uciął przemowę Cheesa. - To trochę skomplikowana sprawa. Chodzi o trzy kwestie. O "Spar- takusa" pisanego przez "k", o czym już wspominałem. Kiedy słyszę krypto- nimy, to cholera mnie bierze. Dalej - John Cooper. A teraz ta kobieta, Hubermann. Pozwól, że ci wytłumaczę. Co do "Spartakusa", niedługo dostanę informacje ze źródła w Berlinie za pośrednictwem Burke'a Delane- ya. - Kilroy skinął głową z aprobatą. - źródło jest nowe, ale nieźle się zapowiada. Trochę już wiemy, ale mamy dostać więcej. Jestem rozdarty jak sosna. Nie mogę rozmawiać z tobą na ten temat. To ściśle poufne. - Wielka sprawa! Mów dalej. "Spartakus". Bunt niewolników. Ma to coś wspólnego z rewolucją. Nie jestem geniuszem, ale nawet ja potrafię się domyślić... - Prawie. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam... - To rewolucja, mam rację? - Mhm... może. Zależy od punktu widzenia. - A jaki jest nasz punkt widzenia? Tak teoretycznie? - Chcesz piwa? Udko kurze? Cokolwiek? Martwię się o ciebie. Na starość robisz się coraz chudszy. - Mów dalej. - Kiedy dwie rzeczy wydarzają się jednocześnie, a ja dowiaduję się o tym z różnych źródeł, to po plecach przebiegają mi mrówki. Nic nie mogę na to poradzić. Już dawno przekonałem się, że w naszej branży nie ma zbiegów okoliczności. - Dwie rzeczy? - Widzisz, ktoś nam zaginął. I to mi psuje krew. Zaczynam coś prze- czuwać. Jest to jak skrzypnięcie nocą schodów, jak kroki na żwirowej ścieżce na chwilę przedtem, nim zdejmą ci głowę. - Kto zaginął? - Wygląda na to, że Wolf Koller nie może znaleźć córki. Twarz Kilroya rozjaśniła się w uśmiechu. - Aha. Zaczynam rozumieć, o co ci chodzi, Cheese. Ale do czego to pasuje? Cheddar wzruszył ramionami. - Naszym źródłem o "Spartakusie" jest chłopak młodej Eriki Koller... A jak to pasuje? Razem się dowiemy. Znów będzie jak za dawnych, dobrych dni. Kikoy wstał i podszedł do kuloodpornej szyby, aby wyjrzeć na oświetlony ogród. Wiedział, że cały ogród i podjazd przed domem oplata pajączyna elektrycznych przewodów, laserowych czujników re- agujących na każdy dźwięk, ruch, ciśnienie, jeden diabeł wie, na co jeszcze. Niejeden królik pożałował swojej wycieczki do ogrodu Neda Cheddara. - A teraz powiedz mi, co, do diabła, robiłem w Bostonie? Do czego ci potrzebny był Cooper i ta Hubermann? - W porządku. Z Hubermann jest trochę łatwiejsza sprawa. Wówczas w hotelu powiedziała ci prawdę. Zresztą dlaczego nie miałaby tego zrobić? Siostra Coopera poprosiła ją, aby przekazała mu wiadomość, że chce, żeby przyjechał do Berlina i zobaczy) się z nią. Hubermann nie chciała ci powiedzieć nic więcej. Miała do tego prawo, a ja nie dostarczyłem ci wszystkich informacji. O ile wiemy, panna Hubermann była jedynie posłanką. To niewątpliwie z powodu zaginięcia córki Lise Koller chce, aby John Cooper przyjechał do Berlina. - Chyba masz rację - stwierdził Kilroy z westchnieniem. - Otóż to. Wolf Koller, Lise Koller, Erika Koller i John Cooper. Wielka, szczęśliwa rodzina. - Siostra zwraca się do brata, a nie do męża? Nienawidzę kłócących się rodzin. - Trafiłeś w samo sedno, Clint. Cooperowie to dość szczególni ludzie. Mówiłem ci, że dziadek, Austin Cooper był nazistą... Nie powiedziałem ci wszystkiego, Clint. Odgrywał ważną rolę w nazistowskim planie zapanowania nad światem, rządzenia nim od środka. Sądzimy, że został wybrany, aby rządzić Ameryką, gdyby naziści wygrali wojnę. Taki amerykański Quisling. A to był dopiero początek... Jesteś pewien, że nie chcesz pizzy albo czegoś w tym rodzaju? Może pieczonego kuczaka? - Czy to długa historia? - Dość długa, abyś zdążył zjeść pizzę - odparł Ned Cheddar wzruszając ramionami. - W porządku. A skąd, u diabła, w tej histori znalazł się John Cooper? Cheddar uśmiechnął się i wezwał strażnika. Kazał mu zamówić pizzę, ale na miłość boską, nie zastrzelić przy tym dostawcy. - A więc teraz, Clint, opowiem ci o Johnie Cooperze i Cooperach z Cooper's Falls. Spodoba ci się ta historyjka. Ned Cheddar zaczął od stwierdzenia oczywistego faktu, że nikt z młod- szego pokolenia Cooperów nie wiedział o głębokim zaangażowaniu Austina w plany nazistów poza synem Austina, Edwardem Cooperem, ojcem Johna, Cyńla i małej Lee. W końcu i on okazał się nazistą, chociaż oficjalna wersja głosiła, że pojechał do Anglii, wstąpił do RAF-u i zginął w Bitwie o Anglię. Wszystko się zgadzało oprócz finału. Poleciał do Niemiec, czy gdzie indziej, i dalsze jego losy są niepewne. Być może ostatnie fakty z życia Coopera nigdy nie zostaną ustalone. Upłynęło dużo czasu od zakończenia wojny. W latach siedemdziesiątych John Cooper rozwiódł się i leczył się z alkoholizmu, mieszkał w Bostonie i pisał kryminały. Mała Lee zginęła w czasie bombardowania Londynu wraz z matką, po której miała odziedziczyć niemal legendarną urodę. Brat Cyril był tajemniczą postacią, poruszał się w świecie biznesu, żonglując pieniędzmi i towarami. Pojawiał się to tu, to tam, przysyłał Johnowi kartkę z życzeniami na Boże Narodzenie lub telegram. - W ten sposób - podkreślił Cheddar - bracia przez lata się nie widywali. Ich drogi się rozeszły. Jednak nadal byli braćmi, nadal byli Cooperami, a kiedy Cyril go wezwał, John wyruszył natychmiast. - Ciągle ktoś wzywa Johna Coopera - stwierdził Kilroy. - Dwa razy na dwadzieścia lat to nie jest zbyt często - zaprotestował Cheddar. W każdym razie telegram wysłano gdzieś z daleka. Cheddar miał wrażenie, że z Buenos Aires lub Kairu, jednak po tylu latach nie był już tego pewien. Kilroy uśmiechnął się w duchu. Kto w to uwierzy? Cheese przez ostatnich kilka dni musiał ślęczeć nad tymi aktami. Zatem telegram trafił do Johna, do Bostonu. Z jego treści wynikało, że Cyril przyjeżdża do Cooper's Falls i chce się zobaczyć z Johnem w starym rodzinnym domu. John Cooper wyruszył w drogę, w samym środku zamieci wszedł do wielkiego domu i co znalazł? Brata Cyńla. Martwego. Zimnego jak ryba. Zamordowanego. Cheddar miał trudności z wyjaśnieniem wszystkiego, chciał, żeby Kilroy zapoznał się z najważniejszymi faktami, nie wchodząc za bardzo w szczegóły. Zanim Cooper się rozejrzał, faceci, którzy zabili Cyńla, przystąpili do ataku na Cooper's Falls. Zabito kilka osób. Wybuchł wielki pożar, niemal całe miasto zostało zburzone. O co chodziło? Zabójcy chcieli zdobyć prze- chowywane w Cooper's Falls dowody istnienia nazistowskiego planu dotyczącego Austina Coopera i być może również jego syna, Edwarda; planu, którego ujawnienie wykazałoby, że naziści wciąż żyją i mają się dobrze... Cheddar mówił powoli, przedzielając zdania kęsami pizzy. - Kiedy ta sprawa dotarła do Waszyngtonu, nie brałem udziału w śledzt- wie. Słyszałem tylko różne niesamowite histore o wydarzeniach, które rozegrały się w małym miasteczku zasypanym śniegiem, kompletnie odciętym od reszty świata. Umarłych pogrzebano. Cooper i jego nowy sprzymierzeniec, szef lokalnej policji, Olaf Peterson, nie mieli pojęcia, co się stało... ale wreszcie trafili na trop. Mieli w ręku zdjęcie pięknej kobiety, które Cyril wyciął z jakiejś gazety... Kobieta była bardzo podobna do ich nieżyjącej od trzydziestu lat matki! John Cooper doszedł do wniosku, że musi to być ich siostra, która podobno zginęła w czasie bombardowania. Żyła, a z podpisu pod zdjęciem wynikało, że nazywa się Lise Hrendel i jest żoną niemieckiego biznesmena, Guntera Brendela... - Niektóre szczegóły mogą się nie zgadzać, Clint, ale mówię ci, co wiem. Jak już wspominałem, nie włączono mnie do tej sprawy. John Cooper popełnił fatalny błąd. Postanowił dowiedzieć się, co przed śmiercią robił jego brat Cyril. Należało go powstrzymać, ale nikt się nie zorientował, o co mu chodzi, a potem było już za późno. Peterson też się w to mieszał. Udało im się narobić niezłego bałaganu od Ameryki Południowej po Niemcy... a co znaleźli, możesz chyba wyobrazić sobie... Znaleźli małą siostrzyczkę Lee, Lise Brendel, żywą, w dobrej formie, żonę Niemca, tkwiącą w samym sercu Czwartej Rzeszy. Naziści mieli się tu dobrze. Zorganizowali sobie kwaterę główną w Monachium. Szefem był Brendel, pomagało mu paru jego kumpli. Istniał wszechświatowy spisek, chociaż dzisiaj brzmi to idiotycznie. Jednak wówczas nie było to idiotyczne. Wszystkie ślady prowadziły do Cooper's Falls... Znowu. - Cheddar uśmiechnął się do Kilroya, który słuchał go bardzo uważnie, oblizał palce z sosu i wypił kolejne piwo. Lubił opowiadając trzymać w napięciu takich mądrali jak Kilroy. Nie było to łatwe. Kilroy niemal wszystko już w życiu widział. - Tak więc - westchnął z zadowoleniem Cheddar - Peterson i Cooper rozwalili w drobny mak cały nazistowski plan, zabijali i układali umarlaków w sągi niczym drewno, ocalili siostrzyczkę Lee z łap złych nazistów... tylko po to aby się dowiedzieć, że jej się tam podoba! Wychowała się wśród tych ludzi, poślubiła jednego z nich. Uważam, że nie do końca uświadamiała sobie, co się dokoła niej dzieje. - Wzruszył ramionami. - Los chciał, że wśród zabitych przez Coopera i Petersona znajdował się również jej mąż, Brendel. W każdym razie zginął w wyniku ich działań. Kiedy nasz John próbował namówić Lee do powrotu do domu i rozpoczęcia nowego życia... nie zgodziła się. - Otarł podbródek, a papierową serwetkę zwinął w kulkę. Wziął następny kawałek pizzy, uginający się od nadmiaru kiełbasy, papryki, cebuli i cukinii. - To wszystko, co musisz wiedzieć, przyjacielu, o przeszłości Johna i pozostałych Cooperów. Wszyscy zaangażowani w tę sprawę nie żyją poza Johnem Cooperem, Olafem Petersonem i Lee, obecnie Lise Koller. Johnowi po powrocie do domu pomieszało się we łbie. Olafa Petersona przesłuchiwaliśmy w Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy bezpo- średnio zetknąłem się z tą sprawą. Jedynie obserwowałem, nie zadawałem żadnych pytań. Analizowałem. John stał się odludkiem. Napisał kilka powieści detektywistycznych. Kupił księgarnię i kino. W końcu całkiem o nim zapomnieliśmy. Peterson wrócił do Cooper's Falls i, jak sądzę, wolał, żeby nic o nim nie wiedziano. Muszę przyznać, że jest bardzo, bardzo twardym facetem. Tak twardym jak ty, Clint. -Cheddar zmienił temat. -Nie sądziłem, że znowu usłyszę o tych ludziach... A teraz znika siostrzenica Johna Coopera, córka jego siostry L~, która jest żoną następnego niemieckiego rekina finansjery, mającego wszędzie swoich ludzi. Czy nie dostrzegasz w tym jakiegoś związku, Clint? Chłopak siostrzenicy dostarcza nam informacji o "Spartakusie"... John Cooper pojawia się po dwudziestu latach wakacji, a jego siostra, której nie widział od czasu zakatrupienia tamtych ludzi, wzywa go na pomoc... Będę z tobą szczery, Clint. John Cooper tak mnie przeraża, że dostaję sraczki. Jest całkiem nieprzewidywalny, rozumiesz? Nie chcę, żeby się zbliżał choćby o krok do Niemiec. Teraz w Niemczech sprawy nie idą dobrze. Wiesz o tym. A Cooper w trzydzieści sekund zrobi tam piekło. Wiem o tym, przeczuwam: Co sądzi ta Hubermann? Czy Cooper pojedzie? - Powiedziała, że nie wie... - Cholera! To oznacza, że Cooper jedzie do Niemiec. Ta siostra chyba rzuciła na niego czary. Jak facet może być taki głupi? - Czy chcesz, żebym nie dopuścił do tej jego wycieczki? - spytał Kikoy. Cheddar powoli pokręcif głową, wypychając dolną wargę. - Mam paru ludzi, którzy się nim zajmują. Zostań tutaj, możesz zamiesz- kać w pokoju gościnnym. - Odchrząknął i oblizał zęby. - Znasz Wolfa Kollera z dawnego pobytu w Niemczech. Będę cię potrzebował do delikatnej roboty. Muszę to przemyśleć. A tymczasem'-powiedział z nieoczekiwanym szerokim uśmiechem - możemy pogadać o starych czasach. - Dobra, Cheese. Poczekam. Słuchał uważnie, gdy Cheddar przedstawiał swój plan, ale Clint Kilroy miał podzielną uwagę. Obmyślał własne plany, które nie do końca pokrywały się z zamysłami Cheese'a. Do tego stopnia nie uznawał żadnych zasad, że kiedyś w Monachium zyskał sobie przezwisko Jesse Jamesa. Ukradkiem zerknął na notes Cheddara. "Wolt". Tak brzmiało jedyne słowo napisane na kartce. Rozdział 5 Cooper's Falls %ohn Cooper nigdy nie miał wątpliwości, że pojedzie do Niemiec na prośbę swojej siostry. Jednak nie ufał Niemcom, a Beate Hubermann była Niemką i nie miał zamiaru opowiadać jej o swoich planach. Wolałby, żeby Lee nie włączała tej kobiety do spraw rodzinnych, ale Lee nie należała do najbardziej zrównoważonych osób. Już dwadzieścia lat temu jej równowaga psychiczna była bardzo chwiejna. Lękała się wszystkiego. Oczy- wiście, że do niej pojedzie. Okazała się jedynym trwałym punktem w jego życiu. Lee. Usiadł wygodnie w fotelu. Przysłuchiwał się szumowi silników odrzuto- wych samolotu Northwest Air, lecącego z Logan na zachód. Wyjaśnił wszystko Grahame'owi i zostawił wiadomość na. telefonicznej sekretarce Sammy'ego Desmonda. Załatwił jeszcze kilka spraw, ale cały czas przypomi- nał sobie spotkania z Kilroyem i Beate. Kilroy. - Cooper przeraził się wzmianki o Niemczech. Gdyby nie ona, uznałby, że - Kilroy to tylko ekscentryczny stary pryk bez żadnych manier. Natomiast jeśli był niemieckim łącznikiem, to tylko Bóg jeden wie, do czego zmierzał. "Kilroy tu był". Hasło z czasów drugiej wojny światowej. Dlaczego musi nosić właśnie takie nazwisko? Cooper poruszył się niespokojnie na fotelu. W tej chwili opanowanie strachu stało się dla niego najważniejszym zadaniem. Strach i Niemcy oznaczało dla Johna Coopera jedno i to samo. Wiedział, że wszyscy będą się bali Niemiec. Rosja się rozpadała, groziła samej sobie i całemu światu , powrotem dawnych metod, balansowała na krawędzi czarnej otchłani rewolucji i przemocy. Europa Wschodnia rozerwała się na milion kawałków, a nowe pokolenie nazistowskich zbirów wszczynało burdy na ulicach Niemiec, siejąc chaos i strach. Milion kawałków zaczynał się powoli łączyć, przyciągany jak opiłki żelaza przez magnes w centrum Europy, przez źródło potęgi - Niemcy. Całe narody chciały w ten sposób zapewnić sobie porządek i pewność jutra. Co za cholerna beczka prochu... Obudził się, kiedy podawano kolację. Facet po drugiej stronie przejścia narzekał głośno. - Co to za świństwo? Mówi pani, że to kiedyś był kurczak? Chyba bardzo k dawno temu. Bezskutecznie walczył z hermetycznym opakowaniem plastikowych sztuć- ców. Zerknął na Coopera, który po prostu odgryzł koniuszek torebki. - Dobry pomysł - stwierdził. Facet był okrąglutki, miał około pięć- dziesiątki. Czarne włosy zaczesane na wypukłą łysą czaszkę. Grube palce, ! porośnięte tak jak dłonie gęstymi czarnymi włosami. Kępki włosów wystające z uszu i nosa. - Dzięki za wskazówkę - powiedział. - Pewnie pan sporo lata. Cooper pokręcił głową. - Rzadko. Nienawidzę samolotów. Zawsze ląduję tam, gdzie wcale nie chciałbym się znaleźć. Facet zachichotał. - Takie jest życie, co nie? Jego żona wychyliła. się zza brzucha męża i pomachała Cooperowi widelcem. - Nie ma nic gorszego niż dwóch mężczyzn zapewniających się nawzajem, że woleliby siedzieć w domu i oglądać "Wikingów". Ja uwielbiam po- dróżować. - Pracujesz w agencji turystycznej, to naturalne, że lubisz podróże - mruknął jej mąż. - A chodziło o "Twinsów", króliczku. - Domyślam się, że państwo pochodzą z Minnesoty - stwierdził Cooper. - Jasne, z North Oaks. Naprawdę miła miejscowość. Jednak musieliśmy się ruszyć. Moja żona, Audrey, pracuje w turystyce, a ja w elektronice. Bob Denlinger. Mam sklep w Rosedale. W dużym centrum handlowym. - Uścis- nęli sobie z Cooperem ręce. Jak to miło pomyśleć, że istnieją jeszcze zwykli ludzie, którzy nie mają absolutnie nic wspólnego z Niemcami. - Bob, a teraz pozwól panu zjeść w spokoju - powiedziała żona. Bob i Audrey Denlinger. North Oaks. Na północ od St. Paul w Min- nesocie. - Zjeść? To świństwo? Gawędzili sobie o różnych rzeczach. Co to za ulga móc porozmawiać o "Twinsach", "Bravesach" i mistrzostwach Stanów. Zaczęli się zastanawiać, dlaczego "Wikingowie" nigdy nie spróbowali wykorzystać Herschela Wal- kera w ataku. - Można się wściec - stwierdził Bob Denlinger. - Mike Lynn załatwia kontrakt dla Walkera, stara się, jak może, a potem Burnsie wycofuje się i nie bierze faceta! A kto dostaje w tyłek? My oczywiście, wszyscy kibice "Wikin- gów", którzy wykupili abonament na cały sezon - takie biedne, durne kołki jak ja. Cooper znowu zasnął. Odrzutowiec wpadł w turbulencję, gdy znaleźli się w pobliżu lotniska obsługującego linię Minneapolis - St. Paul. Wszystko się trzęsło dookoła. Na zewnątrz było ciemno. Wreszcie kapitan powiedział przez głośnik, że zaczął padać śnieg. - Trochę za wcześnie na taką śnieżycę - stwierdził kapitan. - Ale dziecia- ki będą zadowolone. Powinniśmy wylądować za dwadzieścia minut. Będziemy punktualnie. Śnieg. Dwadzieścia lat temu, gdy jechał z Bostonu wezwany przez brata, też padał śnieg. Nigdy w życiu nie widział tyle śniegu. Jechał potężnym lincolnem przez cały kraj. Kiedy zaatakowało go dwóch mężczyzn, którzy nie chcieli, by dotarł na spotkanie, olbrzymi samochód ocalił mu życie, ogrzał swym ciepłem i osłońił, gdy leżał pobity i zakrwawiony na zasypanej śniegiem drodze. Śnieg. Nie zrezygnowali, szli za nim. W końcu wyłonił się z nocy jeden z napastników na widmowym skuterze śnieżnym. Wtedy nadszedł czas, aby zabić lub zostać zabitym w mroźnej, wietrznej ciemności... Światła miasta ledwie maj aczyły poprzez śnieg, gdy samolot pochylił się na skrzydło i zaczął powoli podchodzić do lądowania na pasie wyznaczonym jasnymi kropkami. Nagły, ostry podmuch wichury zatrząsł maszyną. Po chwili samolot wylądował, poślizgnął się z piskiem opon, przyhamował i zaczęli powoli kołować. Pługi śnieżne pracowały na całym lotnisku, usypując olbrzymie zaspy, wyglądające jak białe urwiska po obu stronach pasa. Szalała wichura, chłoszcząc śnieżne hałdy. Pochylona pod uderzeniami wiatru obsługa naziemna świeciła sobie latarkami, machała rękami i krzyczała coś bezgłośnie. Na chwilę ukazał się główny budynek i zaraz zniknął za kurtyną śniegu. Bob Denlinger uśmiechnął się do Coopera. - Prawdziwa zamieć. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie siądę do pługa śnieżnego. I do skutera. O ile ci cholerni ekolodzy jeszcze ich nie zakazali! - Zachowujesz się jak dziecko - wtrąciła Audrey. - Nienawidzę tego hałasu i nie lubię zimy. Cooper nie zwracał na nich uwagi. Znowu znalazł się w samym środku śnieżycy sprzed dwudziestu lat i patrzył na chudego mężczyznę, jadącego w jego kierunku na skuterze śnieżnym, wyrzucającym wielkie pióropusze śniegu. Cooper czekał na niego z karabinem... pociągnął za spust... Potrząsnął głową.., Nie chciał pamiętać tego, co się potem stało z tym człowiekiem... Uderzył o przednią szybę... echo wystrzału w nocnej ciszy. Oblał go zimny pot. Było mu trochę słabo, gdy zaczęli wysiadać i dreptali nie kończącymi się korytarzami. Ogarnęło go przerażenie, że ten koszmar mógłby się znowu wydarzyć... Odbierał w wypożyczalni kluczyki do samochodu, gdy zauważył prze- chodzących obok Denlingerów. Bob pomachał do niego i coś zawołał, ale zawodzenie wichury zagłuszyło jego słowa. Cooper znalazł samochód, wrzucił torbę na tylne siedzenie i zamknął drzwi. Ciężko oddychał, z czoła spływał mu pot. "Uspokój się, na miłość boską" - postanowił sobie. Nie było to łatwe. Gdy wyjechał już z parkingu, włączył radio. Oczywiście mówili o śnieżycy. Spadło już ponad trzydzieści centymetrów śniegu i wyglądało na to, że nigdy nie przestanie padać. Było zaledwie kilka stopni poniżej zera, ale wichura potęgowała chłód. W radiu doradzano, aby nie wychodzić z domu. Mówiono, że jesteś ostatnim idiotą, jeśli włożyłeś kluczyk do stacyjki. Gdy' jechał w stronę miasta, poczuł, że koła wpadają w koleiny wyżłobione w lodzie. Powierzchnia autostrady zamarzała. Mieszanina błota i śniegu zamieniała przednią szybę w rozmazaną, niemal nieprzezroczystą mokrą ścianę. Koncentrując się na prowadzeniu samochodu, cofał się myślami w prze- szłość. Dwadzieścia lat temu śledzili go. Poczuł, że opanowuje go paranoiczny strach. Czy znowu 'ktoś za nim jedzie? Czy znów się coś dzieje, czego nie rozumie? Wtedy był niewinny, teraz nie miał już takiego usprawiedliwienia. Dwadzieścia lat ciszy, żadnych śladów przeszłości, a teraz jak wtedy pada śnieg, jest mróz i wieje lodowaty wiatr... znowu jest sam... Skręcił na autostradę prowadzącą w kierunku St. Paul, a potem zjechał w lewo. Kto mógłby teraz go śledzić? Kogo by to obchodziło po tylu latach? Kto mógłby się go teraz obawiać? Śmieszne. Nikt nie wiedział, że tu się wybiera. Nie powiedział nikomu poza Grahamem i pracownikami w biurze. Beate Hubermann i Kilroy nic nie wiedzą. Nikt nie wiedział, że wraca. Tylko Bob i Audrey Denlingerowie. Uśmiechnął się i nagle poczuł, że uśmiech zastyga mu na twarzy. Kim naprawdę byli? Wiedział tylko tyle, ile mu powiedzieli. Mężczyźni, którzy jechali za nim dwadzieścia lat temu, też nie powiedzieli mu prawdy. Otarł twarz i wbił spojrzenie przed siebie, próbując coś zobaczyć przez zamazaną szybę. Zobaczył dwa samochody w rowie. Płonęły czerwono światła po- stojowe. Autostrada przed nimi była pusta. Odblaskowe słupki na skraju drogi trzęsły się pod naporem wichury, rzucając migotliwe cienie na śnieg. Za nim w pewnej odległości jechały trzy lub cztery samochody, przedzierające się przez noc. Może Bob i Audrey są gdzieś tam z tyłu i martwią się, jak wrócić do domu w White Bear Lake? Coś było nie w porządku z Bobem i Audrey. Tak, ale co? Cooper był pewien, że nie są to dawne lęki. Zachowywali się przyjaźnie, wydawali się niegroźni, kłócili się ze sobą i przekomarzali jak stare małżeństwo. Zwracali bardzo dużo uwagi na niego. Coś powiedzieli lub zrobili... Coś, co nie pasowało... ale co? Powrócił raptownie do rzeczywistości, gdy samochód zatrząsł się, wy- skoczył z kolein i zaczął sunąć bokiem. Kręcił rozpaczliwie kierownicą. Czuł, jak koła ślizgają się po śniegu i lodzie. Udało mu się wjechać z powrotem w koleiny. Zwolnił. Usłyszał własny krzyk, gdy próbował zapanować nad samochodem. Chryste! Jak tego nienawidził! Przełknął ślinę, włączył.radio i wpatrzył się w drogę przed sobą. Nagle znalazł się w czarnej pustce. Światła autostrady zniknęły, gdy zjechał po estakadzie na dwupasmową drogę. Poczuł, jak mrok niczym olbrzymia koperta zamyka się wokół niego. Żadnych świateł, gwiazd, tylko wirujące płatki śniegu w promieniu reflektora i chrzęst kół. Śnieg z poświstem przelatywał przez szosę, czepiając się wszystkiego, co spotkał na swej drodze. Wiatr walił w błotniki. W rowach po obu stronach utworzyły się zaspy; daleko przed nim tkwiła w śniegu opuszczona ciężarówka. Jechali wypożyczonym samochodem. Obserwował ledwo widoczne z tyłu światła, patrzył, jak podskakują na śniegu. Próbował przypomnieć sobie wszystko o Bobie i Audrey Denlin- gerach. Wesołe machnięcie ręką Boba, gdy coś do niego wołał, próbując otworzyć drzwi samochodu... było to na parkingu wypożyczalni samocho- dów, gdzie Cooper wsiadał do swojego wynajętego wozu. Bob i Audrey z North Oaks jechali do domu wypożyczonym samochodem. Dziwne. Nie wynajmuje się samochodu w rodzinnym mieście, żeby pojechać z lotniska do domu... Pojazd za nim zaczął się zbliżać. Ślizgał się na zlodowaciałych koleinach, lecz stale się zbliżał. Kierowca włączył długie światła, które odbijały się we wstecznym lusterku Coopera. Cooper przestawił lusterko, żeby przestało go oślepiać. Zwolnił i czekał, aż tamten samochód go wyprzedzi. Śledzili go, czy chcieli napaść? A może wszystko to wytwór bujnej wyobraźni? Nie wolno było do tego dopuścić. Musiał dowiedzieć się prawdy. Może to nic takiego. Jednak w głębi duszy wiedział, był pewny... To nie było ich prawdziwe nazwisko... Okłamali go... Przygotowywał się do ataku. Olaf Peterson nauczył go, jak to robić, i teraz działał instynktownie. Nie dokonywał żadnego wyboru. Poddawał się wyda- rzeniom. Jakby tracił zmysły, zagubił zdolność dostrzegania różnicy między przeszłością a teraźniejszością. Ta jego część, o której myślał, że dawno umarła, wracała do życia. Tamten samochód podjechał jeszcze bliżej. Cooper zerkał w lusterko, próbując zobaczyć, ile osób w nim siedzi. Uniemożliwiał to padający śnieg i oślepiające długie światła. Cooper znowu zwolnił. Chciał ich zmusić do wykonania ruchu. Może go wyprzedzą i znikną w ciemności? Wiedział jednak, że tego nie zrobią. Bez znaczenia były przyczyny, a także to, kim był dla nich. Nie odjadą. Przylepili się do niego. Nagle wpadł na czysty lód. Poczuł, że samochód zaczyna się ślizgać, obracać wokół własnej osi. Wtedy właśnie otrzymał potężne uderzenie z tyłu. Pojazd jadący za nim walnął go w zderzak i pchnął w mrok i szalejącą śnieżycę. Cooper, rozpaczliwie próbując opanować samochód, zsuwał się na bok, aż wreszcie jakimś cudem udało mu się wjechać na drogę. Natychmiast obok pojawił się tamten wóz. Jechał powoli. Reflektory przenikały ciemność. Samochody przypominały teraz dwa słonie tańczące tango. Krok do przodu, krok do tyłu, wpadały na siebie, odsuwały się... Cooperowi wydawało się, że ten taniec trwa bez końca, w czasie rui tych gruboskórnych zwierząt. Próbował znaleźć się z tyłu tamtego samochodu, zmusić ścigających, aby wyszli na prowadzenie, hamował, ale oni też zwalniali. Nagle droga ostro skręciła. Na wprost widniała mroczna próżnia, a cztery reflektory oświetliły zagajnik obsypanych śniegiem świerków. Nadepnął z całej siły na hamulec, aż poczuł ból w stopie. Miał nadzieję, że koła znajdą jakąś koleinę, choć kawałeczek czystej drogi. Oba samochody hamowały rozpaczliwie, żeby utrzymać się na szosie. Pot skapywał Cooperowi z czoła, szczypał w oczy. Nagle jego wóz zatrzymał się ze zgrzytem. Tamci nie znaleźli oparcia. Cooper zobaczył, jak przelatują przez barierę, która pęka na kawałki. Ich samochód poruszał się niczym astronauta w przestrzeni kosmicznej, dryfujący w dal po odcięciu liny łączącej go z macierzystym statkiem, zniknął w ciemności, a po chwili w padającym śniegu rozbłysła aureola światła. Cooper wysiadł z wozu. Musiał pchnąć drzwi z całej siły, aby je otworzyć. Poczuł lodowaty podmuch wiatru na twarzy. Uświadomił sobie, że stoi na samym skraju urwiska. Zatrzymał samochód tuż przy drewnianej barierze. Zatoczył się, osunął na kolana w zaspę, a potem zaczął powoli, niezdarnie zsuwać się w dół usianego skałami zbocza, wprost w niezmierzony przestwór śniegu. Odgłos jego kroków tłumił ogłuszający ryk. A więc jest blisko wodospadu, dotarł do Cooper's Falls szybciej, niż się spodziewał. Nad głową paliły się reflektory jego samochodu, ale tu, w głębi parowu, było ciemno. Nie miało to dla niego znaczenia, znał tę okolicę na pamięć. Jako chłopiec nieraz złaził do parowu, dokładnie go zbadał. Przypomniał sobie ten ostry zakręt w lewo. Wiedział już, gdzie jest. Zsuwał się w dół po śliskim zboczu i wydawało mu się, że lodowaty wiatr siecze go na kawałki. Śnieg oblepiał mu twarz. Tamten samochód pewnie jest gdzieś tu na dnie. Schodził uparcie, musiał się dowiedzieć... Poruszał się jak we śnie, w koszmarze zimna i bólu... Ból chwilami znikał. Cooper przewracał się i padał w zaspy, przedzierał przez zwaliska kamieni, drzewa, gałęzie, które uderzały go w twarz, gdy tylko się pochylił. Ziemia drżała od ryku wodospadu, tysiące ton wody spadały do rzeki zaledwie o sto metrów od niego... rozlegał się taki huk, że ledwie mógł myśleć... Zsunął się ze zbocza i uderzył o samochód wyglądający jak jeszcze jedna zaspa. Puch już przykrył maskę. Wóz spadł na dach. Przypominał rozpłasz- czonego karalucha. Jakieś ciało przebiło przednią szybę. Z twarzy została krwawa maska... Wyciągnął rękę i dotknął futra z norek. Chryste, to ta kobieta z samolotu, to musi być ona... Serce mu stanęło z przerażenia. Osunął się na śnieg, przyklęknął, dyszał ciężko, zrobiło mu się słabo... Przeszłość wracała, znowu go ścigali... Wstał, przytrzymując się koła wykręconego pod ostrym kątem, potem pochylił się i szarpnął przednie drzwiczki. Ciągnął tak długo, aż otworzyły się ze zgrzytem. Zapaliło się górne światło. Był tam. Leżał na podłodze. Stopy utkwiły w schowku na rękawiczki. Głowa zwrócona twarzą ku górze. Cooper musiał mieć pewność. Wcisnął się do środka przewróconego samochodu. Stąpał po dachu, który stał się teraz podłogą. Musiał mieć pewność. Ominął kierownicę wiszącą w dwóch częściach jak złamana ręka... Sięgnął, dotknął skórzanego płaszcza. Tak, płaszcz się zgadzał. Głowa stoczyła się w kierunku Coopera, krew płynęła z ust, nosa i ran na szerokim czole i łysej czaszce... Nagle zamknięte powieki zamrugały jak u lalki. Cooper z krzykiem cofnął się gwałtownie, uderzył głową o pedał gazu... Oczy wpatrywały się prosto w Coopera, biedny martwy Denlinger, czy jak się tam nazywał... Wydał z siebie długie westchnienie, zadrżały mu wargi, a potem zapadła cisza... Jeśli jeszcze żył, to był tak bliski śmierci, że nie miało to już żadnego znaczenia... Cooper drżał, nie mogąc się opanować. Z trudem wydostał się z samochodu. Uciekał przez śnieg prosto przed siebie, jakby goniła go jakaś bestia. Potem zawrócił i ruszył pod górę po śliskim, zlodowaciałym zboczu. Padał, ale popychał go paniczny strach przed dwoj- giem zabitych... strach przed wszystkimi zabitymi, nowymi i duchami sprzed dwudziestu lat... Ścigali go. Ciągle to sobie powtarzał. Ścigali go... To nie mógł być żaden idiotyczny zbieg okoliczności... zbieg okoliczności, kiedy miano go zabić... To druga część opowieści, rozpoczętej wiele lat temu, jeszcze za życia jego dziadka... Ścigali go i znowu im się nie udało... Dotarł na szczyt urwiska i stanął w świetle reflektorów, ogłuszony rykiem wodospadu Cooper's Falls, śmiertelnie przerażony. Musiał sobie przypomnieć, po co się tu znalazł. Po raz pierwszy od lat pozwolił sobie na chwilę słabości. Poczuł łzy płynące po twarzy, zamarzające na policzkach. Głośno płakał na wietrze, jakby ona mogła go usłyszeć w Niemczech, w Berlinie. Tam gdzie została, gdy skończył się pierwszy etap tej wojny... "Kocham ją, kocham ją..." Rozdział 6 Mężczyzna ze złamaną nogą budził się w przegrzanym motelowym pokoju, w którym unosiła się woń chrupek, dawno wypalonych papierosów i kulek na mole. Stara, wycięta z gazety pokolorowana fotografia Cooper's Falls w grubej drewnianej ramce wisiała na ścianie na wprost jego łóżka. Leżał, próbując przełknąć ślinę w wysuszonym gardle. Syczał grzejnik. "Kocham ją..." Płacz wciąż odbijał się echem w głowie. Nadal widział zabitych ubiegłej nocy, światła reflektorów niczym palce dłoni, macającej przed sobą śnieżną ciemność, słyszał ogłuszający ryk spadającej wody. Wyplątał się spod koców. Uświadomił sobie, że boli go głowa. Poszukał w torbie proszków. Połknął, cztery. Podreptał do okna po turkusowym, wyleniałym dywanie. Był wczesny ranek, za zamarzniętą szybą powoli rozjaśniała się ciemność. Śnieg wciąż padał. Cooper otworzył szeroko skrzy- piące okno i głęboko odetchnął wilgotnym, zimnym powietrzem. Recepcjonis- ta z motelu, zabijając ręce i przytupując, wędrował po parkingu. Od czasu do czasu zmiatał szczotką śnieg ze stojących tam samochodów. Miał na sobie czapkę myśliwską z opadającymi nausznikami i czerwono-czarną kurtkę z grubego sukna, która przypomniała Cooperowi żakiet Beate Hubermann. Wielkie wąsy recepcjonisty były białe od śniegu. Mógłby znaleźć się na okładce "Saturday Evening Post" z tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, w którym zamieszczono artykuł Normana Rockwella, opisujący Cooper's Falls. Obraz był ponadczasowy, jednakże to, co zdarzyło się w śniegu dwadzieścia lat temu, w niczym nie przypominało okładki tego pisma. Norman Rockwell nie poświęciłby zbyt dużo czasu wydarzeniom z ubiegłej nocy. Był to niewłaściwy obraz Ameryki. Pod prysznicem Cooper zastanawiał się, kiedy zostaną odnalezione ciała i samochód. Jak już znajdą wrak, to wcześniej czy później zaczną szukać samochodu, który będzie pasował do resztek lakieru zostawionego na drewnianej barierze nad wąwozem. Wcześniej czy później trzeba będzie za to zapłacić. Jednak w tej chwili wszystko było w porządku. A jeśli dopisze mu szczęście, zniknie, zanim cokolwiek złego się wydarzy. Znowu myślał jak kiedyś, przewidywał sposoby przetrwania, wiedząc, jak kruche jest życie. Kimkolwiek byli, jeszcze nie wiedzieli, co się stało ubiegłej nocy. Na pewno im się to nie spodoba. Pługi śnieżne pracowały przez całą noc. Nieliczne samochody poruszały się powoli w padającym puchu. Zjawiały się znienacka niczym duchy zza trzymetrowych zlodowaciałych zasp. Cooper wyprowadził wóz z parkingu i pojechał starą, znaną drogą do końca odśnieżonego odcinka. Potem włożył na nogi czarne wysokie kalosze, które recepcjonista znalazł dla niego w schowku na szczotki, i ostatnie dwieście metrów pokonał pieszo. Dotarł na miejsce zadyszany i oblany potem. Za otwartą bramą ciągnął się podjazd prowadzący do dużego domu. Tu się wychował, a Austin Cooper przesiedział tu całą wojnę, skazany na areszt domowy. Dwadzieścia lat temu John Cooper przyjechał tutaj na pilne wezwanie brata Cyrila i znalazł go martwego... Topole nadal rosły po obu stronach podjazdu. Czarne pnie oblepione były śniegiem. Stojący obok bramy jeden z dwóch kamiennych budynków miał ciężkie dębowe drzwi. Kiedyś stanowił kwatery żołnierzy strzegących domu. Austin Cooper codziennie posyłał tam kanapki i zupę. Teraz drzwi prawie do poziomu oczu zasypało śniegiem. Na trawniku stanowiącym idealnie białą płaszczyznę rosły'kępami wiązy, dęby i świerki. Sześć żłobionych kolumn z frontu budynku sięgało drugiego piętra, aż po dach z kopułami i ceglanymi kominami. Dom. Jego dom! Jednak gdy powoli przedzierał się przez zasypany podjazd, zapadając się w świeżym puchu, zostawiając głębokie ślady, zrozumiał, że dom, który kiedyś znał, stał się jeszcze jedną ułudą. Czymś, co już nie istniało. Nie istniało nigdy - taka była gorzka prawda. Kiedy wszystkie ułudy rozwiały się dwadzieścia lat temu, ofiarował dom miastu, by można tu było przenieść bibliotekę zniszczoną w czasie oblężenia Cooper's Falls. Prócz biblioteki znalazło tu siedzibę Towarzystwo Historyczne Cooper's Falls. Przystanął na ganku, czując się obco, zakłopotany rangą tego miejsca. Zerknął na zegarek. Nie, pora nie miała znaczenia. Przebył długą drogę. Musiał to jeszcze raz zobaczyć. Okna świeciły żółtym blaskiem w padającym śniegu. Drzwi były otwarte. Poczuł zapach kawy, usłyszał głosy kobiet, radio z Minneapolis podawało długą listę zamkniętych szkół. Lotnisko było nieczynne. Wszystko to brzmiało aż nazbyt znajomo. Drewniana podłoga, długie, łagodnie zakręcające schody. Po tej poręczy wielokrotnie zjeżdżali z Cyńlem, a dziadek Austin łapał ich na dole, zanim wylądowali na tyłku. Po obu stronach holu rozsuwane drzwi prowadziły do wielkich salonów... Gdzieś w oddali gawędziły kobiety. Pewnie pracownicy zostali tu na noc, bo drogi były nieprzejezdne. Przeszedł przez jeden z salonów, który obecnie został przystosowany do potrzeb recepcji. Stał tam nowy komputer i stare szafki z kartotekami. Zobaczył znajomy dywan. Poczuł znajome zapachy. Po drugiej stronie pokoju były otwarte drzwi. Biblioteka. Olbrzymie skórzane fotele stały w tych samych miejscach. Przypomniał sobie huk strzału z zewnątrz, z ciemności, ze śniegu, i brzęk rozstrzaskiwanego szkła, sypiącego się na dywan... Tam stały globusy dziadka, na ścianach wisiały mapy, ale usunięto szpilki, którymi zaznaczał miejsca. działań wojen- nych. Jeszcze dawała się wyczuć woń cygar dziadka, na zawsze utrwalona w materiale zasłon i grzbietach książek wypełniających półki. Wciąż były tam mosiężne lampy i biurko ze skórzanym blatem. Wilk przy kominku i kłody na palenisku, które dziadek zapalał specjalną długą zapałką. Być może z szacun- ku do znanej osobistości na stołach pozostawiono niektóre fotografie Austina Coopera z jego przyjaciółmi. Autografy przysłonięto szkłem. Palący cygarb Winston Churchill w latach trzydziestych, kiedy przyszły premier zamieszkiwał w głuszy, zwolniony z wszystkich obowiązków, i nie wiedział, co szykuje dla niego przeznaczenie... Austin na ogrodowym krześle, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, gawędzący z Hitlerem wśród kwiatów... Rozmawiający z Hitlerem i Ewą Braun przy rzeźbionym, masywnym stole. Na ścianach gobeliny. U stóp drzemią dwa owczarki niemieckie. Hitler zwisającą z oparcia krzesła ręką drapał psa za uchem. Austin oglądający butelkę wina z dawnym kupcem winnym von Ribbent- ropem... A tu stoi obok ogromnego mercedesa-benza, uśmiecha się nieśmiało, gdy tymczasem Góńng trzęsie się ze śmiechu, opierając dłoń w rękawiczce na ozdobionej drogimi kamieniami rękojeści noża myśliwskiego w pochwie przymocowanej do pasa... Zdjęcia ojca i matki Coopera z nim i Cyrilem. Ich piękna matka trzyma w ramionach maleńką siostrę, Lee... Tryby pamięci zaczęły pracować... - W czym mogę panu pomóc? Elegancka siwowłosa kobieta spoglądała na niego z zaciekawieniem. Półksiężyce okularów tkwiły na samym czubku jej nosa. - Przepraszam za wtargnięcie - powiedział. - Kiedyś mieszkałem w tym domu. Chciałem tylko... sam nie wiem... chyba chciałem się rozejrzeć... - John Cooper! Co za spotkanie... Jestem Helen Roark, John. Chodziliś- my razem do liceum. Pamiętasz? Byliśmy w tej samej klasie. - Oczywiście, Helen. Zaskoczyłaś mnie trochę. Uśmiechała się do niego. - Jak dobrze cię widzieć, Johnie. Sądziliśmy, że już nie wrócisz... Pewnie zechcesz zobaczyć nasze modele, prawda? Musiałeś o nich słyszeć`-zaprojek- tował je dla nas współpracownik Guthńego... Słyszał jej głos jakby z bardzo daleka. Mówiła, mówiła, mówiła. - Dziś nie będziemy mieli zbyt wielu zwiedzających, może nawet nikt nie przyjdzie przy tej pogodzie... Nie mogę uwierzyć, że zjawiłeś się pomimo takich zasp... Na długo wróciłeś?... Spotkałeś kogoś ze starych przyjaciół?... Doktor Bradlee umarł prawie dziesięć lat temu, wiesz o tym, prawda? Jak tylu innych... Oczywiście oblężenie też pochłonęło kilka ofiar, nie muszę ci tego mówić... ale Olaf Peterson nadal pilnuje prawa i porządku w naszym mieście... Wcale jej nie słuchał. Patrzył na szklaną gablotę, stojącą na stole bibliotecznym. Starannie odtworzono wydarzenia, które przeszły do historii jako "Oblężenie Cooper's F alls". Na makiecie pól i zasypanych śniegiem ulic wszystko przywołano do życia. Z ruin biblioteki buchały płomienie. Płonął jeszcze jeden budynek. Olaf Peterson, z wielkimi wąsiskami, stał na ulicy przed starym hotelem i patrzył na palącą się bibliotekę. Czy Olaf był szeryfem, czy szefem policji? Cooper nie mógł sobie tego przypomnieć. Niedaleko stał model domu Cooperów. Przed nim mała figurka po kolana w śniegu, z karabinem przy ramieniu. Z lufy wydobywał się płomień. Rozpoznał siebie. Zobaczył roztrzaskany skuter śnieżny, ciało chudego mężczyzny w powietrzu, spływające krwią... Wszystko tu było, zredukowane do muzealnej gabloty. Część historii miasta... Na dużej tablicy umieszczonej na stojaku widniał napis: "Oblężenie: nierozwikłana zagadka". Poniżej starannie wykaligrafowano całą opowieść. "Jeśli nawet ktoś zna sens wydarzeń tych kilku zimowych dni 1972 roku w Cooper's Falls, to jeszcze nikomu o tym nie powiedział. Możemy więc jedynie przedstawić kilka faktów, które zaciekawią przyszłych badaczy..." Wyższe piętra domu były zamknięte dla publiczności, ale Helen Roark uznała, że John Cooper ma prawo odświeżyć sobie pamięć. Samotnie wszedł po wysokich schodach. Śnieg sypał w okna. Wiatr gwizdał w rynnach. Cooper zobaczył przed sobą pokój, w którym przyszedł na świat dzięki pomocy doktora Bradlee. Ciemny hol był niemal tak samo mroczny jak tamtej nocy dwadzieścia lat temu, kiedy wyruszył w długą podróż z bibliotekarką Paulą Smithies u boku. Tutaj, na górze, dom się wcale nie zmienił. Dwadzieścia lat, a wydaje się, że było to wczoraj... Paula powiedziała: "John, tam się pali światło..." Odwrócił się i dostrzegł pasemko światła sączącego się spod drzwi, odbijającego się na podłodze i na przeciwległej ścianie. Coś uderzało o mur z tyłu domu. Poszukał kontaktu, ale światło nie zapaliło się. Jasno było w dawnej sypialni dziadka. Roześmiał się nerwowo. "To idiotyczne - rzekł. - Dlaczego się skradamy?" Paula wzięła go za rękę. Razem weszli do pokoju. Przy oknie, w fotelu, siedział mężczyzna. Miał zamknięte oczy. Był pochylony na bok. Głowa opadła mu na ramię. Sztywno wyciągnięta lewa ręka leżała na poręczy fotela. "Cyril!" - Jego krzyk odbił się echem w ciszy. Przystanął w drzwiach i patrzył na tamten fotel w tym samym mrocznym pokoju, ale Cyrila od dawna tu nie było. Powoli obszedł wielkie łóżko z kolumienkami i baldachimem. Zatrzymał się przy oknie i patrzył na zamieć. Poniżej dostrzegł zasypany śniegiem trawnik, przez który chudy mężczyzna próbował wtedy przejechać terkoczącym skuterem śnieżnym. Wyciągnął broń i rozwalił ten koszmar na kawałki, na krwawe kawałki.... Okazało się potem, że był to początek koszmaru, a nie jego koniec. Trwał bardzo długo i znowu się zaczynał, a jeszcze żaden z fragmentów nowej historii nie znalazł się w szklanej gablocie na dole. Nikt nie znał całej opowieści poza Johnem Cooperem i jeszcze kimś. Wiedzieli wszystko o Czwa- rtej Rzeszy sprzed dwudziestu lat. John Cooperi Olaf Peterson. Pług śnieżny właśnie skończył oczyszczanie wąskiej lokalnej drogi prowa- dzącej na szczyt urwiska nad rzeką i wodospadem, huczącym za gęstym zagajnikiem świerków. Coop er poczekał, aż pług zawróci na szosę, i wjechał na nowo powstałą ścieżkę. Śnieg wciąż padał, a radio zapowiedziało, że może to być największa śnieżyca w historii Minnesoty. Przed jego oczami wyłaniał się powoli dom, niczym statek z mgły. Był to wielki budynek z kamienia, cegły i olbrzymich bali. Z jednej strony na rogu znajdowała się oszklona weranda. Wysokie drzewa wyglądały wspaniale z koronami obsypanymi puchem. Zaparkował samochód tuż przed wielką zaspą. Dym unosił się z kilku kominów, a wiatr mieszał go z padającym śniegiem. Minęło już południe. Widoczność była tak słaba, że trzeba było jechać z włączonymi światłami. Ruszył do drzwi oczyszczoną ścieżką. Zadzwonił i czekał. Nikt nie podszedł, aby go wpuścić. Znowu zadzwonił, a potem pchnął drzwi. Z głębi domu rozległ się głos, który natychmiast rozpoznał mimo upływu lat. - Tak, tak, wejdź już na miłość boską. Jestem bezbronnym inwalidą, więc wchodź, obrabuj mnie i poderżnij gardło... Cooper wszedł do środka. Poczuł znajomą woń cygara. Głos sprzed dwudziestu lat... Właśnie wrócili z Niemiec i stali przed Ritzem w Bostonie, gdy Peterson zerknął na zegarek, wzruszył ramionami i spojrzał Cooperowi w oczy. "Na mnie już czas" - powiedział. Wiele razem przeszli i nareszcie wszystko się skończyło. "Na mnie też" - odparł Cooper. "Tak - zaczął Peterson. Wiatr szarpnął mu perukę. Odruchowo przy- gładził włosy. - Zawsze się boję, że mi zleci. - Roześmiał się głośno. - Ty, draniu, pierwszy ją zauważyłeś. - Chwycił Coopera za ramię. - Bądź zdrów, John, spróbuj o wszystkim zapomnieć. - Potrząsał ręką Coopera, mrużąc oczy w słońcu. - Spróbuj uwierzyć, że to nie ma znaczenia". "Każdy umiera" - stwierdził Cooper, ale jego słowa zagłuszył wiatr. "Będziemy w kontakcie, Johnie". - Pomachał ostatni raz ręką, odwrócili się do siebie plecami i poszli, każdy swoją drogą. Jednak nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Po prostu jakoś to nie wyszło. Cooper musiał zapomnieć. A teraz szedł w stronę tego głosu przez wielki pokój z gobelinami i ścianą ze szkła, z widokiem na drugi brzeg rzeki aż po stan Wisconsin. Niezwykły widok. Lodowaty wiatr wzbija biały puch, tu i tam jakaś plama, rzeka, most, wyrastająca z zamieci ciemna wieża kościoła przy Main Street. Olaf Peterson siedział w wygodnym, przykrytym pledem fotelu. Nogę w gipsie trzymał wyciągniętą na podnóżku. W olbrzymim kominku palił się ogień. Na wykładanych drewnem ścianach wisiały różne typy broni. Pod ręką miał oparte o stół kule. Peterson oderwał wzrok od telewizora. - Och, Cooper, dawno się nie widzieliśmy. Rozbierz się. - Wskazał ręką fotel. Oglądał film pod tytułem Trzeci człowiek. Kot obwąchiwał buty Harry'ego Lime'a. Światło padło na chłopięcą, pucołowatą twarz mężczyzny ukrytego za drzwiami. Orson Welles. - Dawno się nie widzieliśmy? Chyba ze dwadzieścia lat, nie uważasz? I tylko takie powitanie? - Zamknij się i siadaj. - Jestem wzruszony. - Cooper, chociaż raz spróbuj nie marudzić. - Peterson nie odrywał oczu od ekranu. - Jedna godzina więcej czy mniej to bez znaczenia. Siedź cicho. Na stoliku masz dzbanek z kawą i maślane ciasteczka. Jedz, pij. Obejrzyj film. Ten film nigdy mi się nie znudzi. Najlepszy, jaki w życiu widziałem. No to oglądali. Jazda na wiedeńskim diabelskim młynie. Motyw przewo- dni - melodia grana na cytrze. Pościg w kanałach... Harry Lime próbuje uciec... dosięga go strzał znad ziemi... Palce Lime'a wyciągnięte przez kratkę studzienki... Wie, że musi umrzeć.... Scena po pogrzebie, Joseph Cotten stoi przy drodze, paląc papierosa, czeka na Alidę Valli... Długie ujęcie nad- chodzącej aleją dziewczyny... i mijającej Cottena bez słowa. "Spróbuj uwierzyć, że to nie ma znaczenia". Peterson niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Wyglądał tak jak zawsze na wielkiego twardziela, jeśli nie brać pod uwagę nogi w gipsie. Miał na sobie purpurowo-biało-złoty dres "Wikingów" z Minnesoty. Rozcięto mu nogaw- kę, żeby założyć gips. Wąsy jak u włoskiego bandyty trochę mu posiwiały. Peruka też przeszła podobną, kosztowną transformację. Miał nadal ciemną cerę, wciąż przypominał Araba. Wierzchy dłoni porośnięte miał ciemnymi kręconymi włosami. Jeśli nawet nie wyglądał na Olafa Petersona, był nim z pewnością. Oglądając film, co jakiś czas brał hantle, podnosił i opuszczał, nie zwracając w ogóle uwagi na to, co robi. Kiedy obejrzeli ostatnią klatkę, nacisnął pilota magnetowidu i przez chwilę wpatrywał się bez słowa w pusty ekran. - Stary, ten pościg w kanałach... - W końcu się otrząsnął. - Gdzie się podziewałeś? Mam wrażenie, jakby to było całe wieki temu... - Bo jest tak. - ...A zarazem jakby działo się to zaledwie wczoraj. - Podniósł nogę i uśmiechnął się pod sumiastym wąsem. - Tylu facetów chciało cię zabić. Ale zabawa! Tak, to były czasy. - Zachmurzył się. - Co cię sprowadza do domu? Stęskniłeś się? Trochę dziwne po tylu latach. - Nigdy nie tęsknię za domem - odparł Cooper. - Zawsze mam go w sercu. Nie. Wróciłem, żeby porozmawiać z tobą. - Co ty powiesz! - I poprosi cię o przysługę. - Po dwudziestu latach prosisz o przysługę? - Jak na ciebie patrzę, to tracę odwagę. - Mogłeś sobie oszczędzić fatygi. Wystarczyło zadzwonić. - Nie wystarczyło. Musiałem się z tobą zobaczyć. - Wskazał ręką gips. - Co ci się stało? - Złamałem tę cholerną nogę, grając w squasha z niejakim Wisnewskim. Pamiętasz go? - Kiedyś jadałem z nim lunch w "Nye's Polonaise". - To ten sam facet. Pracował jako dziennikarz w Minneapolis. Całkiem łebski. - Śmieszny gość. - Tak, śmieszny. Opowiada świetne historie. Również o mnie. Teraz ma nowy temat. Graliśmy miesiąc temu. Rzuciłem się, żeby odebrać piekielny strzał, potknąłem się o własną rakietę, upadłem i złamałem nogę. Stary Ken zaśmiewał się do rozpuku. Myślałem, że dostanie zawału. Powinienem być w formie za kilka tygodni. Potem odegram się na tym draniu... Powiezie mnie łódką na ryby i wtedy się zemszczę. Wiesz, co on łapie? Okonki wielkości jego ogonka... Jak zwykle zjawiasz się w odpowiednią pogodę. Nie widziałem takiej zamieci od czasów oblężenia. - Pokręcił głową. - Zatem o jaką przysługę ci chodzi? - Usiądź wygodnie i pozwól, że opowiem ci historyjkę... Cooper opisał Petersonowi, co się wydarzyło w ciągu kilku ostatnich dni. Pojawiający się znikąd Kilroy wspomina o jego nazistowskiej części rodziny. Nieoczekiwanie przyjeżdża niemiecka reporterka z wiadomością od siostry Lee, dotyczącą zniknięcia jej córki Eriki. Potem Kilroy pojawia się w pro- gramie telewizyjnym o niemieckich inwestycjach w Bostonie. - Lee chce, żebym przyjechał do Niemiec. - Lee - powtórzył Peterson. Trudno było rozszyfrować wyraz jego twarzy. - Pamiętasz, że ona ma kłopoty z głową. Nie, nic nie mów. Znam się na tym, a ty wiesz, że mam rację. Kłopoty z głową. Zawsze je miała i nic tego nie zmieni. Nie musiała zostawać w Monachium, kiedy wykończyliśmy paru nazistowskich drani. Mogła wrócić do domu razem z tobą... - Nie było takie proste... - Bzdura. Postanowiła zostać. Nazimama.... - To nie fair. - Dobrze, już dobrze. Zawsze mnie wyprowadzała z równowagi. - Wes- tchnął i zapalił następne cygaro, tylko trochę krótsze od kija baseballowego. - Pamiętasz, co doktor Roeschler powiedział o niej tamtej nocy w Monachium? Stwierdził, że ona nigdy nie będzie pewna, kim jest naprawdę... To wariatka, chora psychicznie, tak właśnie ją określił. Mówiłem ci to wtedy i teraz powtórzę. Ona sprawia wyłącznie kłopoty. Nie podobają mi się te niemieckie wątki. Są zbyt grubymi nićmi szyte. W końcu to nie pierwszy raz, prawda? - Zamilkł na chwilę. - Wracasz do Vaterlandu? - Chciałem, żebyś pojechał ze mną. O taką przysługę miałem cię prosić. - W imię dawnych czasów? - Nie. Boję się jechać sam. Peterson roześmiał się nagle. - Ale i tak pojedziesz, prawda? - Muszę. Wiesz o tym. Chodzi o Lee. - Nigdy nie poradziłeś sobie z tą sprawą, prawda? Miałem kiedyś nadzieję, że z czasem ci minie. - Jadę i chciałem, żebyś pojechał ze mną. Nie wiedziałem, że złamałeś nogę. - Tak... wracasz do zupełnie innych Niemiec... - Bądź poważny - żachnął się Cooper. - Niemcy się nie zmieniają. Tylko rozrastają. A większe Niemcy to większy strach. - Znowu myślisz o starych nazistach? Do diabła, Cooper, ci wszyscy faceci już nie żyją. - Roześmiał się ochryple. - I to my zabiliśmy większość z nich. Czy Milo Keepnews był nazistą? Cooper tego nie pamiętał, ale przypo- mniał sobie, jak Olaf Peterson zabijał go w brudnym, cuchnącym kiblu... Kiedy było po wszystkim, Peterson przejrzał się w popękanym lustrze. Dotknął peruki, poprawił lok z przodu i odwrócił się, żeby zerknąć na zwłoki. Ręka Milo zsunęła się na brzeg sedesu. Dłoń wisiała niczym bezkształtna plama nad powierzchnią brudnej wody. Miał otwarte oczy Wpatrywał się nieruchomo w podłogę, strużka śliny spływała mu z ust. "Żegnaj, Milo" - powiedział wtedy spokojnie Peterson, gasząc jedyną, brudną żarówkę. Było to dawno, dawno temu... Peterson wstał z trudem, zachwiał się na jednej nodze i podparł kulami. - Z tego, co widzę w telewizorze i czytam w gazetach, wynika, że wyrosło całkiem nowe pokolenie. Cooper odwrócił się gwałtownie. - Jakie pokolenie? - Słuchaj mnie uważnie, Cooper, dobrze? - Myślałem o biednym Milo Keepnewsie... - Do diabła z nim! Pomyśl o Niemczech. Pomyśl przez chwilę o tym, w co się pakujesz. - Peterson - westchnął Cooper. - Czy zawsze musisz się wymądrzać? Peterson zignorował uwagę Coopera. - Interesuję się Niemcami. Czytam wszystko na ich temat, co mi w ręce wpadnie. Nie ma tu żadnych tajemnic. Tymczasem Amerykanów ogarnęła ta idiotyczna obsesja na punkcie Japończyków... Niemcy nigdy mnie nie obchodzili, do czasu kiedy dwadzieścia lat temu wciągnąłeś mnie w swoje sprawy. Czy wpadło ci kiedyś do głowy, że jesteś jedynym z całej paczki, który żyje kłamstwem? Powinieneś być z siebie dumny. Nawet twój ojciec - bohater nie zginął nad kanałem La Manche... nawet on był nazistą... - Przestań - poprosił Cooper cicho. - Porozmawiajmy o Niemczech. - Jak już powiedziałem, nie sram ze strachu przed "żółtym zagrożeniem", przed pieprzonymi Japońcami... Zaczynam się zastanawiać, czy tylko ja mam oczy? Wszyscy powinni myśleć o Niemczech. O Europie. Japończycy jeszcze przez piętnaście, dwadzieścia lat będą mieli pełne ręce roboty - w Korei, w Chinach przechodzących na gospodarkę rynkową i zaniżających ceny. Pomyśl, co to za mecz może się rozegrać między Chinami i Japonią. Do diabła, warto tego dożyć, stary. Powiem ci coś, użyjemy Chińczyków, żeby za nas odpłacili japońcom... Jednakże my jesteśmy krajem europejskim. Oczywi- ście chodzi tu o historię, o korzenie. Nasza przyszłość leży w Europie... Będziemy musieli zadbać o partnerstwo z Rosją, Ukrainą, z wszystkimi Iwanami. Choćby ze względu na ropę. Siedzą na największych na świecie zasobach ropy - wiedziałeś o tym? Tylko my możemy pomóc im w wydobyciu i przerobieniu surowca. Powinniśmy być pierwsi. Spytaj socjologów, którzy przez ostatnie pięćdziesiąt lat badali narodowy charakter Rosjan... Czy wiesz, do kogo są najbardziej podobni? Do Amerykanów. Naturalni sprzymierzeń- cy, mój drogi... Jednak pozostało jedno wielkie zmartwienie. Wiesz jakie? - Słucham cię, twoja erudycja zwala z nóg. - Niemcy. Nie możemy pozwolić Niemcom, starym, kochanym Hunom, żeby nas pobili w Rosji. Sam pomyśl. Przeszliśmy całą tę cholerną zimną wojnę, odbudowaliśmy Europę ze zniszczeń, mało tego, pomogliśmy Hunom w odbudowie bardziej od innych; czekaliśmy przez czterdzieści pięć lat myśląc, że Rosjanie zrzucą na nas atomówkę, a tymczasem oni sami się niszczyli. Teraz wszystko stoi otworem, wystarczy tylko sięgnąć ręką... I w głowę zachodzę, dlaczego nikt tego nie robi! Każdy, kto poważnie zastanawiał się nad zimną wojną, musiał sobie uświadamiać, że będzie się składała z dwóch części. Po pierwsze, trzeba było ją wygrać, to oczywiste. Potem następował drugi, nieunikniony etap. Przeobrażenie Rosji w nowego, najlepszego przyjaciela. Przecież nie można pozwolić, aby została najlepszym przyjacielem kogoś innego. Peterson wspiął się na stołek barowy i machając gipsem wpatrywał się wyczekująco w Coopera. - Brzmi to nieźle, ale po co aż tak wielka skala? Mnie interesuje skala mikro - muszę zobaczyć się z siostrą. Do diabła z przyszłością Europy. Chodzi mi o Lee. - To dlaczego tak się przejmujesz wyjazdem do Niemiec? Zanim tam dotrzesz, jej córka będzie z powrotem w domu cała i zdrowa. Lee się uspokoi. Wrócisz za parę dni i nie będziesz mógł zrozumieć, dlaczego się tak martwiłeś. - A co z Kilroyem? Z Beate Hubermann? Peterson wzruszył ramionami. - To tylko przypadkowi ludzie. Cooper westchnął. Czuł w żołądku ołowianą kulę. - Jest jeszcze coś. - Zupełnie jak za starych czasów. -Peterson uśmiechnął się pod wąsem. - Zawsze było jeszcze coś. Dobra. O co chodzi? - Zeszłej nocy próbowano mnie zabić. - Daj spokój, Cooper, oszczędź mi tych bajeczek... - Teraz moja kolej, więc zamknij się i słuchaj. - Dobrze. Masz rację. Opowiedz mi, jak to było. Kiedy skończył, Peterson siedział zachmurzony, w milczeniu paląc cygaro. - Denlingerowie! Jezu! Para biednych pechowców. - Jechali za mną. Okłamali mnie. Nie zjechali z autostrady w kierunku North Oaks... a w końcu próbowali zepchnąć mnie z drogi... Peterson przerwał mu, unosząc rękę. - Dobrze, już dobrze. - Wziął telefon bezprzewodowy z baru i zadzwonił na posterunek policji. - Mike? Tu Peterson. Nie, twój szef Peterson. Wiem, że jesteś nowy, ale musisz się tego nauczyć. Posłuchaj uważnie. Jakiś samochód wypadł z drogi na tym fatalnym zakręcie tuż przed wodospadem... Zeszłej nocy, rue, jechał w kierunku miasta w czasie najgorszej śnieżycy... Tak, Mike, wiem, że drogi są złe... Sprawdź to albo poczekaj na powrót Orville'a... Jasne, w porządku, Mike, rozumiem. Możesz złapać LaVonne'a, żeby mnie połączył z patrolami na autostradzie? Dobry chłopiec z ciebie, Mike... - Mrugnął do Coopera. - To jeszcze szczeniak. A my nie jesteśmy tu przyzwyczajeni do zbrodni. -Poczekał, aż zadzwoni telefoń. -Lester -powiedział -w taki dzień jak dziś pewnie siedzisz z chłopakami przy szachach, co? - Roześmiał się i raz jeszcze opowiedział o wraku samochodu z poprzedniej nocy. -Zadzwoń do mnie, jak czegoś się dowiesz, dobrze? Peterson zaczął Cooperowi opowiadać o sobie. - Moja żona pojechała do Scottsdale. Mamy tam ładną posiadłość. Żeniaczka z piękną dziedziczką fortuny to najmądrzejsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Wciąż jestem szefem w tej dziurze. Tyle że zwykle wyjeżdżam na całą zimę. Zostawiam na posterunku Orville'a Forrestera. Jest dobry. Prawdę mówiąc, coraz częściej myślę o spakowaniu manatków. Zastanawiam się nad otworzeniem małej knajpki, zatrudnieniem dobrego kucharza i prowadzeniem cichego, spokojnego życia gdzieś na wyspach Keys czy w Sausalito. Jeszcze się trzymam, ale to już nie to, gdy we dwójkę napędzaliśmy stracha nazistowskim śmierdzielom... Fajne były czasy! - Peterson spojrzał z niesmakiem na nogę w gipsie. - Pamiętasz tego padalca, za którego wyszła Lee? Jak się nazywał? - Brendel. Wtedy nazywała się Lise Brendel. - Lise. Zapomniałem jej niemieckiego imienia. Zawsze myślę o niej jako o Lee. Ale to była paczka! Stary, ta twoja siostra naprawdę mogła wybierać. - Zerknął na Coopera i wyjrzał przez okno. - Było na co popatrzeć. Zapadła cisza. Cooper wstawił do pieca pizzę sprzed kilku dni, postępując zgodnie z poleceniami Petersona. Skropił oliwą, obłożył.pokrojoną w kostkę czerwoną papryką i ułożył na specjalnej foremce z dziurkami. Za osiem, dziewięć minut będzie gotowa... Zadzwonił telefon. Cooper, nie chcąc być świadkiem tej rozmowy, wrócił do kuchni i czekał, aż pizza się podgrzeje. Kiedy była gotowa, przełożył na talerze i wyjął dwa piwa. Peterson wpatrywał się w zapadający mrok. - I co? ~ spytał Cooper. - Żadnego dowodu tożsamości. Ani skrawka papieru. Tylko dwa bilety lotnicze na nazwisko Denlinger. Brak umowy wynajęcia wozu. W ogóle nie był to wypożyczony samochód. Miał fałszywe tablice z Minnesoty. Takie wozy nazywają "czystymi". Słyszałem o nich, ale nigdy nie spotkałem. Używa ich rząd. Nazywają to ,jazdą na czysto". Wykorzystują je do śledzenia i Bóg jeden wie do czego jeszcze. Nie można ich zidentyfikować ani odszukać właściciela. Nie mają żadnej historii. Dotyczy to też broni. - Broni? - Dwie beretty kaliber dziewięć milimetrów. Żadnych numerów seryj- nych, absolutnie żadnego śladu. - Ale oni przylecieli samolotem. Musieli przejść przez punkty kontrolne. - Cooper! Broń czekała na nich w samochodzie. - Oczywiście. Nie jestem zbyt bystry... Czy masz jakieś propozycje dla mnie? Jak powinienem postępować? - Bądź bardzo ostrożny. To po pierwsze. Albo po prostu wróć do Bostonu, zgrywaj niewinnego i zostań w domu. Nie będą cię zaczepiać. - Nie mogę. Chodzi o... - Wiem, wiem. O Lee. Nie musisz mówić. Mam nadzieję, że jest tego warta. A może zostaniesz na noc? - Nie, chyba powinienem się ruszyć. Prawdopodobnie jeszcze nie wiedzą, gdzie jestem. - Nie wiedzą też, że ich ludzie są martwi. - Jedno pytanie. Kto to? - Cooper,Ja jestem tylko gliną z małego miasteczka, ale nie sądzę, żeby to byli Niemcy. Śmierdzą FBI. - Muszę dotrzeć do Lee - powiedział Cooper. Peterson westchnął i podrapał się w gips, jakby to mogło coś dać. - Jeszcze jedna rozróba, stary... - Kiedy Cooper wychodził, Peterson pochwycił go za ramię i uścisnął. - Sam jedziesz - powiedział z żalem. - Na dodatek musisz uciekać. Bóg z tobą, Johnie Cooperze. - Ostatnie słowa wyszeptał, ale i tak nikt ich już nie słyszał. Kilroy znowu pokiwał głową, czekał nie odzywając się i wypuszczając dym Rozdział 7 Nocna robota Krzesło jęknęło pod ciężarem olbrzymiego ciała Neda Cheddara. Wpatrywał się ponuro w Kilroya, pogwizdując starą piosenkę studen- cką. O ile sobie przypominał, nie śpiewali jej w college'u, do którego uczęszczał, ale mu się spodobała. Kilroy nie mógł wykorzystać tej piosenki przeciw niemu, bo jego znajomość muzyki ograniczała się do Kinky Fńed- mana i Texas Jewboys. Kilroy trzymał na kolanach swego stetsona i palił długie cygaro. Dom w Georgetown wprost wibrował od niezliczonej ilości systemów alarmowych i podsłuchowych powtykanych w ściany, pod podłogi, oplatających zewnętrzną konstrukcję. Kilroy nie wiedział, czy ma się tu czuć bezpieczny, czy bezbronny. - Przynoszę smutne wieści. - Cheddar na dłuższą chwilę zamilkł, żeby spowodować większy efekt. Kiedy się wreszcie odezwał, wydał z siebie dźwięk przypominający westchnienie lub kichnięcie. - Co ty powiesz. - Kikoy położył skrzyżowane nogi na krawędzi biurka Cheese'a. Cheese spojrzał na niego z naganą. - Nasi przyjaciele Denlingerowie odeszli po swą nagrodę. - Nie żyją? Och, doprawdy; Cheese; nic mnie to nie obchodzi. Nigdy o nich nie słyszałem. -Kilroy dmuchnął dymem w stronę Cheddara i uśmiech- nął się półgębkiem. - Padli ofiarą nieszczęśliwego wypadku samochodowego w Minnesocie. Spadli z urwiska. Śmierć na miejscu. - W Minnesocie. - Właśnie. Obserwowali pana Coopera, który jechał do domu. Była nieprawdopodobna śnieżyca. O ile pamiętasz, śnieg zawsze towarzyszy jego powrotom. Kilroy pokiwał głową. - Wygląda na to, że kto się natknie na tego faceta, natychmiast ginie. - Nie mamy dowodu, że był w jakiś sposób zamieszany w tę sprawę. Zostawię władzom stanowym ustalenie szczegółów... i sprawdzenie, kim są ofiary. - Uśmiechnął się. - Obawiam się, że będą z tym mieli kłopot. nosem. - Nie jesteśmy pewni, dokąd dotarł pan Cooper... Kilroy zaczął chichotać, a po chwili śmiech przeszedł w chrapliwy kaszel. Cheddar obserwował go obojętnie. Kilroy otarł wargi chustką. - Cheese, uwielbiam, jak ktoś cię złapie ze spuszczonymi portkami! - Zawsze z przyjemnością dostarczam innym rozrywki. Jednak na twoim miejscu pamiętałbym, co nas łączy, i trzymałbym język za zębami. Cooper zniknął nam z oczu, ale oczywiście znajdziemy go we właściwym czasie. Z całą pewnością, jeśli wyjedzie z kraju. Nie sądzę, żeby sobie kupił fałszywy paszport. - Co to za różnica? Jedzie do tej swojej siostry. Do Berlina. - Rzeczywiście. Kusi mnie, aby go tam puścić. Czy możemy go wykorzys- tać do naszych celów? - Skąd niby mam wiedzieć, jakie są twoje cele? - Gdybym tylko mógł uwierzyć, że nie wiesz. Z pewnością pojedzie prosto do siostry. Muszę zamienić słówko z Delaneyem i z Profesorem. Wiesz, Clint, że Profesor zrozumie Coopera lepiej niż ktokolwiek z nas.... tak, muszę pogadać z Profesorem. Bardzo ostrożnie. Ten człowiek to prawdziwa kopalnia tajem- nic... -Cheddar mówił teraz cicho. Wróciły wspomnienia. Ned Cheddar za dużo wiedział o Profesorze, Johnie Cooperze i tylu innych mądrych i martwych ludziach. Czasami ledwie mógł się powstrzymać od opowiedzenia komuś prawdy i zrzucenia z duszy ciężaru, ale nie mógł tego zrobić. Taką cenę płacił za wiedzę o tylu sekretach. Nie miał innego wyboru, musiał dotrzymać tajemnicy. Małe błyszczące oczka, głęboko osadzone pod gęstymi brwiami, spojrzały na Kilroya. - Spędziłem sporo czasu nad obszernym dossier pana Coopera. Nie można wykluczyć, że znajdzie tę Erikę... To bardzo uparty człowiek. Przynaj- mniej taki był dwadzieścia lat temu. - Wtedy miał przy sobie Olafa Petersona. - Pamiętam. Sprawdziłem obecną sytuację Petersona. Ma złamaną nogę. Na szczęście możemy go skreślić. To prawdziwy maniak. Chociaż może to szkoda, że go tam nie będzie. Znalazłby dziewczynę i przy okazji zabiłby paru naszych przyjaciół... - Czy tego chcesz, Cheese? Zabić paru zbytecznych przyjaciół? - Zostawię to bez komentarza. Gdybym jednak musiał się z tego tłuma- czyć, powiedziałbym, że serce by mi pękło... - Jak zwykle, prawda? - Zatem pozwólmy mu polecieć do Berlina. Kilroy wzruszył ramionami. - Będziesz musiał też tam się wybrać - dodał Cheddar. - Bzdura. - Myślałem, że będziesz zadowolony. Dawne czasy w Berlinie, wracają wspomnienia, piwko i fraulein w starej piwnicy, od czasu do czasu stukot butów na kocich łbach... - Zamknij się, Cheese. - Możesz przekazać wyrazy uszanowania Herr Kollerowi. Kikoy miał kwaśną minę. - Nie chcę do tego wracać. Jestem już za stary. Czy nie służyłem wystarczająco długo? - Nie, przyjacielu. Nie. Służysz dożywotnio. Należysz do mnie - stwier- dził z szerokim uśmiechem Cheddar. - Prawdę mówiąc, nigdy się mnie nie pozbędziesz. - Zawsze jest jakieś wyjście, Cheese. Wiesz, że mógłbym z tego skorzystać. - Och, na miłość boską. Udam, że tego nie słyszałem. Co za odwaga. W głębi duszy wierzę jednak, że kochasz i szanujesz Neda Cheddara. Jesteś jednym z moich chłopców. - Zbliżam się do końca drogi. Pamiętaj o tym. Kiedy wyjeżdżam? Trzech mężczyzn schroniło się przed lodowatym deszczem, przylgnęło plecami do mokrej ściany z cegły. Stali na dachu czteropiętrowego budynku. Na dole były małe sklepiki i punkty usługowe, wyżej trzy piętra mieszkalne. Ściana z cegły stanowiła część niskiego składziku ze zbiornikiem na wodę i narzędziami. Tu i tam sterczały kominy. Deszcz siekł twarze. Po drugiej stronie ulicy stał długi, niski trzypiętrowy budynek. Kiedyś była tu szkoła, potem koszary, a jeszcze później, po wojnie, szpital dla chorych psychicznie. Obecnie służył za kwaterę dla imigrantów, głównie Turków, Ormian, Bośniaków. Przetrzymywano ich tu jak gdyby w zawieszeniu: istnieli, ale nie do końca. Władze musiały ocenić każdy przypadek oddzielnie: czy byli rzeczywistymi uchodźcami, czy też pragnęli jedynie poprawić swoje warunki ekonomiczne w nowych Niemczech? Jeśli stwierdzi się, że uciekli politycznym wrogom, wówczas Niemcy ich przyjmą, chociaż naturalnie nie mogą stać się pełnoprawnymi obywatelami. Nie istniały ograniczenia liczebne dla azylan- tów. Od końca drugiej wojny światowej prowadzono w Niemczech politykę szerokiego otwarcia drzwi dla wszystkich ludzi gnębionych przez własne rządy. Była to forma zadośćuczynienia za zbrodnie popełnione przez nazis- tów. Przez długie lata nie sprawiało to kłopotów. Czasy się jednak zmieniły. Pojawiły się problemy. Gospodarka nowych Niemiec znalazła się w stanie głębokiej recesji i kanclerz Glock przestał być tak wielkoduszny. Mężczyźni na dachu dobrze o tym wiedzieli. Zjednoczenie Wschodu i Zachodu okazało się trudniejsze, niż oczekiwano. Brakowało pracy i pieniędzy, a cudzoziemcy nadal napływali. Otrzymywali pieniądze i mieszkania za darmo, jeśli zatrzymali się w ośrod- kach dla uchodźców. Niemcy, którzy musieli się teraz borykać z różnymi problemami życiowymi, poczuli się zdradzeni. Niemcy wschodni, którym zatrudnienie zapewniał komunistyczny rząd, teraz utracili pracę. Nie godzili się na to, by poświęcono ich dla zjednoczenia. Protestowali przeciwko temu, że rząd utrzymuje azylantów. Z ekonomicznych i etnicznych nieporozumień, z niezadowolenia i roz- goryczenia narodzili się neonaziści. Chuligani, skini, których stać było tylko na przygotowanie koktajlu Mołotowa, bili obcych, bili uchodźców. Ci młodzi, ghzpi, nigdzie nie pracujący ludzie przynajmniej mieli teraz coś do roboty. Zaczęło się to we wschodnich landach, w biedniejszych dzielnicach, ale opowiadano, że dotrze również do centrum. I nie będzie to takie małe zamieszanie jak w Poczdamie czy Rostocku. Kiedy gazety zaczną pisać o działaniach neonazistów w Berlinie, wstrząś- nie to całym światem. Grupy neonazistowskie zaczną się organizować wokół jednego, dwóch liderów. Powstanie legalna partia polityczna i wyłoni kan- dydatów... Znana historia. Potem w Niemczech trzeba będzie stanąć po jednej ze stron, dowieść lojalności. Wkrótce zapłoną stosy, a rynsztokami popłynie krew... , Zapanuje chaos. Nastąpi załamanie. Rząd będzie musiał wykazać, że ma wolę z żelaza. Mężczyźni na dachu czekali w ciemności na deszczu. Wiedzieli, że każdy kryzys stwarza nowe możliwości. Taki mieli fach; że patrzyli na świat pod tym kątem. Zaczęli odczuwać chłód. Od czasu do czasu przytupywali, chuchali na palce, poprawiali szaliki. Wolf Koller naciągnął kapelusz na same czoło. Wynurzył się z cienia przy ścianie i podszedł do krawędzi dachu. Spojrzał w głąb zalanej deszczem ulicy. Po chwili przyłączył się do niego również doktor Fńtz Gisevius. Ssał cytrynowego cukierka na kaszel. Wszyscy czuli jego zapach. Za nimi w mroku krył się Max Adler, szef grupy śledczej w Komendzie Głównej Policji. Glina WoIfa Kollera. Palił nieodłączną fajkę. Zerknął na zegarek. Nad dawnym Berlinem Zachodnim niebo zabarwione było różową łuną. Niebo nad daw- nym Berlinem Wschodnim jak zawsze było ciemne. Adler westchnął, possał fajkę. Światło, ciemność. To tłumaczyło wszystko. Adler był przyzwyczajony do okazywania lojalności w różnych sytuacjach. Nauczył go tego prawdziwy mistrz, Werner Paulus, pracujący razem z nim w wydziale zabójstw. Adler palił fajkę i patrzył na swoich towarzyszy. Zamyślony Wolf Koller przypominał sobie rozmowę, przeprowadzoną godzinę temu z Fńtzem Giseviusem. Jechali w deszczu samochodem. Gisevius zapytał, czego Koller pragnie dla siebie, jak widzi swoją rolę w przyszłych Niemczech. Niezbyt często zastanawiali się nad tym, ale w mroku limuzyny, przy akompaniamencie bębniącego deszczu, to pytanie stało się jakoś uzasad- nione. Może Gisevius napisze kiedyś książkę o Wolźie Kollerze? - Richelieu - odpowiedział Koller po dłuższym zastanowieniu. - Kar- dynał Richelieu. Tak właśnie siebie widzę. A co ty o tym sądzisz, Fńtz? - Bardzo zwulgaryzowano obraz tego człowieka... Złowieszcza, tajemnicza postać w pajęczynie kłamstw, intryg i matactw... Richelieu zżerany bezwzględ- nym pragnieniem zemsty, szpieg umierający samotnie w towarzystwie czternas- tu kotów... Richelieu, którego bała się cała Francja... Europa. Nie, to nie ty, ale być może jesteś stworzony z tej samej materii co prawdziwy Richelieu. - Richelieu widział chaos siedemnastowiecznej Europy - rzekł Koller. - Posłużył się swoją inteligencją, silną wolą, umiejętnością przekonywania i stanowiskiem, aby zmienić otaczający go świat. Wiedział, że chaos jest wrogiem wielkości i zawsze trzeba rozumu, by walczyć z wadami społeczeńst- wa. Rozum okazał się ostateczną bronią. - Uśmiechnął się w ciemności. - Nikomu prócz ciebie nie powiedziałbym tego, ale ja wiem, czego trzeba w dzisiejszych czasach. Dlatego, jak Richelieu, muszę pracować w ukryciu, aby moje wizje stały się rzeczywistością. Nie jestem politykiem, ale mam władzę i środki. Nie mylę się. Dlatego muszę skłonić polityków, aby właściwie postępowali. Taki właśnie jestem, Fritz. Przyszłość wciąż do nas należy, stary przyjacielu. Możemy ją odzyskać, odebrać tym, którzy najchętniej odrzuciliby wielkość Niemiec... Koller powrócił do rzeczywistości. Dlaczego powiedział to tak otwarcie? Nie szkodzi. Gisevius jest człowiekiem poważnym. Potrafi zrobić to, co trzeba będzie. Wolf Koller wiedział, że Fritz Gisevius chciałby pewnego dnia zostać ministrem spraw zagranicznych. Przez ostatnie dwadzieścia lat podejmował się wielu dyplomatycznych misji. Erudyta. Fritz Gisevius dobrze sobie radził na scenie międzynarodowej. Odegrał kluczową rolę w upadku Muru. Wiosnę i lato tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku spędził w Moskwie jako doradca dyplomatów różnych szczebli. Giseviusa już dawno cytowały różne czasopisma naukowe oraz magazyny poświęcone sprawom między- narodowym, gdy stwierdzał, że Związek Radziecki musi upaść. Nie miał wątpliwości, że to Stany Zjednoczone wykopały grób Czerwonym. Kiedy Czerwonym skończą się pieniądze, Zachód wygra. Tak się wyraził w osiem- dziesiątym szóstym roku w Harvardzie, stojąc na trybunie obok Henry'ego Kissingera. Dyskutowali wówczas o tym, jaka przyszłość czeka Związek Radziecki. Nie, postąpił słusznie zwierzając się Fritzowi. Tylko Fritz mógł go zrozumieć. Wolf Koller nie był zbyt pewien kanclerza Glocka. Niedawno kanclerz okazał oznaki zniecierpliwienia, gdy Koller zaczął go naciskać. Glock był coraz bardziej zazdrosny o władzę Kollera nad Niemcami. Kiedy Niemcy postanowiły pomóc Rosji w czasie ciężkiej zimy, a był to plan Wolfa Kollera, samoloty Kollera przetransportowały żywność. W tym momencie Wolf Koper stał się uosobieniem Niemiec. Gdy trzęsienie ziemi zniszczyło jeden z rejonów byłej Jugosławii, już wprawdzie zrujnowany przez wojnę domową, Koller wystąpił z europejskim planem pomocy. Wolf Koller, a nie kanclerz Glock. Kiedy nadszedł czas na inwestycje w Europie Wschodniej, Wolf Koller natychmiast tam wkroczył: tu zbudował fabrykę, tam postawił tartak, a gdzie '· indziej unowocześnił port. 'i ,; Co mógł tu uczynić kanclerz Glock? Nie miał dość odwagi, aby ruszyć palcem przeciw Wolfowi... nie wiedziałby, gdzie ani jak uderzyć... Kanclerz i Glock zawdzięczał Kollerowi stanowisko. Został kanclerzem dzięki politycz- i nemu i finansowemu poparciu Wolfa Kollera. Był od niego uzależniony. Koller, rozwiawszy swoje wątpliwości, odwrócił się do Adlera. - \Nadchodzą. Chodź do nas. Chyba nie chcesz tego przegapić. Max Adler zrobił, co mu kazano. Już widział nagłówki w porannych gazetach: BERLIN W PŁOMIENIACH. NAZIŚCI SĄ WŚRÓD NAS. Zza rogu ulicy pojawiła się właśnie grupa około stu młodych mężczyzn. Punki, rozrabiaki, zadymiarze. Brunatne koszule wciśnięte w czarne spodnie, czerwono-czarno-białe opaski na pamiątkę przeszłości, mrocznej przeszłości. Chuligani, złodzieje samochodów... można by długo wymieniać. Byli jasno oświetleni trzymanymi w rękach pochodniami. Kamerzyści z telewizji tego właśnie oczekiwali. Demonstranci maszerowali ulicą z łomotem butów, wyjąc jakąś wściekłą pieśń bez słów. Takty dawnych melodii, których od lat nie słyszano. Adler wiedział, że telewizja zjawi się za chwilę. Bez wątpienia dostali cynk. Pojawienie się telewizji było głównym celem brunatnych, którzy w ten sposób propagowali swoje poglądy. Chodnikami szli za nimi mniej odważni zwolennicy i zwykli gapie. Niedługo zjawią się też protestujący przeciw takim wieczornym rozrywkom. Wiele osób będzie się dobrze bawiło tej nocy. Max Adler doszedł do wniosku, że ktoś tu zwariował. Po pewnym czasie maszerujący dotarli do miejsca, w którym obserwowali ich niewidzialni świadkowie, akurat na wprost ośrodka dla uchodźców. Śpiew zmienił się we wrzaski i krzyki. Przekleństwa, obelgi, polityczne slogany rzucano przez płot oddzielający napastników od celu. W oknach pojawiali się ludzie, tu i tam zapalano światła, gdzie indziej gaszono je, jakby ciemność mogła osłonić przed prześladowcami. Nie było tu żadnych strażników, tylko płot. Okna znajdowały się o trzydzieści metrów od tłumu zbierającego się na chodniku i ulicy. Światło wyłowiło z tłumu znaną, mocno zbudowaną postać Joachima Stiffela, opiętego czarną skórą. Jego okrągłe okulary wyglądały stąd jak gogle. Zwracał się do swoich oddziałów, powstrzymując ich od użycia przemocy, ale nie było wątpliwości co do intencji jego haseł. - Nie chcemy ich tutaj! - krzyczał Stiffel do megafonu. Miał twarz mokrą od potu i deszczu. -To nie jest ich ojczyzna. To jest nasza ojczyzna. Nie ma tu dla nich miejsca! Zabierają nam pracę, żyją z naszych podatków! Muszą odejść! Pomożemy wysłać ich w drogę! Niemcy dla Niemców! Tłum podchwycił hasło. Stiffel zwrócił się w stronę budynku i zaczął krzyczeć do emigrantów. Niektórzy z nich wychylali się z okien i również odpowiadali obelgami. Kilkunastu młodych mężczyzn - Turków - wyszło z budynku i stanęło na wprost Stiffela. - To jest nasz kraj! - wrzasnął do nich Stiffel przez megafon. - Nasza ojczyzna, za którą my, Niemcy, walczyliśmy i umieraliśmy. To nie wasza ziemia. Nic nie zrobiliście dla Niemiec. Nie oddamy wam tego kraju, nie obchodzi nas, ilu was się jeszcze zjawi, choćbyście nas zalali jak potop... Głos Stiffela przeszedł w falset, słowa zlewały się ze sobą jak w rockowej piosence, gdy nikt już niczego nie rozumie. Jednak tym razem intencja była wyraźna. - Będziemy walczyć na śmierć i życie, aby Niemcy były czyste... Niemcy dla Niemców! Niemcy należą do nas! Poświęcimy naszą niemiecką krew w walce! Rozlejemy krew dla naszych Niemiec! Będziemy walczyć z Bożą pomocą i ocalimy naszą ojczyznę przed wami, zgnilizno świata, kundle szukające żarcia w naszym kraju! Chcecie nam go zabrać, gady! Zaczęło się od kamienia, stłuczonej szyby. Następny kamień, śmiechy, oklaski, krzyk przerażenia, krew na białej koszuli, kamień rzucony w tłun, odbijający się od pochodni... Na drugim końcu ulicy z piskiem opon zatrzymał się samochód telewizyj- ny. Nagle pojawiły się kamery, reporterzy, reflektory; Stiffel obrócił się do obiektywów. Miał bladą, mokrą od deszczu twarz. Mrugał oczami za grubymi szkłami. - Widzicie sami... - wyjęczał do zbliżających się kamer - co nas spotyka. Rzucają w nas kamieniami, przybyli do naszego kraju i tak tu się zachowują... Jego głos zagłuszyły okrzyki tłumu, gdy pierwszy koktajl Mołotowa poszybował w powietrzu, ciągnąc za sobą płonący ogon. Wylądował na bruku wśród uchodźców, którzy odważyli się wyjść i stawić czoło ludziom Stiffela. Rozprysnęła się benzyna. Jeden z Turków patrzył ze zdumieniem na płonące spodnie. Jedna za drugą szybko rzucono trzy butelki. Każda z nich leciała z furkoczącym płomieniem. Chwilę potem rozlegał się brzęk tłuczonego szkła i krąg ognia rozszerzał się. Mężczyzna, na którym zaczęło się palić ubranie, machał rękami. Uwiązł w drucie kolczastym, rozciągniętym między budyn- kiem a ogrodzeniem. Tłum, widząc jego bezradność, pchnął płot. Wpadli do środka, otoczyli leżącego mężczyznę, udawali, że pomagają mu gasić płomie- nie, a w rzeczywistości kopali go na śmierć. Przestali dopiero wówczas, gdy znieruchomiał w nadal tlącym się ubraniu. Jedna z butelek rozbiła szybę. Przez okno zaczął wydobywać się dym. W domu rozległy się krzyki. Kobiety wybiegały przez drzwi, kurczowo trzymając za ręce małe, przerażone dzieci, które kryły się za matkami. Tłum ruszył na uchodźców stłoczonych w drzwiach, uwięzionych między płomieniami a zbliżającymi się zabójcami. Szli z rękami uniesionymi w hit- lerowskim pozdrowieniu. Przywódcy popisywali się brunatnymi koszulami i opaskami, na których widniał znak tak podobny do zakazanej swastyki, że nie pozostawiało to żadnych wątpliwości. Budynek płonął. Kilkanaście butelek z benzyną wpadło przez okna do środka. Płomienie wydobywały się przez stłuczone szyby. Uniesione ręce oświetlone były łuną pożaru. Nagle z domu wybiegł mężczyzna, trzymający w ramionach niemowlę. Paliło się na nim ubranie. Thun, śmiejąc się, wskazując palcami żałosnego drania, rozstąpił się przed nim. Płonący mężczyzna dotarł do ulicy. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Trzymając dziecko w ramionach, biegł po mokrej, lśniącej od deszczu jezdni. Dostał się w obiektywy kamer. Kamerzyści podążali za nim, aż znalazł się sam na ciemnej ulicy. Ludzka pochodnia. Opadł na kolana. Ogień go trawił. Dziecko upadło i znieruchomiało w płoną- cym kocyku. Nagle w ciszy rozległ się dziecięcy krzyk. Kiedy uchodźcy rzucili się na prześladowców z kijami w rękach, gdy na dobre rozpoczęła się bitwa, rozległy się syreny -najpierw policja, potem straż pożarna. Gliny w hełmach, z tarczami, ruszyły na walczących. Nagle rozległ się suchy trzask wystrzału. Jeden z policjantów upadł upuszczając tarczę, chwycił się za nogę. Policja natychmiast wyciągnęła broń. Po krótkiej strzelaninie padło dwóch uchodźców i jedna brunatna koszula. Upadł następny gliniarz. Gdzieś z tyłu rozległy się strzały z broni automatycznej. Od jakiegoś czasu nie było już widać Stiffela. Jego zwolennicy zaczęli się wycofywać, wyzywając policjantów. - Doliczyłem się pięciu, może sześciu zabitych - powiedział Koller. Deszcz równomiernie bębnił w dach. - Co§ trzeba zrobić! A gdzie byli protestujący? Przestało to ich interesować? Niemcy nie mogą tolerować takiego bezprawia! Nikt mu nie odpowiedział. Schodzili schodami do czekającego w bocznej ulicy mercedesa. Koller układał w myślach przemówienie. Niski, krępy Burke Delaney, o posturze atlety, stał w mroku, w drzwiach o przecznicę od płonącego ośrodka dla uchodźców. Naciągnął staroświecką marynarską czapkę głęboko na czoło. Obok niego przystanął zdenerwowany Karl-Heinz Schmidt. Był zmarz- nięty, przemoczony. Nie mógł przestać myśleć o Erice. Gdzie była? Jak się czuła? Dlaczego nie skontaktowała się z nim? Zastanawiał się, czy odnaleźli ją ludzie jej ojca, czy może nie żyje... Był pewien, że Wolf Koller nie zawaha się wydać rozkazu zabicia córki, gdyby wyszło na jaw, jak dużo wie... Erika mogła mu zaszkodzić. Koller obawiał się własnej córki, podobnie jak bał się swojej żony. Karl-Heinz walczył ze strachem. Lęku i przegranej nie dało się uniknąć w walce z takim człowiekiem jak Wolf Koller. Może przeciwko niemu wystąpić tylko fanatyk gotów na śmierć za swoje przekonania. Czy jednak Erika chciała umrzeć? Może wcale nie uciekła, może ludzie jej ojca zauważyli ją w czasie zamieszek i zabili... Karl-Heinz wiedział, że to wszystko jego wina. Igrał z jej poczuciem winy klasowej. Zacisnął dłonie w pięści. Był tak cholernie przemarznięty. Wykorzystał ją, to prawda, ale ona chciała zostać wykorzys- tana. To było konieczne. Płomienie wydobywały się z okien, wzbijały się w nocne niebo. O dwadzieścia metrów od nich leżał na ulicy mężczyzna z dzieckiem. Karl-Heinz w naturalnym odruchu chciał pobiec, zdusić płomienie, spróbo- wać ocalić mu życie. Delaney chwycił go za ramię i powstrzymał żelaznym uściskiem. Słowa nie były potrzebne. Kiedy najgorsze się skończyło, a Stiffelici - jak ich czasem nazywano - odeszli w deszcz, machając pałkami, na ulicę zaczęli wylegać mieszkańcy okolicznych domów. Niektórzy z nich najwyraźniej pochwalali to, co się wydarzyło -przecież cudzoziemcy zabierali im pracę i chcieli zmiany polityki imigracyjnej. To był krok we właściwym kierunku. Trzeba było tylko Stiffela... Inni wpatrywali się ze zgrozą w skutki przemocy. Przechodzili przez ulicę, aby pocieszyć przerażone kobiety i dzieci. Jeszcze inni kręcili głowami, ocierali oczy, a kilka metrów od nich stali ludzie zadowoleni z siebie, wykrzykujący obelgi, unoszący ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. Delaney położył dłoń na ramieniu chłopaka. Atak nastąpił o godzinie, którą podał mu Karl-Heinz. - Chłopie, jestem pod wrażeniem. Zaczynam ci wierzyć. - Wydmuchał nos w pogniecioną białą chusteczkę. Deszcz dawał się we znaki jego zreumaty- zowanym stawom. - Chcę jednak dostać więcej informacji. - Ciekawe, co pan z nimi zrobi. -Karl-Heinz wciąż jeszcze miał poranio- ne wargi. Siniak pod okiem zbladł mu nieco. - Czy pan wie, gdzie jest Erika? Muszę wiedzieć, czy to wy ją porwaliście. - A co byśmy z nią zrobili? Nie bądź głupi. Dobrze wiesz, co robię z informacjami. Przesyłam je dalej. Muszą zostać ocenione, sprawdzone. Zatem uważaj, co mówisz. Ta sprawa dzisiaj to dość dobre potwierdzenie. Poza tym, co mogę ci powiedzieć? - Pan nie rozumie. Zniknęła dziewczyna, którą kocham! - Karl-Heinz szeptał coraz gwałtowniej. Delaney położył palec na wargach. - Ona jest jego córką! Czy pańscy ludzie coś montują przeciw niemu? Czy porwalibyście jego córkę? Ja nie oskarżam, tylko pytam... Nie sądzę, żebyście ją skrzywdzili. Cholera jasna, równie dobrze mógłbym gadać do ściany... Czy pańscy ludzie zamierzają coś zrobić ze "Spartakusem"? Czy nie może pan użyć swoich wpływów, zmusić rządu do czegoś więcej niż wydanie powściągliwego oświadczenia? - Synu, chyba żartujesz. Jak mam zmusić rząd Stanów Zjednoczonych do czekogolwiek? - Coś trzeba zrobić, zanim będzie za późno. - Właśnie tego nie wiemy - odparł Delaney cierpliwie. -Nie wiemy, co się stanie, jeśli nic nie zrobimy... Te informacje, które chcesz nam przekazać, miałyby większe znaczenie, gdyby uwzględniały planowane skutki. A tak naprawdę to dysponujemy jedynie spekulacjami o... - Wiem, czym dysponujecie. Sam wam to dałem. - Nic nie możemy zrobić, jeśli nie dostarczysz więcej materiału. I to prędko. Rozumiesz? Moi szefowie nie będą grać w ciemno. Chcą wiedzieć, w co się pakują. A to zależy od ciebie, synu. - Niech pan zrozumie, to jasne jak słońce, że te akcje do czegoś zmierzają. Dostarczyłem panu już tyle informacji, ale chyba jestem w stanie dać jeszcze więcej... Coś się dzieje... i to coś poważniejszego niż wybijanie szyb... "Spartakus" znaczy więcej niż Stiffel. Jestem o tym przekonany. Delaney zacisnął dłonie w rękawiczkach. - Posłuchaj, nie ja jestem odpowiedzialny za politykę. Dostarczam danych. Polityka to bagno, chłopie, wsysa w głąb i znikasz bez śladu. Po prostu dostarcz mi resztę informacji... tyle tylko możemy zrobić... - To samo co zawsze - zaklął po cichu Karl-Heinz. - Hierarchia kom- petencji, a tymczasem giną ludzie i naziści mają z każdym dniem więcej zwolenników... - Nic na to nie poradzisz, synu. Padało coraz bardziej. Deszcz bębnił o jezdnię. - Powiadom mnie, kiedy dostaniesz resztę - powiedział cicho Delaney. - Wtedy moglibyśmy ci pomóc wydostać się stąd... - Czy pan myśli, że jestem jakimś idiotą ze Wschodu? Zabilibyście mnie. Kiedy nie będę wam już potrzebny, po prostu mnie uśmiercicie. Wiem, jak działacie. Mój ojciec wszystko nu powiedział - stwierdził z goryczą. - Twój tata to dawny pracownik STASI. Znałem go. - Zawsze mi mówił, że kiedy biorą się do roboty profesjonaliści, ludzie zaczynają ginąć. - A ja twierdzę to samo o amatorach. Twój ojciec był zawodowcem. Co teraz robi? Przeszedł na emeryturę? - Oczywiście, że jest na emeryturze. Ma pan rację, był zawodowcem, dlatego właśnie zna się na tym. Delaney pokręcił głową. - Zawodowcy czy amatorzy... Wszystko jedno: Ludzie zawsze zaczynają ginąć. Kiedy stawka jest wysoka, wszystko może się zdarzyć. - On też tak mówi. - Słuchaj, dzieciaku, jestem zawodowcem. A ty mnie w to wszystko wciągnąłeś. - Właśnie mnie to martwi. - Kiedyś znaliśmy się z twoim ojcem. Obaj możemy opowiadać takie same historie. Zaufaj mi, synu. Dawaj mi informacje, aż coś się wydarzy - coś dobrego czy złego. Twoja dziewczyna może ujdzie z życiem, a może nie. Rozumiesz, tkwisz w samym środku. To jak psie gówno na chodniku. Wchodzisz w nie i przylepia ci się do butów. Już się go nie pozbędziesz. - Jasne. A gdybym nie był panu potrzebny, toby pan mnie sprzedał, żeby nie wyjść z wprawy. Delaney obserwował go, jak odchodzi ulicą. Czarna skórzana kurtka, czarne spodnie, czarne wysokie buty. Tej nocy był bez motocykla. Skąd, u diabła, czerpał informacje o "Spartakusie"? Delaney nie zazdrościł chłopcu jego młodości, moralnych zasad, lęków. Karl-Heinz był niewinny, a doświadczenie utwierdzało Delaneya w przekona- niu, że niewinni ginęli pierwsi. Półtorej godziny później Delaney szukał drogi przez rumowisko, które kiedyś było Berlinem Wschodnim. Padał mokry deszcz ze śniegiem. Kiedy odjeżdżał z miejsca pożaru, nie było żadnego innego pojazdu na Unter den Linden poza kilkoma autobusami, które zabrały nielicznych podróżnych. Wpadł na połamane skrzynki po owocach, pośliznął się w błotnistej kałuży, Błoto pod nogami twardniało, pojawił się lód. Słyszał odgłos mlaskania, jakie wydawały jego buty w wodzie. Deszcz siekł mu twarz. Och, jak nienawidził tego gówna. Był już na to za stary. Budynek wyglądał na ciemną, opuszczoną ruinę. Pojedyncza słaba żarówka paliła się nad obitymi dyktą drzwiami. Przedzierał się przez stosy pustych puszek, przez psie odchody i śmieci, aż dotarł do następnych drzwi. Pchnął je. Wewnątrz płonęło niebieskie światło. Schody prowadziły do piwnicy. Wydawało się, że stopnie zaraz się rozsypią. Tapety odrywały się i odpadały od ścian. U stóp schodów pchnął jeszcze jedne drzwi i znalazł się w innym świecie. To miejsce nazywano "Rio". Dźwięki łagodnej bossa novy napełniały zadymione pomieszczenie. Na ogromnych ekranach pojawiały się sceny z plaży; podskakujące brązowe piersi, wijące się biodra, uciekające przed uderzeniami bata; wszechogar- niające ciemne, błyszczące oczy. W sali było pełno ludzi. Ciemność roz- praszało jedynie światło z ekranów i z baru. Modnie ubrani ludzie pochodzili głównie z Zachodu. Przypomniał mu się Paryż z lat pięćdziesiątych. Same czarne golfy. Chłopcy usiłujący wyglądać jak Belmondo, dziewczyny pozujące na Juliette Greco albo Bardotkę. Wszystkie dziewczyny były bardzo młode, za to mężczyźni w różnym wieku. Burke Delaney zazwyczaj nie chodził w takie miejsca, jednak kilkakrotnie zajrzał tutaj w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. W interesach. Podawano tylko jeden drink: "Rio". Był bardzo słodki, ale podobno zdrowy. Z witaminami i Bóg jeden wie z czym jeszcze. Żadnego alkoholu. Dokąd zmierza świat? Czasy się zmieniły. Wieczorami, gdy przychodził do "Rio", zawsze czekał na niego mały stolik w rogu. Przepchnął się przez tłum. Dziewczyny były bardzo ładne, ale nie tak ładne jak jego psy. Lubił te fraulein. Uwielbiał słuchać zachrypniętych szeptów w tym języku. Mówił całkiem dobrze po niemiecku, ale nie jak Niemiec. Usiadł przy stoliku. Ubrany w smoking kelner postawił przed nim wysoką szklankę z "Rio". Wypił łyk, oparł się wygodniej i rozejrzał wokół. Namiętny taniec, chłodne, wyniosłe spojrzenia wielkich, obojętnych oczu. Taka gra, przedstawienie. Szpakowaci mężczyźni w garniturach od Armanie- go i krawatach w stylu lat czterdziestych; młodzi, umięśnieni chłopcy z ogolonymi głowami, w skórzanych kamizelkach, z tatuażami na białej skórze. Dziewczyna z widoczną na obnażonej piersi łzą, wytatuowaną obok sutka. Delaney nie czuł skrępowania. Skrywała go ciemność. Zupełnie jakby kogoś podglądał. Wtem poczuł, że ktoś stanął przy jego stoliku. Skinął głową. Mężczyzna usiadł obok. - Daliście całkiem niezłe przedstawienie - powiedział Burke Delaney. - Były niezłe momenty, przyznaję. Jak się pan ma, panie Delaney? - spytał Joachim Stiffel z uśmiechem. Delaney zastanowił się chwilę. - Właśnie oglądam się za siebie - odpowiedział. Lee Koller czuła się trochę lepiej. Siedziała w fotelu na kółkach, którego z pewnością nie potrzebowała. Pielęgniarka Gretel przyprowadziła fotel do sypialni, a Lee nie chciała sprawiać wrażenia, że nie docenia jej wysiłków. Siedziała blisko okna i niemal przez cały dzień patrzyła na Hasensprung. Ścieżkę osłaniały drzewa, rosnące nad strumieniem, płynącym przez ich posiadłość. Hasensprung albo Króliczy Skok. Kiedy Erika była dzieckiem, to tam właśnie najchętniej ją zabierała. Pamiętała śliczny wiklinowy wózek i Erikę opatuloną kocykiem, zerkającą spod czepeczka. Malutkie rączki zaciśnięte w piąstki, machające w powietrzu, chwytające złoty liść przelatujący obok... Zatrzymywały się w miejscu, gdzie ścieżka przebiegała przez mostek nad strumieniem. Lee podnosiła do góry córeczkę, żeby pokazać jej małe jeziorko. Na nieruchomej powierzchni unosiły się liście niczym maleńkie tratwy. Po obu stronach ścieżki stały kamienne króliki. Kiedy Erika miała cztery lata, nazwała je Hans i Franz. Strażnicy domu... potężne, magiczne króliki ożywające, gdy nocą wędrowały wilkołaki... Teraz liście pokrywały ścieżkę. Przez nagie gałęzie drzew widziała poręcze mostku i magiczne króliki. Prawie całe popołudnie płakała. Łzy płynęły jej po policzkach. Płakała z tęsknoty za przeszłością, z tęsknoty za córką... Gdzie byli Hans i Franz, kiedy Erika potrzebowała ich magicznej mocy? Gdzie, na miłość boską, była teraz Erika? Gdy spadła ze schodów w holu, zwichnęła sobie nogę w kostce. Nic nie pamiętała, musiała uwierzyć na słowo Wolfowi. Być może zemdlała, straciła przytomność po uderzeniu w głowę. Ocknęła się w ramionach Wolfa... Kiedy ponownie odzyskała świadomość, znajdowała się w gabinecie lekarza w prywa- tnym szpitalu doktora Lippa. Leżała na kozetce. Bolało ją ramię i noga. Bolała ją okropnie głowa. Po obandażowaniu kostki zawieziono ją do domu. Wolf natychmiast wezwał pielęgniarkę. Fritz Gisevius też gdzieś tam był, nie mogła sobie przypomnieć... Zanim opuściła szpital, dano jej środek uspokajający. Padał deszcz. Ciemność zasłoniła Hasensprung. Oglądała razem z Gretel telewizję, nie mogąc się na niczym skupić. Nie potrafiła przestać myśleć o Erice. Wciąż miała nadzieję, że nie straci władz umysłowych, zanim dowie się, że Erika jest bezpieczna... Płakała w gabinecie Fritza Giseviusa, błagała, żeby jej powiedział, na co jest chora. Jej prośby kwitował wzruszeniem ramion i zaleceniem przeprowadzenia kolejnych testów. Nie potrafili nic wykryć. Wiedziała, że jest źle, musiało być źle... Pewnie guz mózgu, którego nie mogli zlokalizować... Albo epilepsja. Czytała, że często atakuje osoby w średnim wieku... W pewnej chwili zorientowała się, że Gretel ciągnie ją za rękaw szlafroka i wskazuje ekran telewizora. Lee skinęła głową. Postarała się skoncentrować. I całkiem niepotrzebnie to zrobiła. Był to reportaż z kolejnego napadu na ośrodek dla uchodźców... Tym razem w Poczdamie, w pobliżu Berlina. Reporterka stała w deszczu. Za jej plecami płonął budynek; kamera szybko przesunęła się po leżących na ulicy ciałach; palił się jakiś mężczyzna z dziec- kiem... - Tych neonazistów, skinów należałoby po prostu nazwać drapieżnymi zwierzętami. Znowu uderzyli, tym razem niemal w samym Berlinie... Lee zasłoniła dłonią usta. Co za makabra! Gretel zerknęła na nią, zacisnęła wąskie wargi i wyprostowała się dumnie. - O tak, to nieprzyjemne, ale musi pani przyznać, że cudzoziemcy sami są sobie winni. Gdyby zostali we własnym kraju, gdzie jest ich miejsce, nie mielibyśmy tych wszystkich kłopotów. Nie możemy cały czas bez przerwy pozwalać... Lee machnęła ręką, aby umilkła. Kamerę ponownie skierowano na reporterkę. Była to Beate Hubermann. część druga Rozdział 8 Berhner Luft ooper wysiadł z samolotu linii TWA na lotnisku Tegel i tak przeszedł przez kontrolę paszportową, żeby zbyt dokładnie nie oglądano jego dokumentów. Od razu zauważył nagłówki w gazetach. Mówił po niemiecku bardzo słabo, jednak dzięki pannie Berger, nauczycielce z liceum, potrafił zrozumieć tekst pisany, jeśli tylko miał dość czasu. Nagłówki i zdjęcia na pierwszej stronie wystarczyły, żeby poczuł się niemiło. Zatrzymał się, żeby przestudiować cały artykuł. Zginęło osiem osób, sześcioro uchodźców z ośrodka na przedmieściu Berlina, jeden skin i policjant. Pożar w pięćdziesięciu procentach zniszczył ośrodek. Burmistrz Berlina i kanclerz Glock byli tym wstrząśnięci. Osobisty sekretarz kanclerza spotkał się z ojcami miasta, między innymi z Wolfem Kollerem. "Oto jeden z tych ważniaków - pomyślał Cooper - do których w sytuacji krytycznej zwracają się tacy politycy jak Glock". Politycy z prawego i lewego skrzydła wzywali do położenia kresu przemocy i bałaganowi - prawicowcy proponowali deportację cudzoziemców i uchyle- nie prawa o imigracji, lewicowcy żądali śledztwa i wyjaśnienia przyczyn opieszałej reakcji na wybuchy nacjonalistycznej nienawiści. Jeden z urzęd- ników z ratusza pytał (o ile Cooper potrafił to dobrze zrozumieć): "Po co zginęły ofiary Hitlera? Jeśli dla czegoś takiego, to zginęły na próżno. Kiedy wreszcie naród niemiecki ocknie się i pojmie, że naziści wrócili i atakują?" Cytowano też inne opinie: "Nadszedł czas, aby Niemcy się zmieniły i wypełniły lukę w centrum Europy. Zbrójmy się, uczyńmy ze zbrojeń siłę napędową gospodarki, uczyńmy Europę stabilną, z żelazną twierdzą w samym środku. Sprawmy, aby Niemiec znowu był dumny, że jest Niemcem..." John Cooper czytając to zadrżał. Dwadzieścia lat temu wszystko od- bywało się zakulisowo, po cichu. Był to łabędzi śpiew starych hitlerowców i ich bezpośrednich następców. Teraz nowe pokolenie z entuzjazmem korzysta ze starych metod i właśnie to było najgorsze, że nie obawiano się mówić o nich głośno. 93 Wyszedł przed budynek lotniska. Nagle poczuł na twarzy tchnienie wiosny, przepędzające ciemne chmury strachu i nienawiści. Lokalni mieszkań- cy nazywali to zjawisko Berliner Luft. Miasto słynęło z tej idealnej, słonecznej pogody z lekkim wietrzykiem. Orzeźwiającej, pokrzepiającej. W powietrzu unosiła się woń świeżości po deszczu. Wsiadł do jednego ze stojących w długiej kolejce mercedesów. Podał kierowcy adres w dzielnicy Kreuzberg i wrócił do lektury gazet. W kolumnie z boku opisywano, jak to Rosja i Ukraina handlują pociskami rakietowymi, czołgami i wszelkiego rodzaju bronią palną z or- ganizacjami przestępczymi. Pośrednicy wyprzedawali dawny Związek Radzie- cki. Na tym bazarze można było dostać wszystko, co zostało po rozpadzie molocha. Był bardzo zmęczony i zmartwiony. Zastanawiał się, dlaczego zniknęła córka Lee, jaki to może mieć związek z jej ojcem, szanowanym, cytowanym w gazetach berlińczykiem Wolfem Kollerem. Denerwował się perspektywą spotkania z Lee po tylu latach. Czy pamięta- ła dni razem spędzone? Czy pamiętała, iż powiedział jej, że ją kocha i nic go nie obchodzi, czy jest jego siostrą, czy nie? Czuł coraz większy ucisk w żołądku. Mógł myśleć o Wolfie Kollerze, o Erice i neonazistach, ale ucisk ten nie malał. Jak zawsze chodziło o Lee... Wreszcie mógł trochę odetchnąć. Przejechał przez całe Stany z Cooper's Falls do Waszyngtonu. Założył, że jeśli ktoś w Waszyngtonie wystawił go na odstrzał, to najmniej będą się go spodziewali właśnie w stolicy. W Waszyngtonie wsiadł do autobusu jadącego do Filadelfii, zostawiając wynajęty samochód na zatłoczonym parkingu, otwartym przez dwadzieścia cztery godziny. W Filadel- fii przesiadł się do pociągu do Nowego Jorku. W ciągu dwóch pierwszych dni podjął w bankomatach tyle pieniędzy, ile tylko zdołał. Miał nadzieję, że śnieżyca w Minnesocie opóźni informację o znalezieniu w samochodzie zwłok dwóch osób. Peterson miał hamować postępowanie. Cooper musiał dotrzeć do Niemiec, zanim go znajdą i nie dopuszczą do spotkania z Lee... Po przyjeździe do Nowego Jorku zadzwonił do Beate Hubermann w Ber- linie. Chętnie wyjaśniłby jej, dlaczego przyjeżdża i co się stało, ale było to niemożliwe. Tak więc powiedział jej tylko, że jest w drodze. Podała mu adres swojego mieszkania. Stwierdziła, że jak przyjedzie, to coś razem wymyślą. Mieszkała w Kreuzberg, berlińskiej Greenwich Village, jak wyjaśniła ze śmiechem. Nie miał złudzeń. Wiedział, że ucieczka z Minnesoty, z Cooper's Falls, nie miała żadnego znaczenia, jeśli naprawdę chcieli go znaleźć. Jeśli byli to ludzie pracujący dla rządu. Wskazówką mogły stać się bankomaty. Odnajdą samochód na parkingu. Pewnie obserwowali wszystkie loty zagraniczne, zwłaszcza te do Niemiec. Śledzili go od Bostonu. Może jednym z nich był Kilroy? Skąd też pewność, że nie należała do nich Beate Hubermann? Jednak wcześniej czy później musiał komuś zaufać. W przeciwnym razie powinien pojechać do domu i gdzieś się ukryć. Nic innego nie robił przez dwadzieścia lat. Ten długi budynek nie miał końca. A może było to kilka przedwojennych domów. Zachowano wszystkie detale. Po drugiej stronie ulicy był ładny park z ławkami, huśtawkami i nagimi drzewami wśród stert żółtych liści. Ozdobny, kuty w żelazie pisuar stał na rogu z godnością staruszka. Już miał zrezygnować po wielokrotnym naciskaniu dzwonka, gdy usłyszał ryk nadjeżdżającego harleya. Odwrócił się i zobaczył ją. Siedziała na szerokim siodełku. Wysokie buty, czarne spodnie, gruba czerwona kurtka, krótkie jasne włosy potargane przez wiatr. Wyłączyła silnik, podniosła na czoło gogle w stylu Rommla. - Prawdziwy Lis Pustyni - stwierdził. - Pan Cooper! Tak się cieszę, że zdążyłam. Czy pan dopiero przyjechał? Wydarzyło się coś okropnego i pracowałam nad tym niemal bez przerwy. Proszę wejść, musi być pan zmęczony. - Otworzyła wysokie, podwójne drzwi. Wewnątrz był rozległy hol, w którym każdy krok odbijał się głośnym echem, i schody po jednej stronie. - Niech mi pan pomoże z tym żelastwem - poprosiła. Wepchnęli harleya do środka. Postawili obok kilkunastu rowerów. W powietrzu unosiła się woń oleju. Wzięła kask i zdjęła paczkę przywiązaną do bagażnika. Skierowała się w stronę schodów. -Proszę głęboko odetchnąć, ma pan przed sobą pięć pięter. Jak minęła panu podróż? Jak widzę, nikt pana nie zdołał złapać - zauważyła, nawiązując do rozmowy telefonicznej. - Chodźmy, porozmawiamy później - odrzekł Cooper. Przystanęła przy drzwiach, odwróciła się, odgarnęła jasne pasmo włosów z czoła. - Starczyło panu sił? - Dojrzałem już do tego, by pojechać windą. - Nic podobnego, jest pan w świetnej formie. Proszę wejść i niech pan spróbuje nie zwracać uwagi na bałagan. Widział dwa pokoje, fragment trzeciego i kuchni z naczyniami ustawiony- mi w stos w zlewie. Wszędzie leżały sterty gazet, czasopism, kaset wideo, książek. Schody bez poręczy, biegnące przy ścianie, prowadziły na piętro. Rzuciła kurtkę na kanapę. - Niech pan postawi torbę, tam gdzie pan stoi. Chodźmy na górę. Zrobię panu kawy. Może być rozpuszczalna? - Jak najbardziej. Wszedł po schodach i znalazł się w pokoju z pochyłym sufitem ze świetlikami. Olbrzymie belki musiały mieć ze trzydzieści pięć centymetrów grubości. Mogłyby podpierać ściany w zamku nad Renem. Usiadł na niskiej kanapie. Rozejrzał się wokół siebie. Na ścianach wisiały czarno-białe foto- grafie, które pewnie zrobiła w trakcie przygotowywania reportaży. Wieża. Telewizor. Półki na książki, kilka pożółkłych roślin... - Niech się pan obudzi - zawołała cicho. - Kawa gotowa. Johnie Coope- rze, proszę wrócić do rzeczywistości. Potrząsnął głową. Chyba się zdrzemnął. Kawa parzyła wargi. Nagle senność zniknęła. Beate otworzyła świetliki. Poczuł podmuch świeżego powietrza. Widział błękitne niebo. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Ogrzewała dłonie o ku- bek z kawą. Jej niebieskie oczy błyszczały, ale miała zaczerwienione powieki. Zmizerniała. Zauważyła, że jej się przygląda. - Oto moje prawdziwe ja - powiedziała. - Okropne, prawda? Od dawna nie spałam, jestem zmęczona, bardzo przygnębiona i bardzo zła.... Witamy w Berlinie! Obawiam się, że to mój normalny stan ducha. - Czy mówi pani o tym wydarzeniu, opisywanym przez dzisiejsze poranne gazety? O tych zamieszkach? - To nie były zamieszki, lecz dobrze zaplanowany atak. Morderstwo z premedytacją, a nikt nawet palcem nie kiwnął. Ci idioci, którzy rządzą telewizją, naskoczyli na mnie, że nie panowałam nad tekstem! Czy miałam zdawać relację z miejsca zbrodni z radosnym uśmiechem, jakbym podawała pogodę na jutro? - Przerwała i wypiła łyk kawy. - Możemy o tym poroz- mawiać później. Wysłuchiwanie moich narzekań to nie najlepszy początek... Chciałabym się dowiedzieć, co się z panem działo. Po tym telefonie... Zaczął od podróży do Minnesoty po jej wyjeździe z Bostonu, opowiedział o kobiecie i mężczyźnie, o samochodzie spadającym z urwiska, o broni i braku wszelkich dowodów tożsamości. Potem cofnął się w czasie, wspomniał o tym, jak inna śnieżyca przed dwudziestu laty doprowadziła do jego poprzedniej podróży do Niemiec. - To znaczy, że cała pańska rodzina była związana z nazistami? Myś- lałam, że tylko pański dziadek. Mówi pan poważnie? - O tak, bardzo poważnie. - Pański brat został zamordowany i odnalazł pan siostrę w Niemczech? Żonę jednego z nich? - Wstała i zaczęła spacerować po pokoju, pochylając głowę pod olbrzymimi belkami. - A więc pan i ten Peterson zniweczyliście cały plan nazistów? - Nie wiem. Kiedy było po wszystkim, wróciliśmy z Petersonem do domu. W każdym razie dla nas był to koniec całej sprawy. Dopóki nie zjawił się Kikoy... i pani. Wtedy koszmar zaczął się od nowa i oto jestem. - Powinnam powiedzieć, iż przykro mi, że pana w to wciągnęłam, ale Lise Koper tak czy inaczej skontaktowałaby się z panem. Czy naprawdę jest pan pewien, że wszystko zaczęło się od początku? Uśmiechnął się. - Chodzi o to, Beate, że to ja powinienem panią przepraszać. Swoją obecnością w pani mieszkaniu narażam panią na niebezpieczeństwo. Jeśli przyjdą po mnie, nie będzie ich obchodziło, kogo przy okazji skrzywdzą... - Ale dlaczego? Dlaczego ktoś miałby po pana przyjść? Kim oni są? - Nie wiem. Może CIA. Są pewne ślady prowadzące do Langley. Z pewnością mnie śledzili. Wiedzieli, że jadę do Cooper's Falls. Sam zadaję sobie pytanie: skąd mogli to wiedzieć? I nie znam odpowiedzi. Jedno mi tylko przychodzi do głowy - boją się mnie, może boją się przeszłości, którą uosabiam, albo obawiają się czegoś, co wiem... Może jestem jak Einstein, wiem za dużo. Ale co wiem? Jak mogę kogoś skrzywdzić? Czy boją się, że coś zrobię? - Jeśli jednak nie jest to wasz rząd ani wasze CIA, to kto? Czy mogą to być naziści? Neonaziści? Neonaziści to zwyczajne zbiry, nie są wystarczająco sprytni, żeby opracować jakikolwiek plan... - Mam nadzieję - odparł. Ciągle musiał kręcić głową, żeby nie stracić jej z oczu. - Czy nie może pani usiąść w jednym miejscu? - Jestem głodna. Przygotuję coś do jedzenia. Wystarczy panu coś włos- kiego? - Chyba pani żartuje. Poszedł za nią na dół i patrzył, jak sprząta stół. Postawiła garnek z wodą. Zaczęła kroić pomidory, siekać cebulę. Spojrzała na niego: - Mogą być anchois? - Skinął głową. Czarne oliwki. Wreszcie okazało się, że przygotowu- je sos puttanesca. Otworzył butelkę orvieto. - Bardzo mi smakowała tamta kolacja w Bostonie. Nie ma pan nic przeciwko temu, że menu będzie identyczne? - Uważam, że jest pani cudowna - odparł. Zabrali talerze na górę. Włożyła do odtwarzacza kilka płyt Cheta Bakera. Od wieków nie słyszał śpiewu Bakera. Kiedy jedli, doszedł do wniosku, że bardzo mu się podoba muzyka, której słuchają. Same stare przeboje. Dancing on the Ceiling, Tis Autumn, You'd Be So Nice to Come Home To, There Will Never Be Another You. Jak gdyby Chet Baker nagle zmartwychwstał. Był tu z nimi. W Berlinie. Znowu śpiewał. Opowiedziała mu o masakrze w ośrodku dla uchodźców. O bandzie Stiffela. Dziwne było tylko to, że zginął jeden z nich. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Potem, jak zazwyczaj, zniknęli pod osłoną nocy. Policja im na to pozwoliła. - To już prawdziwy obłęd -stwierdziła. -Nikt nigdy nie sądził, że dojdzie do czegoś takiego w Berlinie. Gdzieś tam w Rostocku to co innego, ale tu... Niedługo coś się wydarzy... - Na przykład co? - zapytał, wycierając chlebem sos z talerza. - Demonstracje są coraz liczniejsze. Po obu stronach. Przeciwko cudzo- ziemcom i polityce imigracyjnej. Przeciwko bandzie Stiffela. Rząd jest poddawany coraz większej presji. - Wzruszyła ramionami. - Brakuje im odwagi i ciągle się wahają. Jednak będą musieli coś zrobić. Dzień się skończył. Berliner Luft powiał chłodem. Beate podeszła do świetlików i zamknęła je. Nad zachodnią częścią miasta gorzała różowa łuna. Niebo nad wschodnimi dzielnicami było dużo ciemniejsze. Miała fatalny dzień. Czasami praca dla telewizji publicznej wydawała się obrzydliwą, irytującą stratą czasu. Kiedyś pragnęła zmusić wszystkich, żeby ją zauważyli -jest nie byle kim, reporterką. Jednakże to nie telewizja amerykań- ska, gdzie kobiety dominują wśród reporterów. Kiedy wreszcie szefowie ją zauważyli, z całą satysfakcją zaczęli jej zatruwać życie. Beate nie załamała się. Przynajmniej takie stwarzała pozory. Powoli przekonała kilku facetów ustawionych w hierarchii wyżej od niej, że potrafi robić coś więcej niż relacje z pokazów mody i wernisaży. Było coś w Johnie Cooperze, co zmuszało ją do mówienia. Być może sprawiła to jego sytuacja, znacznie gorsza niż jej własna. Ktoś czyhał na życie Coopera. Po jego opowieściach wydawało to się jej bardzo prawdopodobne. Mimo to był spokojny - w każdym razie na zewnątrz - szczery, prostolinijny i podchodził do wszystkiego bez egzaltacji. Bardzo podziwiała te cechy i zastanawiała się, czy sama również została nimi obdarzona. Chętnie go słuchała. Musiała czegoś się dowiedzieć o Johnie Cooperze. Zaparzyła kawę, a gdy przesączała się przez filtr, Beate skuliła się na kanapie i opowiedziała mu o pożarze w ośrodku. Przez cały dzień pracowała przy montażu, walczyła z czasem, składając kawałek po kawałku do cotygod- niowego programu o wszystkim. Część taśmy z nagranym komentarzem skopiowała i zabrała do domu. Nie pożar w ośrodku, lecz wcześniejsze spotkanie skinów. Chciała obejrzeć materiał spokojnie, przy kawie i ciast- kach. Znowu rzuciła palenie i przywiozła ciastka z powrotem z Bostonu. Przeniosła kawę i talerz ze słodyczami do kanapy, na której siedział Cooper. Wpatrywał się w fotografie na ścianach. - Ale widok - powiedział. - Jest co podziwiać. - Chciałbyś wybrać się na wycieczkę? - Oglądając twoje zdjęcia? Oczywiście, zacznij od Muru. Kilka ujęć padającego Muru - wszystkie czarno-białe - wywołane z du- żym kontrastem, aby nadać im ponury wyraz. Tysiące szczęśliwych ludzi tłoczyło się nerwowo u stóp zniszczonej ściany, śpiewało, wpatrywało się ze zdumieniem w gruzy, popijało piwo, unosiło do góry młoty i łomy, aby odkuć kawałek betonu na pamiątkę. Jeden z jej kolegów sfotografował ją na Murze. Wśród rozweselonych twarzy tylko ona miała poważną minę. Trzymała w ręku leikę, wycelowała obiektyw w tłum... Miała na sobie skórzaną kurtkę. Prawie białe włosy ustawione na sztorc. Skupione spojrzenie osoby, która obserwuje zdarzenia, lecz nie bierze w nich udziału. Jakiś chłopak ukucnął za nią, ściskając w rękach torbę i jeszcze jeden aparat, z kolorowym filmem... Beate podobało się skupienie widoczne na jej twarzy. Lubiła to zdjęcie, bo tak właśnie widziała samą siebie. Na ścianie wisiały zdjęcia Bramy Brandenburskiej w szarej zimowej mgle. Otwarta brama, ludzie przechodzący przez nią bez lęku.... Fotografie Tiergarten, pchlego targu, panoramiczne, szerokokątne, kolorowe zdjęcie tłunów śpieszących do Muru tamtej niezwykłej nocy... Zmiana tematu... portretowa foto- grafia trzech mężczyzn na wiecu politycznym, za nimi coś w rodzaju proporców, nie do zidentyfikowania, za to twarze oddane idealnie. Wolf Koller i doktor Fritz Gisevius oraz bardzo stary człowiek z kosmykami białych włosów, o twarzy aniołka z martwymi oczami - należał do historii, do świata, który przeminął... Ten starzec już nie żył, był to ojciec Wolfa Kollera, Erhard Koller... Obok nich wytatuowany skin, atakujący jej kamerę z wybału- szonymi oczami, uniesioną, zaciśniętą pięścią, wykrzywionymi ze wściekłości wargami. - Przyniosę jeszcze ciastek - stwierdziła. Zerwała się na równe nogi z miękkich poduszek i zeszła na dół. Nałożyła na talerz ciastek, dolała kawy do kubków i wróciła. - Pokażę ci taśmę -powiedziała. -To fragment materiału, który przygo- towuję: o skinach, brunatnych koszulach i ich przywódcy, Herr Stiffelu. Chciałbyś zobaczyć? - Skinął głową. - Tak, jestem pewna, że powinieneś to obejrzeć. Pogrzebała w głębokiej skórzanej torbie na ramię i wyciągnęła nie oznaczoną kasetę wideo. Wsunęła ją do magnetowidu, włączyła pilotem telewizor. Mignęły klatki z jej wypowiedziami, fragmenty wywiadu z pracow- nikiem ogrodu zoologicznego, który miał nieszczęście być podobnym do nieboszczyka Hitlera. Potem chwila przerwy i nagle jej twarz wypełniła cały ekran. Miała wielkie błękitne oczy. Uve Ganz, jej szef, uznał, że w tej bluzce przypominała kokotę, a nie reporterkę telewizji, dziennikarkę, której widzo- wie mogą zaufać; dlaczego, do diabła, miała tylko jeden kolczyk w uchu, w dodatku podobny do gwiazdy Dawida? Ludzie tego nie lubią, nie chcą, żeby im przypominano takie rzeczy. Nie podobało mu się również, gdy któryś z jego reporterów wygłaszał jakieś oświadczenia, wszystko jedno, o modzie czy o polityce. Dlaczego kobiety zawsze musiały go zirytować? - Tego szukałam - powiedziała. Na ekranie pojawiła się twarz równie dobrze znana jak oblicze kanclerza Glocka. Ten mężczyzna był młodszy od kanclerza. Pulchne policzki, zaokrąg- lone koło szczęk. Pełne wargi. Mówiąc, zaciskał usta po każdym słowie. Blisko osadzone wąskie oczy, ukryte za okrągłymi okularami w drucianej oprawie. Wysokie czoło, czarne lśniące włosy. Nosowy głos, mocno akcen- towane słowa. Spokojny, pewny siebie. "Ogromnie mi przykro, że pojawiła się przemoc - powiedział dobitnie. - Potępiam i brzydzę się przemocą w każdym jej przejawie. Jednak musimy zadać sobie pytanie: kto pierwszy zgrzeszył? Czy nie trzeba poszukać pierwotnej przyczyny? Czy nie jest to zwyczajne postępowanie, gdy jest się prowokowanym, traktowanym nieuczciwie? Ile razy można nadstawiać drugi policzek?" Usłyszała własny głos. Z trudem udawało jej się zachować spokój. "Musimy to wyjaśnić, Herr Stiffel. Pańscy zwolennicy zabili na ulicy dwóch młodych tureckich robotników. Pan mówi, że to przykre, ale nie można winić morderców. A więc to Turkowie sami są sobie winni, że zostali zamordowani?" "Ależ Fraulein Hubermann! Po pierwsze, pani twierdzi, że to byli moi zwolennicy. Czy jestem odpowiedzialny za każde działanie podjęte przez kogoś, kto zgadza się ze mną w podstawowych sprawach? To niedorzeczne. Czy pani nie myli skutku i przyczyny? Nikomu nie podsuwałem pomysłu, że powinien kogoś zabić. Brzydzę się przemocą. Wciąż to głośno powtarzam. Twierdzę jedynie, że należy sięgnąć znacznie głębiej. Po drugie, co jest złego w twierdzeniu, że tu chodzi o naród niemiecki? Czy to coś niemoralnego? Czy naganne jest przekonanie, że w naszej hierarchii ważności na pierwszym miejscu powinien się znaleźć nasz dobrobyt - nas, Niemców? Czy żyjemy w świecie, w którym trzeba kontrolować swoje odruchy, gdzie nie możemy swobodnie wyrażać uczuć dotyczących naszej ojczyzny? Nie mogę tego zaakceptować. Muszę głosić prawdę tak, jak ją widzę. To jest ziemia naszych ojców... pani ziemia. Czy mamy stać się wygnańcami w naszym własnym kraju? Nie mogę tego zaakceptować. Zatem, chociaż nigdy nie uznam przemocy, mogę ją zrozumieć... Mówię jedynie, że Niemcy mają prawo bronić siebie i swego kraju przed obcymi. Czy to takie głupie? Nie sądzę. Po trzecie, mogę tylko powiedzieć, że gdyby ci Turcy nie przyjechali do Niemiec, ale zostali w swojej ojczyźnie, wtedy żyliby nadal". - Wzruszył nieznacznie ramionami, jakby było absurdem wątpić w jego słowa. "Zatem nie poczuwa się pan do odpowiedzialności za wydarzenia sprzed trzech dni?" "Oczywiście, że nie. Mówię jedynie, że Niemcy, nowe Niemcy, muszą najpierw zadbać o przyszłość własnych dzieci. Niemcy dla Niemców. Jeśli można za to kogoś winić... jestem winien. - Uśmiechnął się zadowolony z siebie, zacisnął grube wargi. - Jestem gotów przyjąć wyrok Niemców. Nie mógłbym prosić o uczciwszych sędziów". Efekt końcowy tego materiału byłby taki, że większość niemieckich widzów uznałaby Joachima Stiffela za sympatycznego chłopa, patriotę, pewnie trochę za bardzo skręcającego na prawo, ale czy nie tego właśnie potrzebował kraj w obecnej chwili? Trochę dumy. Dawnego ducha. Beate Hubermann zostałaby oceniona jako zadzierająca nosa wredna suka, która czepia się każdego, kto nie jest kochającym Turków liberałem. A czy to nie liberałowie, za wszystko przepraszający liberałowie wciągnęli ńas w to bagno? W drugiej części reportażu miała pokazać koszmar pożaru i morderstw w ośrodku, płonącego mężczyznę z dzieckiem, brunatne koszule. Podkreślić zimną premedytację. Wtedy niemieccy widzowie mogliby ocenić, jak Stiffel brzydzi się każdym przejawem przemocy. Ganz dał zgodę na emisję pierwszej części reportażu w programie niedzielnym. Prawdopodobnie dlatego, iż czuł, że Stiffel zakpił z niej. Ganz miał zamiar wykorzystać to, aby odesłać ją z powrotem do reportaży ze święta strudli i pierogów w górach Harzu... Niech tak będzie. Reportaż pójdzie na antenę. Musieli istnieć widzowie, którzy podzielają jej opinię, że Joachim Stiffel to najbardziej niebezpieczny człowiek w Niemczech. Druga część nagrania była całkiem inna. Przypominała szkolną etiudę w stylu cinema verite bardzo zdolnego reżysera. Poszarpane ujęcia. Uderzają- ce kije; pobladłe, wykrzywione z wściekłości wargi; ponure twarze; miażdżące pałki. W samym środku dwóch mężczyzn. Ciosy przeszywają powietrze. Patrzący mimowolnie się uchylał. Roztrzaskiwana kość. Szarpnięcie kamery; przyśpieszenie, zawirowanie obrazu; twarze; dłonie; plecy i rękawy; ktoś pada; czołga się na kolanach; coraz więcej twarzy; ciosy, coraz więcej ciosów; buty kopiące ciała; nagle dłoń zakrywa obiektyw. Beate szarpie kamerę; odwraca się; zna tę twarz; piękna dziewczyna o czarnych włosach, prostych brwiach, z lekko zadartym nosem; krew cieknie z nosa, na policzku głębokie za- drapanie, krew na czole. Przerażone, pełne zaskoczenia oczy. Zza kadru wyłania się pałka i uderza ją w pierś. Dziewczyna przewraca się. Chwytają ją czyjeś ręce. Starają się nie dopuścić, aby znalazła się między depczącymi wszystko butami. Wtem twarz mężczyzny. Jeszcze jedna twarz znana Beate. Zamknięte, opuchnięte oko, zakrwawione wargi, krew spływa po brodzie... Próbuje podtrzymać dziewczynę o kruczoczarnych włosach... Nagle kamerę wytrącono z ręki Beate i obraz znikł. Opowiedziała Cooperowi, co się zdarzyło, gdy jej szef obejrzał ten kawałek taśmy. "Mój Boże! - Uve Ganz poczerwieniał gwałtownie, z otwartymi ustami wpatrywał się w twarze na ekranie. - Chyba nie sądzisz, że pokażemy to w telewizji! Jeszcze nie zwariowałem! Czy wiesz, kim są ci ludzie? Ta dziewczyna? Oczywiście, że wiesz. Właśnie dlatego mi to robisz!" Kruczowłosa dziewczyna nazywała się Erika Koller i była córką bardzo ważnego Wolfa Kollera. Ganz zaczął bełkotać, plując śliną we wszystkich kierunkach: "Koller osobiście zadba o to, żeby nas wyrzucono, oboje znajdziemy się na czarnej liście i już nigdy nie będziemy mogli pracować w tym zawodzie... Co za pomysł, Erika Koller bita na oczach wszystkich! Zobaczą to w swoich domach! Chcesz obrazić Wolfa Kollera, publicznie spoliczkować? Chyba oszalałaś!" - Więc to była Erika... - rzekł Cooper. - Czy mogłabyś cofnąć i włączyć stop-klatkę, żebym się jej dobrze przyjrzał? Co to, do diabła, było? Gdzie został nakręcony ten materiał? - Mały wiec brunatnych koszul. Na wschodzie. To znaczy w Berlinie Wschodnim. Nic w stylu rozróby w ośrodku, o której przeczytałeś w poran- nych gazetach. Bardzo mały wiec. - Kiedy się to ogląda, ciarki przechodzą człowieka. Czy Erika była ciężko ranna? Beate zatrzymała obraz ze zbliżeniem twarzy Eriki. Krew płynie po policzku. Oczy otworzone szeroko ze zdumienia, strachu i bólu. - Nie wiem. Straciłam ją z oczu w tłumie. Wtedy nie martwiłam się o to... - Dlaczego? Przesunęła ta§mę i zatrzymała ją na ujęciu z mężczyzną, który próbował osłonić Erikę przed kłębiącym się wokół tłumem. - Z powodu jej chłopaka. Karla-Heinza Schmidta. Zaprowadził ją na wiec, który przerodził się w bijatykę. Oczywiście, on protestował, a Erika wpadła w pułapkę jego idealizmu, jeśli można się tak wyrazić. - Czy widziałaś ją później? - Nie. W ogóle widziano ją wtedy po raz ostatni. Zaginęła tamtej nocy. - Wyłączyła magnetowid. - A ty przyjechałeś, żeby ją znaleźć dla swojej siostry. Życzę szczęścia. Był zmęczony. Wiedziała, że powinna pozwolić mu zasnąć. Chciała jednak, żeby raz jeszcze opowiedział jej swoją historię; pragnęła dowiedzieć się więcej o Kilroyu, o włączeniu się do sprawy CIA. Jeśli nie CIA, to-kto? Może naziści... Wszystko to byłoby takie melodramatyczne, gdyby brunatne koszu- le nie wiecowały na ulicach Berlina. Przerwał ciszę, jakby czytając w jej myślach. - Oczywiście, istnieje jeszcze jedna możliwość. Operacja Czerwonych. Czerwonego wywiadu lub innych szaleńców. Nasz rząd próbuje z nimi walczyć, ale bezskutecznie. Jest ich tak dużo. Wypełzają z każdej dziury. - Przerwał. - Ten cholerny Kilroy mnie niepokoi... - A ja się zjawiłam w tym samym czasie - odparła. Skuliła się na brzegu kanapy, wypiła ostatni łyk wina. - Może dokonałeś niewłaściwego wyboru i zaufałeś nieodpowiedniej osobie. - Kiedy się uśmiechnął, dostrzegła zmarsz- czki w kącikach jego oczu. - Może. A jeśli mnie zabijesz, to nigdy się tego nie dowiem. Twój wygląd wzbudza zaufanie, a ja mam skłonność do ufania ładnym kobietom. - Wielka wada. - Jestem tylko człowiekiem. - Fatalnie. - Muszę przecież komuś zaufać. Potrzebuję przewodnika. Inaczej się zgubię. Ty możesz mi pomóc. Jeśli zechcesz. Muszę się dowiedzieć, jak dotrzeć do Lee. Potrzebne mi będą wszelkie informacje na temat Eriki. Gdzie mieszka, jaka jest, kto prowadzi śledztwo w spra vie jej zaginięcia, kim są jej przyjaciele, co to za historia z jej chłopakiem... O co chodzi z jej ojcem? Beate westchnęła. - Erika się nie znalazła. Nie słyszałam o żadnych nowych informacjach. Wiadomość o jej zaginięciu nie została jeszcze podana do publicznej wiado- mości. Postarał się o to Wolf Koller. Doprawdy, nie można go o to winić. Gdyby coś wyszło na jaw, każdy zwyrodnialec, bandzior, zbir w tym mieście próbowałby wyłudzić okup... Prawdopodobnie szukają Eriki ludzie z jego ochrony... - A chłopak? - Karl-Heinz Schmidt przede wszystkim zajmuje się swoimi sprawami. - Mówiłaś, że pracowaliście razem... - Tylko nad materiałem o Saddamie Husajnie, któremu Koller Chemical dostarczył surowca. do gazów bojowych. Przyszedł do mnie, bo wiedział, że jego gazeta jest za mała, aby się tym zająć. - Policja musi coś wiedzieć. - Na pewno nie przywitają z otwartymi ramionami amatora z Ameryki, wtykającego nos w nie swoje sprawy. A ludzie tacy jak Wolf Koller żyją według własnych zasad. Niewątpliwie ma przyjaciół tak wysoko w policji berlińskiej, że traktuje ich jak część własnej ochrony. Muszę ci powiedzieć, że nie możesz ot tak sobie węszyć. Zanim zorientujesz się, w co się wpakowałeś, zaciągną się do sali tortur w komendzie głównej. Możesz mi wierzyć. Niemal zasypiał na stojąco, gdy prowadziła go do małej, zapasowej sypialni. - Jutro ci pomogę - obiecała. - Jak? - Chyba powinniśmy zacząć od twojej siostry, nie sądzisz? Werner Paulus przez chwilę oglądał telewizję, relację nakręconą kamerą wideo. Biegnący ludzie, spazmujące dzieci, płomienie wydobywające się przez okna, strach i gniew w oczach ludzi pozbawionych wszystkiego. Wrócił do gazet, wpatrywał się w pierwszą stronę. Nie było ucieczki. To, co działo się dotąd daleko, w Rostocku czy gdzieś nad granicą holenderską, dotarło do Berlina. Wrócili naziści, kraj zalewali cudzoziemcy, lewica stawała się coraz brutalniejsza. Nagłówki krzyczały: Rozdział 9 Pan Paulus ma urodziny ego pięknego jesiennego dnia Werner Paulus kończył siedemdziesiąt lat. Nie pamiętał o swoich urodzinach. Posmarował rozgrzewającą maścią bolące ramiona i kolana, zmełł kawę na poranną porcję i przystąpił do procesu parzenia. Wtem zauważył datę podaną w małym telewizorze, stojącym na blacie kuchennym. Wziął do ręki gazetę, żeby się upewnić. Boże, to prawda! Siedemdziesiąt lat! Upłynąło piekielnie dużo czasu, widział więcej w swoim życiu niż więk- szość ludzi, ale przeleciało to tak szybko jak pociąg jadący gdzieś w świat ze stacji Tiergarten. Pisk, zgrzyt, hamowanie - i po wszystkim, koniec drogi. Skończyło się. Szybko jak mgnienie oka. Podejrzewał, że każdy, kończąc siedemdziesiąt lat, czuje się podobnie oszukany przez czas. Za szybko minęło życie. Przeżył większość swoich kolegów, towarzyszy broni, kumpli. Tej nocy śnił mu się Karl Bach. Nie wiadomo z jakiego powodu. Karl Bach pilotował messerchmitta 109 na lewym skrzydle, gdy pięćdziesiąt lat temu w oślepiają- cym słońcu nad pustynią zaatakowały ich spitfire'y. Na skraju świata połyskiwała błękitna wstążka wody. Pocisk z działka spitfire'a przeciął przewód paliwowy i rozwalił kokpit Karla. W niebo wzbił się czarny niczym atrament dym. Gdy widział po raz ostatni Karla, leżał on przewieszony przez wolant, a ME 109 spadał w kierunku twardej jak beton pustyni w Afryce Północnej. Paulus musiał się wtedy zająć sobą, żeby wykaraskać się z opałów. Pięćdziesiąt lat temu. Pół wieku. Jego ojciec nie dożył nawet pięćdziesiątki. To nie fair. Nikt nie gra fair. Policz swoje szczęśliwe chwile, Wernerze Paulusie, wypij filiżankę kawy, przeczytaj gazetę, obejrzyj telewizję. Karl Bach! Co by pomyślał o telewizji, gdyby dzisiejszego ranka skoczył tu na spadochronie z Walhalli? Jak spodobałyby mu się Niemcy, które tak się zmieniły od tamtej pory? Co by powiedział po przeczytaniu porannych wiadomości? NADSZEDŁ CZAS SILNEJ RĘKI! Mogło to oznaczać wszystko. Paulus potrafił wykasować wszystko z pamięci, zupełnie jakby sprzątał swoją kuchnię czy biurko w Berlinie, gdzie pracował w biurze śledczym. Słynął z tego, że mając co dzień do czynienia z najbardziej odrażającymi zbrodniami, potrafił wieczorem pójść w wesołym towarzystwie na kolację, do opery czy kabaretu. Nie widział w tym nic zadziwiającego. Natomiast nie porafił zrozumieć kolegów zabierających pracę do domu, nie umiejących się uwolnić od spraw biurowych. Co broniło ich przed szaleństwem? Chyba nic. Znał wielu takich, którzy po pewnym czasie pracy w tej branży popełnili samobójs- two lub zaczęli dziwaczeć. Rankiem w swoje siedemdziesiąte urodziny, po codziennej dawce przera- żających wieści w telewizji i gazetach, sprzątnął kuchnię, postarał się o wszyst- kim zapomnieć i wyszedł na Berliner Luft, pogwizdując starą ulubioną piosenkę Don't Fence Me In. Bing Crosby z dawnych lat. Niemcy nadali mu śmieszne przezwisko: Der Bingle. Wsiadł do trzyletniego granatowego mercedesa - ulubiony kolor klasy średniej. Pojechał na cmentarz odwiedzić żonę. Zginęła w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku podczas bombardowania Berlina, gdy zbierał pomarańcze w amerykańskim obozie, jenieckim w południowej Kalifornii. Miasto nazywało się Stockton. Helga, niech Bóg jej błogosławi, nie żyje od czterdziestu ośmiu lat. Darzył ją ciągle wielkim, nie gasnącym uczuciem. Była dobrze zbudowaną, jasnowłosą dziewczyną z wioski w górach Harzu. Ładna, z włosami upiętymi jak gwiazda filmowa. Większość zdjęć została zniszczona w czasie bombardowania. Żałował ich, ale wojna to wojna, nikogo nie można za nią winić poza Hitlerem, żałosnym sukinsynem, spalonym na popiół tak dawno temu. Niedaleko grobu Helgi leżał Willi, ich syn. Nie żył od piętnastu lat. Był artystą o psychice zbyt wrażliwej, aby żyć z ciężarem przeszłości. Jedyne, co mógł zrobić, to ponieść za nią choćby symboliczną odpowiedzialność. Jakiś psychiatra nazwał to kompleksem Chrystusa. Samobójstwo. Rytualne samo- bójstwo. Nie miało to już żadnego znaczenia. Na Niemcach z pokolenia Wernera Paulusa śmierć nie wywierała zbyt wielkiego wrażenia ani ich nie przerażała. Nie zastanawiali się nad zjawiskiem przemocy, którą przeżyli. To następne pokolenia były takie sfrustrowane, przepełnione poczuciem winy, poddające się depresji i rozpaczy. Takie było prawdziwe dziedzictwo nazis- towskiej epoki. Po złożeniu kwiatów na grobie Helgi przyklęknął przy mogile syna. Paulus nie udawał, że rozumie, co doprowadziło jego syna do samobójstwa. Od początku lat sześćdziesiątych utrzymywał się na mniej więcej stałym poziomie procent samobójstw popełnianych przez najmłodszych obywateli - od pięt- nastego do dwudziestego piątego roku życia -spowodowanych ich poczuciem winy w związku z rolą, jaką Niemcy odegrały w drugiej wojnie światowej. Ludobójstwo narodu żydowskiego urastało tu do symbolu. I nie było tu takie ważne, czy ojciec, wuj lub dziadek należeli do partii nazistowskiej, chociaż kilku nazistów w rodzinie mogło pogłębić poczucie winy. Oto dlaczego rodzice tak często czuli się bezradni, jeśli nawet rodzina miała tradycje antynazistowskie i sama ucierpiała od hitlerowskich zbirów. Psychologowie twierdzili, że to skutki rasowej, narodowej pamięci, że zawsze będzie istniał pewien procent młodych, wrażliwych Niemców, których skłoni do samobójst- wa obsesja na tle ogromu zbrodni popełnionych przez nazistów. Innymi słowy, przyzwyczajcie się do tego, niemieckie matki i ojcowie. Jedynym lekarstwem jest napisanie historii od nowa. Kiedy jednak poczucie winy historycznej wywiera taką presję na ludzi, potrzeba kilku setek lat ciężkiej pracy, aby do końca oczyścić sumienie narodu. Dlatego również Willi Paulus znalazł się na liście samobójców. Jeszcze jedna ofiara nazistów. Paulus przypomniał sobie rozmowę telefoniczną sprzed mniej więcej tygodnia. Dzwonił jego dawny pupil z departamentu, Max Adler. Zaginęła Erika Koller. "Czy zrozumiałbyś tę dziewczynę, Willi? Czy pomógłbyś mi ją odnaleźć? Może i ty żyłbyś nadal, gdybym cię rozumiał? Czy Erika żyje, Willi? Jeśli popełniła samobójstwo, to kto zabrał ciało? A może ktoś odciągnął ją od przepaści? Czy była podobna do ciebie, synu? Czy nie potrafiła żyć z prze- szłością? A może trafiłem na fałszywy trop? Boże, jak tęsknię za tobą, Willi, mój synu!" Wyszedł z cmentarza i pojechał na spotkanie przy kawie. Samochód zaparkował kilka ulic od celu. Stary nawyk. Resztę drogi pokonał pieszo. Był wysokim mężczyzną. Chodził wyprostowany jak żołnierz. Miał na sobie długi niebieski płaszcz przeciwdeszczowy i szalik od Sabo & Sabo na Ku'damm. Było za ciepło na szalik, ale w porannym wietrze wyczuwało się zbliżający się śnieg. Wysokie czoło. Srebrzyste włosy. Lekko utykał. Pamiątka z Afryki Północnej. Skręcił za róg i ruszył w kierunku punktu kontrolnego "Charlie". Teraz ciągle przechodzili tamtędy turyści. Oglądali to niezwykłe muzeum. Robili zdjęcia wieżyczkom strażniczym, spacerowali po resztkach Muru. Zerknął na zegarek. Poszedł ulicą w kierunku tablic pamiątkowych i świeżych kwiatów, przyniesionych, aby uczcić niedoszłych uciekinierów, którym nie udało się pokonać piekielnego Muru w tamtych strasznych latach. Strasznych, o tak, jednak w pewnym sensie również dobrych ze względu na sprawy, którymi się wówczas zajmował. Prócz tego, że był gliną, był również "kretem" amerykań- skiego szpiega, grubasa Neda Cheddara. Przez ostatnie dwadzieścia lat na bieżąco dostarczał mu informacji. Po odejściu na emeryturę nie kontaktował się zbyt często z Cheddarem. Kilka kartek z życzeniami na Boże Narodzenie od grubasa i to wszystko. Jednak te kartki były sprytnie pomyślane. Między bałwanami, reniferami i świętymi Mikołajami kryły się przekazy na europejs- kie waluty. Werner zatrzymał się przy jednej z tablic. Leżał przy niej bukiet tulipanów. Ktoś zginął zaledwie na dwa miesiące przed zburzeniem Muru. Zastrzelił go żołnierz strzegący granicy. Zaledwie dwa miesiące. Jakiś dzieciak. Przypo- mniał sobie własną młodzieńczą niecierpliwość. źle jest, jeśli ma się wówczas pecha. Przepchnął się przez tłum zwiedzających. Wszedł do "Cafe Adler". W takim miejscu człowiek stawał się niewidoczny. Turyści wstępowali tu na kawę i ciastka. Kawiarnia znajdowała się tuż koło wieżyczek strażniczych, a jej okna wychodziły na Mur Berliński. Usiadł na krześle w drugiej sali tak, aby widzieć drzwi. Zamówił kawę ze śmietanką i ciastko czekoladowe. Przecież są dziś jego urodziny. Rozłożył gazetę, którą ktoś zostawił na krześle obok. Zerknął na zdjęcie ataku na ośrodek uchodźców. Czekając, przeglądał gazetę. Wyglądało na to, że w Moskwie długo jeszcze nie będzie porządku. Siły antyjelcynowskie, co należało również rozumieć jako siły antyamerykańskie, nadal miały wiele do powiedzenia w Moskwie i Kijowie. Gromadziły zwolenników. Czy przyszło im do głowy, gdzie się znajdą bez wielkiego brata - Stanów Zjednoczonych? Z kim się połączą, aby stawić czoło przyszłości? Prowadzą u siebie bazar z bronią. Nie wiedzą, czy przetrwają zimę bez głodu, muszą zrozumieć, że komunizm to rzecz przebrzmiała... Co oni sobie myślą, próbując używać dawnego tonu? Czy mają jakiś plan? Czy pojmują, do diabła, co robią? Niedługo potem zjawił się Max Adler. Niewysoki, krępy mężczyzna z gęstymi czarnymi włosami z pasmami siwizny. Miał na sobie skórzany płaszcz i kapelusz z miękkiego filcu. Zawsze był gliną. Po odejściu Paulusa na emeryturę został szefem biura śledczego w centrali berlińskiej. Był bardzo zapracowanym człowiekiem, dlatego Paulus zaproponował, żeby zawsze spotykali się w "Cafe Adler". W ten sposób Max nie zapomni nazwy kawiarni. Adler położył kapelusz na stoliku. Zdjął płaszcz i powiesił go na oparciu krzesła. Wyciągnął z kieszeni garnituru wymiętoszoną paczkę papierosów, zapalił. - Żona nie pozwala mi palić w domu. Pieskie życie, szefie. - Zawsze myślał o Paulusie jako o swoim przełożonym. - O co chodzi? - Zjedz ciastko. Napij się kawy. - Dobrze, dobrze. Najpierw jednak zerknij na to. - Z kieszeni płaszcza wyjął płaską paczkę, owiniętą w srebrny papier i przewiązaną wstążką. ~ Co to jest, Max? - Dziś są twoje urodziny, szefie. - Nie musiałeś... - Tylko otwórz. Paulus ostrożnie rozwinął papier. Otworzył pudełko. Portfel z miękkiej skóry. Drogi. Uśmiechnął się. - Jesteś bardzo, bardzo miły, Maximilianie. Zbyt hojny. - Wiem. Mam złote serce. Tylko pamiętaj, że też masz mi dać ładny prezent na moje siedemdziesiąte urodziny. - Będę już miał dziewięćdziesiąt lat. Mogę zapomnieć. ~ Przypomnę ci, szefie. Masz mnóstwo czasu, żeby pomyśleć o naprawdę ładnym prezencie. - Podano mu ciastko i kawę. - Moja żona uważa, że powinienem pić kawę bez mleka. Co za fatalny smak. - Wlał śmietanki i wsypał cukru. - A więc, o co chodzi? - Czy ostatnio często się widujesz z Wolfem Kollerem? Max Adler skrzywił się wymownie. - Częściej niż chciałbym. Skąd wiesz? Chodzi ci o to, że jestem domowym gliniarzem Kollera? - Wiesz, co ludzie mówią. W swoim czasie mówili, że jestem człowiekiem Henry'ego Poppera. Człowieka Kruppa. Zawsze ktoś rozpuszcza plotki. - Mieli rację? Paulus wzruszył ramionami. - Jasne. Zawsze opłaca się mieć przyjaciół u władzy. Jednak ludzie zapominają, że każdy kij ma dwa końce. Wykorzystywałem ich w takim samym stopniu jak oni mnie. - Zawsze jest tak samo. Widziałem go kilka razy. Zmusił mnie, abym stał na deszczu i przyglądał się, jak niszczą ośrodek dla uchodźców. Skądś dostał cynk, że coś się tam szykuje. Chyba dowiaduje się o wielu sprawach dzięki swoim ochroniarzom. Chciał, żebym tam z nim poszedł. Bardzo się złościł, że policja tak późno zareagowała. Powiedziałem mu, że nie chcemy strzelać do tłumu. Próbujemy znaleźć inne wyjście. - Adler westchnął i spojrzał przez okno. -Przyznaję, że działamy zbyt wolno. I nie bardzo znam przyczyny tego. - Powiedziałeś, że spotkałeś go kilka razy. '; - Zostałem wezwany do domu. - Do Grunewaldu czy Wannsee? - Do Grunewaldu. Chciał, żebym skierował połowę centrali berlińskiej do ' szukania jego córki, Eriki. Wiesz o niej? Oczywiście, że wiesz, po co cię pytam. ', Przecież znasz również menu mojej wczorajszej kolacji. Oczywiście nigdy nie mógłbym skierować do tego tylu ludzi. Chciał też, żeby o niczym nie dowiedzieli się dziennikarze. Uważa się za dyktatora. - No i postawił na swoim. Ani słówka w gazetach. - Paulus spróbował ciastka. - Być może jego córka już nie żyje. - Możliwe. ', - Albo została porwana. - To bardziej prawdopodobne, chociaż porywacz jeszcze się nie zgłosił. Zastanawiam się, skąd tam było tyle krwi. - Może próbowała się zabić. - Najbardziej prawdopodobne. W takim razie gdzie jest? Próbowała się zabić, a potem rozmyśliła się i pojechała sobie na wakacje? - Adler wes- tchnął. -Posłałem paru chłopaków, żeby się rozejrzeli. Jednak to niewykonal- ne zadanie, jeśli ktoś jej pomaga i chce, żeby pozostała w ukryciu. Na dodatek nie możemy wykorzystać dziennikarzy, żeby pomogli nam ją odnaleźć. - Powiedziałeś mu to? - Mniej więcej. ' - Jak zareagował? - Jak zwykle. Jeśli jej nie odnajdę, to skończy się moja kariera, a on dopilnuje, żebym znalazł się w najgłębszym lochu w najgorszych kazamatach. Potem poćwiartują mnie na kawałki. - Adler zachichotał. - Co mógł powiedzieć? Pętał się przy nas jeden z jego zauszników. Nie mógł stracić twarzy. Dlaczego tak to cię interesuje? - Mógłbym sam ją odnaleźć. - Po co, do diabła? - Jestem starym człowiekiem i nie mam zbyt wiele do roboty - odparł Paulus z uśmiechem. - Nie pomyślałem o tym, szefie - stwierdził Adler z ironią w głosie. - Dla kogo pracujesz? - Jesteś okropnie podejrzliwy, Max. - Nauczyłeś mnie, żebym wszystkich podejrzewał, szefie. - Naprawdę? - Właśnie tak. - Jestem pewien, że nie wspominałem o swojej osobie. Siedzieli, uśmiechając się do siebie. Paulus wyszedł z "Cafe Adler" kilka minut po Adlerze. Spacerował wyraźnie bez celu, a kwadrans potem przystanął przed wielkim trawnikiem. Na białej tabliczce widniał napis: Topographie des Terror W tym miejscu stał kiedyś "Prinz Albrecht Hotel", kwatera główna SS. Przez wiele lat ten adres wywoływał w Europie grozę. Jeśli zabrali cię na Prinz-Albrecht-Strasse, byłeś skończony. Obecnie po drugiej stronie zielonego dywanu starannie przystrzyżonej trawy stał niewielki, niski budynek z płaskim dachem. Zwiedził go kilkanaście razy. Muzeum historii SS. Na skraju trawnika, wzdłuż chodnika na Prinz-Albrecht-Strasse, zostawiono kawałek muru. Był obrośnięty chwastami. Pomazany różnokolorowymi farbami w sprayu. Turyści nigdy tu nie przychodzili. Wrócił po wilgotnej trawie. Słońce skryło się za chmurami. Zawiał wiatr. Paulus zatrzymał się na chwilę, przechodząc obok muzeum. Popatrzył na grupkę trzydziestu uczniów, wchodzących do środka za nauczycielką. W ko- lejce czekali następni. Usłyszał język angielski. Widywał tu już takie grupy. Przyjeżdżali z całej Europy. Holendrzy, Włosi, Francuzi, Hiszpanie, Skan- dynawowie. Z każdego zakątka świata. Wycieczki szkolne do Niemiec. Wszystko zobaczyć, dobrze się zabawić, ale i zajrzeć tutaj, aby nauczyć się czegoś o czasach dziadków. To dobrze. Wrócił do samochodu i pojechał do centrum dawnego Berlina Zachod- niego. Oto majestatyczne ruiny zbombardowanego kościoła Kaisera Wilhel- ma - oficjalny symbol miasta, a dalej tuż obok "Europa Center" z olb- rzymim znakiem Mercedesa, obracającym się bez przerwy na dachu - nieoficjalnym symbolem Berlina. Minął ogród zoologiczny z wielkimi orientalnymi bramami. Po lewej stronie jeden za drugim jechały estakadami S-Bahny. Skręcił ostro w prawo i zaparkował na brukowanej uliczce niedaleko parku, w którym stała statua kogoś, kto musiał być kiedyś bardzo ważny. W barze było gorąco i ciemno od dymu. W panującym zaduchu ledwie zauważył machającego do niego Burke'a Delaneya. Siedział z Profesorem w samym rogu i jadł danie dnia z curry. Dymiącą fajkę odłożył do popielniczki. Profesor pił piwo. Paulus przysiadł się do nich. Trzech starych weteranów. Delaney był kilka lat młodszy od Paulusa, a Profesor nie skończył jeszcze sześćdziesiątki. Nie było to jednak takie pewne, jak wszystko, co dotyczyło Profesora. - Spóźniłeś się troszkę, Werner. - Delaney otarł usta serwetką. - Cały ranek wypełniony zajęciami? - Jak zwykle. Madonna zadzwoniła, żeby złożyć mi życzenia urodzinowe. Kanclerz. Prezydent Clinton. Nic ponadto. - Masz dziś urodziny? - Profesor zamrugał powiekami. Miał tylko jedno oko dobre, ale Paulus nie pamiętał które. I tak nosił ciemne okulary. - Nikt mi o tym nie powiedział. - Co za okropne miejsce - stwierdził Paulus, rozglądając się dookoła. - Nie ma czym oddychać. Lubiłem tamtą knajpkę... Jak się nazywała? "Diener" i coś tam jeszcze. - "Diener Tattersall"? Całkiem niedaleko stąd - odparł Profesor. - Pełno tam aktorów - stwierdził Delaney, jakby przesądzało to sprawę. - No to co? - Profesor uniósł brwi ze zdziwienia. - Spędziłem trochę czasu w amatorskim teatrze. Jestem prawdziwym mistrzem masek. - W aktorach jest coś takiego... są tacy bufonowaci... - Zresztą chyba nie otwierają na lunch - powiedział Profesor. - No to nie ma o czym mówić - stwierdził Delaney, dojadając resztki curry. - Porozmawiajmy o "Spartakusie" - zniżył głos. - Dobrze - powiedział cicho Paulus. - Moi szefowie dostali na tym tle obsesji - zaczął Delaney. - Nigdy jeszcze na nic się aż tak nie napalili. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie wiemy, do czego to prowadzi... jeśli w ogóle dokądś prowadzi. A oni zachowują się, jakby to był "Projekt Manhattan". Na razie wiemy tylko jedno na pewno - "Spartakus" jest w jakiś sposób powiązany z tym Stiffelem, z atakiem na ośrodek uchodźców. Wśród informacji dostarczonych na temat "Spartakusa" były zapowiedzi tej akcji. - Uśmiechnął się nagle. - To doprowadza Cheesa w Georgetown do szału. - A więc powinna się znaleźć dla ciebie jakaś dodatkowa forsa -mruknął Profesor. - Premia. Chociaż to taki skąpy drań. Zawsze był taki. Delaney znowu zaczął się zastanawiać, skąd Profesor tyle wie o Nedzie Cheddarze. Czasem coś takiego powiedział, że aż chciało się dowiedzieć, kim jest naprawdę. - A co z tym Karlem-Heinzem? - spytał Paulus. - Jest bardzo wystraszony. Martwi się o swoją dziewczynę - córkę Kollera. - Czy wie, gdzie ona jest? - spytał Profesor. Paulus uśmiechnął się. Zaledwie garstka ludzi wiedziała o zniknięciu Eriki. - Ależ skąd! - zawołał Delaney. - Uważa, że przetrzymują ją jacyś źli faceci, ale nie ma pojęcia, kim są. Jego zdaniem, wszyscy jesteśmy złymi facetami. My, Stiffel, gwardia pałacowa Wolfa Kollera, naziści. Doszedł do wniosku, że to my ją mamy. Uważa też, że zabijemy go, jeśli nam powie, skąd czerpie informacje o "Spartakusie". Nie mogę - zachichotał - nie mogę mu obiecać, że tego nie zrobimy. - Ten młodzieniec żyje w naprawdę przerażającym świecie - stwierdził Profesor. - Pewnie pomyślicie, że zwariowałem, ale mu zazdroszczę. Czasami tęsknię za dawnymi czasami. - Mogą powrócić - odparł Delaney ponuro. - Dla mnie jeszcze się nie skończyły i wcale mi się to nie podoba. - Chyba nie mówisz poważnie - odparł Profesor, odrywając papierową podstawkę od kufla. - Karl-Heinz podał dokładnie dzień i godzinę ataku na ośrodek uchodź- ców. Zabrał mnie, żebym to obejrzał. Ma gdzieś wtyczkę jednak nie chce mi powiedzieć gdzie... Czasami się zastanawiam, czy jego ojciec, pułkownik STASI, nie jest w to jakoś zamieszany. Paulus zignorował tę uwagę Delaneya. - Jestem ciekaw, jaka jest tu rola tej dziewczyny? - Uważam, że użyto jej jako zasłony dymnej - odezwał się zniecierp- liwiony Profesor. - Po prostu uciekła z domu. Tracimy czas, próbując ją powiązać ze "Spartakusem". Prawdopodobnie ma dość wszystkiego, lewicu- jącego chłopaka i tatusia rekina finansowego, a zwłaszcza ich żądań... - No tak, ty ją znasz - przypomniał sobie Paulus. - Kiedyś kręciła się przy tobie w tamtej kafejce na Wschodzie, gdzie stale urzędowałeś. Była jedną z twoich protegowanych... - Profesor uczył w Instytucie Badań Europejskiej Polityki, Literatury i Historii, który powstał niemal natychmiast po zakoń- czeniu zimnej wojny. Było to bardzo poważne miejsce. - Nonsens. Znałem ją, oczywiście, jednak nie była moją protegowaną. - Tam poznała Karla-Heinza, prawda? Czy nie tak mówiłeś? Przed- stawiłeś ich sobie? - Paulus uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jeśli tak było, to jestem przekonany, że Wolf Koller zechciałby pociągnąć cię do odpowie- dzialności. - Na pewno ich sobie nie przedstawiałem. Potrafisz być bardzo niemiły, przyjacielu. - Profesor spoglądał na niego zza ciemnych okularów. - To berlińskie poczucie humoru - stwierdził Delaney. Profesor dalej dzielił się spostrzeżeniami o dziewczynie. - Nie wiem, czy rzeczywiście właśnie tam się poznali. Widziałem, jak kilka razy ze sobą rozmawiali. Jestem przekonany, że ona ma jeszcze pstro w głowie. Zepsuta, bogata, rozpieszczona. Rozdmuchujemy tylko tę sprawę. - Czy nie zapomniałeś o rozlanej krwi? - spytał Paulus. Profesor wzruszył ramionami. Miał krótką, przystrzyżoną szpakowatą brodę. Nosił stary niebieski beret, ciemne okulary i gruby szwedzki sweter z golfem. Wojskowy zielony płaszcz leżał złożony na pustym krześle. Profesor przypominał bitnika z Greenwich Village z lat pięćdziesiątych. Miał dość interesujący życiorys. Amerykanin. Pojawił się zza Żelaznej Kurtyny na początku lat siedemdziesiątych. Nie wiadomo, skąd przyjechał. W następnych latach kilkakrotnie bywał we Wschodnich Niemczech, Polsce, na Węgrzech. Parę osób przysięgało, że przez jakiś czas pracował jako analityk w Moskwie, ale brakowało na to dowodów. Niektórzy uważali, że był amerykańskim kretem. Większość miała go za zdrajcę. Może pracował dla CIA i został porwany przez KGB, a potem trzymano go w rezerwie do wymiany szpiegów? Cokolwiek to było, miał to już poza sobą. Paulus odkrył, że Profesor nazywał się albo Adam Eager, jak miał napisane w paszporcie, albo Kirył jakiś tam, które to nazwisko nosił w Moskwie. Zjawił się ze Wschodu w czasie, gdy miał runąć Mur, dzięki uprzejmości Neda Cheddara. Cheddar i Burke pracowali ze sobą od zawsze. Paulus znał Cheddara od trzech dziesięcioleci. Nie było całkiem jasne, od jak dawna Profesor zna Cheddara. Z tego, co dowiedział się Paulus, wynikało, że Profesor był amerykańskim agentem wewnątrz KGB, obecnie na emeryturze. Oznaczało to, że albo nadal pracował dla Cheddara, albo był wolnym strzelcem, lub też rzeczywiście wysłano go na emeryturę. Paulus słyszał gdzieś, że Profesor przeżył coś tak złego, że Cheddar pozwolił mu odejść. Jeśli była to prawda, musiało to być coś naprawdę makabrycznego. Paulus nie miał pewności co do roli Profesora w obecnych wydarzeniach, za to Profesora prawdopodobnie interesowała działalność Paulusa. To był świat, w którym nie udzielano odpowiedzi na pytania. Lepiej było samemu wszystkiego się domyślić. Znali się dopiero od kilku lat. Spotkali w nowych, wspaniałych Niemczech. Ich znajomość przypominała Paulusowi opowieść o szpiegach, terrorystach i handlarzach broni, którzy przez przypadek znaleźli się w jednym miejscu, chcąc spędzić noc w zaciszu domowym. Delaney wspomniał mu kiedyś o tym, jak grał do rana w karty z Carlosem Szakalem. Carlos był wówczas najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie, a przecież grali ze sobą w karty, rozmawiali o rodzicach i wspominali czasy młodości. Paulus, spoglądając na Profesora i Delaneya, przypominał sobie tę historię. Delaney skończył curry i znowu otarł usta serwetką. Possał fajkę, która zdążyła wystygnąć. Przyłożył zapałkę i wydmuchnął wielką chmurę dymu. - Wuj tej dziewczyny przyjechał specjalnie ze Stanów, żeby ją odnaleźć. Profesor podniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się niepokój. - O czym ty mówisz? Patologicznie nienawidzę nie znanych kart. Zwłasz- cza gdy grają nimi amatorzy. - Jej wuj, John Cooper... brat Lise Koller. Przyleciał dzisiaj rano. - Skąd wiesz? - Profesor przesuwał kufel piwa po mokrej plamie na stole. - Cheese mnie powiadomił, że jest w drodze. Dotarł już na miejsce. - Ale dlaczego? Kto go tu ściągnął? - Widocznie jego siostra przesłała mu wiadomość przez przyjaciółkę. - Jego siostra? Przez jaką przyjaciółkę? - Beate Hubermann. Nie znacie jej? - Z telewizji. Bardzo seksowna. Skandynawska uroda. Doskonała w każ- dym calu - powiedział Paulus. - Gdzie się zatrzymał? - Profesor wykazywał większe zainteresowanie, niż należało się spodziewać. Paulus nie potrafił się powstrzymać od takich spostrzeżeń. Kwestia nawyku. - U Hubermann. Profesor zmarszczył brwi. - Mam nadzieję, że będzie się trzymał z daleka. Cooper! Musimy mieć go na oku, przekonać się, do czego zmierza. Chyba nie muszę wam przypominać, co się wydarzyło ostatnim razem, gdy wepchnął nos w nasze niemieckie sprawy, prawda? Paulus zaczął się zastanawiać, skąd Profesor wiedział o tym. Gdzie był dwadzieścia lat temu? W Moskwie? Pracował dla Cheddara? Czy był w to w jakiś sposób zamieszany? Delaney pykał fajkę. Pytanie nie wydało mu się dziwne. - Nie trzeba tego nikomu przypominać. Przecież to niemal legenda. Dzięki Bogu, Cooper jest teraz o wiele starszy i przyjechał bez swojego zwariowanego kumpla. Jak on się nazywał? - Olaf Peterson - podpowiedział Profesor. Paulus uśmiechnął się ze smutkiem. - Popatrzcie tylko. My też jesteśmy starsi, a dokąd to nas doprowadziło? - Trzeba było czymś wypełnić czas - mruknął Delaney. Roześmieli się ponuro, ale Profesorowi nie wydawało się to śmieszne. - Musimy więcej dowiedzieć się o "Spartakusie". Nie możemy dopuścić, aby Cooper znowu wszystko zepsuł. Musimy wiedzieć, do czego to wszystko prowadzi - jaki jest cel "Spartakusa"? Dlaczego nosi taką właśnie nazwę? To nie może być tylko Stiffel i jego rozrabiające watahy... takie rzeczy nabierają sensu dopiero wtedy, gdy się wystarczająco głęboko pokopie. - Na czyjeś zamówienie - wtrącił Paulus. Zastanawiał się, kto jest pracodawcą Profesora. Nadal Cheddar? A jeśli Profesor należy do Wolfa Kollera? Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Nigdy przedtem nie widział, żeby Profesor tak się zainteresował jakąś sprawą. Po prostu był podniecony. A zazwyczaj podchodził do wszystkiego w sposób zimny, naukowy. Kiedyś zwierzył się Delaneyowi i Paulusowi, że pisze książkę. Jeśli ktoś nieodpowie- dni dowiedziałby się o tym, Profesor mógłby dostać wyrok śmierci. Paulus nie wiedział, czy mu wierzyć. Może kłamał. Lub żartował. - Nie podoba mi się, że jestem zależny od Karla-Heinza - przyznał Delaney. - Ktoś wreszcie go ustrzeli, a ja nie mam zamiaru być tego świadkiem. Skąd on ma te materiały? Przychodzi, odchodzi, nigdy nie siedzi w jednym miejscu, nigdy nie ma go w domu, a nawet, o ile wiem, nie ma własnego mieszkania. W tej gazecie, dla której pisze, też nigdy nie wiedzą, gdzie jest. Jesteśmy zależni od takiego pętaka. Nie podoba mi się to. Profesor wstał od stołu. - A mnie się nie podoba Cooper. Trzeba trzymać się od niego z daleka. Jednak ktoś go powinien śledzić. - Może ty? - W żadnym razie. Znali się wystarczająco długo, aby móc się porozumiewać własnym językiem. Właściwie za wszystkich poręczył Ned Cheddar, ten bezcielesny głos z Georgetown. Każdy z nich miał trochę inny plan, każdy na swój sposób był związany z Cheesem. Znali swoją robotę. Ufali sobie nawzajem. No, może nie zawsze. Rozdział 10 Lee Tedy Cooper ujrzał Beate następnego ranka, wyglądała tak świeżo, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Jej błękitne oczy lśniły, zmęczenie zniknęło. Świeciło słońce. Kuchnia po sprzątaniu wyglądała znacznie lepiej. Na chwilę zapomniał o trupach na śniegu, o lęku przed ponownym spotkaniem z Lee, który budził go kilkakrotnie w ciągu nocy. Kawa była już zaparzona. Na sosnowym stole czekały trzy gatunki pieczywa, gotowane jajko w kieliszku, dwie miseczki z dżemem. Beate odłożyła poranną gazetę i z uśmie- chem patrzyła, jak Cooper rozbija skorupkę. - Pomyślałam - zaczęła - że będzie lepiej, jeśli to ja zadzwonię do Lise. Do Lee. Twoje nagłe zjawienie się może jej zaszkodzić, jeśli rzeczywiście tak się źle czuje, jak mówiła mi Erika. Powiem jej, że jesteś, i umówię was. Skinął głową. - Mam nadzieję, że będzie w stanie przyjść. Nie wiesz, w jakim jest stanie? - Dowiemy się. Jednak najpierw chciałabym cię zabrać na przejażdżkę. Za wcześnie na telefon. Poza tym powinieneś zobaczyć, w co się pakujesz. Trzeba też dać Wolfowi Kollerowi czas, żeby zdążył wyruszyć na spotkanie z kanclerzem. - Z Glockiem? - Mamy tylko jednego kanclerza. Jechali volkswagenem zostawionym jej przez brata, który wyjechał na studia medyczne do Stanów, ale jej wydawało się, że prowadzi ferrari. Styl jazdy Beate uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Cooper poważnie obawiał się, że za moment skręci kark. Słońce zniknęło, niebo poszarzało. Wreszcie znaleźli się w lesie. Beate zwolniła. Zjechała na pobocze i zatrzymała samochód. Ziemia była miękka i wilgotna, pokryta złotymi liśćmi. Wskazała ścieżkę prostopadłą do drogi. - Hasensprung. Króliczy Skok. Chodź. Wszystko ci pokażę. Wzięła go pod ramię. Szeroką kamienistą ścieżkę przykrywały złote liście. Większość drzew, a były ich tysiące, miała już nagie gałęzie. Ścieżka prowadziła w dół. Z jednej strony rosły gęste zarośla. Usłyszał szum strumienia. Przypominało to trochę Disneyland. W każdej chwili zza krzaków mógł wyskoczyć pies Goofy, skomląc i piszcząc. - W ciągu dnia nianie, pomoce domowe, a czasem nawet matki spacerują tu z dziećmi. Żadnych samochodów. Idealny symbol istnienia uprzywilejowanych. Niektórzy uważają, że jest to najpiękniejsze miejsce w Berlinie. Gdybym wyszła za mąż za bogatego faceta i mieszkalibyśmy w pobliżu, to właśnie tutaj przyprowadzałabym swoje dziecko... ale jestem zbyt pochłonięta pracą... - Roześmiała się. - Tylko się rozejrzyj... spójrz na to. Zeszli ze wzgórza. Nad strumieniem wpływającym do stawu zbudowany był mostek. Woda płynąca po kamieniach wydawała melodyjny dźwięk. Powierzchnia stawu była gładka jak stara moneta. Przy poręczach po obu stronach mostu stały wyciosane z kamienia króliki, większe niż w rzeczywistości. Przez lata wygładziły je ręce tysięcy dzieci. Beate przesunęła palcami po nosie olbrzymiego królika. - Bugs - powiedziała. Kiedy spojrzał na nią ze zdumieniem, dodała: - Królik Bugs. Patrzył na jej długie, smukłe palce. Kiedy odwróciła się do niego z uśmiechem, stwierdził, że mogłaby się znaleźć na okładce "Vogue'a". - Po co tu przyszliśmy? - spytał. - Pospacerujemy sobie. Spójrz w górę. Widzisz... Tam są domy. - Przypominają hotele. Z prawej strony Hasensprung stał masywny budynek z szarego kamienia. Cztery piętra, dach kryty łupkiem, balkony, czarne kraty z kutego żelaza, piękne cieplarniane kwiaty zwisały z koszy. Coś w tej rezydencji - wiellkość, architektura - przypomniało Johnowi dom dziadka w Cooper's Falls. Na asfaltowym podjeździe stało sześć samochodów osobowych i półciężarówek. Z lewej strony ścieżki jeszcze większy dom niemal sięgał szemrzącego strumienia. Obok stała cieplarnia i altana - miniatura dużego domu krytego czerwonymi dachówkami. Parter wysoki na dwa piętra. Powyżej, na całej szerokości domu, biały balkon. Szklane drzwi do niezliczonych pokoi. Nad balkonem jeszcze dwa piętra. Okna osłonięte wystającym dachem. Przed domem rosły wierzby płaczące. Z gałęzi osypywały się liście. Dwóch służących w liberii wnosiło coś z garażu przez boczne drzwi. - Wszystkie domy w tej okolicy są bardzo okazałe, ale ten jest największy. - Kto w nich mieszka? - Przedsiębiorcy, lekarze, prawnicy, bankierzy, finansiści. Bogaci, wpływowi. Wskazał olbrzymi biały dom. - Kto mógłby mieszkać w czymś takim... to prawdziwy pałac... - To dom Wolfa Kollera - odpowiedziała z uśmiechem. Cooper szedł szybkim krokiem Fasanenstrasse - ulicą Bażantów - od strony Ku'damm. Mocno biło mu serce. Nie widział jej od dwudziestu lat, nawet nie miał jej zdjęcia. Zaczęło mu brakować tchu. Dotarł do Fasanen- platz. Panowała tu cudowna jesień: złote liście, zielona trawa i zapach wilgotnej ziemi. Przypomniał sobie woń cmentarza, kiedy chowano jego dziadka. Fasanenplatz. To tu, jak powiedziała Beate, mieli się spotkać. Zobaczył ją z daleka. Nie mógł się pomylić, chociaż podpierała się teraz laską. Była ogromnie podobna do ich matki. Właśnie to podobieństwo było przyczyną tego zamętu przed dwudziestu laty. Cyril Cooper znalazł jej fotografię w gazecie. Był wstrząśnięty, gdyż wyglądało to na zdjęcie ich matki... Musiał się dowiedzieć, kim jest ta kobieta. Była to Lee, a ta ciekawość kosztowała Cyrila życie. Oto widział ją znowu. Wcielenie matki. Delikatne rysy, proste brwi, nieobecne spojrzenie, ruchy nieświadomie odtworzone w drugim pokoleniu dzięki cudowi genetyki. Odwróciła się i patrzyła, jak nadchodzi. Wydawała się chłodna i opanowana. Włosy barwy miodu łagodnie falując opadały na kołnierz jak u gwiazdy filmowej. Ponadczasowo piękna. Miała na sobie spodnie koloru kawy z mlekiem, oliwkowy, dopasowany blezer. Jedwabna chusta dopełniała stroju. Nie odrywała od niego oczu, gdy podchodził coraz bliżej. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Upłynęło dwadzieścia lat od czasu, gdy czuł coś takiego po raz ostatni. Lękał się władzy, jaką miała nad nim. Lękał się, że gdy tylko ją ujrzy, znów ją utraci. Raz się kochali, a dokładniej mówiąc, to on się kochał, bo ona była jakaś nieobecna duchem. Działo się to w czasach, kiedy próbował przekonać samego siebie, że nie jest jego siostrą, że po prostu nie może być jego siostrą, bo Bóg nie może tak straszliwie żartować z ludzi. Teraz była tak piękna, że nie mógł wydusić z siebie głosu. Przeszłość - krótki okres, który wspólnie spędzili, nienawiść, namiętność i lęk - leżała między nimi niczym pole minowe zasłane trupami z przegranych bitew. Była starsza, ale nawet dodawało to jej uroku w jakiś subtelny, nieokreś- lony sposób. W kącikach warg pojawiły się zmarszczki, nie od śmiechu, raczej z bólu czy zgryzoty. W jej oczach krył się smutek; a może to on pragnął, aby bez niego była nieszczęśliwa? Jeśli nie liczyć tych kilku dni, przeżyła całe życie bez niego, dwa razy wyszła za mąż, urodziła dziecko, osiągnęła wiek średni... Była tak napięta, że obawiał się, żeby się nie rozpłakała, kiedy nagle w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu. - Mój Boże, John, aleś ty wiellki... zapomniałam... - Podeszła do niego, wspierając się na lasce. Dłoń zacisnęła na rzeźbionej głowie buldoga. - Dlaczego nic nie mówisz, Johnie? Otoczył ją ramionami i poczuł, że się do niego przytula, jak delikatny ptaszek, uciekający do wielkiego, bezpiecznego drzewa. Trzymał ją w ob- jęciach i nagle spostrzegł piękno architektury niskich domów okalających plac, grubą warstwę czerwonych i żółtych liści leżących na ziemi, zieloną, wilgotną trawę. Zapamiętywał tę chwilę... Odciskał w mózgu. Znowu Lee... Upłynęło dwadzieścia lat i oto stała przed nim. Jedyna kobieta, którą kiedykolwiek naprawdę, głęboko, beznadziejnie, rozpaczliwie kochał. Nie mógł ani uciec, ani zapomnieć tej miłości. Jego siostrzyczka Lee. Kiedyś powiedziała mu, że zrujnował jej życie, że jest uosobieniem zła, które zjawiło się, aby zniszczyć jej świat i zostawić pustkę. Przyznała, że go nie nienawidzi, ale po prostu chce o nim zapomnieć. Jest Niemką, starczy jej sił, a on nic dla niej nie znaczy.... Wtedy wyjechał. Zostawił Lee u porządnego człowieka, doktora Roeschlera, który miał się nią opiekować... Przypomniał sobie chwilę, kiedy widział ją ostatni raz. W ciemny deszczowy ranek wsiedli do mercedesa z Olafem Petersonem. Doktor Roeschler stał na ganku odprowadzając wzrokiem odjeżdżający samochód. W ostatniej chwili Cooper obejrzał się. Na trzecim piętrze wąskiego, wysokiego domu pojawiło się w oknie światło i ktoś rozsunął białe firanki. To była Lee. Dostrzegł niewyraźny zarys jej postaci. - Cieszę się, że cię widzę, Lee. - Jakie banalne słowa w najważniejszym momencie życia. - Dziękuję, że przyjechałeś. Nie wiedziałam, czy zechcesz. Miałbyś pełne prawo odmówić. Nie mogłabym mieć pretensji... - Usłyszał niemiecki akcent. Trzymał ją blisko siebie, niemal szeptała mu do ucha. -Pamiętam tamtą noc, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni. - Ledwie rozróżniał słowa. - Jakby wczoraj... nigdy nie zapomniałam... - Wróciłem. Może nie jestem zbyt bystry i niepotrzebnie nadstawiam głowę. A może po prostu lubię ładne dziewczyny. Jestem już za stary, żeby się zmieniać. Puścił ją. Trzymała się wolną ręką jego ramienia. Podniosła w górę głowę. Choć raz to ona szukała jego spojrzenia. - Już dawno powinnam była cię poprosić, żebyś przyjechał. Kiedy jeszcze wszystko inaczej wyglądało - mówiła coraz ciszej. - Powinniśmy razem wyjechać dwadzieścia lat temu. - Ach, tak. Chciałbyś to wyjaśnić, prawda, Johnie? - Trzymając go pod ramię, obróciła się na lasce. Ruszyli wolno chodnikiem zasłanym-liśćmi. -Nie mogłam wyjechać. - Mogłaś, Lee. Jednak było to już tak dawno, że nie warto się kłócić. - Jesteśmy starzy - powiedziała. - Życie się zmienia. Wszystko się zmie- nia. Człowiek myśli, że coś wie, aż nagle okazuje się, że jest całkiem inaczej. - Nie jesteś stara. Nigdy nie będziesz. Jesteś tak piękna jak wtedy. - To są tylko twoje złudzenia. - Uśmiechnęła się blado. Postukiwała laską. - Gdybyś tylko wiedział... - Nie jesteśmy starzy. Przemijanie czasu nas nie dotyczy. - Nie, Johnie, to sentymentalizm. Przeżyliśmy życie daleko od siebie. Cóż, widocznie musiało tak być. - Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. Poczuł intensywny zapach skórzanej rękawiczki. - Zastanawiałam się, co ci powiem, jeśli przyjedziesz. Wiedziałam, że nie rozumiesz, dlaczego zostałam w Monachium. Podałam ci mnóstwo powodów.... Mówiłam ci okropne rzeczy, ale czułam się zagubiona, zraniona, zabijały mnie emocje, cierpiałam... - Ja też nie czułem się zbyt dobrze. Mówiła dalej, myślała tylko o sobie. Musiała to powiedzieć. Już dawno wszystko zaplanowała. - Pojawiłeś się z Olafem znikąd. W rezultacie zginął mój mąż, mój kochanek... Bałam się tego, co może mi się przytrafić, straciłam rozeznanie... - Wiem - odparł Cooper. Uścisnął mocniej jej rękę. Poczuł, że odpowiada mu uściskiem. - Należałaś do nich. Do nazistów. Jak nasz ojciec, jak dziadek... -Pragnął, żeby miała jakąś wymówkę. Aby dzieliła z nim poczucie winy, z którego sam nie potrafił się otrząsnąć. - Nie, Johnie, nie o to chodziło. - Co to znaczy, Lee? Tylko pomyśl. Potrzebowałaś ich. Zaopiekowali się tobą. Wszystko im zawdzięczałaś - życie, do którego byłaś przyzwyczajona, pieniądze, cały ten luksus. Nie obwiniam cię o to, że byłaś ich zwolenniczką, podzielałaś ich idee polityczne.... Nigdy cię o to nie oskarżałem. W każdym razie są to tak stare dzieje... - Wtedy mnie obwiniałeś, a ja nie mogłam powiedzieć ci wszystkiego, co kłębiło mi się w głowie... - Wraz z Petersonem wprowadziliśmy zamęt w twoje życie. Wiem o tym. - Kochałeś mnie, Johnie. Przemierzyłeś cały świat, aby mnie odnaleźć. Zakochałeś się we mnie, kiedy zobaczyłeś moje zdjęcie. Potem mnie od- szukałeś... Zabiłeś smoki, ale księżniczka bała się zejść z wieży i odejść z tobą... Nie powinieneś był się we mnie zakochać, Johnie... - Tak, miałaś ze mną same kłopoty - odrzekł ze ściśniętym gardłem. Niebo pociemniało, zwiastując deszcz. W oknach pojawiło się światło. Ludzie krzątali się wokół swoich spraw. Cooper poczuł, że świadomość zmarnowanego życia przyprawia go o szaleństwo. Wszystko, co nadawało sens jego życiu, wydarzyło się w ciągu tamtych kilku dni dwadzieścia lat temu. - Nic nie rozumiesz. - Westchnęła głęboko. Nie mogła na niego spo- jrzeć. - Może wtedy nie wiedziałam o tym, ale już wkrótce do mnie dotarło, że... też cię kochałam, Johnie. - Znów westchnęła, jakby brakło jej powiet- rza. - Zakochałam się we własnym bracie. Mój brat... człowiek, który zrujnował mi życie. Nie mogłam poradzić sobie z faktem, że w ogóle żywię do ciebie jakieś uczucie... wszystko było nie tak, rozumiesz? Nie można się na to przygotować, prawda? - Też nie byłem przygotowany - odparł. - Może jesteś ode mnie silniejszy... - Chyba nie. Byłem słabszy, poddałem się. Nie, nie mogę przyjąć, że mnie kochałaś. Widziałem twoją twarz. Nie kochałaś mnie. - Nie dopuszczałam do siebie tej myśli. Byłam gotowa zaprzeczać, oszukiwać ciebie i siebie... ale gdy odjechałeś, poczułam pustkę. Bardzo długo przyzwyczajałam się do myśli, że cię kocham. Do dziś dnia nie wiem, dlaczego cię pokochałam... Nie jestem wyrachowana, Johnie. Nawet potem, gdyż już pogodziłam się z moimi uczuciami do ciebie, nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak inaczej mogłabym postąpić. Pomyśl, Johnie, co by się z nami stało, gdybym wróciła z tobą do Ameryki. Oczywiście moglibyśmy powiedzieć ludziom, co tylko byśmy chcieli. Moglibyśmy pojechać do Bostonu, byłabym wdową, którą poznałeś w Niemczech, Lise Brendel, nikt by się niczego nie domyślił... Jednak my sami wiedzielibyśmy, że jesteśmy bratem i siostrą. Do czego by to doprowadziło? Ta prawda stale by do nas wracała. Dokąd zawiodłyby nas gniew i rozgoryczenie? - Nagle gdzieś z głębi jej gardła wydobył się cichy dźwięk rozpaczy, ulgi, może nadziei. - Wybacz mi tę długą przemowę, Johnie. Czekałam dwadzieścia lat, aby ją wygłosić... Nie sądziłam, że będę miała okazję... Myślałam o tym codziennie. Cooper pokręcił głową. Czy właśnie na te słowa czekał tyle czasu? Kochała go. Czy mógł usłyszeć coś gorszego? Kochała go i nic nie zrobiła. Czy to zamieniało jego życie w tragedię? - Teraz jestem chora -powiedziała. -Erika zniknęła i nie miałam nikogo innego, do kogo mogłabym się zwrócić. - Dlaczego rue zwróciłaś się do męża? Przecież jest również jego córką. - Erika go nienawidzi. Zawsze go nienawidziła. Nie, nieprawda. Kiedy była mała, uwielbiała go, potem uwielbienie zaczęło się zmieniać w nie- przejednaną nienawiść. Są po dwóch stronach barykady. Nie można tego zmienić. - Dlaczego? O co chodzi? Niecierpliwie uderzyła końcem laski w chodnik. - Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Jest za późno, aby cokolwiek zmienić. Nie mam energii, żeby z nimi walczyć. - Czy on wie, że prosiłaś mnie, żebym przyjechał? - Nie zrozumiałby tego. Dodatkowo skomplikowałoby to nasze życie. Spróbuj zrozumieć - Wolf mnie nienawidzi. Okazałam się inna, niż się spodziewał. Ożenił się ze mną, bo chciał mnie mieć. Teraz stałam się dla niego ciężarem, mogłabym przynieść mu wstyd... Ja i Erika jesteśmy zdolne go zniszczyć, bo go znamy... Erika wie o rum coś, co go przeraża. - Spojrzała na Coopera z błaganiem w oczach, aby jej uwierzył. - Sądzi, że mogłabym zrobić wszystko, i nie potrafi znieść tej myśli. Boi się, że mogłabym zdradzić jakąś jego tajemnicę. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Kiedy zachorowałam, przyszło mi do głowy, że chętnie się ode mnie uwolni. Nie jestem też pewna, czy chce, żeby odnaleziono Erikę. Trudno przewidzieć jej zachowanie. Jest bardzo niezależna... Tylko do ciebie mogłam się zwrócić... Tylko do ciebie. Zjedli lunch w restauracji "Fasanerie", z dala od ulicy. Nad głowami mieli stożkowaty niczym namiot szklany dach. Rozległ się grzmot i deszcz zaczął bębnić o szyby. Goście tej restauracji byli bardzo elegancko ubrani. Stroje kobiet musiały kosztować majątek. Lee różniła się od nich. Wiedziano, kim jest. Usłyszał szept jakiejś kobiety: "To Lise Koller, żona Wolfa Kollera". Zamówili omlety i wino reńskie. Spoglądali sobie w oczy, ale nie byli już zakochanymi licealistami. Prowadzili nie zobowiązującą rozmowę, dopóki nie przyniesiono im jedzenia. - Jesteś chora? Czy ma to coś wspólnego z nogą? - Nie, nie. Po prostu upadłam. Opowiem ci o tym później. Albo wyzdrowieję, albo nie... Doktor Gisevius nie wie, co mi jest. - Czy to dobry lekarz? - Tak, to stary przyjaciel Wolfa, znam go od wieków.... Johnie, powinniś- my porozmawiać o Erice... - Dobrze. A więc zniknęła, gdzieś pojechała? Dlaczego to zrobiła? Musi przecież wiedzieć, jak będziesz się martwić... - Ona chciała się zabić. Na nożu były tylko jej odciski palców. To jej krew była w całej łazience. Nie wiem, co mogło się wydarzyć, ale czuję, że żyje. - Czy mogłaby to być nieudana próba morderstwa? Wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. - Nie, nie, były tylko odciski palców Eriki. - Odłożyła widelec, zo- stawiając połowę omleta. - Powstaje pytanie: dlaczego próbowała odebrać sobie życie? - Wypiła herbatę, odstawiła filiżankę na spodeczek. -Pojedziemy zaraz do mieszkania Eriki. Jeśli masz zamiar pomóc w jej odnalezieniu, to właśnie od tego powinieneś zacząć. Starała się opanować, ale przychodziło jej to z trudem. - Dobrze się czujesz? Może coś ci potrzeba? - spytał. - Chcę tylko, aby moja córka wróciła. Potem... pogodzę się z wszystkim, co los przyniesie. - Wstała, przytrzymując się krawędzi stolika i kurczowo ściskając laskę. - Chodźmy. Budynek stał przy Bleibtreustrasse, eleganckiej ulicy sklepów i restauracji dla wytwornej klienteli, po drugiej stronie Ku'damm, niedaleko Mommsen- strasse. Spłowiała różowofioletowa elewacja, dużo okien, balkonów, wieży- czek, kopuł, dach kryty dachówką, pięć pięter i butiki z drogą odzieżą na parterze. Przy stoliku portiera nie było nikogo. Niewielka ażurowa winda zawiozła ich na najwyższe piętro. - Tamtego dnia, kiedy to się wydarzyło, portiera rozbolały zęby i poszedł do dentysty - powiedziała Lee. - Spędził tam kilka godzin. Nikogo nie było na służbie. Nikt nic nie widział. Portier poszedł do domu, wziął proszki przeciwbólowe i pojawił się tu dopiero następnego dnia. Winda zatrzymała się z trzaskiem. Cooper otworzył drzwi i poszedł za Lee korytarzem. Mieszkanie było duże i sprawiało przygnębiające wrażenie. Białe ściany, oślepiające neonowe cyfry. Kilka obrazów tak abstrakcyjnych, że nic nie znaczyły. Na podłodze leżała sterta gruzu, niewątpliwie udająca dzieło sztuki. Panowała tu obcość i chłód przenikający do szpiku kości. Odwrócił się do Lee. - Wiem, dlaczego uciekła. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Miała do wyboru: albo uciec, albo zamordować dekoratora wnętrz. - Jest młoda. Obraca się w świecie artystycznym. Nie możesz jej za to winić. Pokazała mu wszystko, punkt po punkcie. Gdzie krew trysnęła na lustro, umywalkę i podłogę łazienki. - Tutaj są noże. Z kuchni zaprowadziła go do największego pokoju. - Biedna bogata dziewczynka - stwierdził. Lee odwróciła się do niego ze złością. - Przestań być taki protekcjonalny. Nie znasz jej. Nie jest ani głupia, ani zepsuta. Jest samotna i boi się. Coś sprawiło, że postanowiła odebrać sobie życie. - Byłaś z nią naprawdę blisko, Lee? Powiedz mi prawdę. - Chciałyśmy być blisko. Jednak nie była mnie pewna. Zawsze obawiała się, że zdradzę to, co powiedziała mi o swoim ojcu, a ja nie potrafiłam jej przekonać, że nic mnie już z Wolfem nie łączy. Co tydzień piłyśmy razem kawę w "Cafe Einstein". Rozmawiałyśmy o jej pracy, o sztuce, o wszystkim, o czym rozmawiają ze sobą matki i córki. Dopiero kilka miesięcy temu zaczęła mi mówić różne rzeczy o Wolfie... Wtedy też po raz pierwszy miałam atak... - Stała, patrząc przez okno. Po drugiej stronie ulicy, między dwoma budyn- kami, Cooper dostrzegł olbrzymią gwiazdę Mercedesa, obracającą się powoli na dachu "Europa Center". - Co ci opowiedziała o Wolfie? - Nie pamiętam... - potrząsnęła głową. - Pomyśl, Lee. To może być klucz... - Po prostu nie pamiętam. Opowiadała mi rzeczy, które miały dla niej ogromne znaczenie, ale właśnie wtedy zaczęłam miewać chwile utraty świado- mości. Pamiętam, jak słuchałam, patrzyłam na jej twarz, gdy mówiła... ale nic ponad to... - Może podświadomie nie chcesz pamiętać. - Daj spokój z tą psychoanalizą, Johnie. Nie pamiętam. Uwierz mi. - Wierzę. - Nie chciał się z nią kłócić. Zmienił temat. - Jak dobrze Erika zna Beate Hubermann? - Beate? Nie wiem. Beate ma dziwne poglądy - być może ze względu na swoją pracę. Nie robią na niej wrażenia nasze pieniądze... nie mają dla niej znaczenia. - Mylisz się - wtrącił Cooper. - Znajomość z nią uważam za bardzo pożyteczną. Należy do nowego gatunku niemieckich kobiet, które doprowadzają Wolfa do szału. Nie pada na kolana przed takimi ludźmi jak Wolf. Beate uważa, że ludzie muszą zasłużyć na jej szacunek. - Umilkła. Zasłoniła oczy i na chwilę dotknęła skroni. - Dobrze się czujesz? - To tylko ból głowy. Erika podziwiała Beate, jej karierę w telwizji. Sama miała wyrzuty sumienia, że prowadzi życie pasożyta, a pracę w galerii dostała wyłącznie ze względu na to, kim jest. Beate robiła coś pożytecznego, coś ważnego, a Erika nie widziała celu we własnym życiu... - A miała jakiś? - Posłuchaj, Johnie. Erika nie jest Matką Teresą ani też, dzięki Bogu, Petrą Kelly. Nie poświęciła swego życia Partii Zielonych ani dobrym uczyn- kom, chociaż uważa, że powinna była to uczynić. Jest idealistką. Niezwykłe okoliczności śmierci Petry Kelly bardzo ją poruszyły... Te wszystkie smutne wydarzenia fatalnie wpływały na jej nastrój. Rozmawiałyśmy o tym, gdy spotkałyśmy się po raz ostatni. Wspomniała, że Karl-Heinz, jej chłopak, opowiedział jej o jakimś planie mającym kryptonim "Spartakus". Mówiła, że odkrył plan mający pewien związek z neonazistami, demonstracjami. Wyda- wało mi się to zbyt naciągane... - Odwróciła się od okna z pobladłą twarzą. - Nie chciałam, żeby spotykała się z tym chłopcem, który ciągle wymachiwał transparentami albo rozdawał ulotki, nie chciałam, żeby prowadziła życie wśród zamieszek, wieców, demonstracji... to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi... - Nie zawsze tak jest -odparł. -Dzięki demonstracjom udało się wyciąg- nąć Stany Zjednoczone z Wietnamu, zmusić naszego prezydenta do rezygnacji ze stanowiska. Odegrało to też ogromną rolę w obaleniu komunizmu. I uczyniło z Hitlera przywódcę Niemiec. - W ciągu kilku ostatnich miesięcy Erika jeszcze bardziej znienawidziła ojca. - Lee oblizała spierzchnięte wargi. - Czy mógłbyś mi przynieść szklankę wody? Poszedł do kuchni i nalał wody z kranu. Kiedy wrócił do pokoju, połknęła tabletkę i popiła wodą. - Wiem, że żyje i tylko próbowała się zabić... A jeśli spróbuje znowu, Johnie? Stał przy oknie, patrzył na drugą stronę ulicy. Padał coraz większy deszcz, siekł w okna niesiony przez wiatr. Robiło się coraz ciemniej. Między dwoma budynkami zobaczył obracający się znak Mercedesa. Wtem usłyszał za plecami westchnienie. Wyciągnął do niej ręce w chwili, gdy szklanka z wodą wypadła jej z dłoni i rozbiła się na podłodze. Chwycił ją, zanim upadła, i położył na białej kanapie. - Och, Boże! - szepnęła. Zadrżały jej powieki, wbiła mu paznokcie w ramię. - Miałam nadzieję, że to się nie wydarzy... Zaraz mi przejdzie, poczekaj chwilkę. -Próbowała zapanować nad sobą. - Czasami... Nie pamię- tam, gdzie jestem... kim jestem... wybacz mi, Johnie, zaraz poczuję się lepiej. Obejmij mnie na chwilę. Och, Johnnie, taka jestem głupia. Usiadł obok, a ona przytuliła się do niego. - Nigdzie się nie śpieszymy - uspokoił ją. - Odpręż się, możemy tak siedzieć całe wieki. Bardzo długo czekałem na okazję, żeby cię przytulić, Lee. Znowu zaczęła głęboko oddychać. - To przerażające. Tracę przytomność, mam luki w pamięci, niektórych dni w ogóle nie mogę sobie przypomnieć. Na przykład dnia kiedy upadłam i skręciłam nogę. Wolf mi mówił, że go nie poznawałam... - Przytuliła się mocniej do Coopera. - Wolf twierdzi, że mu na mnie zależy, że chciałby, abym wyzdrowiała, ale wiem, iż sądzi, że wariuję. Widzę to po jego twarzy. Myśli, że dostaję obłędu, i nienawidzi mnie za to. Lepiej, żeby żona Wolfa Kollera umarła, niż gdyby miała zostać zamknięta w jednym ze szpitali w Grunewaldzie wraz z innymi bogatymi szaleńcami. Co za przykrość dla ich rodzin - westchnęła. - Jestem zmęczona, Johnie. Żyłam za długo. Czas umierać. - Nie możesz umrzeć, dopiero cię odnalazłem. - Och, Johnie, przez dwadzieścia lat niczego się nie nauczyłeś - Powiedz mi, co mówią lekarze. - Już ci mówiłam. Nic nie wiedzą. Przeprowadzili mnóstwo badań. Może jakaś odmiana padaczki. Doktor Gisevius nie powie mi, zwłaszcza jeśli zna prawdę. Dają mi leki na uspokojenie, zastrzyki... - Czy Erika wie o twojej chorobie? - Nie opowiadałam jej zbyt wiele. Nie chciałam jej martwić. I tak ma dość zmartwień. Na jej szyi pulsowała żyłka. Miała ogromne oczy, bez dna. Panował mrok, rozpraszany tylko przez małą lampę na biurku Eriki. Pocałował ją. Próbowała odsunąć głowę, ale po chwili oddała mu pocałunek. Przesunął językiem po jej spierzchniętych wargach. Dotknął jej języka. Całowali się długo, bez końca. - John - wyszeptała - nigdy nie będziemy mogli być razem. - Miłość należy nazywać po imieniu. - Co on, do diabła, wie? Może miała rację? To szaleństwo myśleć, że mogliby zostać razem. Pokręciła głową. - Obejrzałeś za dużo filmów. Jesteś inny niż kiedyś. Jednak nie da się ukryć prawdy. Nie powinieneś mnie pragnąć. - Otarła oczy. - Poza tym, jak cię zobaczę następnym razem, mogę cię nie poznać, będziesz dla mnie kompletnie obcą osobą... - Nie martw się. Przypomnę ci. Poczuł, że zaczęła drżeć. Szlochała. Całował jej łzy. Przytuliła się mocno do jego marynarki. Gdyby zrobiła to samo dwadzieścia lat temu, ich życie wyglądałoby inaczej. Byliby razem. Byłby z Lee. Pragnął tylko tego. Kiedy odpoczywała, obejrzał mieszkanie, próbując zgłębić charakter siostrzenicy. Absolutny brak ciepła. Erika starannie uciekała od uczuć i dało to w rezultacie coś, co można by nazwać "przestrzenią negatywną". W kuchni stanął przed tablicą z korka w lśniących chromowanych ramach. Była to jedyna wskazówka, że ta młoda dziewczyna prowadziła jakieś życie. Zdjęcia przyjaciół latem, w kafejce na świeżym powietrzu. Śmieli się w obiektyw. Wziął jedno ze zdjęć i schował je do kieszeni. Zauważył, że z tyłu coś jest napisane. Ktoś nabazgrał adres i telefon i dwa razy podkreślił. Lee już wstała i wyglądała przez okno na rzeczywisty świat, daleki od artystycznych ekstrawagancji jej córki. - Co wiesz o tym chłopaku, Karlu-Heinzu? - Ukrywała go. Nic nie wiem. Poza tym, że ma lewicowe skłonności. Pochodzi z Berlina Wschodniego. Dziennikarz. Ciągle gdzieś grzebał, zbierał materiały... jak w przypadku "Spartakusa", o którym mówiła Erika. Złościło ją każde pytanie o niego. Podejrzewam, że nie należy do naszej klasy, jak wyraziłby się mój mąż. Jest młoda, robi, co chce... Wolf mnie oskarża, że zachęcam ją do utrzymywania znajomości z tym nicponiem. Prawdę mówiąc, nie chcę za bardzo wtrącać się w sprawy Eriki, boję się ją stracić. Nigdy nie rozmawiamy o jej chłopcach. - Nie rozmawiacie o chłopcach ani o seksie, ani o twojej chorobie, ani o jej problemach... - Rzadko rozmawiamy o rzeczach niebezpiecznych. - A więc z nikim nie rozmawiasz o tym? Może jednak? - Tylko z tobą, Johnie. Rozdział 11 Zaklinacz deszczu Coper wrócił na Fasąnenstrasse. Przystanął przez szklaną witryną, próbując zobaczyć, co się dzieje za jego plecami. Galeria sztuki nazywała się "Udo". Lee zadzwoniła do właściciela, aby uprzedzić go, że zjawi się Cooper. Wezwała kierowcę, aby przyjechał po nią na Bleibtreustrasse. Była roz- trzęsiona. Cooper niechętnie zostawiał ją w takim stanie, ale nie miał wyboru. Musiała wrócić do domu i odpocząć. Zajrzał przez szybę. Zobaczył wielką białą salę i dziewczynę z równie białą twarzą i czarnymi jak heban włosami. Kiwnęła palcem, zapraszając go do środka. Kiedy wszedł, zniknęła. Znalazł się sam wśród oślepiająco białych ścian, białych postumentów, na których stały pleksiglasowe sześciany, jakieś kom- pozycje ustawione na wypolerowanej, jasnej drewnianej podłodze: jedna to stos przemysłowych odpadków, druga - sterta nagich lalek, zmiażdżonych młotem kowalskim, który też tam leżał. Z różnych miejsc wpatrywały się w niego pojedyncze oczy. Kilka olbrzymich obrazów wisiało wyzywająco na białych ścianach. Podstawowe kolory w surowych drewnianych ramach. Na jednym czerwony wilk skaczący z zielonego budynku, na drugim czerwony wilk skaczący przez czarną, gwiaździstą noc z krwią płynącą mu z pyska. Krew namalowano jaskrawym kobaltem. Czarnowłosa dziewczyna o białej skórze zmaterializowała się u jego boku. - Herr Cooper? - Skinął głową. - Bitte... - Poprowadziła go wąskim białym korytarzem i pchnęła białe drzwi w białej ścianie. Udo byłby przerażający, gdyby nie był taki niski. Odziany w czarną skórę z licznymi sprzączkami, kolczyki, wysokie buty, na nosie trójkątne okulary w okrągłej oprawce z drutu, włosy w tęczowe pasy, zebrane w koński ogon. I do tego metr pięćdziesiąt wzrostu. Mówił cichym, grobowym głosem doskonałą angielszczyzną. Bardzo dokładnie wymawiał słowa. Obejrzał Coopera od góry do dołu i stuknął obcasami. - Jest pan bardzo wysoki. - Przerwał. - Ja jestem trochę mniejszy. - Dobre rzeczy zawsze kupuje się w małych opakowaniach. Przynajmniej tak słyszałem. - Nie zgadzam się z tym. Wierzę w kompleks Napoleona. Niscy ludzie zawsze próbują udowodnić, jak są wielcy. Jestem doskonałym tego przy- kładem - wygłosił ze śmiertelnie poważną miną. - Widzę to po pańskim ubraniu. Brakuje tylko hełmu górniczego i paska z drutu kolczastego z Auschwitz. Czy taki strój przemawia do artystycznej publiczności? - Do awangardy raczej nie. Moje przebranie przyciąga forsiastą burżua- zję. Uważają je za bardzo odważne... Właśnie o to chodzi. Muszą mnie zauważyć. - Pomyślał przez chwilę, potem usiadł w wielkim fotelu z czarnej skóry, w którym niemal utonął. - Mam zamiar wkrótce się zmienić, ale na razie nie grozi mi, że ktoś mnie pomyli z tymi ponurymi typami z innych galerii. Ten interes przynosi zyski. Mam bardzo konwencjonalną klientelę. - Która lubi pana właśnie takiego, jaki pan jest - stwierdził Cooper. Udo uśmiechnął się leniwie. - Oczekują czegoś grzesznego. Woni siarki. Daję im to. Pobudzam ich wyobraźnię, a oni oszukują samych siebie. Co mogę dla pana zrobić? - Zacisnął wąskie wargi wyczekująco. - Chodzi mi o Erikę Koller. - Tak, tak, rozumiem. - Jestem jej wujem... - Wiem. John Cooper. - Jej matka okropnie się martwi. - Ja też się martwię. -Powiedział z miną oznaczającą, że gotów jest znieść każdy cios. - Nie jestem całkiem pewien, czy zachowanie dyskrecji w sprawie jej zaginięcia to najlepsze posunięcie. Oczywiście, to nie mój interes. Stosuję się do życzenia Kollerów. - Chciałbym, żeby mi pan powiedział wszystko, co pan o niej wie. Na przykład, jak to się stało, że zaczęła tu pracować? - Po prostu się zgłosiła. Jest bardzo piękna. Poza tym odrobinę cieplejsza niż te żywe trupy, które tu zatrudniałem. Studiowała historię sztuki i znała się trochę na tym. Miała zaledwie osiemnaście czy dziewiętnaście lat, prawda? Ktoś tutaj powinien coś wiedzieć o sztuce... - Gdzie się pan nauczył angielskiego? - Dobrze mówię; prawda? Nowy Jork. Columbia University. Czasy największego zamieszania. Światła reflektorów. Dużo odlotów. Nie jestem nosicielem. Dlaczego panu to mówię? Nie ma to żadnego znaczenia. - Powiedział pan, że ktoś powinien coś wiedzieć o sztuce... - Dobrze było mieć tutaj Erikę, ponieważ ja się na tym kompletnie nie znam i nie zamierzam zawracać sobie głowy nauką. To bzdury. Bez znaczenia. Galerie sztuki muszą się zajmować różnymi rzeczami, ale niewiele ma to wspólnego ze sztuką. Seks, władza, prasa, telewizja... pieniądze. Taki jest świat sztuki końca dwudziestego wieku - korupcja i duże pieniądze. Dlatego tak go kocham. Uwielbiam czuć zapach krwi, słuchać jęku jazzu, szelestu forsy. Oczywiście to przenośnia. Ubieram się w połowie jak nazista, a w poło- wie jak ciota i bogacze wydeptują ścieżkę do moich drzwi. - Czy Erika czuła się tu jak w domu? - Ach, Erika! Zna się trochę na sztuce i jest z tego pożytek. Wie, że tu się odgrywa teatr. Jednak jej najważniejszą zaletą jest to, że ma takiego ojczulka. Cenne znajomości... śmietanka towarzyska, politycy, rekiny finansjery, kum- ple jej ojca, wszyscy z wielkimi pieniędzmi, przy władzy. Przyprowadza ich tutaj. Prawnicy w Nowym Jorku nazywali takie osoby "zaklinaczami desz- czu". Erika jest piękną zaklinaczką deszczu. Sprowadza deszcz forsy. Oczywi- ście zdaje sobie z tego sprawę. - Jest zadowolona? - Przychodziło tu dużo ludzi. Organizowaliśmy wernisaże. Same sukcesy. Jednak Erika nie była tu szczęśliwa. - Nie? - Proszę posłuchać, panie Cooper. Erika Koller jest istotą myślącą, jak więc może być szczęśliwa w takim otoczeniu? Nie powiedziałbym tego Lise Koller, ale Erika to dziwaczka. Posępna, bardzo cicha, nigdy nie wiadomo, co myśli. Zawsze miałem uczucie, że ledwie krok dzieli ją od rozpieprzenia wszystkiego wokół... Ma zasady, rozumie pan? Nigdy nie powinna była przyjść tu do pracy. - O co jej chodziło? - Skończyłem szkołę prowadzoną we Francji przez jezuitów i mogę pana zapewnić, że byłaby bardzo dobrą zakonnicą. Ciągle się wszystkim zadręczała. Sytuacją ubogich, głodującymi dziećmi, niesprawiedliwością. Zwiedzała obozy koncentracyjne i na całe tygodnie popadała w depresję. Większość z nas ma dość opowieści o wojnie. To zamierzchłe czasy. Tak, tamci Niemcy byli okropni, ale wszystko to wydarzyło się strasznie dawno. Prawda? - Jeśli tak pan uważa. - Dla Eriki wojna skończyła się wczoraj. Jeszcze słyszy zatrzaskiwanie drzwi wagonów bydlęcych, krzyk małych dzieci w drodze do pieców. Jeszcze nie przyszła na świat, dopiero jej matka urodziła się w Minnesocie! Jednak Erika wszystko to słyszy! -Pociągnął się mocno za koński ogon. - Martwi się biednymi wschodnimi Niemcami, którzy muszą sobie poradzić w nowym świecie, gdzie są wolni, ale znaleźli się dość nisko na drabinie hierarchii społecznej. Przejmuje imigrantami, ośrodkami dla uchodźców, wszelkimi objawami nietolerancji, biednymi Bośniakami, Turkami i Cyganami. Moim zdaniem cierpi na przerost sumienia. Sumienie to luksus, na który mnie zdecydowanie nie stać. Widział pan te śmieci, które tu sprzedaję? A ceny? Idiotyczne! Tylko tyle mogę zrobić, aby zachować twarz. Poza tym nie wiem zbyt wiele o Erice. Jest skryta. W stylu westalki. Zna pan ten typ kobiety, czy też dziewczyny. Jak kto woli. - Słyszałem, że ma chłopaka. Co to za historia? - Trzeba zacząć od tego, że Erika nie jest dziewczyną, która miewa wielu chłopaków. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że jest jedyną dziewicą w Niemczech. Tego chłopaka spotkałem parę razy w galerii. Jeszcze jeden, co bez przerwy bije się w piersi. Czysty moralnie. Żyje polityką. Dla niego wszystko to walka klas. Ciągle gdzieś przeciw czemuś protestował. - Zerknął na zegarek. - Za chwilę przychodzi klient. Muszę sprzedać trochę tego śmiecia. - Czy Wolf Koller i jego żona przychodzili na organizowane przez pana wernisaże? - Oczywiście. Lise namówiła go nawet, żeby kupił kilka dzieł. Był też doktor Gisevius i paru nowobogackich przyjaciół Wolfa Kollera. - Co ma pan na myśli, używając tego określenia? - Stare pieniądze pochodzą sprzed trzydziestego piątego roku. Jednak wiele osób doszło do wielltich pieniędzy po objęciu władzy przez nazistów. A Wolf Koller dodatkowo pomnożył majątek rodzinny zaraz po wojnie. Sporo zyskał na niemieckim cudzie gospodarczym. Pieniądze Wolfa Kollera można więc określić jako nowe i bardzo nowe. Teraz muszę pana pożegnać. Sam walczę o status nowobogackiego. Rozdział 12 Królotwórca Coper wrócił do Kreuzberg taksówką. Otworzył drzwi kluczami, które rano dała mu Beate. Nikogo nie było w mieszkaniu. W lodówce znalazł piwo i wziął sobie kilka ciasteczek Oreo. Usiadł na kanapie. Na ścianach wisiały duże powiększenia zdjęć. Na ile mógł ocenić, była dobrym fotografem. Na czym polegała jej rola w tej skomplikowanej sprawie? Była zbyt bystra, żeby nie mieć własnego celu. Na zdjęciu, które zabrał, obok Eriki siedziała Beate. Blondynka i brunetka z ogromnymi, przepastnymi oczami. Był tu też młody, bardzo poważny człowiek z rzadką bródką. Dziewczęta się śmiały. Oświetlona słońcem scena na wolnym powietrzu. W tle ciemna plama ruin zbombar- dowanego kościoła Kaisera Wilhelma. U stóp Ku'damm. Beate, Erika i Karl-Heinz. Beate obejmowała ramieniem przyjaciółkę. Spojrzał na fotografie na ścianach. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Te same zapat- rywania polityczne. Beate z tupotem weszła po schodach i zawołała go po imieniu. Twarz zarumieniona od zimna, kask motocyklowy mokry od deszczu. Oczy jej błyszczały. - Jak się cieszę, że jesteś tutaj! Miałam okropny dzień. Jak ci poszło z Lise? Jak się czuje? Czy są jakieś wiadomości o Erice? - Rzuciła plecak, ściągnęła kurtkę i poszła do kuchni, żeby otworzyć butelkę białego wina. A potem wzięła go pod ramię i zaprowadziła na górę do saloniku z pochyłym dachem. - Prawdopodobnie jutro przyjedzie do Berlina kanclerz na rozmowy z władzami miast. Spotka się z różnymi grubymi rybami, a najgrubszą rybą jest tu Wolf Koller... Chodzi o nazistów, którzy wymknęli im się spod kontroli... W Bonn panuje wielkie oburzenie. Mówi się o wielkiej demonst- racji antynazistowskiej... w dodatku dzisiaj został opublikowany nowy raport o gospodarce. Wyniki są gorsze, niż się spodziewano. - Westchnęła głęboko i wyciągnęła w jego kierunku smukłą nogę. - Pomóż mi zdjąć but - powie- działa - i opowiedz o wszystkim. Zrelacjonował podstawowe fakty, pomijając wszystko, co wydarzyło się między nim a Lee. Wspomniał o "Spartakusie", o tym że Wolf bał się, by córka i żona nie skompromitowały go publicznie. Zainteresował go Karl-Heinz. Jednak nie będzie łatwo go znaleźć na podstawie tych nielicznych informacji, jakie posiadał. - Twoja kolej - powiedział. - Co się tam dzisiaj stało? - Ci dranie z telewizji nie mogą znieść, że zależy mi na tym, co robię, że nie jestem cynicznym pismakiem... Nie chcę o tym mówić. W "Hotelu Bristol" zorganizowano lunch i konferencję. Jesteś bogatym Amerykaninem, dziwi mnie, że nie zarezerwowałeś tam pokoju. Szkocka z wodą za piętnaście dolarów w barze w holu głównym. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, jaki tutaj wystawisz rachunek. - Konferencję zorganizowały grube ryby. Złożyły oświadczenie, iż po- wstał komitet, który przyjrzy się uważnie nazistom w Berlinie. Oznajmili, że przyjedzie kanclerz, utworzyli fundusz pomocy rodzinom zabitych Turków, Cyganów i tamtego policjanta. - Co to za grube ryby? - Dojdę do tego. Zrobiłam kopię mojego reportażu i przyniosłam ją tutaj. Nagranie zostanie zmontowane przez kogoś innego i chcę się przekonać, jak je potną. - Wsunęła kasetę do magnetowidu. - Jest po niemiecku, ale masz tylko oglądać obrazki. Przetłumaczę, jak będzie coś godnego uwagi. - Wcisnęła guzik. Na ekranie pojawiło się główne wejście do "Hotelu Bristol", a potem sala konferencyjna. Kilku mężczyzn w ciemnych garniturach zajmowało miejsca za stołem. Kamera pokazywała po kolei ich twarze. - Patrz tam! To on! - Cofnęła taśmę i zatrzymała. - Nic się nie dzieje bez jego udziału... Teraz zorganizował powołanie komitetu. Używa sobie na całym rządzie, mówi, że kanclerz powinien się włączyć w tę sprawę, gdyż jest to problem całych Niemiec, nie tylko Berlina... Oskarża policję, że nie zareagowała szybciej, apeluje o nową, bardziej rygorystyczną politykę, wzywa Niemców, aby domagali się zaprowadzenia porządku... - Stuknęła smukłym palcem w ekran. - Wolf Koller. Królotwórca. Czy raczej, w tym wypadku, królobijca. Będzie to interesujące przedstawienie, kiedy zjawi się kanclerz. Wolf pragnie ukształtować kanclerza Glocka na własny obraz i podobieńst- wo. Jeśli Glockowi nie przeszkadza to, że zostanie marionetką, może utrzymać się na stanowisku przez wiele lat. - Widzę z tego, że Wolf to antynazista, dlaczego więc Erika tak go nienawidzi? Po czyjej stronie stoi? - Karla-Heinza. Po pierwsze, nie powiedziałam, że to przyzwoity facet. A córki mogą nienawidzić ojców z różnych powodów, nie sądzisz? Małe dziewczynki zaczynają od uwielbiania tatusiów, a potem odkrywają, że to kolosy na glinianych nogach. Erika nienawidzi ludzi u steru władzy, a jej ojciec jest typową szarą eminencją. Politycy zawsze zwracali się do niego o radę. - Jeśli uda nam się odkryć powód, dla którego Erika tak go nienawidzi, to może natrafimy na ślad, dokąd mogła uciec. - Bardzo poważnie traktujesz rolę detektywa - zażartowała. - Posłuchaj, ktoś w Stanach próbował mnie zabić. Erika próbowała popełnić samobójstwo i zniknęła. Nie można tego bagatelizować. - Mnie by to skutecznie odstraszyło. Dlaczego dałeś się w to wciągnąć? - Z powodu mojej siostry. Robię to tylko dla niej. - Kiedy zadzwoniłeś do mnie z Nowego Jorku, pomyślałam sobie, że lepiej, żebyś jednak nie przyjeżdżał. Nie chciałam być w to zamieszana. - Dlaczego? - Czy pamiętasz wieczór, który spędziliśmy razem w Bostonie? - Naturalnie. - Kiedy wróciłam do hotelu przy Copley Square, ktoś na mnie czekał w pokoju... Przeraziłam się tego człowieka. - Czego chciał, do diabła? Znałaś go? - Chciał tylko zadać mi kilka pytań. Dotyczących ciebie. Czy jedziesz do Niemiec, dlaczego jedziesz, co mi powiedziałeś o swoich planach, po co się z tobą spotkałam... - Co dalej? - Powiedziałam mu prawdę. Nie wiedziałam, w co się wpakowałam... - Kto to był? - To... to był ten człowiek, który przyjechał do Bostonu, żeby się z tobą spotkać, chciał kupić... - Kilroy! Clint Kilroy! - zawołał Cooper. - Nie wiem, jakie jest miejsce Kilroya w tej układance. Jego obecność w telewizyjnym reportażu z Bostonu wskazuje na powiązania z Kollerem czy też z Koller Industries. Czy to Wolf Koller interesuje się moją osobą? Czy dowiedział się, że Lee próbowała przekazać mi wiadomość? Nie wiem. Opowiedz mi o Wolfie Kollerze. Skąd pochodzą jego pieniądze? - To nie tylko przemysł chemiczny, firmy przewozowe i inwestycje zagraniczne -prawdopodobnie najwięcej dochodów pochodzi z nieruchomoś- ci. Należy do największych posiadaczy nieruchomości w Berlinie. Jest jednym z najważniejszych inwestorów w rozbudowie Potsdamer Platz. To olbrzymi teren tuż za Bramą Brandenburską w Berlinie Wschodnim. Największa budowa w Europie. Kiedyś mówiono, że Potsdamer Platz to centrum Europy... Koller i inni uważają, że znowu nim będzie. Na razie jest to wielkie, błotniste, puste pole. Samo serce nazistowskiego imperium. Stała tam Kancelaria Rzeszy, bunkier Fiirera. Hitler rozstał się tam z życiem, gdy Armia Czerwona dotarła do tuneli prowadzących do wnętrza. Samo centrum nazistowskiego świata. Tym razem będzie to handlowe serce Europy. Drapacze chmur, luksusowe domy, sale koncertowe, galerie. Wszystko w odległości pięciu minut drogi spacerem od Reichstagu, którego Hitler całkowicie nie zniszczył, gdzie rząd Niemiec ma powrócić przed rokiem dwutysięcznym. - Odetchnęła głęboko. - Wolf Koller bardziej niż ktokolwiek inny uosabia przyszłość Niemiec. - A co z jego przeszłością? - spytał Cooper. -Powinienem znać wszystkie szczegóły. - Nie znam szczegółów. Jego ojciec był sędzią albo profesorem prawa... Możemy się dowiedzieć. - No to do roboty. Wzięła kurtkę, zapominając o złym nastroju. Jej twarz pojaśniała. - Jeszcze jedno, Beate - zatrzymał ją Cooper. Nerwy miał napięte do ostatnich granic: spotkanie z Lee całkowicie go odmieniło. Walczył z tym cały dzień, próbował zapanować nad sobą, rozmawiając z Udo w galerii, a teraz z Beate. Starał się pokazywać spokojną twarz, maskę noszoną od dwudziestu lat. Teraz maska zaczęła opadać. - Nie znamy się zbyt dobrze, prawda? Może myślisz, że jestem miłym, dobrodusznym facetem, trochę zdezorientowanym naiwniakiem, obciążonym dziwaczną przeszłością... - Nie uważam, że jesteś miły, ale masz na to zadatki. -Uśmiechnęła się. - Jak na starszego pana przystało. - Prawda jest trochę inna. Poznałaś do tej pory tylko jedną stronę mojej osobowości. W głębi duszy jestem bardzo nieprzyjemny. Nauczyłem się być nieprzyjemnym od prawdziwego eksperta, niejakiego Olafa Petersona. Należy do tych ludzi, którzy robią to, co trzeba. Ja też potrafię stać się taki, jeśli muszę. Wszystko mi się teraz przypomina. Jak się walczy o przetrwanie, jak nikomu nie ufać... A teraz chcę, żebyś przestała mydlić mi oczy i powiedziała wszystko, co wiesz o Karlu-Heinzu. Wsźystko. - Już ci mówiłam, że wiem niewiele. - Obserwowała go czujnie, jak psa, który może zaatakować. Zaskoczył ją. Starał się mówić spokojnie i nie podnosić głosu. - Nie pieprz, dobrze? - Wyraz jej twarzy zmienił się nagle. - Jeszcze chwila i zacznę cię podejrzewać, że należysz do Hunów. A teraz spójrz na to słodkie zdjęcie: ty, Erika i Karl-Heinz. - Pomachał jej fotografią tuż przed oczami. - Pochodzi z mieszkania Eriki. Nie jest więc tak, jak twierdzisz, że znasz ich przelotnie. Znasz ich dobrze. Erika to twoja bardzo bliska przyjaciółka, prawda? Ponieważ nigdy nie rozmawiała z matką o kłopotach osobistych, to komu się zwierzała? Może tobie... przyjaciółce Beate? Tak właśnie myślę. Zatem nic przede mną nie ukrywaj. I niech Bóg ma cię w opiece, jeśli wiesz, gdzie ona jest... - Jesteś po prostu niebezpiecznym Amerykaninem... - powiedziała cicho. - To przestarzała koncepcja. Teraz dla Amerykanów wszyscy są niebez- pieczni. Cały świat do tego zmierza. Mówiąc szczerze, moja droga, nic mnie to nie obchodzi. Naprawdę nic a nic. Chcę tylko, żebyś była wobec mnie uczciwa. Co to za wielki sekret z tym Karlem-Heinzem? Mam jego adres i numer telefonu. Czy jest niebezpieczny? Obłąkany? Będzie wiedział, gdzie jest Erika? Czy to zakochany wariat, który ją porwał i wrzucił do bagażnika swojego volkswagena? Może Erika ukrywa się u niego? Czy powinienem od razu do niego zadzwonić? Zjawić się znienacka u niego w mieszkaniu? Słuchasz mnie? Dotarłem żywy do Berlina, nie mogę spokojnie czekać, aż ktoś mnie zabije. - Masz jego adres? - Erika zapisała go na odwrocie zdjęcia, które znalazłem na tablicy. - Posłuchaj, nie próbuję ci niczego utrudnić, rozumiesz? Spróbuj zapanować nad niemiłą stroną swej natury. Jesteś tu dopiero od trzydziestu sześciu godzin. - Ostrzegłem cię - powiedział. W porządku. Czujesz się lepiej? - Jej szarobłękitne oczy były teraz bardziej zimnne, ale wzięła go za rękę. - Chodźmy dowiedzieć się czegoś o Wolfie Kollerze. Znam kogoś, kogo powinieneś poznać. Rozdział 13 Szli zielonymi korytarzami, a potem znaleźli się w szarej strefie, gdzie towarzyszył im cichy szum, spokojne pulsowanie elektronicznego życia, wysysające z eteru wszystko co ważne, informacje nadające się do wysłuchania i obejrzenia, dobrze zmontowane, z dodatkiem paru pikantnych szczegółów i facetem od pogody w fatalnym krawacie. Telewizja to telewizja, tworzy własny świat. Oczy piekły Coopera od jaskrawego światła. Dwie kobiety piły kawę i chichotały, zapewne opowiadając sobie jakieś sprośne historyjki. Pomachały rękami Beate, która szła dalej nie zatrzymując się. Zaprowadziła Coopera do małego pokoju z kilkoma komputerami o niebieskich i zielonych monitorach. Panowało tu nieznośne gorąco. Może z powodu komputerów i drukarek. Na metalowych regałach leżały pudła z kasetami magnetowidowymi i stosy taśm bez pudełek. Wydruki komputero- we zwisały niczym liany. Siedząca w pokoju kobieta paliła papierosa i wpat- rywała się w zielony ekran. Blada, okrągła twarz. Szare włosy, uczesane tak, jak było to modne kilka dziesięcioleci temu, spłowiały, wyciągnięty sweter. Widocznie nie przywiązywała wagi do swego wyglądu. Możliwe, że od lat nie wychodziła z tego pokoju. Cooper poczuł, że pot spływa mu z czoła. - Brum to Strażniczka Bramy Przeszłości. - Co za mitologiczne określenie -mruknął Cooper. -Żx też nie jest jej tu gorąco. - Bruni, to mój amerykański przyjaciel, John Cooper. Chcemy zajrzeć do twojej pamięci. Kobieta niechętnie oderwała wzrok od ekranu, jakby obawiała się utracić coś ważnego. Uścisnęła mocno rękę Coopera. - Beate - zaczęła - materiał o ośrodku to dobra robota. - Mówiła, po niemiecku i Cooper nie był pewien, czy ją dobrze rozumie. Zerknął na Beate. - Bruni twierdzi, że nie pamięta nawet, co zjadła na śniadanie, ale może się dowiedzieć, zaglądając do kosza na śmieci - powiedziała Beate. - Za każdym razem przegląda śmieci tak długo, aż znajdzie to, o co jej chodzi. - Filozofka i poetka. Powiedz jej, że interesuje nas Wolf Koller. Beate porozmawiała z Bruni i zapytała Coopera: - Czy wchodzą w grę jeszcze jakieś inne osoby? - Może jego ojciec, Erhard Koller? Może Lise? - Ach, sędaa. - Bruni pokiwała głową i zaczęła stukać na klawiaturze. Obraz na niebieskim ekranie migał i popiskiwał. Bruni gawędziła z Beate paląc papierosa i zezowała na monitor. Nagle odezwała się doskonałą angielszczyzną. Zdziwiona Beate otworzyła szeroko oczy. Bruni strzepnęła popiół do filiżanki po kawie. - Beate sądzi, że pozjadała wszelkie rozumy, panie Cooper. Często się myli. - Roześmiała się głośno. - Ojciec, Erhard Koller. Trudno będzie coś o nim znaleźć. Wtedy nie było jeszcze telewizji. Sporo kronik filmowych, ale na kliszy, która obecnie nie nadaje się do odtworzenia. Poza tym działo się to podczas wojny i okupacji. Mnóstwo taśm zniszczono "przypadkiem", zbyt wielu ludzi próbowało zmienić swą przeszłość. Większość tych filmów była materiałem obciążającym. Alianci, zwłaszcza Rosjanie, polowali na nazistów, wszyscy w tamtych latach szukali dowodów - chcieli wiedzieć, kto znał Hitlera, jego dworaków. Jeśli na zdjęciu znalazł się niewłaściwy człowiek, ważni ludzie sprawiali, że klisza niknęła... - Wpatrując się w ekran, zapaliła następnego papierosa. - Obecnie, oczywiście, przechowujemy wszystko. Nie- mcy to naród archiwistów. - Beate stała ze skrzyżowanymi ramionami, spoglądała na ekran i na drukarkę, wypluwającą wszystkie zmagazynowane informacje. - Jeśli chce się pan czegoś dowiedzieć o Erhardzie Kollerze, powinien pan pójść do muzeum w Wannsee, do dawnej Sali Konferencyjnej Wannsee, gdzie Heydrich, Eichmann i inni zdecydowali, aby zabić wszystkich Żydów. Jestem Żydówką i dużo wiem o nazistach. To historia mojej rodziny. Cały czas się uczę. W Wannsee mają listy osób, które przeszły przez obozy; dokładne rejestry przedmiotów należących do Żydów: skrzywiona oprawka okularów, niebieskie pióro wieczne, wytarty skórzany portfel z rozdarciem w rogu i tak dalej, i tak dalej. Zanotowano wszystkie szczegóły, jakby kiedykolwiek rzeczy te miały wrócić do właścicieli... W porządku, teraz możemy wydrukować i poszukamy kaset. Bruni wsuwała jedną kasetę po drugiej do magnetowidu. Obejrzeli fragmenty filmów i nagrań wideo. Mozaika z życia Wolfa Kollera. Nawet ślub z Lise Brendel. Wolf Koller w towarzystwie różnych polityków; Wolf Koller gra w tenisa; Wolf Koller rozmawia z Jimmym Connorsem i Steffi Grafi; Wolf Koller gdzieś z Gorbaczowem; potem z Ronaldem Reaganem w Bitburgu, gdy prezydent amerykański odwiedził cmentarz SS, co wywołało taki skandal; Wolf Koller na uroczystości otwarcia ogromnego budynku; przedsiębiorca Wolf Koller witający grupę biznesmenów, Meksykanów, Japończyków, Chińczyków, Arabów... Najświeższe ujęcia Wolfa z uśmiechniętym Borysem Jelcynem; wspólnie świętują nowe inwestycje; spotkanie Wolfa z generałami, którzy pomogli w rozwiezieniu artykułów żywnościowych, dając ciężarówki wojskowe; uśmiechnięty Wolf ściska dłoń ponurego mężczyzny na wózku inwalidzkim. - To Egon Rossowicz - powiedziała Bruni, a Beate dodała: - Był kiedyś szefem KGB. Został kaleką w jakimś wypadku. Przez dłuższy czas nie dawał znaku życia. Wolf zna wszystkich. Brum wyjęła ostatnią kasetę i spojrzała pytająco na Coopera. . Pokręcił głową. - Cofnijmy się jeszcze bardziej - zaproponowała Beate. Bruni znowu zaczęła stukać na klawiaturze. Cooper i Beate weszli do pokoju obok i naleli kawy do trzech kubków. Beate powąchała ją i skrzywiła się. - Przypalona. Pewnie stała w ekspresie kilka godzin. Wiesz, ciągle jestem na ciebie zła. Ta twoja przemowa nie była miła. - To było tylko ostrzeżenie. Wzięła dwa kubki i zaniosła do pokoju Bruni, której nic nie udało się znaleźć. - Spróbujmy poszukać przyjaciół, znajomych przedsiębiorców, ludzi, z którymi Koller pracował - powiedziała. - Czasami można na coś trafić w najmniej spodziewanym miejscu. - Nie wiem, kim są jego przyjaciele i współpracownicy... Zaraz, proszę chwilkę poczekać! - Wpatrywał się oszołomiony w ekran. - Jezu Chryste! Patrzcie, to Gunter Brendel! Beate spojrzała tam, gdzie wskazywał Cooper. - Brendel? - Pierwszy mąż mojej siostry! Umarł dwadzieścia lat temu, niedługo przedtem, nim wyszła za Kollera... - Jesteś pewien, że to on? - zapytała Beate. - Właśnie tak wyglądał, gdy go poznałem! Bruni cofnęła taśmę. Cooper nie rozumiał komentarza po niemiecku, ale najwyraźniej był to reportaż z jakiejś uroczystości, na której Brendelowi składali gratulacje inni przedsiębiorcy. Wtem Beate krzyknęła podekscytowana i wskazując ekran chwyciła Coopera za ramię. - Jest! Wolf Koller! -Pokazała palcem postać w tle. Jak w Bostonie, gdy znalazł Kilroya na ekranie. - John! Oni się znali... Byli wspólnikami... - I obaj ożenili się z moją siostrą. Jaki ten świat mały. Beate przyglądała się klatce zatrzymanej na ekranie. - Wygląda na to, że Brendel był tu ważniejszy. Ale co to znaczy? - Później ci powiem. Przeglądali mało interesujące wydruki, materiał biograficzny Kollera, wycinki prasowe, określające rozmiar imperium nieruchomości, holdingów chemicznych i hutniczych, opisujące kontrolowane przez Kollera banki i firmy przewozowe. W końcu Beate podziękowała Bruni i zaprowadziła Coopera do swojego pokoju. Usiadła za biurkiem, na którym stał komputer, i spojrzała na Coopera. - Powiedz, co ma wspólnego nieboszczyk Gunter Brendel z tym, co się teraz dzieje? Cooper oparł nogi o pudło z kasetami. - Wszystko się łączy ze sobą, z wydarzeniami, które miały miejsce w czasie mojego pierwszego pobytu w Niemczech, kiedy natrafiłem na gniazdo nazistów. Gunter Brendel należał do nich. Był zamieszany w budowę Czwartej Rzeszy. Teraz wróciłem i odkrywam, że Wolf Koller był wspól- nikiem Guntera Brendela... Przychodzą mi na myśl dwie rzeczy. Bardzo niedobre. Po pierwsze: aż po szyję tkwiłem w morderstwie Guntera Brendela. Nie zabiłem go, ale nic by mu się nie stało, gdybym nie był w pobliżu. Dlatego sądzę, że Wolf Koller musi wiedzieć o mnie i mojej roli w zniszczeniu nazistowskiego planu. Prawdopodobnie był na przyjęciu pod Monachium tamtej nocy, gdy został zabity Brandel, a Olaf Peterson i ja zabraliśmy im Lee... - Porwaliście ją? - Uratowaliśmy ją, tak jak Cary Grant, sprowadzający Ingrid Bergman po schodach domu Calude'a Rainsa w Ostawionej. - Wiem. Znam to. - To długa historia. Zresztą Lee wróciła do nich. Chodzi o to, że Koller będzie czujny, gdy się dowie, że jestem w Niemczech i kręcę się przy jego żonie... Nie spodoba mu się. Może mieć pretensję. - Uśmiechnął się blado. Roześmiała się głośno. - Nie zdziwiłabym się wcale. Powiedziałeś, że dwie rzeczy przyszły ci do głowy... - Jedna z nich jest natury osobistej. - No, to nie moja sprawa. Uważasz, że Koller był nazistą wtedy i pozostał nazistą do tej pory? - Nie mam pojęcia. Jednak ruch nazistowski przybiera na sile i kto wie, czy nie działa w nim parę wyżej postawionych osób. Powiesz mi zaraz, że Koller to zacny obywatel, zatroskany o sytuację w kraju. A jeśli jednak zapragnie zostać kanclerzem? Może zamierza odsunąć Glocka i przejąć jego stanowisko? Beate pokręciła przecząco głową. - Koller tylko by na tym stracił - on jest właścicielem kanclerza. Koller chce posiadać, kierować, pisać scenariusz i reżyserować... Nigdy, przenigdy nie zaryzykowałby poddania swojej kandydatury pod głosowanie. Kollera nie można usunąć ze stanowiska... - Jednak żyje w świetle reflektorów. Niczym się nie różni od polityka. Czy sądzisz, że wiedziano by o jego małych, brudnych sprawkach... - Nie. Nikt z prasy nie opisuje Wolfa Kollera tak, jak robi się to z politykami, na przykład z Glockiem. Boją się go. Natomiast na pewno nie boją się tego ani żadnego innego kanclerza. Jednak należy pisać o Wolfie Kollerze bardzo ostrożnie. Poza tym dla większości czytelników pozostaje bohaterem. Słuchaj! -zawołała nagle Beate. Dochodziła jedenasta i zaczynała być głodna. - Lubisz Luciano Pavarottiego? - Co za pytanie? Oczywiście, że lubię. - To dobrze. Pójdziemy do jego ulubionej berlińskiej restauracji. Może z pełnym żołądkiem będzie się nam lepiej myślało. "Będziesz mogła opowiedzieć mi o swoim kumplu, Karlu-Heinzu. I o Eri- ce" - pomyślał. Rozdział 14 Mantovani Restauracja nazywała się "Mantovani". Cooperowi kojarzyło się to z nazwiskiem dyrygenta romantycznej orkiestry z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wszędzie wisiały powiększone fotografie Pavarot- tiego, Dominga i wielu innych wspaniałych tenorów. Tu stale rozbrzmiewały arie operowe. Beate zamówiła obiad. Kiedy jedli, spojrzała na Coopera i uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Posłuchaj - powiedział. - Chciałbym, żebyś była wobec mnie uczciwa. Moja siostra dostaje obłędu ze zmartwienia... Czy ta dziewczyna jeszcze żyje? Czy są to już zimne zwłoki w jakimś kanale? Nie znam Eriki, ale widzę, jaki ma to wpływ na Lee. Zdjęcie, które zdobyłem, świadczy o tym, że mogłabyś mi powiedzieć znacznie więcej. -Potarł oczy, gdyż czuł śmiertelne zmęczenie spowodowane zmianą czasu. Żuła fettuccine z trzydziestoma czy czterdziestoma gatunkami sera. - Przykleja się język do zębów - powiedziała i łyknęła wina. Pavarotti zaśpiewał wysokie C. - Tak, znam ich lepiej, niż mówiłam, lecz ciebie nie znam. A raczej nie znałam. Teraz myślę, że jesteś w porządku. Mogę ci zaufać. Mamy do czynienia z Wolfem Kollerem... a przecież należysz do rodziny. Pewnie o tym tak nie myślałeś, co? Jednak dla mnie przede wszystkim jesteś szwagrem Wolfa Kollera. Muszę postępować bardzo ostrożnie, żeby nie zrobić fałszywego kroku... - Bzdury. Nie jestem członkiem... - Ależ jesteś! I mogłeś być po stronie Kollera... Po prostu bałam się. Teraz uważam, że Erika polubiłaby cię. Zaufałaby ci. - Pokazała w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Walczyła ze znużeniem. - Możesz mi zaufać. - Powiem ci, co wiem, ale nie jest tego dużo. Wiesz, że Karl-Heinz uważa się za dziennikarza, i chyba rzeczywiście nim jest. Lewicowiec. Wschodniober- lińskie podziemie. To nocne stworzenie. Rozumiesz? - Jasne. Czarne filmy. Spędza całe życie w ciemności. Noc, mrok, deszcz. - Dla ciebie wszystko jest filmem. - Bo jeśli czegoś nie ma w filmie, znaczy to, że ludzie jeszcze tego nie wymyślili. Zapewniam cię. Jadła z trudem. - To idealista. Wierzył w komunizm, a teraz idea ta znalazła się w koszu. Jego ojciec był w policji. Pewnie w STASI. Karl-Heinz całe życie uczył się tego, jaki straszny jest Zachód. Indoktrynowano tam dzieci. Wbijano im do głów, że Niemcy Zachodnie to byli naziści, źli Niemcy, w dodatku marionetka Stanów Zjednoczonych, co było jeszcze gorsze. Skorumpowani, niemoralni, wierzący wyłącznie w siłę pieniądza. Erika prowadziła podwójne życie. Mogła sobie pozwolić na podwójne życie. Mogła sobie pozwolić na Karla-Heinza. Stać ją było na wszystko. Na luksus bardzo politycznego życia - nie przeszkadzały jej kłopoty dnia codziennego. Właśnie dlatego martwię się o nią. Jest idealną kandydatką, aby zostać, na przykład, terrorystką. Bardzo uprzywilejowane środowisko, dużo żalu do ojca, więcej niemieckiej winy niż należy - takie właśnie są terrorystki. - Czy uważasz, że ktoś ją porwał i urządza jej pranie mózgu, żeby została terrorystką, na przykład Karl-Heinz? A może on jest terrorystą? Może dlatego tak trudno go znaleźć? - Nie, nie jest. Mówię to tylko dlatego, że Erika jest w typie Patty Hearst. Jest wściekła na nazistów, neonazistów. Zanim Erika poznała Karla-Heinza, nie miała pojęcia, co począć ze swoim gniewem. Nie wiedziała, jak stać się polityczną aktywistką. Sądzono by, że wprowadza nową modę, nikt nie traktowałby jej poważnie... I wtedy zjawił się Karl-Heinz. Umożliwił jej zajmowanie się polityką... W dodatku bardzo dużo wiedział o jej rodzinie. Erika mówiła, że Karl-Heinz opowiedział jej o dziadku, Erhardzie Kollerze... Nie, nie wyjaśniła mi, o co chodziło. Dowiedziałam się tego dziś od Bruni. Opowiedział jej również o ojcu. - Czy ojciec Karla-Heinza mógłby się dokopać do powiązań Brendel-Koller? - Nie sądzę - odparła. - W jaki sposób gliniarz na Wschodzie dowie- działby się o najtajniejszym nazistowskim planie? Nie, nie. Cokolwiek Karl-Hainz powiedział Erice o jej ojcu, nie mogła to być taka starożytna historia. - Chcę się tylko dowiedzieć, co spowodowało, że zamierzała odebrać sobie życie. Czy brała narkotyki? Czy była w depresji? I gdzie jest, jeśli jeszcze żyje? Gdzie mogła pójść? - Nie brała narkotyków. Bała się samej myśli o nich. Czy przeżywała depresję? Zawsze była trochę przygnębiona. Chodziła na demonstracje z Kar- lem-Heinzem. Mówiłam jej, że to niebezpieczne, aż wreszcie ją pobito... - Jesteś pewna, że nie widziałaś jej od tamtej nocy? Może kiedy przygotowywałaś reportaż z demonstracji... - Przecież oglądałeś taśmę. - ...następnego dnia poszłaś się z nią zobaczyć, chciałaś jej pomóc, a ona próbowała w łazience odebrać sobie życie, gdy ty parzyłaś kawę... Pomogłaś jej zniknąć... - Ale z ciebie drań! Potrzebujesz mnie, czy muszę ci o tym przypominać? - Odgarnęła jasne włosy sprzed rzucających groźne błyski oczu. - Nadal myślisz, że cię okłamuję? - Może uważasz, że pomagasz Erice, ukrywając prawdę. Moja siostra jest w złym stanie... Nie obwiniam cię. Zaufaj mi. - Musisz się zdecydować, po czyjej stronie stoisz, jankesie. Nie jestem twoim wrogiem. - Po prostu próbuję odnaleźć Erikę. Robię, co mogę. Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałaś? - Tak... masz rację, rzeczywiście dzwoniła do mnie tamtej nocy. Spałam... Dnie i noce już całkiem mi się mylą ze względu na mój rozkład zajęć. Zadzwoniła do mnie po powrocie do domu z wiecu. Nie wiem, gdzie wtedy była, nie wiem, czy był z nią Karl-Heinz. Martwiła się. Powiedziała, że uderzono ją w głowę. Wydawało jej się, że Karl-Heinz został poważnie ranny... - Nie widziałaś jej ani nie rozmawiałaś z nią od tamtej pory? - Powinnam była się z nią zobaczyć, ale nie zrobiłam tego. - A jego widziałaś? - Nigdy nie spotykałam się z nim sama. - Nic nie zwróciło twojej uwagi, gdy z nią rozmawiałaś? - Była zmartwiona. Czy przyszło mi do głowy, że mogłaby odebrać sobie życie? Oczywiście, że nie. - Dała znak kelnerowi, żeby przyniósł rachunek. Gdy wychodzili z restauracji, Cooper zatrzymał się i powiedział: - Nie znalazłem sobie jeszcze pokoju w hotelu. - Och, Cooper, Cooper - westchnęła. - A więc moje mieszkanie stało się kwaterą główną. Dobrze. Jednak nie posuwaj się za daleko z tym zadawaniem pytań. Kto wie, co mogłabym ci zrobić, gdy zaśniesz. - Będę spał z otwartymi oczami. Widziałem, jak robi to pewien facet w filmie Sprytna kobieta z Gregorym Peckiem i Bacall. Lauren Bacall spogląda na śpiącego boksera ze złamanym nosem i mówi: "Mój Boże, on wcale nie ma nosa". A Peck odpowiada: "Jasne, że ma, tyle że w środku". Roześmiała się. Patrząc na nią na chwilę zapomniał o swojej siostrze. Tylko na chwilę. Werner Paulus mocno spał, gdy zadzwonił do niego Max Adler. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, o co chodzi. Głos Adlera drżał. Słychać było hałas, krzyki, syreny i Bóg jeden wie, co jeszcze. - Szefie, musisz tu przyjechać. Dworzec Zoologischer Garten, okropna sprawa. Dwie bomby rozwaliły paru gliniarzy. Odpalono je radiem... To prawdziwy koszmar, szefie. Nie uwierzysz, kto to zrobił... Zostawili wizytów- kę. - Głos Adlera utonął w syrenach ambulansów, wozów strażackich i policyjnych radiowozów. Paulus nie był szczególnie zaskoczony tym wydarzeniem. Adler nie powiedział mu jednak, kto jest odpowiedzialny za podłożenie bomb, i nie ma sensu bawić się w żadne zgadywanki. Z miejsca, w którym stał, w powodzi oślepiającego światła reflektorów widział popękane ściany i podłogi, zwały gruzu na schodach, rozrzucone pręty zbrojeniowe. Wstrzymano ruch pociągów, komunikacja w Berlinie będzie zakłócona przez wiele dni. Sterczały powyginane szyny... wszędzie odłamki szkła... Nie potrafił sobie wyobrazić, jak to się stało, że budynek stacji po prostu się nie zawalił. Co się stało? Trzeba było ułożyć w całość fragmenty informacji. Ktoś zadzwonił do policji i powiadomił, że o północy na dworcu Zoologischer Garten wybuchnie bomba. Mieli prawie godzinę na odnalezienie jej i unie- szkodliwienie. Przyjechali fachowcy od bomb i kilka policyjnych radiowozów. Zachowywano największą ostrożność, ponieważ pamiętali wszyscy o aktach przemocy z zeszłego tygodnia. Kiedy już oczyścili teren, przegonili nocnych podróżnych i zorganizowali na wszelki wypadek pomoc lekarską, psy znalazły podejrzaną paczkę... Gdy do niej podeszli, została zdetonowana. Dwa psy i czterech ludzi zginęło na miejscu. Prócz tego od tej bomby rozpryskowej zginęło jeszcze dziewięciu policjantów i kilku cywilów kręcących się w pobliżu. Ledwie umilkł potworny huk, nastąpił wybuch na klatce schodowej. Znisz- czony został bok budynku, schody i część trakcji. Na zewnątrz stacji cztery osoby ciężko ranił spadający gruz. Prawdziwa masakra. Ciała zabitych i rannych zostały zabrane. Na ulicach wokół dworca pełno było wozów transmisyjnych telewizji. Zjawili się reporterzy, fotografowie. Wkrótce Max Adler miał wygłosić oświadczenie dla prasy, określające liczbę poszkodowanych i rodzaj użytego urządzenia wybuchowego. Kto mógł to zrobić? Co jeszcze czekało Berlin? Jak przywrócić porządek? Kiedy berliń- czycy będą mogli żyć spokojnie? Czy władze mają jakiś plan? Czy bomby podłożyła IRA? Czy wybuch miał związek ze zbliżającą się wizytą królowej Elżbiety w Niemczech? Zadawano coraz to nowe pytania, a Werner PauIus był wdzięczny Opatrzności, że nie musi na nie odpowiadać. Wśród stert gruzów widział ciemne plamy krwi, kawałki ubrania, po- rzucony, zgnieciony but; zapomniany palec leżał w miejscu, skąd niedawno ktoś zabrał ramię w rękawie policyjnego munduru. Służby techniczne i medy- czne, specjaliści od badania miejsca zbrodni, wszyscy ciężko pracowali, próbując nie myśleć o tym makabrycznym wydarzeniu. Unosiła się szczegól- na, dusząca woń, przypominająca Wernerowi Paulusowi wojnę. Był to zamach, którego celem stali się policjanci. Terroryści dowiedli, z jaką łatwością potrafią zabić, jak bezradna jest policja. Ktoś w pobliżu dworca obserwował policjantów przygotowujących się do rozbrojenia bomby i nacisnął guzik. Jeden z gapiów, ukryty w tłunie, śmiertelnie niebezpieczny. Przekroczono pewną granicę. Tym razem ofiarami nie byli już uchodźcy, lecz przedstawiciele władzy, społeczeństwa. Policja reprezentowała porządek, z którego zakpiono. Miał zapanować piekielny chaos, wymierzony przeciw społeczeństwu. Wszystko wyglądało bardzo źle, ale było coś jeszcze. Ten akt terroru podpisano naręczem czerwonych róż, rzuconych na gruzy przy schodach. Wizytówka jednej z grup, która przed wielu laty siała grozę, mordując i niszcząc. Wizytówka organizacji terrorystycznej Dorfmann. Paulus wrócił pamięcią do dni, gdy sam był szefem Biura. Max Adler podszedł do niego i przystanął obok z rękami w kieszeniach. Spoglądał na ruiny. - Posunęli się stanowczo za daleko. - Wydmuchał nos podrażniony pyłem ceglanym. - Jednak te czerwone róże... Nic nie rozumiem, szefie. To znak firmowy. - Dorfmann... Rafaela Dorfmann. - Tak, oczywiście. Tyle to jeszcze wiem, ale przecież oni wszyscy nie żyją... nie żyją od wielu lat. - I to jest właśnie ciekawe, prawda, Max? Rozdział 15 Fiinrerbunker Następnego ranka Coopera obudził Chet Baker, śpiewający You'd Be So Nice to Come Home to. Beate krzątała się w kuchni. Poczuł zapach kawy. Kiedy zajął miejsce przy sosnowym stole, czytała poranne gazety, jadła kanapki z kiełbasą i robiła jakieś notatki. Obok jego talerza i filiżanki stał dzbanek z kawą. Nie patrząc na Coopera, rzekła: - Czeka mnie pracowity dzień. Burmistrz, kanclerz, przesłuchiwania skinów. Królowa Elżbieta jest w drodze i niewątpliwie będą protesty. Zeszłej nocy na stacji Tiergarten pojawił się Elvis. - Elvis? Nie żartuj. - Nalał sobie filiżankę kawy i wziął nóż, żeby ukroić kiełbasy. - Czy mogłabyś wyświadczyć mi przysługę? Chciałbym spróbować skontaktować się z Karlem-Heinzem. Pamiętasz ten numer na odwrocie zdjęcia? Jeśli tam będzie, w co wątpię, możesz mi być potrzebna jako tłumacz. Jeśli go nie będzie, mam zamiar go poszukać, zaczynając od tej gazety, do której pisze. O ile mają jakąś stałą siedzibę. - Odkroił kawałek kiełbasy, położył na kromce chleba i dodał odrobinę konfitury z truskawek. - Zrobisz to? - On zna angielski. - Mimo że pochodzi ze Wschodnich Niemiec? Myślałem, że był to grzech śmiertelny. - Karl-Heinz uczył się angielskiego po to, aby lepiej poznać wroga. Zachodniego Diabła. Będę jednak w pobliżu, kiedy zadzwonisz. - Wyciągnęła rękę przez stół i dolała mu resztkę kawy, potem wstała i zaczęła zmywać naczynia. Odwrócona tyłem, pobrzękując talerzami, powiedziała: - Na co patrzysz? - Na ciebie. Jesteś bardzo zgrabna. - Tak? - Obróciła się w jego stronę. Uśmiechnęła się. - No to zadzwoń wreszcie. - Niby gdzie mam dzwonić? - Co on robi? Przecież mógłby być jej ojcem. -Patrzyłem na ciebie i zapomniałem o wszystkim, co ma jakiś związek z Vaterlandem. Chciałbym, żeby§ się przekonała, jaki potrafię być urzekający. - Urzekający. To dla mnie nowe słowo. - Oznacza tyle co "pociągający". - No więc masz zamiar zadzwonić? - Tak jest, proszę pani. W tej chwili. Telefon odebrał jakiś mężczyzna. - Nie znam dobrze niemieckiego. Czy zastałem Karla-Heinza? - Nie znam żadnego Karla-Heinza. - Niech pan poczeka, proszę nie odkładać słuchawki. - Spojrzał na Beate, która przysłuchiwała się rozmowie praz dodatkową małą słuchawkę. Kiw- nęła głową: "To on". -Niech pan posłucha, jeśli zobaczy pan Karla-Heinza, proszę mu powiedzieć, że chodzi o Erikę. Niech pan mu powie, że mam informacje o Erice. Muszę z nim pomówić. Zrozumiał pan? -Zapadła cisza. - Czy jest tam pan jeszcze? - Kim pan jest? - Przyjechałem specjalnie z Bostonu. Jestem jej wujem. Gdzie można znaleźć Karla-Heinza? Proszę mi wierzyć, to bardzo ważne. - Może zechciałby się z panem zobaczyć gdzieś na świeżym powietrzu. - W porządku. Proszę podać adres. - Na otwartej przestrzeni. Rozumie pan? - Oczywiście, ale gdzie? - Wie pan, gdzie jest Potsdamer Platz? - Znajdę. - Jest bardzo duży. Niech pan przejdzie przez Hrandenburger Tor. Na prawo jest wiellcie puste pole. Na jego skraju stoi cyrk. Z tyłu jest blok mieszkalny z restauracją i kawiarnią. Na brzegu pola jest hałda śmieci. Rozumie pan? - Tak. - Jeśli Karl-Heinz zechce się z panem spotkać, to tam będzie. Niech pan czeka. - Dobrze. - Niech pan przyjdzie sam. On jest bardzo nerwowy. - W porządku. O której? - O piątej. To wszystko. Dźwięk odkładanej słuchawki. - To był Karl-Heinz we własnej osobie - powiedziała Erika. - Nie umie się oprzeć magicznemu słowu: Erika. Kilka minut później zadzwonił telefon. - Mój szef... -powiedziała, zasłaniając ręką słuchawkę. Słuchała uważnie ze zmienionym wyrazem twarzy. Odpowiedziała coś szybko po niemiecku, odłożyła słuchawkę i od razu sięgnęła po płaszcz wiszący na oparciu krzesła. - Wydarzyło się coś strasznego. Masakra na dworcu Zoologischer Garten. To tak jakby bomba wybuchła u was na Grand Central Station. Zeszłej nocy, około dwunastej. Tyle się dzisiaj dzieje, że memu szefowi brakuje ludzi. Jadę do Zoo... - Kto jest odpowiedzialny za zamach? - To idiotyczne, ale wygląda na to, jakby Czerwona Podziemna Armia znów zaatakowała. Przecież to takie dawne dzieje. Co za szaleństwo! W połą- czeniu z działalnością Stiffela musi to spowodować zwrot rządu na prawo. Społeczeństwo tego zażąda. Naszym grubym rybom jest to bardzo na rękę. - Odruchowo pocałowała go na odchodnym i powiedziała, uśmiechając się z błyszczącymi oczami: - Uważaj na siebie, Coop. Nie ryzykuj niepotrzebnie. Zobaczymy się później. Taksówka przemknęła obok masywnego pomnika, upamiętniającego przybycie Armii Czerwonej do Berlina w kwietniu czterdziestego piątego roku. Na postumencie stał czołg, który jako pierwszy z wyzwolicielskiej armii wdarł się na ulice miasta. Marmurowy blok pochodził podobno z gabinetu Hitlera w Kancelarii Rzeszy. Jechali szeroką aleją prowadzącą prosto do Bramy Brandenburskiej, osnutej szarawą, ponurą mgłą. Brama była sym- bolem Berlina, jak wieża Eiffla symbolem Paryża. Masywna, solidna. Kwad- ryga - bogini zwycięstwa i jej rozszalałe rumaki - kierowała się w stronę Berlina Wschodniego, w kierunku Muzeum. Unter den Linden, kiedyś jedna z największych, najszerszych, najmodniejszych alei Europy Środkowej, ciąg- nęła się daleko na wschód. Taksówka przejechała pod potężnym środkowym łukiem bramy. Zapłacił kierowcy i wysiadł na wilgotny chłód. Wiatr smagał tłum kręcący się po pchlim targu, który powstał w chwilę po 'zburzeniu Muru. Zegarki, dystynkcje, medale, kiedyś należące do Armii Czerwonej, peruwiańskie naszyjniki i bransolety, podróbki rolexów i breitlingów, rzeźbione szachy i wykładane drewnem szachownice z Pakistanu, kawałki betonu pomazane byle jak farbą w sprayu, które jakoby miały pochodzić ze zburzonego Muru, gabloty z biżuterią, noszone na szyi przez Afgańczyków, mundury wojskowe armii NRD, czapki, buty, noże, kompasy, kamizelki moro, fragmenty perskich dywanów, używane samochody sprzedawane przez Arabów i męż- czyzn o ciemnych twarzach z zapadniętymi policzkami i głęboko osadzonymi oczami płonącymi jak węgle. Ludzie ci wyglądali tak, jakby w ostatniej chwili uciekli z Kabulu wraz z ewakuującymi się oddziałami radzieckimi. Był to bazar Trzeciego Świata, gdzie sprzedawano towary niezbyt bogatym turystom z całej Europy, Amerykanom poruszającym się ostrożnie wśród setek hand- lujących, jakby oglądali jakieś dziwaczne zoo, Niemcom z zachodnich landów szukającym okazji. Ciężary dźwigały tu kobiety, tęższe od swych mężczyzn, zapatrzone gdzieś w przestrzeń, pozbawione wszelkiej nadziei. Deszcz skra- piał wszystko niczym "Agent orange". Cooper przepychał się przez tłum, aż znalazł się przed jasno oświetlonym, kompletnie opustoszałym wesołym miasteczkiem z sześcioma karuzelami. Nie było nikogo z obsługi. Karuzele kręciły się bez żywej duszy. Wesołe miastecz- ko wyglądało jak przyjęcie urządzone dla gości, którym nie chciało się przyjść. Cooper przystanął, znieruchomiał, na moment sparaliżowany strachem. Poczuł się, jak człowiek uwięziony w złowieszczym przedstawieniu Grahama Greene'a, bez przyszłości, obserwowany, przeklęty. Doszedł do rogu i skręcił w prawo. Opustoszały chodnik pokrywała warstwa błota. Zobaczył przed sobą budynek, który mógł być blokiem mieszkalnym, wspomnianym przez Karla-Heinza. Ruszył w tamtym kierun- ku. Ukazały się światła restauracji i kawiarni na parterze. Zalegająca tuż przy ziemi mgła ukrywała krzaki i kępy chwastów. Znowu skręcił w prawo. Dojrzał za szybą kilka osób czytających gazety. Mały kościół wydawał się nieczynny. Nagie drzewa wyglądały jak po bombardowaniu. Na czarnych gałęziach tu i tam siedziały wielkie czarne ptaki. Na deszczu stały zabłocone dwa motocykle. Tuż przed nim, po drugiej stronie błotnistej ścieżki wysypanej żużlem, rozciągało się wielkie pole. Czy to Potsdamer Platz? Przyszłe centrum nowej Europy? Miejsce działalności Wolfa Kollera? Czekało ich dużo pracy. Zapadł już mrok. Zimny deszcz przesiąkł przez szalik. Cooper wepchnął dłonie w rękawiczkach głęboko w kieszenie starego płaszcza. Kilkaset metrów dalej zobaczył jasne światła i usłyszał cichą muzykę. Cyrk... Skierował się w tamtą stronę. Pole pokrywały śmiecie, dziwaczne części różnych przedmiotów. Połamane stoły, kawałki podartych tkanin, łopocące niczym białe flagi po kapitulacji, choć bitwa już dawno została przegrana. Nagle ogarnęło go przygnębienie. Chłód i wilgoć przenikały na wylot, psuły nastrój. Czy przypadkiem nie popełnił błędu zjawiając się w Niemczech? Znowu ktoś go wciągnął w ten koszmar, ale tym razem nie ma Olafa Petersona, który mógłby go ocalić. Co, u diabła, tu robi? Czy ma to w ogóle jakieś znaczenie? Dlaczego po prostu nie wraca do domu? Lee. Erika. Beate. Wolf Koller. Kilroy. Karl-Heinz. Życie każdego z nich, wszystkie wydarzenia łączyły ze sobą, tworząc sieć, w którą się zaplątał, nim zrozumiał, co się dzieje. Poczuł się, jakby był na muszce. Zastanawiał się, czy usłyszy strzał. Próbował nie myśleć o Lee. Od chwili gdy zeszłej nocy zobaczył na taśmie Brendela i Kollera, odsuwał każdą myśl o niej. Najpierw wyszła za Brendela, a potem za Kollera... Powinien był wiedzieć. Ludzie się nie zmieniają. Zaledwie wczoraj trzymał ją w ramionach, całował i pragnął. Nie obejrzał się za siebie, na czyhającą przeszłość. Ludzie się nie zmieniają. Nie zmienił się, niczego nie nauczył. Pragnienie, tęsknota, miłość na moment go oślepiły, gdy ją zobaczył, dotknął. Wystarczyło półtorej sekundy, aby zniszczyć sobie życie... rozwalić wszystko, czego tak bardzo starał się nauczyć. Nauczył się tylko tyle, że nigdy nie można się niczego nauczyć. Wyrosła przed nim hałda. Cooper ostrożnie kluczył między śmieciami. Zmiażdżone betonowe słupy, kawały brudnego tynku, drut kolczasty, spróch- niałe drewno, porzucone rury kanalizacyjne. Czterdzieści metrów za hałdą widać było wesołe światła cyrku. "Cyrk Amerykański". Deszcz siekł go w twarz. Scenerię powieści Grahama Greene'a zastąpiły obrazy i dźwięki z filmu Felliniego. Doskonale surrealistyczne. Z powiek spływała mu woda. Wesołe okrzyki i śmiechy dzieci unosiły się nad błotnistym wysypiskiem. Słyszał muzykę. Parada klownów. Mężczyzna w białym mundurze ze złotymi epoletami i wysokich butach ustawiał z trudem kilka koników w zawadiackich kapelusikach. Przygotowywał je do wejścia na arenę. Obok namiotu stały trzy wielkie czerwono-złote klatki z grubymi kratami i wysokimi, pomalowanymi na złoto kołami. Zza krat para lwów wpatrywała się obojętnie w deszczową noc. Ich oddechy tworzyły białą chmurę pary. Zapatrzone w dal, śniły o wyżynach w Kenii, o przeszłości. Obok dwa tygrysy niespokojnie krążyły po klatce, od czasu do czasu wydając z głębi gardzieli niechętny pomruk. Dzieciaki w namiocie krzyczały z uciechy. Dwóch męż- czyzn w czarnych dżinsach i skórzanych kurtkach obserwowało lwy, paliło papierosy, na coś czekało. Cooper zwrócił się ku hałdzie śmieci. Na górze stało dwóch mężczyzn. Na ławce pomiędzy nimi leżała gruba teczka. Patrzyli w kierunku Zachodu, w stronę świateł migocących w deszczu, jakby mieli nadzieję, że dostrzegą pierwsi swych wyzwolicieli. Cooper wspiął się na hałdę. Jeden z mężczyzn odwrócił się ku niemu. Miał okrągłe, ciemne okulary. Patrzył gdzieś obok Coopera. Powiedział coś po niemiecku. Wyciągnął rękę przed siebie, macając w powietrzu. - Nie mówię po niemiecku. Odwrócił się drugi mężczyzna. Miał na sobie czarną skórzaną czapkę i czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Powiedział coś po niemiecku do niewido- mego, a potem zapytał Coopera: - W czym mogę panu pomóc? - Mam się tu z kimś spotkać. Czy pan jest Karl-Heinz? - W mroku nie widział zbyt dokładnie twarzy. - Nie. Interesuje pana to miejsce? - Mam się z kimś spotkać. Czy to Potsdamer Platz? - Tak; kiedyś stała tu Kancelaria Rzeszy. Interesuje pana historia? - Kancelaria Rzeszy? - Tak. A tam jest Fuhrerbunker. Pod ziemią, naturalnie. Umarł w nim... a jego ciało zostało spalone... Armia Czerwona... - Kto umarł? Przez chwilę mężczyzna wpatrywał się w niego bez słowa. Był w średnim wieku, ale spod czapki wymykały się siwe włosy. - Adolf Hitler. - Och, tak, rozumiem. - Armia Czerwona dotarła do wejścia do tuneli... Interesuje pana histo- ria? Mamy monografię, którą warto przeczytać. - Odwrócił się w stronę ławki i otworzył parasol. Szczęknęły zamki przy teczce. - Oto historia bunkra Fiihrera oraz Kancelarii Rzeszy. Naród zapomina historię Niemiec. - Wycią- gnął ku niemu skoroszyt. - Jak pan widzi, są tu rysunki architektury, reprodukcje zdjęć archiwalnych... napisane po angielsku, choć obawiam się, że nie uniknąłem błędów. Robiłem, co mogłem. A tutaj właśnie stoimy. - Postukał palcem w odręcznie narysowaną mapę. - Rosjanie twierdzą,. że umarł tam też Martin Bormann... ale niektórzy z nas wątpią w to. Podmuch wiatru poznaczył kartki kroplami deszczu. W namiocie koniki stawały dęba, trzaskał bicz, zespół muzyczny grał wesołą melodię. Nagle szarpnięty wiatrem parasol wygiął się na zewnątrz. Szamotał się w dłoni niczym olbrzymi, oszalały nietoperz. Mężczyzna walczył z nim przez chwilę. Cooper zatrzasnął teczkę, żeby ochronić jej zawartość przed wilgocią. - Danke. Czy chciałby pan otrzymać tę monografię, sir? - Odłożył zepsuty parasol na ławkę. - Naturalnie. Ile? - Dziesięć marek. Proszę. Cooper podał mu pieniądze, zwinął kartki i wepchnął je do kieszeni. Nie zauważył w pobliżu nikogo. - Danke, danke, danke... Mężczyzna ukłonił mu się lekko, jego głos cichł, gdy Cooper schodził z hałdy. Tutaj, właśnie tutaj padła ostatecznie Trzecia Rzesza. Gótterdammerung. Czy Bormann naprawdę zginął? Czy uciekł, a Skorzen- ny i 'Legion Kondor przetransportowali go z Madrytu do Ameryki Połu- dniowej? Padało coraz bardziej, wiatr wirował na rozległym polu. Gdzieś daleko majaczyła w światłach Brama Brandenburska. Gdzie, do diabła, był Karl-Heinz? Jaki sens miało czekanie na niego? Może to wcale nie z nim rozmawiał? Może Beate i Karl-Heinz chcieli go usunąć z drogi? Istna paranoja, która zawsze go prześladowała, ledwie przekroczył granicę Niemiec. Cooper rzucił ostatnie długie spojrzenie w ciemność, potem spojrzał w kierunku bloku mieszkalnego, w stronę Bramy Brandenburskiej, na mężczyzn na szczycie hałdy, na cyrk, Zza klatki z tygrysami wyłoniła się powoli z mroku jakaś postać. Mężczyzna dłuższą chwilę obserwował Coopera, a potem pomachał prawą ręką. Lewą przyciskał do uda kask motocyklowy. Cooper z trudem przedarł się przez zarośnięty chwastami odcinek pola, uniknął kilku zdradliwych dziur, wspiął się na popękane betonowe bloki i ominąwszy stos żużla, dotarł do ulicy. W namiocie rozlegała się głośna ', muzyka, akompaniament do ewolucji akrobatów, której towarzyszyły dziecię- ce okrzyki zachwytu. Cooper wyobraził sobie artystów na trapezie, wyciągają- cych ku sobie ręce w tej jednej chwili, gdy ich palce mogły się zetknąć. Przeszedł przez ulicę do czekającego mężczyzny. - Karl-Heinz? Lew w klatce wydał z siebie odgłos jak pomruk wulkanu. Mężczyzna znowu wyłonił się z mroku i Cooper zobaczył jego twarz, rzadką bródkę. Był to bardzo młody chłopiec. Miał strup na twarzy i podbite oko. Siniak już trochę zbladł. - Może jestem Karl-Heinz, a może on mnie przysłał. - To ty jesteś Karl-Heinz. Widziałem twoje zdjęcie. Erika przypięła je do tablicy w kuchni. Byliście na nim, Erika i Beate. Skinął głową. - Kim pan jest? - Erika jest moją siostrzenicą. - Nigdy mi nic nie mówiła... - Jestem bratem Lise Koller. Przyjechałem z Bostonu, by pomóc odnaleźć Erikę. - Co ma mi pan do powiedzenia o Erice? Co pan może zrobić, żeby ją odnaleźć? - Nagle w jego oczach pojawiło się błaganie. -Znalazł ją pan? Czy wszystko w porządku? - Nie wiem. Chciałem zobaczyć się z tobą. Podobno trudno cię znaleźć. - To prawda. Mam wrogów, panie... - Cooper. John Cooper. - Mam wrogów, panie Cooper. A pan wyciągnął mnie tutaj, nie mając mi nic do powiedzenia. Zatem zostawiam pana... Cooper wyciągnął rękę i położył olbrzymią dłoń na kruchym ramieniu chłopca. - Nie, nie odejdziesz, dopóki nie zadam ci kilku pytań. -Zacisnął palce. - Nie sprawiaj mi kłopotu, synu. Potrzebuję twojej pomocy. Chyba chcesz, żeby Erika się odnalazła, prawda? - Niech pan zabierze rękę albo pan ją straci. Cooper uśmiechnął się. - Dasz mi kilka minut? Naprawdę jesteśmy po tej samej stronie. - Cofnął rękę. - Byłeś jej najbliższy. Kocha cię. Wywarłeś na nią ogromny wpływ... Kiedy cię poznała, była młodą, niedoświadczoną dziewczyną, a ty stałeś się jej nauczycielem. Czyż tńe mam racji? - Chyba tak. - W głosie chłopca wyczuwało się dumę. - Zatem jesteś tym człowiekiem, z którym muszę porozmawiać. Co się stało z twoją twarzą? Spadłeś z motocykla? - Jeżdżę bardzo dobrze, panie Cooper. Nie spadam z motocykla. To efekt spotkania z tym draniem Stiffelem i jego bandą. Słyszał pan o Stiffelu? - Och, tak. Czy była to ta sama demonstracja, na której pobito Erikę? Karl-Heinz cofnął się z powrotem w mrok pod płócienny daszek. Bęb- nienie deszczu denerwowało tygrysy. - Tak. Wtedy widziałem ją ostatni raz. - Zabrałeś ją tamtej nocy do domu? - Nie. Próbowałem ją wyciągnąć. Tłum oszalał. Wymachiwali pałkami i kawałkami rur. Odepchnięto mnie i nie mogłem się do niej dostać, Zostałem porządnie pobity, jak pan widzi, i zemdlałem. Kiedy się ocknąłem, byłem w drodze do szpitala. Opatrzyli mnie. Ledwie trzymałem się na nogach. Z trudem dotarłem do domu. Przespałem się trochę, a zaraz po obudzeniu zadzwoniłem do niej, ale nikt nie odpowiadał. Potem się dowiedziałem, że zniknęła. - Jak się dowiedziałeś? - Beate mi powiedziała, kiedy do niej zadzwoniłem. Odparła, że poszła do domu Eriki, ale nikt nie otwierał, a potem wspomniała o tym, czego dowiedziała się od Lise Koller... o nożu i krwi. - Jak myślisz, co się wydarzyło? - Nie wiem. Nie mogę uwierzyć, żeby zerwała ze mną bez uprzedzenia... - Nie zerwała? Jednak podcięła sobie żyły. - Nie wiem, co się wydarzyło. - W jego głosie pojawiła się rozpacz. Był bliski łez. - Może się mną znudziła, miała powyżej uszu moich śledztw, marszy, demonstracji... Chyba posunąłem się za daleko. - Znudziła tobą? Daj spokój, synu. Słyszałem, że każde twoje słowo było dla niej wyrocznią... - Ale się bała. Bała się tego, co jej pokazałem. Obawiała się przemocy. Wszystko traktowała bardzo poważnie... Ta ostatnia demonstracja, gdy rozdzielili nas ludzie Stiffela... dobrze się nam dostało. Szukali nas w tłumie... a właściwie to mnie. Zbiry Stifl'ela to zaledwie czubek góry lodowej. - A ta reszta, której nie widzimy? - Według ankiet jedna czwarta społeczeństwa zgadza się z bandą Stif fela... Jednak, co gorsza, to prawdziwi naziści, nie żadni "neo", reżyserują te przedstawienia. Erika nie mogła tego znieść. - Chyba nie chcesz powiedzieć... - Wiem, co mówię! Duchowi spadkobiercy starych nazistów wykorzys- tują zbirów i szaleńców do siania zamętu, do przygotowania ludzi na powrót silnego, nacjonalistycznego, prawicowego rządu typu "Niemcy dla Niemców". A Rzeszą będą kierowali zza kulis... To właśnie ich należy się bać. - Czy nie masz zbyt bujnej wyobraźni? - Nie rozumie pan Niemiec ani Niemców. - Pewnie masz rację. - Motywy nigdy nie są oczywiste, panie Cooper. Jednak jednego może być pan pewien. Bez względu na to, co się wydarzyło, we wszystko zamieszani są naziści. To nie film ani tania książka sensacyjna -to historyczna rzeczywistość. Im gorzej się dzieje, tym bardziej prawdopodobne, że Amerykanie maczają we krwi palce dla własnych celów. Pamięta pan grupę Baader-Meinhof... - Spokojnie, chłopcze, spokojnie. - Chcę tylko powiedzieć, że od nazistów nie można uciec. Są wszędzie. - Odwrócił się, żeby popatrzeć na olbrzymiego tygrysa, który też na niego spoglądał. - Naziści są jak lwy i tygrysy. Zawsze są głodni. Zawsze czyhają. A Erika... Zwierzyłem się jej, podzieliłem się obawami... Była przerażona. - Czy aż tak bardzo, że mogła próbować się zabić? Wzruszył ramionami. Był chudy i sterany życiem jak gwiazda rocka. Patykowate nogi w ciasnych czarnych dżinsach. - Chyba nie zrobiłaby tego... - naciskał Cooper - nie próbowałaby się zabić z powodu polityki? Musiała to być bardziej osobista przyczyna... Karl-Heinz roześmiał się głośno, a potem skrzywił z bólu, gdyż pękła mu nie zabliźniona ranka na wardze. - Och, ci Amerykanie! - powiedział z nienawiścią i pogardą, której uczył się od dziecka. - Smierć z powodu polityki wykluczona! Kogo obchodzi polityka? Amerykanie zaakceptują każdy system, dopóki ich pieniądze są bezpieczne... - Posłuchaj mnie, chłopcze. - Cooper poczuł się dotknięty jego słowa- mi. - Uważasz, że Amerykanów nie obchodzą takie rzeczy. A dlaczego nie zbuntowaliście się i nie usunęliście Hitlera? Tacy z was bohaterowie! To właśnie my, Amerykanie i Brytyjczycy, przypięliśmy stare spluwy i przybyliś- my do tego śmierdzącego, rozkładającego się kraju, żeby zrobić porządek: To właśnie my sypnęliśmy forsą, żeby można było odbudować ten chlew, jaki pozostawił po sobie Hitler. Zapłaciliśmy za wasz cud gospodarczy, otworzyli- śmy drzwi waszym samochodom, kamerom, cholernym ekspresom do kawy... A teraz stoi tu taki cholerny gnojek i mówi nam, jakie z nas dupki. - Cooper przymrużył oczy zastanawiając się, czy dobrze uchwycił to połączenie Johna Wayne'a i Jimmy'ego Stewarta. Karl-Heinz wbił wzrok w ziemię. Cooper niemal słyszał trybiki obracające się w jego głowie: czy powinienem go przekonywać, że ci pieprzeni Ameryka- nie wykorzystali nas jako największą filię CIA, że sami dobrze wyszli na odbudowie naszego kraju... W końcu podniósł głowę. - Erika wszystkiego się bała. Stiffela, prawdziwych nazistów. Obawiała się wszystkiego, co oznaczało bycie Niemką. Lękała się, że przeszłość wraca... a to miało związek z jej ojcem. - Jaki związek? - Bała się, że jej ojciec wierzy w cały polityczny bagaż przeszłości... - Uważa, że jej ojciec jest nazistą? - Mniej więcej. - Kto jej podsunął taki pomysł? - Chciałeś zrobić na niej wrażenie? A może czegoś się dowiedziałeś? - Odczekał chwilę. - Co to jest "Spartakus"? Karl-Heinz nagle zesztywniał, a potem kopnął od niechcenia kamień, starając się wrócić do równowagi. Cooper dostrzegł zmianę w jego za- chowaniu. W namiocie rozbrzmiewała coraz głośniejsza muzyka, przygoto- wanie do wielkiej parady artystów. Na zakończenie zostały już tylko lwy i tygrysy. Pojawili się mężczyźni z obsługi i zaczęli popychać klatki w kierunku namiotu. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Dobrze. Lise Koller -to znaczy moja siostra -powiedziała mi, że Erika wspomniała jej coś o "Spartakusie". Sądziła, że ta informacja pochodzi od ciebie. - Nie mogę o tym rozmawiać. Byłem głupcem, że tu przyszedłem... Oszukał mnie pan, panie Cooper. Nic mi pan nie powiedział. Nie wie pan, gdzie ona jest. Podjąłem wielkie ryzyko, spotykając się z panem. Mam wrogów... - Czy to ma coś wspólnego ze "Spartakusem"? - Mam wrogów... pan nic nie rozumie... - Powiedziałeś Erice o "Spartakusie". Dlaczego mnie nie chcesz powie- dzieć? Może w ten sposób dowiem się, gdzie ona jest. Karl-Heinz wycofywał się kręcąc głową. Cooper naciskał dalej. - Wiadomo, wszyscy mamy wrogów. Mógłbym ci wiele opowiedzieć o wrogach. Raz musiałem zastrzelić człowieka z karabinu, z dwóch luf. Dużo wiem o wrogach. Jak sądzisz, gdzie ona jest? Wyjechała, czy została uwięzio- na, porwana? A może... - Myślę... - chłopiec głośno przełknął ślinę -myślę, że nie żyje, że ktoś ją zamordował. Dlaczego wszyscy są przekonani, że próbowała popełnić samo- bójstwo? - Na nożu były odciski tylko jej palców. - No to co? - Po co mieliby ją mordować? - Bo wiedziała o różnych rzeczach... Bali się, że mogła wygadać wszystko, co wiedziała... Mogłaby stać się przeszkodą... - Co, u diabła, ona wie? - To co jej powiedziałem. Niczego więcej nie dowie się pan ode mnie. Nawet nie wiem, kim pan jest. Może z CIA? - CIA? - Nagle zobaczył śnieg, tamtą parę w samochodzie, broń... - O czym ty mówisz? Co wiesz o CIA? - Pracuje pan dla Delaneya? Niech pan idzie i jego zapyta... od niego wyciągnie odpowiedź. Może to przez takich jak pan trzyma te wszystkie psy i otoczył się drutami... Skąd mam wiedzieć, kim pan jest? Już dość powiedzia- łem. Teraz pana kolej... Jeśli pracuje pan dla CIA, to czego pan chce? Chce pan faceta od "Spartakusa", prawda? Chce pan wyłączyć Delaneya... Chole- ra, może Delaney wie za dużo, a pana posłali... Boże, na widok was wszystkich rzygać mi się chce. - Szczękał zębami; sprzączki kurtki stukały o kask. - Poczekaj. Chwileczkę. Co ma z tym wspólnego CIA? -Popatrzył z góry na chłopaka. - Może jestem z CIA albo z czegoś znacznie gorszego. Pomyśl o tym. Może szukam Delaneya... albo nie i przyjechałem tu tylko po to, aby zabijać. Jednak do tej pory jeszcze żyjesz, więc chyba postępujesz słusznie. - Poklepał chłopca. po ramieniu. - Zaspokój moją ciekawość, synu, a nikomu nie stanie się krzywda. - Te słowa same mu się nasuwały. Tyle razy słyszał je w ciemnych salach kinowych. - Powiedz, dlaczego sądzisz, że to ta firma cię ściga? - Gdzieś musi być przeciek. Poznali moje źródło... więc komu jestem jeszcze potrzebny? Śledzą mnie. Kiedy się upewnią, że już mnie nie potrzebuj ą, zabiją mnie. Tak jest bezpieczniej. Zawsze śledzą... - Hola, chłopcze, przerażasz mnie. Wyjaśnijmy coś sobie. Czy dlatego chcą zabić Erikę, że powiedziałeś jej wszystko o "Spartakusie"? Wiedzą, że ona wie... czy tak? Jednak dlaczego właśnie CIA chciałoby ją zabić? Co to ma z nimi wspólnego? - Wszystko! Wszystko się z nimi łączy! Wszystko wiedzą, są wszędzie. - CIA? Chyba żartujesz. Nie słyszałeś o kiepskiej jakości naszego wywia- du? Powinieneś czytać "Washington Post".... - Nie jestem głupcem - odwarknął chłopiec. - Jeśli pan nie wierzy, to pańska sprawa. Chcą mnie zabić. Razem biorą w tym udział: CIA, Stifl'el i... Znam ich. Potrafię rozpoznać. - Dzieci oklaskami i piskiem przywitały pojawienie się lwów i tygrysów. Lekko zadrżała ziemia pod stopami. U-Bahn. W pobliżu była stacja kolejki podziemnej. - Tam - szepnął do ucha Coope- rowi. - Tamten człowiek. Cooper odwrócił głowę. - Tamten mężczyzna, wysoki, powłóczy nogą. Cooper zauważył wysokiego, trzymającego się prosto mężczyznę, spaceru- jącego w deszczu. Prawdopodobnie mieszkał w pobliżu. Przystanął na moment w półcieniu przy latarni ulicznej. - Widziałem go już przedtem. - Karl-Heinz próbował się opanować. - Potrafię wykryć, czy mnie śledzą. Ojciec nauczył mnie tego. Ten starszy człowiek chodzi za mną. Nie wiem, dla kogo pracuje... ale jest jednym z nich. - Jednym z nich? - Moich wrogów. Pan mnie nie słucha. Mam wrogów. Oni wiedzą... Lwy ryczały głośno, a dzieciaki wrzeszczały z zachwytu i strachu. Karl-Heinz pochwycił ramię Coopera. - Mówię panu, panie Cooper, kimkolwiek pan jest, niech pan ucieka... wyjedzie z Niemiec, dopóki jeszcze pan może... niech pan mnie nie zabija, niech pan nikogo nie zabija... Erika nie żyje, niech mi pan uwierzy... ich nie obchodzi, kogo zabiją. Nagle Karl-Heinz skręcił za róg, przebiegł obok przyczepy, w której kilku artystów cyrkowych, jeszcze w kostiumach, zaśmiewało się, słuchając opowie- ści jasnowłosej kobiety. Cooper ruszył za nim, ale już wkrótce się zasapał. Nie miał żadnych szans, żeby złapać chłopca, który zniknął w ciemnościach. Po chwili Cooper usłyszał basowy pomruk uruchamianego motocykla. Odwrócił się. Z namiotu cyrkowego wysypywały się dzieci. Płaszczyki porozpinane, szaliki wypadające na ziemię, nurzające się w błotnistych kałużach. Matki w płaszczach przeciwdeszczowych i w chustkach na głowach. Dzieciaki wrzeszczały podniecone, przypominając sobie fragmenty przedsta- wienia. Mała dziewczynka uniosła ręce i zaryczała jak lew na patrzącego obojętnie chłopca. W świetle latarni na odległym rogu ulicy Cooper dostrzegł starszego mężczyznę, który włożył ręce do kieszeni płaszcza i powoli odszedł. Cooper przedarł się przez rój dzieci i ruszył za nim. Nie wiedział, dlaczego to robi. Ten dzieciak cierpiał na manię prześladowczą. Przecież to jakiś zwykły starszy facet na wieczornym spacerze. Szedł za nim wzdłuż bloku mieszkalnego, potem w stronę najbardziej charakterystycznego budynku w Berlinie Wschodnim - wieży telewizyjnej z tarasem widokowym na samej górze, wyglądającym jak latający spodek. Minęli stary, opuszczony kościółek. Padał deszcz, autobusy jeździły powoli, migały wycieraczki. Starszy mężczyzna zachowywał się tak, jakby nie wie- dział, że jest śledzony, ale przyśpieszył kroku. Szedł w kierunku małego targu, oświetlonego gołymi żarówkami, pod- skakującymi i syczącymi w deszczu. Kłębił się tam tłum: kobiety z siatkami ze sznurka, z wynędzniałymi twarzami, w podniszczonych płaszczach; mężczyźni oglądający dresy, zawieszone na klamerkach od bielizny pod prowizorycz- nymi brezentowymi daszkami. Niski mężczyzna palił papierosa, stojąc za stołem z kilkoma beznadziejnie pomarszczonymi małymi kartoflami. Jakaś kobieta wykłócała się o cenę podkoszulka z Fredem Flinstonem. W budce obok sprzedawano hawajskie koszule z włókna syntetycznego, które lśniły w świetle jak plastikowe. Cooper rozejrzał się. Wysoki mężczyzna zniknął. - Poshxchaj, co do ciebie mówię, Cheese. Nie dajesz mi dojść do słowa. To nie moja wina i dobrze o tym wiesz... - Gdzie jesteś, jeśli wolno zapytać? W metrze? - Dzwonię z budki. To ruch uliczny. Przejeżdża pociąg... Co powie- działeś? - Powiedziałem: "na miłość boską". - Jasne. Posłuchaj, co do ciebie mówię. Nie mogę go znaleźć. Czego nie rozumiesz? Nie mogę go znaleźć. Po prostu zniknął. - Przyczaił się. Czego się boi? - Nas! Chyba to oczywiste... - Nie podoba mi się to, Burke. Chcę dostać resztę "Spartakusa". A może powinienem powiedzieć "wszystko"? Czego znowu nie rozumiesz? - Rozlega- ły się klaksony, piszczały hamulce. Ned Cheddar był coraz bardziej zły. - Musimy się dowiedzieć, do czego to prowadzi. O jakie pieniądze chodzi? Co kupuje Koller? A może sprzedaje? Dlaczego wyczuwam tu Rosjan? Pomyśl, ile czasu tam spędził? Wiemy, że to Koller zaopatrzył w broń Saddama... Czy znowu uzbraja jakiegoś sukinsyna? A ty w takiej chwili gubisz tego szczeniaka! - Nie śledziłem go, Cheese. Nie obwiniaj mnie o to. Nie musisz mi mówić, jak ważna jest ta sprawa. Ten dzieciak nie zniknął bez powodu. Dostaje sraczki ze strachu. Myśli, że go zabijemy, jak tylko przekaże nam resztę. - Mój Boże! - westchnął Ned Cheddar. - Nie możesz mieć do niego pretensji. To uzasadniona obawa. - Bzdura! -wybuchnął Cheddar, ale zaraz się opanował. -A co z Johnem Cooperem? - Dotarł na miejsce. Zatrzymał się u reporterki z telewizji, Beate Hu- bermann. - Czy nie jest dla niej troszkę za stary? Delaney zignorował tę uwagę. - Zobaczył się ze swoją siostrą. - Co?! - krzyknął niecierpliwie Cheddar. - Zjedli razem lunch. Poszli do mieszkania córki. Nie czytam w myślach, Cheese, a nie możemy wszędzie zainstalować podsłuchu. - Nie mamy podsłuchu w żadnym z tych miejsc. Nie wiedzieliśmy przecież, że znajdziemy się w takiej sytuacji, prawda? Powiedz mi, co Profesor mówi o Cooperze? - Uważa Coopera za wielką niewiadomą. Twierdzi, że trzeba go unikać za wszelką cenę. - Dobrze. Muszę być wdzięczny Opatrzności za choć jedną dobrą wiadomość. Wiesz, nie mogę uwierzyć, że zgubiłeś Karla-Heinza... - Nie zgubiłem go, na miłość boską. Po prostu już nie bywa tam gdzie zawsze. Powinieneś wiedzieć, że takie rzeczy naprawdę się czasem zdarzają! - Dobrze, wprowadzę teraz kogoś innego. Muszę się dowiedzieć, o co naprawdę chodzi w "Spartakusie"... - Daj spokój, przecież wałkujemy to od tylu dni! - Tu każda godzina jest cenna. Cokolwiek to jest, potoczy się teraz szybko. Nie chcę się znaleźć z ręką w nocniku. Potrzebuję ludzi w polu, czuwających, wychwytujących każde drżenie ziemi. Wprowadzam do gry zabójcę... - O kurwa! A kogo ma zabić? - Poczekamy, zobaczymy. Może nie będzie musiał nikogo zabijać. - Dobre sobie! Czy kiedyś się zdarzyło, żebyś posłał zabójcę i nikt nie został zakatrupiony? - Kiedyś musi być pierwszy raz. Przypomniałem sobie. Posłałem gościa do Afryki. Miał zabić Idi Amina, ale w końcu tego nie zrobił. - Nigdy o tym nie słyszałem. - I bardzo dobrze. Chyba Amin go zjadł i odesłał nam pocztą kości. Coś w tym rodzaju. Strasznie śmierdziało, gdy pewnego dnia w Langley zjawiła się paczka z kośćmi, obrączką i zegarkiem. Amin dał nam znać nieoficjalnymi kanałami, że to był żart. Jednak nie mieliśmy wątpliwości, szkielet należał do tamtego gościa. A więc tak... Wysyłam zabójcę. Trzeba brać pod uwagę różne rozwiązania. Rozdział 16 Rafaela Verner Paulus przedzierał się przez popołudniowy ruch w jednym ~~~ z wielu nie całkiem nowych granatowych mercedesów, niemal całkowicie niewidoczny wśród innych tego rodzaju samochodów. Przed nim jechał smukły, prawie trzydziestoletni elegancki stary mercedes kabriolet -potężny, imponujący. Dachem z materiału wyróżniał się w masie samochodów. Policzek wymierzony wielbicielom nowoczesności. Paulus nie interesował się historią motoryzacji, ale potrafił rozpoznać cenne egzemp- larze. Ten wóz miał wypolerowaną aż do połysku ciemnozieloną karoserię, na której pozostały plamy po deszczu. Paulus cały czas widział kabriolet przed sobą. Wiedział, dokąd zmierza. Ta sprawa nabierała kształtów. Zaczynał wyławiać poszczególne ele- menty gry, a było ich sporo. W końcu odnalazł Karla-Heinza i przy okazji mógł rzucić okiem na Amerykanina, Johna Coopera, który tak zaniepokoił Profesora. Cooper nie odniósł sukcesów w poszukiwaniach Eriki Koller, ale i tak działał szybko jak na. człowieka, który znalazł się w obcym kraju. Od czasu do czasu Werner żałował, że nikogo nie może wezwać na pomoc w śledzeniu. Była to właściwie jedyna zaleta bycia "szefem" berlińskiej Centrali. Teraz stary Werner został sam. Wiedział jednak, co ma robić. Dzięki temu wyprzedzał konkurencję. Tyle właśnie mieli ze sobą wspólnego - Werner, Burke Delaney i Profesor - to ich ze sobą łączyło. Nigdy nie kręcili się w kółko. Licznik odmierzał kilometry. Werner słuchał z taśmy wielkiej Eriki Pluhar, śpiewającej smutne pieśni o samotności. Tylko Paulus wiedział, co naprawdę wydarzyło się zeszłej nocy na dworcu. Zrozumiał prawdę, kryjącą się za czerwonymi kwiatami rzuconymi na schody. Prawdę o grupie Dorfmann, powracającej z przeszłości. Nikt inny nie wiedział. Tylko Paulus. Dlatego znalazł się na drodze prowadzącej w góry Harzu w poszukiwaniu jeszcze głębiej ukrytych prawd. Gdy zaczęły się wzniesienia, pojawiły się na poboczach hałdy śniegu, a na szosie zamarznięte kałuże. Pasmo asfaltu stawało się coraz węższe. Gałęzie sosen, ciężkie od mokrego śniegu, dotykały błotników jak wyciągnięte ręce żebraków czy duchów. Droga wiła się na stromym zboczu. Kilka razy światła tamtego samo- chodu pojawiały się znienacka na ostrym zakręcie. Takie śledzenie nie należało do wzorowych. Potem ukazały się światła wioski. W kilku oknach widać było niebieskawą poświatę telewizorów. Świeciło się w piekarni. Najwięcej ruchu było na stacji benzynowej. Dwóch mężczyzn w kombinezonach zamykało ją właśnie i gasiło światła. Kilkanaście kilometrów za wioską wielki kabriolet skręcił w wąską drogę. Paulus zatrzymał się na poboczu, odczekał dziesięć minut i pojechał w ślad za nim. Poczuł, że koła ślizgają się na oblodzonych koleinach, ale dodał gazu. Kilometr dalej zauważył duży dom, zwrócony frontem do doliny. Kabriolet stał na podjeździe przed głównym wejściem, oświetlonym pojedynczą, ozdob- ną lampą. Paulus przyjeżdżał tu co miesiąc od pół roku. Miał upatrzone miejsce z dobrym widokiem na dom. Planował wszystko z dużym wyprzedzeniem, aby uniknąć niespodzianek. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i przy lampce zaczął czytać klasyczną powieść Hansa Helmuta Kirsta pod tytułem Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha. Poprawił szalik, zagłębił się w lekturze, ale nie uszedł jego uwagi żaden odgłos, żaden ruch. Latem było znacznie lepiej. Teraz w górach panowała zima i musiał od czasu do czasu podgrzewać samochód. Zawsze był na wszystko przygotowany. O świcie Paulus napił się kawy z termosu i wysiadł, żeby rozprostować nogi i opróżnić pęcherz. Wtedy zobaczył wychodzącego z domu Wolfa Kollera, który wsiadł do swego wspaniałego kabrioletu. Miał na sobie gruby ciemnozielony płaszcz z lodenu, ciemne okulary i rękawiczki samochodowe. Zajął miejsce za kierownicą. Paulus usłyszał głuchy trzask zamykanych drzwi, chrzęst opon na wysypanym żwirem podjeździe. Wolf Koller wracał do domu. Nie do tego budynku niedaleko kliniki, ale do Berlina. Kilka minut później Paulus zaparkował na podjeździe i zastukał delikatnie w drzwi. Kiedy je otworzono, ujrzał smutną twarz doktora Christiana Milcha, który uśmiechnął się blado pod nienaturalnie czarnym wąsem. Uśmiech sprawił, że miał teraz jeszcze smutniejszą minę. - Proszę wejść, inspektorze. Właśnie zaparzyłem kawę i mam kilka słodkich ciasteczek. Czy dobrze się panu jechało? Paulus podał Milchowi pusty termos i podążył za nim po wyfroterowa- nym parkiecie holu, ozdobionego palmami w doniczkach i jasnymi draperiami na ścianach. Promienie słoneczne wpadały przez świetlik w dachu. Milch zaprowadził go do biura administratora. W rogu stał magnetowid, a obok ekspres do kawy. Milch spojrzał wyczekująco na Paulusa. - Mieliście sporo zamieszania w Berlinie, co? Dworzec Zoo, nie do wiary. Kto mógłby zrobić coś takiego? Stracili panowanie nad sytuacją, wymknęła się spod kontroli, inspektorze. W takich chwilach musi im pana bardzo brakować. - Czy nasz gość zachowywał się dziś jak zwykle? - Z grubsza biorąc, inspektorze. - A pańska pacjentka? Czarne brwi Milcha uniosły się w górę. Brwi, wąsy i włosy miał czarne jak węgiel. Za to skóra była nienaturalnie blada. Paulus wiedział, że Milch ma sześćdziesiąt lat. Pewnie farbował się, żeby wyglądać młodziej, ale wyglądał w ten sposób jak zmartwychwstały nieboszczyk. - Tak jak zwykle, inspektorze. Żadnych zmian. Czeka ją już tylko jedna zmiana, przecież pan wie. - Milch nie potrafił się zmusić do wymówienia jej imienia. Od dochowania sekretu zależało jego życie. - Dobrze, chodźmy ją zobaczyć. Christian Milch od trzynastu lat prowadził prywatny dom opieki. Przez te wszystkie lata, a nawet jeszcze dłużej, przebywała w nim tylko jedna pacjentka. Od czasu gdy umarł Hess i zamknięto więzienie Spandau, przestał on być najdroższym na świecie pensjonariuszem. Jednak dla Wolfa Kollera pieniądze nigdy nie stanowiły problemu. Wolf Koller może nawet myślał, że jest właścicielem Christiana Milcha, ale było to złudzenie. Milch należał wyłącznie do Wernera Paulusa. Paulus złapał go na rozprowadzaniu narkotyków, jak się okazało zanie- czyszczonych, które w połowie lat siedemdziesiątych zabiły kilkoro bogatych darmozjadów w Berlinie. Paulus zaproponował mu układ: daruje mu wolność w zamian za to, że Milch do końca życia zostanie jego informatorem. Milch uznał to za pomysł jak z Fausta, ale inspektor Paulus mógł go wrzucić do najgłębszego lochu i zwyczajnie o nim zapomnieć. Milch okazał się bezcen- nym nabytkiem w czasie zimnej wojny, gdy zawsze był ktoś, ze Wschodu czy z Zachodu, kogo trzeba było nafaszerować narkotykami i potrzymać wzamknięciu przez kilka dni, tygodni, a nawet lat. Niektórzy nie przeżyli. Na stoku za domem znajdował się niewielki cmentarzyk bezimiennych grobów. W owym czasie życie było bardzo tanie. Kiedyś nie udał się pewien interes pod mostem Glienicke w Poczdamie i rosyjski pułkownik, podwójny agent, zasnął na wieki pod czujnym okiem doktora Milcha. Dawno, dawno temu ktoś szukał miejsca dla Rafaeli Dorfmann, miejsca gdzie mogłaby pozostawać pod stałą opieką, przez nikogo nie zauważona. Werner Paulus postarał się, żeby trafiła pod skrzydła doktora Milcha. Paulus traktował to jako inwestycję, która wcześniej czy później opłaci się. Inwes- tował zresztą pieniądze Wolfa Kollera, a Kollerowi ich nie brakowało. Żadnej niespodziewanej bessy. Eleganckie rozwiązanie zadowalające wszystkich, chociaż Koller pewnie byłby wstrząśnięty informacją, że Paulus maczał w tym palce. . Poszli korytarzem wyłożonym kafelkami do jasnego, wielkiego pokoju ze wspaniałym widokiem na zasypane śniegiem góry. Na Paulusie piękno tego miejsca zawsze wywierało ogromne wrażenie. W pokoju rozlegało się syczenie i pikanie jakiejś maszyny, wspomagającej albo kontrolującej oddychanie pacjentki. Odwrócił się od okna i podszedł do łóżka. Połowa ciała Rafaeli Dorfmann zakryta była prześcieradłem. Cała reszta, w tym połowa głowy, tkwiła pod stertą opatrunków i bandaży. Milch spoglądał na nią z góry. - Dwadzieścia lat i nadal nie umiera. Bóg wymierzył jej karę. - Może wie, co Bóg przygotował dla niej po tamtej stronie. Jednak od czasu do czasu zwraca On uwagę na tę małą planetę i wyrównuje rachunki. - Dość często, abyśmy mieli pewność, że istnieje. - Och, Christianie, zostałeś filozofem. - Mam tu dużo czasu na myślenie, inspektorze. - Chyba nie narzekasz, co, Christianie? - Na pewno nie, inspektorze. Paulus usiadł obok łóżka na drewnianym krześle. W ustach leżącej na łóżku postaci niknęła rurka, jak dżdżownica w ziemi. Nos z jedną dziurką i jeden policzek. Jedyne oko było zamknięte. Czasem drgała jej powieka, jakby ktoś ją łaskotał. Nie powiedziała ani słowa od chwili, gdy osiemnaście lat temu wybuchła bomba. Nie mogłaby wydać dźwięku, nawet gdyby odzyskała świadomość. Uszkodzenie mózgu, krtani, zmiażdżona klatka piersiowa. Resztka włosów wymykała się spod bandaży. Były kiedyś czarne jak u Milcha, teraz stały się cienkie, stalowoszare. Paulus wymówił cicho jej imię, na wypadek gdyby go mogła usłyszeć. $' Podniósł okaleczałą rękę, przypominającą ptasią łapę - same ścięgna, kości i długie paznokcie, pielęgnowane przez Milcha, prawdopodobnie dla zabicia czasu. Cały czas mówił, jakby pocieszając dziecko, ale myślał tylko o tym, kim była dawno temu... Była dziewczyną, której zdjęcia widniały w gazetach i kolorowych maga- zynach. Należała do najsłynniejszych modelek w Niemczech. Wszystkie nastolatki próbowały upodobnić się do cudownej Rafaeli. Wtedy znano ją ',! tylko z imienia: Rafaela. Proste kruczoczarne włosy do ramion, długie nogi, smukłe ciało. Kiedy poznał ją Wolf Koller, bogacz po trzydziestce, znawca pięknych kobiet, była jeszcze tylko modelką. Zagarnął ją, jak Hitler zagarnął Austrię. W owym czasie Wolf Koller był związany z nazistami, marzącymi o Czwartej Rzeszy. Jeden z nich, jego przyjaciel Gunter Brendel, miał piękną żonę, Lise. Paulusa ta sprawa nie dotyczyła, gdyż prowadzono ją w Mona- chium. Jednak potem dotarły do niego plotki o tym, co Brendel zamierzał uczynić: dowiedział się znacznie więcej, gdy uzyskał dostęp do materiałów swego drugiego pracodawcy, Neda Cheddara. Gdy Cooper i Olaf Peterson unicestwili nazistowski spisek, Wolf Koller wyszedł z zawieruchy bez szwanku. Trzymał się wtedy z dala od sceny i znajdował się poza linią ognia. Był zakochany w Rafaeli Dorfmann, która przestała być jedną z najsławniejszych modelek świata i stała się jedną z najbardziej poszukiwanych terrorystek. Miała swój znak rozpoznawczy: czerwoną różę. Paulus często snuł różne teorie, co doprowadziło do tej metamorfozy. Nigdy nie był całkowicie zadowolony z wniosków. Psycho- logom trafiła się prawdziwa gratka: dokonywali psychoanalizy nieobecnej pacjentki. Najczęściej powtarzano opinię, że działała z nienawiści do samej siebie, uznano ją za jeszcze jeden przykład niemieckiego poczucia winy, spowodowanego wojną. Jednakże Paulusa dręczyły wątpliwości. Samobójst- wo własnego syna wydawało mu się bardziej zrozumiałym postępkiem młodego Niemca, owładniętego potrzebą odkupienia win. Rafaela kąsała, stała się gorsza od nazistów, działała bez politycznych zasad, używała terroryzmu dla terroryzmu. Każdy mógł ją wynająć... z lewa i z prawa, bez wyjątku. Paulus po dłuższym zastanowieniu uznał, że najbliższe prawdy jest rozwiązanie najprostsze. Doszedł do wniosku, że to wariatka, a dlaczego zwariowała, nie miało to znaczenia. Wolfa Kollera przyciągała do Rafaeli uroda, ale może jeszcze bardziej uwiodła go jej wola wywołania chaosu. Może zazdrościł jej zdolności działania, wymierzania ciosów, zabijania i okaleczania bez lęku o konse- kwencje? Wolf Koller potrafił pracować w trudnych warunkach, jednak kontrolował się niemal cały czas. Czy podziwiał jej umiejętność ucieczki w szaleństwo? Paulus często zastanawiał się, czy Czwarta Rzesza zamierzała użyć jej jako zbrojnego ramienia organizacji. Bardzo możliwe. Teraz to były tylko przypu- szczenia. W końcu uległa wypadkowi przy przygotowywaniu bomby w Mona- chium. Rafaela niedawno skończyła czterdziestkę. Gdyby prowadziła normalne życie, pewnie dawno już musiałaby skończyć z karierą modelki, ale mogłaby grać jeszcze w filmach albo zostałaby żoną jakiegoś bogatego człowieka, kogoś takiego jak Wolf Koller. Może samego Wolfa Kollera. Kiedy Werner Paulus wstał od łóżka Rafaeli, doktora Milcha już nie było w pokoju. Paulus znalazł go w biurze. Nalewał mu kawy do termosu. Milch naprawdę nie był złym facetem. - Chcę wziąć taśmę - powiedział Paulus. Milch wręczył mu kasetę wyjętą z magnetofonu umieszczonego pod szpitalnym łóżkiem. Paulus skinął głową w kierunku magnetowidu. - Tę też... Milch wydostał kasetę. Paulus zerknął na nią i oddał z powrotem Milchowi. - Zobaczmy, co tam jest. Milch wsunął kasetę do magnetowidu i nacisnął przycisk odtwarzania. Na ekranie pojawił się nie najlepiej oświetlony czarno-biały obraz, nakręcony kamerą ukrytą w suficie nad łóżkiem Rafaeli Dorfmann. Wolf Koller siedział obok niej i coś cicho, niezrozumiale opowiadał. Dźwięk na kasecie magneto- fonowej powinien być lepszy. Paulus patrzył przez kilka minut. U góry obrazu przeskakiwały cyfry, oznaczające datę i godzinę. - Zawsze wspomina Jezioro Bodeńskie - powiedział Milch. - Pewnie spędzili tam szczęśliwe chwile. Paulus pokiwał głową. - W głębi serca wierzy, że ona go słyszy. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: Wolf Koller nigdy nie przestał kochać Rafaeli. Serce ma swoje prawa. Rozdział 17 Powrót przeszłości heese wyczuł Rosjan... Rosja kryjąca się za «Spartakusem»... Co, do diabła, mieli wspólnego neonaziści ze «Spartakusa» z zubożałą, pogrążoną w chaosie Rosją?" Burke Delaney siedział w łóżku oparty na trzech poduszkach, z pół- księżycami okularów na czubku nosa, i czytał książkę ważącą niemal tyle samo co Schuyler, bulterier leżący obok niego na kocu. Dzieło zatytułowane Dym i zwierciadła było tysiącstronicową biografią Emory'ego Leightona Hurma, wielkiego szpiega, który osobiście zwerbował Delaneya. Delaney palił fajkę i wspominał tego niezwykłego człowieka. Cheese szanował Hunna bardziej niż kogokolwiek innego. Mawiał, że Hunn pokazał mu, jaką można mieć satysfakcję z pracy w wywiadzie, z rozpoznawania prawdy w kłamst- wach innych, sprawiania, że inni biorą za prawdę coś, o czym wiesz, iż jest fałszem. Delaney zastanawiał się, jak Hunn potraktowałby "Spartakusa" - jako prawdę czy fałsz, informację czy dezinformację... Jeśli była to dezinfor- macja, to na co obliczona, do jakich działań miała skłonić Cheese'a? Trudno odgadnąć. Wyglądało na to, że materiał jest prawdziwy, gdyż nikt nie był w stanie się domyślić, do czego miałaby prowadzić dezinformacja. Albo ich przeciwnikiem był ktoś cholernie sprytny, za sprytny dla nich. Tę wersję trzeba by dokładnie przemyśleć. Delaney próbował sformułować jakąś teorię. Nigdy nie było to jego mocną stroną. On miał działać. Lubił jednak wiedzieć, dlaczego ma komuś połamać kości. Ciekawe, co wymyślił ten Cheese? Rosjanie. Wprowadzenie zabójcy. Nie pojmował, do czego Cheese zmierza. Sprawiało to, że on, stary szpieg, stary agent, postawił sobie pytanie, czy nadal jest potrzebny. Czy ktoś nie podjął decyzji, że nadszedł już czas, aby go zwinąć, wrzucić do przerębli, żeby spłynął do zimnego morza? Aby już nie wrócił. Nigdy. "Jeśli to Koller i Rosjanie, to musiało chodzić o wielkie pieniądze. Wolf kupuje atomówki i pośredniczy w sprzedaży jakiemuś obłąkańcowi, który chce rządzić światem. Musiało tak być. Jakiś kontrakt za miliardy dolarów". Zdrzemnął się. Ciężka książka zsunęła mu się z piersi. Wiatr szarpał okna. Po południu mocniejszy podmuch złamał dużą gałąź drzewa i przerwał kilka drutów z systemu alarmowego. Zaczął padać śnieg. Zbielało zamarznięte błoto i zbrązowiała zimowa trawa. Delaney wyszedł na zewnątrz i spróbował zrobić porządek z alarmem. Złamana gałąź uruchomiła jeden z magnetofonów, więc go wyłączył: Przez kilka minut Sinatra śpiewal ' głośno On the Road to Mandalay. Gdyby jakiś narwany zabójca próbował ', przemknąć nocą nie zauważony, słysząc to, posrałby się ze strachu. Trzeba mieć trochę zabawy. Było zimno, a wiatr zarzucił splątane druty na gałęzie drzew. Odłożył naprawę do następnego dnia. Nagle się ocknął. Wiatr nadal szalał za oknem. W szopie szczekały psy. Zastanawiał się, co go wyrwało ze snu. Wtem usłyszał jakiś odgłos... drapanie pazurów Schuylera na drewnianej podłodze w holu. Miejsce bulteriera na kocu obok było jeszcze ciepłe. To bardzo dziwne, że Schuyler przy takim wietrze porzucił ciepło legowiska i wyruszył na wędrówkę po zimnym domu. Bulteriery mają siłę dziesięciu psów, ale Schuyler już nie był szczeniakiem i z przyjemnością oddawał się lenistwu. Znów drapanie pazurów. "Co on tam, do diabła, robi?" Drapanie ucichło, za moment Delaney znowu je usłyszał. "Do cholery!" Delaney przypomniał sobie, że śniło mu się coś przyjem- nego. Cokolwiek to znaczyło... Wstał, wyjął spod poduszki wojskowego colta czterdziestkępiątkę, pod- szedł do drzwi sypialni i wyjrzał na korytarz. Schuyler stał w jasnej plamie księżycowego światła w końcu holu. Patrzył na coś. Delaney skradał się boso korytarzem. Ktoś był w pokoju z kominkiem, kanapami i półkami na książki. Delaney przyklęknął koło psa. Schuyler wciąż wpatrywał się w coś, czego Delaney nie widział ze swego miejsca. Szepnął do ucha psu: - Bierz go! Schuyler wystartował jak czterdziestokilogramowy zabójczy pocisk. Przewrócił krzesło, wywołując piekielny hałas. Rozległ się krzyk, którego Delaney nie zapomniał do końca życia. Huknął strzał. Zadźwięczała kula, odbiła się od jednego z ciężkich, żelaznych rondli, zawieszonych w kuchni. Groźny pomruk wesołego bulteriera, który w jednej chwili przeobraził się w wysłannika piekieł. Delaney wstał i pstryknął wyłącznikiem. Mężczyzna w wełnianej kominiarce i półkożuszku leżał na boku przy połamanym krześle. Kożuszek był podarty i zakrwawiony. Kawałek futra zwisał z paszczy Schuylera. Pies zerknął na Delaneya, jakby chcąc go przeprosić, że nie załatwił sprawy do końca. Lewe ramię nieproszonego gościa leżało nieruchome, połączone z resztą ciała wyłącznie ścięgnami. Coraz szerzej rozlewała się plama krwi. Mężczyzna zadrżał, wydał z siebie bełkotliwy jęk. - Jezu Chryste - mruknął Delaney i obejrzał się na psa. - Schuyler! Niedobry pies! - Schuyler spojrzał na niego z oburzeniem: Delaney go poklepał. Prawdziwa bestia. Ranny człowiek nie mógł mówić. Wargi poruszały się pod kominiarką, ale nie był w stanie krzyczeć. Najwyraźniej był w szoku. Delaney podszedł bliżej z bronią wycelowaną w leżącego. - Pies nie zna swojej siły. Sam widzisz, co się może zdarzyć. - Delaney pokręcił głową i zaśmiał się, jakby Schuyler był niegrzecznym dzieckiem. Schuyler znowu warczał, denerwowało go to, że nie może się pozbyć z pyska resztek kożucha. - Kim, do diabła, jesteś, człowieku? - spytał Delaney. Pochylił się powoli, aby ściągnąć leżącemu kominiarkę. Nagle wyczuł ruch jego ręki i cofnął się gwałtownie, gdy kula, niczym gorący pogrzebacz, ułamek milimetra poniżej pachy przebiła mu piżamę. Delaney skrzywił twarz i pociągnął za spust czterdziestkipiątki. Kula trafiła leżącego między łopatki i było po wszystkim. - Widziałeś to, Sky? Tyle można zrobić jednym palcem. Właśnie dlatego jestem twoim panem. Uklęknął obok zwłok i ściągnął kominiarkę ze zesztywniałej twarzy. Przyglądał się dłuższą chwilę. Czuł odór śmierci. Usiadł w fotelu obok kominka. - Na miłość boską - wyszeptał. Poznał martwego mężczyznę po bliźnie biegnącej przez czoło i policzek, pamiątce po jakiejś dawnej awanturze. Nie widział Kuna Meinholda chyba od siedemdziesiątego roku. Cholernie dużo czasu. Wtedy Kuno miał około dwudziestu lat. Teraz stał się siwowłosym trupem. Jezu, ale się postarzał. Dla Kuna było już po wszystkim. Nie mógł się bardziej zestarzeć. Schuyler w końcu pozbył się futra z pyska i stanął obok Delaneya, spoglądając na to, co się wydarzyło, z wyraźnym zadowoleniem. Delaney pogłaskał psa po łbie. - Kuno - powiedział cicho, nie odrywając spojrzenia od twarzy zabite- go - gdzie, do diabła, byłeś? Co, na miłość boską, sprowadziło cię z po- wrotem? Rozdział 18 Charlottenburg Coper nie był przygotowany na rozmiar pałacu Charlottenburg, który w mglisty poranek wydawał się niewiele mniejszy od Wersalu. Dwa długie boczne skrzydła rozciągały się daleko w dwie strony od frontonu ozdobionego białymi kolumnami. Pałac oddzielały od ulicy bezlistne drzewa. Charlottenburg wzniósł Fryderyk I pod koniec siedemnastego wieku dla swej żony Zofii Charlotty. W czasie drugiej wojny światowej pałac zbombardowano, ale obecnie, odnowiony, wyglądał jak nowy. Złota postać Fortuny na kopule tonęła we mgle. Cooper przystanął na śliskich kamieniach na dziedzińcu u stóp słynnego konnego pomnika Wielkiego Elektora, Fryde- ryka I. Przyszedł za wcześnie. Beate zaaranżowała spotkanie z Lee i przyjechał taksówką. Zaproponowała, żeby wszedł do środka i poczekał w galerii obrazów na piętrze, gdzie prezentowano dzieła dziewiętnastowiecznego ro- mantyka Caspara Davida Friedricha. Poprzedniej nocy nie mógł zasnąć, krążył po mieszkaniu Beate. Wreszcie wyszedł przed świtem i spacerował przez godzinę spokojnymi ulicami Kreuz- bergu. Czuł się tak, jakby spod nóg usuwały mu się ruchome piaski. Koller i jego powiązania z nazistą Brendelem, a pośrednio z przeszłością samego Coopera, ludzie StiffeIa i ich mordercze szaleństwo, groza zamachu bom- bowego na dworcu. Strach Karla-Heinza. Cooperowi śnił się mężczyzna, wskazany przez Karla-Heinza, którego potem śledził i zgubił w pobliżu pchlego targu... Erika też była w tym śnie. Najpierw szła z mężczyzną śledzonym przez Coopera, potem zobaczył ją z ojcem. Krzyczała na niego, po policzkach spływały jej łzy, tymczasem Koller siedział nieporuszony za biurkiem z kamienną twarzą. Gdy umilkła, wyciągnął z szuflady biurka olbrzymiego Iugera i wystrzelił prosto w córkę... Z Lufy trysnęła woda. Niewinny żart, ale Erika padła martwa... zanim jednak znalazła się na podłodze, zamieniła się w swoją matkę, w Lee... Westchnął, porównując ten sen z sekwencjami starego filmu Hitchcocka Urzeczona... Powtarzał sobie z nadzieją, że sny to bzdura. Oglądał obrazy Friedricha. Romantyczne, nawiedzone. Samotne postacie na wzgórzach, wpatrzone we mgłę; wszechogarniające uczucie straty, zamie- niającej się w rozpacz; tęsknota za tym, co było, co nigdy nie powróci, bo zostało utracone, utracone, utracone, Pomyślał o Lee, proponującej spotkanie właśnie w tym miejscu. To było jeszcze gorsze niż sen. - Uwielbiam jego obrazy. Pasują do mojego nastroju - powiedziała, stojąc u jego boku. Mówiła przyciszonym głosem, jakby starając się nie zakłócić atmosfery stworzonej przez malarza. Poczuł zapach jej perfum. - Niezbyt wesołe. - ja też nie należę do ludzi wesołych. Oczywiście, nie jestem Amerykanką. Amerykanie są weseli, bo potrafią wszystko naprawić, bez względu na to, jak in źle poszło. Jak się masz, Johnie? - Jestem zmartwiony tym, że nic jeszcze nie wskórałem. - Panna Hubermann mówiła, że posuwasz się naprzód. - Nie jestem bliżej odnalezienia Eriki niż zaraz po przyjeździe. Przykro mi, Lee. - Za dużo od ciebie wymagam. Wiem o tym. Chciałam jednak, żebyś przyjechał, żebym miała przy sobie kogoś, na kim mogłabym polegać... Pragnęłam cię zobaczyć przed śmiercią... jeśli naprawdę jestem taka chora... Jak mogłam marzyć, że przyjedziesz do Berlina i odnajdziesz igłę w stogu siana? Ale... powiedz mi, co robiłeś. Cieszę się z każdego dnia, w którym nie znaleźli jej ciała. - Kim są ci "on"? - Wolfowi udało się skłonić Maxa Adlera - szefa policji - do wyznacze- nia kilku Ludzi do poszukiwań. Poza tym Wolf ma swoich zaufanych ochroniarzy. Nikt jeszcze nic nie znalazł. - Czy jesteś pewna, że Wolf chciałby ją odszukać? - O co ci chodzi? - Może to twój mąż gdzieś ją wywiózł. - Mówisz poważnie? Dlaczego miałby zrobić coś takiego? - Nie wiem... Usunąć ją z drogi... oderwać od jej chłopaka. Widziałem go. Chyba nie o takim zięciu marzył Wolf. - Ani ja. Już ci o tym mówiłam. Jak go znalazłeś? - Telefonicznie. Nie ma nic wspólnego z jej zniknięciem. Opowiedział o spotkaniu na wysypisku Potsdamer Platz, na hałdzie nad bunkrem Fuhrera, o tym jak Karl-Heinz boi się śledzących go wrogów, CIA, czarnego luda... jak boi się, że za neonazistami kryją się prawdziwi naziści. - To fanatyk ze Wschodu - odparła. - Ja też znałam kiedyś paru fanatyków. Zrobiliby wszystko, żeby osiągnąć swój szalony cel. Terroryści w rodzaju grupy Baader-Meinhof. Grupy Dorfmann... Nie byli zaangażowani w politykę. Polityka ich nie obchodziła. Wolf wziął byka za rogi, przynajmniej tak mi powiedział. Nie chciał, żeby go zamordowano albo porwano na ulicy i zażądano niewiarygodnego okupu. Wiesz, co zrobił? Umówił się na spotkanie z nimi. Rozmawiał z tymi terrorystami, przekonywał, potraktował ich tak, jakby byli okropnie ważni. I odniosło to skutek. Zostawili go w spokoju... - Tak z dobrego serca? Trudno w to uwierzyć. Co musiał dać im w zamian? - Nie wiem. Zastanawiałam się nad tym... Może im udowodnił, że jest od nich bardziej bezwzględny. Całkiem możliwe. Może zebrał o nich jakieś dane, znalazł słabe punkty, a potem poszedł powiedzieć im, co zrobi, jeśli zagrożą jemu, jego rodzinie czy firmie? Nie wiem. - A jeśli ich po prostu wynajął? Pomyślałaś o tym? - Nie, nigdy. - Ludzie z grup Baader-Meinhof czy Dorfmann nigdy nie mają słabych punktów, są prawdziwym nihilistami.... - Tak mi powiedział, Johnie. Nic nie wiem o nihilizmie. Mówię ci tylko, jak Wolf załatwia takie rzeczy, i nie sądzę, żeby porwał Erikę... - Może nie. Załóżmy, że naprawdę ją kocha... Załóżmy, że ją porwał, aby ukryć w bezpiecznym miejscu. Doszedł do wniosku, że Karl-Heinz doprowa- dzi do jakiejś tragedii, a nie chciał, żeby jego córka była w pobliżu, gdy to się stanie. Przypomnij sobie, co się wydarzyło tamtej nocy, kiedy byli razem. Mogli ją zabić. Może był to jedyny sposób, aby ojciec był pewien, że nic jej nie grozi? Jestem pewien, że nie odniosłoby skutku przekonywanie jej, żeby trzymała się z daleka od tego chłopaka. Oderwała spojrzenie od przygnębiającego obrazu Friedricha. - Naprawdę wierzysz - zapytała z nadzieją - że mógłby coś takiego zrobić... i nie powiedzieć mi o tym? Na swój sposób ją kocha... Erika tego nie dostrzega. Jak sądzisz, czy może kochać swoją córkę, wiedząc, że ona go nienawidzi? - Skąd mógłbym wiedzieć? Nigdy nie spotkałem tego faceta. Czy to możliwe? To ty musisz mi o tym powiedzieć. Chciałbym cię jednak zapewnić o jednym... Zbierałem informacje o twoim mężu i wiesz co, Lee? Wolf Koller jest zdolny do wszystkiego. Przystanęła przed kolejnym obrazem. - Chcesz mnie przestraszyć, John? tuż i tak boję się Wolfa. Boję się Wolfa, tak jak on boi się mnie... Sama się zastanawiam, co widzę w tych obrazach. Jakby przedstawiały moją psychikę. Zdawałoby się, że Friedrich jest atrakcyj- ny głównie dla dorastających nastolatek. Podobają ci się te dzieła, Johnie? - Dostaję od nich gęsiej skórki. - Bo dostrzegasz na nich samego siebie. - Czy to Erika namówiła cię do obejrzenia ich? Podniosła powoli głowę. - Owszem, przyprowadziła mnie tutaj... Jak się domyśliłeś? - Szósty zmysł. Niezwykły dar. A te obrazy podobają mi się tak jak bolący ząb. Poszła dalej. Cooper przystanął przy oknie w korytarzu łączącym po- złacane sale. W jednym z pomieszczeń ustawiono rusztowanie; robotnicy robili coś wysoko na suficie, między żyrandolami. Wiatr rozegnał mgłę i blade światło słońca padało na pomnik Grosse Kurfurst. Wielkiego Elektora. Odwrócił się i podszedł do okna po przeciwnej stronie, wychodzącego na rozległe, geometryczne ogrody, Wszystko było lepsze od patrzenia na Lee. Panował nad swoimi emocjami. Kochał ją i pogardzał nią. Pragnął znowu trzymać Lee w ramionach. Marzył, by była zdrowa i silna. Chciał odnaleźć dla niej córkę, uczynić Lee szczęśliwą i zabrać ze sobą... Nienawidził ją za to, że jest słaba, tchórzliwa, skoncentrowana wyłącznie na sobie, że tak łatwo się poddaje. Przeszła obok niego bez słowa. Miała na sobie wrzosowy kostium z angielskiego tweedu z dopasowanym żakietem. Spódnica opinała jej krągłe biodra. Buty jak ze starych rycin, przedstawiających angielskich jeźdźców, które znalazł w Cecil Court. Ciemnofioletowe skórzane rękawiczki, laska. Prawie przestała kuleć. Włosy lśniły jak wypolerowane drewno. Dziś poruszała się inaczej, pewniej. O czym myślała? Czy naprawdę go kocha? Pragnął jej uwierzyć, ale nie potrafił. Powiedziała mu wszystko, co chciał usłyszeć, ale może chodziło jej o jego pomoc... Pragnął jej ciałem i duszą, tak jak mężczyzna może pragnąć kobiety. Jest jego siostrą? Wielkie rzeczy. Przecież to czysty przypadek. Największy kłopot z Lee Koller nie polegał na tym, że była siostrą Coopera. - Powiedz mi, jak to się stało, że wyszłaś za Kollera? Jakim był wówczas człowiekiem? Zmienił się? Czy dobrze go znałaś, gdy jeszcze żył Gunter Brendel? - Zapanował nad głosem, ale nie mógł na nią spojrzeć. Czuł się tak, jakby szare niebo zaczęło go przygniatać. Słońce przegrywało bitwę z chmura- mi. Zostali sami w ogrodach. Przypomniało mu się ujęcie z filmu Zeszłego roku w Marienbadzie. - Wybacz, John, ale co to ma wspólnego z szukaniem Eriki? To Erika doprowadza mnie do rozpaczy. - Mój Boże, Lee, Erika mówi, że nienawidzi ojca, a ty pytasz, dlaczego chcę się czegoś o nim dowiedzieć? To wy jesteście głównym powodem jej zniknięcia. To twoja rodzina sprawiła, że chciała się zabić... - Jak możesz być taki pewny? Nic nie wiesz! - Ty i Wolf jesteście jej rodziną. Nie zrobiła tego, żeby uciec od ciebie, Lee. A zatem chodziło o ojca. - Chcesz powiedzieć, że nienawidzi go aż tak bardzo, iż wolała śmierć, byle tylko nie być jego córką? Czy to możliwe? - W głębi serca nadal jesteś Amerykanką... A niedawno wykazano mi, że Amerykanin nie jest w stanie pojąć śmierci dla idei... z powodu polityki. Nie możesz zrozumieć jej uczuć; ponieważ ona jest Niemką. Ma sumienie, Lee. Coś, czego ty nie potrafisz sobie wyobrazić. Ty potrafisz przetrwać we wszystkich warunkach, bez względu na okoliczności, a ona nie. Jest Niemką, myśli więcej od nas, akceptuje ciemną stronę swej natury. Wie, jak się umiera dla idei, gdy tymczasem my wzruszamy ramionami i mówimy, że nie ma co się przejmować, bo życie jest piękne! Potrafisz to zrozumieć? W twoim życiu sumienie niewiele się liczy, całkiem inaczej niż w życiu Eriki. Nie odpowiedziała. Laska chrzęściła na wysypanej żwirem ścieżce. Cooper nienawidził siebie, że tak krzywdzi Lee. - Opowiedz mi o swoim drugim małżeństwie. Dlaczego doszło do niego tak szybko? Po co był ten pośpiech? Odwróciła się tak gwałtownie w jego stronę, jakby go chciała uderzyć. - Zostawiłeś mnie! - Kazałaś mi odejść. Powiedziałaś, że zrujnowałem ci życie. - Byłam samotna, bezradna... - Zawsze jesteś bezradna, ale nigdy samotna. - Bałam się. Nie miałam się do kogo zwrócić, był tylko Wolf. - Peterson nazywał cię wariatką, "kopniętą". Teraz opowiadasz mi takie bajki, bo użalasz się nad sobą. Już przez to przeszliśmy. Nie zostawiłem cię... wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. Postanowiłaś zostać. Byłaś dorosłą kobietą, zdolną do odróżniania dobra od zła, Zaciśnięte wargi zaczęły drżeć. - Mówisz mi o sumieniu... A ja ci opowiem o strachu! Nic nie wiesz o strachu. Bałam się. Wraz z Petersonem zniszczyliście wszystko. Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? Wtedy pojawił się Wolf i zadbał o mnie. Nie było wówczas Eriki... Skąd mogłam wiedzieć, co stanie się później? - Bałaś się... Jak blisko Wolf był związany z twoim mężem? - Prowadzili razem interesy. - Czy Wolf i Gunter mieli te same przekonania polityczne? - Co masz na myśli? Dlaczego mnie atakujesz? Mówisz, że mnie kochasz, ale ciągle starasz się mnie zranić. Dlaczego? Nie zmusiłam Eriki do ucieczki, dlaczego mnie za to karzesz? Co mam ci powiedzieć? - Wystarczy, że wyznasz prawdę, do cholery! Wolf Koller jest nazistą, tak jak Gunter Brendel! Czy nie był z Brendelem i innymi dwadzieścia lat temu? Czy nie jest nazistą teraz? Czy nie to właśnie spowodowało, że Erika sięgnęła po nóż~i podcięła sobie żyły? Oparła się o ławkę. Walczyła ze łzami. Nie chciała się poddać. - Och, na miłość boską. Przestań, przestań, przestań! Nie rób mi tego! Nie mów ani słowa o nazistach! Nie jestem nazistką, jestem twoją siostrą Lee, och, proszę, proszę, John.... - Chcę odnaleźć twoją córkę. Muszę zrozumieć, od czego uciekła, a jeśli nie żyje... Zaczęła szlochać, osunęła się na ławkę, drżały jej ramiona, przycisnęła fioletową rękawiczkę do warg. - Jeśli nie żyje, chcę zrozumieć dlaczego... Jeśli nie żyje, będzie to ostatni akt przedstawienia, rozpoczętego dwadzieścia lat temu. Posłuchaj. Jestem chory z miłości do ciebie, wystarczy, że na ciebie spojrzę, i drżą mi kolana, na nikim nigdy mi tak nie zależało jak na tobie... To przez przypadek jesteś moją siostrą. Jednak ty przeszłaś z rąk jednego nazisty do drugiego. Jesteś ich własnością. Przez dwadzieścia lat nie miałaś ani dość siły, ani chęci, aby od nich uciec! - Mój Boże, jak ja ciebie nienawidzę! - krzyknęła łamiącym się głosem. - Prosiłaś o pomoc i przyjechałem. - Wracaj do domu! Sprawiasz, że mogę cię tylko nienawidzić, nigdy nie przestaniesz mnie sądzić, nigdy nie będę dla ciebie dość dobra... Jestem chora i nie mam śił walczyć z tobą. Łzy płynęły jej po policzkach. Nie próbowała już ich powstrzymywać. - Nie pojadę do domu. Mam zamiar zrobić wszystko, co tylko będzie w mojej mocy, ponieważ twoja córka ma odwagę walczyć o siebie... Zasługuje na to, aby ją ocalić, ale musisz mi pomóc.,. - Nie mogę ci pomóc, John. Nie wiem jak... - Jeśli nie masz sumienia, to przynajmniej miej odwagę, której nigdy nie brakowało Cooperom. Wstała z ławki, odepchnęła go i zataczając się uciekła. Odprowadził ją spojrzeniem. Dotarła do drzwi pałacu, zniknęła w środku. Brakowało mu tchu. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Musiał to zrobić, ale nie umiał z nią rozmawiać, a ona nigdy go nie rozumiała. Przeżył spokojnie dwadzieścia lat. Był ostatnim z Cooperów. Brat Cyril nie żył od dawna, a Lee też można by uznać za nieboszczkę. Nie rozumiała, co to znaczyło pochodzić z rodziny zdrajców, żyć z przekonaniem, że jest się ostatnim, który ma szansę zmazać tę hańbę... Równie dobrze mogli pochodzić z różnych galaktyk. Nazistowska przeszłość... największe zbrodnie stulecia nie miały dla niej znaczenia. Właśnie dlatego Johnowi bliższa była Erika. John Cooper i Erika Koller mieli poczucie winy. Rozdział 19 WOlf Coper wyszedł z pałacu na kamienny dziedziniec, przeklinając swoją głupotę i brak wyczucia. Dlaczego potraktował ją tak brutalnie? Jaki sens miało wywlekanie błędów przeszłości? Co go, do diabła, ob- chodziło, co Lee robiła dwadzieścia lat temu? Upłynęły całe wieki od tamtej pory. Dziś powinna się liczyć tylko teraźniejszość. To właśnie teraz Lee zwróciła się do niego, pokonując przepaść lat. A on zareagował jak zazdrosny, rozzłoszczony uczniak. Trudno, taka już była. Nigdy nie twierdziła, że jest silna, idealna. Czy na zawsze ją do siebie zraził? Jak mógł to naprawić? Jak mógł się z nią skontaktować? Gdy znalazł się na środku dziedzińca i mijał pomnik Wielkiego Elektora, usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się i zobaczył olbrzymiego starego mercedesa. W ciemnozielo- nym lakierze odbijały się jak w lustrze pałac Charlottenburg i pomnik Wielkiego Elektora. Drzwi od strony pasażera były otwarte. Mężczyzna w kapeluszu z miękkim rondem, w szarej marynarce w jodełkę i czarnym golfie wychylał się ze skórzanego fotela i machał w jego stronę. - Pan John Cooper z Bostonu?! - Zawołał z uśmiechem. Cooper nigdy nie widział piękniejszego samochodu. - Czy mogę podwieźć pana? Jestem pańs- kim szwagrem. Wolf Koller. Zapraszam na pokład. - Mówił z brytyjskim akcentem. Cooper przypomniał sobie, że w archiwach Bruni była wzmianka o tym, iż pod koniec lat pięćdziesiątych Koller ukończył studia w Cambridge. Cooper usiadł w wielkim skórzanym fotelu. Samochód wyglądał tak, jakby właśnie zjechał z linii montażowej. Uścisnęli sobie dłonie. - To trochę niespodziewane spotkanie - stwierdził Cooper. - Chyba tak. Pałac jest wspaniały, prawda? Czy Lise pokazała panu obrazy Friedricha? Bardzo je lubi, podobnie jak moja córka. Czy Lise dobrze się czuła? Widziałem, jak wychodziła, ale nie śmiałem jej zatrzymać. Sama prowadzi samochód i nic na to nie można poradzić. Mam nadzieję, że nie dostała ataku? - Nie, wszystko w porządku. - Mają z Eriką wiele wspólnych cech. Są zbyt poważne. Zawsze uważa.- łem, że odrobina humoru czyni życie znacznie znośniejszym. Czy ma pan trochę czasu? Przyszło mi do głowy, że lepiej będzie, jak pana wprowadzę w sytuację. Mógł pan usłyszeć wersję niezgodną z prawdą. Był niezwykle przystojny. Krzaczaste brwi. Gęste srebrne włosy. Ubranie świadczyło o latach spędzonych w Cambridge. Jasnoszare spodnie, ciemno- brązowe zamszowe buty. - Chętnie pana wysłucham, nie mam na dziś wielkich planów. - To dobrze. Znam w pobliżu taki jeden bar. - Gdy jechali już szeroką aleją z pasem trawy pośrodku, pokazał Cooperowi jeszcze jedno muzeum. - Widział pan Nefretete? Jest tam. Warto się wybrać. Cieszę się, że Lise czuła się dobrze. Jest bardzo dzielna, nie poddaje się chorobie, ale nie zawsze postępuje rozsądnie. Co sądzi pan o siostrze, której nie widział pan od tylu lat? - Nie wyobrażałem sobie, że może być wciąż taka piękna. - Nawet teraz jej widok zapiera mi dech w piersi - odparł Koller. Westchnął. Przymknął oczy i koło powiek utworzyła mu się siatka zmarsz- czek. - Niezwykła uroda Lise sprawia, że jej choroba jest tym bardziej trudna do zaakceptowania. Mamy znakomitego lekarza, ale nie chce on postawić ostatecznej diagnozy. Jestem pewien, że Fritz Gisevius chętnie z panem porozmawia. Znam go od zawsze. Już nasi ojcowie przyjaźnili się ze sobą. - Podjechał do krawężnika i zaparkował. - Proszę ze mną. Wszystko panu opowiem. Był to zwykły bar z oknami wychodzącymi na. ulicę. Żadnej szczególnej atmosfery, mrocznych kątów. Znano tu Kollera. Barmanka uśmiechnęła się do niego. Skinął jej głową. - Spróbuje pan coś specjalnego, panie Cooper? - Czemu nie? Koller uniósł dwa palce. Barmanka przygotowała dwa kieliszki martini, a potem dolała niebies- kiego likieru curaga.o Bolsa i trunek przybrał barwę nieziemskiego błękitu. - Niebieskie martini. Nauczył mnie je pić pewien gość, którego poznałem wiele lat temu w Arabii Saudyjskiej. Ma wspaniały smak, ale kolor jest najważniejszy. Chodźmy, usiądziemy w rogu. Wolf Koller rozsiadł się wygodnie plecami do okna. Odłożył kapelusz na puste krzesło, skrzyżował nogi. Bardziej przypominał artystę niż rekina finansjery. Miał około pięćdziesięciu pięciu lat i zachowywał się z wdziękiem, jaki Cooper widywał u gwiazd filmowych. - Po pierwsze, proszę przyjąć moje przeprosiny, że nie przywitałem pana w Berlinie wcześniej. Powinien był pan zatrzymać się u nas - jest pan przecież bratem mojej żony. Jednak obecnie jest trochę niespokojnie, jak pan zapewne wie, jeśli czytał pan gazety. Zostałem wciągnięty w różne sprawy, ponieważ nie obawiam się wyrażać swoich opinii. Poza tym Lise... A może wolałby pan, abym nazywał ją Lee? - Będę wiedział, o kim pan mówi. - Myślę o niej jako o Lise. Ma w sobie tyle narodowości. Z urodzenia jest Amerykanką. Dzieciństwo spędziła w Londynie, potem zamieszkała w Nie- mczech. Bardzo to poplątane. Zatem będę nazywał ją Lise. Trudność polega na tym, że Lise ma teraz sekrety. Być może jest to związane z chorobą. Postanowiła, na przykład, ukryć przede mną pańską obecność w Berlinie, stąd ten mój brak gościnności. - A pan ją śledził? - Tak, muszę wiedzieć, co się z nią dzieje. To długa historia, panie Cooper, i bardzo smutna. Od kilku miesięcy zaczęła zapadać na zdrowiu. Mam tu na myśli zdrowie psychiczne. Fizycznie nadal jest silna, a to jeszcze jeden gorzki aspekt jej choroby. Oczywiście jej zdrowie fizyczne również może się pogorszyć. Zaczęła zapominać różne rzeczy, odpowiadała bez związku, mdlała, nie pamiętała, gdzie była. Jeden z pierwszych ataków miał miejsce w KaDeWe, dużym domu towarowym. Musi pan tam koniecznie pójść. Na najwyższym piętrze sprzedają wyłącznie żywność -podobnie jak u Harrodsa. Pewnego dnia robiła tam zakupy i nagle zapomniała, gdzie jest, kim jest. Potem zemdlała. Zadzwoniono do mojego biura... Trochę było z tym kłopotu. Ze względu na Lise postanowiliśmy nie dopuścić, aby informacja o jej niedyspozycji ukazała się w prasie -jesteśmy dość znaną rodziną, a sępy wciąż krążą w poszukiwaniu padliny skandalu. Podobnie jeśli chodzi o Erikę, do czego za moment przejdziemy. Fritz Gisevius, mój przyjaciel lekarz, o którym wspomniałem, zaproponował mi, że spróbuje postawić diagnozę. Wyniki okazały się niejednoznaczne. Gisevius, który jest wybitnym specjalistą, waha się czy to jakaś odmiana zapalenia opon mózgowych, czy mały guz, którego jeszcze nie można wykryć, czy bardzo wczesne stadium choroby Alzheimera. Jednakże stan Lise stopniowo się pogarsza i Gisevius sądzi, już wkrótce będzie konieczna hospitalizacja. Niedawno spadła ze schodów, wylądowała w holu u moich stóp, mogła sobie skręcić kark. Patrzyła na mnie, ale nie wiedziała, kim jestem... Oczywiście, nie tracę nadziei, że to kwestia diety, drobne kłopoty z przemianą materii, których można się pozbyć, jedząc płatki kukurydziane. - Uśmiechnął się smutno. - Trzeba żyć nadzieją. Źródłem jej choroby jest psychika i nie ma na to lekarstwa. -Przerwał i łyknął martini. Cooper poszedł za jego przykładem i stwierdził, że trunek jest całkiem niezły. - Ta sprawa z naszą córką nie polepsza sytuacji. Erika, jak wszystkie dzieci, potrafi postępować bardzo egoistycznie. - Właśnie dlatego tu jestem. Dlatego Lee skontaktowała się ze mną. - Tyle sam się domyśliłem, gdy dowiedziałem się o pańskim przyjeździe, co stało się dopiero kilka godzin temu. Proszę mi powiedzieć, jak się z panem skontaktowała? Listownie? Nie, było na to za mało czasu... - Przekazała wiadomość przez kogoś, kto jechał do Stanów. - Rozumiem. Oczywiście, to nie moja sprawa i jeśli prosiła pana o dyskre- cję, nie spytam o nic więcej. Przyznaję, że jest pan bardzo oddanym bratem. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego nie utrzymywała z panem kontaktów. Jest pan przecież jej jedynym krewnym, a ona nawet do pana nie dzwoniła. Wydawało mi się to dziwne, ale dała mi do zrozumienia, że nie mam tu nic do gadania. - To dotyczy obu stron. Ja też nie utrzymywałem z nią kontaktów. Nie wiedziałem, że ponownie wyszła za mąż... - A minęło dwadzieścia lat! - Pokiwał głową. - Jak to życie płynie, prawda? Przyłapałem się na tym, że czytam nekrologi, sprawdzam wiek zmarłych... Podobno wszyscy tak robią... - Dlaczego pan ją dzisiaj śledził? - Niepokoję się o nią, kiedy wybiera się gdzieś sama i nie chce, żeby odwiózł ją nasz szofer. - Zatem to przypadek, że spotkaliśmy się z panem? - Nie, nie. Miałem nadzieję, że się jakoś zobaczymy. Lub przynajmniej rzucę na pana okiem. Widzi pan, Lise zdaje sobie sprawę ze swych dolegliwo- ści. Utraty przytomności, luki w pamięci, ataki lęku, kompletna pustka w głowie. Dlatego wszystko notuje, zabezpiecza się przed zapominaniem... Znalazłem notatkę o spotkaniu z panem. "John - w Charlottenburgu" i otworzyła mi się klapka w głowie. Nie mamy żadnego Johna wśród znajomych i pomyślałem o jej bracie, Johnie Cooperze... Wszystko do siebie pasowało: kłopoty z Eriką i jej własnym zdrowiem. To logiczne, że chciała skontaktować się z bratem. Cieszę się, że mogliśmy się poznać. - Ja też. - Musiałem z panem porozmawiać. Przede wszystkim o stanie zdrowia Lise. Wciąż mam nadzieję, że dojdzie do siebie. Gisevius mnie uprzedził, że nie wolno jej się denerwować, ekscytować, martwić. Jest jak nafaszerowana dynamitem. W każdej chwili może rozpaść się na tysiące kawałków. Za duże napięcie przyśpieszy postęp choroby. Jak twierdzi Gisevius, chodzi o elekt- ryczność w mózgu i. reakcje chemiczne. Wiem, że życzy pan Lise jak najlepiej i nie chciałby pan, żeby coś sobie zrobiła. - Czy jest w nastroju samobójczym? - Kto to wie? - Wzruszył ramionami. - Trzeba mieć nadzieję, że nie, jednak nic nie wiadomo. Nie postępuje konsekwentnie. - Jednak Erika próbowała się zabić. - Erika ma skłonność do dramatyzowania. - Nie traktuje pan tego poważnie? Podobno wszędzie była krew. - Tak, tak, ale samobójca nie wychodzi nigdzie po podcięciu sobie żył. - A więc nie była to krew Eriki? - Ależ tak, była. W każdym razie krew jej grupy. Jestem skłonny uwierzyć, że się skaleczyła. Doktor Gisevius zapewnił mnie, że samobójcy często zadają sobie powierzchowne rany, a potem czekają, aż zjawią się przyjaciele i udzielą im pomocy. Jestem pewien, że właśnie tak było. Erika miała jeszcze dodatkową satysfakcję. Wiedziała, że jej czyn doprowadzi mnie do białej gorączki. I tak też się stało. Erika od swych narodzin na przemian walczy ze mną i uwielbia mnie. Ma stalową wolę, którą jakoby odziedziczyła po mnie. - Na myśl o córce jego rysy złagodniały. Była nieobliczalna i krnąbrna, ale pozostawała jego córką. - Jestem zły, że zadała matce tyle bólu, że postąpiła tak bez serca. Teraz siedzi sobie na Costa Brava, Ibizie, Bóg wie gdzie, świetnie się bawi i odpłaca nam za te wszystkie straszliwe krzywdy, które jej wyrządziliśmy... Ciesząc się życiem, które jej zapewniliśmy, nie umie wybaczyć mi tego, kim jestem. Ma pan dzieci, panie Cooper? - Nie, nie mam. - Rodzicielstwo ma swoje blaski i cienie. - Pańska opinia o córce jest dość krytyczna. - Kocham moją córkę i to się nie z.~nieni. Jednak moja córka i jej przyjaciele zagrażają Niemcom. Bogaci, aroganccy, egoistyczni, wymyś- lający teorie, w świetle których tacy ludzie jak ja są potworami... Nic nowego, prawda? Poskromimy ich wcześniej czy później. Samo życie ich poskromi. - Pański opis córki całkowicie się różni od tego, co słyszałem od innych. Jaka jest prawdziwa Erika? O co tu chodzi? - Amerykanie mają szczególny sposób patrzenia na życie. - Wciąż mi to tutaj powtarzają. I nie jest to komplement. - Cooper sączył niebieskie martini, nadające całej scenie pewną aurę nierzeczywistości. - Nie lubię prawić kazań, ale chyba muszę to uczynić. Wydaje mi się, że wy, Amerykanie, nie umiecie oceniać historii - może dlatego, że wasza historia jest znacznie krótsza. Tymczasem my, Europejczycy, nie tylko musimy przetrawić historię swoich własnych małych państewek, ale również wszystkich innych małych państewek, z którymi byliśmy kiedyś związani. Bycie Europejczykiem i uchwycenie sedna sprawy pochłania dużo czasu. To prawdziwa terra incognito dla Amerykanów i, na przykład, dla Australij- czyków. Nie rozumiejąc beznadziejnie złożonej historii Europy, zerkacie na nas od czasu do czasu i widzicie Napoleona, Disraelego, królową Wiktorię, Freuda, Hitlera, obozy koncentracyjne, Mur, zjednoczenie Niemiec, Wspól- notę Europejską, papieża, Karola i Dianę wyłącznie jako odrębne wydarze- nia, a nie nieprzerwane continuum historii... - Czy pańska córka gra tu jakąś rolę, czy to tylko typowy wykład na temat: "Jak beznadziejnie głupi są Amerykanie?" - Pojawia się Lenin, potem Stalin - największy morderca stulecia, Chru- szczow wali butem w mównicę w siedzibie Narodów Zjednoczonych, Zatoka Świń, zabijają Kennedy'ego, stawiają Mur, burzą Mur, komunizm wycofuje się w mrok, skąd się pojawił... Dla Amerykanów to wyłącznie odosobnione wydarzenia, nagłówki w gazetach, nic więcej. Tak, panie Cooper, wy, Amerykanie, tego nie chwytacie! Jeszcze jedno martini? Uniósł pusty kieliszek. Barmanka skinęła głową. - Czego nie chwytamy? - spytał Cooper. Na dworze zapadał mrok. - Nic nigdy się nie kończy. Niech pan spróbuje to zapamiętać, jeśli będzie pan miał do czynienia z Europą. Nic nigdy się nie kończy. - Chodzi o pańską córkę? Chce pan powiedzieć, że jest nazistką czy czymś w tym rodzaju, bo nic nigdy się nie kończy? - Erika? Nazistką? Ależ skąd! Sądzę raczej, że jest komunistką. Chociaż wątpię, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad polityką. Łatwiej jest po prostu nienawidzić, prawda? Zacząć od ojca, a potem przystąpić do walki klas. - Walki klas? - Zbliża się do nas następna fala anarchizmu, lewackiego terroryzmu. Terroryzm dla terroryzmu. Jak ten koszmar na dworcu Zoo przedwczorajszej nocy. Cykl się powtarza, nic nigdy się nie kończy. Tym razem nie są to naziści. Ci, o których pan myśli jako o nazistach, są zawsze z nami, tutaj, w Ameryce, wszędzie. Obecnie nazizm to stan umysłu, nie mający nic wspólnego z potwor- nościami Hitlera. To neonaziści lubią szokować, powoływać się na Hitlera, wywoływać rozróby. Z tymi zbirami łatwo się rozprawić. Boję się natomiast Czerwonych Brygad, czy jak tam będą się oni nazywali następnym razem... Boję się waszego CIA.... Boję się wielu rzeczy, których musi się bać każdy myślący człowiek, jednak najbardziej się lękam, że moja córka zwiąże się z organizacjami odpowiedzialnymi za falę lewackiego terroryzmu, anarchis- tycznego terroryzmu, terroryzmu islamskich fundamentalistów, z czymkol- wiek tego rodzaju, tylko dlatego, że obraziła się na swojego ojca. Oburza ją fakt, że ludzie mnie słuchają i mam pewne polityczne wpływy. Może pan sobie wyobrazić, jaką zdobyczą stałaby się Erika Koller dla tych krwiożerczych imbecyli? Patty Hearst i Armia Wyzwolenia powiększone tysiąc razy, bo świat bardzo uważnie przygląda się Niemcom... Bogata, piękna, dobrze wychowa- na, jak by powiedzieli Anglicy... Takiego losu dla niej obawiam się najbar- dziej, a nie mogę się tą obawą podzielić z Lise ze względu na jej stan zdrowia. Pojawiły się dwa nowe niebieskie martini. Koller przez chwilę wpatrywał się bez słowa w swój kieliszek. Bar z wolna wypełniał się gośćmi. - Mówi pan poważnie? - Zapewniam pana, że całkiem poważnie. Moi ludzie przeczesują różne miejsca, szukając jej, ale chyba pan rozumie, jakie to trudne. Nie wiem, dokąd mogła pójść ani z kim. Wszystko jest takie niepewne. Na przykład, co z Rosją? Teraz rosyjski Niedźwiedź znowu zerwał się z łańcucha, trochę schudł, ale nic nigdy się nie kończy... Wszyscy mamy swoje przeznaczenie, panie Cooper, narody i jednostki. Coraz częściej podejrzewam, że odkrywamy je ciągle od nowa. Przeżywamy nasze życie raz jeszcze, nigdy niczego się nie ucząc, próbując osiągnąć ten sam cel. Rosjanie czują, że Europa wciąż do nich należy; ten kontynent słabych, zajętych sobą sybarytów, stanowiących łatwy łup dla Niedźwiedzia. Niedźwiedź uwielbia Europejczyków, podziwia ich mądrość i wyrafinowanie, ale gardzi nimi za ich dekadencję. Niedźwiedziowi brakuje rozumu, ale jest bardzo uparty. Wie, że nic nigdy się nie kończy. Niedźwiedź to trudny przeciwnik... wystarczy przypomnieć generała Kutuzo- wa rozbijającego Napoleona, armie Hitlera znikające na lodowych pus- tyniach, niemieckich żołnierzy w letnich mundurach, którzy dla utrzymania się przy życiu zjadali zamarznięte trupy własnych kolegów... Rosjanom potrzebny jest ktoś, kto powie im, co mają robić. Wtedy nie będzie z nimi kłopotu. - A co z Niemcami? - spytał Cooper. - Jesteśmy wielkimi intelektualistami. Intelektualnymi głupcami Europy. Bez nas nie istnieje prawdziwa głębia europejskiej kultury. Rodzą się wśród nas najwięksi kompozytorzy, filozofowie, myśliciele, liderzy polityczni z goto- wą wizją zjednoczenia Europy w jedną Rzeszę... potem popełniamy błąd przedstawiając ten pomysł całemu światu, przekonani, iż wszyscy muszą się z nami zgodzić, ponieważ to oczywiste, że jesteśmy najmądrzejsi... Czujemy się urażeni, pokrzywdzeni i zdumieni, że wszyscy cholernie nas nienawidzą! - Dzieje się tak pewnie dlatego, że zaczynacie od zabijania - stwierdził Cooper. - Wszystko pan pokręcił, panie Cooper! My kończymy na zabijaniu! I wszyscy to zapamiętują! To tragedia Niemców. - Tamtych też, prawda? - Ich tragedia w połowie staje się farsą. Natomiast ostatni akt to nasza tragedia. To wtedy oni zabijają nas. Chyba nie potrafimy pojąć tej oczywisto- ści. Czy jestem dzisiaj bardzo nudny, panie Cooper? Próbuję naprawić złe wrażenie, zadośćuczynić za złe traktowanie... - Czy jest pan nazistą? W jakimkolwiek znaczeniu tego słowa? Wolf Koller wybuchnął głośnym śmiechem. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Może często tak się śmiał tutaj? - Doprawdy, mówi pan zupełnie jak moja córka! Ja! Nazistą! Dobry Boże, co za wyobraźnia! - A więc zdecydowanie pan zaprzecza? - Zdecydowanie. Chociaż żaden prawdziwy nazista nie zdradziłby praw- dy w barze. . - Gunter Brendel był nazistą, a pan był jego wspólnikiem. - Brendel? Nie żyje od dwudziestu lat! Słyszałem, że był nazistą. Potem został zamordowany... Nie znaleziono winnych. Lise miała szczęście, że akurat znalazłem się w pobliżu. Boże, jak byłem w niej zakochany! Kobiety mają nad nami taką władzę! Gunter był słabeuszem, głupcem, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim. Nazistą! Nie, panie Cooper, nie jestem nazistą. Wierzę w Niemcy, w Vaterland. Trudno to jednak uznać za zbrodnię. - Pańska córka myśli jednak, że jest pan nazistą. - W każdym razie lubi mnie oskarżać o to. Jest jeszcze bardzo młoda. Ma przyjaciół, którym się wydaje, że każdy, kto ma pieniądze, to esesman w przebraniu. Jej chłopak urodził się w Niemczech Wschodnich. Opowiada jej różne głupstwa, a ona to powtarza. Nic nie poradzę. Erika wkrótce się tu sama zjawi. Martwię się najbardziej o Lise..: - Jeśli nie jest pan nazistą... - W porządku, panie Cooper, już sobie pan pożartował. - ...w takim razie kim pan jest? - Niemieckim nacjonalistą. To wszystko. - Kim jest Joachim Stiffel? - Idiotą. Narwanym idiotą. - Zna go pan? Znam prawie wszystkich. Tak. Przyszedł kiedyś do nas, do pewnych osób, które znam. Chciał, żebyśmy wsparli go finansowo. Powiedział, że pragnie tylko Niemiec dla Niemców, jest tylko nacjonalistą, a cała reszta to propaganda! Kreatura! - I co osiągnął? - To szaleniec. Nie zamierzam w takiego inwestować. - Szczerze mówiąc, nie wiem, komu ani w co wierzyć. To dotyczy również pana, Herr Koller. - Doskonale rozumiem, jak wszystko musi się panu wydawać dziwne. Współczuję. Nawet niani pewną propozycję. Mogę? - Sh~cham. - Przyjechał pan, nie z własnej winy, w najgorszym momencie. Erika się wygłupia. Lise jest w złym stanie. Ja sam jestem włączony w pewne poufne rokowania, na dodatek te niepokoje społeczne... Czy nie pomyślał pan, żeby wrócić do domu i poczekać, aż wszystko się trochę uspokoi? Znajdziemy Erikę. Jestem pewien, że uda się postawić Lise właściwą diagnozę i wyleczyć ją. Zajmiemy się Stiffelem i problemami z imigrantami. Z przyjemnością pozostanę z panem w kontakcie - telefonicznym, listownym czy faksem, jaki pan woli - i będę o wszystkim informował na bieżąco... Proszę przyjechać na wiosnę. Wiosną cały świat będzie wyglądał inaczej. Popływamy żaglówką po jeziorze Wannsee. Spotka pan tam Erikę, Lise. Urządzimy rodzinne spot- kanie. Będziemy się śmieli z wszystkiego, przez co przeszliśmy zimą, i będzie- my się zastanawiać, dlaczego tak martwiliśmy się. Popłyniemy łodzią Renem. Co pan na to? - A co z przeznaczeniem Niemiec? - Tak - roześmiał się głośno - przekonaliśmy się, że wojna nie jest najlepszym rozwiązaniem. Musimy osiągnąć nasze cele w inny sposób. Jesteśmy Amerykanami bez własnego kontynentu. Koller wciąż się uśmiechał, kiedy wrócili do samochodu. - Gdzie mogę pana podrzucić? Gdzie się pan zatrzymał? - Chyba się przejdę - odparł Cooper. - Doskonale. Wiem, jak się pan czuje. Bardzo się cieszę, że mogliśmy się spotkać. Wolałbym, żeby to się stało w bardziej normalnych okolicznościach. Następnym razem niech pan przyjedzie wiosną. A teraz chyba lepiej wrócić do domu. Oto moja wizytówka - zawsze można złapać mnie w biurze. Będziemy w kontakcie. - Wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie. - Niech pan pozwoli Niemcom zrobić w Niemczech porządek. Jeśli my tego nie zrobimy, nikomu się to nie uda. Cooper odprowadzał wzrokiem odjeżdżający powoli samochód, aż znik- nął mu z oczu. Rozdział 20 OrłOWSki. Kiedy Profesor zobaczył mężczyznę stojącego obok szarej myszy /'~ olbrzymki, potknął się gwałtownie, szarpnął głową, aż chrupnęło mu w kręgosłupie. Omal do niego nie zawołał. Poczuł się tak, jakby spotkał starego kumpla w domu towarowym w czasie gorączki świątecznych zakupów, kogoś od dawna nie widzianego, kogoś z innego życia. Omal nie zawołał... Jednak rutyna wzięła górę: zacisnął wargi, rozpłynął się w tłumie. Szpakowata broda, beret, wełniana marynarka. Jeśli ktoś dobrze się przyjrzał Profesorowi, mógł zauważyć, że poruszało mu się tylko jedno oko. Broda zakrywała blizny po spotkaniu z byłym śledczym SS, na którego wpadł dwadzieścia lat temu w Buenos Aires. Hugo Waxman. Jeden z tych, którym udało się prześliznąć po wojnie przez sieci. Wszyscy mówili, że Hugo od dawna nie żyje, ale Profesor odnalazł go w Argentynie. Nie znał jeszcze wówczas Orłowskiego, który nadal stał przy tej cholernej myszy. Wtedy Profesor popełnił błąd i Hugo Waxman poprzebijał mu policzki drutami do robótek ręcznych. Ta niemiła sytuacja trwała kilka godzin. Dzięki swej inteligencji i wytrzymałości Profesor odwrócił role i wbił druty Waxmanowi w gardło. Ścigany przez przyjaciół Waxmana właśnie wtedy został Profeso- rem, nigdy nie wrócił do Ameryki i znalazł schronienie u Konstantina Orłowskiego... Oto dobry, stary Konnie. Gdyby byli w innej sytuacji, mogliby się wybrać na drinka i opowiedzieć sobie stare wojenne przygody, nowe kłamstwa. Jednak zdumienie, że widzi go w Berlinie w KaDeWe, rozmawiającego z trzymetrową myszą, sprawiło, iż profesor się cofnął. Ukrył się w tłumie rodziców z małymi dziećmi, które z okrągłymi z podniecenia oczami wpat- rywały się w czekający na nich bajkowy świat Na najwyższym piętrze KaDeWe kupił ulubioną kawę z Sumatry. Zjechał na dół ruchomymi schodami. Po drodze na parter zatrzymał się, aby obejrzeć prace przy świątecznej wystawie, zorganizowanej w wysokiej rotundzie. Obsypany śniegiem zimowy zamek projektu Krisa Kringle'a, trolle, elfy, wielkie myszy, króliki i wiewiórki. Tam go właśnie zobaczył. W sobolowym futrze. Łysa głowa z wianuszkiem szpakowatych włosów u podstawy czaszki, ciemne okulary na szerokim, słowiańskim nosie. Mysz udawała, że gryzie olbrzymi trójkąt szwajcarskiego sera. Orłowski, ku uciesze zebranych wokół dzieci, rozmawiał z nią, uśmiechając się szeroko. Mały chłopiec odważnie wysunął nogę i przydeptał długi ogon myszy, żeby sprawdzić, czy zauważy go. Nie zauważyła. Kilkanaście innych zwierząt krążyło w tłumie, przy wtórze świątecznych melodii rozdając cukierki w kolorowych papierkach. Ta scena przypomniała Profesorowi małe miasteczko, w którym się wychował. Tam na święta zawsze padał śnieg. Było to dawno temu w innym kraju. Obserwując mężczyznę w sobolowym futrze pomyślał, że święta Bożego Narodzenia spędzone w Rosji i na Wschodzie nie zmieniły jego upodobań. Wspominał szary dzień świąteczny w moskiewskim Centrum, w którym unosiła się woń potu i kiepskiego mydła. Przegrzane korytarze, wijące się jak jelita, miały szare, brudne ściany. Czekał, żeby się dowiedzieć, jaki los spotkał pewnego człowieka, który nie miał większych szans niż ulepiony ze śniegu bałwan w gorący letni dzień. Obserwował majora Konstatina Orłowskiego z KGB, z którym razem spędził tamten dzień. Grali w karty, opowiadali sobie najnowsze więzienne dowcipy, palili ohydne papierosy i czekali na wieści o człowieku znajdującym się daleko od nich. Około dziesiątej wieczorem w Boże Narodzenie dostali wiadomość od samego wicedyrektora Egona Rossowicza, który był na miejscu w Pradze. Wieści nie były dobre. Ich człowiek odnaleziony został w śniegu z podciętym gardłem. I to wszystko, jeśli chodziło o tego człowieka w Pradze. Orłowski z Profesorem wymienili znużone, zrezygnowane spojrzenia, zdusili niedopa- łki, sięgnęli po kożuchy i futrzane czapki. - Wesołych świąt, towarzyszu - powiedział Orłowski cicho, jak gdyby mógł to usłyszeć Rossowicz czy jakaś inna gruba ryba. - Nawzajem, przyjacielu - odparł Profesor. Orłowski był miły, choć niezbyt bystry, ale właśnie to było zaletą w KGB. Lojalny, pracowity, żaden geniusz. Połączył swe losy z Rossowiczem, którego akcje ciągle szły w górę. Po pewnym czasie stali się sobie nawzajem niezbędni, Sancho Pansa i Don Kichot. Orłowski, niczym giermek, torował drogę Rossowiczowi, swemu rycerzowi. Teraz Orłowski stał niedaleko Profesora, w sobolowym futrze, otoczony roześmianymi dziećmi. W jednej ręce trzymał torbę z zakupami, a w drugiej walizkę, którą widocznie nabył przed chwilą - dział z walizkami i torbami podróżnymi znajdował się o kilka metrów od nich. Szmaragdowozielona, z jakiegoś tworzywa sztucznego czy włókna szklanego. Godzinę temu Profe- sor podziwiał ją przez chwilę przechadzając się po parterze. Najpiękniejsza i najdroższa walizka, jaką kiedykolwiek widział. Zastanawiał się, kto kupi coś takiego. Taką walizkę Burton mógł podarować Liz Taylor. Teraz już wiedział. Były major KGB, wysoko postawiony w partyjnej hierarchii, który powinien xspędzać emeryturę w daczy nad Morzem Czarnym. Orłowski miał po pięćdziesiątce. Urodzili się w tym samym roku w odstępie kilku dni, w odległości wielu tysięcy kilometrów. Kiedy Profesor przyjechał do Moskwy, Orłowski posłał mu tort urodzinowy. "Wszystkiego najlepszego, Kirył, witaj!" -napisano na wierzchu jasnoczerwonym lukrem. W najlepszej rządo- wej kuchni zamówił tort w kształcie sierpa i młota. Major KGB mógł tak się bawić, nie wywołując żadnych komentarzy. Co jednak, do diabła, robił Konnie Orłowski w Berlinie, wyglądając jak Sol Hurok, który wprowadził Chór Armi Czerwonej na sceny Zachodu? Dlaczego kupił walizkę za trzy tysiące marek? To musiało coś oznaczać. Orłowski był pierwszym łącznikiem operacyjnym z grupami terrorystycz- nymi, które pojawiły się niegdyś na całym Zachodzie. Baader-Meinhof, Czerwone Brygady, banda Dorfmann, Carlos Szakal... dziesiątki innych, zarówno "Czarnych", jak i "Czerwonych", jak ich nazywano. Teraz zbyt był zajęty rozmową z jakimś brodatym trollem i rozśmieszaniem dzieci, aby zauważyć Profesora, czy też Kiryła, jak go nazywał. Profesor jeszcze głębiej ukrył się w tłumie i postanowił, że będzie miał na Orłowskiego oko. Ot tak, na wszelki wypadek. Orłowski wyszedł z KaDeWe i ruszył dalej pieszo. Suche płatki śniegu opadały na niezwykłe sobolowe futro. Niósł zieloną walizkę i torbę z zakupami. Trudno było go zgubić. Na nic nie zwracał uwagi. Przeszedł całą Tauentzienst- rasse. Minął olbrzymią rzeźbę ze zwiniętych rur zatytułowaną "Berlin", którą mieszkańcy nazwali "Skręt kiszek". Berlińczycy nie potrafią poważnie potrak- tować pompatyczności. Tym się różnią od innych Niemców. Orłowski wszedł do środka Centrum Europa. Przechadzał się wśród tłumu klientów, wędrujących od sklepu do sklepu, palących, siedzących niedbale nastolatków. Przez kilka minut jak zahipnotyzowany wpatrywał się w Zegar Wodny, wysoki na ponad jedenaście metrów, z widocznym mechanizmem. Zegar Wodny zawsze otaczali gapie. Orłowski wpatrywał się w tryby niczym małe dziecko, zafascynowane nową zabawką. Profesor ziewnął. Daj spokój, Koranie, nie ma czym sobie zawracać głowy. W końcu Rosjanin zerknął na zegarek. Z tej odległości wyglądało to na złotego rolexa. Może podróbka, jednak raczej prawdziwy. Walizka i futro z soboli też były prawdziwe. Wyszedł z Centrum Europa i minął kościół-pomnik Kaizera Wilhelma, zrujnowany w czasie wojny. Tragiczny pomnik. Jednak miejscowi nie potrafili się oprzeć i nazwali go "Wyrwany ząb". W powietrzu zaczął wirować śnieg. Niebo stało się szaroniebieskie i coraz bardziej ciemniało. Przeszedł przez ulicę na jasno oświetlony róg Ku'damm, gdzie za czer- wono-białą fasadą kryła się słynna restauracja "Cafe Kranzler". Wydawała się nienaturalnie wesoła, rozjarzona i gościnna w ponurym świetle popołudnia. Mówiono, że u Kranzlera jada więcej turystów niż we wszystkich innych restauracjach w Niemczech. Jaśniała niczym wielki liniowiec transoceaniczny, który zboczył z kursu i zakotwiczył w tym miejscu. Orłowski wszedł schodami na drugie piętro, skąd rozciągał się rozległy widok na wszystko, co działo się na ulicy. Profesor odczekał chwilę i poszedł za nim. Orłowski zostawił w szatni torbę z zakupami i walizkę, a potem usiadł przy oknie. Kelnerka zaprowadziła Profesora na drugą stronę sali, skąd dobrze było widać Rosjanina. Dochodziła godzina druga. Profesor zamówił piwo i lasagne. Orłowski popijał piwo i wyglądał przez okno. Profesor rozłożył gazetę i zaczął czytać. Masakra na dworcu Zoo nadal zajmowała miejsce na pierwszych stronach, ale nie bardzo było o czym pisać. Czerwone kwiaty - wizytówka dawnej grupy Dorfmann - to oczywiście jakiś żart. Alarmowano, że fala przemocy zalewa miasto i cały kraj. Należy apelować o program przywrócenia prawa i porządku. Gdy Profesor uniósł głowę znad gazety, Orłowski ściskał rękę nowo przybyłemu. Wysoki, w brązowym garniturze, kędzierzawe resztki rudych włosów, siwiejące nad uszami. Profesor natychmiast go rozpoznał. Znano go pod imieniem Czerwonego Sebastiena. "Czerwony" ze względu na kolor włosów, a nie przekonania. Większość ludzi wierzyła, że nie żyje, a reszta całkiem o nim zapomniała, tak jak tego chciał Sebastien. Profesor nie był pewien, co ten rudzielec teraz robi. Gdy słyszał o nim ostatni raz, Sebastien zajął się czymś bardziej godnym szacunku niż jego poprzednie zamiłowania. Z nowym nazwiskiem, nową tożsamością i przynale- żnością do wyższej klasy średniej. Daleko odszedł od tamtych dni, gdy działał jako pistolet dla jednego z "Czarnych" terrorystycznych gangów w Nie- mczech Zachodnich i w całej Europie. Profesor w myślach przeglądał kartotekę. Była to grupa Rafaeli Dorf mann. Kiedy Rafaela zginęła przy eksplozji bomby w ich własnej fabryczce, krążyły plotki, że Sebastien również rozstał się tam z życiem. W ruinach znaleziono cztery czy pięć rozerwanych na strzępy ciał. Identyfikacja musiała opierać się na domysłach. Jednakże Moskwa wiedziała, że tego dnia, gdy w Monachium wybuchła bomba, Sebastien pojechał do Hagi. Miał porwać pewnego przedsiębiorcę i spartolił robotę. Musiał zabić faceta, jego żonę i nastoletnią córkę, a potem udało mu się jakoś nawiać z Holandii. Orłowski i Egon Rossowicz, którzy opracowali szczegóły porwania, gdyby go wówczas dorwali, zadusiliby gołymi rękami. Jednak czasy się zmieniły. Teraz jedli razem lunch i zaśmiewali ze wspomnień. Terrorysta i szpieg żyli nowym życiem. O co im, do diabła, chodziło? Rozdział 21 Starkraft Ale kłamca! Nigdy czegoś takiego nie słyszałem! Jaki rozsądny! Co za ~ facet! Kiedy Coo er wrócił do mieszkania w Kreuzbergu, Beate właśnie myła włosy. Robiła to wtedy, gdy znalazła trochę wolnego czasu. Jej życie polegało na ciężkiej pracy i ciągłym pokonywaniu lęku. Masakra na dworcu Zoo jeszcze ten lęk pogłębiła. Siedziała przy stole w białym szlafroku i z głową owiniętą ręcznikiem. Patrzyła i słuchała, jak Cooper z furią opowiada o spotkaniu z Wolfem Kollerem. - Ten gładki akcent z Cambridge... Zachowywał się bardziej jak Anglik z wyższych sfer niż Niemiec... Może myślał, że wcześniej się załamię? Chciałby, żebym wrócił do domu i przyjechał na wiosnę, a wtedy popłyniemy jego łodzią. Jezu! Erika wróci, Lee będzie w świetnej formie i urządzimy sobie pieprzony piknik... "Nazistą? Ja, nazistą? Ależ to żart! Jestem tylko niemiec- kim nacjonalistą, a ten wredny człowieczek Stiffel, to śmieć..." Myślał, że złapię się na ten lep, jak półgłówek z zabitej dechami wiochy! - A może mówił o Erice prawdę? - W żadnym razie. Wszystko wykalkulował. Dość prawdy, abym uwie- rzył... coś dziwnego się dzieje w tej sprawie.... jednak Wolf traktuje to jako egoistyczny postępek bogatej smarkuli, która chce się odegrać na rodzicach. Tymczasem dziewczyna chciała się zabić! On jednak twierdzi, że była po prostu wściekła na nich i zagrała im na nosie! Cooper zaczął się powoli uspokajać. Nalał sobie filiżankę kawy i usiadł. Raz jeszcze opowiedział Beate o spotkaniach z Lee i Wolfem. Niewiele pominął. Beate skrzywiła się, słysząc, jak postąpił wobec Lee. - Nie miej mi za. złe szczerości, ale byłeś dla niej za twardy. W tym bagnie to ona jest ofiarą. - Zawsze jest ofiarą i wyprowadza mnie to z równowagi. Powinna tym typom już dawno pomachać rączką na. pożegnanie. Dwadzieścia lat temu... pomógłbym jej we wszystkim... - Darzysz siostrę bardzo silnym uczuciem. - Owszem. -Nie chciał jej niczego wyjaśniać. To za długa historia, a fakt, że Beate była taka atrakcyjna, jeszcze pogarszał sytuację. - Niebieskie martini - prychnęła. - Erika opowiadała mi o jego niebieskich martini. Znak firmowy. Na mnie nie robi to wrażenia. - Nie wydajesz się zbyt zmartwiona zniknięciem Eriki... Pogroziła mu palcem. - Zostaw to, John. Nie mam zamiaru biegać w kółko i walić głową w mur. Nic nie mogę zrobić. Poczekamy i zobaczymy. Nie doprowadzaj mnie do wściekłości, nie stać mnie na stratę czasu i energii. Powinieneś wiedzieć, że ten anglikopodobny przyjemniaczek jest bardzo zajęty. Rozeszły się pogłoski, iż ze względu na masakrę na dworcu Zoo Wolf Koller zdecydował się na wrzucenie wyższego biegu. Zmiana musi nadejść szybko i dotyczyć całej drabiny od kanclerza w dół... Mówią, że Koller żąda położenia kresu przemocy, może nawet wprowadzenia stanu wyjątkowego, uważa, iż Niemcy raz jeszcze muszą wziąć swój los we własne ręce. - Czego chce od kanclerza? Czy dostanie to, czego chce? - Kanclerz jest znany z braku umiejętności sprzeciwiania się Wolfowi Kollerowi. Co z tego wyniknie? Oto pytanie. Jeśli sytuacja nie rozwinie się po jego myśli, może zrobić wszystko -poprzeć jakiś ruch społeczny, zaapelować do narodu o wybór nowego przywódcy, wskazać swojego człowieka, pod- kopać władzę kanclerza... Koller chce mieć w Bonn człowieka, który zrobi wszystko, co mu każą. A nawet jeszcze lepiej - który zrobi wszystko z entuzjazmem... Może tym człowiekiem jest kanclerz. Jeśli nie... -Wzruszyła ramionami. - Chodzi o to, że coś się wkrótce wydarzy. To się czuje... dokądkolwiek pójdę, każdy o tym mówi. Wspomina o przełomowej chwili... - Nie obchodzi mnie polityka - przyznał Cooper. - Chcę jedynie pomóc Lee. - Może nie interesuje cię polityka, ale teraz nie ma to znaczenia. Znalazłeś się na orbicie Wolfa Kollera, zauważył cię... Nie jestem pewna, czy możesz odejść ot tak sobie. - Nigdzie nie odejdę, dopóki nie odnajdziemy Eriki. Nawet... -mrugnął do niej - mam plan. Najpierw mi wyjaśnij, od czego zaczęły się te pogłoski? Czy Wolf Koller zwołał konferencję prasową jak Ross Perot? Odwinęła ręcznik i przeczesała palcami gęste jasne włosy. - Nie, to nie tak. Widziano kanclerza wychodzącego z domu Wolfa Kollera nad jeziorem Wannsee. To coś zupełnie innego niż ich publiczne spotkania. Ściśle tajne. Wówczas używają nawet sobowtóra, a samochód kanclerza jedzie w przeciwnym kierunku... robią wszystko, aby zmylić dziennikarzy. Ochroniarze Kollera nie dopuszczają nikogo w pobliże jego domów. Tym razem informacja jest pewna. Widziano kanclerza w domu Kollera nad jeziorem. Glock jutro wraca do miasta na posiedzenie. Wszyscy są ciekawi, jak się zachowa. Czy zacznie wprowadzać jakieś zmiany, czy wygłosi oświadczenie? Czy będzie wyglądało na to, że ktoś wreszcie stara się opanować sytuację? Natomiast Koller ma działać za kulisami. Trudno mu się oprzeć. Sam widziałeś - przerwał posiedzenie z kanclerzem, żeby śledzić Lee, a potem spędził godzinę, aby przeciągnąć cię na swoją stronę. Co za facet... - Rzeczywiście. - Tak, tak - mruknęła niecierpliwie. Wstała i spojrzała na niego. - Co to za wielki plan? Coopera przed wyjaśnieniami uratował dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę. - Tak, siedzi przy stole. Dobrze się miewa. Właśnie był na spotkaniu z Wolfem Kollerem. Znudziły go kłamstwa. -Przeszła na niemiecki i Cooper nic już nie rozumiał. Nagle spytała go: - Masz wolny wieczór? - Nie, wybieram się do dyskoteki. Powiedziała do shzchawki: - Tak, jest wolny. - I ponownie zaczęła' mówić po niemiecku. Wreszcie odłożyła słuchawkę i popatrzyła na Coopera z zagadkowym wyrazem twarzy. - Kanclerz zadzwonił, by przekazać ci jakąś sensacyjną wiadomość? - zażartował Cooper. - Karl-Heinz. - Chciał czegoś ode mnie? - Zadzwonił, żeby mi powiedzieć o spotkaniu z tobą. Chyba chciał mnie ostrzec i dowiedzieć się, czy nawiązałeś ze mną kontakt... - Nie wspomniałem o tobie, nie chciałem cię wciągać. - Jedzie do nas. Ma plany na dzisiejszy wieczór. - Jakieś wieści o Erice? - Twierdzi, że ma coś ważnego do powiedzenia o Erice. Nie wspomniał co. - Coś jeszcze? - Chce nas zaprosić na koncert rockowy. - Okazałem się niezbyt gościnny, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Przyszło mi do głowy, że powinienem to naprawić. - Karl-Heinz opierał się plecami o zlew i przykładał do pękniętej dolnej wargi zimną butelkę piwa. - Skoro już pan tu jest, musi pan zobaczyć nazistowski rock. Musi pan spróbować zrozumieć, przeciw czemu walczymy. Nie darowałbym sobie, gdybym pozwolił panu przepuścić taką okazję. -Uśmiechnął się z przymusem. - Uprzedź go, w co się pakuje - powiedziała Beate. Cooper zauważył, że jego obecność tutaj nie jest dla niej czymś nowym. - Trzeba ostrzec Johna. - Rock nazistowski. Nowa forma sztuki. Na Wschodzie prawdziwy przebój. Dzisiaj grają w mojej części miasta. - Wymienił nazwę ulicy, która Cooperowi nic nie mówiła. - Grupa nazywa się "Storkraft". To zespół skinheadów z Dusseldorfu. Nazwa oznacza "siłę niszczycielską". Największy przebój nagrali dwa lata temu, Kraft fur Deutschland. - "Siła dla Niemiec" - przethunaczyła Beate. - Wokalista... jak się ten facet nazywa, Karl? , - Jurg Petrisch. - Sześć miesięcy temu przygotowywałam reportaż dla BBC o nazistows- kim rocku. Pamiętam słowa tej piosenki... coś o "pięściach ze stali" i "oczysz- czeniu" Niemiec. - Za. to muzyka - wtrącał Karl-Heinz - jest jak wycie piły tarczowej. - Kończy się słowami: "Obudźcie się, Niemcy!" - dodała Beate. - To hasło nazistowskie z lat trzydziestych. Wtedy tego nie wiedziałam. Odkryłam to dopiero przy zbieraniu materiałów do reportażu. Oczywiście ei, dla których pracuję na co dzień, nigdy by tego nie tknęli - jakby przyznanie, że istnieje takie zjawisko, mogło oznaczać udzielenie wsparcia. - Kto lubi takie świństwo? - spytał Cooper. Karl-Heinz oderwał się od zlewu. Zaskrzypiała czarna skórzana kurtka. Miał na sobie czarną koszulkę i czarne dżinsy. - Ludzie, którzy uważają, że cywilizacja zeszła na psy po rozpadzie Trzeciej Rzeszy. Sprzedaje się wszędzie: w Europie, Anglii, Ameryce Połu- dniowej. Już czas. Musimy iść. Na schodach Cooper chwycił Karla-Heinza za ramię. - Co to za wieści o Erice? Co się dzieje? - Później. Po koncercie. Muszę panu dużo opowiedzieć. Nie uwierzy mi pan, dopóki wszystkiego nie wyjaśnię - ale nie jest ona taka, za jaką pan ją uważa. Rozumie pan? - O co ci chodzi? - Później. Proszę tylko zapamiętać: nie jest taka, za jaką pan ją uważa. - A kim jest? - Cooper obejrzał się na Beate. Zamknęła drzwi i schodziła za nimi po schodach. - Kimś innym. - Karl-Heinz zbiegł po schodach. Cooper nic z tego nie pojmował. W ciemnej hali, przypominającej warsztat samochodowy, zebrał się tłum ludzi. Unosiła się woń starego oleju i brudu. Nagie stalowe belle nad głowami prawie niknęły w ciemności. Coopera ogarnęło uczucie osaczenia. Za dużo obcych zapachów, nie widzących spojrzeń, napierających ciał. Pot, perfumy, dym. Nie sposób było ocenić wielkość tłunu. Tysiąc osób? Dwa tysiące? Muzyka z taśmy dudniła z olbrzymich głośników, stojących na pustej, nie oświetlonej scenie. Kilka reflektorów przeczesywało tłum prze- stępujący z nogi na nogę, tupiący, wrzeszczący, rozkołysany, rozentuz- jazmowany. - Nienawidzę czegoś takiego - powiedział. Beate trzymała go za rękę, żeby się nie zgubić. - Naprawdę? - krzyknęła mu do ucha. - Wolałbym być gdzie indziej. Karl-Heinz uważnie przyglądał się twarzom. Cooper widział poruszające się wargi, ale nic nie rozumiał. Zgasło przyćmione światło. Tłum zaczął się uspokajać. Całkowita ciemność. Cooper czuł napierające ciała. Nagle na scenie zapłonęły pochodnie. Długie żerdzie, owinięte na końcu szmatami zmoczonymi czymś o intensywnej woni. Naftą lub benzyną. Na starym filmie Jamesa Whale'a nieśli podobne pochodnie rozwścieczeni miesz- kańcy miasteczka. Płomienie lizały atramentową ciemność, cienie tańczyły na zebranym tłumie. Zapaliło sią kilka czerwonych punktowców, a maszyny za pochodniami zaczęły wyrzucać mgłę z suchego lodu. Od czasu do czasu ktoś krzyknął. Nagły ogłuszający zgrzyt gitary elektrycznej przeszył powietrze jak gwizd gilotyny sunącej na rusztowaniu. Hałas świdrował Cooperowi głowę. Oczy wychodziły mu na wierzch. Tłum zaczął szaleć. Krzyczał, skakał, wyciągał ramiona w hitlerowskim pozdrowieniu. Wokalista zaczął wyć, wydawać dźwięki w niczym nie podobne do ludzkiego głosu. Jego twarz przypominała podświetloną od dołu maskę Rondo Hattona, gdy grywał obłąkanego w starych horrorach. Woń palących się pochodni, sztuczna mgła... Wzmoc- niony, zniekształcony pisk gitary, jednostajne, natrętne bicie w bęben... na scenie wrzeszczący facet z naprężonymi na czaszce i szyi żyłami.... Cooper krzyknął do ucha Beate jakąś krytyczną uwagę, ale ona robiła zdjęcia tłumowi, koszmarowi na scenie, i nie słyszała ani słowa. Czuł się tak, jakby mózg mu się zagotował i wyciekał spod powiek. żadnej przerwy. Jak najgorsza wizyta u dentysty, bez znieczulenia, ogłuszające wiercenie i Laurence Olivier, który pochyla się nad tobą i pyta: "Czy to bezpieczne?" "Nie - pomyślał Cooper. - To nie jest bezpieczne. Już nic nie jest bezpieczne". Narastająca kakofonia osiągnęła szczyt. Reflektory, wirując jak oszalałe, przecinały ciemność. Dwóch facetów wyskoczyło z tłumu na scenę. Rozwinęli czerwono-biało-czarną flagę z czasów Hitlera. Widok swastyki przypomniał wszystkim przeszłość... a może przyszłość? - Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Tłum śpiewał, tupał, krzyczał. Ramiona wyciągnięte w pozdrowieniu. Trzęsły się ściany, drżała podłoga. Karl-Heinz popychał ich z powrotem do wyjścia. Ciągle oglądał się przez ramię. Coś się zmieniło. Zobaczył coś lub kogoś. Zaczął się bać. Ciągnął z całych sił Beate, a ona szarpała rękę Coopera. Gdy dotarli do wyjścia, zadyszany i spocony Karl-Heinz chwycił Coopera za ramię i przyłożył usta do jego ucha. - Gdyby coś nas rozdzieliło... pamiętaj... Bayreuth... rozumiesz, miasto Bayreuth... Warmolts... ten człowiek nazywa się Warmolts... W tym momencie tłum ich rozdzielił. Koncert się skończył, ale ludzie wychodząc na ulicę wciąż ryczeli. W wąskiej, ciemnej uliczce czekali na nich protestujący przeciwnicy nazizmu z plakatami, transparentami i kijami baseballowymi. Maszerowali w kółko. Kiedy z koncertu wyszedł tłum, protestujący wyciągnęli kije. Nagle pojawiły się reflektory, kamery telewizyjne, wozy transmisyjne i kamerzyści. Pod- nieceni koncertem skinheadzi wymachiwali ciężkimi łańcuchami i wyciągali noże. Cooper nie zauważył żelaznej rurki, która odbiwszy się od czyjejś głowy, uderzyła go w kark. Zachwiał się, na chwilę stracił wzrok. Nie mógł złapać powietrza. Chwycił się błotnika jakiegoś samochodu, ale nie mógł utrzymać się na nogach. Wszyscy wrzeszczeli, klęli, ryczeli. Wyłącznie po niemiecku. Poczuł na twarzy krew, jak spadające z nieba krople deszczu. Próbował wstać. Przeczołgał się obok samochodu. Wtem zobaczył Beate. Przykucnęła w drzwiach i robiła zdjęcia. Ledwie zaczęła się stamtąd wycofywać, gdy z ciemności za nią wyłonił się mężczyzna. Z czoła spływała mu krew. Ruszył za nią, machając nad głową łańcuchem. Cooper rzucił się w jego stronę. W ostatniej chwili wyczuł zmianę kierunku łańcucha, uchylił głowę, ale za późno. Łańcuch rozorał mu skórę na policzku. Cooper uderzył napastnika barkiem. Przyparł do ściany, złapał za uszy i pięć czy sześć razy uderzył jego głową o cegły. Z uszu tamtego człowieka pociekła krew, spojrzenie zgasło. Gdy Cooper puścił go, zwalił się jak martwy. Zobaczył Beate, broniącą się przed skinem w podkutych butach, który chciał ją kopnąć w brzuch. Cooper z całej siły zamachnął się łańcuchem. Cios zmiażdżył kolano skina niczym żarówkę, a on sam padł z krzykiem na ziemię z bladą jak papier twarzą. Cooper przystanął nad nim i dokończył dzieła. Gdy facet zaczął pluć różową śliną, Cooper rzucił łańcuch w tłum. Beate pociąg- nęła go za rękaw w kierunku szerokiej alei, obok sterty skrzynek i pojemników na śmiecie. - Boże, twoja twarz... Jak się czujesz? Cały jesteś zakrwawiony... Rozruchy trwały dalej. Tłuczono butelki, wyły syreny, rzęziła muzyka - akompaniament dla imbecyli, Sieg Heil! Farsa i tragedia. - Czuję się zdumiewająco dobrze - odparł. Drżała. Otoczył ją ramieniem i poczuł, jak dygocze. Uświadomił sobie, że sam też się trzęsie. Nie dotarło do niego jeszcze, co zrobił, ale wiedział, że postąpił słusznie. - Nie mogłeś przestać bić tego człowieka.... - Olaf Peterson byłby ze mnie dumny. - Znużony, głęboko wciągał powietrze do płuc. - Chyba zabiłem tego pierwszego. A tego drugiego też. - Poczuł, że mimo bólu zranionego policzka nie może powstrzymać się od uśmiechu. - Mógł lepiej dostać... ale nigdy z tego nie wyjdzie. - Oszalałeś! - Nie. Musiałem się wyładować. - Przez chwilę trzymał ją w ramionach, co za chwila intymności, ale wszystko to zbyt przypominało kino. Puścił ją. Nie był Johnem Garfieldem, a ona nie była Jennifer Jones. Nigdy o nich nie słyszała. - Gdzie jest Karl-Heinz? Zatrzymali się przy początku alei. Z pół tuzina rannych leżało na ulicy. Lekarz z ambulansu pochylał się nad jakąś dziewczyną. Wymiotowała. Lekarz próbował zapobiec zachłyśnięciu się i uduszeniu. Pierwszy mężczyzna, z którym walczył Cooper, nie wyglądał zbyt dobrze. Miał szeroko otwarte, niewidzące oczy. Drugi - skin - leżał na boku i kur- czowo ściskał nogę. Również wymiotował. Z bólu. Wyciągnął rękę do Coopera, prosząc o pomoc. Cooper wpatrywał się w niego bez słowa, aż dłoń opadła na chodnik, wtedy nadepnął na nią całym ciężarem. Sukinsyn szlochał. Cooper spojrzał na niego z góry i powiedział: - Powinieneś zobaczyć tamtego faceta. Jednakże skin go nie słyszał. Nigdzie nie było widać Karla-Heinza. Powoli uliczka zaczęta pustoszeć. Zamieszki przeniosły się gdzie indziej. Beate westchnęła. - Oszalałeś, Cooper. - Zrobiłaś kilka dobrych zdjęć? - Może. - Wciąż drżała. - Mam nadzieję, że nie widać mnie, jak kogoś zabijam. Rzuciła mu spojrzenie z ukosa, pokręciła głową. Nadjechał drugi ambulans, jeszcze jeden policyjny radiowóz. Coraz więcej lekarzy i pielęgniarzy pracowało na polu bitwy. Powybijano szyby w samo- chodach i na ulicy leżało pełno szkła. Jeden z pielęgniarzy zapytał o coś Beate. Kiedy odszedł, powiedziała do Coopera: - Chciał wiedzieć, czy nie potrzebujemy pomocy. Wrócili do samochodu jej brata - brata, który studiował medycynę w Stanach i zostawił wóz pod jej opieką, brata, który mógłby zszyć mu twarz. Ani śladu Karla-Heinza. - Mieszka w tej okolicy - powiedziała Beate z nadzieją. - Kiedy nas rozdzielono, może pojechał do domu. Cooper skinął głową. - Chcesz poznać mój plan? - Najpierw musimy opatrzyć ci twarz. Jak się czujesz? Zerknął na zegarek. - Zróbmy to od razu. - Pojedźmy do mnie. Piętnaście minut. Obmyję ci ranę i nałożę bandaż. - Plaster. Nie bandaż. - Czy to ważne, John? - Nie, chyba nie. Bolała go twarz i kark, a on, jak nigdy przedtem, chciał coś niszczyć, miażdżyć. To uczucie pomagało w rozprawie ze zbirem, który chciał zabić Beate, który chciał ją zabić, gdy była bezradna, bezbronna i robiła zdjęcia. Jednak nie zbliżył się ani na krok do Eriki Koller. Rozdział 22 Snajper ~ed Cheddar siedział przy biurku w Georgetown. Zjadał właśnie czwarte kurze udko i zastanawiał się, czy nie warto spróbować zębacza z grilla z czerwoną papryką na plastrze polendwicy, gdy zadzwonił telefon. Pomacał kieszeń swetra, czy ma tabletki antacidu. Po drugiej stronie linii był Burke Delaney. Cheddar słuchał przez kilka minut. - Poczekaj moment, do stu tysięcy diabłów! Na chwilę przerwano połączenie. - Co? Co to było? - spytał Delaney. - Nic. Nie ma sprawy. Teraz chcę się dowiedzieć wszystkiego. Kim, do diabła, jest Schuyler, i co to znaczy, że oderwał zabójcy ramię? - Odgryzł, Cheese. Powiedziałem "odgryzł". - O czym ty mówisz? - Jezu Chryste, Cheese, przecież pamiętasz Schuylera. Opowiadałem ci o nim. To mój bulterier. - Jak w komiksie Bootha? - Co? W jakim komiksie? - Booth! Booth! W "New Yorkerze". Chcesz powiedzieć, że Schuyler to pies? Dobrze zrozumiałem? - Tak, to pies. Nie znam zbyt wielu ludzi, którzy byliby w stanie odgryźć całe cholerne ramię. - W porządku, gadaj dalej. - To mnie właśnie martwi. - Chyba powinno. Ktoś próbował cię zabić. - Nie, nie ktoś. Kiedyś znałem tego faceta. - Znać cię to całkowicie wystarczy, aby chcieć cię zabić. - To wcale nie było takie śmieszne, kiedy facet wyciągnął pieprzony rewolwer... - Co zrobiłeś? - Przed czy po nafajdaniu w portki? No, jak myślisz? Zabiłem sukinsyna. Wciąż próbuję zetrzeć z podłogi jego płuca. - Znałeś go? Kto to był? - Usiądź wygodnie, bo padniesz z wrażenia. Kuno Meinhold. - Kuno Meinhold? Trudno uwierzyć. - Pamiętasz go? - Z grupy Dorfmann. Od tamtej pory niewiele o nim słyszałem. - Miałeś szczęście. Gdzie byłeś, Cheese, dwadzieścia pięć lat temu? - W Rzymie, w Kairze. Kilka paskudnych tygodni spędziłem w Belize i odbyłem wyprawę w dzikie ostępy Paragwaju w poszukiwaniu Mamina Bormanna... - Cholera, szkoda, że mnie to ominęło. Najpierw polowałem na Kuno Meinholda, a w pół roku później stawiałem mu piwo na lotnisku w Oslo, próbując wynająć go i grupę Dorfmann do naszych celów. A teraz wyłazi on ciemną nocą i próbuje mnie zabić. Kto chce śmierci takiego starego piernika jak ja? Co zrobiłem, że wezwali emerytowanego rewolwerowca Kuna? Nie, nie musisz mi nic mówić, Cheese. Odpowiedź jest jedna: wszystko to przez tego pieprzonego "Spartakusa"... ja nadal nie wiem, o co tu, do diabła, chodzi... - Pomyśl. Jeśli chodzi o "Spartakusa", a Kuno nie mścił się za to, że przespałeś się z jakąś jego dawno zapomnianą narzeczoną, to znaczy, że ktoś wie, jak dostajesz informacje o "Spartakusie"... wiedzą o tobie i Ka- rlu-Heinzu... - Ned Cheddar westchnął i spojrzał na ostatnie nadgryzione kurze udko. Stracił apetyt. - Teraz będzie już tylko gorzej. - Co może być gorszego od Kuno Meinholda w kominiarce i z lugerem w moim domu w samym środku nocy? - Z lugerem? Taki z niego konserwatysta? - Z tego też można zabić. - A więc musimy pójść śladami Kuna. Ja pokopię trochę u nas. Musi coś być w moich komputerach. To mi się nie podoba, Burke. - Nie podoba ci się? A spodobałoby ci się być na moim miejscu? - Bzdura. Przecież lubisz takie historie. Znowu czujesz się młody. Wybacz mi nietakt, ale co zrobiłeś z umarlakiem? - Wrzuciłem do starej studni. Pokrywa jest dobrze dopasowana. Będę się martwił na wiosnę. - Do studni? Ramię też? - Ależ skąd. Powiesiłem na pamiątkę nad kominkiem. Jezu, jasne, że ramię też. Zakopałbym wszystko, gdyby nie było z tym tyle roboty. Poza tym Schuyler mógł go wykopać i przyciągnąć do domu dla zabawy. - Prowadzisz szczególny tryb życia, Burke. - I ty mi to mówisz. - Informuj mnie na bieżąco, Burke. - Tak, tak. - Pamiętaj, że ci płacę. Dzięki temu dobrze sobie żyjesz, przecież jesteś, jak sam się wyraziłeś, starym piernikiem. - Starym piernikiem bez skrupułów, Cheese. - Właśnie dlatego nadal masz pracę. Do widzenia, Burke. Ned Cheddar siedział w mrocznym biurze w Georgetown i w myślach przeglądał kartoteki. Kuno Meinhold. Grupa Dorfmann. Rafaela Dorfmann. Przywołał z pamięci jej obraz. Wysoka, ciemnowłosa, z długimi nogami. Jej zdjęcia zamieszczano na okładkach wszystkich żurnali. Potem coś się z nią stało i obróciła się przeciw światu. Porwania, wymuszenia, morderstwa... żyła w podziemiu, uderzała bez ostrzeżenia, bez skrupułów. Była to odmiana terroryzmu, którego już się nie spotykało. Pojawił się w latach sześćdziesią- tych. Bez politycznych motywacji. Samo spuszczone z łańcucha zło. Rafaela Dorfmann. U szczytu sławy modelki widziano ją zawsze u boku niemieckiego przedsiębiorcy i finansisty, a nie gwiazdy filmu czy piosenkarza rockowego. Mówiono, że jest sprytna, wie, czego chce. Znalazła go... Ned Cheddar przypomniał sobie to zdjęcie. Piękna modelka i wysoki, opalony rekin f nansjery... Wolf Koller. Potem zwariowała, zaczęła zabijać ludzi i wysadzać w powietrze sklepy jubilerskie, zabijać ludzi podobnych do Wolfa Kollera. Ale nie jego. W końcu sama zginęła przy wybuchu bomby. Dobrze jej tak. Jednak dlaczego Kuno Meinhold, jeden z ostatnich żyjących z grupy, o którym od lat nic nie było słychać, nagle zapragnął zabić Burke'a Delaneya? Musiało chodzić o "Spartakusa". Niewątpliwie maczał w tym palce Wolf Koller. Wolf Koller wszedł do sypialni Lise, starając się zachować spokój. Nie było to łatwe. - Śledziłeś mnie? - już ci to wyjaśniłem. Martwię się o ciebie. - Boisz się mnie. Tak bym to ujęła. Boisz się Johna. Wiesz, co zrobił, kiedy był tu ostatnim razem... Nie chcesz, żebym powiedziała, co wiem... - O czym ty mówisz? Kto by ci uwierzył? - Boisz się. - Martwię się. Nie mogę ci pozwolić, żebyś zapomniała, kim jesteś... Wszystko wyjaśniłem twojemu bratu. Teraz wróci do domu. Zapewniłem go, że zatroszczymy się o twoje zdrowie. Zaprosiłem go na lato do Wannsee. Musisz się uspokoić, kochanie. Łyknęła herbaty, którą jej przyniósł. Przynajmniej w jednym miał rację. Musi zachować spokój. A takie to trudne. Tak źle wypadło spotkanie z Johnem. Wszystko, co o niej powiedział, było prawdą. Czy naprawdę zostawi ją teraz w Niemczech? Umyje ręce i wyjedzie? Znowu zaczęła płakać. Wolf patrzył na nią z wyrazem niesmaku na twarzy. - Nie powinnaś była go tutaj sprowadzać - stwierdził. - Nie wie, o jaką stawkę tu się gra. Potrafi myśleć tylko o przeszłości... Brendel, starzy naziści... Nie rozumie, że czasy się zmieniają... - Nic się niie zmienia! - Mówisz zupełnie jak Erika! Nie powtarzaj wszystkiego, co ci plecie. Ten jej śmieszny chłopaczek... Przez całe życie próbowałem coś uczynić dla przyszłości, a ten obszarpany komunista wkrada się i zatruwa mózg mojej córce... - Odwrócił się od żony i stanął przy oknie. Wpatrywał się w swoje odbicie w szybie. - Nie dbasz o to, co się z nią stanie! Nie próbujesz jej odnaleźć... Może sam ją porwałeś... może kazałeś swoim ochroniarzom ją zabić! - Zaczęła bełkotać, w kącikach ust pojawiła się strużka śliny. - Zabiłeś naszą córkę! Wiem, że to zrobiłeś, zżera cię nienawiść, boisz się tego, co mogłaby powiedzieć... a teraz chcesz zabić mnie! Przyznaj się, wreszcie się przyznaj! - krzyknęła, nie mogąc się opanować. Nie wiedziała, czy wierzy we własne słowa. Odwróciła się z łkaniem. W ułamku sekundy przypomniała sobie tę okropną chwilę, o której nigdy ze sobą nie rozmawiali, gdy ją zabrali, przywiązali do stołu, wepchnęli knebel między zęby, żeby nie odgryzła sobie języka. Wtedy też szlochała, zrzuciła na podłogę szklaną wazę, która rozprys- nęła się na kawałki jak jej biedny mózg. Chodziła po szkle, zostawiając krwawe ślady w całym domu. Potem on wrócił i znalazł ją tańczącą we krwi. Zabrali ją, związali i zawieźli w straszne miejsce, gdzie robili z nią okropne rzeczy. Usłyszała szum maszyny i poczuła przebiegający przez jej ciało prąd... poczuła, że się rozpada... Wszystko wróciło... Jej ciało z jękiem wygięło się w łuk... Czuła, że nic nie zatrzyma Johna Coopera, a ona nie może nic zrobić, aby Wolf... Nagle usłyszała trzask pękającego szkła. Wolf oparł się ciężko o rzeźbioną komodę z wykładanym macicą perłową blatem, zrzucając rodzinne fotografie. Chciał się czegoś złapać i strącił na podłogę małą lampę. Za jego plecami na ścianie widniała krew... Takie jej się to wydawało nierealne, jak scena z filmu. Było takie nierzeczywiste. Poczuła, jak coś w niej pęka, jakby nagle czas przestał istnieć. Zobaczyła, że Wolf osuwa się na biurko, krew brudzi macicę perłową, ale nie miało to żadnego znaczenia. Zastanawiała się, gdzie jest jej matka, która miała przyjść i zabrać ją do Hyde Parku. Spóźniała się, ale Lee wiedziała, że przyjdzie. Usłyszała czyjś krzyk, ktoś palcem mazał po ścianie. Służąca musi to sprzątnąć... Kiedy Karl-Heinz uciekł stamtąd i był już daleko od walczących, daleko od Coopera i Beate, zrozumiał, że został pokonany. Tamci zwyciężyli. Gniew i frustrację zagłuszył strach. Pokonali go strachem. Kiedy zobaczył łańcuchy, metalowe rurki i noże - bez znaczenia, w czyich były rękach - poczuł, że siły go opuszczają. Myślał tylko o ucieczce... nie chciał, aby znowu go zraniono... Nie wiedział, czy będzie mógł z tym żyć. Przypomniał sobie noc z Eriką, gdy go pobito. Uderzenie rurką w twarz, krew w ustach, przeszywający ból. Widział, jak ruszają w pościg za Eriką... Pobito go już drugi raz. Wiedzieli, kim jest, stał się celem. Gdyby wciąż o nich pisał w tym nieszczęsnym szmatławcu, którego nikt nie czytał, gdyby nadal pokazywał się na demonstracjach, ciągle by go bili, aż wreszcie by zatłukli, i nikogo by za to nie ukarano, bo nikogo to nie obchodziło... Przyciągała go przemoc. Dlatego chodził na wiece, demonstracje. Nikczemność ich postępo- wania wabiła go do nich. Aż w końcu odkrył "Spartakusa". Jeśliby Wolf Koller dowiedział się, gdzie jest przeciek... to byłby koniec. Może już wiedział? Wciąż słyszał odgłosy bójki, syreny ambulansów i wozów policyjnych, przejeżdżających wąskimi uliczkami w kierunku rozruchów. Starał się nie uciekać. Gdyby zobaczyli, że biegnie, mogliby go złapać... Oblewał go pot, płuca bolały od wstrzymywanego oddechu. Zastanawiał się, co z Beate i z Cooperem, czy nie padli ofiarą... tak jak Erika tamtej nocy. Wciąż jeszcze widział krew na twarzy Eriki, gdy ją uderzyli. Nie mógł wymazać z pamięci tego widoku. Jej piękna twarz... Nawet nie marzył, że taka dziewczyna zakocha się w nim... Teraz ich zawiódł, uciekł od Coopera i Beate, uciekł od samego siebie... Czy pojadą do Bayreuth i Warmoltsa? Powinien był więcej powiedzieć Cooperowi, może jeszcze do niego zadzwoni. Nie było powodu, żeby Cooper miał uwierzyć w prawdę o Wolfie Kollerze, Lee i Erice... Karl-Heinz liczył na Beate, że dotrze do sedna sprawy, wiedział, jaka jest uparta i konsekwentna przy zbieraniu materiałów do reportażu. Znalazł piwiarnię przy mrocznej uliczce. Zaczął padać śnieg. Karl-Heinz wszedł do środka w ciemność pachnącą piwem. Znalazł stolik w kącie. Usiadł. Czuł się jak w transie, nie mógł na niczym skupić wzroku. Zamówił piwo i nasłuchiwał odgłosów walki, ale było za daleko. Słyszał tylko własne myśli. W jego głowie zamieszki, wiece i bójki nigdy się nie kończyły. Był pewien, że Erika nie żyje. A zanim została zabita, zmuszono ją, żeby powiedziała, co wie i... Gdyby żyła, skontaktowałaby się z nim. Kochała go. Przyszli i ją zabrali, zabili. Nikt nie odnajdzie jej ciała... Wiedział, gdzie pozbywali się ciał - na wielkim wysypisku. Wrzucali ciała do ogromnych młynów, używanych do mielenia śmieci, dostawali się na teren nocą, może mieli jakiś układ albo to właśnie on sam był właścicielem firmy oczyszczania miasta... Miał przecież wszystko w swoich rękach... Nie było przed nim ucieczki, jego czujni ludzie w końcu pewnie to odkryli, musieli odkryć... tylu ich było. Jednak wciąż mógł im zaszkodzić - miał "Spartakusa". Karl-Heinz odkrył wszystko przez przypadek. Chciał się jak najwięcej dowiedzieć o tym człowieku... Wiedział, że Wolf Koller coś knuje, jemu podobni zawsze coś obmyślali, zawierali pakty z diabłem... I tak Karl-Heinz natrafił na złotą żyłę - "Spartakusa"... Zupełnie nie wiedział, co ma z tym zrobić. Sprawa była zbyt wielka dla jego gazetki, zbyt wielka dla jakiejkolwiek gazety. Potem przypomniał sobie opowieść ojca o agencie z BSS, z którym pracował w czasie wojny. Delaney. Burke Delaney. Ożenił się z Niemką, został po wojnie w Niemczech i nadal tu mieszkał... Bernd Schmidt znał adres Delaneya, był pewien, że nadal pracuje jako agent, być może przeszedł na emeryturę, ale to nie miało znaczenia dla kogoś tak związanego z firmą. Dlatego Karl-Heinz poszedł ze "Spartakusem" do Delaneya. Teraz bał się również tego człowieka. Jak powiedział Johnowi Cooperowi, bał się, iż Delaney ma rozkaz zabicia go, gdy tylko otrzyma ostatni fragnent "Spartakusa". Wiedział, jak działają Amerykanie. Życie człowieka nie miało dla nich żadnego znaczenia. Jednak tylko do Amerykanów mógł pójść ze sprawą "Spartakusa", tylko oni byli w stanie powstrzymać rozwój wyda- rzeń... W obawie o życie nie dał wszystkich materiałów Delaneyowi. Musiał obmyślić inny plan. Wypił jeszcze jedno piwo. Próbował zebrać odwagę, żeby wyjść stąd. Widział tamtych na koncercie, to oni go gonili. Nie mógł w to wciągnąć Beate i Amerykanina. Też by zginęli. Tamci nie zawahaliby się ani chwili. A muszą przeżyć, gdyż należą do jego planu, stanowią część jego dziedzictwa... Dokąd teraz ma pójść? Dokąd mógł pójść, żeby go nie znaleźli? Mężczyźni w barze uosobiali nowe Niemcy Wschodnie. Po raz pierwszy w życiu nie mieli pracy. Za władzy komunizmu wszyscy mieli pracę, a teraz ją stracili, tak jak utracili nadzieję. To było coś więcej niż narzekania i utys- kiwania. Pili piwo przy barze, wpatrując się ponuro w ścianę, mówiąc z nienawiścią o cudzoziemcach. Złamano im życie. Zachód wyssał wszystko, nic im nie zostawiając. Nie, tak nie można myśleć! Problem jednak polegał na tym, że Karl-Heinz już nie wiedział, jak myśleć.... Zmęczył się nadawaniem wszystkiemu jakiegoś sensu... Poza tym teraz już nic od niego nie zależało. Całą odwagę i pomys- łowość zużył na dotarcie do "Spartakusa". Nigdy nie zgadną, jakie zabezpieczenia wymyślił dla ostatniej partii "Spartakusa". Czy jednak ocenił wszystko właściwie? Wreszcie wyszedł z baru w mroźną noc. Padał pierwszy śnieg, ale nie utrzyma się zbyt długo, do rana stopnieje. Cisza, spokój. Żadnych syren, odgłosów bójki, oślepiających świateł, przejeżdżających samochodów. Trzech mężczyzn stało na rogu. Palili papierosy i w świetle jedynej latarni działającej w okolicy wyglądali na przemarzniętych. Karl-Heinz szedł prosto na nich. Ucieczka nie miała sensu. Rozdział 23 Człowiek z plan em Siedzieli w samochodzie. Patrzyli, jak w świetle lamp ulicznych opadają ogromne płatki śniegu. Większość z nich po zetknięciu z ziemią natychmiast się topiła, jednak zebrało się dość puchu, aby ulice i chodniki zrobiły się śliskie. Coopera bolała twarz - skutek obrażeń do- znanych po koncercie. Pojechali do mieszkania Beate. Opatrzyła go. Udało mu się przekonać ją, aby pojechali do Grunewaldu. Była jeszcze dość wczesna pora i nie chciał myśleć o rozruchach. Cooper obserwował wielki szary dom, należący do doktora Fritza Gise- viusa. Stał obok jego prywatnego szpitala. Było to jedno z miejsc w Grunewal- dzie, gdzie mogli się schronić bardzo bogaci ludzie, uznani za "nie czujących się zbyt dobrze". Takie określenie oznaczało wszystko. Posiadłość Giseviusa znajdowała się w odległości dwudziestu minut drogi spacerkiem od wielkiego domu Wolfa Kollera. W oknach było już ciemno. Cooper zbierał odwagę, aby przeprowadzić swój plan. Beate Hubermann paliła papierosa. Zagryzała wargi, próbując znaleźć powiązanie między słowami przekazanymi Cooperowi przez Kalla-Heinza: Bayreuth i Warmolts. - Oczywiście, byłam w Bayreuth. Festiwal wagnerowski, opera i koncerty. To w południowej. Bawarii. Nie mam pojęcia, co Bayreuth ma wspólnego z Eriką... i dlaczego nie jest ona tą, na jaką wygląda. Nazwisko Warmolts z niczym mi się nie kojarzy, ale mogę sprawdzić. - Wydmuchnęła nerwowo dym. - Może po prostu odszukajmy Karla-Heinza i zapytajmy go o to. Jeśli nie zaplanował kolejnego zniknięcia. Cooper nie odpowiedział. Opuścił szybę. - Zastanawiam się, czy ktoś jest w domu. - Jak twoja twarz? , - To najmniejsze z moich zmartwień. - Nie jestem zachwycona twoim planem. - Ja też nie jestem nim zachwycony, ale muszę to sprawdzić. Mówię ci, że Wolf Koller okłamał mnie, opowiadając o stanie zdrowia Lise. To niemoż- liwe, żeby nie potrafiono postawić diagnozy. Gisevius musi coś wiedzieć na ten temat. - Tak, ale dlaczego po prostu do niego nie zadzwonisz i nie zapytasz? Po co włamywać się do jego domu? - Ponieważ nie widzę powodu, dlaczego miałby mi powiedzieć prawdę, skoro nie zrobił tego jego kumpel Wolf Koller. To zupełnie jak w filmie. Jak myślisz, skąd scenarzyści czerpią pomysły? Wzruszyła ramionami. - Jeśli jest w domu, złożę mu niespodziewaną wizytę, rozejrzę się i zerknę do kartoteki. Zobaczymy, co tam ma... - Co będzie, jeśli uruchomisz system alarmowy? - Czy nie powiedziałem ci, że mam świetny plan? Nagle z ciemności za ich plecami wyłonił się stary mercedes coupe, ominął ich i z piskiem hamulców i opon zajechał przed dom Giseviusa. Światła reflektorów zatańczyły na frontowej ścianie budynku. Z samochodu wy- gramoliło się dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich pośliznął się na śniegu. Wybuchnęli śmiechem. Mieli na sobie ubrania wieczorowe, błyskały bielą koszule i muszki. Byli pijani. Palili cygara. Weszli po kilku schodkach, prowadzących na taras, który biegł wzdłuż domu. Zaczęli głośno śpiewać, chichocząc i uciszając się nawzajem. Długi biały szal sfrunął na kamienny taras. Jeden z nich podreptał do wielkiej betonowej donicy i zwymiotował do niej. Drugi ponaglał go głośno. - Powiedział, że ich pan wkrótce się zjawi i muszą się przygotować na jego przyjazd - przetłumaczyła Beate. - Co to za jedni? Służba? - Chyba narzeczeni poczciwego doktora. Ramię w ramię obeszli taras, próbując otworzyć któreś z wysokich balkonowych drzwi. Z trudem wyplątali się z ciężkich zasłon, które załomotały na wietrze. Trzasnęły drzwi. Po chwili zapaliło się światło na dole, prawdopodobnie w holu, potem na piętrze. Światło w holu wkrótce zgasło. Cooper odetchnął głęboko. - Teraz albo nigdy - stwierdził. - Zatrąb, kiedy przyjedzie. Wysiadł z samochodu, czując się tak, jakby wyskakiwał z samolotu. Dwie minuty później znalazł się na tarasie. Miał wrażenie, że jest nagi i wszyscy go obserwują w słabym świetle latarni ulicznej. Zasłony łopotały u drzwi. Spojrzał na wirujące płatki śniegu. - Dzięki ci, Boże - wyszeptał i wszedł do środka. W holu paliła się mała lampka. Potrzebował więcej światła. Znalazł dużą stołową lampę, włączył ją i zorientował się, że szczęśliwie trafił do pomiesz- czenia wyglądającego na gabinet. Poza wielkimi obrazami, bardzo niemiec- kimi w stylu, i masywnymi, rzeźbionymi meblami znajdowały się tam faks, kopiarka, staromodne szafki z szufladkami, stojące wzdłuż jednej ściany, oraz grube tomy medycznych książek w oszklonej bibliotece. Za każdym razem gdy trzasnęły drzwi, nerwowo odwracał głowę, gotów stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem. Od czasu do czasu słyszał dochodzący z góry wybuch śmiechu, brzęk upadającej butelki, trzaskanie drzwiami, tupot bosych stóp po podłodze. Odgłosy prywatki w żeńskim akademiku. Zastanawiał się, co by pomyślał o nim w tej chwili Olaf Peterson. Właśnie zobaczył teczkę z napisem "Lise Koller", gdy nagle rozległ się klakson, a chwilę potem pod dom zajechał samochód. Wyobrażał sobie, jak śmiałby się teraz Peterson. Jezu, nie ma czasu na skopiowanie. Musi ukraść teczkę... Kiedy Gisevius przyjdzie po nią, zauważy, że zniknęła... Nie ma wyboru... Z teczką w ręce odwrócił się do biurka, na którym leżał stos kaset. Nagle w holu otworzyły się drzwi. Usłyszał ciężkie kroki, pstryknięcie przełącznika. Jasne światło zalało parkiet, docierając również do gabinetu. Nie mógł się poruszyć. Blask go oślepiał. W holu stał krępy, tęgi mężczyzna. Zmęczonym gestem zsunął płaszcz, rzucił na stojące z boku krzesło, położył na wierzchu kapelusz. Zerknął w lustro ze złoconymi ramami, wiszące nad wazą z kwiatami. Miał na sobie granatowy garnitur w prążki. Za plecami Coopera cholerne zasłony uderzyły o drzwi, do pokoju wpadł podmuch zimnego powietrza. Gisevius odwrócił się, zrobił krok w kierunku gabinetu, a Cooper rzucił się do ucieczki. - Kurt?t - zawołał Gisevius, idąc powoli, niepewny, co to za dźwięki. - Kurt? - Postąpił jeszcze jeden krok. W gabinecie bez powodu paliło się światło. Cooper cicho przecisnął się przez drzwi, pośliznął się na śniegu i upadł. Wtedy, nie zważając już na nic, pobiegł przez taras. Za jego plecami Gisevius walczył z zasłonami. Potem wypadł na taras, wołając coś po niemiecku. Był gruby i zmęczony. Nie wygrałby tego wyścigu. Poza tym na górze czekali zgrabni chłopcy. Gisevius krzyknął coś jeszcze w ciemność i kołyszącym się krokiem wrócił do domu. Cooper wsiadł do samochodu, ściskając w ręku teczkę. Całe szczęście, że nie dostał ataku serca. Beate powoli ruszyła i spokojnie pojechała ciemną ulicą. Powiedział jej, co się stało, co ukradł. _ - Będziesz musiała przetłumaczyć, a wtedy zobaczymy, co tu mamy - mówił zadyszany po biegu. - Chyba powinienem się czegoś napić. Chodźmy gdzieś... - Kiedy ty dokonywałeś włamania, dostałam wiadomość na pagerze. Muszę zadzwonić. Znalazła budkę telefoniczną niedaleko apteki. Czekał w samochodzie, gdy Beate dzwoniła do telewizji. Przerzucał kartki w teczce, niemal nieczytelne w przyćmionym świetle, Niestety nic z tego nie rozumiał. Nie cierpiał bezczynności. Chciał natychmiast poznać wszystkie odpowiedzi na pytania o Lee. Beate wróciła do samochodu biegiem. - To musi poczekać. - Żartujesz? Właśnie dokonałem włamania stulecia, a ty mi mówisz... - Strzelano w domu Wolfa Kollera... Poczuł, że braknie mu tchu. - Zabił ją! - Nie wiadomo, do kogo strzelano. Chcą, żebym to sprawdziła. Gwałtownie ruszyła, aż wtłoczyło go w fotel. Ściskał teczkę i zastanawiał się, czy usłyszy tę najgorszą wiadomość. Rozdział 24 Po zamachu runewald nie jest okolicą, w której można ujrzeć policję. Nie wypada im się tu pojawiać. Jednak tej nocy przestały obowiązywać wszellcie zasady. Wyglądano przez okna i wystawano na chodnikach, aby coś zobaczyć. I oto co zobaczyli ciekawscy bogacze: krętą wąską uliczkę, wspaniałe rezydencje, sterty zagrabionych na krawężnik, posypanych śnie- giem liści, liczne radiowozy policyjne zastawiające cały podjazd, jasne światła na frontonie domu, tworzące dziwaczną, nierzeczywistą płaskorzeźbę, śnieżny puch osypujący się cicho z lamp, gliniarzy krążących wokół domu w po- szukiwaniu jakichkolwiek śladów, dwa wozy transmisyjne i trzeci, należący do CNN, próbujący znaleźć miejsce do zaparkowania. Beate przecisnęła się przez tłum do swojego wozu i porozmawiała z obsługą. Potem wróciła do grupy tłoczącej się przy długim, czarnym żelaznym ogrodzeniu. Była w swoim żywiole, pełna energii, gotowa do działania. Towarzyszył jej facet z kamerą na ramieniu. Jakiś gość z Associated Press zadawał pytania mężczyźnie w tweedowym płaszczu, stojącemu obok mundurowego policjanta. Mężczyzna w tweedowym płaszczu sam się przed- stawił. Był to Erich Haas, rzecznik prasowy koncernu Wolfa Kollera. Haas poczekał, aż sześciu czy siedmiu dziennikarzy da mu dojść do głosu. Przedstawiciel AP był Amerykaninem. Rozmawiał mieszanką języka niemiec- kiego i angielskiego, więc Cooper mógł ich zrozumieć. - Jakieś dwie godziny temu został postrzelony pan Wolf Koller. Napastnik znajdował się poza domem. Pan Koller był jedyną ofiarą. Nikt inny z rodziny nie ucierpiał. Kula przebiła szybę w oknie od tyłu domu. Pan Koller został zabrany do szpitala... - Podał niemiecką nazwę szpitala, której Cooper nie dosłyszał. - W jakim jest stanie? - spytał facet z AP. - Czy żyje? - Żyje. Jest ciężko ranny. - Stracił przytomność? Mógł mówić? - Był przytomny. Bardzo przytomny, że się tak wyrażę. Przecież wszyscy znacie Wolfa... - Wśród zebranych dziennikarzy rozległ się śmiech. - I jak zawsze troszczył się o innych, pytał, czy ktoś poza nim nie został ranny. 205 - Co powiedział? - To się nie nadaje dla pańskich delikatnych uszu, panie Miller. - Jeszcze więcej rozbawionych chichotów. - Jak wszyscy wiecie, łatwo się nie poddaje. - Czy wyszedł z domu na własnych nogach? - Nie, wywieziono go. Dokładnie na składanym wózku. - W jakim był stanie? Czy stracił dużo krwi? Był w szoku? - Zapewniam was, że to ja byłem w szoku - przyznał Haas. Świetnie przygotowany, zachowywał się swobodnie. - Nie jestem lekarzem, więc nie mogę powiedzieć, w jakim był stanie. Stracił sporo krwi. - Bądźmy szczerzy, Erich - wyjdzie z tego? - Nie jestem lekarzem. Uważam jednak, że wyzdrowieje. Jestem o tym przekonany. - Gdzie został trafiony? - Zdaje się, że postrzelono go w ramię, w okolicy barku. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Kiedy przyjechałem, już leżał na wózku i zabierano go do ambulansu. - Gzy rozmawiałeś z nim? - Dokładniej rzecz ujmując, to pan Koller ze mną rozmawiał. - Co mówił? - Był zły. Powiedział mi, żebym się nie przejmował. Martwił się o żonę. Była z nim w tym samym pokoju, kiedy to się wydarzyło. - Widziałeś się z nią? - Tak, ale nie rozmawiałem. - Jak to przyjęła? - Ach, Karl, a jak sądzisz? Rozmawiała ze swoim mężem w zaciszu domowym, gdy nagle strzelił do niego snajper. Jak zareagowałaby twoja żona? - Moja żona? Otworzyłaby butelkę szampana i zaprosiłaby sąsiadów! - stwierdził reporter spokojnie, a wszyscy ryknęli śmiechem. - Tak, Karl, ale w twoim wypadku to co innego. Frau Koller jest bardzo zmartwiona, co chyba jest oczywiste. To wszystko, co mam teraz do powiedzenia. Jutro ponownie się spotkamy, tym razem w szpitalu. Koller Industries może was nawet nakarmi. Powiedzmy w południe. - Zaczął się wycofywać. - Gdzie ona jest? - Naprawdę, nie mam nic więcej do powiedzenia o Frau Koller. Herr Koller chce, aby dano jej spokój. Skoro już skończyłem, może teraz nad- inspektor Max Adler odpowie na wasze pytania... Inspektorze? Nadinspektor Max Adler odpowiedział im na kilka pytań, powtarzając to, co usłyszeli już od Ericha Haasa - A co z Eriką Koller? Czy była w domu, kiedy strzelano do jej ojca? - korzystając z okazji spytała Beate. - Nie mam nic do dodania. Nie wolno mi mówić o rodzinie Hen Kollera. - Dlaczego? - Nie ma w tym nic dziwnego. Wie pani o tym, Fraulein Hubermann. W śledztwie takiego typu... - A co to za typ śledztwa, inspektorze? - spytała. - Rodziny mają prawo do odrobiny prywatności -dokończył uśmiecha- jąc się do niej. - Trzeba trzymać od nich z daleka dziennikarzy. - Czy to pańska opinia, inspektorze Adler? - Nie, Fraulein Hubermann. To opinia nadispektora Paulusa i dobrze pani o tym wie. - Czy to prawda, że nadinspektor Paulus nauczył pana wszystkiego, co pan wie? - Podłe plotki. Bez wątpienia rozpuszczane przez panią lub kogoś podobnego do pani. - Wszyscy się świetnie bawili. Cooper odetchnął z ulgą, gdy usłyszał, że Lee nic się nie stało. - Niestety, muszę już iść. Mam coś do zrobienia. Do zobaczenia jutro. Chyba że znajdę jakiś sposób, żeby uniknąć spotkania z wami. -Pomachał im ręką, a potem wraz z rzecznikiem prasowym udali się w stronę domu. Jeden po drugim gasły reflektory telewizyjne. Beate podeszła do Coopera. Oczy jej błyszczały. Była pochłonięta pracą. - Wolf to szczęściarz - powiedziała, odciągając go od grupki dziennika- rzy. - Znam jednego z gliniarzy. Powiedział, że pocisk zrobił w Kollerze dziurkę i wywalił pół ściany za jego plecami. Gdyby trafiono go w głowę, to mózgu Kollera szukano by teraz w Poczdamie. - Zastanawiam się, jak bardzo Erika nienawidzi swojego ojca? Czy mogłaby znaleźć schronienie wśród prawdziwych terrorystów? Może ma coś wspólnego z tym, co się dzisiaj stało? Beate pokręciła głową. Śnieg topił się na jej włosach. - Nie, to niemożliwe. Nie uznaje przemocy... Nienawidzi przemocy. - Co twój znajomy gliniarz powiedział o Lee? - Wpadła w histerię. Dali jej coś na uspokojenie. Zrobili zastrzyk, który zwalił ją z nóg. Nadal jest w domu. - Uderzyła w kimono. - W kimono? - Spojrzała na niego nie rozumiejąc. - To oznacza, że śpi. - W kimonie? Nie potrafił się jej oprzeć. Przytulił ją do siebie i pocałował w czoło. Poczuł zimny śnieg na wargach. - Otóż to - odparł. - Czy możemy już iść? Chciałbym się dowiedzieć, co jest w tej ukradzionej przeze mnie teczce. - Zawsze jeszcze trochę kręcę się w pobliżu i czekam na resztki. Nigdy nie wiadomo, co można znaleźć. - Porozmawiała z kolegami. - Odwiozę cię do mojego mieszkania. Tak, zajrzymy do teczki, też chcę wiedzieć, co tam jest. Muszę jednak wracać do studia, popracować nad nagraniem i napisać tekst do porannego wydania wiadomości. - Zerknęła na zegarek. - Dochodzi druga. Pojedziemy za minutę. - Pobiegła do swoich ludzi, którzy ładowali sprzęt do mercedesa. Chciała im przekazać dodatkowe polecenia. Cooper wrócił do ogrodzenia. Chociaż zgasły reflektory telewizyjne, światła policyjne nadal zamieniały noc w dzień. Gliniarze przeczesywali podjazd, trawnik przed domem. Szukali czegokolwiek, co by pomogło odnaleźć sprawcę. Wiedzieli, że to mało prawdopodobne, ale byli wyjątkowo dokładni. Cooper wyobrażał sobie, z jakim uporem szukali z tyłu domu. Zablokowali również tamtą piękną ścieżkę, którą poprowadziła go Beate, gdy przyjechali tu pierwszy raz. Hasensprung. Snajper pewnie strzelał z Hasen- sprung lub ze wzgórza po drugiej stronie strumienia. Musiał być bardzo dobrym strzelcem. Cooper obserował policjantów, gdy nagle zauważył wychodzącego z fron- towych drzwi mężczyznę w ciemnym garniturze. Przystanął w jaskrawym świetle patrząc na tych samych policjantów co Cooper. Po chwili odwrócił się i wszedł do domu. Na jego widok Cooperowi stanęło serce. Clint Kilroy. Beate odwiozła Coopera do swojego mieszkania i zostawiła po krótkich przeprosinach. Musiała jechać do Centrum Telewizji, ale obiecała, że rano przejrzą zawartość skradzionej teczki. - Dobrze - zgodził się. - Jestem wykończony. - Powstrzymał się od ziewnięcia. O pół do czwartej, w ciemności, w padającym śniegu, ten łup nie wydawał mu się już taki ważny. Zasnął natychmiast, jakby był pod wpływem narkotyków. Miał za sobą niewiarygodnie długi dzień. Spotkanie z Lee i Wolfem Kollerem. Karl-Heinz i koncert. Rozruchy. Odgłos pękającej czaszki. Włamanie do domu Giseviusa i strzał do Wolfa Kollera. Każdy dzień był długi, ale ten najdłuższy. Nie myślał o mężczyźnie z ulicy, którego być może zabił. Tylko przez moment rozważał, kto mógł strzelać do Wolfa Kollera. Nie zastanawiał się nad tajemniczą informacją Karla-Heinza o Bayreuth i Warmoltsie... Resztki jego świadomości krążyły wokół Lee i Eriki. Poczuł, że odpływa, odpływa... Obudził się ze snu zlany potem. Czuł dziwny niepokój. śniła mu się dziewczynka. Nie pamiętał jej twarzy, ale próbował wywrzeć na niej wrażenie, zabawiając ją wielkimi szmacianymi lalkami. Potem beznyślnie gdzieś je zostawił. Musiał po nie wrócić, ale kiedy tam dotarł, nie mógł ich odnaleźć. Dziewczynka stawała się coraz niecierpliwsza. Chciała, żeby przedstawienie trwało dalej, a on nie mógł znaleźć tych cholernych lalek i ciągle, ją przepraszał. Wreszcie chwyciła za ramię jakiegoś faceta, odwróciła się do Coopera, wołając coś niemiłego. Potem usłyszał, że dziewczyna rozmawia przez telefon z jakimś mężczyzną, może z tym, z którym wyszła kilka sekund wcześniej... Wyznawała komuś: "Nie wiem, co we mnie wstąpiło, nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło, ale on zamienił mnie w nimfomankę, taka byłam podniecona, że zrobiłabym dla niego wszystko". Kiedy usłyszał jej głos, zrozumiał, że istnieją na świecie sprawy, o których nie chce słyszeć ani wiedzieć. Obudził się i zrozumiał, że to nie sen, tylko jego niepewność, lęk i Bóg jeden wie co jeszcze. Obudził się i naprawdę słyszał kobietę, roz- mawiającą przez telefon. Beate wróciła do domu ze studia. Było po szóstej. Spał tak napięty, że bolały go teraz wszystkie mięśnie. Usłyszał jej głos i ziewnął.., chętnie się jeszcze by trochę przespał. - Nie, nie sądzę, żeby umarł... Nie, rozumiem, ale w końcu jest on... Uważam, że ona niedługo się załamie, widziała dzisiaj swojego brata i chyba spotkanie to nie wypadło najlepiej... Nie, był bardzo zmartwiony... Nawet jeśli wiedzą, kto do niego strzelał, nie powiedzieli tego nikomu... Zadzwonię, kiedy będę mogła... Dobrze ci tam? Masz dość jedzenia?... Tak, tu też pada śnieg, ale zaraz się roztopi... Nie martw się... Nic mu nie jest, przynajmniej dziś wieczorem nic mu nie było... Chyba się boi... Oczywiście, trudno się dziwić... W porządku, wracaj do łóżka. Odłożyła słuchawkę, mruknęła coś do siebie, ziewnęła i położyła się do łóżka. Próbował coś zrozumieć z tej rozmowy. "W końcu jest..." Kim? Twardym facetem? Twoim szefem? Twoim kochankiem? Powiedział sobie, że musi rano to przemyśleć. Rozdział 25 C'rrunewald w południe Był już późny ranek. Szare światło przedzierało się przez chmury. Usiedli z teczką przy filiżance mocnej kawy. Z okapów zsuwał się topniejący śnieg. Wiatr wpadał przez otwarte okno. Coopera swędzia- ła twarz, co uznał za dobry znak. Beate miała zaczerwienione oczy, pod- krążone ze zmęczenia, ale była gotowa do działania. Siedział, przyglądając się, jak czyta. W pewnej chwili powiedziała: - A oto i Bayreuth. Spojrzała na niego i odłożyła teczkę. - Mam dwa wolne dni. Muszę je wykorzystać i pojechać do Bayreuth. - Wyjaśnij mi, o co tu chodzi. - Teczka zawiera krótką historię choroby. Wolf Koller oświadczył, że Lee od czasu do czasu zachowuje się nieodpowiedzialnie. Atakuje go publicznie, oskarża o najróżniejsze rzeczy -na przykład o to, że jest nazistą. Podał kilka przykładów zachowania Lee na przyjęciach i balach. Urządzała Kollerowi sceny... nie zawsze chodziło o nazizm. Robiła scenę zazdrości. Są wzmianki o domniemanym romansie, jaki miał z modelką Rafaelą Dorfmann, zanim została terrorystką... Byłam wtedy dzieckiem, ale świetnie pamiętam tę historię. Finansista i modelka. Tworzyli parę. Wielki romans. To musiało być wtedy, gdy Lee była żoną Guntera Brendela. Żadnych skandali. Był to po prostu głośny romans. Potem ona wszystko rzuciła, również Wolfa Kollera. Pojawiła się na scenie jako terrorystka - bardzo lubiła krew. Pamiętam, jak moja mama dener- wowała się, kiedy wyjeżdżaliśmy na wycieczkę, bo Rafaela podłożyła kiedyś bombę w szkolnym autobusie, zabijając wiele dzieci... - Była dziewczyną Wolfa Kollera? - spytał Cooper. - Nie do wiary. - Wtedy jeszcze nie była terrorystką. Jednakże z materiałów, które są w teczce, wynika, że Lee ciągle oskarża go o romanse, przekupywanie polityków. Koller uważa, że zwariowała... - Zerknęła ponownie do teczki. - Lee traci pamięć. Nie może sobie przypomnieć pewnych wydarzeń. Oskarżyła Kollera, że chce ją otruć. Dlatego Koller w końcu zwrócił się o pomoc do Friedricha Giseviusa. Beate przez chwilę patrzyła na kartki przez okulary, potem je zdjęła. - Wygląda na to, że twoja siostra już miewała zaburzenia psychiczne. Byłeś tu ze swoim przyjacielem Olafem Petersonem zimą siedemdziesiątego drugiego roku, prawda? Cooper skinął głową. - Według tych danych poślubiła Wolfa Kollera w sześć miesięcy po twoim wyjeździe. W maju siedemdziesiątego trzeciego roku. Erika urodziła się w kwietniu siedemdziesiątego czwartego roku. - Założyła okulary z powro- tem na nos i sprawdziła wcześniejsze zapiski. Zagryzała dolną wargę, co było oznaką skupienia. - Nad czym tak się zastanawiasz? - Pod koniec października siedemdziesiątego trzeciego roku przeżyła silne załamanie nerwowe. Próbowała popełnić samobójstwo, przecinając sobie żyły na rękach. - Zerknęła na Coopera. - Jaka matka, taka córka. - Jestem ciekaw, czy Erika o tym wiedziała - zamyślił się Cooper. - Lee była w ciąży, może dopiero wtedy zorientowała się, że spodziewa się dziecka, może dlatego próbowała się zabić... Pewnie udałoby się jej popełnić samobójstwo, gdyby nie to, że usiłowała tego dokonać w poczekalni w KaDe- We i ktoś ją znalazł. Wezwano policję i wiadomość dostała się do gazet... Była przecież żoną Wolfa Kollera. Gisevius zapisał, że było to ukoronowaniem publicznych upokorzeń Herr Kollera i jego rodziny. Rodzice Wolfa Kollera żyli jeszcze wówczas i mieli bardzo znaczącą pozycję. W rezultacie tej nieudanej próby samobójczej Frau Koller została umieszczona w klinice, gdzie miała się leczyć i odpoczywać. Jak sądzisz, gdzie znajdowała się ta klinika? - W Bayreuth - odparł Cooper. - Będziesz prymusem w klasie. A jak się nazywał doktor, który był właścicielem kliniki i opiekował się Frau Koller? - Drogi, kochany stary doktor Warmolts! - Oczywiście! Bardzo inteligentny chłopiec z ciebie, Johnie Cooperze! - Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. - Dlaczego Karl-Heinz robił z tego taką tajemnicę? - Może ma to związek z faktem, że Lee nie opuściła kliniki przed kwietniem siedemdziesiątego czwartego roku... - Zatem Erika urodziła się w klinice, gdy leczono jej mamę... Beate skinęła głową. - Karl-Heinz powiedział ci, że Erika nie jest tą osobą, za jaką ją uważasz. To musi mieć związek z Bayreuth i Warmoltsem. - Może chodziło mu o to, że Erika jest córką osoby chorej psychicznej i'odziedziczyła po niej tę przypadłość? Nie znam się na chorobach psychicz- nych. A może Erice wyrządziły szkodę leki, które Lee brała w czasie ciąży? Teraz zwraca się na to szczególną uwagę. Przynajmniej w Stanach. - Tu również. Kiedy powiedział, że nie jest tą osobą, za którą ją uważasz, miał na myśli, że nie wiesz, co jest z nią nie w porządku.... Będziemy musieli jeszcze raz z nim porozmawiać, żeby wyjaśnił nam kilka spraw. Może Karl-Heinz coś wykrył i jej powiedział? Może dlatego próbowała się zabić? Wszystko się łączy ze sobą, Johnie. - Położyła rękę na jego ramieniu. - Co tam jeszcze jest o stanie Lee? - Mniej więcej to samo, co ci powiedział Wolf Koller. Przeprowadzono różne badania. Nie ma guza mózgu, nie ma padaczki. Symptomy choroby Alzheimera. Gisevius jest zdania, że choroba postępuje bardzo szybko. Przed tygodniem zanotował, iż wkrótce powinna zostać umieszczona w klinice. Przekazał tę opinię Kollerowi. Uważa, och, John, trudno mi o tym mówić... uważa, że Lee umrze w ciągu kilku tygodni. Cooper pokręcił głową. - Nie mogę w to uwierzyć. Wydaje się całkiem normalna... - Głos mu się załamał. - Pomyśl, w jakim żyje napięciu... Może ten skurwysyn naprawdę chce ją zabić? Martwiła się o Erikę i Karla-Heinza od chwili, gdy Erika próbowała się zabić, a potem zniknęła... - Dlatego -powiedziała Erika zdecydowanym tonem -jadę do Bayreuth, jak tylko dostanę zgodę od mojego szefa. Musi tam być ktoś, kto pamięta tamte czasy. - Pojadę z tobą. Teraz jednak wybieram się do domu Wolfa. Chcę zobaczyć się z moją siostrą. - A ja pojadę na konferencję prasową do szpitala. - Wzięła go za rękę. - Czy potrafisz zachować ostrożność? - Chcę się tylko dowiedzieć o zdrowie Lee. - Po powrocie do domu zeszłej nocy nie mogłam zasnąć, leżałam i... - Właśnie o to chciałem cię zapytać. Z kim rozmawiałaś wówczas przez telefon? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - O czym ty mówisz? Kiedy dotarłam do domu, byłam nieprzytomna ze zmęczenia. Z nikim nie rozmawiałam. Włączyłam na chwilę radio, a potem poszłam do łóżka. - Musiało mi się coś przyśnić. Wydawało mi się, że słyszałem twój głos... - Długo nie mogłam zasnąć. Ciągle myślałam o tamtym mężczyźnie, którego pobiłeś po koncercie. Próbowałam się dowiedzieć, czy umarł, ale niczego nie udało mi się wywnioskować z podawanych informacji. - Musisz o tym zapomnieć. Chciał ciebie zabić. Jeśli umarł, to trudno. Broniłem ciebie, siebie i wszystkich... - Nie pytam, dlaczego to zrobiłeś. Boję się tylko, że mógłbyś zachować się tak wobec kogoś, kto będzie uzbrojony. Musisz panować nad swoim gnie- wem... - Gdybym wczoraj panował nad swoim gniewem, zginęliby inni. Nie jest mi przykro. Cieszę się, że tamten nie żyje, to nie była istota ludzka... - Proszę tylko, żebyś był ostrożny... - Będę. Muszę coś robić. - Nie jesteś osobą, za jaką cię uważałam. Prawie to samo Karl-Heinz powiedział o Erice. - Ostrzegałem cię. - Może to dziedziczne? Uliczki w Grunewaldzie były wąskie, kręte i wysadzane drzewami. Trochę błądził, zanim natrafił na znak orientacyjny: wysoki, stary dom na rogu, z błękitnym fryzem i niebieskim dachem. Na ścianie budynku zauważył dużą tablicę. Spytał, co na niej napisano. - Znajdziesz je na kilkunastu domach w tej okolicy. Tablica oznacza posiadłość skonfiskowaną przez nazistów żydowskim właścicielom. To jeszcze jeden sposób, aby o tym nie zapomniano - odpowiedziała Beate. Zawsze zaskakiwały go takie próby utrwalenia pamięci o wojnie. Przyje- chał do Niemiec przekonany, że Niemcy nie chcą, aby im przypominano o potwornej przeszłości. Jednak okazało się całkiem inaczej. Znał już stąd drogę do posiadłości Kollera. Ciężkie chmury wisiały tak nisko, że wydawało się, iż można by ich dotknąć. Przy czarnej żelaznej furtce stali na straży policjanci. Na chodniku zaparkowano radiowóz. Wszędzie, aż do mostka z dwoma kamiennymi królikami było widać gliniarzy. Beate powiedziała mu, że glinom w Berlinie tak zależy na dobrej opinii, że może uda mu się ich ominąć. Jednak zatrzymali go przy furtce i powiedzieli, że nie ma wstępu do domu. - Jestem członkiem rodziny - odparł Cooper. - Lise Koller, żona Wolfa Kollera, jest moją siostrą. Przyjechałem specjalnie z Bostonu, żeby się z nią zobaczyć. Jakiś gliniarz powiedział mi zeszłej nocy, że skoro jestem rodziną, to nie ma sprawy. Uwierzyłem mu na słowo. - Proszę mi wybaczyć, sir, ale może przypomina pan sobie jego nazwis- ko? - Młody policjant mówił po angielsku z niemal idealnym akcentem. - Max Adler. Powiedział, żebym podał jego nazwisko. Nadinspektor Adler. Rozmawiałem z nim tutaj zeszłej nocy, kiedy przyjechałem zobaczyć się z siostrą, wkrótce po zamachu na mojego szwagra. Proszę to sprawdzić... - Jest w tej chwili w szpitalu. Bierze udział w konferencji prasowej na temat stanu zdrowia Hen Kollera. - Gestem przywołał kolegę i powiedział coś po niemiecku, Otworzono furtkę. - Muszę sprawdzić, czy ma pan... broń, sir - powiedział najwyraźniej zażenowany policjant. - Oczywiście. Też nie chcę, żeby jakiś wariat z bronią dostał się do środka i zrobił krzywdę mojej siostrze. - Podniósł ramiona, a policjant obszukał od góry na dół. - Proszę, niech pan zerknie na to. - Pokazał swój paszport. - Warto, żebyście sprawdzali tożsamość każdego, kogo wpuszczacie do środka. Bardzo obawiam się o siostrę. - Tak jest, sir. Ma pan absolutną rację. - Odwalacie kawał porządnej roboty - pochwalił ich Cooper, przecho- dząc przez furtkę. W Bostonie już dawno by go pobito i założono kajdanki. Frontowe drzwi otworzył mężczyzna w czarnym żakiecie z alpaki. Coś takiego nosił majordomus w majątku Edwarda Arnolda w filmach z lat trzydziestych. Cooper nie wyobrażał sobie, że istnieją jeszcze ludzie, którzy maj ą taką służbę. Służący znał jedynie podstawowe angielskie zwroty. Cooper próbował wytłumaczyć, o co mu chodzi, ale nie był pewien, czy mu się to udało. Służący z kamienmym wyrazem twarzy tkwił jak wmurowany na drodze do szerokich schodów w holu. W końcu Cooper, ciągle powtarzając, że Frau Koller jest jego siostrą, pchnął go i wszedł do środka. Majordomus, z respektem oceniając wzrost Coopera i jego determinację, kiwnął głową i powiedział, że pójdzie po lekarza. Cooper nie był pewny, czy dobrze go zrozumiał, ale uśmiechnął się, jakby był to najlepszy pomysł na świecie. Służący, odprowadzany spojrzeniem Coopera, wycofał się tyłem i zniknął w głębi korytarza. Dziwne, wszystko było takie dziwne. Cooper przemierzył szybkim krokiem hol i zaczął wchodzić na schody. W domu panowała niesamowita cisza. Nagle schody zaskrzypiały, dźwięk ten przypominał wołanie o pomoc. Żyrandol lśnił jak garść brylantów. W klatce schodowej stała rzeźba jakiejś mitologicznej postaci, a ze ściany biła fontanna. Cicho szemrała woda. Zaczekał na szczycie schodów. Miał nadzieję, że jakiś dźwięk wskaże mu właściwy kierunek. Nic jednak nie słyszał poza szumem w rurach centralnego ogrzewania. Wreszcie z daleka dobiegł go odgłos pracującego odkurzacza. Po obu stronach korytarza rozciągał się wyłożony dywanem korytarz. Wazy z kwiatami, lustra, oprawione obrazy i rysunki. Wszystko bardzo zadbane. Drzwi do niektórych pokoi były otwarte. Wyjrzał przez okno na tyły domu. Na przeciwnym brzegu strumienia przykucnęło dwóch policjantów. Szukali czegoś na mokrej ziemi, zasypanej śniegiem i gnijącymi liśćmi. Poruszył klamką i wszedł do pokoju, który musiał być sypialnią Wolfa Kollera: ciemne, ciężkie meble, szczotki do włosów ze srebrnymi rączkami, na komodzie butelki wody kolońskiej ze srebrnymi korkami, ciemne obicia stojących pod oknami kanap. Wystrój wnętrza przypominał reklamę Ralpha Laurena. W miejsce stłuczonej szyby wstawiono kawałek sklejki. Na całej ścianie naprzeciw okna były plamy krwi. Jakby ktoś rzucał zakrzepłą krwią na kremową ścianę - część się przykleiła, a reszta spłynęła wodnistym strumyczkiem. Na dywanie zaznaczono taśmą miejsce upadku Kollera. W pokoju nie było nikogo. Przeszedł przez drzwi wewnętrzne, łączące dwa pokoje, i zobaczył Lee. Były tu zaciągnięte zasłony i panował głęboki mrok. Cooper poczuł zapach jej perfum. Unosił się wokół łagodną, zmysłową chmurą. Mała lampka stojąca daleko od łóżka rzucała żółty blask. Lee leżała na wielkim łożu z baldachimem, pod grubym kocem, naciąg- niętym po samą szyję. W pokoju dominowały dwie barwy: blady truskaw- kowy i kremowy. Koc, ściany, obicia, prześcieradła i poduszki, wszystko było w tych kolorach. Głowa Lee spoczywała na dużej poduszce obszytej koronką. Oddychała szybko i chrapliwie, powieki jej drgały. Wargi miała lekko rozchylone. Wydawała się martwa. Skóra barwy pergaminu była spękana i sucha. Stały się widoczne niebies- kie żyłki. Dłonie na kocu przypominały ptasie łapki. Podszedł bliżej i skamie- niał ze zgrozy. Jak bardzo się postarzała! Przez chwilę nie wierzył, że to może być Lee. Gdyby nie świszczący oddech, pomyślałby, że nie żyje. Uklęknął obok łóżka i zawołał ją po imieniu. Dotknął jej ramienia. Powoli otworzyła oczy, zamrugała powiekami. Była pod wpływem leków i z ogrom- nym trudem odzyskiwała świadomość. Ujął zimną, bladą dłoń. - Lee... to ja. Zajmę się tobą. Wybacz, że zachowałem się tak okropnie w Charlottenburgu. Postąpiłem jak idiota, dałem się ponieść złości. Spróbuj zapomnieć to, co ci powiedziałem... postaraj się wybaczyć mi... Wszystko będzie dobrze... Zostanę, pomogę ci odnaleźć Erikę. Już nigdy cię nie zostawię, nigdy nie opuszczę. - Jej widok ranił mu serce. Była taka bezradna, krucha. Co się z nią działo, na miłość boską? Dlaczego wydawała się taka stara? - Lee, słyszysz mnie? Patrzyła na niego, ale nie był pewien, czy go widzi. Czuł się tak, jakby zajmował się starą matką, kimś, kto był tylko podobny do Lee. Z ogromnym trudem przełknęła ślinę. Uścisnął jej rękę, ale ona nie zareagowała na, to. Palce Lee były zimne i suche. Przecież jeszcze wczoraj chodziła z nim po pałacu w Charlottenburgu, była taka ożywiona. Dałby wszystko, by znowu usłyszeć jej głos. Wczoraj była taka pociągająca. Pragnął jej. Zawsze jej pragnął. A teraz... teraz stała nad grobem. Poruszyła wargami i poczuł delikatny nacisk palców. Nie słyszał, co mówiła. Pochylił głowę w jej kierunku, pogłaskał po włosach. - O co chodzi, Lee? - Kim pan jest? Siedział przy niej, trzymał ją za rękę i patrzył, jak śpi. Wtem usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Otworzyły się drzwi na korytarz. - Zostawcie nas, do diabła, w spokoju! - Miał ochotę płakać lub wrzeszczeć z wściekłości. Co zrobili jego siostrze? - Panie Cooper. Odwrócił się i zobaczył majordomusa, wyglądającego zza pleców krępego, tęgiego mężczyzny w garniturze w prążki, w białej wykrochmalonej koszuli i krawacie. Długie, faliste szpakowate włosy, obwisłe policzki, wydatne wargi, szeroki, krótki nos, grube szkła. - Jestem lekarzem Frau Koller. Friedrich Gisevius. Jeśli natychmiast pan stąd nie wyjdzie, zawołam policję. - Pulchne ręce splótł na kamizelce. Cooper wstał, podszedł do niego, położył dłoń na piersi doktora i pchnął mocno. Dlaczego ten grubas nie może być bardziej uprzejmy? O co mu chodzi? Gisevius uderzył się o ścianę. Zatrząsł mu się podwójny podbródek, zasłaniający kołnierzyk i węzeł krawata. Cooper bez słowa patrzył prosto w małe czarne oczka, ukryte w fałdach tłuszczu. - Co... zrobiłeś... mojej... siostrze? Wczoraj była pełna życia. Tak pięknie wyglądała... że ja... ja... a teraz spójrz na nią, draniu. Co jej zrobiłeś? - powiedział cichym głosem, bo nie chciał jej obudzić. - To taka szatańska sztuczka, którą stosujemy w Niemczech, panie Cooper -odparł Gisevius. -Uspokajanie lekami w przypadku ataku histerii. Być może po drugiej stronie oceanu nie słyszeliście o czymś takim. A teraz niech pan się ode mnie odsunie. Niech pan nie pogarsza sytuacji swojej i siostry. Cooper spojrzał w małe, lśniące oczka. - To moja siostra, ty idioto. I mogę pogorszyć tylko twoją sytuację . Co jej zrobiłeś? Tak się nikt nie zachowuje po kilku pastylkach tylenolu i sominexu - jest zupełnie nieprzytomna, jak z innej planety. Nie wie, kim jestem, do diabła! A teraz mów! - Chwycił lekarza za klapy marynarki i przyparł do ściany, starając się zapanować nad sobą. Był tak wściekły, jak podczas bójki po koncercie. Czy rzeczywiście wydarzyło się to zaledwie wczoraj? - Pan wybaczy, panie Cooper. Nie mam zamiaru odpowiadać na pańskie absurdalne groźby. Proszę mnie natychmiast puścić. - To ty zacząłeś od gróźb, przyjacielu. - Cooper miał ochotę go uderzyć. Gisevius musi zapłacić za to, co zrobił Lee. Majordomus w żakiecie z alpaki wyciągnął broń, jakiś pistolet. Cooper rzucił się gwałtownie, jak bestia wypuszczona z klatki w zoo, i zgruchotał mu ramię i dłoń o framugę drzwi. Rozległ się krzyk bólu. Pistolet upadł z łoskotem na podłogę. - Spróbuj to podnieść -powiedział Cooper cicho. Ręka służącego zwisała bezwładnie, a on sam walczył ze łzami bólu. - No, spróbuj podnieść. Majordomus zachwiał się i oparł o ścianę. Twarz mu poszarzała. - Ty głupcze! - powiedział Gisevius do Coopera. - Nie doceniam własnej siły. Nie powinien był sięgać po broń. - Cooper pochylił się i podniósł pistolet z podłogi. Był bardzo ciężki. - Kto tu jest? - nagle odezwała się z jękiem Lee. Mówiła po angielsku, może dlatego, że oni prowadzili rozmowę w tym języku. - Kim jesteście? Co tu się dzieje? - Umilkła, odwróciła głowę i zasnęła. - Panie Cooper - wyszeptał błagalnie Gisevius. - Zacznijmy raz jeszcze. Przepraszam za nieporozumienie. To moja wina. - Teraz bardziej mi się pan podoba, doktorze. Niestety, zachował się pan niezbyt dyplomatycznie, czego skutki boleśnie odczuł pański przyjaciel. Słyszeli, jak majordomus wymiotuje w pobliskiej łazience. - To z powodu szoku. Za chwilę się nim zajmę. Crisevius poprowadził Coopera w kierunku długich schodów. - Sądziłem, iż Wolf szczegółowo przedstawił panu stan zdrowia swojej żony. Musimy mieć chwilę na uspokojenie się. Musimy mieć chwilę. Również mnie przydałaby się jakaś tabletka. - Uśmiechnął się. Widocznie nie łączył Coopera z włamaniem do swego domu. - Chyba wszyscy obecnie żyjemy w ogromnym napięciu. Cooper zszedł za nim po schodach. W domu zapanował spokój, znów był odizolowany od reszty świata. Gisevius zaprowadził Coopera do wytwornego gabinetu. Płonął ogień w kominku, na którego kaflach namalowano rycerzy wędrujących po tajem- niczym czarnym lesie. Para olbrzymich, czarnych jak węgiel sznaucerów z piekielnie inteligentnymi pyskami spojrzała na nich z godnością i spokojem, gdy Gisevius nalewał sobie i Cooperowi szkockiej z wodą. Usiedli w skórzanych fotelach przy kominku i Gisevius opowiedział mniej więcej to samo, co dzień wcześniej Wolf Koller. Testy, badania, brak pewnej diagnozy, chociaż choroba coraz bardziej przypominała Alzheimera. - Nie wolno nam się poddawać. Może zareaguje na terapię lekową. Wystarczy spojrzeć, co stało się z depresją maniakalną, schizofrenią i innymi kiedyś nieuleczalnymi chorobami psychicznymi. Poczyniono wielkie kroki... - Bardzo przypomina Ingrid Bergman w Ostawionej. - Nie rozumiem. - Film Hitchcocka. Musiał pan to widzieć. - Raczej nie. - Doktorze, na miłość boską, tu są Niemcy, a nie Księżyc. Ingrid Bergman wyglądała w ten sposób, ponieważ Claude Rains i jego nikczemna matka ją truli. Ameryka Południowa po wojnie, banda nazistowskich niedobi- tków... ocalił ją Cary Grant. - Zapewniam pana, że to nie kino. Nikt nikogo tu nie truje. Mamy do czynienia z bardzo realną chorobą, a stan zdrowia pacjentki jest poważny. Robimy wszystko, co możemy... - Jestem pewien, że nie przyjmuje pan do wiadomości opinii innych lekarzy. - ...ale napięcie nerwowe pogarsza jej stan. Na razie są to objawy psychosomatyczne. Jak przy kolce wrzodowej. Napięcie wywołuje atak choroby. Wygląda na to, że mamy tu do czynienia z takim przypadkiem. Zniknięcie córki, pański przyjazd, próba zabicia Wolfa wczorajszej nocy... Nie potrafiła sobie poradzić z tym wszystkim. Kompletnie się załamała. - Czy nie przyszło panu do głowy, że po prostu zwariowała? Znany amerykański ekspert od chorób psychicznych, Olaf Peterson - musiał pan czytać jego prace - powiedział mi kiedyś, że jego zdaniem to zwyczajna wariatka. - Nie, nie znam... -Gisevius nie skończył zdania. -"Wariatka" to nie jest zbyt fachowe określenie, ale w sensie potocznym... czasami myślałem, że być może cierpi na swoisty typ schizofrenii. Jednak wątpię, żeby tak było. Żadnych urojeń, paranoi... jedynie to, że traci swoją osobowość, swoją tożsamość, a potem znów ją odnajduje... Obawiamy się, że jednak pewnego dnia już jej nie odnajdzie. - Gisevius wstał. -Ach, proszę wejść, panie Kilroy. Czy poznał pan już pana Coopera, brata naszej drogiej Lise? - A niech to, Fritz, z Johnem Cooperem znamy się od wieków. Jak się " masz, Cooper? -Kilroy wcisnął się między nich jak sztylet -wąski i ostry. Był w ciemnym garniturze z kamizelką i w czarnych kowbojskich butach. - Daleko zawędrowałeś od Bostonu, chłopcze, - A ty daleko od Teksasu, Clint. - Cooper przypomniał sobie, jak Kilroy zjawił się nie wiadomo skąd i chciał kupić jego nieruchomość w Bostonie, jak mignął mu na ekranie telewizora w reportażu o niemieckich inwestycjach, jak czekał na Beate w hotelu przy Copley Square, jak stanął w świetle reflektorów zeszłej nocy, gdy rannego Wolfa Kollera zabierano do szpitala. - Niechętnie wyjeżdżam z Teksasu. Jestem jednak obywatelem świata, John. Mam tu do załatwienia interes. Odwiedziłeś siostrę, co? - Wolf ci nie powiedział? ,' Wolf nic mi nie powiedział. Przyjechałem jakieś pięć minut po tym, jak jakiś drań wsadził mu kulkę. Jezu, tyle gadają o chłopakach z Teksasu, którzy nie rozstają się z bronią, a tymczasem okazuje się, że w Berlinie zagrażają ludziom snajperzy! `a' - Co cię sprowadza do Berlina? - Robienie forsy, jak to u nas mówią. Widziałem starego sługę rodziny, wyrzygującego flaki. Chyba złamał sobie skrzydełko. Mówił, że były jakieś kłopoty na górze. Czy tak? - Pan Cooper zmartwił się stanem zdrowia siostry - odparł Gisevius. - Z powodu nieporozumienia doszło do wypadku. - Ach tak... - Kilroy uśmiechnął się do Coopera. - Ludzie zawsze miewają wypadki w obecności naszego starego Coopa. - Jakie są wieści o Wolfie Kollerze? - Już wstał i ma ochotę nakopać komuś w dupę. Wyjdzie z tego. - Kilroy kichnął i wytarł nos w nieskazitelną białą chusteczkę. - Jestem już za stary na to latanie, różnicę czasu, zmiany klimatu. Przeziębiłem się, do kurwy nędzy. Masz coś na katar? - Oczywiście. Nie wyleczy przeziębienia, ale złagodzi symptomy. - Jezu, wszyscy lekarze tak mówią. Co to jest? - Niech pan będzie spokojny. Kanclerz też jest przeziębiony i podałem mu wczoraj to samo. - Contac? Mogę to dostać w domu. - Ale jest pan w Niemczech, panie Kilroy. Proszę wziąć, co panu daję. - Co ma pan zamiar zrobić z Lee? - wtrącił się Cooper. - Obserwować i czekać - odparł Gisevius. - Nie jest łatwą pacjentką. Bardzo uparta. Oczywiście wtedy, kiedy wraca jej świadomość. - A więc są dni, kiedy nie odróżnia siebie od Katariny Witt? Prawda? - To bardzo ciężka choroba. Mógłby się pan pomodlić za siostrę, panie Cooper, ale leczenie proszę pozostawić mnie. Szczerze mówiąc, pańska obecność wpływa na nią bardzo przygnębiająco. Może pan do mnie za- dzwonić, kiedy tylko pan zechce, ale to ja wyznaczę termin spotkania z pacjentką. - Będę z panem w kontakcie - powiedział Cooper. - A teraz panowie wybaczą, ale chciałbym się zająć nadgarstkiem Bruna. - Raczej całym ramieniem - mruknął Kikoy. Wyszedł na zewnątrz z Cooperem. Głęboko odetchnął zimnym powietrzem. Spojrzał na dziedziniec zapchany samochodami. Daimler-benz, dwa mercedesy, BMW, jaguar. Kupa forsy na kółkach. - Stwierdzał fakt, bez własnego komentarza. - U siebie w Teksasie mam kilka bentlei turbo. Kosztowały więcej niż te graty. Mam już po dziurki w nosie szwabów, wiesz? Jednak obowiązek to obowią- zek, jak mawiał Lyndon Baines Johnson, To mały świat i trudno uniknąć pewnych ludzi. Świat mały niczym chustka do nosa, jak zwykł mówić mój przyjaciel. Wszystkich nas przykryje. - Zaśmiał się sucho. - Uwielbiam, kiedy zaczynasz mówić takim przyjacielskim tonem - stwierdził Cooper. - Jedno pytanie: kto strzelał do Wolfa Kollera zeszłej nocy? - Nie wiem, ale wielcy ludzie zawsze mają wrogów. Mam coś do roboty, Coop. Pewnie gdzieś się zobaczymy na szlaku. - Cześć, Silver - odparł Cooper, Rozdział 26 ~Ieszcze jedna arabeska Bemd Schmidt martwił się o syna. Karl-Heinz zniknął przed dwoma dniami i Bernd wiedział, że nie jest to przypadek ani niedbalstwo chłopca, któremu nie chciało się zameldować. Sytuacja była zbyt poważna. Obaj wiedzieli, że zdarzają się różne rzeczy. Musieli być siebie pewni. Dwa dni nie miał wiadomości od Karla-Heinza. Obaj ryzykowali życie w tej grze. Na ich rodzinie historia Niemiec odcisnęła swe piętno, a istniało wiele takich rodzin w całych Niemczech, na Wschodzie i na Zachodzie. Zajmowali się tym samym, choć wynikało to z różnych doświadczeń życiowych. Niemcy zbrodniarzy, Niemcy wizjonerów, Niemcy zabójców narodów, Niemcy rzeźników pokoleń. Każdy Niemiec miał swoje własne Niemcy. Niemcy Bernda Schmidta były szachownicą. W końcu, po pięćdziesięciu latach, dostrzegł możliwość zadania mata. Był cierpliwy, bardzo cierpliwy. Prawie dotarł do mety. Po drodze nie mógł skorzystać z różnych okazji... ale teraz, teraz nadszedł czas. Jednak Karl-Heinz zniknął. Bernd musiał być jeszcze bardziej ostrożny. Nie mógł stracić okazji. Skończył siedemdziesiąt lat. To jego ostatnia szansa. Gdyby oceniał swój mózg jako komputer, musiałby przyznać, że istniały już szybsze modele, zdolne do większej liczby obliczeń na sekundę. Jednak wartość komputera zależy od jakości programu. Wierzył, że klarowność i prostota jego programu stanowi klasę samą w sobie. Bez zbędnych ozdobników. Proste cele. Niezwyk- le elastyczny, umożliwiający walkę przez połowę wieku i mimo upł~yvw czasu nadal skuteczny. Nie mogła zmienić planu utrata pionka, wieży czy gońca. Wszystko zależało od ruchów sprytnego skoczka. Czy Karl-Heinz został zmyty z pokładu? Czy będzie mógł trzymać się planu, gdyby utracił Kar- la-Heinza? Kiedyś Bernd Schmidt dostrzegł u siebie objawy monomanii. Postanowił sprawdzib, czy jest psychopatą. Nie mówiąc konkretnie, o co mu chodzi, przedyskutował tę sprawę z żoną, która z zawodu była psychologiem. Dostał od niej kilka książek z zaznaczonymi odpowiednimi rozdziałami. Po tej lekturze Bernd stwierdził, że odpowiada opisowi mordercy dzieci, z którym jego żona na polecenie policji miała do czynienia w małym miasteczku przy granicy z Polską. Określała go jako typ "lodowato psychopatyczny". Bernd nie był obłąkanym maniakiem, który ćwiartował dzieci żywcem, ponieważ to uważał za swój obowiązek, ale wiedział, co chce osiągnąć. Życie Bernda Schmidta przybrało nieoczekiwany obrót w tysiąc dziewięć- set czterdziestym drugim roku, gdy skończył dwadzieścia lat. Następny cios zadano mu w listopadzie czterdziestego czwartego roku. Od tamtej pory wiedział, co chce robić przez resztę swego życia. Nienawidził nazistów. Szczególnie nienawidził rodziny Kollerów, którą obecnie reprezentował Wolf Koller, syn Erharda Kollera. Bernd miał szczególne powody, żeby zostać lodowatym psychopatą. Urodził się w Berlinie w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku. W czasie drugiej wojny światowej był młodym żołnierzem, odznaczył się na wschodnim froncie i udało mu się przetrwać nie kończący się odwrót. Wrócił do domu z garścią medali z pola walki. Jesienią czterdziestego czwartego roku skierowano go do służby pod dowództwem sławnego Otta Skorzennego. Miał wziąć udział w jednym z najśmielszych planów Hitlera, "Operacji Greif '. Skorzennemu polecono wyszkolić grupę niemieckich żołnierzy mówiących po angielsku, którzy w amerykańskich mundurach mieli przeniknąć do amery- kańskich oddziałów w Ardenach i siać wśród nich zamęt. Ten plan miał przyczynić się do przełamania frontu w bitwie o Ardeny, a także do wywołania chaosu, zdemoralizowania i pokonania nacierających sił aliantów, przekona- nych, że usuwają po drodze do Berlina niedobitki armii Trzeciej Rzeszy. Bernd Schmidt uważał za zaszczyt uczestnictwo w tak ważnym zadaniu. Dopóki się nie dowiedział, że Skorzenny nie miał towarzyszyć wyszkolonym przez siebie żołnierzom w "Operacji Greif '. Było to zbyt niebezpieczne, aby ryzykować życie tak cennej osoby. Potem Bernd Schmidt uświadomił sobie, że jak go złapią w amerykańskim mundurze, to natychmiast ustawią pod ścianą i zastrzelą. Ktoś poruszył tę kwestię przy Hitlerze, który odparł: - Jak zacznie się bitwa, ściągniecie amerykańskie mundury i ochroni was konwencja genewska. Bernd i jego koledzy uznali to rozwiązanie za nierealnne. Jednak nie było odwrotu. Wyszedł cało z akcji pod Saint-Vith i wyruszył do domu. Do domu, aby walczyć z potopem zbliżającym się do Berlina. Do domu, aby przeżyć. Był nie tylko dzielnym żołnierzem, ale potrafił również przetrwać. Jako niemal legendarny bohater trafił po wojnie do policji w radzieckim sektorze Berlina, pracował z Rosjanami; przetrwał tę próbę, awansował na wschodnioberlińs- kiej biurokratycznej drabinie; przeniósł się do STASI - tajnej policji. Była to bardzo dobra kariera. Kiedy upadł Mur, trafił do sektora prywatnego, gdzie również mu się powiodło, chociaż przybywało mu lat. Wszyscy mówili, że wyglądał bardzo młodo jak na swój wiek. Być może to nienawiść podtrzymywała jego siły. Ojciec Bernda, Alois Schmidt, nigdy nie wstąpił do partii, ale i tak szanowano go jako dawnego oficera. Złożył Hitlerowi wymaganą przysięgę wierności, która oburzała starych Prusaków. Składanie przysięgi lojalności jednostce, a nie krajowi, było uznawane za rzecz naganną. Podporządkowy- wali się, przysięgali, ale w duchu sprzeciwiali się temu. Alois postąpił podobnie jak wszyscy, chociaż przez cały czas uważał Hitlera i jego zwolen- ników za obmierzłych, niemoralnych, skorumpowanych partaczy. Marno- wanie czasu na Żydów było szaleństwem: mądry człowiek włączyłby ich do działania i uczyniłby z nich źródło siły państwa. Natomiast Hitler upokorzył ich i powsadzał do obozów, w których, jak dowiedział się Alois, mordowano ich bez litości. Alois Schmidt nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na Żydów, ale Hitler prowadził wobec nich politykę głupią i nieludzką, której w żaden racjonalny sposób nie dałoby się wytłumaczyć. Kiedy na początku czterdziestego drugiego roku pojawiła się możliwość przyłączenia się do spisku, aby obalić Hitlera, Alois zgodził się zagrać małą rolę. Został łącznikiem między głównymi spiskowcami, wysoko postawionymi w hierarchii wojskowej. Nie wiadomo, czy wiedział, że spisek miał na celu zamordowanie Hitlera. Może sądził, że chcą tylko Hitlera obalić, zatrzymać w areszcie domowym i zaproponować negocjacje pokojowe aliantom. Dzięki rozmowom przeprowadzonym z osobami znającymi w owym czasie jego ojca Bernd dowiedział się, że Alois należał do przeciwników wojny nie dlatego, iż ją potępiał. Po prostu uważał, że nie można jej wygrać, gdy do aliantów przyłączyli się Amerykanie. Kiedy wykryto spisek, Alois Schmidt został potraktowany tak samo jak inni. Torturowano go, aby zmusić do zeznań. Potem został osądzony przez trybunał cywilny i wojskowy w jednym z hitlerowskich sądów. Był to proces przy drzwiach zamkniętych. Fiihrer nie chciał, aby społeczeństwo dowiedziało się, iż jego oficerowie znowu próbowali go zabić. Ludzie mogliby się zastanawiać, jakie były tego powody. Natomiast oficerów należało zastraszyć. Zdradź Hitlera, a będziesz martwy. Aloisa Schmidta uznał winnym i skazał na śmierć przewodniczący sądu, chluba hitlerowskiego systemu sprawiedliwości, jeden z sędziów osobiście wybranych przez Hitlera... Erhard Koller, były wykładowca prawa, autor tekstów prawniczych, który w Stanach Zjednoczonych studiował u samego Olivera Wendella Holmesa. Erhard Koller, ojciec Wolfa. Erhard Koller, który był jednym z przedstawicieli sądów Trzeciej Rzeszy na konferencji w Wannsee. Alois Schmidt zaraz po procesie zniknął. Bernd, walczący wówczas bohatersko na froncie, nigdy nie otrzymał żadnej informacji o losie ojca. Podobnie jak żona Aloisa. Matka Bernda, zawsze pachnąca Hasenpfefier, ciasteczkami i chlebem, została zaszczuta przez wojenne wdowy jako żona zdrajcy. Poszła wreszcie do kuchni, gdzie spędzała większość czasu, i odebrała sobie życie nożem do krajania mięsa. W październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, tuż przed rozpoczęciem szkolenia do "Operacji Greif ' pod dowództwem Sko- rzennego, Bernd Schmidt otrzymał tajemniczą paczkę. Tajemniczą w tym sensie, że wysłano ją z biura Tajnej Policji Państwowej przy Prinz-Alb- recht-Strasse 8 w Berlinie. W środku nie było listu. Tylko komplet starannie powiększonych foto- grafii, ukazujących kilkunastu członków spisku przeciw Hitlerowi. Wśród nich był Alois Schmidt. Wisieli na rzeźniczych hakach. Z ich ciał spływała krew, tworzyła kałuże na podłodze. Niektórzy wisieli głową na dół, a wbite im w odbyt haki wychodziły tuż nad genitaliami. Nogi były wykręcone każda w inną stronę. Innym hakami przebito kręgosłup u podstawy czaszki. Po latach Bernd nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób wisiał jego ojciec. Zmusił się, aby ten widok usunąć z pamięci. Miał szczęście, że go nie rozstrzelano natychmiast za sam fakt, iż był synem Aloisa. A może "Operacja Greif ' tak bardzo przypomina akcję samobójczą, że zakwalifikowano ją jako egzekucję? Właśnie dlatego pozwolił, aby nienawiść do nazistów i do rodziny Kollerów zapanowała nad jego życiem. Ta obsesja nie uczyniła go nieszczęśliwym. Ludzie uważali go za dość pogodnego faceta. Gdy umarła mu żona, ożenił się ze śliczną psycholożką z Poczdamu. Spędzili razem wiele szczęśliwych chwil. Życie w Berlinie Wschodnim, rządzonym przez komunistów, nie należało do łatwych, ale przystosował się, przetrwał i odniósł sukces. Z zadowoleniem myślał, że to głębokie poczucie celu w życiu podtrzymywało go w dobrym zdrowiu i humorze mimo upływu lat. Bernd Schmidt poświęcił wszystkie siły zemście na nazistach i rodzinie Kollerów, tak jak kto inny poświęca życie na walkę z rakiem. Siedział w swoim biurze w drukarni. Spoglądał przez okno na sznur ciężarówek, na robotników wyładowujących materiały, na olbrzymie bele papieru, na stojące nieco dalej magazyny i zastanawiał się, czy Burke Delaney domyślił się, że to on, Bernd Schmidt, dostarcza im "Spa.rtakusa". Czy Burke nadal jest taki bystry? Czy zrozumiał, co to jest? A może uwierzył, że Karl-Heinz sam to gdzieś wygrzebał? Kiedy Bernd dowiedział się, że Karl-Heinz poznał Erikę Kołler i zaczął się z nią spotykać, natychmiast spostrzegł nadarzającą się okazję. Sam los mu ją podsunął. Najpierw zburzono Mur i Niemcy się zjednoczyły. W ten sposób cudem zdobył dostęp do świata Wolfa Kollera. Teraz mógł zastawić pułapkę na tygrysa, używając jako przynęty Eriki Koller i własnego syna, wnuka Aloisa Schmidta. Dostarczył Karlowi-Heinzowi informacji o pochodzeniu rodziny Kollerów, o interesach Wolfa, o nazistowskich związkach Erharda Kollera, dziadka Eriki. Wiedział, że Kall-Heinz przekazuje wszystko Erice, uzupełnia jej wiedzę o nazistowskiej przeszłości rodziny. Już przedtem nienawidziła ojca za jego arogancję, za sposób, w jaki traktował matkę. Teraz Bernd doprowadzał do końca. dzieło odrywania Eriki od Wolfa. W końcu Bernd wyznał Karlowi-Heinzowi, że nie jest zwykłym dyrek- torem dużej drukarni, należącej zresztą do koncernu Wolfa. To stanowisko było jedynie przykrywką dla jego prawdziwych zadań. Sukces odniesiony przez Bernda Schmidta w STASI doprowadził do objęcia przez niego stanowiska szefa ochrony koncernu Kollera, odpowie- dzialnego wyłącznie przed Wolfem. Nadszedł czas, aby wyznać Karlowi-Heinzowi całą prawdę. Nadszedł czas, aby bez względu na koszty uderzyć w Kollera. Bernd starannie opracował plan, połączył całą swą wiedzę o politycznych kombinacjach Kollera z domysłami, które mógł sprawdzić dzięki własnej pozycji. Kluczem do wszystkiego stało się mieszkanie przy Knesebeckstrasse. Znalazło się na liście wydatków ochrony bez żadnego wyjaśnienia. Jeśli było przeznaczone dla ochrony, Bernd Schmidt powinien o nim wiedzieć. Nie wiedział. W księgowości też nikt nic nie wiedział. Dział nieruchomości odpowiedział, że nie ma takiego mieszkania w komputerze. Jednak znalazło się u niego w budżecie. Coś się za tym kryło. Ktoś musiał za nie płacić. Zatem należało do ochrony. A ochrona - Bernd Schmidt - nic o tym nie słyszał. Był to szczegół, na który zwróciłby uwagę każdy człowiek zajmujący się wywiadem; jednak większość z nich nie przeglądała własnych list wydatków. Wolf Koller miał pecha, że Bernd Schmidt należał do starej szkoły i był perfekcjonistą. Kiedy Bernd odkrył istnienie mieszkania przy Knesebeckstrasse i nie otrzymał właściwych odpowiedzi, przestał pytać, a zaczął się rozglądać. Spędził niemal dwa tygodnie na obserwacji budynku. Kazał go sfilmować dwóm swoim najbardziej zaufanym współpracownikom. Czekała go nie- spodzianka. Najczęstszym gościem w mieszkaniu przy Knesebeckstrasse bywał sam Wolf Koller. Początkowo Bernd przypuszczał, że Koller ma tam kochankę. Jednak nie. Koller spotykał się tam wyłącznie z mężczyznami. Może to ciota, podejmująca tam narzeczonych? Jak Gisevius. Gisevius też należał do gości. Wkrótce jednak poznał na tyle naturę Kollera, że odrzucił tę możliwość. Wtedy Bernd Schmidt wysłał tam syna z kilkoma elektronicznymi zabaw- kami. Karl-Heinz pilnie się uczył. Zaspokajał własne potrzeby duchowe. Był dobrym synem. Tak Karl-Heinz odkrył "Spartakusa". Ojciec i syn zdobyli klucz do reszty życia Wolfa Kollera. Co z nim zrobić? Najpierw polecił Karlowi-Heinzowi nawiązanie kontaktu ze starym znaj o- mym Burkem Delaneyem. Rozpoczęło się przekazywanie informacjie o "Spa- rtakusie". Karl-Heinz zniknął... Bernd Schmidt wiedział, że teraz sam musi się zobaczyć z Delaneyem. Bernd znał Delaneya od czasu, gdy CIA próbowało zbudować ten cholerny tunel w latach pięćdziesiątych. Obaj tkwili w tej sprawie po samą szyję, chociaż po przeciwnych stronach tunelu. Od tamtej pory Bernd nazywał Delaneya "Kopaczem". Jankesi wykopali tunel aż pod kwaterę główną Armii Czerwonej w strefie radzieckiej. Podsłuchiwali, co się działo na górze, za pomocą najnowocześniejszych urządzeń. Informacje przesyłano do analizy do Berlina i Waszyngtonu. Wykonali ogromną, pracochłonną robotę, ale był to niewiarygodnych rozmiarów cios zadany kontrwywiadowi. A raczej byłby, gdyby Rosjanie nie wiedzieli o tunelu niemal od samego początku. Zanim -CIA odkryło, że wystrychnięto ich na dudka, wydano miliony dolarów na rozszyfrowywanie bezsensownych informacji - a raczej dezinformacji. Dla szpiega był to najgorszy koszmar. Całe lata upłynęły, nim Agencja otrząsnęła się z szoku. Wielu wierzyło, że to właśnie sprawa tunelu doprowadziła do obłędu legendarnego geniusza CIA, Jamesa Jesusa Ang- Ietona. Delaney nadal uważał tunel za swego rodzaju sukces. Mniejsza o zdradę. Ci w garniturkach .zawsze zdradzają biednych głupków z rewolwerami i kapsułką z cyjankiem. Bernd udowodnił, że w tej branży trzeba zachować poczucie humoru. Pomagał Rosjanom wymyślać nieprawdopodobne bzdury. Miał niezłą zabawę. Teraz zabawa się skończyła. Nie mógł znaleźć Karla-Heinza. Rozdział 27 Starzy przyjaciele kiedyś znowu się spotkają Bernd Schmidt miał wiele spraw na głowie, nie tylko chodziło o znik- nięcie syna. Odpowiadał za poszukiwania zaginionej córki Wolfa Kollera. Okazały się beznadziejne. Nikt nie widział dziewczyny od czasu, gdy została poturbowana przez młodych gniewnych Stiffela. Koller wiedział, że zaprowa- dził ją tam Karl-Heinz, ale wyglądało na to, że nie ma pretensji do Bernda. Rozmawiali ze sobą następnego dnia po wizycie Lise w mieszkaniu Eriki i znalezieniu zakrwawionego noża w łazience. - Bernd, nie będę miał pretensji do twojego syna, jeśli ty nie będziesz miał pretensji do mojej córki. Obu nam nie podoba się, że Karl-Heinz i Erika są razem. Jednak obaj jesteśmy dość inteligentni, by wiedzieć, że do niczego nie zmusimy naszych dzieci. Możemy tylko pogorszyć sprawę, prawda, Bernd? - Tak, uważam, że ma pan rację. Oni ciągle zachowują się jak dzieciaki. - Teraz dzieci buntują się przeciw swym rodzicom. Takie jest życie. Spróbuj odnaleźć moją córkę. Jeśli nie chce, aby ją znaleziono, pewnie nic nie wskórasz. Ale spróbujesz, dobrze? - Natychmiast się za to wezmę. - Mógłbyś zacząć od rozmowy z Karlem-Heinzem. - Tak właśnie myślałem, proszę pana. Jednak najpierw zajrzę do jej mieszkania. - Dobrze. Załatwię, żeby ludzie Adlera wpuścili cię do środka. Do roboty, Bernd. Chcę, żeby się odnalazła, zanim naprawdę w coś wpadnie. Nigdy więcej nie rozmawiali o związku ich dzieci. Bernd zastanawiał się, czy Koller naprawdę chce, aby jego córka się odnalazła. Czy Koller wiedział, że Erika mogła zniszczyć i jego, i wszystko to, nad czym tak długo pracował? Tylko dlatego, że Karl-Heinz był synem Bernda Schmidta. Wtedy ktoś postrzelił Wolfa Kollera. Koller chciał wiedzieć, kto do niego strzelał. Trudno mieć o to do niego pretensje. Jednak była to robota dla Maxa Adlera. Ochroniarze Bernda strzegli terenu korporacji, sprawdzali życiorysy nowo zatrudnianych, pil- nowali komputerów, szukali podsłuchu i przeprowadzali śledztwo, jeśli zdarzył się wypadek szpiegostwa przemysłowego. Bernd miał jeszcze do dyspozycji paru osiłków, których Koller nazywał "załatwiaczami". Sama ich obecność pomagała w ostrych dyskusjach z pracownikami. W takiej wielkiej korporacji jak Koller Group zawsze znalazła się jakaś robota dla "załat- wiaczy". Stare zabijaki z niejasną przeszłością. Pożyteczni. Jednak żaden z nich nie umiał poprowadzić śledztwa koniecznego do wykrycia, kto strzelał do Wolfa Kollera. Oczywiście, nie potrafili też znaleźć Eriki. Bernd doszedł do wniosku, że Koller prawdopodobnie wie, kto do niego strzelał. Kiedy Koller wiedział, że ma do czynienia z wrogiem, potrafił zachowywać się bardzo bezwzględnie. Teraz wzywał go do szpitala. Zanim Bernd wyszedł z biura, próbował połączyć się z Burkem Delane- yem, który przyjechał do Berlina i zostawił mu wiadomość. Musiała dotyczyć Karla-Heinza. Czy stało się coś złego? Nie chciał zastanawiać się nad wszystkimi możliwościami... Prowadzili bardzo niebezpieczną grę. Stawka była wysoka. Może to swego rodzaju obsesja, ale Profesor zaniepokoił się widokiem najpierw starego kumpla z Moskiewskiego Centrum, Konstantina Orłows- kiego, a potem Czerwonego Sebastiena. Nie przestawał go jednak martwić również John Cooper, który niespodziewania zwalił im się na głowy i mógł narobić niezłego bigosu. Myśli o Cooperze ciągle krążyły mu w głowie, gdy siedział w volkswagenie i obserwował Orłowskiego spacerującego przed słynną Bramą Słoni, prowadzącą do berlińskiego ogrodu zoologicznego. Orłowski trzeci dzień z rzędu czekał przed Bramą Słoni. Od czasu wybuchu bomb nadal były zamknięte niektóre wejścia na dworzec, jednak Profesor wcale się tym nie przejmował. Doszedł do wniosku, że Rosjanin czeka na kogoś, kto podjedzie po niego samochodem. Żeby nie zostać na lodzie, gdyby jego przypuszczenie miało się sprawdzić, trzeciego dnia również przyjechał samochodem. Było późne popołudnie, zapadał zmierzch. Tłumy ludzi wylewały się z olbrzymiego, zniszczonego dworca. Za torami widniała olbrzymia szklana kula -ptaszarnia. Jedna z największych na świecie. Większość ptaków zginęła w trakcie nalotu bombowego w czterdziestym trzecim roku. Okropna rzeź. Orłowski spacerował tam i z powrotem. Spoglądał na nadjeżdżające samo- chody. Ściskał kurczowo parasol. Dlaczego jest taki spięty? Wszystko było takie dziwne. Znika Erika Koller. Zaraz potem zjawia się John Cooper. Stiffel organizuje zamieszki w Berlinie. Delaney ma jakieś konszachty z Karlem-Heinzem Schmidtem i zaraz potem pewien emerytowa- ny terrorysta z nieznanych przyczyn postanawia zakatrupić Delaneya... Może być w to zamieszana CIA lub jakiś jej odpowiednik.... Teraz zjawia się Orłowski ze złotym rolexem i fikuśną walizką... zjada lunch z innym dawnym terrorystą, który też kiedyś należał do grupy Dor~mann... Ktoś próbuje zabić Wolfa Kollera... a John Cooper zawsze znajduje się w pobliżu. Biedny drań. Nie ma nawet pojęcia, w jakie bagno wdepnął... Rzeź niewiniątek. A jedynym naprawdę niewinnym może być tu John Cooper z Cooper's Falls w stanie Minnesota... W końcu samochód nadjechał. Profesor niemal usłyszał westchnienie ulgi wydane przez Orłowskiego po drugiej stronie ulicy. Szary mercedes. A to niespodzianka! Przy kierownicy Sebastien. Co to oznaczało? Sebastien i Orłowski. Kiedy Rossowicz przejął Moskwę, Orłowski został jego chłopcem na posyłki, gońcem... Nie śpieszyli się, więc łatwo było ich śledzić. Bardzo dobrze. Profesor nie znał się na tym. Na ulicach był ogromny ruch. Taka pora dnia. Ciemno, smugi deszczu w świetle reflektorów. Opony syczały na asfalcie jak węże. Deszcz zmienił się w mokry śnieg. Droga stawała się coraz bardziej śliska. Wreszcie wyczuł zapach lasu Grunewald. Zrobiło się zimniej. Ogrzewanie w volkswagenie nie było najlepsze. Miał nadzieję, że nie czeka go całonocna jazda. Zgłodniał. Było mu zimno. Jak faceci zajmujący się śledzeniem załatwiają naturalne sprawy? Wyglądało na to, że James Bond nigdy nie miał takich problemów. Nagle poczuł silny wiew wiatru od strony jeziora Wannsee. Hm. To ciekawe... Wolf Koller siedział w fotelu przy oknie oświetlony zimnym, zimowym światłem. Ręka na temblaku. Z głośników ustawionych wśród wazonów z kwiatami dobiegały dźwięki kwartetu Beethovena. Bernd Schmidt stanął w drzwiach szpitalnej separatki, obserwując swojego pracodawcę, swego śmiertelnego wroga. Potem cicho zapukał. Koller odwrócił głowę i z ciężkim westchnieniem powiedział: - Wejdź, Bernd. Usiądź. Schmidt pomyślał, że wraz z kulą usunięto Kollerowi sporo jego dawnej energii. Spojrzenie Kollera utraciło blask. Twarz mizerna, oczy zapadnięte. - Jak się pan czuje? Wolf Koller wzruszył ramionami i skrzywił się z bólu. - Rana to najmniejszy z moich kłopotów. Nic mi nie będzie. - Dopisało panu szczęście. - Schmidt usiadł w fotelu, kichnął od inten- sywnego zapachu kwiatów, na które miał alergię. - Czy Adler i jego ludzie coś odkryli? - Nie. Ktoś strzelał z drugiego brzegu strumienia. Mają kilka śladów stóp na liściach i błocie, ale... to niewiele pomoże. Znaleźli łuskę. Innymi słowy, nic, co ma jakiekolwiek znaczenie. Schmidt pokręcił głową współczująco. - Co mogę zrobić? - Właśnie dlatego chciałem się z tobą zobaczyć. Chyba wiem, kto jest za to odpowiedzialny. Zawiązano przeciwko mnie spisek. - Naprawdę? Mówi pan poważnie? - Ktoś z rządu. Blisko Glocka... Schmidt nie mógł ukryć zdumienia. - Nie rozumiem. Myślałem, że pan i Glock... - Skrzyżował palce, jakby chciał pokazać, jak byli sobie bliscy od czasu, gdy Koller wybrał Glocka z grupy polityków i wypchnął naprzód. Schmidt zaczął się zastanawiać, o co, do diabła, chodzi Kollerowi, że wysunął tak dziwaczną teorię. -Jak mógł ktoś blisko Glocka... - Wzruszył ramionami. - To mógł być sam Glock. - Szefie, z całym szacunkiem, trudno mi w to uwierzyć. - Na szczęście wcale mnie nie interesuje, w co wierzysz, a w co nie. Glock wykazywał ostatnio oznaki... zazdrości. Nie cierpi mnie, mojej władzy, kontroli, jaką mam nad nim. Chcę, aby założono podsłuch u niego w domu i w biurze. - To przestępstwo -powiedział cicho Schmidt. -Zdrada stanu. Poza tym bardzo trudno to zrobić. Zwłaszcza w biurze. - Od czasu do czasu można od ciebie wymagać, abyś wykonał trudne zadanie. Zrób to, Bernd. Schmidt wstał i chwilę wyglądał przez okno na zielony trawnik, ciem- niejący na mrozie. Pod nagimi gałęziami kilku ludzi grabiło liście. Czy Koller wiedział, co mówi? Czy taka rana może wywołać zaburzenia umysłowe? - W porządku - powiedział. - Zrobię, co się da. - Znasz się na podsłuchu, prawda? Czy nie była to specjalność STASI? - Opieraliśmy się raczej na informatorach. - Ach, tak. - Sam pojadę do Bonn... - Nie, nie. Chcę mieć cię blisko. Poślij kogoś, komu ufasz, jednego z twoich ekspertów. Jesteś mi potrzebny tutaj. Tu jest Erika... Czy natrafiłeś na jakieś ślady? - Prowadzą donikąd. - Nagle Schmidtowi zaschło w ustach. Gdzieś w głowie rozległ się cichy brzęczyk alarmowy. Coś było nie w porządku. - Od początku wiedzieliśmy, że mamy małe szanse. Jestem przekonany, że sama się zjawi... - Co mówi Karl-Heinz? - Bardzo się martwi. Ostatnio nie spotykamy się zbyt często. - Myślałem, że jesteś z nim w ścisłym kontakcie. - Nie, uciekł już z domu. Taki etap. Pewnie Erika też go teraz przechodzi. Poszukują swojej tożsamości. - Miejmy nadzieję, że ze skutkiem - stwierdził Wolf Koller ponuro. - Jesteś pewien, że Karl-Heinz nie ;vie, gdzie ukrywa się Erika, że nie jest to jakaś gra, którą razem wymyślili? - Znam mojego chłopca. - Bernd... Uważam, że mamy gdzieś wśród nas szpiega. Czyżby wiedział o przecieku informacji o "Spartakusie"? - Szpiega? Skąd pan wie? - Tajne materiały wpadły w obce ręce. - Koller obrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. - Nie ma innego wyjaśnienia. - Wyjaśnienia czego? - Ostrzeżono mnie. Zostawmy to. - Oczywiście, trzeba będzie przewietrzyć biuro dyrekcji. - Schmidt starał się opanować drżenie głosu, ale poczuł, że pot spływa mu po plecach. Koller nigdy przedtem nie wspomniał o niczym, co miało związek ze "Spartakusem". Schmidt wierzył, że nie wykryto przecieku. Czy teraz Koller mówił o "Spar- takusie"? - Będę musiał mieć więcej danych, żeby podjąć jakieś działania. Rozumiem, że chodzi o szpiegostwo przemysłowe. - Miał nadzieję, że sprawia wrażenie pewnego siebie. - Tak, naturalnie. Omówimy szczegóły po moim powrocie do biura, kiedy już zostanie wyjaśniona sprawa Eriki. No i kiedy moja żona poczuje się lepiej. - Wstał, ból wykrzywił mu twarz. - Mam wrogów, Bernd, wrogów, którzy zrobią wszystko, aby zniszczyć moje plany. - Koller poklepał Schmidta po plecach. Gdy Schmidt doszedł do drzwi, Kollerowi jeszcze coś przyszło na myśl. -A co do Karla-Heinza... chciałbym z nim porozmawiać. Tak, wiem, co o mnie wypisywał, i nie mam do niego żalu. Jest młody, próbuje się dostosować do nowego świata. Jednak chciałbym z nim porozmawiać o Erice. Powiedz mu to, kiedy go znowu zobaczysz. Będę czekał na raport w sprawie Glocka. Po wyjściu Bernda Schmidta Koller podszedł do fotela, usiadł i wyciągnął coś z kieszeni wełnianego szlafroka. Pocztówka. Dowód, że "Spartakus" przestał być tajemnicą. Burke Delaney wjechał na szczyt wzgórza, potem na rozległy parking. Padało. Kałuże tworzyły dziwaczny wzór, krople deszczu marszczyły powierz- ,.. '' ~' ~ chnię wody. Pomimo złej pogody jakiś motocyklista manewrował na środku parkingu pod okiem instruktora. Jedyny zaparkowany tu samochód stał od strony stadionu olimpijskiego, zbudowanego przez Hitlera na igrzyska w ty- siąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku. W tej chwili było to najbardziej opustoszałe miejsce w wielkim Berlinie. Delaney przejechał przez parking i zatrzymał się obok tamtego wozu. Wysiadł i podszedł do słabo oświetlonej budki z biletami. Ze środka wyjrzał mężczyzna. ~~ - Ile? - Jedną markę. Delaney zapłacił i poszedł dalej. Aby rzucić okiem na pusty stadion, trzeba było kupić bilet. Ach, ci Niemcy. Wszedł przez monumentalną bramę i zobaczył wielką zieloną murawę. Delaney nigdy tu przedtem nie był. Osiemdziesiąt tysięcy pustych miejsc wygląda jak milion. Zobaczył w oddali mężczyznę siedzącego pod parasolem. Patrzył na Burke'a. Pomachali do siebie rękami. Od końca wojny widział Bernda Schmidta może ze sześć razy. Delaney schronił się pod wystającą trybuną. Palił fajkę odwróconą główką w dół. Używał ulubionej mieszanki tytoniu, która przetrwała próbę czasu. "Warczący pies". Piekielnie mocna. Zakazana tutaj. Musiał prosić, aby szmuglowano dla niego ten tytoń ze Stanów. Czasem udawało mu się nakłonić Cheese'a, żeby mu przysłał paczuszkę w poczcie dyplomatycznej, którą co kilka miesięcy odbierał w Brukseli. Deszcz siekł boisko i słabo oświetloną bieżnię. Doskonałe miejsce na morderstwo. Naciągnął na oczy czapkę, poprawił szalik i wyszedł na ulewę. Skierował się tam, gdzie siedział Bernd Schmidt. Starł rękawiczką wodę z ławki i zajął miejsce obok. - Wiesz, co ostatnio porabiał twój chłopak? - zapytał Delaney. - Mniej więcej. - Kazałeś mu przyjść do mnie. - Owszem. - To ty powiedziałeś mu o wszystkim. O "Spartakusie". Schmidt wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno pod parasolem. - Nie mogę go nigdzie znaleźć. - Ze mną też się nie skontaktował. Mieliśmy umówione spotkanie. Lubi krążyć. Jestem pewien, że nauczył się tego od swego taty. Pojechałem na Tegel. Czekałem przy TWA, a on się nie zjawił. Przyszło mi do głowy, że może wiesz... - Kto jest twoim przełożonym w tej sprawie, Burke? Bob Schlatter? - Schlatter! Jezu, Bernd, dwa lata temu wykończyła go wątroba. Nie nadążasz za zmianami, przyjacielu. Schlattera posłali na zieloną trawkę jakieś siedem lat temu. - Obecnie zajmuję się czym innym. - Wiem, wiem. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego poszedłeś do roboty u Kollera. Przecież tak nienawidziłeś starego sędziego. Umiesz nienawidzić, Bernd. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś teraz złapał go za jaja. - Powinienem był cię zabić dawno, dawno temu. - Dlaczego? To wszystko jest tylko grą. Zabijanie starych przyjaciół nie ma sensu. - Possał fajkę. - Siedzę tu sobie na opustoszałym stadionie i niemal słyszę ryk tłumu sprzed pół wieku. To miejsce zamieszkują duchy... spójrz w dół, to Jesse Owens... a tam w górze Fuhrer we własnej osobie szaleje z wściekłości... Wierzę w duchy, a ty, Bernd? - Nie powiedziałeś mi, kto jest twoim szefem w tej sprawie. - Jezu, czułbym się jak zdrajca, gdybym ci powiedział. - To Cheddar, prawda? - Nie wolno mi o tym mówić. - To on, co? - A któż inny? Nie ciągnij mnie za język. Domyśliłeś się sam. Nic ci nie powiedziałem i nie mam zamiaru o tym rozmawiać. Co myślisz o duchach? - Czasami sam się czuję jak duch. - Nie uwierzysz, ale kilka dni temu natknąłem się na jednego. - Czy miał jakieś nazwisko? - Jak cholera. Chodzi o to, że chociaż był duchem, i tak musiałem go zabić. - Kto to był, Burke? Powiedz, mam za sobą długi i przykry dzień. - Kuno Meinhold. Bernd Schmidt oderwał oczy od zalanego deszczem boiska i spojrzał na Delaneya. - Kuno Meinhold z blizną? - Ilu jest facetów, co noszą to nazwisko? Oczywiście, że to ten Kuno Meinhold z blizną. Należał do grupy Rafaeli Dorfmann. - Opowiedz mi tę historię, Burke, bo przecież kryje się za tym jakaś historia, prawda? Nie zabiłeś go tylko dla wprawy... Burke Delaney, siedząc na deszczu, opowiedział o nocnym zabójcy. Największą zasługę przypisał Schuylerowi i stwierdził, że żałuje, że musiał zabić Meinholda. Jednak nie miał wyboru. - Śmieszne, ale byłem przekonany, że od dawna nie żyje. Założyłbym się, że zginął, kiedy wyleciała w powietrze fabryka bomb. Musiało to być ze dwadzieścia lat temu. - Czy mówisz mi to, bo wiesz coś jeszcze? - Mówię ci to, ponieważ znamy się od wielu lat i przyszło mi do głowy, że cię to zainteresuje. - Rzeczywiście interesuje, bardziej niż sobie wyobrażasz. - Westchnął tak, jak wzdycha się pod koniec fatalnego dnia. -Przed chwilą powiedziałeś, że wszystko jest grą, bo przybywa nam lat i już wkrótce poumieramy... - Właśnie to powiedziałem. - Kuno Meinhold rzeczywiście wyleciał w powietrze z Rafaelą, ale nie zginął. Przez jakiś czas piekielnie bolała go głowa, potem wydostaliśmy go na Wschód, połataliśmy i namówiliśmy do wykonania dla nas paru robót. Był jednym z naszych destabilizatorów... - Miał straszyć ludzi na lotniskach, co? I od czasu do czasu zaparkować przed jakąś ambasadą starego citroena wypakowanego pod sam sufit dynami-tem, z zapalnikiem czasowym.... - Nazywaliśmy to Departamentem Zabaw i Rozrywek. - Jak, do diabła, znalazł się w mojej kuchni? - Właśnie to mnie martwi. Nikt mi o tym nie mówił. - Bernd, dlaczego ktoś miałby ci mówić, co robi ten stary łajdak Kuno Meinhold? - Ponieważ wypłacam mu pensję, czy to nie jest dla ciebie dobry powód? Na dłuższą chwilę zapadła cisza, w trakcie której Delaney bezowocnie próbował rozszyfrować tę tajemniczą informację. Wreszcie wstał. - Jestem już tak mokry, jak szczątki starego Kuna w mojej studni. Chodźmy stąd, schowajmy przed tym pieprzonym deszczem, Bernd. Nie ma sensu dostać zapalenia płuc. - Wstał i skierował się do cementowych scho- dów, prowadzących na kryte trybuny stadionu. Strzepnął czapkę, wygrzebał popiół z fajki, nabił ją ponownie i zapalił. Schmidt, wchodząc za nim, usiłował złożyć parasol. Delaney pykał z fajki i przyglądał się walce Schmidta z parasolem. W tym momencie Bernd Schmidt wyglądał naprawdę staro. - Co to za historia? Co, do cholery, robił dla ciebie nieboszczyk Kuno Meinhold? - Należał do prywatnego SS Wolfa Kollera, jeśli można się tak wyrazić. Do "załatwiaczy". A jak wiesz, oznacza to, że byłem jego szefem. - Zatem... - Pyknął z fajki. - Dlaczego posłałeś go, żeby mnie zabił? - Burke, uwierz, nie zrobiłem tego. A czy nie miał żadnego osobistego powodu, żeby cię zabić? - Dawno temu była pewna dziewczyna... - Po wybuchu bomby Kuno mógł przestać myśleć o kobietach. Nie, nie sądzę, aby zachował urazę po dwudziestu pięciu latach... - Daj spokój, Bernd. - Kuno zawsze wykonywał czyjeś rozkazy. Nawet w najlepszym dniach swego życia nie miał wystarczająco sprawnego mózgu, aby wymyślić coś samemu. Zatem jeśli pracował dla mnie, a ktoś inny mu rozkazywał, oznacza to, że ktoś inny ma dostęp do SS Kollera.... To jak zdobycie kontroli nad magazynem pełnym pocisków samosterujących.... Pamiętasz Japońców, pilo- tów kamikaze? Właśnie tacy są "załatwiacze" Kollera. Wszystko zawdzięcza- ją temu facetowi. I są mu ślepo posłuszni. - Jak za czasów Hitlera. - Otóż to. A może jednak ktoś zdołał zwrócić ich przeciwko Kollerowi? Może strzelał do niego jeden z własnych chłopców? - A jeśli Koller sam przejął kontrolę i krąży wokół ciebie? - Jednak po co miałby zabijać ciebie? Chyba nawet nie wie, że istniejesz. - Facet taki jak Koller na ogół dużo wie. Na przykład dowiedział się o przeciekach dotyczących "Spartakusa"... i wie, że to ja jestem kupcem. - Nie sądzisz chyba... Nie, to niemożliwe. Chodźmy stąd. Robi się ciemno, a ja boję się ciemności. Wrócili pod portal, którym Delaney wszedł na stadion. Ich kroki odbijały się echem o mokry beton. Minęli monumentalną bramę i skierowali się w stronę samochodów. - Co według ciebie jest takie niemożliwe? - spytał Delaney. - Przyszła mi do głowy pewna myśl... A jeśli to wasi ludzie znaleźli dostęp do SS Kollera? - Przecież nie wysłaliby Kuna, żeby mnie zabił. To ja dostarczam im "Spartakusa". - Nie ty, lecz Karl-Heinz. A teraz znalazł się na liście zaginionych. Nie chcą, żebyś zaczął się tym martwić. A jeśli twój szef, Cheddar, ma już wszystko, czego mu potrzeba? Wtedy nie potrzebowałby żadnego z was, prawda? - Tak, ale jak miałby zdobyć kontrolę nad SS Kollera? Nie sądzę, Bernd. Opowiedziałem mu o zamachu na mnie i najwyraźniej był tym bardzo przejęty. Nie jest aż tak dobrym aktorem, żeby udawać. Za dobrze go znam. - Tu właśnie tkwi problem, Burke. Może znasz go zbyt dobrze? Deszcz szumiał w drzewach i stertach liści, usypanych wzdłuż ulicy i za bramą prowadzącą do Sali Konferencyjnej Wannsee, gdzie Eichmann, Heyd- rich, Erhard Koller i im podobni znaleźli ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. W stróżówce było ciemno, a długi podjazd słabo oświetlały lampy zamocowane na froncie budynku. Nikt by nie przypuszczał, że ta śliczna posiadłość zajmie takie miejsce w historii. Profesor powoli przejeżdżał obok, przyglądając się budynkowi. Droga skręciła w kierunku jeziora. Daleko przed nim szary mercedes posuwał się wolno po mokrej szosie, bardzo śliskiej, bo pokrytej warstwą gnijących liści. Profesor zgasił światła i jechał teraz niemal po omacku. Zbliżyli się do jeziora. Przypomniał sobie, jak latem roi się tu od białych żagli, jak śmieją się kąpiące się dzieci. Nigdy dotąd nie był tu zimą. Przypomniał sobie, że w pobliżu znajdował się spory szpital, niemal naprzeciw Sali Konferencyjnej Wannsee. Blisko wody zbudowano letnie domki, dalej stały liche całoroczne budynki. Mercedes przed nim skręcił na drogę prowadzącą do wielkiego, niskiego białego budynku, pochodzącego prawdopodobnie z lat dwudzies- tych. Profesor nie znał się na architekturze. Budynek ten należał do Wolfa Kollera. Zjechał na bok pod wysoką ścianę żywopłotu i stanął. Zobaczył, jak daleko przed nim gasną reflektory mercedesa, z którego wysiadają Orłowski i Sebastian. Nad bocznym wejściem do domu zapaliło się światło. Otworzono im i weszli do środka. W mroku obok mercedesa stało coś podobnego do ciężarówki. Trochę staromodny kształt, jak dawne kombi. Co to jest, do diabła? Wysiadł z volkswagena i poszedł szybko drogą, kryjąc się za krzakami. Było ciemno, nikt go nie mógł zobaczyć, a chciał się dowiedzieć, co tam takiego stoi. Był to ambulans. Z prywatnej firmy "Ambulanse Echardta". A więc Wolf Koller wyszedł już ze szpitala i pojechał do Wannsee, a nie do domu w Grunewaldzie. Dlaczego? Konstantan Orłowski przyjechał do niego z wizytą i przyprowadził ze sobą Czerwonego Sebastiana. Krople deszczu spływały Profesorowi za kołnierz. Było mu zimno. Ukrył się głębiej w mrok i odlał się na ścianę garażu. Na szczęście nie uruchomił żadnego systemu alarmowego. Wrócił do samochodu i próbował nie myśleć o tym, że mu zimno. Po chwili z domu wyszło dwóch facetów w białych strojach i wsiadło do ambulansu. Zawrócili i odjechali. Kiedy skręcali w drogę, reflektory na moment oślepiły Profesora. Tylne światła pozycyjne ambulansu zniknęły między drzewami. Profesor postanowił poczekać jeszcze i zobaczyć, co się wydarzy. Deszcz bębnił o dach. Odgłos ten działał kojąco. Werner Paulus grał w szachy sam ze sobą u siebie w mieszkaniu, w salonie, który z biegiem czasu stopniowo stał się jego gabinetem. W telewizji grali Berlińscy Filharmonicy, którymi dyrygował Solti. Nagrania dokonano rok czy dwa lata temu. Paulus odtwarzał partię rozegraną przez Bobby'ego Fishera. Bez powodzenia próbował wcielić się w niego. Fisher żył zupełnie w innym świecie. Nie sposób było odgadnąć jego myśli. Nagle przypomniał sobie Stana Kentona, dyrygenta orkiestry z Kalifornii. Kiedy usłyszał po raz pierwszy Stana Kentona, pomyślał, że nigdy przedtem nie istniał nikt podobny do niego. Wstał i wyłączył telewizor. Zostawił włączony komputer z szachownicą na monitorze. Ostatnio wiele starych nagrań wydano na kompaktach. Znalazł płytę "Capitolu" zatytuło- waną Kenton w hi fi, na której mieściło się dwa razy tyle muzyki co na starym longplayu pod tym samym tytułem. Włożył płytę do odtwarzacza i stanął przy oknie, wyglądając na ulicę. Krople deszczu odbijały się w plamach światła. Deszcz zmył śnieg, a muzyka jeszcze bardziej ogrzała atmosferę. Nagle powrócił do Kalifornii, do Stockton. Przewieziono go z Afryki Północnej do Wirginii, a potem do St. Louis i do Stockton, gdzie wreszcie zaznał spokoju. Uważał się za najszczęśliwszego Niemca w tej wojnie. Nie wiedział, co się działo w Niemczech, co się stało z jego żoną, ale był jeńcem wojennym i musiał być zadowolony, że w ogóle żyje. Na dodatek w Kalifornii. Pracował w słońcu na świeżym powietrzu, zbierał owoce, mieszkał w baraku. Wiedział, że wojna się skończyła. Amery- kanie traktowali go po ludzku. Wydawało się, że nie nienawidzą go za to, że jest Niemcem i walczył z ich synami, braćmi, ojcami. Potrafili wybaczać. Ta ich uprzejmość w stosunku do niego przez lata uwięzienia stała się jednym z najważniejszych doświadczeń jego życia. Po kolacji słuchał w baraku radia i uczył się angielskiego. Bardzo lubił program Boba Hope'a, w którym śpiewał Bing Crosby. Orkiestrę u Boba Hope'a prowadził Skinnay Ennis, ale potem zastąpił go Stan Kanton. Jakiś młody oficer z obozu przyniósł płytę "Capito- lu" na siedemdziesiąt osiem obrotów i puścił na małym, przenośnym adapte- rze, obciągniętym imitacją skóry. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty, a płyta pochodziła z innego świata. W tę zimną, deszczową noc tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku nieżyjący już Stan Kanton przypomniał Paulusowi dawne czasy. Ileż by dał za to, żeby znowu być młodym i tak pełnym nadziei. Chętnie wróciłby do Ameryki i ułożył sobie życie w Kalifornii. Na jakiejś plaży spotkałby inną kobietę i żyłby sobie z nią długo i szczęśliwie w promieniach słońca. Słuchał kompaktu, na którym zarejestrowano nagrania w hi-fi z lat pięćdziesiątych, aranżacje z występów w Balboa i jeszcze wcześniejsze, z lat 234 ~ 235 czterdziestych, z Maynardem Fergusonem, Petem Candoli, Melem Lewisem, Laurindo Almeidą, Budem Shankiem. Przy fortepianie zawsze siedział Ken- ton. Paulus znowu znalazł się w Stockton w Kalifornii, gdy nagle zadzwonił telefon. Ktoś powiedział, że jeśli chce zobaczyć Karla-Heinza Schmidta, to znajdzie go w ogródku piwiarni "Loretta" przy Lietzenburgerstrasse. Ten głos przywrócił go do rzeczywistości. Orkiestra nadal grała. Znał każdą nutę tych melodii. Nie chciało mu się nigdzie wychodzić z domu. - Siedzi na deszczu? - spytał. - Poczeka na pana. Połączenie przerwano. Paulus wyłączył komputer i muzykę. Chciał zobaczyć, o co toczy się ta gra. John Cooper nie rezygnował i nie wrócił do domu. Będzie teraz krzyżował wszystkim plany i zmuszał ich do popełniania błędów. Będzie węszył tak długo, dopóki czegoś nie znajdzie. Na dodatek w mieście zjawił się Kilroy. Nadszedł czas, żeby postraszyć Coopera. Wolf Koller siedział i patrzył na jezioro Wannsee. Przysłuchiwał się cichemu szumowi rozmów w pokoju obok. Zmusił lekarzy, aby pozwolili mu wrócić do domu. Odczuwał silne bóle, ale dostał lekarstwa, które mógł zażyć ` w każdej chwili. Miał pielęgniarkę na każde wezwanie. Nie zważał na swoje samopoczucie. Siedział przy ścianie ze szkła i wpatrywał się w noc. W dużym pokoju zebrało się kilku jego znajomych. Był tu Orłowski, który przybył z Moskwy jako przedstawiciel strony rosyjskiej. Był Gisevius, który szepnął mu do ucha, że tamtej nocy, gdy wrócił z Rosji, ktoś się włamał do jego domu. Przywieziono też Sebastiena. Mężczyźni zebrani tamtym pokoju oczekiwali, że Koller omówi z nimi szczegółowy plan, a on siedział zapatrzony przed siebie, wietrząc wymierzony przeciw niemu spisek. Ciągle wracał myślą do pocztówki. Czuł gniew i strach... Jak mogło do tego dojść? Jego córka zaginęła. Żona miała wkrótce umrzeć. Próbował go zabić snajper. "Spartakus" przestał być tajemnicą... Na pocztówce było zdjęcie z filmu. Ukazywało Kirka Douglasa w przepas- ce na biodrach, z siecią i trójzębem, stojącego w rzymskim słońcu, gotowego do walki na śmierć i życie. Zdjęcie pochodziło z filmu Spartakus. Wystarczyło to, żeby krew zakrzepła mu w żyłach. Wiadomość była anonimowa: "Wiem, co robisz. Powstrzymam cię. Możesz być pewien". Kartkę nadano w Bayreuth. Wepchnął ją do kieszeni szlafroka i przeszedł przez pokój, aby stanąć przed swoimi wspólnikami. Uśmiechnął się. Ktoś, kto zakpił sobie z Wolfa Kollera, wkrótce tego pożałuje. Rozdział 28 Sprawdzanie poczucia rzeczywistości Coper ocknął się przed świtem. Nie mógł zapomnieć o Lee leżącej na łóżku. Wydawała się taka stara, bezradna. Kobieta na łóżku tak mało przypominała tę Lee, z którą dwukrotnie spotkał się w Berlinie. Jak to było możliwe? Wydawała się bliska śmierci, z trudem oddychała. Co mógł zrobić? Czy pomoc czekała w Bayreuth? Czy znajdą tam magiczny sekret? Był to dopiero początek. Ciągle przypominał sobie koniec rozmowy telefonicznej, którą Beate przeprowadziła wtedy w nocy. Rozmowy, do której Beate nie chciała się przyznać. Jednak ją słyszał. Okłamywała go... "...Nie, nie sądzę, żeby umarł... Nie, rozumiem, ale w końcu jest on... Zadzwonię, kiedy będę mogła... Dobrze ci tam? Masz dość jedzenia?" Kilroy tu był. Clint Kilroy stał się częścią życia Coopera. O co mu chodziło? Co robił dla Wolfa Kollera? Dlaczego zjawił się tej nocy, której został postrzelony Koller? Co z Karlem-Heinzem, który mówił Erice o jakimś "Spartakusie"... Powiedział Cooperowi, że CIA poszukiwała "człowieka od «Spartakusa»". Był nim właśnie Karl-Heinz... Czym jednak był "Spartakus"? Karl-Heinz sądzi, że Coopera przysłano, żeby zabił jakiegoś Delaneya... ale kim był Delaney? Dlaczego CIA chciałoby zabić Karla-Heinza? "Gdzieś musi być przeciek. Znają moje źródło..." Cooper próbował dopasować jakoś te informacje. Zadzwonił telefon. Jego dźwięk był natarczywy jak brzęczenie komara. Beate wygramoliła się z łóżka i podniosła słuchawkę. A potem ziewając położyła dłoń na ramieniu Coopera. - To do ciebie - powiedziała. - Kto może do mnie dzwonić? Nie znam nikogo... - Jakiś Niemiec. - Weź dodatkową słuchawkę. Usiadł ze słuchawką koło okna. Czuł na twarzy podmuch wilgotnego wiatru. - John Cooper, słucham. - Przepraszam, że dzwonię o tej porze, panie Cooper, ale ta sprawa nie może czekać. Pan mnie nie zna, ale ja znam pana ze słyszenia. Nazywam się Werner Paulus. Proszę mi wierzyć, że nic panu z mojej strony nie grozi. - Czego pan ode mnie chce, panie Paulus? - Na ulicy paliły się jeszcze latarnie. W budynku naprzeciwko w niemal wszystkich oknach było ciemno. Dochodziła czwarta rano. - Pańska przyjaciółka, Beate Hubermann, zna moje nazwisko. Jestem pewien, że udzieli mi dobrych referencji. - Cooper spojrzał na Beate, a ona skinęła głową. - Muszę się z panem zobaczyć. Coś panu pokazać... Wolał- bym, żeby przyszedł pan sam. Wiem, że pora jest nieodpowiednia, ale to nie może czekać. Spełni pan moją prośbę? - Dobrze, jeśli to takie ważne. - Proszę przyjechać do ogródka piwiarni "Loretta" przy Litzenburger- strasse. Panna Hubermann powie panu, gdzie to jest. Znajdzie pan bez kłopotu. I, panie Cooper, jeszcze jedno... Niech pan będzie bardzo ostrożny. Rozumie pan? Jest pan w ogromnym niebezpieczeństwie... Będę na pana czekał. Cooper odłożył słuchawkę i spojrzał na Beate. Była bardzo blada. Miała na sobie długi podkoszulek z wymalowaną głową wilka, które sprzedawali obrońcy środowiska naturalnego. Zadrżała z zimna, włożyła gruby niebieski szlafrok. - Napijesz się kawy - oświadczyła. Włączyła młynek, a potem włożyła filtr do ekspresu i nalała wody. - Już nie zasnę. - No to opowiedz mi o referencjach tego faceta - zaproponował Cooper. - Są całkiem dobre. To wielki, legendarny "Szef ' detektywów z centrali berlińskiej. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę, ale nie mam wątpliwości, że to właśnie on. Starał się trzymać jak najdalej od prasy i telewizji, ale nie zawsze mu się to udawało. Proponowano mu, żeby został burmistrzem, posłem. Nawet widzieli go w fotelu kanclerza. Paulus wiedział jednak, że jeśli da się złapać na tę przynętę, utraci to, co ceni sobie najbardziej - niezależność. - Skąd taki człowiek wie o moim istnieniu? Potem mi mówi, że jestem w wielkim niebezpieczeństwie... Jeśli jest aż taki ważny, to zaczynam się obawiać... - Może po prostu chciał, żebyś zwrócił na niego uwagę. Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest. - Wyjęła z szafki filiżanki do kawy, łyżeczki, cukier, mleko. - Pytasz, skąd wie o twoim istnieniu. On wie o różnych rzeczach. Podobno ma niesamowicie rozbudowaną siatkę informatorów... Ludzie go lubią i chcą mu pomóc. Kilka razy przeprowadzałam z nim wywiad. Kiedyś stwierdził, że sekret wykrywania przestępstw polega na tym, aby ludzie chcieli zadzwonić i powiedzieć, kto to zrobił. Twierdził, że zawsze jest ktoś, kto wie wszystko na temat sprawy, o którą chodzi. Wystarczy go odszukać i zapytać. Na tym polega cały sekret. - Nalała do filiżanki gorącej kawy, której aromat wypełnił kuchnię. - Polubiłam go. Mówiono, że nigdy się nie myli. - Świetnie - stwierdził Cooper, parząc sobie wargi. - To oznacza, że naprawdę jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Szła pod prysznic, kiedy zamykał za sobą drzwi. Stał na mokrym chodniku i spoglądał na kołyszące się krzesełka na szczycie diabelskiego młyna. Był szarobury ranek. Deszcz powoli przeradzał się w mgłę. Wiatr popychał wagoniki, które skrzypiały na osiach. Na wielkim młynie namalowano granatową farbą napis "Loretta", okolony złotymi gwiazdami, z rysunkiem zielonej papugi z pomarańczowym dziobem. Papuga zdawała się uśmiechać. Na całej konstrukcji zamocowano żarówki, ale się nie paliły. Kilka samochodów przemknęło po Litzenburgerstrasse z zapalonymi światłami - pierwsza zmiana jadąca do pracy albo trzecia zmiana wracająca do domu. Nikt na niego nie czekał. Kasa była zamknięta. To miejsce można było odwiedzać tylko w ładną pogodę. Potrafił sobie wyobrazić, co działo się tutaj w gorącą letnią noc. Obszedł diabelski młyn ustawiony tuż przy chodniku, poza terenem ogródka piwiarni. Znalazł drewnianą furtkę. Pchnął ją i otworzył. Gdyby w Bostonie w takim miejscu zostawiono na noc otwartą furtkę, do rana zostałaby tylko goła ziemia. Rzucił ostatnie spojrzenie na przejeżdżający samochód, na światło reflektorów odbijające się na mokrej nawierzchni, i wszedł do środka. Gdy furtka zamknęła sią za jego plecami, odniósł wrażenie, że zrobiło się chłodniej. Wszędzie rosnące drzewa, teraz bezlistne i mokre, w lecie stanowiły naturalny dach. Zagrabiono wysokie sterty wilgotnych liści: bursztyno- wych, czerwonych i złotych. Olbrzymia przestrzeń, dwa czy trzy poziomy, liczne krzesła przy białych stołach. Dostrzegł kilka kontuarów do sprzeda- ży piwa. Stoły ciągnęły się daleko w mroczną mgłę, aż na koniec ogródka, jakieś sto metrów - prawdziwe morze stołów i białych plastikowych krzeseł, stojących tak, jakby goście przed chwilą je odsunęli i poszli do domu. Wielkie kufle zostawione na stołach potęgowały wrażenie, że wszyscy wyszli niedawno. W kuflach wypełnionych deszczówką pływały liście i niedopałki. Wysokie białe rzeźby, kiczowate i erotyczne w prostacki sposób, ustawio- ne wśród stołów w opustoszałym ogródku, stwarzały szczególnie niezwykłą atmosferę. Bożek Pan z głową odrzuconą do tyłu grał na flecie. Wzniesiony penis sięgał mu brzucha. Wyginały się nagie odaliski, a widok psuły liczne wizerunki śmiejącej się papugi. Dziecinny pomysł na sugestywną nieprzy- zwoitość, ale gdy latem grała orkiestra, płynęło piwo, a noce były gorące, pewnie wszystko to inaczej wyglądało. W samym środku ogródka stał przykryty dachem duży, okrągły bar. Puste kufle, wiszące rośliny, uschnięte paprotki. Panowała cisza. Tylko wiatr poruszał łodygami i z odległego diabelskiego młyna dobiegało skrzypienie kołyszących się krzesełek. Deszcz kapał z dachu nad barem. Pan grał na flecie. Nagie kobiety podsuwały piersi i pośladki.., "Co ja tu, do diabła, robię?" - pomyślał Cooper. Przyglądał się pustym stołom jakby zza zasłony mgły. Szare światło świtu z trudem przedzierało się do ogródka "Loretta". Budynki otaczające ogródek wydawały się zwiastunami innego świata. Cooper szedł dalej, rozglądając się dookoła, szukał Paulusa w mozzu krzeseł. W końcu zobaczył mężczyznę siedzącego hen daleko. Był w granatowym płaszczu przeciwdeszczowym i w szarym kapeluszu. Czekał spokojnie. Cooper przystanął i patrzył na niego. Na moment poczuł się jak bohater filmu Hitchcocka, który miał przejść przez las czarnych parasoli ukrywających mordercę w Zagranicznym kore- spondencie. Droga przez tę niebezpieczną strefę trwała nieskończenie długo. W końcu mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym wstał. Nie gwizdnęła kula. Cooper żył nadal. To nie był film. - Panie Cooper, jestem Werner Paulus. - Spojrzał zza okularów w stalo- wych oprawkach, uchylił kapelusza w staroświeckim uprzejmym geście. Cooper dostrzegł siwe włosy, długi nos, wysokie czoło. Paulus stał wypros- towany jak żołnierz. - A więc to pan jest tym człowiekiem, który mi zniknął - odezwał się Cooper, przypominając sobie Potsdamer Platz i spotkanie z Karlem-Heinzem Schmidtem. - Tak, szedł pan za mną koło Marienkirche. Czytał pan o tym kościele? «Vspomniano o nim w dokumentach już w tysiąc dwieście dziewięćdziesiątym roku... drugi najstarszy kościół w Berlinie... Nie będę pana zanudzać szczegó- łami... W każdym razie, poszedł pan za mną... - Uśmiechnął się serdecznie, jak lekarz z Cooper's Falls, który zajmował się nim i jego bratem Cyrilem, kiedy byli dziećmi. - Śledził pan Karla-Heinza... - Nie, nie śledziłem. Szedłem za panem. - Za mną? A po co? - Ponieważ niektórzy z nas bardzo się panem interesują, panie Cooper. Ze względu na charakter mojej pracy pamiętam doskonale, jak dwadzieścia lat temu wraz z panem i Olafem Petersonem rozprawiliście się z nazistami w Monachium. Teraz pan wrócił, a pańska siostra jest żoną Wolfa Kollera, który nas interesuje. Ich córka zniknęła, gości pan u Beate Hubermann, która jest przyjaciółką zaginionej Eriki Koller oraz jej chłopaka, naszego młodego przyjaciela Karla-Heinza Schmidta... Chłopiec ten przekazuje wykradzione informacje o Wolfie Kollerze agentom obcego mocarstwa, a konkretnie - agentom Stanów Zjednoczonych... Tymczasem ojciec Karla-Heinza jest szefem ochrony różnych firm należących do Wolfa Kollera. Sam pan rozumie, jaka to splątana sieć. Wiele byśmy stracili, gdybyśmy przegapili pański przyjazd na ziemię niemiecką, prawda? Cooper przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa. - Proszę poczekać. Nie wiem, o czym pan mówi. Coś tam słyszałem, ale przyjechałem tu tylko po to, aby pomóc mojej siostrze odnaleźć córkę... - Nie poczynił pan szczególnych postępów, prawda? Jak miałby pan jej pomóc? - Nie wiem. Przyjechałem, bo siostra mnie o to prosiła. - Czyż można pana winić za to, że wyruszył pan na pomoc siostrze? Przecież od tamtych wydarzeń upłynęło już dwadzieścia lat. Kto jednak wie, może Siegfried obudzi się ze snu i nadejdzie jutrzenka nowego świata. - Westchnął, zadumany nad mistycyzmem swych rodaków. - A pańska siostra znowu zaprowadziła pana w samo serce ciemności. Chyba taką już ma naturę. - Chcę ją stamtąd wydostać. Po to przyjechałem. - Życzę panu powodzenia, ale wątpię, czy ma pan choćby blade pojęcie, jak tam jest ciemno. Chodźmy. Coś panu pokażę.... Ciało leżało częściowo przykryte stertą przesiąkniętych deszczem liści w najciemniejszym, najdalszym kącie ogródka. Paulus wskazał je czubkiem starannie zwiniętego parasola. - Widzi pan, że istnieje prawdziwe niebezpieczeństwo, panie Cooper. Karl-Heinz leżał na plecach. Niemal odcięto mu głowę. Głęboka poszar- pana rana biegła przez gardło. Nóż doszedł do kręgosłupa. Głowa odtoczyła się na bok. Wydawało się, że ma dwie pary ust. Jedną olbrzymią, straszną, rozwartą. Cooper nie mógł odwrócić wzroku. - Tuż po północy -powiedział Paulus - otrzymałem anonimowy telefon. Jakiś mężczyzna powiedział mi, żebym tu przyjechał, jeśli chcę zobaczyć Karla-Heinza Schmidta. Martwiłem się o tego młodego człowieka. Dotarłem tu po pierwszej. Znalazłem go tak, jak pan widzi. Potem poszedłem Uhland- strasse, przez Ku'damm do hotelu "Kempinski", gdzie mam paru przyjaciół. Wypiłem filiżankę kawy, zjadłem trochę ciemnego chleba z kiełbasą i za- stanowiłem się, co zrobić... Przyszło mi do głowy, że to chyba właściwa chwila na pogawędkę z panem. Aby wreszcie się pan dowiedział, w co pan wdepnął, zważywszy przebieg poprzedniego pana pobytu w Niemczech. Pomyślałem, że przyszedł czas, żeby sprawdzić, jakie ma pan poczucie rzeczywistości, panie Cooper! Rozdział 29 Imperium John Cooper nie widział nic podobnego od czasu ostatniej wizyty w Niemczech. Na widok Karla-Heinza nogi zrobiły mu się jak z waty. Chyba zaczynał już lubić Karla-Heinza, który był taki odważny i zarazem taki przerażony. Karl-Heinz robił to, co uważał za słuszne, a teraz ktoś niemal odrąbał mu głowę i rzucił jego zwłoki jak ścierwo. Stał się workiem kości, z którego płynęła krew. Gdy z Wernerem Paulusem powędrowali w kierunku znajdującego się stąd o kilka minut drogi Ku'damm, Coopera ogarnął płomień wściekłości. Poczuł, że raz jeszcze powraca do życia. Poszli do hotelu "Bristol Kempinsky", który powinien należeć do najele- gantszych w Berlinie, bo miał za sobą bardzo długą historię, ale wydawał się jakiś nieokreślony i nie był wart tak wysokich cen. Pozostała tylko nazwa, nic więcej. Trochę lepszy "Marriott". Pusta o tej porze restauracja gotowa była przyjąć pierwszych gości, cierpiących na bezsenność lub wylatujących o świcie. Wskazano im stolik przy szklanej ścianie, z widokiem na Ku'damm. Zamówili dzbanek kawy, ale zanim Cooper zaczął zadawać pytania, Paulus zaproponował mu, żeby zadzwonił do Beate. - Na pewno ją to zainteresuje, panie Cooper - powiedział spokojnie. - Niech do nas dołączy. Chciałem porozmawiać z panem na osobności i oszczędzić jej widoku zamordowanego przyjaciela. Trzeba jednak ją ostrzec, ponieważ podobnie jak panu grozi jej niebezpieczeństwo. Proszę iść i za- dzwonić do niej z holu. - Patrzył spokojnymi, inteligentnymi oczami, byłby idealnym lekarzem. Doskonale wykrochmalona biała koszula, starannie dobrany niebieski jedwabny krawat, szary garnitur i kamizelka z subtelną niebiesko-czerwoną nitką. Na palcu za ciasna srebrna obrączka. Musiał ją nosić od bardzo dawna. Gdy Cooper zadzwonił, Beate zasypała go pytaniami: - Co się stało? Czego chciał? Gdzie jesteś? Mów prędko! - Posłuchaj, mam złe wieści. Kall-Heinz nie żyje. Paulus pokazał mi ciało. - Cholera! Wiedziałam! Wiedziałam, że wcześniej czy później go dopad- ną. Był takim głupcem! Pewnie Wolf Koller go znalazł i chciał się dowiedzieć, gdzie jest Erika... Nie, nie będę płakać, nie jestem taka. Co ma z tym wspólnego "Loretta"? - Ktoś zadzwonił do Paulusa i powiedział mu, że Karl-Heinz będzie na niego czekał w "Loretcie". Paulus natychmiast tam pojechał. Zwłoki Kar- la-Heinza przysypano liśćmi. Miał poderżnięte gardło. Nieprzyjemny widok. - Pewnie go złapali w zamieszaniu po koncercie. Może coś wiedział? Dranie! - Piję z Paulusem kawę w "Kempinskim". Chciałby, żebyś tu przyjechała. Twierdzi, że również nam grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ jako ostatni widzieliśmy Karla-Heinza żywego, tamci będą się zastanawiali, czy powiedział nam wszystko o Wolfie Kollerze... albo o tym gdzie jest Erika. Dlatego chce, żebyś tu przyjechała. - Już wychodzę. Wezmę samochód. Zanim dojechała, wypili drugi dzbanek kawy. Przyniesiono im chleb i rogaliki. Pojawili sięgoście. Beate zdjęła czerwoną kurtkę i powiesiła na oparciu krzesła. Paulus wstał, żeby się z nią przywitać. - Przykro mi, że spotykamy się w tak nieprzyjemnych okolicznościach, panno Hubermann. - A ja się cieszę, że mnie pan w ogóle pamięta, nadinspektorze. - Odgarnęła pasemko prostych jasnych włosów z twarzy i założyła za ucho. - To straszne, co stało się z Karlem-Heinzem. Znał go pan? - Powiedzmy, że wiedziałem o nim. Dużo o nim słyszałem od naszego starego przyjaciela, Burke'a Delaneya. Czy kiedykolwiek wspominał o De- laneyu - Nie - Beate spojrzała na Coopera - ale tobie powiedział o nim, prawda? Myślał, że pracujesz dla Delaneya albo walczysz z nim. Cooper wyjaśnił jej, że Paulus już został o tym poinformowany, a potem dodał: - Chcę wiedzieć, co Karl-Heinz odkrył i co przekazywał Delaneyowi. Przecież z tego właśnie powodu zginął. Paulus zamówił dla Beate herbatę, usiadł wygodnie w krześle, skrzyżował nogi. Zachowywał się spokojnie, jakby chcąc im dodać odwagi, jakby przyniesiono zdjęcia rentgenowskie i był jeszcze cień nadziei. - Dobrze - odezwał się - wyjaśnijmy wszystko. Młody Karl-Heinz bar- dzo dużo odkrył w trakcie zbierania informacji o Wolfie Kollerze. Nie była to jedynie próba wywarcia wrażenia na Erice Koller. Zaczął się tym zajmować, zanim poznał Erikę. Bardzo wątpię, aby Koller posunął się tak daleko i kazał zabić Karla-Heinza, gdyby chodziło wyłącznie o Erikę. Rzecz w tym, że Karl-Heinz przez długi czas obserwował jego poczynania. - Proszę mi powiedzieć, inspektorze - odezwała się Beate - skąd pan to wszystko wie? Paulus uśmiechnął się uprzejmie. - Mam wielu przyjaciół, którzy mówią mi o różnych rzeczach. Tę informację otrzymałem od bardzo dobrego przyjaciela. Karl-Heinz i Erika poznali się, gdy oboje zostali słuchaczami wykładów mojego przyjaciela w ramach nowego programu uniwersyteckiego na Wschodzie: polityka, historia i coś tam jeszcze. Niezwykle bystry człowiek. Poznali się na jednym z jego wykładów i razem poszli do kawiarni. Potem zaczęli spotykać się regularnie w pewnej kafejce, niedaleko piwnicy, w której Karl-Heinz składał swoją gazetkę. I tak... - rozłożył ręce, spoglądając na Coopera - to się zaczęło. Musi pan przyznać, że znalazł się pan w towarzystwie bardzo ciekawych osób: od prześlicznej panny Hubermann po bardzo osobliwego pana Kilroya... - Zna pan też Kikoya? - zdziwił się Cooper. - Och, znam pana Kilroya od bardzo, bardzo dawna. A jak pan się na niego natknął, jeśli wolno zapytać? - Zanim spotkałem Beate w Bostonie, ten Kilroy zjawił się znienacka i przedstawił się jako teksański milioner, który chce kupić moje nie- ruchomości w Bostonie: kino i księgarnię. Powiedział, że przeprowadził o mnie wywiad, znał cały mój życiorys. Zachowywał się okropnie iry- tująco... - A potem - wtrąciła Beate - zobaczyliśmy go w telewizji. Przyjechałam do Bostonu, aby nakręcić materiał o budowie w Bostonie, finansowanej przez firmy niemieckie, głównie przez Wolfa Kollera. Obejrzeliśmy wieczorem lokalny dziennik. W tle stał Clint Kilroy! Nie trzeba być geniuszem, aby skojarzyć różne rzeczy. Kilroy przyjeżdża, żeby spotkać się z Johnem, ja się zjawiam, aby zobaczyć się z Johnem w sprawie jego siostry, która jest żoną Wolfa Kollera, a Kilroy przychodzi na konferencję prasową na temat inwestycji Kollera w Bostonie... - To jeszcze nie koniec opowieści o Kilroyu - włączył się Cooper. - Tamtej nocy, gdy postrzelono Kollera, pojechałem do jego domu w Grunewa- ldzie... i zobaczyłem tam Kilroya. Zachowywał się tak, jakby był u siebie. Był tam również następnego dnia. Przywitał mnie jak starego kumpla. Wyglądało na to, że dobrze zna doktora Giseviusa. - Cooper wypił kawę i nalał sobie następną filiżankę z dopiero co przyniesionego dzbanka. - A więc, co to wszystko znaczy? - To że Kilroy jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem - odparł Pau- lus. - Nic nowego dla mnie. - Nie rozumiem. - Cooper patrzył uważnie w twarz Paulusa, próbując się domyślić, czy mówi prawdę, czy też jest jeszcze jednym aktorem w tym spektaklu fałszu i obłudy. - Clint Kilroy - powiedział Paulus, starannie dobierając słowa - to zawodowy zabójca. Zamachowiec. Pracuje dla Amerykanów, prawdopodob- nie dlatego, że coś na niego mają. Musi dla nich pracować. - Kiedy mówi pan "Amerykanie" - spytała Beate - to kogo ma pan na myśli? - CIA lub jakąkolwiek z ich tajnych agend, znajdującą się Bóg wie gdzie. Czasem, jak słyszałem, przyjmuje prywatne zlecenie. Jednak rząd jest jego podstawowym pracodawcą. -Paulus pochylił się do przodu, opierając kościs- te łokcie o stół. - A teraz musimy go wstawić do naszego równania. - Jeśli pracuje dla Amerykanów - zaczął Cooper - to co robi w domu Kollera? Zachowywał się, jakby tam mieszkał. Paulus uśmiechnął się. - Albo pracuje dla Amerykanów i zdradza Kollera... albo Amerykanie współpracują z Kollerem. Musimy poznać prawdę. Jeśli Amerykanie współ- pracują z Kollerem, to jaką rolę grają w jego planie?... W "Spartakusie", który ciągle tu powraca? Jedno wiemy na pewno: musimy się wiele jeszcze dowiedzieć. Cooper poczuł nagle rozpaczliwy głód. Zamówił jajka i kiełbasę. Na dworze było już całkiem jasno, wzmagał się ruch uliczny, restaurację zapełnili goście. Berlin się ożywiał. Cooper zaczął się zastanawiać, kiedy znajdą zwłoki w ogródku piwiarni "Loretta". Czy chłopca torturowano? Nie mógł o tym myśleć. - Werner Paulus wrócił do tematu zbierania przez Karla-Heinza materiałów o karierze Wolfa Kollerze. - Wszystko zaczęło się od wielkiego jurysty Erharda Kollera, być może najwybitniejszego sędziego owych czasów. Został nazistą w połowie lat trzydziestych z tych samych powodów, dla których wstępowali do partii inni. Dla publikowania własnych książek z większym zyskiem, otrzymywania najbardziej prestiżowych katedr, zarabiania pieniędzy na wydawanych przez siebie wyrokach sądowych dotyczących konfiskaty mienia żydowskiego. Wszystkie takie postępki ułatwiały Hitlerowi sięgnięcie po władzę. Człowiek mógł być wyrafinowanym miłośnikiem sztuki, fundatorem spektakli opero- wych, mecenasem symfonii, muzeów, teatrów; mógł być na całym świecie uważany za najwybitniejszą osobistość w niemieckim systemie sądowniczym; mógł wykładać na Harvardzie i w Oxfordzie, a jednocześnie być nazistą. Aby być człowiekiem ważnym, bogatym i traktowanym ze szczególnym szacun- kiem, trzeba było zostać nazistą. Innymi słowy, chodziło o chciwość i za- spokojenie miłości własnej. Po kilku latach Hitler zaczął nagradzać doktora Erharda Kollera tym, co piraci nazywali "łupem". Obdarowywał go par- celami i nieruchomościami, zagrabionymi żydowskim właścicielom - wlicza- jąc w to nieruchomości osób, które Koller osobiście skazał. Tam magazyn, tu biurowiec, gdzie indziej hotel, kamienica, domy wolnostojące w takiej okolicy jak Grunewald. Tak Erhard Koller stał się jednym z największych właścicieli ziemskich w Berlinie... ale czy był zbrodniarzem wojennym? Z pewnością brał udział w konferencji w Wannsee... współpracował. Przeżył wojnę. Czy alianci go osądzili i powiesili? Nie. Uczyniono go kierownikiem komitetu odpowie- dzialnego za przekształcenie niemieckiego systemu prawnego. Zwycięzcy zaszczycili go zaufaniem, ponieważ go potrzebowali. Należał do tych nazis- tów, którym zbrodnie w odpowiednim czasie zapomniano, celowo przeoczono Alianci wychodzili ze skóry, aby go jakoś uhonorować. - Postukał palcem w obrus, żeby podkreślić znaczenie tych słów. - Nikt nie poruszył kwestii jego ogromnego majątku. Nie wiem nawet, czy Amerykanie uświada- miali sobie, ile zebrał. Wszystko zależało od Niemców. A Erhard Koller był jednym z tych, którzy decydowali o losach kraju. Powiedzmy, że połowa budynków w Berlinie została zniszczona w czasie bombardowań i walk w mieście. Jednak druga połowa ocalała. Koller założył wiele różnych korporacji, które zostały właścicielami nieruchomości, biurowców, magazy- nów i kamienic. Takie były początki znanego Koller Industries International. Kiedy Erhard umarł, zostawił wszystko jedynemu synowi, Wolfowi.... Tak powstało imperium Wolfa Kollera, zbudowane na fundamentach z mienia Żydów, których jego ojciec wysłał na śmierć w piecach krematorium. - Uśmiechnął się blado. -Musimy docenić Wolfa Kollera. Wykorzystał okazję. Rozszerzył imperium na różne dziedziny: stalownie, elektronikę, produkty chemiczne, papiernie, wynajem magazynów, sieć przewozową. Nadal posiada pięćdziesiąt dziewięć rezydencji w samym Berlinie Zachodnim. Jak myślicie, gdzie mieszkała Erika Kołler? - Och, nie - wzdrygnęła się Beate. - W jednym z budynków ukradzionych zamordowanym Żydom. Pewnie Karl-Heinz powiedział jej o tym... Można odgadnąć, jaki wpływ miała na nią taka informacja. Skończyli śniadanie. Kiedy wyszli z hotelu, Paulus przystanął na cho- dniku. - Chodźmy, chciałbym państwu coś pokazać - zaproponował. - Może spotkamy pewną kobietę... Ma pani czas, panno Hubermann? Zainteresuje to panią. - Tak, oczywiście. Chodźmy. - Beate zerknęła na zegarek, a potem na Coopera. Czekało na nich Bayreuth, ale nie potrafili oprzeć się czarowi Wernera Paulusa. Rozdział 30 Dom przy Blelbtreustrasse Dom przy Bleibtreustrasse wyglądał nieskazitelnie. Właśnie skończono remont. Wysokie rzeźbione drewniane drzwi z ciężką żelazną kołatką, nowy biały tynk, zapach lakieru i świeżej farby. Na ścianie frontowej nie było okien i budynek przypominał kościół lub bibliotekę. Wysokie świerki w donicach stały po obu stronach podwójnych drzwi. Paulus obrzucił budynek spojrzeniem. - Robi wrażenie, co? Odremontowano go po raz pierwszy od bombar- dowania w czterdziestym czwartym roku. Nie ucierpiał zbytnio. Restauracja trwa już dwa lata i jeszcze nie została skończona. Zdjął kapelusz, gdy w domofonie usłyszał kobiecy głos. Potem rozległ się brzęczyk, zwalniający zamek w drzwiach. Weszli do holu wysokiego na dwa piętra. Było tu ciemno. Ściany obok schodów pokryte były rzeźbioną boazerią. Obok dostrzegli małą, przypominającą klatkę windę. Gdy szli po schodach, Paulus pokazywał im dzieło snycerzy. - Niewielu jest teraz rzemieślników, którzy potrafią wykonać coś takie- go - zauważył. Kiedy dotarli do pierwszego piętra, otwarły się gwałtownie drzwi i na spotkanie wyszła im kobieta po trzydziestce. Miała na sobie suknię w kwiaty. ' Włosy ściągnęła wstążką z tego samego materiału. Za nią siedział na podłodze mały chłopiec w dżinsach, bawiący się plastikowym samolotem. - O, inspektor Paulus! - zawołała. - Co mogę dziś dla pana zrobić? Cieszę się, że znów pana widzę! Czy wszystko w porządku? - Tak, tak. Helgo, oto moi przyjaciele: Beate Hubermann i pan John Cooper z Bostonu. Kobieta kiwnęła Beate głową. - Widziałam panią w telewizji. - Uścisnęła mocno dłoń Coopera. - Witamy w Berlinie, panie Cooper. -Zwróciła się ponownie do Paulusa. -Idą państwo na górę? - Znowu wzruszyła ramionami. Zachowywała się jak aktorka na scenie, podkreślając każde słowo, każdy gest. ~ - Tak. Moi przyjaciele interesują się twoim gospodarzem, Helgo. Zatem... ani słówka nikomu. - Będę milczała jak grób, inspektorze. A więc interesujecie się państwo ' Wolfem Kollerem... - Rzuciła przez ramię szybkie spojrzenie, aby sprawdzić, czy syn nie zrobił sobie krzywdy. Mówiła mieszaniną angielskiego i niemiec- kiego. -Wolf Koller -powtórzyła niczym zaklęcie. -Wiem co nieco o Wolfie Kollerze, wiedzieć to moja specjalność. Właścicielką tego budynku jest jego żona, ale to bez różnicy. Najważniejsze, że ten budynek jest przesiąknięty krwią. Żydowską krwią. Nie jestem żydówką i tylko raz w życiu spotkałam kogoś, o kim wiedziałam, że jest Żydem. Wiem jednak, co zrobiliśmy tym ludziom w naszym kraju, co wszyscy robili lub tolerowali. To nieprawda, że Niemcy nic nie wiedzieli o pogromach. Po prostu nic to ich nie obchodziło. I może tylko obozy był takie złe. A pogromy, odbieranie majątków, bicie na ulicach, czyż to było w porządku? Czy zło zaczęło się dopiero wtedy, gdy Hitler zaczął palić Żydów w piecach? Zadziwia mnie niemiecka logika, panie Cooper. Wiem, co zdarzyło się w tym kraju... A teraz pana zapytam: jak można żyć z pieniędzy zrabowanych Żydom, zamordowanym przez państwo? Moja przyjaciółka mieszka w kamienicy należącej do kobiety po pięćdziesiąt- ce, która jest właścicielką trzydziestu siedmiu budynków, pochodzących z tego samego źródła co ów dom Wolfa Kollera. Przyprawia to o mdłości każdego uczciwego Niemca. A was, Amerykanów, można winić tak samo jak nas, Niemców. Wasze ręce też są skrwawione. Kto wygrał tę wojnę? Kto puścił nazistów wolno i zapłacił im, aby zbudowali nowe państwo? Kto zarobił na odbudowie Niemiec? Amerykanie się wzbogacili! Najpierw wy, a potem my. A którzy z nas są najbogatsi? Dawni naziści! - Nagle urwała i zarumieniła się. - To on sprawia, że zaczynam tyle gadać - kiwnęła głową w stronę Paulusa. -Mam w sobie zbyt wiele uprzedzeń. Moja matka twierdzi, że to wina ojca. Jest Amerykaninem, służył tutaj po wojnie, zakochali się w sobie i zamieszkali w Niemczech. Matka mówi, że mam to po nim. Być może. Proszę nie mieć mi tego za złe. Czy napiliby się państwo kawy... - Dobrze, Helgo - przerwał jej Paulus - ale najpierw pójdziemy rzucić okiem na górę. -Przyłożył palec do warg, kobieta kiwnęła głową i powtórzyła jego gest. Weszła do pokoju, a oni wsiedli do windy. Powoli jechali do góry. - Znam Helgę od czasu, kiedy była jeszcze dzieckiem. Wtedy właśnie zostałem inspektorem - powiedział Paulus. - Wspaniała dziewczyna. Uważa mnie za przyszywanego dziadka. Znam mnóstwo ludzi w tym mieście. Interesowałem się nimi całe życie. Zdziwiliby się państwo, jak często pomaga- ło mi to w pracy. Wierzę, że ludzie chcą być dobrzy, są z gruntu uczciwi, jeśli będziemy ich nakłaniali do dobra, a nie do zła. Czy nie jest tak, panno Hubermann? Paulus wyciągnął klucz i otworzył drzwi mieszkania. W powietrzu unosiła się woń świeżego tynku. Pokój był kompletnie pusty. Żadnego dywanu ani mebli, tylko kilka skrzynek zostawionych przez robot- ników, gwoździe i pistolet do wstrzeliwania kołków. Zapach farby. Panował zaduch, bo okna były zamknięte. Znaleźli się na najwyższym piętrze pięcio- piętrowego budynku. Okna wychodziły na podwórko. Paulus powiedział, żeby zwrócili uwagę na ściany tego dwupokojowego mieszkania. Nic nie mogli na nich dostrzec. Paulus się uśmiechnął. - Mikrofony. Najnowsze, najlepsze, najmniejsze. Zamocowane w ścia- nach. Oto pokój, z którego wydostały się informacje o "Spartakusie". Tutaj zaczęły się kłopoty... - Co to za pokój? - zapytała Beate. - Wolf Koller organizuje tutaj swoje najbardziej tajne spotkania. Jego ochrona jak najdokładniej sprawdziła to mieszkanie. Wolf Koller i jego przyjaciele - doktor Gisevius, kilkunastu polityków należących do Wolfa, człowiek, który być może zostanie najbliższym doradcą Glocka, paru właś- cicieli gazet i przemysłowców - są tu bezpieczni. Nawet Joachim Stiffel konferował w tym pokoju z Kollerem... A wszystko dlatego, że jest tu tak bezpiecznie. - Rozłożył szeroko ręce, obejmując gestem całe mieszkanie. - Żadnych ciemnych kątków, żadnych kryjówek, szczelin, gdzie można schować pluskwę czy kamerę, dwa puste pokoje... - Jeśli w tych ścianach są mikrofony - wtrącił Cooper - to każdy dobry ochroniarz w mig je znajdzie... - Ma pan rację - zgodził się Paulus - chociaż już wkrótce pojawią się mikrofony nie do wykrycia. - W takim razie nie rozumiem. - Koller kazał wszystko dokładnie sprawdzić szefowi swojej ochrony, Berndowi Schmidtowi... który, tak się składa, jest ojcem Karla-Heinza. - Uważa pan, że obaj... - To tutaj Karl-Heinz zainstalował pluskwy, które nagrywały dla niego dane o "Spartakusie", przekazywane potem Amerykanom. Wiemy o tym, jak Bernd Schmidt współpracował z synem, aby zniszczyć Wolfa Kollera, wiemy, że Karl-Heinz zwrócił się do dawnego przeciwnika Bernda z CIA, Burke'a Delaneya... wiemy to wszystko, ale to są jedynie szczegóły, okruchy infor- macji... - Wygląda na to, że zebraliście ich piekielnie dużo - stwierdził Cooper. - Proszę mi wybaczyć, ale jest pan amatorem, panie Cooper. Nie ma się nic, dopóki nie ma się całości. To jak układanka z widoczkiem. Mamy ramkę, trochę klocków po brzegach, a środek? Nic. Zaraz to wyjaśnię. Wiemy, że Wolf Koller wykorzystywał Joachima Stiffela i jego neonazistów do wznieca- nia niepokojów - Koller ich finansuje, można powiedzieć, że ich stworzył, rozumieją państwo? Ściągają na siebie uwagę opinii publicznej. Rozrabiają, rzucają koktajle Mołotowa, czasem zamordują paru uchodźców, tworzą atmosferę, w której społeczeństwo zaczyna tęsknić za porządkiem. Niemcy kochają porządek, ustalony harmonogram. Potrzebują kojca jak małe dziecko. Są szczęśliwi, jeśli ograniczy się im wolność. A więc Stiffel biega wokół kojca, wybija dziury w ścianie, robi bałagan, a ludzie chcą, żeby zostało to naprawione, żądają powrotu dawnego, uporządkowanego świata. Robota Stiffela wywołuje wielki rezonans w społeczeństwie. Wybuch na dworcu Zoo to oczywiście też plan Kollera, mający doprowadzić ludzi do tego, by zaczęli dopominać się zaprowadzenia porządku - pisze o tym cała prasa światowa, CNN pokazuje zdjęcia poszarpanych ciał, zakrwawionych ścian i przerażonych obywateli. Gdyby istniała CNN, gwarantuję, że Hitler nie przejąłby władzy. W każdym razie społeczeństwo zaczyna się martwić o Niemcy - czy czeka nas jeszcze jedna fala obłędu ksenofobii? Jednak to jedynie zasłona dymna, aby odwrócić naszą uwagę. Wolf Koller może co rano ze łzami w oczach opowiadać o neonazistach, ale o co mu naprawdę chodzi? - Paulus wyglądał przez okno na podwórko, na uschnięte dzikie wino, na kolejny szary dzień. Cooper i Beate czekali, nie wiedząc, co powiedzieć. Paulus jak gdyby został sam ze swoimi myślami. Spędził całe życie, borykając się z układan- kami. W tym labiryncie czuł się jak u siebie w domu. - Nie wiem - stwierdził, odwracając się do nich z uśmiechem na pociągłej, smutnej twarzy. - Mamy skorupę "Spartakusa", ale co jest w środku? Właśnie musimy się tego dowiedzieć. Właśnie dlatego Karl-Heinz nie żyje... Wolf Koller wie, że coś poszło nie tak. Wie, że został zdradzony w tym pokoju, który uważał za bezpieczny. Czy uwierzy, że to jedyne źródło przecieku? Czy uzna, że istniały inne? Jak może zdobyć pewność? Czy obwinia Bernda Schmidta? Czy dojdzie do wniosku, że Erika dowiedziała się prawdy i stała się dla niego bezpośrednim zagrożeniem? Musi zareagować natychmiast, aby doprowadzić "Spartakusa" do końca, zanim ktoś go powstrzyma... - Paulus krążył po pokoju i głośno myślał. - Wie, iż Karl-Heinz poznał prawdę o "Spartakusie", ale nie wie, czy komuś o tym powiedział. Dowiedziałem się od Burke'a Delaneya, że Karl-Heinz właśnie jemu przekazywał te informacje. Nie dostał jednak ostatniej partii. Niedawno ktoś próbował zabić Delaneya. Myśleli, że otrzymał cały plan, więc musi umrzeć. Drobny błąd w obliczeniach i zginął napastnik. Jednak Koller nie wie, kto został poinformowany o jego zamysłach. Z pewnością odczuwa strach i jest wściekły. Przywykł panować nad wszystkim. Musi mieć porządek, porządek przede wszystkim. Ma plan na każdą ewentualność. "Spartakus" być może jest dziełem jego życia. A teraz wszystko się rozpada, ludzie giną i nawet on sam może zostać zabity. Czy pojmujecie, o co chodzi? Koller obserwuje, jak rozpada się jego życie, i zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić... Właśnie dlatego pan i pani, panno Hubermann, znaleźliście się w wielkim niebezpieczeństwie. Pan, panie Cooper, dwukrotnie spotkał się z Karlem~Heinzem, a pani jest przyjaciółką pana Coopera, panno Huber- mann. Obawiam się, że źli faceci dojdą do wniosku, że Karl-Heinz coś wam przekazał... - Za chwilę dostanę sraczki ze strachu -przyznał Cooper. -Mam jeszcze jedno pytanie. Kto próbował go zabić? - Nie wiem. Jednak to przyjemna myśl, że i on jest w niebezpieczeństwie, prawda? - Czy boi się Eriki? - spytała Beate. - Czy się boi? Oczywiście. Kto wie, co Karl-Heinz jej powiedział? A kiedy Erika dowie się, że Karl-Heinz nie żyje, bez wątpienia uwierzy, że jej ojciec ponosi za to odpowiedzialność... Tak, boi się Eriki. Jak bardzo? Czy dość, aby wyrządzić jej krzywdę? Nie wiem... Ale spuszczono ze smyczy zabójców i radziłbym, abyście byli bardzo ostrożni. Rozumiecie, co do was mówię? Rozdział 31 Bayreuth Coper wypożyczył mały samolot. Takie są zalety dysponowania kartą kredytową bez określonego limitu. Gdy to powiedział Beate, poprawiła go, że jest to zaleta bycia bogatym. Nie spierał się z nią. Chciał się dowiedzieć, co znalazła na temat Warmoltsa i jego kliniki. Zanim opuścili lotnisko, Beate trzykrotnie gdzieś telefonowała. Doktor Warmolts umarł pod koniec lat siedemdziesiątych. Klinika została przejęta przez grupę lekarzy i zamieniona w ośrodek psychiatryczny. Za czasów Warmoltsa w klinice zajmowano się różnymi zaburzeniami psychicznymi, udostępniano separatki dla pacjentów takich jak Lise Koller, dysponowano gabinetami zabiegowymi, salą operacyjną, laboratoriami analitycznymi oraz pomieszczeniami wyłożonymi gąbką dla agresywnych chorych: Teraz były tam gabinety psychiatrów, terapeutów, psychologów rodzinnych i hipnotyzerów, pomagających walczyć z nadwagą i rzucić palenie. Leka- rze, którzy pracowali z Warmoltsem, przeszli na emeryturę, umarli lub wyjechali. - Zato - powiedziała Beate z błyszczącymi oczami, odrzucając włosy do tyłu - żyje siostra przełożona z czasów Warmoltsa. Czeka na nas i ma ochotę mówić. Wyczułam to w jej głosie. Zapadł zmrok. Siąpił lodowaty deszcz. Wreszcie dotarli do Bayreuth, a potem do dużego szarego domu z kamienia, stojącego na końcu długiego, wąskiego podjazdu, otoczonego lśniącym ogrodzeniem z kutego żelaza. Drzewa starannie przycięte, nieskazitelny trawnik, klomby o kształtach geometrycznych. Teraz kwiatów nie było, a krzaczki opatulono przed zimą. Pod kamiennym portykiem ś§wieciła się przyjaźnie lampa, a loan Freundlich, kobieta po pięćdziesiątce, przywitała ich równie ciepło. - Herbata - powiedziała z ledwie wyczuwalnym brytyjskim akcentem - a może co§ mocniejszego? Proszę, proszę, wchodźcie, w bibliotece pali się na kominku. Co za noc na podróż! Panno Hubermann, panie Cooper, przyjecha- liście w samą porę. Rolf wyszedł, a Helene... - Skinęła głową w stronę potężnych, rzeźbionych schodów. - Nasza córka Helene nie może się oderwać od książek. Proszę, niech państwo usiądą. Hannah zaraz przyniesie nam herbaty, a tam jest barek, panie Cooper. Joan Freundlich okazała się mistrzynią w prowadzeniu towarzyskiej rozmowy, gdy czekali na Hannah, która zjawiła się ze srebrnym serwisem i dygnęła przy drzwiach. - Jestem Angielką. Wyszłam za mąż za niemieckiego przedsiębiorcę, kiedy przestałam pracować w klinice doktora Warmoltsa. ' Rolf dzisiaj podejmuje swoich kontrahentów wystawną niemiecką kolacją: knedle, sau- erbraten i krwawa kiszka. W każdej restauracji z takim menu powinno się zorganizować stałe dyżury lekarskie, prawda?... Ach, Hannah, nareszcie się rozgrzejemy. - Kiedy służąca zaczęła nalewać herbatę, mówiła dalej: - Poświęcam większość czasu na pogłębienie przyjaźni między Anglikami i Niemcami. Mój mąż twierdzi, że to zadanie dla Don Kichota, bo Niemcy i Anglicy znają się lepiej niż inne narody w Europie, władcy Anglii pochodzą z Niemiec, walczyli ze sobą w dwóch wojnach... Chyba ma rację - uśmie- chnęła się przekornie - ale sprawia mi ogromną przyjemność organizowanie wycieczek tu i tam, umieszczanie gości w domach rodzin podobnych do ich własnych... Jestem idealistką, prawda? - Miała pociągłą, angielską twarz, swobodny uśmiech, długie zęby, duży angielski biust, była dobrze zbu- dowana. - Chcieliby państwo dowiedzieć się czegoś o klinice i doktorze Warmoltsie? - Jak już wspomniałam, pracuję w telewizji państwowej w Berlinie... Kobieta skinęła głową, zacisnęła wargi, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. - Zbieramy materiały o Wolfie Kollerze. Przygotowujemy program doku- ment y o tym, jak zdobył takie wpływy... Lekarz jego żony, doktor Gisevius, powiedział nam, że jakieś dwadzieścia lat temu pani Koller spędziła dłuższy okres w klinice Warmoltsa. Chcemy się czegoś dowiedzieć na ten temat. - Jestem bratem Lise Koller. Lise nie czuje się teraz zbyt dobrze i nie chciałem jej niepokoić pytaniami, ale jest dla mnie bardzo ważne, co wydarzyło się przed laty. - Mhm, to bardzo dziwne, nie całkiem rozumiem... - O co chodzi? - spytał Cooper. - Kilka dni temu rozmawiałam z pani koleżanką, Marlene Schleuter. - Spojrzała pytająco na Beate. - Chyba tak się nazywała. Powiedziała, że jest pani producentką. Zadała mi to samo pytanie: co wiem o pobycie Lise Koller w klinice? Powiedziałam jej wszystko, co wiem. Chyba musiała pani o tym wspomnieć? Beate uśmiechnęła się szeroko. - Marlene, naturalnie. Oto typowy przykład, że prawica nie wie, co czyni lewica. Tyle czasu spędzamy w drodze. Taki duży program wymaga zebrania mnóstwa materiału. Ja zbieram, zbiera Marlene. Musiała coś poplątać. Jest pani pewna, że to była Marlene? - Tak, powiedziała, że nazywa się Marlene Schleuter. - Niska, grubiutka, około czterdziestki... - Och, nie, nic takiego. Była bardzo młoda. Zdziwiłam się, że jest producentką. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Oczywiście, teraz każda ubiera się jak nastolatka. Przypominała raczej punka. Bardzo jasne włosy, nastroszone. Czarne dżinsy, czarny golf. Zadawała dużo pytań, ale wcale nie przypominała kobiety, którą pani opisała... - Oczywiście, opisałam kogoś innego. - Zerknęła na Coopera. - Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, abyśmy raz jeszcze o tym pomówiły? Cooper wypił herbatę. Co tu się dzieje? Nigdy nie słyszał o żadnej Marlene. Nie przygotowywano programu dokumentalnego o Wolfie Kol- lerze. - Oczywiście, że nie - odparła Joan Freundlich, dolewając herbaty. - Wiem, że w pracy dochodzi do różnych nieporozumień. Nic nie szkodzi. - Rozległ się trzask i na kafle przed kominkiem wypadł żarzący się węgielek. Joan Freundlich wstała i pogrzebaczem zgarnęła węgielek do ognia. - Jednak najpierw chciałabym wyjaśnić, dlaczego jestem gotowa o tym mówić. W normalnych warunkach zwykle nie porusza się tego tematu, prawda? - Odetchnęła głęboko i wyprostowała szczupłe ramiona. Miała na sobie szarą wełnianą suknię z paskiem i skromną, ale bardzo elegancką biżuterię. - Po pewnym czasie przestałam akceptować sposób, w jaki doktor Warmolts prowadził swoją klinikę. Uważam, że społeczeństwo ma prawo dowiedzieć się, jak prymitywne metody stosuje się w innych klinikach. A szczególnie nie podobało mi się traktowanie Lise Koller. O tak, lekarze są zdolni do wyrządzania krzywdy, choć czasem działają całkiem nieświadomi tego. A Wolf Koller to człowiek, którego powinien się wstydzić każdy myślący Niemiec. Nie mam zamiaru zachować tajemnicy spowiedzi, gdy o niego chodzi. - Usiadła, skrzyżowała długie nogi i nalała gorącej herbaty. - Có Warmolts zrobił mojej siostrze? - Dlaczego każdy myślący Niemiec powinien się wstydzić Kollera? - dodała Beate. - Proszę mi wybaczyć, panie Cooper, że najpierw odpowiem na pytanie o Wolfa Kollera. To prawdziwy handlarz władzą bez żadnych zasad. Usiłuje wpłynąć na przebieg wydarzeń, paraduje przy boku kanclerza, chce, żebyśmy uwierzyli, iż Niemcy są jego własnością... i nic nie ryzykuje. Nigdy nie głosuje się na takich Wolfów Kollerów, dlatego nie można się ich pozbyć. Sprzeciwiam się temu. Dlatego nie będę chronić sekretów Wolfa Kollera. - Westchnęła. - Chociaż wątpię, czy mogę mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić... - Co Warmolts zrobił mojej siostrze? - Och, przepraszam. To było okropne, Opiekowałam się nią jako pielęg- niarka, polubiłam ją i spędzałam codziennie z nią wiele godzin, ale nie mogłam ich powstrzymać. Dzisiaj poruszyłabym niebo i ziemię, ale wtedy nie byłam taka pewna siebie. Głównie stosowano elektrowstrząsy. Asystowałam przy tym. Przypominało to obóz koncentracyjny. Jednak nie umiałam przeciwstawić się komuś takiemu jak Warmolts. Biedactwo. Żyła w ciągłym strachu, że znowu po nią przyjdą, przywiążą i... zaaplikują elektrowstrząsy. Dwukrotnie złamali jej żebro. Cooper zacisnął zęby, próbował zachować spokój. - Dlaczego? W jakim celu? - Och, mówili to i owo, podawali jakieś powody, ale tak naprawdę to chcieli złamać jej ducha, zniszczyć w niej życie, chęć do walki. Wolf Koller skarżył się doktorowi Warmoltsowi, że ciągle jest rozdrażniona, żyła dłuższy czas w ogromnym napięciu, niedawno jej mąż zmarł tragicznie, ona zaś ubzdurała sobie, że jej mąż i kochanek byli nazistami, że istniał jakiś potworny spisek nazistowski, a Wolf Koller również do niego należał. Koller chciał, aby wyleczono ją z tego "obłędu". Mówił, że jest paranoiczką, schizofreniczką spragnioną zemsty. Był przekonany, że elektrowstrząsy to jedyna metoda uleczenia jej z tych urojeń... Właśnie dlatego przywiózł ją do Warrnoltsa. Warmolts był znany jako wirtuoz elektrod. Robili to bez końca... Miesiącami pozostawała w stanie niemal katatonii... nie wiem, czy z lęku, czy pod wpływem elektrowstrząsów... Kiedy teraz widzę jej zdjęcia w gazetach, przypominam sobie biedactwo skulone na łóżku, szlochające ze strachu, że znowu po nią przyjdą. Dziś należy do śmietanki towarzyskiej, ale często się zastanawiałam, jaki wpływ wywarło na nią to leczenie. Takich rzeczy się nie zapomina. Zapadła cisza, krople deszczu syczały w kominku, a z góry dobiegała muzyka rockowa. - To musiało zagrażać dziecku - odezwał się w końcu Cooper. Joan Freundlich spojrzała na niego ostro, spojrzenie niebieskich oczu stało się nagle czujne. - Dokładnie tych samych słów użyła Marlene Schleuter. "To musiało zagrażać dziecku". Próbowałam jej wyjaśnić... że nie było dziecka. Lise Koller nie była w ciąży... w żadnym wypadku. Myślę, że nawet doktor Warmolts odmówiłby zastosowania elektrowstrząsów do leczenia kobiety spodziewają- cej się dziecka. - Jednak wróciła do domu z dzieckiem. Tak zostało zanotowane w doku- mentach - zaoponowała Beate. - Panno Hubermann, czy mogłabym spędzić kilka miesięcy z młodą kobietą i nie wiedzieć, że będzie miała dziecko? Nie wiem, co zapisano w dokumentach, ale Lice Koller nie urodziła dziecka w klinice Warmoltsa. To samo powiedziałam pani młodej koleżance. Doprawdy, nie wiem, skąd wziął się ten pomysł. - Kim, do diabła, jest Marlene Schleuter? - Marlene Schleuter nie istnieje. Tak jak nie powstanie film dokumental- ny o Wolfie Kollerze. Ktoś podszywa się pod producentkę tv.... Cooper przyłożył do czoła zimną butelkę piwa. W hotelowym barze panował upał. Weszli tam, bo strasznie chciało mu się pić, a mieli jeszcze godzinę do wyznaczonej godziny odlotu do Berlina. - To Erika - stwierdził. - Erika? - Beate z ponurą miną zajrzała najpierw do kieliszka z białym winem, a potem zerknęła na Coopera. - Myślałam, że to ktoś od Wolfa... ale chyba masz rację. - Karl-Heinz musiał jej wspomnieć o Warmoltsie i o klinice. A jeśli powiedział jej to samo co mnie, iż nie jest tą osobą, za jaką się uważa? Najpierw próbowała się zabić, a potem postanowiła dowiedzieć się, kim jest naprawdę. - Pokręcił głową. - Musiałaby mieć nerwy ze stali, żeby nie załamać się nerwowo. Zamyślona Beate spoglądała na własne odbicie w lustrze za barem. - Erika jest silna - powiedziała wreszcie. - Czasami wydaje mi się, że za silna. Tak długo walczyła ze swoją przeszłością, przeszłością rodziny, jej ojca.. Chyba całe życie. - Zatem kim jest? - Pewnie ją adoptowali. - Nie. Wolf Koller nigdy nie adoptowałby żadnego dziecka. Uwierz mi, jestem mężczyzną i potrafię go zrozumieć. Założę się, że Koller jest jej ojcem. Tyle tylko, że Lise nie jest jej matką. - Mówisz o niej Lise, a nie Lee. - Bo nagle stała mi się jakaś obca. Mój Boże, jak ja nienawidzę tego skurwiela, przez którego tak wycierpiała. Chyba mógłbym go zabić. - Nie, nie mów tak. - Miejmy nadzieję, że nie znajdę okazji. - Zatem teraz wszyscy wiedzą - zauważyła - że Lise nie jest matką Eriki. - A wydawało mi się to takie proste, kiedy postanowiłem przyjechać tu i pomóc Lise odnaleźć córkę. I tak szybko wszystko się skomplikowało. - Spojrzał na nią i zobaczył, że uśmiecha się z pobłażaniem. - Chyba nie uspokoiłaś się słysząc, że Erika żyje. Jeśli założymy, że to była właśnie ona. - Nie wiem dlaczego, ale martwię się jeszcze bardziej. Boję się, że jeśli żyje i idzie ścieżką wskazaną przez Karla-Heinza, to Wolf szybko ją znajdzie. A będzie jej szukał. Zwłaszcza jeśli się dowie, że była w tej klinice... Cooper wypił piwo i odstawił butelkę. Czas było iść. - A co zrobi Erika, kiedy się dowie, że Karl-Heinz został zamordowa- ny? - zapytał. - Przecież będzie wiedziała, że winny jest jej ojciec... Rozdział 32 Fingerspitzengfuhl Wczesnym rankiem poszła do pracy, a Cooper został w pustym pokoju, pijąc kawę i jedząc tost. Tak było mu trudno nadążyć za biegiem wydarzeń, jakby się spóźnił na spektakl rozpoczęty dwa- dzieścia lat temu. Tyle musiał nadrobić... Nie była to jego sprawa, dopóki nie został wezwany tutaj przez Lee. Zrozumiał teraz w świetle poznanych w Bayreuth faktów, że Lee groziło większe niebezpieczeństwo niż przedtem. Teraz Wolf Koller obawiał się z jej strony tego samego, czego bał się wtedy, gdy ją posłał do kliniki Warmoltsa: bał się tego, co o nim wiedziała, przez co przeszła. Teraz, ponad dwadzieścia lat później, Cooper wiedział, że musi ją uwolnić od tego koszmaru. Nie mógł o niczym innym myśleć. Zaczęło się gdy ujrzał ją leżącą na łóżku, taką starą, kruchą, bezradną, niczym ofiara wampira. Gdy ostatniego wieczora słuchał opowieści o zadawanych jej torturach, zrozumiał, że nie ma wyboru. Wszystkie lata jego życia złożyły się na tę decyzję. Musiał ocalić siostrzyczkę Lee lub zginąć w jej obronie. Tylko to nadawało sens jego życiu. Nie miał własnej rodziny, żadnych trwałych osiągnięć, jeśli nie liczyć tego, że był autorem kilku powieści detektywistycznych, właścicielem kina, księgarni. Nie na wiele zdało się jego życie. Jednak jeśli ocaliłby Lee, nabrałoby jakiegoś znaczenia. Poczuł się przez chwilę jak bohater baśni, który musi ocalić biedną, bezradną księżniczkę zamkniętą w wieży. Nie należało zastanawiać się nad tym, czy księżniczka była warta ocalenia, liczyła się tylko walka... Przejdzie przez liczne próby, poradzi sobie z ogniem i czarownicami, dostanie się do dziewicy, ocali ją i zabierze do domu, a jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno, ten czyn uszlachetni ich, uwzniośli... Było jeszcze wcześnie, ale pamiętając o tym, o jakiej porze paulus zadzwonił do niego poprzedniego dnia, Cooper bez wahania zdjął słuchawkę z widełek i wykręcił numer inspektora. Paulus odebrał telefon po drugim sygnale. Cooper słyszał w tle grające radio albo telewizor. - To ja, Cooper. Muszę z panem porozmawiać. - Dobrze, panie Cooper. Jestem do usług. - Niech pan powie, gdzie możemy się spotkać. Paulus zaproponował "Kranzler's" na Ku'damm. - To bardzo charakterystyczne miejsce. Z pewnością pan trafi. - Dobrze. Za godzinę. Inspektorze? - Słucham. - Erika Koller żyje. - Tak, oczywiście, że żyje, panie Cooper. Za godzinę. Paulus czekał już na niego, świeżo ogolony, pachnący wytworną wodą kolońską. Palił dunhilla, powoli wypuszczając dym. Zajął stolik na drugim piętrze. przy oknie wychodzącym na ruchliwą ulicę. Po jej drugiej stronie widać było sklepy, nowe kioski, tłumy przechodniów. Parasole podskakiwały w podmuchach wiatru. - Właśnie zastanawiałem się nad sentymentalizmem Niemców - powie- dział Paulus. - Bleibtreustrasse, gdzie byliśmy wczoraj. Czy pan wie, co oznacza to słowo? - Nie, nie mam pojęcia. - Ulica Wierności. Coś w tym rodzaju. To bardzo ładna ulica. Jak z filmu. Tak, jesteśmy sentymentalni. Pełni sprzeczności. Zdolni do najbardziej prze- rażających okrucieństw, ronimy łzy na widok pięknego kwiatu, na wspo- mnienie kilku taktów jakiejś piosenki. - Westchnął. - Być może na starość ogarnia mnie poetycki nastrój. Wie pan, palę tylko dwa papierosy dziennie. - Odetchnął głęboko. - Proszę posłuchać - zaczął Cooper - wiem o czym§, o czym powinienem panu powiedzieć, chyba mogę panu zaufać, prawda? - Chyba tak - odparł z uśmiechem starego doktora rodziny. - Musi pan sam podjąć tę decyzję. _ powiedziałem panu, że Erika Koller żyje. - Tak. - Kilka dni temu była w Bayreuth. Sprawdzała informacje przekazane jej przez Karla-Heinza. Mnie też o tym powiedział. Lise Koller wkrótce po ślubie z Wolfem Kollerem spędziła jakiś czas w klinice w Bayreuth. Poddano ją tam nieludzkiej terapii elektrowstrząsowej. Można powiedzieć, że była torturowa- na. Po to aby zobaczyła, co się z nią stanie, jeśli kiedykolwiek puści parę z ust o gnieidzie nazistów, na które wpadłem dwadzieścia lat temu, jeśli zdradzi, że Wolf był jednym z mch. Do tej pory... skutkowało, aż wreszae Lise załamała się... Dlatego Wolf zamierza. ją zabić. Nie ma co do tego wątpliwości. W Bayreuth Erika Koller dowiedziała się prawdy o tym, co przydarzyło się Lise dwadzieścia lat temu w klinice. Kiedy Lise Koller opuściła klinikę, przywiozła do domu swoje dziecko.., małą Erikę... Jednak Lise Koller nie była w ciąży. Nie urodziła dziecka. Pielęgniarka, która towarzyszyła jej codziennie w Bayreuth, przysięga, że nie było żadnego dziecka... Kilka dni temu Erika Koller poznała również i ten fakt. - Cooper odsunął się od stołu, spoglądając w obojętną twarz Paulusa. - Karl-Heinz powiedział mi, że Erika nie jest tą osobą, za którą ją uważam. Teraz wiem, o co mu chodziło. Może pan sobie wyobrazić, co musiała czuć Erika, kiedy to usłyszała? Gdy poznała prawdę. Paulus poprosił, aby Cooper raz jeszcze wszystko mu opowiedział. Kilka razy przerwał Cooperowi i żądał dokładniejszych wyjaśnień. Kiedy Cooper skończył, Paulus odezwał się po dłuższej chwili: - Zadziwiacie mnie oboje z panną Hubermann. Odkryliście coś, o czym nie wiedziałem. Gratuluję. Klinika Warmolts, terapia elektrowstrząsami i podstawowe pytanie: kim jest Erika Koller? - Wstawiłem to jako następny punkt mojego planu - powiedział Cooper. - Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Dobrze, zrzucę kamień z serca. Zaufam panu. Chodzi o Beate Hubermann. Ciągle xni się wydaje, że coś jest nie w porządku... Od pierwszej chwili... Czuję, że nie do końca mi zaufała. Nawet w Bostonie, gdy przekazała mi wiadomość od mojej siostry Lee. Co§ ukrywała... Kiedy przyjechałem do Niemiec, okazało się, że jest przyjaciółką Eriki Koller, do czego wcze§niej się nie przyznała. Znała również Karla-Heinza. Dlaczego więc mnie okłamała? Nie wiem, ale czuję, że coś wie, coś ukrywa. Paulus uśmiechał się, patrząc na Coopera przenikliwym, szarym spo- jrzeniem. - Fingerspitzengefuhl? - Co to jest? Jakieś danie? - Fingerspitzengefuhl. Taka szczególna właściwość. Nieraz mówiono mi, że mam jej więcej niż przeciętny człowiek. Sądzę, iż to prawda. To dodatkowy zmysł. Czuje pan coś w czubkach palców. Ciepło, pieczenie, mrowienie. Wie pan o czymś, czego nie potrafi pan udowodnić. To właśnie czuje pan wobec panny Hubermann. - Tak. Potem natrafiłem na. dowody, że ma własny plan. - Opowiedział Paulusowi o podsłuchanej rozmowie o świcie. -Nie mogę zapomnieć jej słów. Sądzę, że rozmawiała z Eriką Koller. Pewnie wie, gdzie ona jest. - Odczuł ulgę, gdy wreszcie to powiedział. - A potem, zeszłej nocy, nie wydawała się szczególnie poruszona odkryciem, że Erika żyje. Martwiła się tylko, że Wolf Koller może się dowiedzieć, co Erika zamierza uczynić. Paulus zgasił niedopałek w popielniczce, dopił kawę i przełknął ostatni kęs słodkiej bułki. - Moje doświadczenie podpowiada mi, abym ufał Fingerspitzengefuhl. Chodźmy, Zadzwonię do przyjaciela w centrali telefonicznej. Wyświadczy przysługę staremu szefowi. Poproszę go, aby sprawdził połączenia z numeru panny Hubermann tamtego ranka. Oczywiście, to do niej mógł ktoś zatele- fonować, ale prawdopodobnie było odwrotnie. Usłyszałby pan dzwonek. Zobaczymy, panie Cooper, zobaczymy. Cooper zaczekał na ulicy, a Paulus zatelefonował z budki na rogu. Wyszedł i powiedział, że jego przyjaciel spróbuje się czegoś dowiedzieć. - Zadzwonię do niego za chwilę. Weszli do małej kawiarenki w pasażu, wychodzącym na Savignyplatz, pod torami S-Bahnu, i zamówił kawę. Cooper stał w otwartych drzwiach i patrzył na siąpiący deszcz, a Paulus rozmawiał z przyjacielem przez telefon. - Panna Hubermann dzwoniła do małego miasteczka w Bawarii -powie- dział po powrocie. - Do górskiej wioski niedaleko Berchtesgaden. Cienie Firera, co? Numer należy do jakiegoś innego Hubermanna. Pewnie to jej ojciec albo dziadek. Domek letniskowy, zazwyczaj pusty o tej porze roku. Chyba że znalazł tam schronienie nieoczekiwany gość, który chciałby, aby nikt go nie odszukał. - Uśmiechnął się do Coopera. - Co pan o tym sądzi, panie Cooper? - To samo co pan, inspektorze. - Prawdopodobnie powinien pan porozmawiać z panną Hubermann. - A co pan zamierza zrobić? - Spróbuję rozszyfrować, co się naprawdę dzieje. Pogadam z przyjació- łni. Zaczyna nam brakować czasu, panie Cooper - stwierdził spokojnie. - Proszę jednak, żeby był pan bardziej ostrożny. Chciałbym, aby pan to przeżył. - Jakie są szanse? Nie, niech pan nie odpowiada. Skontaktuję się z panem, inspektorze. Cooper wynajął samochód, jeszcze jednego mercedesa, i opracował drogę dzięki pomocy agenta z wypożyczalni i mapie Berlina. Miał pojechać do Ku'damm, przez pewien czas trzymać się trasy autobusu, a potem skręcić w prawo. W ten sposób znajdzie się od razu w Grunewaldzie. Jeszcze kilka zakrętów i będzie u celu. W praktyce okazało się to łatwiejsze, niż sądził, a maniery berlińskich kierowców były bez zarzutu. Po godzinie od rozstania z Paulusem patrzył przez płot na rezydencję Kollera. Brama była szeroko otwarta. Przy drzwiach frontowych stał strażnik w mundurze i palił papierosa. Cooper zajechał pod dom i zatrzymał się obok niego. Mężczyzna, zezując, obserwował go przez chmurę dymu tytoniowego. Był dobrze zbudowany, w średnim wieku. - Ja? - spytał z czujnym spojrzeniem. - Frau Koller? - powiedział Cooper. - Herr Kikoy, Amerykanin, albo doktor Gisevius? Strażnik nie wyjął papierosa z ust, ale wyraźnie zareagował na dźwięk nazwiska Giseviusa. Skinął głową w stronę drzwi i wydał się z siebie pomruk wskazujący, że Cooper może wejść, jeśli chce. Cooper zadzwonił do drzwi, a kiedy nikt się nie zjawił, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Dom wydawał się teraz inny. Natychmiast to zauważył. Był pusty lub właśnie go opuszczano. - Jest tu kto?! - zawołał. - Doktorze Gisevius? Nikt nie odpowiedział. Zajrzał do pokoju, w którym przedtem rozmawiał z Giseviusem i Kilroyem. W kominku wygasł ogień. Wyjrzał przez okno na dziedziniec. Dwóch służących ładowało bagaże do długiego daimlera. Wtem usłyszał za plecami kroki. Był to Gisevius. - Pan Cooper! Co za nieoczekiwana wizyta! Czym mogę służyć? Przez chwilę Cooper pomyślał o Giseviusie spiskującym z Kollerem w pokoju na ostatnim piętrze domu przy Bleibtreustrasse. - Chciałbym raz jeszcze zobaczyć się z siostrą. Była wtedy w takim złym stanie... - Czy to wszystko działo się zaledwie wczoraj? Stracił poczucie czasu. - Jak się ma dzisiaj? - Bardzo mi przykro, ale muszę powiedzieć panu, że pani Koller ma się bardzo źle. Choroba poczyniła postępy. - Rozłożył szerokie, pulchne ręce. - Oczywiście, wiedzieliśmy, że tak się może stać... w jej przypadku trudno było coś przewidzieć. - Jakie są rokowania? - Nagle zaschło mu w gardle i poczuł ostry ból w piersi. Nie chciał tego słuchać. - Nie wiadomo. Wszystkiego można się spodziewać. Znaleźliśmy się na terra incognita, panie Cooper. Tylko tyle mogę powiedzieć. - Jest moją siostrą... - Wiem o tym. - Gdzie ona jest? Czy mogę się z nią zobaczyć? - Nie ma jej tutaj, panie Cooper. Została przewieziona do prywatnego szpitala, gdzie będzie pod stałą, troskliwą opieką. Najlepszą, jaka jest w ogóle możliwa. Pan Koller nie zaakceptowałby nic pośledniego. A teraz muszę... - Gdzie jest ten szpital? Chcę ją zobaczyć... Muszę z nimi porozmawiać... - Panie Cooper, proszę zrozumieć, że po pańskim zachowaniu w tym domu i po tym, co przeszedł pan Koller, nie mogę przekazać panu żadnych informacji. Chcę im obojgu oszczędzić zdenerwowania i niepokoju, jeśli to tylko możliwe. Szczerze mówiąc, nie chcę dopuścić do tego, żeby znów robił pan jakieś sceny. Tutaj tak się nie postępuje, bez względu na to, do czego jest pan przyzwyczajony w swoim kraju. Zostały zastosowane najlepsze metody leczenia. Niech to panu wystarczy. Poza tym nie do mnie powinien się pan zwracać z tymi pytaniami, lecz do pana Kollera, A teraz muszę już iść. - Wskazał Cooperowi drzwi. - Wie pan co, chyba zacznę naprawdę pana nie lubić, doktorze. - Będę musiał jakoś to przeżyć, panie Cooper. A teraz... proszę.,. - Jak się mnie rozdrażni, przestaję panować nad sobą, doktorze Gisevius. - Zaatakowanie mnie byłoby grubą pomyłką, panie Cooper. I tak nie powiedziałbym panu, gdzie jest Lise, a mógłby pan ponieść szwank na zdrowiu. - Cóż by mi pan zrobił? - Ja nic, ale ten dżentelmen. -Powiedział coś po niemiecku i w drzwiach pojawił się jeszcze jeden mężczyzna. Wysoki i szczupły. Rude niegdyś włosy stały się siwoszare. Jego twarz miała wyjątkowo obojętny wyraz. Wydawało się, że czeka tylko na rozkaz, który go uruchomi. Gisevius znowu odezwał się po niemiecku, a potem przeszedł na angielski. - Tym razem nie jest to Lokaj... Czy odprowadzisz do drzwi pana Coopera, Sebastien? Sebastien zrobił krok naprzód i wskazał drzwi. - Bitte - rzekł. Widać było, że z Sebastienem nie ma żartów. Cooper czekał w wynajętym samochodzie tuż za zakrętem drogi prowa- dzącej do domu Kollera. Skulił się za kierownicą. Robiło się coraz ciemniej. Opiekunki spacerowały z wózkami wzdłuż Hasensprung. Słyszał śmiech dzieci. W końcu duży czarny daimler wynurzył się cicho zza bramy domu Kollera i ruszył ulicą. Cooper pojechał za daimlerem. Gisevius siedział z prawej strony na przednim siedzeniu, Sebastien prowadził wóz. Cooper miał nadzieję, że nigdy nie spotka tego typa w ciemnym zaułku. Nie miał pojęcia, dokąd jadą, ale na ulicach panował spory ruch i nie istniało niebezpieczeństwo, że go zauważą. W pół godziny później zauważył drogowskaz informujący, że znaleźli się nad jeziorem Wannsee. Był tam rozległy parking, a przy brzegu stały oświetlone, ponuro wyglądające promy. Skręcili na prawo. Było za ciemno, żeby zorientować się w otoczeniu, gdy jechali pod wysokimi drzewami. Minęli szpital z jasno oświetlonym parkin- giem, zjechali w dół drogą pełną liści i kałuż, na których szumiały opony. Został z tyłu, żeby nie zdradzić swojej obecności. Daimler jechał powoli z włączonym migaczem. Zatrzymał się niedaleko wody i dużego, niskiego, bardzo nowoczesnego domu. W ciemności trudno było dostrzec jakieś szczegóły. Musiał to być dom Kollera. Pewnie właśnie tu przyjechał ze szpitala. Kto był tu jeszcze prócz Giseviusa? Pewnie teraz, po zamachu, strzegło Kollera mnóstwo goryli. Jeśli wszystko to, co powiedział Paulus, było prawdą, Koller poczuł się przyparty do muru. Gdy Cooper przejeżdżał powoli obok domu, spostrzegł na poboczu zaparkowanego volkswagena. Latarnie stały zbyt daleko, aby ich blask rozjaśnił ciemność, jednak zdawało mu się, że za samochodem widzi postać człowieka w bardzo jednoznacznej postawie. przysiągłby, że ten facet właśnie się odlewa. Och, do diabła! Nie wiedział, gdzie jest Lee. Był za to pewien, że wie, gdzie jest Erika. Paulus wspomniał o małym miasteczku w pobliżu "Orlego Gniazda" Hitlera. Nie mógł wyruszyć do Eriki, dopóki Beate nie powie mu całej prawdy. Rozdział 33 Krwawy sport Dlaczego nie powiedziałaś mi, gdzie jest Erika? że posłałaś ją do swego domu w górach? Ściągała plecak i kask. Stała odwrócona do niego plecami. Spostrzegł, że nagle się zawahała, zesztywniała. Potem rzuciła wszystko na kanapę. Wzięła ciastko z talerza stojącego na małym stoliku do kawy. Ostatnie, które leżało tam od kilku dni. - Odwróć się, Przecież mówię do ciebie. Przecież wiedziałaś, jak staram się ją odnaleźć, jak bardzo martwi się moja siostra... Dlaczego utrzymywałaś to w tajemnicy? - Od jak dawna wiesz? - Od dzisiaj. To z Eriką rozmawiałaś tamtej nocy, kiedy myślałaś, że śpię. Powiedziałaś, że coś mi się ubzdurało. Jednak im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że słyszałem cię wtedy... paulusowi wystar- czył kwadrans, żeby to sprawdzić. Roześmiała się spokojnie. - A co ci mówiłam o Paulusie? Zna wszystkich w Berlinie i wszyscy pracują dla niego. - Musisz mi odpowiedzieć. To ty ściągnęłaś mnie do Berlina, taki kawał drogi z Bostonu. Już wtedy znałaś prawdę... Dwoje ludzi chciało mnie zabić w Minnesocie, a teraz inni giną, tak jak dwadzieścia lat temu. Wciągnęłaś mnie w to, chociaż wiedziałaś, że Erice nic się nie stało. Nadstawiam teraz własną głowę, a moja siostra tak bardzo cierpi. Co to wszystko znaczy? - Uświadomił sobie, że się trzęsie i z całej siły zaciska pięści, a ona patrzyła na niego tak, jakby chciała stąd uciec. - Chcę być lojalna wobec Eriki - odparła słabym, łamiącym się głosem. - Jest moją przyjaciółką. Nie wiedziałam o twoim istnieniu. Jej matka jest kobietą niezrównoważoną emocjonalnie - przynajmniej tak twierdzi Erika, chociaż bardzo ją kocha. byłeś wielką niewiadomą, a Lise... gdybym powie- działa jej o Erice, mogłaby dostać ataku i zdradzić wszystko, co wie. Erika próbuje uciec od ojca, od wszystkiego co Karl-Heinz opowiedział jej o Wolfie Kollerze, od nazizmu. Obciążona jest poczuciem winy za nazistów. I nie warto się zastanawiać, czy ma to sens, czy nie. Nie jestem psychiatrą. Nie mogłam ryzykować, że z powrotem wpadnie w łapy Kollera... Musi sobie jakoś z tym poradzić... - W porządku, ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego musiałem robić z siebie głupca, biegając w kółko i szukając jakichś wskazówek, które pomogłyby mi znaleźć Erikę? - Ponieważ od razu wyznałbyś prawdę siostrze! Poza tym szedłeś również tropem Kollera, a nie jesteś głupcem. - Mogłem poradzić sobie z Lee... - Posłuchaj, wiem wszystko o tobie i twojej siostrze! Więc mi nie wmawiaj, że nic byś jej nie powiedział. Nie uwierzę! - Zerwała się na równe nogi i, wyminąwszy go, szybko weszła do kuchni. - Co to ma znaczyć? Co niby wiesz o mnie i mojej siostrze? - Wiem. Erika mi powiedziała. Dowiedziała się od Lise, Lee, co za różnica, jak się nazywa! Wiedziałam od tamtej nocy, gdy Erika omal się nie zabiła. Powiedziała mi, dlaczego jej matka zachowuje się jak obłąkana, dlaczego zawsze była kłębkiem nerwów i... Erika powiedziała mi, jak szukałeś jej matki po całym świecie, mając tylko niewyraźne zdjęcie z gazety, jak znalazłeś ją.., i zrujnowałeś jej życie. - Beate zabrakło tchu. Stała drżąca. przy zlewie kuchennym, jakby nie wiedząc, co ma teraz ze sobą zrobić. Zagryzła '' wargę. Zaczęła płakać. - Powiedziała mi, że ty i jej matka, twoja siostra, mieliście romans... nie była pewna, czy wiedzieliście wówczas, że jesteście rodzeństwem. W końcu dowiedzieliście się o tym, a jej matka próbowała jakoś z tym żyć. Erika opowiedziała mi, jak byłeś strasznie zakochany w Lee, że omal cię nie zabili, a potem Lee nie chciała z tobą wyjechać... Cooper poczuł się tak, jakby go ktoś uderzył w splot słoneczny. Nie mógł złapać oddechu ani przełknąć śliny. - Nie rozumiem, jak się dowiedziała? - A więc to prawda? - Jest w tym trochę prawdy, ale jak Erika.... - To potwierdza tylko moją tezę. Nadal kochasz Lee, nie zaprzeczysz? Wyznałbyś jej prawdę, nie byłbyś w stanie znieść widoku jej cierpień. Nie chcę się wtrącać w wasze sprawy... Kiedy Erika mi powiedziała, nie uwierzyłam jej. Potem sama przekonałam się, jakie wrażenie wywarło na tobie spotkanie z Lee... Kochasz ją i to nie moja sprawa, ale... - Poczekaj chwilę, do cholery! Skąd Erika wiedziała? Czy od Lee? - Próbował odzyskać równowagę. Nie mógł patrzeć na łzy płynące po bladych policzkach Beate. Dlaczego płakała? - Oczywiście, że to Lee jej powiedziała. Bełkocze, przeskakuje z tematu na temat, bierze lekarstwa, gada i gada bez końca, a potem wcale nie pamięta swych słów. Erika mówiła mi, że Lee czasem zachowuje się tak, jakby śniła na 'jawie. W tych snach jesteś ty i twój brat Cyril, przeszłość się miesza z przyszłością.... Tak, oczywiście, że to ona jej opowiedziała... o wszystkim, co się wydarzyło dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory Erika była cały czas na skraju załamania. - Urwała kawałek papierowego ręcznika i otarła łzy. - Tak... powiedziałbyś Lee, gdzie jest Erika. Wiedziałam o tym i nie mogłam nic ci zdradzić. - Wydmuchała nos. - Jesteś zły na mnie? - Dlaczego pytasz? - Widziałam, co zrobiłeś tamtemu człowiekowi, kiedy byłeś zły. Nie chcę, żeby mnie to spotkało... - Zerknęła na niego zza ręcznika. - Przestań płakać, błagam cię, przestań płakać. - Nie uderzysz mnie? - Nie sądzę, ale trudno przewidzieć. - Teraz rozumiesz, dlaczego ci nie powiedziałam? - Chyba potrafię cię rozgrzeszyć. Opowiedz mi o Erice. Czy wie o zamor- dowaniu Karla-Heinza? - Tak, powiadomiłam ją przed wyjazdem do Bayreuth. Tam jest auto- matyczna sekretarka... Musiała się dowiedzieć. Mogliby przyjść po nią... - Do domku pod Berchtesgaden? - Oczywiście powiedział ci o tym Paulus. - Nie wiedziałaś, że pojechała do Bayreuth? - Nie miałam pojęcia. Gdyby jednak odkryli, że Karl-Heinz tyle jej zdradził... - Naprawdę myślisz, że Wolf Koller mógłby coś zrobić własnej córce? - Może być córką kogo innego. - Jest córką Wolfa - upierał się Cooper. - Nie jestem taka pewna. Natomiast sądzę, że Wolf mógłby zabić Erikę, gdyby w jakiś sposób zagrażała jemu i jego wielkim planom. Uważam, że jest zdolny do wszystkiego. - Chcę, żebyś w tej chwili zadzwoniła do Eriki. Muszę wiedzieć, czy wszystko z nią w porządku. - Teraz ty tu rządzisz? - zawsze to ja rządzę. Tylko czasem inni o tym nie wiedzą. Zadzwoń do niej. Beate zadzwoniła, ale z tamtej strony nikt nie podniósł słuchawki. - Pewnie poszła na spacer. Albo się zdrzemnęła. Spróbujemy później. - Pojechała do Bayreuth. Wie, że prawdopodobnie to jej ojciec kazał zabić Karla-Heinza. Powiedz, co się wydarzyło tamtej nocy, gdy próbowała się zabić. - Zadzwoniłam do niej, żeby sobie pogadać, ale nikt nie odebrał telefonu. Zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce, że będzie w domu... Miała dziwny głos. Powiedziała, że została pobita na wiecu... - Pojechałaś do niej sprawdzić i znalazłaś ją całą poharataną... Beate zerknęła na wielki czarny zegarek na smukłym przegubie. - Muszę iść. Porozmawiamy później. - Dokąd idziesz? - Na najważniejszy wiec świata. - Przy Bramie Brandenburskiej? Wiec dobrych Niemców? - Trzysta tysięcy osób ma protestować przeciwko nazistom i przemocy. Ci ludzie będą reprezentować różne opcje polityczne. Znowu kanclerz przyjechał, jest sporo ministrów, burmistrz, wszyscy święci... - Idę z tobą. - Pod warunkiem że nie wpadniesz w szał i nie pozabijasz ludzi. ` Ned Cheddar kończył jeść kanapkę z serem i podwójną porcję sałatki, gdy zadzwonił do niego Burke Delaney. Otarł ketchup z podbródka, plamiąc przy tym papiery na biurku. Gdy z uwagą słuchał Delaneya, poczuł się tak, jakby nagle zaczęły go wciągać piaski. - Mamy tu piekielny burdel, Cheese, i pewnie wkrótce coś się wydarzy. Niestety mam zbyt mało danych. - Świetnie, Burke. - Cheddar starał się za wszelką cenę opanować. Wysypał na biurko różnokolorowe cukierki i zaczął je jeść. - Słucham cię. - Usiłował przypomnieć sobie, co Burke wiedział, a czego nie. Nabazgrał szybko kilka uwag, żeby nie wygadać czegoś ważnego swemu wiernemu staremu Delaneyowi. - Pros, powtórz raz jeszcze. - Powiedziałem, że Profesor widział w Berlinie Czerwonego Sebastiena i Konstantina Orłowskiego. Orłowski to emisariusz tego pieprzonego Ros- sowicza, wielkiej nadziei rosyjskiej prawicy. - Przerwał na moment. - Przy- szło mi do głowy, że może cię to zainteresować. Najpierw Kuno Meinhold, teraz Sebastien... i Orłowski. Może Rossowicz też jest gdzieś w pobliżu? i Chociaż Profesor powiedział, że Konnic wcale się nie krył, obżerał się w restauracji "Kranzler's". Gadał z Sebastienem. j, - Hm. Rossowicz chce sformować nowy rząd, jC§li wystarczająco przydu- szą Jelcyna. Słyszałeś ostatnie wieści? We wczorajszym przemówieniu w Sankt Petersburgu Rossowicz dał jasno do zrozumienia, że chce odzyskać Alaskę. Może popracowałby§ nad tym, Burke, co? Czy Profesor jest pewien, że to był Sebastien? Przecież wiesz, że on nie żyje. - Jest pewien jak cholera i znosi te złe wieści całkiem nieźle. - Delaney dobrze się bawił. Cheddar słyszał śmiech w jego głosie. - Wciąż jeste§ w Berlinie? - Ależ skąd. Zimę spędzam w Miami Beach. Jezu, jasne, że jestem w Berlinie. - Prześlij mi analizę tego, co się tam dzieje. - Mam jeszcze coś. Nie mogę znaleźć Profesora. Zniknął, wyparował. - Cholera! Czy bawi się w detektywa? Nie cierpię tego. Wcale się na tym nie zna. - Nie wiem. No i jeszcze coś. Przygotuj się na najgorsze. - Co takiego? - Gliny znalazły Karla-Heinza z poderżniętym gardłem... Zapadła cisza. - Słyszysz mnie, Cheese? Ten smarkacz, mój informator, nie żyje. - Tak się składa, że wiem o tym, stary. Jednak dzięki za wiadomość. - W jaki sposób się dowiedziałeś? - Cheese ma swoje metody. Spróbuj to zapamiętać. - Uśmiechnął się. - Chyba nie zdążył dostarczyć całego "Spartakusa"? - Było to wprost chorob- liwe: im sytuacja stawała się gorsza, tym bardziej chciało mu się jeść. Pizza. Cukinia. Kuleczki z wołowiny, parę anchois... - Gdyby dostarczył, to ja mógłbym go zabić. Nie, tylko żartuję, Cheese. Nie, nie dostałem końcówki "Spartakusa". - Zatem nie wiemy, dokąd to wszystko zmierza? Czy właśnie to chcesz mi powiedzieć? - Daj spokój, Cheese, nie ma o co się wściekać. Faktycznie, nie wiem. Może jednak ty wiesz i mi nie mówisz? Nie ulega wątpliwości, że tę brudną robotę musiały wykonać chłopaki Wolfa. - To bez znaczenia. Brakuje mi końcówki "Spartakusa". - Tak, Wolf Koller musiał odkryć przeciek i zrozumiał, że winien jest ten chłopak. Wtedy kazał go zabić. - Jak sądzisz, czy Wolf wie o roli ojca tego chłopca? - Nie pytaj mnie, ja tu jestem tylko wykonawcą twoich rozkazów. - Zaczynam dochodzić do wniosku, że już ci to nie wystarcza, Burke. - Wybacz mi, ale to gówno prawda, stary przyjacielu. - Jesteś ponadto niesubordynowany. - Dobra, wezwij gliny. Cheddar zachichotał. - A teraz muszę iść na ten pieprzony wiec, na którym kupa szwabów zamierza protestować przeciwko prześladowaniom. Oto mój pomysł na dobrą zabawę. ~ałuj, że cię tu nie ma. - Czy masz na oku Panicza? - Taak. Śliskie gówno. Wolałbym nie mieć z nim do czynienia. - Spróbuj ochraniać naszego przyjaciela. Może będziemy mogli go wykorzystać. - To facet, którego naprawdę chciałbym zabić. Te cyngle, tłusta gęba... - Jeszcze go nie zabijaj. I przestań ciągle narzekać, że masz jakieś kłopoty. Cheddar usłyszał, że po tamtej stronie rzucono słuchawkę. Zerknął na zegarek. Za piętnaście minut spodziewał się następnego telefonu. Niezbyt dużo czasu na zjedzenie pizzy. Czasami Cheddar czuł się zmęczony swoją rolą. Miał być pająkiem w samym środku sieci, snującym nici spisku, to on jako jedyny miał znać wszystkie elementy układanki. Nie zawsze był pewien, że tak jest. Na przykład sprawy związane z Wolfem Kollerem i polityką starej Firmy wobec Niemiec tak się popieprzyły, że Cheddar czasami się zastanawiał, czy przypadkiem nie przechytrzył sam siebie. To dopiero byłoby piekło... Wolałby, żeby polityka Stanów Zjednoczonych wobec Niemiec była bardziej otwarta. Jednak wów- czas nie potrzebowano by Neda Cheddara. Najbardziej złościł go fakt, że sam stworzył większość "Spartakusa". "To był mój pomysł, do cholery! To ja, do kurwy nędzy, stworzyłem Wolfa Kollera! A teraz nic nie wiem... Skurwiel wykorzystał mojego «Spar- takusa» jak jakąś trampolinę... Mój «Spartakus» przeobraził się w coś zupełnie innego... W jego «Spartakusao! W co skacze? Czy w basenie jest woda? A może wolę, żeby skoczył na główkę na beton?" Został sam ze swoimi myślami. Ned Cheddar zastanawiał się, czy Clint ' Kilroy przypadkiem tak strzelił, że zranił tylko Wolfa Kollera. A może ten przebiegły drań zrobił to specjalnie? Cheddar przeczuwał, iż nigdy nie wyciągnie uczciwej odpowiedzi od Kilroya. ! Może to nawet lepiej, że Wolf Koller przeżył. Może Bóg z jakiejś niejasnej przyczyny - przy pomocy swego cherubina Kilroya - celowo postanowił go ocalić... Zgodnie z planem, piętnaście minut później zadzwonił Clint Kilroy. Cheddar sprawdził, co Kilroy powinien był wiedzieć, a czego nie. Nabazgrał ! następną listę. - Koller jeszcze żyje - powiedział Clint Kilroy. - Wyjdzie z tego. - Naprawdę starałeś się go zabić? - Wykonywałem twoje rozkazy. - Czy strzeliłeś, żeby zranić, czy żeby zabić? - To była okropna, zimna noc. Padało. Kichnąłem. - Dobrze, już dobrze -powiedział Cheddar. Zaczynał tracić cierpliwość, ale nie chciał tego okazać. Z takimi typami trzeba być ostrożnym. -Co teraz robi? - Siedzi w Wannsee w domu pełnym gości. Jest tam też paru Ruskich. - Pewnie Konstantin Orłowski. Czy widziałeś Czerwonego Sebastiena? - Czy go widziałem? Mieszkamy obok siebie i jemy sobie z rączki. Należy do pretorianów Kollera... takich, co umrą za swojego przywódcę. - Zaczynam sądzić, że są to ludzie nieśmiertelni. Jakieś informacje o ostatnich etapach "Spartakusa"? - Koller nic mi nie mówi. - Nie zapomniał, kim jesteś? - Nie bój się, grubasie... - Nie pozwól mu zapomnieć, że jesteś jego bohaterem. Clint... - Tak? Co jeszcze? - Uspokój się. - Łatwo ci mówić. To ja tkwię w samym środku tego gówna. To ja wpakowałem kulkę w Kollera i zjawiłem się pięć minut później, zachowując się jak jego wierny rzecznik prasowy z Ameryki. Ta operacja wymknęła się nam spod kontroli, grubasie... A co z Orłowskim? Musi być czyimś posłańcem. - Wcale bym się nie zdziwił. - To gówno z pewnością wybuchnie dziś w nocy. Na tym wiecu będzie wielka chryja. - Tak - przyznał Cheddar cicho, - Co jeszcze? - Ten cholerny Cooper wszędzie się kręci. Nie powinniśmy byli wypuścić go ze Stanów. Wiesz, zastanawiałem się, Cheese, czy on przypadkiem nie pracuje dla ciebie? Może o czymś mi nie mówisz? - Daj spokój. Przecież to ja posłałem tę nieszczęsną parę, żeby wyper- swadowali mu podróż, pamiętasz? - Chcesz go usunąć z drogi? Mogę to zrobić. Mówię ci, wszystko popsuje. - Chyba nie proponujesz wyeliminowania go, co? Och, Kilroy, co ty gadasz? Cheddar zaczął chichotać, Jakie splątane sieci snujemy, gdy po raz pierwszy uczymy się oszukiwać... Profesorowi zdrętwiała noga. Volkswagena nie zaprojektowano do długo- trwałego śledzenia. Już drugą noc wyczekiwał w pobliżu niskiego nowoczes- nego domu nad brzegiem jeziora. Nie wiedział, po co to robi, stosował metodę typu: uda się lub nie. był przekonany, że Orłowski i Sebastien przebywają w rezydencji. Orłowski nigdy jej nie opuszczał. Sebastien wyjeżdżał i wracał, ale również spędzał sporo czasu w domu. Profesor widział, jak Wolf Koller wyszedł na spotkanie kanclerza. Fritz Gisevius przyjechał z Sebastienem. Clint Kilroy, którego Profesor znał z widzenia, również się tu znalazł pod ręką. Przywożono mnóstwo wódy i wynoszono puste butelki. Dostarczano żarcie. Przypominało to bardzo ekstrawagancką prywatkę jakiegoś bractwa. Ciągnącą się przez wiele godzin, aż po kolejną noc. Wraz z nastaniem ciemności w domu zapalono światła, pod okna podpełzły cienie, mężczyźni przemierzający trawnik zniknęli w mroku. Deszcz zaczął bębnić o dach volkswagena. Profesora ogarnęła senność. Przejechały obok limuzyny. Niewątpliwie kierowały się na wielki wiec pod Bramą Brandenburską, który właśnie się zaczynał. Ziewnął. Siedział i czekał, aż wrócą. Próbował odgadnąć, co robi w ich towarzystwie Orłowski. Jak często w takich wypadkach bywa, ledwie pomyślał, że ochrona źle pilnuje tego domu, usłyszał kroki obok volkswagena i stukanie lufy pistoletu w szybę. Oślepiło go światło latarki. Zawołano do niego po niemiecku, żeby natychmiast wysiadał. Wyglądało na to, że nie ma żartów. Pistolet znów uderzył w szybę i na. jej powierzchni pojawiła się rysa. Profesor otworzył powoli drzwi. - Och, proszę się nie gniewać. - Wystawił na zewnątrz jedną nogę. - Wysiadać! Co pan tu robi? - Zatrzymałem się, żeby opróżnić pęcherz. - Papiery! - Zupełnie jak w starym filmie. że też pan sam siebie nie słyszy. Papiery? Jakie papiery? Prawo jazdy? Paszport? Za kogo się pan uważa, do diabła? Nie mam zamiaru nic panu pokazywać. Lufa pistoletu zjechała na dół i znalazła się naprzeciwko jego twarzy. - Papiery! - Och, na miłość boską! - Profesor sięgnął między obfite fałdy starego prochowca. - Nie mogę znaleźć tych swoich dokumentów... - mruknął, a strażnik pochylił się, aby lepiej go słyszeć. - Szybciej! - Tak, tak, przecież się śpieszę... W ciemności strażnik trzymał latarkę skierowaną prosto na rękę grzebiącą w kieszeni, więc nie zauważył, co robi druga. Do ostatniej chwili nie dostrzegł pistoletu z długim cylindrem tłumika. Profesor strzelił dwukrotnie prosto w sam środek bladej twarzy. Strażnik upadł jak worek cementu. Osunął się na mokre, lodowate liście pod samochodem. Był martwy, zanim dotknął ziemi. Profesor usiadł z powrotem za kierownicę i przejechał ciało. Czuł, jak koła ślizgają się na liściach i podskakują na zwłokach strażnika. Zjechał w dół ulicy, nie zapalając silnika ani nie włączając świateł. Uruchomił silnik dopiero wtedy, kiedy znalazł się daleko od rezydencji. Przejechał kilka przecznic i stanął na parkingu przy szpitalu. Musiał zebrać myśli. Ludzie Kollera niedługo znajdą ciało. Ktoś musi zatęsknić za tym facetem. Kiedy nie zgłosi się o określonej porze, wyjdą na ulicę i ktoś go spostrzeże. Zastanawiał się, czy latarka została włączona. Cholera! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślał? Może facet na nią upadł? Może ją przejechał i połamał? A jeśli świeci jak latarnia morska? Znajdą strażnika i wkrótce trzeba będzie słono za to zapłacić. Ta sprawa Wolfa Kollera rozrastała się, szerząc infekcję. Musiał coś zrobić, zanim będzie za późno. Zerknął na zegarek. Czekała go długa droga, a nie chciał w nią wyruszać volkswagenem. Trzeba będzie zbliżyć się do Orłowskiego. Nadszedł czas, żeby zacząć działać. źle się stało z tym strażnikiem. Tonący brzytwy się chwyta. Tak kiedyś mówił mu jego dziadek, a on od dawna wiedział, ile kryje się prawdy w tych słowach. Zimna mgła unosiła się lśniącymi, migotliwymi pasmami nad trzystoma tysiącami zebranymi przy Bramie Brandenburskiej. Krople deszczu połys- kiwały w świetle reflektorów. Wyglądało to tak, jakby nad tłumem kołysał się olbrzymi żyrandol. Smugi reflektorów zanurzały się w tłumie, krążyły wokół, jakby zaganiając bydło na spęd. Cooperowi przypominało to tłum zebrany na koncercie Janis Joplin. Ludzie byli tam razem, ale każdy sam przeżywał własne emocje. Głosy huczały w olbrzymich głośnikach zamontowanych na dachach ciężarówek. Po drugiej stronie wysypiska, które nazywało się Potsdamer Platz, ledwie widać było w ciemności światła cyrku, gdzie spotkał Kar- la-Heinza. W mroku nie dostrzegał hałdy, gdzie dwóch mężczyzn poświęcało swój czas na odbywanie warty. Niemieckie słowa z głośników - dwa ustawio- no również na estradzie wzniesionej pod bramą, zwieńczoną olbrzymią rzeźbą rydwanu, koni i bogini - wdzierały mu się do uszu, tak samo niezrozumiałe jak zapowiedź odjeżdżających pociągów w nowojorskim metrze. A thim sięgający w głąb Unter den Linden i Alxanderplatz aż po szarość starego Berlina Wschodniego coś śpiewał, przestępował z nogi na nogę, wymachiwał pięściami. Burmistrz Berlina stał na estradzie, wpatrując się w deszcz i mgłę. Nagle pojawił się otoczony rojem goryli tęgi, ponury kanclerz. Jego twarz przypomi- na kawał wołowiny - pomarszczoną, surową maskę. Był wielkości budki telefonicznej. Miał na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, ale był zgołą głową. Kanclerz i burmistrz przekazali sobie wzrokiem jakąś wiadomość. Wtem kanclerz cofnął się w ciemność i wyciągnął rękę, żeby pomóc komuś wejść po schodach. Mężczyzna ten miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny, zarzucony na ramiona, jak widuje się to u gwiazd filmowych albo żigolaków, i rękę na temblaku. Był to Wolf Koller. Kanclerz Glock pomógł Kollerowi wejść na sam środek estrady, krzywiąc się, gdy krople deszczu zacinały go w twarz. Beate odwróciła się, żeby spojrzeć na Coopera. - Znalazł się tu nie przypadkiem. Bez względu na to, do czego zmierza, potrzebuje kanclerza... - zawołała poprzez tłum. Groziło jej w każdej chwili, że w falującej masie ludzi zgubi kamerzystów. Ktoś wpadł na Coopera i przepchnął się obok. Cooper dostrzegł tylko ciemnozieloną grubą kurtkę i welwetowy kapelusz, wciśnięty na wielką, kwadratową głowę. Kiedy się obejrzał, dostrzegł jasne włosy Beate w tłumie i kamerę na ramieniu jej kolegi. Chwilę potem oboje zniknęli. Skierował się w tamtą stronę i nagle zobaczył znajomą twarz. Joachim Stiffel. Miał nalaną, opuchniętą twarz i worki pod oczami w okularach w drucianej oprawie. Założył na ramię opaskę z znakiem przypominającym swastykę. Otaczało go kilkunastu jego zwolenników. Krzy- czał do kogoś zdenerwowany. Nie wyglądał na zachwyconego, że znalazł się w takim tłumie. Panował ogłuszający hałas, z olbrzymich głośników dobiegały dźwięki muzyki wojskowej. Coopera odepchnięto od Stiffela, od jego prywatnej gwardii zbirów, od wszystkiego, co niczym burza zbierało się nad Berlinem... Burke Delaney, który omal nie znokautował jakiegoś zagubionego gościa, nie słyszał własnych myśli. Na miłość boską, co z tą muzyką, czyj to pomysł? Pieprzonego Goebbelsa? Pijane nastolatki, narkomani, handlarze, żołnierze, gliniarze. Cheese powinien zobaczyć, na co się porywa. Dobrze by to zrobiło temu tłustemu draniowi... Stiffela otaczało teraz kilkuset zwolenników, ale to on, Burke Delaney, musiał na wszystko uważać, bo tak kazał mu Cheese. I tylko on i Stiffel o tym wiedzieli. Cheese powinien ruszyć tłustą dupę i spróbować sam ochronić kogokolwiek w tym tłumie. Dostrzegł Stiffela daleko przed sobą, tak bardzo rozdzielił ich falujący tłum. Zaczął się przepychać w tamtą stronę, aby mieć na oku tego żałosnego szwabskiego dupka... Spojrzał na estradę. Czy to Wolf Koller? Co tam robi z kanclerzem? Prawdę mówiąc, niewiele obchodziło to Burke'a Delaneya, który zostawiał strategię sztabowym gryzipiórkom... Gdzie, do diabła, jest Stiffel? Ach, tam... Kto§ wrzeszczał przez głośniki, ale nie można było z tego wyłowić ani jednego słowa... Patrząc na innych, łatwo było zauważyć, że też nic nie rozumieją. Znowu spojrzał na estradę, próbując się domyślić, co się dzieje, dlaczego ludzie się śmieją, wołają i klaszczą, dlaczego kanclerz macha do zebranych. Kiedy Burke Delaney rozejrzał się za Stiffelem, już było za późno... Atak przyszedł z tyłu. Teraz popychano ich w kierunku estrady, która nagle znalazła się tuż obok. Mężczyzna, który sprawiał wrażenie, że znalazł się całkiem przypadkowo w tej masie ludzi, mężczyzna niemal w jego wieku, wyszedł z tłumu i zbliżał do Stiffela. Zaczynały się zamieszki. Zaatakowano estradę. Tłum wrzeszczał. Olbrzymi głośnik spadł z estrady prosto na zebranych. Nagle policja w hełmach, z uniesionymi tarczami, sformowała żywy mur między tłumem a kanclerzem. Poszły w ruch pałki. Delaney poczuł krew opryskującą mu twarz. Choć był już za stary na taką zadymę, w pewnym sensie jej widok sprawiał mu przyjemność. Zobaczył kilku padających gliniarzy, co oznaczało, że cena będzie piekielnie wysoka. Rozległ się jęk syren. Olbrzymie reflektory oblały potokami światła niczym wrzącym olejem sam środek bitwy, przeobrażając wałczących w duchy o białych twarzach. Ludzie ściskali w dłoniach migocące na wietrze świeczki. Zawsze na wiecach wyprawiano te idiotyzmy ze świeczkami, jakby miano się dołączyć do jakiejś procesji. Teraz ludzie tymi świeczkami parzyli siebie i innych. W powietrzu unosił się zapach dymu. Jakiejś kobiecie podpalono włosy zbyt mocno spryskane lakierem. Pomknęła niczym rakieta. Próbowano ugasić płomień, zarzucając jej płaszcze na głowę. Boże, co za zamieszanie. Ludzie krzyczeli rozpaczliwie. Koszmar urzeczywistnił się tak szybko, że nie można było nad nim zapanować. Delaney próbował jakoś się z tego wydostać. Nikt nie chce wyciągnąć kopyt w takim tłumie. Padając na ziemię, uchwycił się jakiegoś wysokiego faceta, ale został odepchnięty i nagle znalazł się na samym dole. Jeszcze chwila i go zadepczą. Próbował ominąć jakieś ciało, leżące na ziemi. Cholera! To Stiffel! Nie ruszał się. Tłum odsunął się. Zrobił im miejsce. Ci berlińczycy są tak cholernie dobrze wychowanymi ludźmi. Odwrócił Stiffela na plecy. Miał otwarte szeroko oczy, jakby spoglądał na coś zaskoczony. Delaney pochylił się nad nim i spostrzegł otwór po kuli tuż poniżej ucha. Mały otwór, bardzo zgrabny. Egzekucja w tłumie, trudniejsza do wykonania, niż można się tego spodziewać. Zwykłe morderstwo w tłumie jest stosunkowo proste, a nie taki elegancki rodzaj egzekucji. Delaneya omiatały światła, a on klęczał obok zwłok i szeptał: "Ty cholerny nazistowski kutasie, ty nazistows- ka cioto, nie wolno ci było umrzeć, dupku, ty głupi nazistowski wypierdku. Cheese zrzuci winę na mnie..." Podniósł głowę i zauważył, że ktoś się mu przygląda, patrząc na niego z góry. Był to mężczyzna, którego parę minut temu dostrzegł na czele tłumu. Ten facet w tyrolskim kapelusiku z piórkiem wetkniętym za wstążkę wyglądał tak, jakby brał udział w comiesięcznym spotkaniu przy dźwiękach orkiestry. Był to Gunter Kohlberg. Ale przecież Gunter został zabity w liBanie, gdy eskortował szyfranta, który doszedł do wniosku, że życie na Zachodzie to rozwiązanie największej zagadki. Gunter, jeszcze jeden z armii umarłych. Meinhold, Sebastien i teraz on. Gunter spoglądał na niego z góry. Dziura za uchem Stiffela to była jego robota. Do kurwy nędzy, mrugał do Delaneya! Coś do niego mówił, poruszał wargami i mrugał. Potem wszedł w tłum i zniknął. Delaney próbował wstać, ale nie mógł. Miał szczęście, że nie został stratowany na śmierć, Tłum poniósł go ze sobą, omijając zwłoki Stifiela. Tak więc Joachim Stiffel został pożarty przez potwora, którego sam stworzył... Mężczyzna i kobieta mieli na głowach zgrzebne worki, zawiązane ciasno wokół szyi linką. Ręce skrępowano im za plecami. Zataczali się, gdy pędzono ich przez wysypany żużlem podjazd i parking w kierunku długiego szarego magazynu. Rozlegał się niski, grzmiący odgłos, jęk jakiejś maszynerii do- chodzący zza betonowych ścian. Trzech mężczyzn popychało dwoje ludzi w workach. Więźniowie nie odzywali się ani słowem, a tamci czasem szeptali coś do siebie. Wysiedli z dziesięcioletniego cadillaca sedana, zaparkowanego w mrocznym cieniu przy długim baraku. Dwie lampy, zawieszone na betonowych słupach, rzucały cienie na żużel. Światła Berlina rozjaśniały łuną czarne niebo na horyzoncie. Otwarto pchnięciem małe drzwi, prawie niewido- czne w porównaniu z ogromnymi, przesuwanymi skrzydłami bramy, przez którą wjeżdżały i wyjeżdżały ciężarówki. Kobieta potknęła się o próg, z jękiem padła na kolana. Zaczęła szlochać. Słowa tłumił knebel pod workiem. Mężczyzna bezradnie odwrócił się w jej kierunku, próbując ją odnaleźć. Pchnięto go naprzód. Kobiecie ktoś pomógł wstać i kazał iść dalej. Wewnątrz magazynu panował głośny, jednostajny szum, niczym pomruk olbrzyma. Kobieta znowu się potknęła i upadła na kolana. Jeden z mężczyzn zaklął i spojrzał na przywódcę. Przywódca skinął głową. Prócz nich w hali nikogo nie było. Ciężarówki stały w równych rzędach, dziwnie małe w tym ogromnym budynku. Był to zakład utylizacji śmieci. Ogromne zgniatarki z głuchym pomrukiem prasowały tony odpadków w małe kostki. Kobieta klęczała, wstrząsał nią szloch. Gdy przywódca skinął głową, mężczyzna stojący nad nią wyciągnął z kieszeni pistolet, przyłożył jej do potylicy i strzelił. Osunęła się na twarz. Hałas maszyn stłumił odgłos strzału. Ciało drgało i rzucało się przez kilka sekund. Potem znieruchomiało. Zabójca podniósł zwłoki i wrzucił na wózek. Mężczyzna w worku na głowie próbował rozpaczliwie zadać jakieś pytanie, ale nie mógł mówić. Wiedział, że nie ma dla niego ratunku, że jego żona też musi umrzeć, nie domyślał się jednak, że już nie żyje. Nic nie widząc, ze związanymi z tyłu rękami, szybko stracił równowagę i przewrócił się ciężko na zalaną ropą betonową podłogę. Odór śmieci, ropy i smarów przyprawiał o mdłości. Mężczyzna leżał na ziemi, wijąc się konwulsyjnie, dławiąc się własnym językiem. Przywódca skrzywił się, wyciągnął broń z kieszeni jesionki i wystrzelił pojedynczą kulę w tył głowy leżącego. Gestem wskazał swym ludziom, by wrzucili zwłoki na wózek. Przepchnęli wózek ze zwłokami do wielkiej zgniatarki i wrzucili je między masywne szczęki, które zatrzasnęły się z trzaskiem. Rozejrzeli się wokół, czy czegoś nie zapomnieli. Wyszli na zimny deszcz, wsiedli do cadillaca i ruszyli pustą ulicą. Rozdział 34~ Erika Erika Koller wróciła z Bayreuth oszołomiona, w szoku, pełna gniewu, nienawiści i rozpaczy, niepewna swej tożsamości. Dowiedziała się od Beate, że Karl-Heinz został zamordowany. Że znaleziono go z pode- rżniętym gardłem. Przez kilka godzin wędrowała po lesie; oślepiona łzami, złością, smutkiem i żalem, aż do zupełnego wyczerpania. Potem wróciła do domu, położyła się na kanapie przed kominkiem i zasnęła. We śnie znalazła ukojenie. Przebudziła się. Ogień dawno wygasł i pozostał tylko popiół. Tak jak w popiół zamieniło się całe jej poprzednie życie. Przespała szesnaście godzin. Teraz była gotowa do wojny. Ojciec powinien być z niej dumny. Zachowa się jak prawdziwa Teutonka... Kiedy przyjaciel Beate, student medycyny, pozszywał Erice przeguby, Beate zabrała ją do swego dwupoziomowego mieszkania w Kreuzbergu i położyła do łóżka. Następnego dnia zaczęły obie obmyślać, jak zmienić jej wygląd. Erika była wysoką, smukłą brunetką. Często brano ją za modelkę lub aktorkę. Trzeba było wszystko zmienić. - Jesteś Eriką Koller i twój ojciec postawi na nogi wszystkich, żeby cię szukali. Musisz zniknąć. Zaczniemy od tego... Po kilku godzinach stała się blondynką o nastroszonych włosach punka. Inny cień do powiek, inne rzęsy, grube kreski otaczające oczy, inna kredka do warg, nałożona tak, aby lekko zmieniała ich kształt. Inne ubranie: skórzane spodnie, golf, kurtka motocyklowa. Właśni rodzice mogliby jej nie poznać. Student medycyny, który zajrzał do nich, żeby zmienić opatrunki, po- chwalił Erikę za czyste cięcia. Przed wyjściem dał jej proszki nasenne, proszki pobudzające i proszki przeciwbólowe. Beate spakowała jej torbę, dała trochę pieniędzy, wręczyła kluczyki do samochodu, który Erika miała zastać na miejscu. Gdy upewniła się, że dziewczyna zapamiętała adres, odwiozła ją na dworzec kolejowy i pocałowała na, pożegnanie. Rodzina Hubermannów miała letni dom w Alpach Bawarskich, w pobliżu szczytu Watzmann z czapą wiecznych śniegów, niedaleko granicy z Austrią. Najbliższym większym miastem było Berchtesgaden - z wieżami, iglicami, wspomnieniami o Hitlerze. Pierwszego ranka wyskoczyła z łóżka na widok słońca odbijającego się od śniegu na szczycie góry, lśniącego jak kryształ. Z ganku widziała wschodnią ścianę Watzmanna i jezioro, w którym jak w lustrze odbijała się góra i płynące °' nad nią chmury. Nad jeziorem Ktinigsee leżała wioska St. Bartholoma. Dom, w którym zamieszkała, stał na gęsto zarośniętym stoku. Czuła się tak, jakby wszystko wokół było snem. A może to życie po życiu - czyste, piękne.... Nie, wiedziała, że żyje, wiedziała, że to rzeczywistość, kiedy spojrzała w lusterko na swoją nową twarz. Nigdy, za żadne skarby nie pozwolono by jej tak wyglądać... Nie chciała myśleć o tym, z jakiego powodu chciała się zabić. Nie może się poddać. Zrobi wszystko, co będzie mogła. Czyniła sobie wyrzuty, że nie zawiadomiła matki, gdzie jest, że nic jej się nie stało, ale musi się jakoś pozbierać, wszystko rozważyć... Boże, co za zamęt! Co myśli Karl-Heinz? Gdyby Beate powiedziała mu, że jest tutaj, przyjechałby natychmiast, a właś- nie tego nie chciała, musiała trochę okrzepnąć... Poza tym musiała stawić czoło wszystkiemu, co Karl-Heinz powiedział o jej ojcu, o planie "Spartakus". Czy to naprawdę mogło się wydarzyć? Czy na pewno dobrze wszystko zrozumiał? O co mu chodziło, gdy wspomniał, że i jeszcze chciałby jej coś powiedzieć o klinice Warmoltsa w Bayreuth, o załama- niu nerwowym jej matki? Dom był bardzo ładny, starannie wykończony i wygodny. Pełen drobnych udogodnień. Należał kiedyś do pradziadków Beate. Jej pradziadek był doradcą wojskowym cesarza Wilhelma podczas pierwszej wojny światowej. W domu pozostały po nim liczne pamiątki. W długim korytarzu, będącym zarazem werandą nad największym pokojem, wisiał jego portret. Pradziadek miał na głowie pikielhaubę, a na piersi liczne odznaczenia. Przenikliwe błękitne spojrzenie i sztywne szare wąsy sprawiały, że wyglądał jak bóg wojny. Przynajmniej tak sądziła Erika. Nie akceptowała militaryzmu, obsesyjnej potrzeby niszczenia, która kierowała historią plemion, a zwłaszcza jej włas- nego narodu. W szafce w jednym z pokoi za oszklonymi drzwiczkami leżała ta sama pikielhauba i różne pamiątki związane z pradziadkiem. Stała tam również fotografia dziadka Beate w mundurze żołnierza z czasu pierwszej wojny, oraz jej ojca, gdy był jeszcze chłopcem, patrzącego z dumą i lękiem na ojca i dziadka. Ojciec i syn trzymali sztandar jakiegoś dawno zapomnianego regimentu. Pojechała do miasteczka i uzupełniła zapasy, kupując kawę, chleb, kiełbasę, mięso, makaron, pomidory. Wszystko, co przyszło jej do głowy, na co poczuła apetyt. Przygotowała kolację. Rozpaliła ogień na kominku. Otworzyła szeroko drzwi domu, aby trochę go przewietrzyć. Poczuła cudowny, świeży zapach drzew i wody znad Ktinigsee. Zjadła, przeczytała gazetę kupioną w kiosku w miasteczku. Nic nie napisano o jej zniknięciu. Mogła sobie wyobrazić, jak ojciec robi wszystko, aby nic na ten temat nie przedostało się do prasy. Późnym wieczorem, gdy zapadł zmierzch i słyszała już tylko nocne odgłosy lasu, doszła do wniosku, że czas przelać na papier refleksje na temat jej próby samobójczej. Od dawna marzyła o pisaniu, ale nigdy nikomu nie przyznała się do tego. Jeśli teraz nie potrafi nic powiedzieć o sobie, to nigdy już nie będzie pisarką. Podeszła do wielkiego, starego sekretarzyka z zasuwaną pokrywą, otworzyła go i zajrzała do środka w poszukiwaniu przyborów do pisania i papieru. Na wierzchu leżał notatnik, ale nie było ani długopisu, ani atramentu. Wyciągnęła szufladę i znalazła wieczne pióro. Brakuje jeszcze atramentu... Przeglądała zawartość szuflady, zbierane przez lata śmieci, ołówki, spinacze, gumki, skrawki papieru, i nagle znalazła lugera wraz z pudełkiem naboi. Zadrżała, rzuciła broń na biurko, jakby był to jakiś olbrzymi owad, który mógłby ją ukąsić. Pod pistoletem leżała w szufladzie fotografia w ramce. Odłożona dawno temu, zapomniana, wyblakła. Dwóch młodych mężczyzn i młody ksiądz w koloratce. Stali obok siebie, obejmowali się ramionami, uśmiechnięci jak dzieci na balu przebierańców. Mężczyźni po obu stronach księdza mieli na sobie mundury SS. Zamknęła gwałtownie szufladę, wyszła na ganek i stanęła wpatrując się w noc, w góry. Znalazła się w krainie Hitlera. Każdy Niemiec o tym wiedział. Orle Gniazdo. Berchtesgaden. Obersalzberg. Berghof, który Hitler przejął po dojściu do władzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku. Nakazał wówczas Marlinowi Bormannowi, by czuwał nad budową. Hitler. Samotnik z Berchtesgaden. Skuliła się, bo noc była zimna. Czuła na twarzy delikatny dotyk mgły. W sercu czuła chłód śmierci. Teraz wspominała tamten pierwszy dzień w górach jako czas absolutnej niewinności, chociaż dręczył ją niepokój. Dziś wiedziała znacznie więcej, wiele przemyślała, serce jej skamieniało.... W Bayreuth kupiła kamerę wideo. Długo zastanawiała się, jak ją wykorzy- stać. Od Beate dowiedziała się, co się dzieje w Berlinie. Usłyszała, jakiego ma niezwykłego wujka, Johna Coopera... Wyglądał trochę na maniaka, ale Erika wiedziała, że całkowicie zmienił życie jej matki, siła jego uczuć przeobraziła ją na zawsze. Erika wiedziała, że jej matka nigdy nie zapomniała spotkania z bratem, Johnem Cooperem. Jaki wpływ na delikatną, chorą matkę wywrze ponowne zjawienie się Coopera? Lise była jej matką, zostanie nią na zawsze, choć Erika wiedziała, że urodziła ją inna kobieta... Wszystko przez Wolfa. Wolf był za to odpowiedzialny. Zapłaci jej za to. Już ona go do tego zmusi. W końcu każdemu wystawiają rachunek. Wolfowi Kollerowi wystawi go jego córka. Zerknęła w kamerę stojącą na statywie. Włączyła ją i zaczęła mówić. Rozdział 35 Najdłuższa noc Zmieniali się za kierownicą co godzinę, zostawiając za sobą Berlin i to, G co kiedyś było Niemcami Wschodnimi. Kierowali się do dawnych Niemiec Zachodnich. Krajobraz po obu stronach drogi okrywała nieprzenikniona ciemność. Beate znała tę trasę. Wielokrotnie tędy jeździła, szukając odosobnienia w domu w górach, który od dawna należał do jej rodziny. Nie przeszkadzało jej to, że byli nazistami. Domu nie dotyczyły wady właścicieli. Tak właśnie odpowiedziała Cooperowi, gdy ją spytał o cel podróży. Dla niej był to po prostu dom, z którego roztaczał się przepiękny widok na dolinę, na zaśnieżony szczyt Watzmann nad granicą z Austrią. Nie przywodził jej na myśl Hitlera, Gtiringa, nikogo w tym rodzaju. To Erika stwarza sobie takie problemy. Gorsza sprawa, że Erika nie podniosła słuchawki, gdy Beate dzwoniła do niej z telewizji, dokąd zawiozła kasetę ', o wiecu przy Bramie Brandenburskiej. Z ciemności wyłaniały się światła, zbliżały się do nich, migały obok i znów otaczał ich mrok. Od czasu do czasu pojawiały się przed nimi czerwone plamy tylnych świateł pozycyjnych. Znikały za zakrętem lub je wymijali. Droga przypominała dryfowanie przez nieskończony most w przestrzeni kosmicznej. W radio nadawano Beethovena i Bacha. Z lekko uchylonego okna wiało odświeżającym chłodem. Dlaczego Erika nie podeszła do telefonu? Czy była w domu? Jeśli nie, to dokąd poszła w samym środku nocy? Czy ją znaleźli? Czy ktoś jeszcze, podobnie jak Paulus, znalazł trop i poszedł nim w góry do Eriki Koller? W głębi duszy Cooper zastanawiał się, czy rzeczywiście Werner Paulus jest takim szlachetnym księciem z bajki. Co wiedział o Wernerze Paulusie poza tym, co powiedziała mu Beate? Nie miał pojęcia, na jakich zasadach działa policja w Berlinie. Coopera ciągle niepokoił fakt, że Beate nie powiedziała mu wcześniej o kryjówce Eriki i o tym, że żyje. Kiedy poruszył ten temat raz jeszcze, niechętnie odparła, że przecież w końcu się dowiedział. - Jeśli coś się jej stało -powiedział Cooper -będziesz w pewnym sensie za to odpowiedzialna. - To ja znalazłam jej bezpieczne schronienie - odparła. - To ja jej pomogłam, ukryłam ją. To ja osłaniałam ją przed resztą świata. Nie mam zamiaru czuć się winna. Gdybyś nie przyjechał do Berlina... to kto wie, przecież nikogo nie zabili, dopóki się tu nie zjawiłeś. Sam wyciągnij wnioski. - Głupia szwabka! - Dwnkopf! Nieczuły, brutalny jankes. Na miłość boską, przecież ty naprawdę kogoś zabiłeś! - Dzięki temu żyjesz. A może popełniłem błąd? - Idiota! - mruknęła i uśmiechnęła się. Usłyszeli w radiu kolejną informację o śmierci Joachima Stiffela, przywód- cy ruchu neonazistowskiego, na wiecu przy Bramie Brandenburskiej. Wiele osób odniosło obrażenia i zostało poturbowanych w trakcie zamieszania, ale odnotowano tylko jeden wypadek śmiertelny. Zastrzelono go. Policja nie chciała skomentować tego faktu. Czy był to przypadkowy wystrzał w tłumie? Wątpliwe. Prawdopodobnie dokonano egzekucji. Kto ponosi za to odpowie- dzialność? Czy to skutek walki o władzę między przywódcą a jego stron- nikami? Czy egzekucji dokonał ktoś, kto pamiętał o Holocauście i o konsekwencji takiego ruchu? Czy uczynił to imigrant, dyszący zemstą za zabicie w poprzednim tygodniu dziecka, za śmierć innych ludzi i podpalenie ośrodka? Beate miała szczęście. Znajdowała się dość blisko, gdy odnaleziono zwłoki Stifiela, aby szybko tam dotrzeć, sfilmować je i przeprowadzić wywiady z gapiami. Jakiś mężczyzna w średnim wieku powiedział przed kamerami, że tylko dobrzy ludzie umierają młodo, a Stiffel i jego stronnicy jako jedyni zagradzali drogę do Niemiec hordom brudasów z Trzeciego Świata, krymina- listom i nosicielom AIDS. Jakiś młody człowiek roześmiał się głośno na wiadomość o śmierci Stifiela i stwierdził: - Przecież ten facet był stuknięty. No i dostał to, na co zasłużył... Wszystko, co zbudował, opierało się na nienawiści. Kobieta w futrze, sprawiająca takie wrażenie, jakby znalazła się tu całkiem przypadkiem, głośno płakała. Kiedy Beate podsunęła jej mikrofon, uzyskała zaskakującą wypowiedź tego wieczoru: - Płaczę, ponieważ dziś po południu Putzi, mój jamnik, został zabity przez samochód. Kierowca uciekł z miejsca wypadku. 'Widziałam, jak odjeż- dża. Wiem, że to był nazista. - A jeśli chodzi o Stiffela? Zastrzelono go... - Kogo to obchodzi? Putzi był moim najlepszym przyjacielem. Tylko jemu mogłam ufać. Beate była zachwycona. Wspaniale. Prawdziwa ludzka komedia. - Dlaczego więc pani tu przyszła? Kobieta, już odchodząc, odwróciła się. - Ponieważ każdy patriota powinien tu przyjść, żeby modlić się za naszą ojczyznę. Kanclerz Glock przemówił do tłumu, apelując o przywrócenie spokoju... albo będzie wojna! Istnieje możliwość wprowadzenia w Berlinie stanu wyjąt- kowego, a wówczas mieszkańcy miasta przekonają się, jak można narzucić spokój i przestrzeganie prawa... Ulice znowu będą bezpieczne dla wszystkich, porządni obywatele zobaczą, że rząd się o nich troszczy... Tłum wykrzyczał swoją aprobatę. Minął czas sporów. Kanclerz walił pięścią w mównicę, a uderzenia huczały echem jak olbrzymi bęben. Glock nie miał zdolności krasomówczych. Od czasu do czasu klaskano, krzyczano, gwizdano. Jednak groźba była wyraźna. Może nie należał do porywających mówców, ale był człowiekiem, który wierzył w swoje groźby. Kiedy stwierdził, że Niemcom potrzebna jest dyscyplina, wszyscy wiedzieli, że ma dość siły i władzy, by ją zaprowadzić. Wolf Koller również przemawiał. Tłum natychmiast wyczuł, że oto stoi przed nim charyzmatyczny przywódca.. Wiedział, że Glock to jedynie surogat. Wiedział, że siła Glocka pochodziła od Wolfa Kollera, że głosując na jednego, wybiera się też i tamtego. Stojąc na estradzie, wysoko ponad tłumem - a bardzo rzadko pokazywał się publicznie na zgromadzeniach tego typu - Koller wyglądał jak młody Herbert von Karajan. Dyrygował tłumem jak maestro Berlińskimi Filharmonikami. Jego ruchy i słowa pełne były wdzięku. Wierzono, że cokolwiek powie, będzie to pochodziło z głębi niemieckiej duszy. Sięgał do źródła i przynosił im ekstrakt niemieckości. Wezwał swych rodaków, aby przypomnieli sobie o dziedzictwie dyscypliny, samokontroli i żelaznej woli, aby przeobrazili Niemcy środkami prawnymi, a nie na ulicach, aby pracowali dla lepszych Niemiec... Niemcy dla Niemiec, które staną się latarnią rozsądku i umiaru, rzucającą światło w każdy ciemny kąt Europy, by inne narody uczyły się na ich przykładzie, zamiast wysyłać swych synów i córki pod opiekę znajdującego się w trudnej sytuacji ekonomicznej Vaterlandu... Nadzieja dla Niemiec przede wszystkim powinna być nadzieją dla Niemców... wielkie Niemcy już są blisko... wielkie Niemcy są tuż za rogiem... Jeśli Werner Paulus miał rację, to właśnie Wolf Koller ponosił odpowie- dzialność za chaos, przemoc, których kresu teraz zażądał. W połowie drogi Beate odważyła się zapytać Coopera o Lee. Niepokoiło ją to, że jest tak głęboko zaangażowany uczuciowo. Chciała wiedzieć, jak naprawdę jest między nimi, a w ciemności łatwiej było zadawać pytania. - Musisz sobie uświadomić, Beate, że choć jest ona moją siostrą, była dla mnie kimś zupełnie obcym. Nie zachowałem o niej żadnych wspomnień z dzieciństwa. Pojechała do Anglii z rodzicami, kiedy była niemowlęciem... Zastała ich tam wojna. - Dobrze, ale w takim razie co zamierzasz z nią zrobić? - Boję się, że umrze. Wówczas nic nie będę musiał z nią robić. Będę musiał zrobić coś ze sobą. - Ze sobą? Chyba nie myślisz o samobójstwie lub czymś równie głupim? - Jestem na to zbyt wielkim tchórzem. Nie wiem jednak, czy sobie poradzę, gdy stracę ją po raz drugi. Chyba nie ma sensu rozmyślać teraz nad tym. - Czy nadal chcesz, żeby wróciła z tobą do Bostonu? Po chwili zastanowienia odparł: - Może znowu mi odmówi. Co się ze mną wówczas stanie? - Byłaby szalora, gdyby odmówiła. - Miałem kiedyś bliskiego przyjaciela, który uważał, że jest wariatką. Tak właśnie o niej mówił. Może miał rację. Po prostu nie chcę, żeby umarła. - Nie, nie! Tyle przez nią przeszedłeś. Jak w bajce. Wróciłeś po nią po raz drugi. Ona już nie jest taka młoda, a ty nie jesteś taki odważny jak kiedyś, ale wciąż jej pragniesz. Nie poddasz się. Oto marzenie kobiet, John. Wieczna miłość... Znalazła mężczyznę, który zawsze będzie ją kochał. HBC podawało ostatnie wiadomości. Moskwie groził kryzys parlamen- tarny. Siły antyjelcynowskie gromadziły się wokół dawnego pracownika KGB, Rossowicza, który odnalazł się w nowej rzeczywistości i zyskał poparcie jako poseł do Dumy. Wzywał Jelcyna do rezygnacji. Wygłosił bardzo ostre przemówienie. Zarzucał Jelcynowi, że zawiódł nową Rosję na froncie gospodarczym i politycznym. Teraz Rossowicz żądał wyrzucenia "nie-Rosjan, którzy nigdy nie wyznawali naszych wartości ani nie współtworzyli kultury", co oznaczało, że raz jeszcze wykorzystuje antysemityzm, do którego zachęcali inni dyktatorzy. Wzywał do odrodzenia militarnej wielkości Rosji, hegemonii nad ziemiami, które jeszcze niedawno należały do Związku Radzieckiego, ekspansjonizmu - zwłaszcza podziału Europy Wschodniej na strefy wpływów, poczynając od rozdzielenia Polski, Czech i Słowacji między Rosję i Niemcy. Trzeba siłą wprowadzić pokój w trupia- rni, jaką stała się dawna Jugosławia. A jako akcent końcowy wezwał swych stronników, aby zażądali zwrócenia Alaski prawowitemu właścicielowi, czyfi Matce Rosji. Spiker HBC zamillcł na chwilę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał, a potem dodał: - Pan Jelcyn odpowiedział na to, że pan Rossowicz ma prawo do własnych poglądów, chociaż niektórzy na świecie mogą je uznać za prowoka- cyjne. Przypomniał, że w Rosji od niedawna istnieje wolność słowa i pan Rossowicz ma prawo z niej korzystać. Zadziwiające jest to - mówił dalej komentator BBC - że pan Jelcyn, który kontroluje dostęp do telewizji państwowej, pozwolił na pokazanie wczoraj wieczorem dwugodzinnej bio- grafii pana Rossowicza, stawiającej byłego dyrektora KGB w jak najlepszym świetle. Motywy pana Jelcyna w tej kwestii wywołały sporo zamieszania w kręgach dziennikarskich i rządowych. Waszyngton nie wystosował żadnego oficjalnego oświadczenia, jedynie admirał O.Z. Chapman, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, przyznał reporterowi CBS, że wyglądało to tak, jakby "Jelcyn miał następnego kandydata na Hitlera". Niebo zaczęło się rozjaśniać. Droga była kompletnie pusta. Spojrzeli po sobie. - Nowy Hitler? - spytał Cooper. - Zawsze zaczyna się od gospodarki, prawda? Trudności ekonomiczne Rosji, przegrana w zimnej wojnie... i faszyści wyskakują z pudełka... - stwierdziła Beate. - Trudno powiedzieć, że siedzieli w pudełku - zaoponował. - Rossowicz nie jest nową postacią. Od bardzo dawna krążył po korytarzach władzy... - Czy naprawdę myślisz, że politycy zwróciliby się do kogoś kompletnie nieznanego? Lepszy jest taki, który zaczyna od antysemityzmu i wymachiwa- nia szabelką. - Jak można uważać, że wojna cokolwiek rozwiąże? Oczywiście, ten facet tylko tak gada o Alasce, aby zwrócić na siebie uwagę. - Niepokoi mnie - powiedziała Beate - fotografia, którą zobaczyliśmy w pokoju Bruni. Pamiętasz Rossowicza na wózku i Wolfa Kollera, który się nad nim pochyla? Wolałabym, żeby się nie znali... Jak dobrze się znają? Nie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie. Cooper pokiwał głową. - Mamy Wolfa i Kilroya. Wolfa i kanclerza. Wolfa i Giseviusa. Wolfa i Stiffela. Co oni wszyscy mają ze sobą wspólnego? Co ich łączy? Kto zabił Stifiela? Zakładamy, że to Wolf dopilnował, aby zamordowano Kar- la-Heinza.... Głowa mi pęka. Beate zerknęła na zegarek. - Dojedziemy mniej więcej za godzinę. Może tam coś się wyjaśni. Olbrzymia limuzyna daimler-benz pędziła jak bombowiec stealth -ciężka, czarna i prawie niewidoczna. Odgradzała dwóch pasażerów od szumu ulicy. Brama Brandenburska malała w przyciemnionej tylnej szybie. Cicho szumiała wentylacja, a może był to szum opon? W środku było przytulnie, ciemno i pachniało skórą. Koller siedział pośrodku głębokiej skórzanej kanapy. Doktor Gisevius obserwował go z rozkładanej ławki, umieszczonej naprzeciwko. Za nimi, w drugiej limuzynie, jechali kanclerz Glock, Konstantin Orłowski i Clint Kilroy. Orłowski zerknął na złotego rolexa. Clint Kilroy siedział obok Orłowskiego i zastanawiał się, za jakie grzechy tak się męczy. Ta cisza ich przygniatała. Jakby się bali, żeby nikt nie usłyszał ich myśli. Kilroy spojrzał na twarze ukryte w ponurym cieniu, którego nie rozjaś- niały słabe latarnie ~c~ne. Kanclerz był pogrążony w gniewnej zadumie, pocił się nadmiernie, miał szarą, pomarszczoną twarz i wyglądał tak, jakby za chwilę groził mu zawał. Orłowski zapewne tęsknił za dawnymi dobrymi czasami na placu Dzierżyńskiego, gdy po kilku godzinach pracy można było zapaść w wódczany niebyt. Wystarczyło to, żeby Kilroy pożałował, że tamtej nocy nie strzelił Kollerowi prosto w serce, co zaoszczędziłoby wszystkim nerwów. Zastanawiał się, o czym teraz myśli Koller, jadąc pierwszym samochodem. Kilroy doszedł do wniosku, że Koller przestaje panować nad sytuacją, ponieważ nie jest przyzwyczajony do improwizacji. Kilroy siedział wygodnie, nie mając ochoty na prowadzenie rozmowy z którymkolwiek z towarzyszy podróży. W jadącej z przodu limuzynie Wolf Koller rozmawiał przez telefon. - Stiffel zginął na miejscu? Zabójca umknął nie zauważony? Dobra robota. Przypuszczam, że Stiffel miał matkę. Przekaż jej trochę pieniędzy, anonimowo, na skromny pochówek. Wątpię, czy jego neonazistowscy kumple wykazaliby się hojnością, a trzeba przyznać, że przysłużył się naszym celom. Dobra robota. - Odłożył słuchawkę. Patrzył przez okno na rozmazane plamy świateł. Deszcz spływał po karoserii limuzyny. Koller czekał na następny telefon. Kiedy zadzwonił, powiedział szybko: - Halo? Z drugiej strony odezwał się niski głos: - Herr Schmidt być może wpadł na trop kryjówki pańskiej córki. Wykorzystał pański pomysł sprawdzenia rodzinnego domu Beate Huber- mann. Wolf Koller usłyszał kiedyś, jak Erika opowiadała o wspaniałym domu w Bawarii, gdzie Hubermannowie spędzali wakacje. Niedaleko Berchtes- gaden. Wspomniał o tym szefowi ochrony. Schmidt odkrył, że w rezydencji przebywa kobieta, która choć niewiele przypomina Erikę, może być nią. Sąsiedzi nazywali ten dom "Schloss Adler" ze względu na bliskie sąsiedztwo "Orlego Gniazda" Hitlera. - Czy mamy kontynuować poszukiwania? - Tak. Weźcie odrzutowiec. Otrzymaliście rozkazy. Żadnych zmian ani własnych pomysłów. - Byłoby znacznie prościej, gdyby nie przysyłała po- cztówek z groźbami. Jednak teraz było już za późno, aby się tym martwić. Wiedziała o "Spartakusie". Tylko to się liczyło. - Powiedz mi, jak się czuje szef ochrony Schmidt? - Niestety, jest w bardzo złym stanie, proszę pana. - Obawiam się o jego życie - powiedział Wolf Koller. - Chyba nic już nie może mu pomóc. - Tragedia. A jego żona? - Ma się nie lepiej od niego. - Okropne. I tylko siebie może o to winić. - W głosie Kollera nie poj awił się nawet cień współczucia. Gdy już jego ludzie dopadli Karla-Heinza i Koller dowiedział się o podsłuchu w tajnym mieszkaniu, zrozumiał, że wszyscy muszą zginąć. Jednak najpierw musiał się upewnić, że Bernd Schmidt wyśledził Erikę. Potem pozwolił, żeby sprawy potoczyły się swoim torem, i już nie było rodziny Schmidtów. Dwie limuzyny sunęły przez strzępy rozrywanej przez wiatr mgły. W dru- giej Kilroy palił cygaro i próbował wyobrazić siebie na miejscu Neda Cheddara. Musiał to dokładnie przemyśleć, bowiem grubas siedział bezpiecz- nie w Georgetown, a jemu w każdej chwili groziło tu niebezpieczeństwo. Coś trzeba było zrobić z Cooperem. Została jeszcze Lise Koller. Kiedy Cooper przyszedł, żeby trochę powęszyć, powiedzieli mu, że przewieziono ją do prywatnego szpitala. Oczywiście, nie zdradzili do którego. Co mieli zamiar z nią zrobić? Do czego to wszystko prowadzi? Cooper... Ciągle do niego nie docierało, że powinien pojechać do domu. Nie zamierzał skorzystać z rady Kollera. Może John Cooper wyciągnął numer Wolfa Kollera w jakiejś kosmicznej loterii? Kanclerz Glock obserwował Kikoya spod ciężkich powiek. Spędził sporo czasu na rozmyślaniach o Wolfie Kollerze, co planuje i czego naprawdę spodziewa się po "Spartakusie". Kanclerz, chociaż z pozoru tak potężny, nie znał się na polityce. Nie wiedział, czego dokładnie chce. Właśnie dlatego był mu potrzebny Wolf Koller. Wskazywał drogę do wielkości, ku przeznaczeniu Niemiec. Jednak teraz, przy "Spartakusie", kanclerz tracił odwagę. Wykorzy- stanie tajnych kanałów do wysyłki środków chemicznych Saddamowi Husaj- nowi, czy też nawiązanie kontaktów z Izraelem w celu eksportu broni dla Iranu to był po prostu dobry interes. "Spartakus" to coś znacznie poważniej- szego. Do tego potrzebny był ktoś taki jak Wolf Koller. Jednak to ogromne ryzyko... Co zrobią Amerykanie? Co zrobi cały świat? Jaką rolę spełnia Kilroy? Kilroy i Koller jak gdyby byli od siebie zależni. Tego kanclerz Glock nie mógł pojąć. Tylko Kilroy ośmielał się mówić takim tonem do Kollera, tylko on się go nie bał. Zatem jaka była rola Kilroya w "Spartakusie"? Czy uda się mistrzowski plan Wolfa? Pierwszy raz kanclerz Glock nie zazdrościł Wolfowi Kollerowi szacunku, jakim go darzono. Bał się, że mogą go kojarzyć z klęską. Jeśli "Spartakus" źle się skończy... W pierwszym samochodzie doktor Gisevius pochylił się do Wolfa Kollera i powiedział: - Nie wiem, za kogo się uważa ten John Cooper. Wszędzie się wpycha.... Co z nim zrobimy? Nie możemy go ignorować... - Masz rację - mruknął Koller z palcami przyśniętymi do warg. - Nie powstrzymał nas dwadzieścia lat temu i teraz nie powstrzyma. Niczego się nie nauczył. Szkoda, że poznał tę nieznośną Beate Hubermann. Sprawia same kłopoty. W niennieckiej telewizji uchodzi za lewaczkę. Uważa się za krzyżowca walczącego o wszystko - od ekologii po prawa kobiet. A teraz uczepiła się Coopera i kto wie, jakimi świństwami go karmi... jest pełna nienawiści, nienawidzi każdego, kto odważy się podjąć jakieś działanie... Zniszczyła moralnie moją córkę, ona i ta podła świnia Karl-Heinz Schmidt... Teraz wszyscy Schmidtowie zapłacili za zdradę. - Koller głośno myślał, wpatrując się w ciemność za szybą. Głos mu się załamywał z emocji. - Nie mogę pozwolić tym ludziom na zniszczenie dzieła mego życia. Nie mogę dopuścić, aby rozpadła się moja rodzina. Wiem, że to oni zorganizowali zamach na moje życie! - Gniew budził w nim płomień. Zdrową ręką uderzył w okno, aż zagrzechotał o szybę wielki sygnet. - Próbuję stworzyć prawdziwy nowy porządek świata. Amerykanie nic nie rozumieją. Ani ta ciamajda George Bush, ani Clinton. Wszystko zaczyna się i kończy w Europie. To prze- znaczenie Europy, aby ustalała cele, doprowadzała do ich realizacji i była centrum świata... Tak to rozumiem. Patrzę w przyszłość i widzę rolę Niemiec... Nawet kanclerz to rozumie. Nie wolno dopuścić, aby ludzie bez żadnego znaczenia, tacy jak Cooper, ta Hubermann i, niech mi Bóg wybaczy, moja własna córka, wszystko zniszczyli. Trzeba ich powstrzymać. Znaleźliśmy się o krok od prawdziwej wielkości... której nie udało się zdobyć pięćdziesiąt lat temu, a która w samym zalążku została zniszczona dwadzieścia lat temu, ale teraz nie dopuścimy do porażki. Jak na ironię losu znowu zjawił się tu ten głupiec Cooper... - "Głupiec" to nie jest dobre słowo, Wolf - przerwał mu Crisevius. - Przypomnij sobie, co działo się dwadzieścia lat temu. - Znalazł się na naszej drodze. Musi zostać usunięty... - Uspokój się, Wolf - powiedział Gisevius. - Masz gorączkę. W ranę wdała się infekcja, a antybiotyki jeszcze nie zaczęły działać. Musisz się oszczędzać. Potrzebujemy cię, Niemcy cię potrzebują. - Cooper, moja żona, moja córka... - szeptał Koller, jakby wypowiadał zaklęcie. - Kanclerz jest zazdrosny i tchórzliwy... Nie ufam mu, Fritz. A jeśli były przecieki wewnątrz naszej organizacji... - Niemożliwe. Nie zastanawiaj się nad czymś, co jest niemożliwe. Pamiętaj, że Cooper nie przyjechał tu, żeby cię dopaść. Przyjechał po siostrę... - Tak, poprzednim razem też przyjechał po siostrę... - Nie, ostatnim razem przyjechał, żeby pomścić zamordowanego brata! Teraz przyjechał po siostrę. Masz szansę zakończyć sprawę Coopera i Lise za jednym zamachem. Możesz zrobić to dziś w nocy... Sprowadź Lise do Wannsee. Nikt nie będzie wiedział, że tam była... Dlaczego nie miałaby po prostu umrzeć? Dziś w nocy.... Pomyśl o współczuciu otoczenia, pomyśl, jaka to będzie ulga dla niej, dla nas wszystkich. Skończą się jej cierpienia... - Nie, nie, tak nie można. Chciałbym, żeby umarła z godnością. Chcę, żeby umarła patrząc na góry, na czysty śnieg i promienie słońca jak zaproszenie do Boga. Chcę, żeby odeszła spokojnie, słuchając dźwięków wiolonczeli. Tak musi się to odbyć. Gisevius westchnął i odchylił się na skórzane oparcie. - Zatem umrą razem. Rafaela i Lise. Twoje dwie kobiety. - Znowu westchnął i mruknął cicho: - Kobiety Wolfa Kollera... - Jest tak, jak być powinno, Fritz. Spróbuj zrozumieć, stary przyjacielu. - Rozumiem. - Została jeszcze trzecia kobieta - powiedział Koller. Wyciągnął rękę do Giseviusa. Trzymał w dłoni dwie pocztówki. Na jednej stał gotowy do walki Kirk Douglas, a druga przedstawiała aktorów, grających w filmie Spartakus: Douglasa, lenn Simmons, Laurence'a Oliviera, Petera Ustinova, Charlesa Laughtona i Tony'ego Curtisa. - Przeczytaj - polecił Koller. - Głośno. - "Świat za kilka dni pozna prawdę. Teraz ja muszę poznać inną prawdę. Pędzę jak strzała". Koller odezwał się z ciemności: - Ona wie. Erika wie o wszystkim. Wykorzysta to przeciwko mnie. Gisevius nie wiedział, co odpowiedzieć. Skończyła nagrywanie. Prawie dwie godziny trwały przygotowywania, nagrywanie, odczytywanie notatek. Miała spocone ręce i drżała z napięcia. Wrzuciła zapiski do kominka i podpaliła. Potem usiadła w głębokim fotelu i zaczęła się zastanawiać, co dalej robić. Wysłała pocztówki do ojca. Ostrzegła go, ale nie miała pojęcia, czy się domyśli, że to ona się za tym kryje. Jednak go ostrzegła. Powinien się pochorować ze zmartwienia. Wyszedł cało z zamachu, ale był bezbronny przed innym snajperem. Przed córką. Tak długo, dopóki jej nie znajdzie. Teraz niemal podała mu swój adres... Wtem usłyszała odgłos samochodu, nadjeżdżającego wąską, wyboistą dróżką, która odchodziła od szosy biegnącej zboczem góry. Światła reflek- torów przebijały się przez wieczorne mgły. Serce jej zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe. Czy ją znaleźli, czy już po wszystkim? Nie mogła z nimi walczyć... Pomyślała o lugerze w szufladzie, ale dygotała ze strachu i nie było już na nic czasu... Pozostało tylko nadrabiać miną, udawać niewinną, zmartwioną dziewczynkę, która nie miała pojęcia, że sprawiła tyle kłopotu. Zerwała się z krzesła, chwyciła kamerę, statyw i kasetę i wrzuciła do szafy. Czekała przy drzwiach, kiedy zobaczyła samotną postać wysiadającą z range rovera... Gdy usłyszała jego głos, zobaczyła go, otworzyła szeroko drzwi i wyszła szczęśliwa, uśmiechnięta na ganek. - Profesorze! - zawołała. - Przyjechał pan! Przyniosła z kuchni tacę z kawą i czekoladowymi ciasteczkami. Postawiła na stoliku obok kanapy. - Proszę, Profesorze, zupełnie jak w "Cafe Einstein". Mężczyzna z brodą podniósł głowę. Miał głęboko osadzone oczy. Jedno z nich połyskiwało życiem zza okularów. - Spodziewałem się znaleźć cię bladą, chorą i skuloną na łóżku... Co to znaczy młodość. Bardzo się zmartwiłem, gdy usłyszałem o twoim nieszczęś- liwym wypadku... - To nie był wypadek - odparła. - Powiedzmy uczciwie: próbowałam się zabić i pan wie dlaczego... - No, no, przestań się karać... - Wcale się nie karzę. Nie zrobię tego więcej. Może musiałam się tego pozbyć. - Przerwała i zmieniła temat. Wspomniała o rozmowie telefonicznej sprzed kilku dni. - Cieszę się, że był pan w domu, kiedy zadzwoniłam. Beate powiedziałaby, że zwariowałam, złamałam zasady bezpieczeństwa, ale... musiałam. Jestem tu tak ukryta, a wiedziałam, że pan się martwi, i chciałam się z panem zobaczyć. Jak to dobrze, że pan przyjechał. Mam nadzieję, że nikt pana nie śledził. - Nie sądzę. - Jak długo może pan zostać? - Moi studenci mogą się obejść beze mnie przez kilka dni. - Spojrzał jej w oczy. - Berlin ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Ktoś strzelał do twojego ojca, chyba wiesz... - Tak, słyszałam przez radio. Rozumiem, że z nim wszystko w porządku? .' - O tak. Trudno go zabić. Jest jak zaczarowany. - Wcześniej czy później czar pryśnie. Ktoś go kiedyś na pewno zabije. - Niekoniecznie. Dobrze go chronią. -Uśmiechnął się ciepło, dodając jej ~~ E otuchy. - Przyszło mi do głowy, że przydałaby ci się odrobina rozrywki w górach. Z ulgą usłyszałem twój głos w słuchawce. Twoja przyjaciółka Beate potrafi czynić cuda. Gdyby cię nie znalazła, już byś nie żyła. A bycie martwym nie jest zabawne. Roześmiała się głośno. - Wie pan to na pewno? - Usłyszała jakieś odgłosy w nocy. A potem zapadła cisza. Tylko jakieś drzewo skrzypiało na wietrze. W powietrzu wyczuwało się nadchodzącą śnieżycę. - Oczywiście. Raz już umarłem. Dawno temu. ,' : - I cudem pan zmartwychwstał? - Śmieszne, prawda? - Ugryzł ciastko i popił łykiem mocnej czarnej kawy. Zmienił temat, jakby obawiając się, że wszystko jej opowie. Zawsze przy Erice odczuwał tę pokusę. Umiała dotrzymywać sekretów, a to bardzo by ją zainteresowało, ponieważ dotyczyło jej własnego życia. Jednak nie potrafił się przemóc. Nawyk dwudziestu lat był zbyt silny. - Co robiłaś przez ten czas? - Rozmyślałam. Czytałam. Pojechałam do Bayreuth. Wścibiałam nos, gdzie nie trzeba. Znalazłam parę rzeczy... Można by to nazwać dziedzictwem tego domu. - Opowiedziała mu o militarystycznej przeszłości, o portrecie, starej fotografii, SS. Pokiwał głową. - Rozumiem. Każdy, kto zagląda w przeszłość, naraża się na ryzyko. Jednak ci ludzie żyli dawno temu, nie mają z tobą nic wspólnego. Nie możesz odpowiadać za to, w co wierzyli i co robili. Spróbuj mi uwierzyć, Eriko. Co masz zamiar zrobić? Nagle poczuła, że jest bliska załamania. - Nie chcę wracać, ale muszę załatwić wszystkie sprawy z ojcem. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem, otarła oczy. - Muszę zobaczyć się z matką. Cały czas o niej myślę. - Szukają cię. Twój ojciec wysłał swoich ludzi. Wcześniej czy później cię znajdą. I nie pomoże ci ta charakteryzacja. - Ojciec boi się mnie. Boi się tego, co powiedział mi Karl-Heinz... Tak, wiem, że on nie żyje. Była to robota mojego ojca, nie musi pan ukrywać tego przede mną. Karl-Heinz mnie uprzedził, że jeśli zginie nagle, to winni będą Amerykanie albo mój ojciec... Najbardziej obawiał się mojego ojca. Stiffel był jego człowiekiem, wie pan? Karl-Heinz też mi o tym powiedział. Tak, mam plany wobec mojego ojca. Profesor przez chwilę patrzył na nią bez słowa. - Jak będziesz miała szczęście, odnalezienie cię zabierze im trochę czasu. Uśmiechnęła się blado. - To nie ma znaczenia. Jestem gotowa wrócić. Martwię się o matkę. Gdybym mogła przesłać jej słówko... - Nawet o tym nie myśl. On natychmiast się o tym dowie. - Z pewnością ma pan rację. Taka była chora... Pokiwał głową ze smutkiem. Nie miał nic do powiedzenia. Nie mógł jej opowiedzieć o Delaneyu, o dawnych terrorystach wyłaniających się z mroków przeszłości, o Orłowskim i zielonej walizce, o gościach przyjeżdżających i wyjeżdżających z domu w Wannsee ani o mężczyźnie, który na swoje nieszczęście znalazł go, obserwującego dom z samochodu... Przed pójściem spać obejrzeli dziennik. Najważniejszym tematem był wiec przy Bramie Brandenburskiej. Twarz reportera wypełniła cały ekran, ognie lizały nocne niebo. - Widzi pan to, jeszcze nie koniec - powiedziała. Pocałowała go w policzek, zamierzając pójść na górę. - Nikt nie był dla mnie lepszy od pana. Pan nigdy nic ode mnie nie chciał. - Śpij dobrze, kochanie. Wiatr od wody zacinał deszczem w okno, kołysał drzewami. Na jeziorze Wannsee panował mrok. Gisevius wpatrywał się posępnie we własne odbicie w szybie. Postanowił, że nie powie Wolfowi o włamywaczu, który wdarł się do jego gabinetu. Nie chciał go dodatkowo niepokoić. Kikoy żałował, że nie jest gdżie indziej. Gdziekolwiek, choćby w Belize. Nigdy nie sądził, że przyjdzie taki dzień, w którym zatęskni za Belize. Kanclerz bał się spojrzeć na Kollera: nie należy budzić bestii. Orłowski marzył o litrze wódki. - A teraz - zaczął Koller chłodnym tonem -posłuchajcie mnie, przyjacie- le. Wszyscy wiecie, że ktoś strzelił do mnie, gdy byłem we własnym domu. Miałem szczęście i ocalałem. Kto mógł zrobić coś takiego? Sam zadaję sobie to pytanie... nie wiem, ale mam pewną teorię. Istnieje możliwość, że zdradza mnie ktoś z najbliższego kręgu. Dzisiejszego wieczora podjąłem pewne kroki, które tę możliwość wyeliminują. Jednak ja - my - mamy wrogów. Pewni ludzie zrobią wszystko, aby nie dopuścić do zakończenia naszej wielkiej misji... A teraz ktoś zamordował tu jednego z moich strażników. Zostawił jego zakrwawione ciało na poboczu drogi. Tu... nie... jest... Chicago. Rozumiecie? Nie można tego zaakceptować. Co się jeszcze wydarzy? Czy trafią kogoś z nas? Mnie? A może was? Wolf Koller odwrócił się, aby spojrzeć na Kilroya. Zobaczył oczy bez dna i poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego jak Kilroy. Ten człowiek z pewnością potrafi zabić bez wahania. Podziwiał go za to. - Chciałbym usłyszeć, co ty o tym myślisz, Clint. To pytanie miało znaczyć: czy może zaufać Kilroyowi? Do kogo naprawdę należał Kilroy? Do Neda Cheddara? Czy do Wolfa Kollera? Którego ze swoich panów prędzej zdradzi? - Myślę, że ktoś się wpieprza, Wolf, ale nie wiem, kto to może być... Koller zwrócił się do kanclerza. - A ty, mój przyjacielu? Znany jesteś ze swego instynktu samoza- chowawczego... Czy wiesz, kto mógłby próbować powstrzymać "Spar- takusa"? Glock sapnął. - Każdy kraj w Europie. A takźe Stany Zjednoczone i Izrael. Wywiady tych krajów... -Uśmiechnął się blado. -Poszukałbym raczej na zewnątrz niż w środku twojego kółka... Przecież nie muszę ci doradzać w sprawach twojego własnego bezpieczeństwa. Kanclerz wstał, poprawił dwurzędową marynarkę. Podszedł do barku, nalał sobie brandy i wzniósł kieliszek. - Za zamęt - powiedział ponurym tonem. Profesor obudził się i poczuł zapach śniegu. Jednak obudził go jakiś dźwięk: Leżał spokojnie pod kocami. Okno w sypialni na poddaszu było otwarte. Znowu coś usłyszał. Chrzęst kroków na świeżo spadłym śniegu. Nie był to człowiek zamiatający ścieżki. Profesor wstał z łóżka. Miał na nogach skarpetki, bo było mu zimno w nocy. Przeszedł przez pokój i spojrzał w dół. Śnieżny puch sypał się z drzew, wirował chmurami, zwiewany wiatrem. Znowu usłyszał chrzęst. "Do diabła... Czy nie mam prawa porządnie się wyspać?" Zdawało mu się, że dostrzegł przesuwający się cień. Dopóki ten ktoś znajdował się na zewnątrz, nie był groźny. Włożył szlafrok, znaleziony po omacku w szafie. Był to gruby damski szlafrok z jakiegoś ciepłego materiału. Potem sięgnął po broń na nocnym stoliku. Z tego samego pistoletu zastrzelił człowieka w Wannsee. Zawsze mogło grozić jakieś niebezpieczeństwo. Zabijesz jednego, a wkrótce zjawiają się następni i też ich trzeba zabić. Miał dość zabijania, co oznaczało, że za długo siedzi w tym interesie. Poruszając się w ciemności, poszedł korytarzem do pokoju Eriki. Wyszep- tał jej imię od drzwi. - Nie śpię - odpowiedziała. - To dobrze. Ktoś jest na zewnątrz. Obawiam się, że nie ma dobrych zamiarów. Nie martw się. Nie ma się czym przejmować. - Zaśmiał się cicho. Drżały mu kolana. Miał nadzieję, że to z zimna. Powiedział jej, żeby została w swoim pokoju, dopóki nie przyjdzie po nią. - Ubierz się - dodał. - To nie potrwa długo. Wrócił na korytarz i podreptał w kierunku schodów. Nie mogli uczynić im żadnej krzywdy, dopóki byli na dole. Dlatego też musiał powstrzymać ich przed wejściem po schodach. Zapewne sądzili, że mają do czynienia z samotną dziewczyną. Miał nadzieję, że nie zauważyli jego range rovera, zaparkowane- go między drzewami. Czy przybyli, by ją zabić, czy po to, by zabrać do domu, do tatusia? Weszli do środka. Całkiem nieźle sobie radzili. Nie narobili hałasu. Usłyszał, jak do siebie szepczą. Profesor ziewał nerwowo, chociaż wcale nie chciało mu się spać. Nieproszeni goście wpadali w ciemnościach na meble, przeklinając cicho. Samotna dziewczyna. Nie traktowali tego zbyt poważnie. Nie znali rozkładu budynku. Nic wcześniej nie zaplanowali. Wchodzili na palcach po schodach wprost na niego, gdy otworzył do nich ogień. Spadali ze schodów, strzelając na oślep w sufit. Krzyczeli okropnie. Profesor zmienił magazynek, stanął za rogiem i włączył światło przełącz- nikiem u szczytu schodów. Rzeźnia. Pierwsze strzały trafiły jednego z nich w pierś i brzuch. Drugi dostał dwie kule w plecy. Pierwszy był martwy. Drugi miał dziurę w płucach, nie nadającą się do naprawy. Umarł na oczach Profesora. Profesor dopiero teraz za- stanowił się, czy gdzieś nie kryją się posiłki. Zastosował technikę prymitywną, pozbawioną finezji. Wyszedł z wprawy. Erika stała na szczycie schodów i patrzyła na niego z góry. Musiał wyglądać koszmarnie w wełnianym damskim szlafroku. Brakowało mu tylko wałków i siatki na głowie. - Chyba nie zamierzasz zejść? - powiedział. Zeszła. Była przerażona. Spojrzała na pierwszego mężczyznę, leżącego na plecach, z otwartymi oczami i zakrwawioną klatką piersiową. - Pracuje dla mojego ojca - powiedziała głosem pozbawionym emocji. - Widywałam go w domu, zajmował się ochroną. Ojciec przysłał go tu z bronią... aby mnie zabił. - Profesor wyciągnął ręce, aby ją objąć, pocieszyć, gdyby chciała popłakać. Nie było to konieczne. - Mam rację. Wiedziałam, że mam rację. Karl-Heinz miał rację. Zabije mnie z powodu swojego cholernego "Spartakusa"! Niszczy wszystko, co stanie mu na drodze. Uważa się za Boga, myśli, że jest panem życia i śmierci innych ludzi.... - Chodź - powiedział Profesor. - Spakuj rzeczy. Czas, żebyśmy się stąd wynieśli. Nie wiem, czy ci faceci przyszli sami. Muszę cię zabrać w bezpieczne miejsce. Skinęła głową i poszła na górę. Zabrał broń i zaczął się zastanawiać, jak usunąć zwłoki. Kiedy zeszła na dół, był już ubrany we własne rzeczy i przygotowywał kawę w kuchni. Podeszła do szafy, wyciągnęła kasetę wideo i wrzuciła ją do torby. Profesor podał jej filiżankę gorącej kawy. Upiła łyk i ogrzała sobie dłonie. Miała oczy zaczerwienione od płaczu. - Zabije również moją matkę. Jest taka chora, że łatwo będzie to zrobić. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Na dworze było zimno. Śnieg kłuł w twarz. Wiatr świszczał w wysokich drzewach. Profesor nie zauważył ich samochodu, ale swój odnalazł pod gałęziami potężnego świerka. Jak to dobrze, że zmienił starego volkswagena na rovera. Podróż garbusem byłaby teraz okropna. Okrył Erikę kocem i wrzucił torby do tyłu. Uruchomił silnik, którego cichy pomruk dodał mu otuchy. Nie włączając świateł dojechał do drogi. Nie było żadnego ruchu. Świeży śnieg zasypał ślady kół, jeśli napastnicy w ogóle tu dojechali. Gdzie ich samochód? Po dwudziestu minutach jazdy w bocznym lusterku pojawiła się ciężarów- ka. Przyklejona do jego bagażnika, nie chciała wyprzedzić na krętej drodze. Wiedział, na co się zanosi, ale nic już nie mógł na to poradzić. Faceci, których zabił, nie przyszli sami. Poczuł, jak ciężarówka taranuje rovera. Zarzuciło go na warstwie śniegu i lodu. Stracił panowanie nad kierownicą. Na poboczu nie było barier ochronnych. Zaczęli zsuwać się w dół... Próbował osłonić ją sobą, ochronić przed uderzeniami, przed rozprys- kującym się szkłem.... Wydawało mu się, że samochód spada tak bez końca, gdy nagle coś rozbiło przednią szybę i do środka wpadło zimne powietrze, śnieg, kamienie. Samochód zakołysał się na boki, zaczął się toczyć... Drzwi wyłamały się ze zgrzytem... Modlił się, aby benzyna nie wybuchła... Potem już nic nie słyszał, nie widział ani nie czuł. Rozdział 56 Zabawka strachu Cooper włączył światło i przeraził się. Potarł czubkiem buta plamy na wytartym dywanie i deskach podłogi. Z góry dochodziły odgłosy krzątaniny w sypialni. Beate podeszła do schodów i pokręciła głową. - Wyjechała. - Patrzyła na niego przez chwilę. Słyszała wiatr, tworzący zaspy za oknem. - Co robisz? - Na całej podłodze jest krew. Dziura po kuli w suficie -wskazał na górę, a potem na podłogę, gdzie osypał się tynk -i druga dziura w ścianie. Pełno krwi. - Czy to znaczy, że przyjechali tu i zabili ją? - Przytrzymała się poręczy. - Nie wiem. Tyle tu krwi, a ty mówisz, że wyjechała. Co z jej ubraniami? - Zniknęły. Zostawiła tylko parę rzeczy. W domu było bardzo zimno. W kuchni stały nie pozmywane naczynia. Ekspres do kawy, talerz z zaschniętymi resztkami ciasta, łyżeczki, widelczyki, dwie filiżanki po kawie, jedna z widocznymi smugami szminki, druga bez. Beate zauważyła, że Cooper zastanawia się nad czymś. - Ktoś spał w drugiej sypialni. - Mężczyzna czy kobieta? - Nie wiem. Johnie, jak myślisz... czy ktoś tu zginął? Wzruszył ramionami. - Nie ma ciała. Może tak, może nie. - Zabrali ją, prawda? - Nic nie wiadomo... - Kogoś tutaj zastrzelono. Wątpię, żeby zrobiła to Erika... Zatem strzelał toś inny. Ten skurwysyn Koller... dostał ją! Albo ją zabił! - Uderzyła dłonią w blat kuchenny i strąciła filiżankę na podłogę. Zbiła się z głośnym trzaskiem, który zabrzmiał w pustym domu jak wystrzał. - Nie wiem, co teraz możemy zrobić. - Odwróciła się i spojrzała na niego. Nigdy dotąd nie szukała u niego pomocy. - Nie ma sensu tu siedzieć - stwierdził. - Nikogo nie ma w domu... Możemy spróbować jej poszukać. Wracajmy więc do Berlina, gdzie jest Koller i cała ta... - czuł, że zaraz wybuchnie - cała ta cholerna banda. Pomaszerowali po świeżo spadłym śniegu. Widniały na nim tylko ślady ich stóp i opon ich samochodu. Całą resztę zasypał świeży puch. Zresztą Cooper nie był najlepszym tropicielem. Dlaczego wszystko musi się dziać w śniegu? Wszystko zawsze zdarzało się wówczas, gdy padał śnieg... Wsiedli do samochodu i ruszyli do Berlina. Zapadła ciemność. Wiatr od jeziora Wannsee kąsał przenikliwym zimnem, przenikał aż do kości. Cooper stał samotny i zziębnięty, ukryty za wysokim żywopłotem. Podmuchy wiatru zwiewały krople deszczu na kark. Śnieg przestał padać, kiedy opuścili góry. Obserwował niski, nowoczesny biały dom. Deszcz wydawał dziwne dźwięki, uderzając o powierzchnię wody jeziora, odbijając się od dachu suchego doku, rozbryzgując się na kamiennym dziedzińcu, bębniąc w metalowe ogrodowe meble. Łodzie uderzały o na- brzeże. Z pobliskiego domu dobiegały dźwięki muzyki tanecznej. Nad głową Coopera i za jego plecami drzewa skrzypiały na wietrze, liście pod stopami nasiąkały wilgocią. Dom Wolfa Kollera był pogrążony w mroku. Cooper pomyślał, że przed odejściem jeszcze raz warto rzucić nań okiem. Wyszedł z głębokiej ciemności, przekradł się przez dziedziniec i zajrzał w okna. Skrzypiały złowieszczo letnie meble. Połowę z nich już okryto na zimę plastikowymi pokrowcami. Był zmęczony, piekły go oczy. Zdrzemnął się trochę w drodze powrotnej, gdy Beate prowadziła. Gdy on prowadził, Beate nie była w stanie zasnąć. Odwiózł ją do telewizji. Wytrzyma jakoś dzięki kofeinie i tabletkom pobudzającym. Ziewnął. Poczuł się jak intruz w posiadłości Gatsby'ego na Long Island. Odwrócił się, spojrzał na wodę i dostrzegł światło na cyplu. Pomyślał o Redfordzie w roli przeklętego Gatsby'ego, skrytykowanego przez recenzen- tów; potem pomyślał o Alanie Laddzie, który wcześniej grał tę rolę. Marzył o powrocie do Bostonu, gdzie mógłby wejść do własnego kina i obejrzeć coś starego, coś dobrego... Wiecznie młodą Claudię Cardinale... Nie zauważył w domu żadnych oznak życia, ale obawiał się systemów alarmowych. Westchnął, raz jeszcze zerknął w ciemność za szybą. Ogarnęło go przygnębienie i uczucie samotności. Martwił się o Erikę, a gdy zobaczył pusty dom, zaniepokoił się też o Lee. Nagle poczuł coś uwierającego pod łopatką. Nie było wątpliwości, że to lufa pistoletu. Mówiono do niego po niemiecku, ale nic nie rozumiał i przestraszył się, że zachowa się niewłaściwie i zginie. Pchnięto go do przodu. Przeszli pod taras, wystający z tyłu budynku na wysokości drugiego piętra. Kiedy schronili się przed deszczem, tamten człowiek położył mu dłoń na ramieniu i obrócił do siebie. Werner Paulus. Siedzieli w kafejce i popijali aromatyczną kawę. Paulus czekał, aż Cooper skończy wyjaśnienia. - Ponieważ dom w górach był pusty, zawiozłem ją z powrotem do Berlina, a sam przyjechałem tutaj. Nie miałem żadnego planu. Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie jest Wolf Koller... może chciałem go zobaczyć, przekonać się, czy rzeczywiście zorganizował zniknięcie córki... Nadal wydaje mi się to nieprawdopodobne. - Rozumiem. - Jednakże, jak sam się pan przekonał, dom był zamknięty. A co z rezydencją w Grunewaldzie? Paulus pokręcił głową. - Również jest pusta. Wygląda na to, że wszyscy zniknęli. Kilroy, Wolf, Gisevius... kanclerz... - I moja siostra - dodał Cooper. - Wszyscy rozwiali się jak dym. - Wie pan, że Stiffel nie żyje? - Tak. - Czy wie pan coś o Berndzie Schmidcie? - O ojcu Karla-Heinza? O co panu chodzi? - Zniknął razem z żoną. Ciekawski sąsiad zauważył, że zostali zabrani przez jakichś mężczyzn, którzy przyjechali, jak to określił, największym samochodem osobowym świata. Cadillac, bardzo stary, w idealnym stanie. - Czy to znaczy, że Koller odkrył, jaką rolę odegrał tu ojciec Kar- la-Heinza? - Tak przypuszczam. Z tego, co wiem, Schmidt zamierzał zastrzelić Wolfa i Wolf się o tym dowiedział. Kto jednak zabił Stiffela? Nie wiem, mogę tylko zgadywać. Cooper zamówił jeszcze jedną kawę i czekoladowe ciasteczka. W kafejce było bardzo ciepło. Może wreszcie pozbędzie się tego chłodu, który przenikał go do kości. - Taki człowiek jak Koller nie może zniknąć na długo. Jest zbyt ważny. Kanclerz też nie może się rozpłynąć w powietrzu. Musi się codziennie pokazać. W przeciwnym wypadku cały kraj zauważy jego nieobecność. - Wypił łyk kawy i ogrzewał dłonie o filiżankę. - Nie wygląda pan na emeryta, inspektorze. Nie przekona mnie pan, że to, co pan robi, wynika tylko z nawyku. - Nie sądzę, żebym pana przekonał. Nawet nie będę próbował. Jestem zatrudniony. Mam szefa. Odszedłem z policji. - Chwileczkę! Więc dla kogo pan pracuje? Paulus zaśmiał się i pogroził Cooperowi palcem. - Ściśle tajne. - Musi pan wiedzieć, co się naprawdę dzieje, gdyż w przeciwnym razie krążyłby pan jak we mgle... - Czegoś się domyślam. Nagle ludzie, dla których pracuję, nie wiedzą, co się dzieje. Chociaż sami to zorganizowali. Niezły żart, prawda? - Kto to zaczął? - Nie uwierzy mi pan, gdy panu powiem. - Dlaczego pan tak uważa? We wszystko uwierzę. Nawet w to, że jest pan ósmym krasnoludkiem i pracuje dla Królewny Śnieżki. - Od wielu lat pracuję dla moich obecnych szefów. - jak to możliwe? Przecież całe wieki był pan gliniarzem. - Tak, od bardzo dawna. Policja była, jak to mówicie, "pierwszym etatem". Poza tym przez wiele lat pracowałem jeszcze dla kogoś. Nadal dla nich pracuję. Cooper przez chwilę pomyślał. '' - Czy jest pan dobrym czy złym facetem? - Nie sądzi pan, że takie rozróżnienie nie pasuje do dzisiejszych czasów? ' - Porozmawiajmy o Wolfie. Gdzie on jest, do diabła? Gdzie jest moja siostra? Dlaczego właśnie teraz postanowił się ukrywać? - Może boi się, że ten, kto chciał go zabić, znowu spróbuje. Przypomina swojego ojca, podnieca się i denerwuje wówczas, gdy powinien zachować spokój... Proszę tylko popatrzeć. Wokół same morderstwa. Za niektóre ponosi odpowiedzialność, za niektóre nie... Potem każe zamordować Schmid- tów... - Prywatna "Noc Długich Noży". - Tak. - Kogo się jednak boi? Kto go naciska? - Najważniejsze, że czuje, iż jego planowi grozi niebezpieczeństwo. Dlatego musi szybko wykonać jakiś ruch. - Paulus przyjrzał się resztkom kawy w filiżance i niedopałkowi papierosa. - żona, córka, przecieki, na- pływający czas - Wolf ma o czym myśleć. Czym przejmuje się najbardziej? Nie wiem. Z całym jednak szacunkiem, panie Cooper - nie zawsze ufam Amerykanom. Nie są ani tacy prostolinijni, ani otwarci, za jakich chcą uchodzić. Często u nich prawica nie wie, co czyni lewica. - Nie mam pojęcia, do czego pan zmierza. Cóż na przykład może pan wiedzieć o metodach postępowania władz amerykańskich? - Znacznie więcej, niż pan sądzi... Przez lata sporo się dowiedziałem - odrzekł ze smutnym uśmiechem. Cooper czekał w biurze Beate. W pokoju było gorąco i co chwila zapadał w drzemkę. Pojawiła się nagle i padła na krzesło za biurkiem. Chwyciła filiżankę, ujrzała do środka i szybko odstawiła. Cooper spoglądał na Beate bez słowa. Oczy piekielnie go piekły. - Wolf i cała reszta zniknęli. Oba domy są puste... - Rozumiem. - Westchnęła i potarła powieki. - A więc wygra. - Doprowadza mnie do szału to, że nawet nie wiemy, co oznacza wygrana Wolfa. Z pewnością jednak nie będzie niczym dobrym dla Eriki i Lee. Ciągle się zastanawiam, czy mógł zabić swoją córkę... - Kanclerz powrócił do Bonn. Dostrzeżono dwóch rosyjskich dyploma- tów wchodzących bocznymi drzwiami na tajne spotkanie. Specjaliści od rolnictwa. Podobno Rosja tej zimy znowu będzie głodować, a Wolf Koller zawsze potrafił wykorzystać taką sytuację... Stąd to całe gadanie o nowym układzie handlowym, o pomocy dla Rosjan, o poprawie wizerunku Niemiec wobec reszty świata. Ocalenie głodujących Ruskich zamiast wspierania własnych neonazistów. Wszystko żeby odwrócić uwagę społeczeństwa od neonazistów... żeby nie pytano, dlaczego nie próbujemy zahamować ludobójs- twa uprawianego przez Serbów... - Wszystko, co mówi się o cywilizacji europejskiej, jest nieprawdą - stwierdził sennie Cooper. - Europa nie ma dobrej pamięci. Europa niczego się nie nauczyła. Europa zawsze miała jedną prostą zasadę: chciała, żeby jej ktoś przewodził. Europa to nie idealizm, bezinteresowność... - Czyżby Ameryka była taka bezinteresowna? - zapytała z uśmiechem Beate. - Niezupełnie. Chyba jednak bardziej niż inni. - Jankesi nigdy niczego się nie nauczą. Taka jestem zmęczona. Jedźmy do domu. Wzięła go pod rękę. Tak oto nieoczekiwanie okazało się, że dom Beate jest ich wspólnym domem. Ponieważ miał za sobą długi lot i był zmęczony, a w dodatku padało i było ślisko, zaczekał na taksówkę przy wysadzanej drzewami ulicy w Charlottenbu- rgu. Nie wiedział, że znajduje się niedaleko słynnego na całym świecie popiersia Nefretete. Niedaleko pałacu Charlottenburg, zasnutego deszczem i mgłą. Spojrzał na oświetlone okno, które lśniło żółtym blaskiem w ciemności. Wyjrzał przez nie na ulicę jakiś człowiek, przytrzymując odciągniętą firankę. Mężczyzna w taksówce palił cygaro, wydmuchiwał kłęby dymu przez okno, gdy człowiek, który przed chwilą wyglądał zza firanki, podszedł szybkim krokiem, osłonięty parasolem. Miał szarą, ospowatą cerę. Dźwigał nieporęcz- ną paczkę, długości spinningu, ale dużo grubszą. Był Amerykaninem. - Wiesz, jak się tym posługiwać? Mężczyzna na tylnym siedzeniu wzruszył ramionami. - To chyba nie twój interes, prawda? - Możesz narobić piekielnego zamieszania... - W razie czego to ty będziesz miał kłopoty. - Chcę tylko powiedzieć, żebyś był ostrożny. - Dobrze. Już powiedziałeś. Dzięki za pomoc. Taksówka odjechała od krawężnika. Mężczyzna na tylnym siedzeniu rozwinął paczkę, starannie odkładając arkusze brązowego papieru. Broń miała rękojeść jak bardzo duży pistolet, odkładaną kolbę i dodat- kową podpórkę pod lufę. Tuż przed osłoną spustu znajdował się duży, okrągły magazynek, w któ- rym mieściło się dwanaście nabojów do dubeltówki. Przełącznik na ma- gazynku umożliwiał strzelanie ogniem ciągłym. Po naciśnięciu spustu i wy- strzeleniu pierwszego naboju natychmiast z magazynka do komory trafiał następny nabój. W rezultacie działało to jak karabin maszynowy, z pie- kielnym hałasem wystrzeliwujący dwanaście nabojów w trzy lub cztery sekundy. Broń tę, nazywaną "zamiataczem ulic", wykonywano wyłącznie na zamówienie. Mężczyzna w taksówce uważał, że ta broń to najbardziej przerażająca zabawka, jaką kiedykolwiek wynaleziono. Przy strzelaniu z wolnej ręki trafienie w cel uniemożliwiał zbyt silny odrzut. Śmieszne, ale ta broń była całkowicie legalna, przynajmniej w starych dobrych Stanach Zjednoczonych Ameryki. Nie została uznana ani za automatyczną, ani półautomatyczną, skoro użytkownik musiał za każdym razem naciskać spust. Położył broń na kolanach i wyjrzał przez okno w deszczową noc. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Czekali w mroku na górze, tuż pod świetlikiem. Cooper i Beate byli tak zmęczeni, że nawet nie zajrzeli do kuchni, żeby napić się kawy i zjeść cokolwiek. Byli zbyt zmęczeni, aby rozmawiać o Erice i Lee, obmyślać plany na następny dzień. Cooper pamiętał, że musi za- stanowić się nad czymś, co mu powiedział Paulus... Co to było?... Ach, tak, powiedział, że przez wiele lat miał innego pracodawcę, kogoś, kto go nadal zatrudnia. Ciekawe, trzeba będzie wrócić do tego jutro. Kiedy dotarli do szczytu schodów i zaczęli zrzucać mokre ubrania, zapaliły się światła i zobaczyli trzech mężczyzn w płaszczach. Dwóch z nich trzymało dziewięciomilimetrowe beretty, takie jakie mieli Denlingerowie podczas zamieci... Tak właśnie pracował mózg Coopera, powoli, metodycz- nie, próbując pojąć, co się dzieje. Gestem pokazano im, że mają podnieść ręce. Mówili po niemiecku, co jeszcze bardziej denerwowało Coopera, który nie rozumiał ani jednego słowa. Beate pobladła, wyglądała jak śmierć. Próbowała z nimi rozmawiać, zadać jakieś pytania. Wszystko to było takie żałosne, żenujące. Nieproszeni goście wyjaśniali Beate, co chcą zrobić z Cooperem. Nagle z Cooperem coś się stało. Przestał panować nad sobą. Ogarnęło go szaleństwo. Machnął potężnym ramieniem, uderzając z całej siły w twarz jednego z napastników, który przewrócił się na kanapę. Padając nacisnął spust i wystrzelił dziurę w grubej belce na suficie. Cooper rzucił się z impetem na drugiego. Pchnął go, jakby grał w futbol amerykański. Facet padł plecami na biblioteczkę. Jakieś rośliny, które dogorywały na półkach, pofrunęły w powietrze. Kiedy Cooper uderzył go głową w twarz, miał już o jednego przeciwnika mniej. Wtem ktoś skoczył mu na plecy. Cooper zatoczył się, padł na ścianę, odgrażając się w duchu, że połamie wszystkie kości skurwielowi. Ktoś zamachnął się, chcąc go trafić w głowę. Cooper chwycił halogenową lampę i jak pałką uderzył nią napastnika prosto w twarz. Ktoś wbił Cooperowi pięść w brzuch i nagle zabrakło mu powietrza. Zawirowały mu przed oczami białe, srebrne i czerwone punkciki. Usłyszał krzyk Beate. Ktoś wrzeszczał po niemiecku, huknął jeden strzał, drugi. Cooper był pewien, że skurwiele postrzelili go, i machał lampą bez przerwy. Nagle zobaczył, że jeden z nich przyciska Beate pistolet do skroni. Poczuł, że słabnie, że zaraz zwymiotuje. Kolana zrobiły mu się miękkie, żałował, że narobił takiego bałaganu w jej mieszkaniu, żałował, że umiera, choć to nawet niezły sposób na odejście z tego świata. Pomyślał o Lee, co się stanie z Lee, i poczuł, że spada z bardzo wysoka. Stracił przytomność... Padało i było zimno, gdy uruchomili olbrzymiego cadillaca, zaparkowane- go' po drugiej stronie ulicy obok kutego w żelazie pisuaru przy parku. Podjechali tyłem do wysokich drzwi budynku i na pół wynieśli, na pół wyciągnęli na deszcz wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę. Popycha- li go, taszczyli, przeklinali i wcisnęli w końcu przez drzwi na głębokie skórzane siedzenia z tyłu. Kobieta umilkła po jednym ciosie w twarz. Wyglądało na to, że ma trudności z oddychaniem, ale wkrótce nie będzie to miało żadnego znaczenia. Jeden z nich usiadł z tyłu. Założył kobiecie na głowę worek i obwiązał drutem. Szarpnął głowę mężczyzny, naciągnął mu podobny worek i zacisnął mocno drut, aż wpił się w szyję. Ale z nimi walczył! Czy nie lepiej było zabić go na miejscu... Co to w końcu za różnica? Jednak w tej branży od początku wbijano im do głowy, że mają wykonywać rozkazy. No i proszę, co się stało z tym biednymi Schmidtami... On sam osobiście lubił Schmidta, ale jak zaczęli jęczeć, przewracać się co chwilę, to człowiek był zadowolony, że można się ich wreszcie pozbyć, zabić, przepuścić przez Mutterland... Mutter- land... tak nazywali zgniatarkę w przetwórni odpadów... Rozdział 37 Ned w nocy ~ed Cheddar leżał w łóżku z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zasnąć, niespokojnie rozważając, czy dobrze to rozgrywa, czy nadal tkwi w nim ten geniusz, który dostrzegł przed laty Emory Leighton Hunn? E.L. Hunn, szpieg nad szpiegami. Wszystkiego nauczył się od E.L. Hurma i teraz wędrował po ciemnym pustkowiu, niepewny swoich motywów, niepewny, jak osiągnąć wyznaczone cele, następny szpieg pochwycony i wyry- wający się z własnej, straszliwej sieci... Pomysł był niezły, przynajmniej na początku, choć może niezbyt oryginal- ny: użyć Wolfa Kollera, którego wykorzystywał od lat ku obopólnemu zadowoleniu -do zmiany w niemieckiej polityce, do wprowadzenia pewnego niezadowolenia w nowo zjednoczonych Niemczech dzięki usługom świad- czonym przez Joachima Stiffela. Niemcy, zagrożone ruchem neonazistows- kim, to Niemcy pod mikroskopem, Niemcy skrępowane i trzymane w ryzach przez oślepiający blask świateł reflektorów. Niemcy mniej potężne, niż wskazywałby na to narodowy charakter, powierzchnia i możliwości gos- podarcze. Była to polityka powstrzymywania ekspansji Niemiec, której zasady wysmażali profesorowie akademiccy, emerytowani generałowie i Bóg jeden wie kto jeszcze. Jakoś sprawa wymknęła się z rąk. Wolf Koller przeobraził ją w coś zupełnie innego... Duma Kollera, poczucie niemieckiego posłannictwa... Ned Cheddar nie mógł zasnąć ze strachu, że obudzi się w dniu, gdy plan o nazwie "Spartakus" zmieni cały świat... Delaney na własne oczy widział, jak zabito Stiffela -to musiał być pomysł Kollera. Wykorzystał Stiffela, ale ponieważ za dużo wiedział on o roli Kollera w ruchu neonazistowskim, nie miał prawa żyć dłużej. Koller rozkazał, aby zabito Karla-Heinza i Schmidtów... To początek wojny. Wojny, której Ned Cheddar nie wypowiedział i nie rozumiał. Wszystko ze względu na "Spartakusa", który stał się dla Kollera ważniejszy niż związek z Cheddarem, a tym samym z Ameryką. Emory Leighton Hunn zawsze określał prywatne wojny mianem wojny tajnej, gdyż nikt o nich nie słyszał ani nie opisywał w gazetach. Jednak bez wątpienia wojna się rozpoczęła. Hunn zawsze cytował fragment z Szekspira, mówiący o tym, co dzieje się z ludźmi, gdy ogarnie ich wojna. Cheddar wstał, wziął okulary do czytania, włożył stopy w kapcie i podreptał do biblioteczki. Odnalazł stary egzemplarz Dzieł zebranych Szekspira o pożółkłych stronicach, rozdartej obwolucie, z kartkami z cienkiego papieru biblijnego. Zaniósł książkę do łóżka i usiadł, opierając się na poduszkach. Okulary tkwiły mu na czubku nosa. Czy to był Henryk IY? Nie, nie, Henryk V, ten fragment o dniu świętego Kryspina... coś o Anglikach, którzy leżąc w łóżku żałują, że nie są pod Azincourt... O, jest... W pokoju nic tak miecza nie ozdabia, Jak owa skromność cicha i pokora, Lecz gdy wam w uszach zabrzmi surma wojny, Wówczas tygrysy naśladować trzeba! Wyprężcie żyły, wszystką krew przyzwijcie, Zeszpećcie gniewem swą piękną naturę, Źrenicom groźne nadajcie spojrzenie, Niech wyzierają z strzelnic waszej głowy, Jak spiże armat...* Tak, to wojna. Pod koniec dnia pozostało odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Kto najlepiej będzie naśladował tygrysy? Nie, nie można spać. Zbliżał się do sedna problemu, a musiał do niego dotrzeć. Przyszedł czas na pracę przez całą noc, jak za dawnych, dobrych czasów, przy żółtych kartkach notesu. Używał własnego pióra wiecznego mountblanc z serii "Lorenzo de Medici". Wolał pióro od oślizgłych długopisów, przydzielanych z urzędu, które zalegały szuflady jego biurka. Musiał wszystko zobaczyć wyraźnie, aby jak najlepiej przygotować finał gry. Co począć z tymi szaleńcami? Pióro wieczne w jego tłustych palcach kreśliło na żółtym papierze arabeski. Clint Kilroy był sprawnym zabójcą. Cheddar pracował z nim od dawna i wiedział wszystko o jego postępkach, zanim jeszcze został Kikoyem. Właśnie dlatego Kilroy był zmuszony rozpocząć z nim współpracę. Tylko śmierć mogła przerwać łączące ich więzy. Kilroy dobrze sobie radził z zabijaniem ludzi, chociaż trzeba przyznać otwarcie, że lat to mu raczej nie ubywało. Kiedy przyszedł czas pozbycia się raz na zawsze Wolfa Kollera - co teraz wydawało się nie do uniknięcia - Cheddar natychmiast pomyślał o Kikoyu... Koncepcja zabicia Wolfa Kollera sprawiała w pewien sposób przykrość Nedowi Cheddarowi, chociaż zawsze brano to pod uwagę w sytuacji awaryj- nej. Oczywiście istniała możliwość, że to Wolf Koller zabije Clinta Kilroya, ale Ned Cheddar wierzył, że Koller ma za wiele spraw na głowie, aby zastanawiać się nad osobliwymi więziami z wywiadem amerykańskim. W końcu to Ned Cheddar umożliwił Wolfowi Kollerowi zdobycie władzy, proponując poufnie pomoc i wsparcie Stanów Zjednoczonych Ameryki. To Ned Cheddar obmyślił plan wykorzystania neonazistów i tego cuchnącego łajna Joachima Stiffela do celów polityki zagranicznej USA. Sprawa była czysta, niemal aseptyczna: każdy o szczebel wyżej do Cheddara mógł wszystkiemu z czystym sumieniem zaprzeczyć. Żadnych śladów na papierze, nie groziło wymachiwanie doku- mentami, jak w wypadku Olliego Northa. Ned Cheddar znał się na swojej robocie. A tacy ludzie jak Burke Delaney czy Clint Kilroy nie istnieli w żadnej książce rachunkowej. Zresztą Wolf Koller też nigdzie nie figurował. Nikt na świecie nie mógł skojarzyć Neda Cheddara z Kollerem... Ned Cheddar nie wiedział, kto naprawdę zabił Stiffela, ale doszedł do wniosku, że musiał to być Koller. Ostatecznie zakneblował gębę komuś, kto wiedział za dużo. Stiffel mógł wskazać palcem Wolfa Kollera, ale nie miał nic na Burke'a Delaneya: Delaney został przydzielony do sztabu Stiffela, tak jak Kilroy był przedstawicielem Neda Cheddara w obozie Kollera. Cheddarowi nawet odpowiadało, że Koller pozbył się Stiffela, który przestał być użytecz- ny. Zaoszczędziło to Burke'owi Delaneyowi roboty. Ach, stary Burke. Ogniwo łączące z przeszłością, z czasami kopania tunelu pod Murem, ze starą gwardią, człowiek, który zdobywał doświadczenie, gdy grano jeszcze w sposób tradycyjny. Burke Delaney, agent z wielką praktyką. Niewielu z nich pozostało przy życiu, a tylko garstka była w stanie jeszcze wziąć udział w grze. Gdyby Burke umiał robić coś innego, to pewnie dawno przeszedłby już na emeryturę. Taka była prawda. Burke był starsży od Czerwonego Sebastiena. W przeciwieństwie do Sebastiana, Burke'a nigdy oficjalnie nie spisano na straty, nie wysłano na cmentarz. Cheddar nie wiedział, co zrobi z Burkem po tej burzy. Trzeba będzie improwizować. O ile sytuacja Burke'a Delaneya była prosta i oczywista, o tyle całkiem inaczej przedstawiała się sprawa z Profesorem. Oficjalnie Profesor nie żył już od dwudziestu lat. Czy miało tak zostać? Czy musiał ponownie umrzeć? Dwadzieścia lat... Człowiek, którym był wtedy Profesor, śledził podziemne stowarzyszenia nazistowskie w Ameryce Południowej, gdy go zdemaskowano. Ktoś przypadkiem wpadł na to, co Profesor robi, i nie był z tego zadowolony. Należało się spodziewać, że naziści go zabiją. Ponieważ Cheddarowi zależało na tak utalentowanym człowieku jak Profesor, dokonano skomplikowanego szachrajstwa. Znaleziono sobowtóra, poczyniono pewne drobne poprawki w jego wyglądzie. Biedaczysko został zamordowany przez nazistów, którzy natural- nie sądzili, że załatwili właściwego człowieka. A nowy "nieboszczyk" stał się jednym z podwójnych agentów Cheddara. Rosjanie naprawdę myśleli, że zdezerterował. Uwierzyli mu. To chyba daje pewne wyobrażenie o stalowych nerwach tego gościa, jego zdolnościach aktorskich. Rosjanie w końcu zrobili go ekspertem od jankesów, czyli "jankeskim docentem", jak ich nazywano w moskiewskim Centrum - odpowiednikiem amerykańskich kremlologów. Nawet wykorzystano go do opieki nad słynnym trzecim człowiekiem, Kimem Philbym we własnej osobie, w czasie jego drugiego pobytu w Moskwie. Jednak przez cały czas pracował dla Neda Cheddara uważającego Profesora, czy Kiryła, bo pod tym imieniem był znany na wschodzie, za człowieka o najsilniejszych nerwach, jakiego kiedykolwiek poznał. Ned Cheddar za- stanawiał się, dlaczego nie może teraz znaleźć Profesora, kiedy tak go potrzebuje... Gdzie się podział? Ostatnimi na liście Neda Cheddara byli Wolf Koller i John Cooper. Zanim do nich dotarł, wysłał stewarda, ochroniarza z marynarki, po pizzę. Cukinia, kiełbasa, zielona papryka, dużo sosu pomidorowego. Jasne piwo. Wolf Koller. Wolf Koller, samozwańczy zbawca ojczyzny, którego Ned Cheddar wybrał, aby służył celom Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wszystko było doprawdy takie proste. Po zjednoczeniu Niemiec bardzo istotne było pod- trzymywanie reszty świata - czyli Europy i Ameryki, która według Neda Cheddara stanowiła właściwie cały świat - w stanie niepewności, a nawet strachu przed nowymi wielkimi Niemcami. Pewnej nocy w zaciszu kuchni w Georgetown, czekając, aż upiecze się kurczak w sosie ziołowo-czosnkowym, Cheddar doszedł do wniosku, że najłatwiej nacisnąć guzik z napisem "nazi- ści". Czy w tym wypadku "skrajni neonaziści". Na początek sprowadzić z powrotem nazistów. W rzeczywistości zagrożenie nie miało być zbyt poważne, jednak na tyle, aby wszyscy poczuli się niepewnie. Na tyle poważne, aby wywołać falę publikacji prasowych. Chodziło o podtrzymanie obsesji Niemców na swoim własnym punkcie, aby nie wyciągali łap po resztę Europy. Ned Cheddar nie opowiadał zbyt wiele o swoim planie. Większość jego budżetu pochodziła z ukrytych źródeł, a człowiek, którego wybrał do wsparcia neonazistów, był faktycznie dobrze do nich nastawiony. Nie powie- dział więc prezydentowi, ani też, co oczywiste, Wolfowi Kollerowi. Jak każdy maniak Wolf Koller miał słaby punkt: dał się przekonać, że w Niemczech panuje zbyt wielki liberalizm, że za dużo tu lewackich sentymentów, a Niemcy zmierzają ku chaosowi, ponieważ przyjęli za dużo cholernych imigrantów. Wszystko wymagało silnej ręki, odrobiny dawnego lekarstwa. Dzięki wspar- ciu finansowemu nowych nazistów, choć mogą mu się osobiście wydawać odstręczający, Wolf Koller będzie mógł skierować Volk i rząd na prawo, ku autorytaryzmowi, który tak sobie wysoko ceni. A takich ludzi jak Stiffel i jemu podobni nie musi zapraszać na obiad. Neonaziści nigdy nie zdobędą prawdziwej władzy, za to ludzie Kollera w końcu obejmą wszystkie stanowis- ka w rządzie. Jest to jedynie kwestia stworzenia odpowiedniej atmosfery. Do tego celu mieli służyć neonaziści - do wywołania strachu, który skieruje naród na prawo, do sfery Wolfa Kollera. Potem pojawił się "Spartakus". "Spartakus" był dla Neda Cheddara nowością, a on nie lubił, żeby go coś zaskakiwało. "Spartakus" oznaczał, że Wolf Koller wymyka się spod kontroli. Wolf Koller stworzył "Spartakusa". Ned Cheddar zanalizował przekaza- ne mu dane i już domyślał się, do czego to zmierza. Do czego pasuje tu John Cooper? Odłożył notatnik, skończył pizzę i piwo. Zgasił światło nad łóżkiem i zaczął drzemać, gdy nagle pomyślał o Johnie Cooperze. Co miał z nim zrobić? Przede wszystkim trzeba go trzymać z dala od Profesora. Można sobie wyobrazić, co by zrobił taki w gorącej wodzie kąpany Cooper, gdyby... Usiadł. Wyplątał się z prześcieradeł i sięgnął po pizzę. Z rozczarowaniem stwier- dził, że talerz jest pusty. Będzie musiał obudzić stewarda. Nie wymyśli przecież nic o pustym żołądku. Rozdział 38 Wolne atomówki Profesora wciąż piekielnie bolała głowa, ale i tak mieli szczęście, że nie połamali sobie gnatów. Pewnego razu w Albanii zbyt szybko jechał na zakręcie w deszczu - zginął łącznościowiec. A w Peru... Jednak tym razem nic takiego się nie zdarzyło. Zwymiotował w wyniku gwałtownego wstrząsu, a pas bezpieczeństwa tak poddusił Erikę, że zemdlała. Ominęła ją większa część zabawy. Nie widziała, jak wygląda świat zza szybko toczącego się w dół range rovera. Przypominał sobie to wszystko, gdy ich autobus podjechał do dworca Zoo w samym sercu Berlina. Spojrzał na Erikę, drzemiącą w fotelu obok. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, ogarniało go zdumienie. Jasne krótkie włosy, inne ubranie, makijaż. Beate zmieniła ją w kogoś zupełnie innego. Profesor poklepał ją po ramieniu i szepnął do ucha. Zatrzepotały powieki i Erika spojrzała na niego. - Gdzie jesteśmy? - Przy dworcu Zoo. A raczej przy tym, co zostało po wybuchu bomby. - Wskazał bariery, zagradzające kilka wejść. - Już? - Ziewnęła, przeczesała palcami włosy. - Jak się pan czuje? - W porządku. Wyspałaś się? Jak się masz? - Zesztywniałam. Trochę boli mnie kark, ale jakoś to przeżyję. - Jasne, że przeżyjesz, moja droga. Przepchnęli się przez rojowisko handlarzy narkotyków i dziwek. Złapali taksówkę. Zapadł zmrok i padał deszcz. Mżawka przenikała chłodem do szpiku kości. Podał adres tuż przy Ku'damm. Jechali do hoteliku, należącego do Klausa, starego agenta zachodnioniemieckiego, z którym kilka razy w prze- szłości skrzyżowali szpady. Teraz mogli sobie podowcipkować na ten temat. W końcu obaj przeżyli. Inni nie mieli takiego szczęścia. Raz strzelali do siebie w opustoszałej stacji U-Bahn, gdzie źle poszła wymiana więźniów. Zginęło wówczas paru facetów. Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, zburzono Mur i powstały jedne Niemcy, Profesor go odszukał. Wypili ze sobą sporo sznapsa, podzielili się starymi tajemnicami i pośmieli się niewesoło, wspominając tamten świat, który już nie istniał. Świat poszedł dalej i wydarzenia z czasów zimnej wojny wydawały się odległe o miliony lat. Po dwóch dziesięcioleciach od sfingowanej śmierci, po pracy w Moskwie, wciąż związany był z tym draniem Nedem Cheddarem nićmi cienkimi jak przędza pajęcza... Pracował w moskiewskim Centrum jako jeden z agentów Neda Cheddara, opiekował się Kimem Philbym i właściwie przez większość czasu doskonale się bawił. Nie przeszkadzały mu niedostatki życia w Rosji. Korzystał z przywile- jów przyznanych mu przez samego Philby'ego - dobrej wódki, ładnego mieszkania, ostatnich nagrań, nowoczesnego stereo. Nawiązał kilka bliskich przyjaźni w Moskwie, w tym z Konstantinem Orłowskim. Wysiedli z rozklekotanej windy w przytulnym holu. Stały tam wygodne wyściełane fotele, syczący grzejnik i bardzo zielone palmy, pokryte cienką warstwą kurzu. W recepcji młody człowiek w jaskrawozielonej marynarce sprawdzał rachunki. Popatrzył na brodatego Profesora o nieokreślonym wyglądzie i na dziewczynę z krótkimi jasnymi włosami, w czarnych spodniach i długim czarnym swetrze. - Idź po Klausa, chłopcze. - Ma dziś wolne. - Dla mnie nie ma. Powiedz mu, że Profesor czeka w holu. Powiedz mu, że to Kirył i "Piąta Beethovena". - Zmęczony, machnięciem ręki ponaglił chłopaka. - Przyprowadź go, synku. Na jednej nodze. - "Piąta Beethovena" był to stary szyfr, oznaczający sprawę życia lub śmierci. Erika skuliła się w jednym z wygodnych foteli. Gdzieś grał telewizor. Zasypiała, ssąc kciuk jak małe dziecko. Pojawił się Klaus w smokingu, w muszce i białej wykrochmalonej koszuli. Spodnie w paski, pantofle. Był niemal łysy, resztki siwych włosów miał zaczesane na niskie czoło. - Patrzcie, .kto się zjawił! O co chodzi, Kirył? - Spojrzeniem zmierzył ładną dziewczynę. - Moja siostrzenica. Nie bądź starym świntuchem, Klaus. Przynajmniej dbaj o pozory. Wyglądasz dziś niezwykle elegancko. - Bawię się. - Rzucił pożądliwe spojrzenie z ukosa. - A ja myślałem, że masz już to dawno za sobą. Potrzebuję pokoju. - Będziesz musiał spać ze swoją siostrzenicą... - Roześmiał się. Jego ponura twarz miała szary odcień. - Klaus... jesteśmy bardzo zmęczeni. Co masz? - Bardzo wygodny pokój. Już kiedyś z niego korzystałeś. - Doskonale. Obawiam się, że nie mam w tej chwili przy sobie dość gotówki. Wyszedłem w pośpiechu. - Jak zawsze masz u mnie kredyt, Kiryle. Klaus wyciągnął rękę i chłopak w zielonej marynarce dał mu klucz. Poprowadził ich przez hol do olbrzymich drzwi. Klaus otworzył drzwi, sprawdził, czy mają wszystko, co potrzeba, ukłonił się i wyszedł. Łoże było szerokie. Erika uśmiechnęła się do Profesora. - Nawet nie będę wiedziała, że pan tu jest. - Chrapię. - Jestem taka zmęczona, że nie usłyszę. Erika wzięła prysznic i wyszła z łazienki otulona we flanelowy szlafrok, który zabrała z domu w górach przed ucieczką. Wsunęła się do łóżka pod puchową pierzynę i zasnęła, zanim doszedł do drzwi od łazienki. Stał pod gorącym strumieniem wody, przytrzymując się poręczy wewnątrz szklanej kabiny. Miał kilka pękniętych żeber. Wiedział o tym, ponieważ zdarzało mu się to już przedtem: nie złamane, lecz pęknięte. Bolało, ale samo się zrośnie. W obracającym się, spadającym samochodzie doznał wstrząsu mózgu, ale nie widział potrzeby, żeby wspominać o tym Erice. Tylko by się zmartwiła. W najbliższej wiosce znaleźli lekarza, który obandażował zwichniętą kostkę Eriki tak mocno, że prawie nie kulała. Zapomniała już, że coś jej dolegało. Nałykali się dość środków przeciwbólowych. Rover był poważnie uszkodzony i miano go zaciągnąć do najbliższego garażu. Nie wspomniał o ludziach, którzy zepchnęli ich z drogi. Siedzieliby tam do tej pory i składali zeznania na piśmie. Erika wzięła się w garść i przestała w kółko powtarzać, że ojciec chce ją zabić. Teraz należało zachować spokój. Na łzy przyjdzie pora później. To właśnie poradził jej Profesor, który dobrze znał życie. Po prysznicu i starannym wytarciu się ręcznikiem Profesor podreptał do pokoju, gdzie Erika cichutko chrapała, oświetlona blaskiem dwóch stojących lamp. Usiadł w wielkim fotelu przed telewizorem i włączył CNN. Próbował się rozluźnić. Nie interesowało go, o czym mówią. Część dziennika poświęcono rozpadowi Związku Radzieckiego; reporter opowia- dał o układzie zawartym między Bushem a Jelcynem. Rosjanie mieli sprzedać Stanom Zjednoczonym materiały radioaktywne usunięte z głowic atomowych, wartości ponad ośmiu miliardów dolarów. Stany Zjednoczone wykonałyby wówczas magiczną sztuczkę, odsprzedając ten materiał z prze- znaczeniem do celów pokojowych... W głowie Profesora natychmiast włączyły się systemy alarmowe. Bóg jeden wie, co naprawdę Amerykanie z tym zrobią. Pewnie te materiały dostały się do jakichś pieprzonych contras czy innego Noriegi, który w danym momencie znalazłby się w łaskach... Profesor przypomniał sobie układ między Bushem a Jelcynem. Po pod- pisaniu świat odetchnął z ulgą. Jeszcze jeden wielki krok, zapobiegający wojnie nuklearnej. Jednak układ jeszcze nie wszedł w życie. Nie zwracał już uwagi na program. Myślał o kraju, w którym tak długo pracował. O starym współpracowniku z KGB, Egonie Rossowiczu, który z pewnością brał udział we wszystkich tego typu negocjacjach. Wspomniał, jak bardzo Rossowicz nienawidził Gorbaczowa za odejście od twardego kursu, jak musi nienawidzić Jelcyna za plany wprowadzenia gospodarki rynkowej, kapitalizmu. Myślał o Ukrainie. O tym jak zazdroszczą Rosjanom autonomii i potęgi, jak bardzo pragną spełnienia własnego przeznaczenia, niezależnie od tych "moskiewskich wieśniaków, głupców, doktrynerów". Zastanawiał się nad smutnym stanem rosyjskiej armii, w której kapitanowie i majorowie - nie mogąc znaleźć mieszkania w Moskwie i innych miastach - odbywali służby wartownicze, ponieważ nie starczało już do tych zadań prostych żołnierzy z poboru. Poprzedniej wiosny zaledwie jeden na pięciu poborowych raczył stanąć przed komisją. Wojsko ma kłopoty. Traci sens istnienia i wcześniej czy później zapragnie powrotu do przeszłości... A Ros- sowicz już od dawna ich podbechtywał... Konstantin Orłowski, prawa ręka Rossowicza, zjawia się na tajne spot- kania z Wolfem Kollerem, kanclerzem i takimi ludźmi jak Gisevius, Sebastien czy Clint Kilroy... Koller odwoływał się do niemieckiego nacjonalizmu.... a kanclerz martwił się koniecznością wprowadzenia stanu wyjątkowego... Profesor przypomniał sobie, jak wszyscy zastanawiali się nad "wolnymi atomówkami", które gdzieś krążyły po kraju powstałym po rozpadzie Związku Radzieckiego. W jaki sposób ma być wprowadzony w życie układ, który uzgodnili ze sobą Jelcyn i Bush? Wolne atomówki. Przypomniał sobie, że firmy Wolfa Kollera były zamieszane w sprzedaż surowców Chomeiniemu, Kadafiemu, a niedawno Saddamowi Husajnowi, i jak Amerykanie musieli na to przymknąć oczy, ponieważ sami stworzyli Saddama.... Amerykanie ciągle "tworzyli" jakiegoś maniaka, który zawsze w końcu zwracał się przeciw nim. Zawsze było tak samo. Stiffel zginął, neonaziści poszli w rozsypkę. Naród niemiecki potrze- bował silnego przywódcy i nowego rodzaju tożsamości, aby nie dopuścić do chaosu w związku z falą imigrantów, pojawieniem się Niemców wschodnich na rynku pracy, falą przemocy i kłopotami z Unią Euro- pejską... Nagle zwrócił uwagę na relację z Moskwy z placu przed moskiewskim Białym Domem, gdzie skrył się parlament. Kryzys przybierał na sile. Wrzało od kilku tygodni, ale ktoś dolał oliwy do ognia. Świt zaczął jaśnieć na niebie, ludzie śpiewali pieśni, obejmowali się, nieśli transparenty i flagi, podawali ręce kamerzystom. Nadjechały czołgi, aby obronić i ocalić rząd Borysa Jelcyna. Scena przypominała tamte pełne napięcia dni, gdy próbowano dokonać zamachu stanu przeciw Gorbaczowowi. Profesor wyobraził sobie przyszłość wypełnioną takimi scenami, całe lata takich scen, zanim demokracja wygra lub zostanie zdławiona. Tam liczyła się tylko niepodzielność władzy. Nie istniała tradycja kompromisu, wspólnej zgody - tego fundamentu demo- kracji. Dla większości Rosjan demonstracja nic nie znaczyła, a walka o władzę nie miała wpływu na ich życie, które w każdym wypadku będzie piekielnie ciężkie, tak jak przedtem. Na ekranie pojawił się reporter CNN z zarumienioną od lodowatego wiatru twarzą. Miał katar i;kichał, a za jego plecami przesuwały się tłumy demonstruj ących. "W Moskwie zbliża się świt. Dziesięć tysięcy demonstrujących ludzi spędziło tę mroźną noc tutaj, patrząc na czołgi stojące w złowieszczej ciszy. Borys Jelcyn nadal przebywa w środku Białego Domu, który widzicie państwo z tyłu. Jelcyn nie zgadza się na opuszczenie Białego Domu. Członkowie parlamentu rozeszli się, żeby wszystko przeczekać, spotkać się z wyborcami. Niektórzy dołączyli do tych dziesięciu tysięcy tutaj, żądających dymisji Jelcyna i powołania nowego rządu... W rozmowie o przyszłości Rosji często pojawia się nazwisko dawnego współpracownika KGB, przykutego do wózka inwalidzkiego Egona Rossowicza, uważanego za politycznego tradycjonalistę. Rossowicz nie aprobuje tego, że Jelcyn ma zaufanie Amerykanów, liczy na. ich pomoc, pokłada nadzieje w demokracji i kapitalizmie w amerykańskńń~, stylu:' Krążą pogłoski, że Rossowicz czeka na moment krytyczny, gdy Jelcyn będzie najsłabszy, aby ujawnić niezwykły nowy plan określający przyszłość Rosji, plan gospodarczy, który go wyniesie na najważniejsze stanowisko w kraju. Nikt jednak nie wie, co się wydarzy... i nikt nie jest do końca pewny, kto wydaje rozkazy stojącej tu armii, tym czołgom. Jeśli tłum zaatakuje Biały Dom i spróbuje zrzucić Jelcyna ze stanowiska, czy czołgi otworzą ogień do rodaków, aby ocalić rząd? Czy dołączą się do szturmu na Biały Dom w imię nowej Rosji pod przewodnictwem Egona Rossowicza? Czy rządy przyszłej Rosji oparte będą na demokracji, czy na dyktaturze w starym stylu? Czas to pokaże... Jedno jest pewne: mieszkańców Moskwy czeka kolejna niewesoła zima. Niepokoje wewnętrzne, niedobory żywności, braki w zaopatrzeniu. A na prowincji jest jeszcze gorzej. Wszyscy przewidują, że tej zimy nieuchronnie pojawi się głód. Gdzie w tej układance jest miejsce dla Amerykanów? Czy wysłano już pomoc? Czy Amerykanie lub Narody Zjednoczone zainter- weniują, jeśli armia się podzieli i dojdzie do wojny domowej? Co na to wielkie państwa europejskie, które z pewnością interesuje przyszłość Rosji? Co z Niemcami? Czy Niemcy mogą sobie pozwolić na rozpad Rosji lub oddanie władzy wojskowym? Czy nowa zimna wojna ogarnie kontynent? To niektóre pytania stawiane o świcie w Moskwie i na całym świecie. Tymczasem Jelcyn nie chce oddać władzy i za kulisami toczą się rozmowy. Egona Rossowicza nie widziano od kilku dni, od ostatniego przemówienia do narodu, w którym przedstawił kilka nowych propozycji, w tym odzyskanie Alaski, utworzenie nowych, silniejszych więzi wojskowych z Arabami i wykorzystanie jądrowej broni taktycznej przeciwko wszelkim ugrupowaniom sprzeciwiającym się jego planom wobec Rosji. Gdzie jest jednak jego plan gospodarczy? Co pociągnie za sobą? Gdzie jest sam Rossowicz? Te pytania pozostają na razie bez odpowiedzi. Z Moskwy dla CNN mówił Kirk Robbins. Czekam na nowy dzień, czekam, aby się dowiedzieć, czy dzisiaj Rosja znowu się zmieni..." Nagle Profesor wszystko zrozumiał. Siedział z wyrazem rozbawienia na twarzy, zdumiony śmiałością planu. Oczywiście, ktoś musiał ich powstrzymać. Jutro. Był zbyt zmęczony, aby o czymkolwiek myśleć dzisiaj. Jutro zadzwoni do Paulusa... i Delaneya... Musiał być w to zamieszany Ned Cheddar... Zasnął pomimo bólu żeber i głowy, a dziewczyna, którą ocalił, chrapała cicho w łóżku. Ned Cheddar wstał i ubrał się, a potem z uzbrojonym ochroniarzem z piechoty morskiej poszedł przed świtem na spacer po Georgetown. Młodzi biurokraci już wstali, obmyślali, jak zachować swe stanowiska lub wspiąć się jeszcze wyżej czyimś kosztem. Sekretarz do spraw transportu wyprowadzał swoją ostrą alzacką sukę, która bardzo się podobała Cheddarowi. Na podjeździe czekał samochód. Kierowca zagłębił się w "Washington Post". Bardzo bezpieczne sąsiedztwo. Jeden z doradców prezydenta wyjechał tyłem spod domu i ruszył do pracy. W Waszyngtonie wstawano wcześnie. Unosiła się lekka mgła i było bardzo cicho, ale wszędzie wyczuwało się pulsujące życie. W oknach stały już przyozdobione na święta choinki. Cheddar rozmyślał. Analizował dane, które przyszły mu do głowy w nocy. Myśli o Wolfie Kollerze, regularne raporty od kremlologów, obserwatorów Jelcyna, chłopców w Moskwie i w ośrodkach analitycznych - wszystkie te informacje przetwarzały się w jego snach, tworzyły ciąg obrazów. Cheddar zawsze wiedział, że śni. We śnie mówił do siebie: "Wiem, że to tylko sen, ale uważam, że ma sens, zapamiętam go i po przebudzeniu przeanalizuję". Stwierdzał, że taki sen jest niezwykle przydatny, nawet jeśli większość rozwiązań w świetle dnia okazywała się bezużyteczna. Dzisiaj było inaczej. Obraz ze snu wytrzymał próbę. Nie dało się go podważyć. Wiedział, do czego zmierza Wolf Koller. Zrozumiał "Spartakusa". Wolf Koller dyktował nową politykę zagraniczną Niemiec. Obłąkany sukinsyn doprowadził do następnego układu rosyjsko-niemiec- kiego. Niemiecka gospodarka. Rosyjski arsenał nuklearny... do diabła z tym, co chcieli Bush i Jelcyn... do diabła z Clintonem i jego ludźmi... Niemcy i Rosja. Nowa Oś. Potęga ekonomiczna i broń atomowa. Reszta Europy ściśnięta w środku. Nic dziwnego, że wszyscy dostają rozstroju nerwowego. Wolf Koller... Tylko on mógł wymyślić coś takiego. Politycy nie byliby w stanie. Powiedzieliby, że to niemożliwe. Powiedzieliby, że teraz nie pora na to. Wolf Koller doprowadziłby do układu. Oni zyskują, my zyskujemy. Nic dziwnego, że ginęli ludzie. Ten układ był ważniejszy od ludzi. Profesor myślał o Wolfie Kollerze, szukając rozwiązania... Kollerowi przeszkadzał Karl-Heinz, Lee, Erika i ten pieprzony John Cooper, który znienacka się zjawił. Nic dziwnego, że tak gwałtownie zareagował. Wolf Koller pozabierał wszystkim zabawki. Wolf Koller zamierzał wszystko zmienić. Zmienić świat. Oczywiście, ktoś musi go powstrzymać. Kiedy Profesor się w końcu obudził, Eriki Koller już nie było. Nie potrafił sobie wyobrazić gorszego obrotu sprawy. Czy będzie miała dość rozsądku, aby pozostać w ukryciu? Czy miała własny plan, przez który może zginąć? Co za parszywy początek dnia. Rozdział 39 Coper doszedł do wniosku, że zasłużył właśnie na to, co mu się przydarzyło, bo jest zakochanym półgłówkiem, ma mniej rozumu niż małe dziecko, nie jest w stanie zostawić ich w spokoju i wyjechać, wścibia nos w nie swoje sprawy i w ogóle zachowuje się jak cholerny palant. A na dodatek będzie odpowiedzialny za śmierć Beate Hubermann. Nigdy nie wyrządziła żadnej krzywdy Wolfowi Kollerowi ani neonazistom. Żadnej krzywdy, za którą warto umierać. Jednak dla Wolfa Kollera zapewne uosabiała wszystkie lęki przed środkami masowego przekazu, strach przed zdemaskowaniem... Poza tym za dużo czasu spędzała z Johnem Cooperem. Wiedział, że zamierzają go zabić. Beate też. Czuł się tak, jakby rozbito mu głowę na dwie połowy. Krew zalewała mu oczy. Związano mu ręce za plecami, stracił poczucie równowagi. Unosząca się paskudna woń świadczyła o tym, że gdzieś niedaleko zwymiotował. Może zamierzali go zabić, bo im obrzygał cadillaca? Trzej mężczyźni rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami. Jeden z nich siedział z tyłu, obok więźniów, z bronią na kolanach. A więc do tego sprowadzało się to wszystko: przeżył swoje życie, narobił w nim zamętu z powodu siostry, teraz umrze, a siostra pewnie już nie żyje. Ponieważ stłukli go na kwaśne jabłko, nie miał już woli do walki, a jeśli Lee umarła, też nie chciał żyć. A więc okazało się, że zło w końcu wygrywa. Dwadzieścia lat temu rozegrali z Olafem Petersonem całkiem niezłą batalię i dotarli do samego jądra. Jednak nie można było pokonać wszystkich. Tym razem poszło znacznie gorzej. Ciekawe co Peterson powie, gdy dowie się, co się przytrafiło jego staremu towarzyszowi w trakcie drugiej inwazji na Niemcy. Czy wspomni z uśmiechem Johna Coopera i będzie mu życzył wszystkiego dobrego bez względu na to, gdzie jest... Z powrotem do rzeczywistości przywołał go jęk Beate. Wpadli na siebie, gdy samochód wjechał na ogrodzony teren, gdzie stał magazyn o długości piłkarskiego boiska. Usłyszał dźwięk jak z innego świata, ziemia i powietrze wibrowały, jakby zbliżała się inwazja Marsjan, a Michael Rennie miał właśnie wysiąść ze statku kosmicznego.... Boże, chyba tracił zmysły, przenosząc się w świat fikcji filmowej. Samochód zahamował. Ludzie Kollera otworzyli tylne drzwi. Ten z pis- toletem miał zakrwawiony nos i rozciętą wargę po bliskim spotkaniu z Johnem Cooperem i lampą halogenową. Kiedy Cooper zachwiał się przy wysiadaniu, facet podstawił mu nogę, przewrócił go, powiedział coś po niemiecku i kopnął w żebra. Co to za różnica? Przynajmniej w ten sposób mniej myślał o umieraniu... Popychali Beate w kierunku niskich, bocznych drzwi magazynu. Coope- rowi ciężko było wstać z ziemi z rękami skrępowanymi na plecach. Odwrócił się do mężczyzny z pistoletem i powiedział: - Rozwiąż mi ręce, a odgryzę ci łeb i wypluję. Zapamiętał to zdanie z jakiegoś filmu. Facet nic nie odpowiedział, tylko pchnął go w kierunku drzwi. Wszystko wokół wibrowało, jakby jakiś cholerny, zgłodniały potwór krył się w magazynie, a jego oddech sprawiał, że cały świat trząsł się w posadach. Jeszcze chwila i go nakarmią. W magazynie paliło się przyćmione światło. Stały tam ciężarówki do wywozu śmieci. Unosiła się woń smaru, betonu, brudu i spalenizny. Gdzieś na samym końcu, za ogromnymi drzwiami, krył się potwór. Cooper westchnął. Nie chciał umierać. Czuł się tak, jakby serce zaraz miało mu pęknąć. Modlił się o to, żeby najpierw go zabito, a dopiero później rzucono potworowi na pożarcie. Popychano ich w kierunku stołu i kilku drewnianych krzeseł. Jeden z Niemców coś powiedział do Beate, a ona skinęła głową i zwróciła się do Coopera. - Czekamy na kogoś, kto chce z nami porozmawiać. - Zanim nas zabiją? - Tak sądzę. Nie wierzę, żeby skończyło się to dla nas dobrze. - Nigdy nie jest miło zostać zamordowanym - odparł. Odgrywał tę scenę z zaciśniętymi ustami. Bogart albo Bill Holden. A może z Komu bije dzwon? Z tą różnicą, że przed odejściem nie zabierze ze sobą wielu faszystów. - Ktoś chce zadać nam kilka pytań. - To Koller. Chce się dowiedzieć, co wiemy o "Spartakusie". - Przecież nic nie wiemy... - Nie sądzę, aby nas to ocaliło - odrzekł Cooper, próbując się uśmiech- nąć. - Przepraszam, Beate. Nie zasługujesz na to. Uśmiechnęła się do niego. Na nosie i wargach miała krew. - Nikt na to nie zasługuje. To po prostu pech. - Czasem ja łapię nazistów, czasem oni łapią mnie. Nie zauważył, że ktoś podszedł do niego od tyłu. Cios w potylicę zmiótł go z krzesła. Próbował się wyprostować, ale wówczas głowa eksplodowała bólem. Runął ciężko na betonową podłogę. Facet stanął mu na twarzy, stopniowo zwiększając nacisk. Wreszcie ktoś go odciągnął. Z tej strony, gdzie był but, Coopera paliła twarz. Jeden z mężczyzn pomógł mu wstać, posadził na krześle i powiedział coś po niemiecku, ale Cooper i tak nie słyszał. Miał wrażenie, że pękł mu bębenek w uchu. Drgania i jednostajny pomruk dochodziły teraz z wnętrza głowy. Opadł z powrotem na krzesło, zastanawiając się, jak długo jeszcze będą czekać na przesłuchanie. Minęła godzina. Godzina drgań i basowego pomruku, bólu w różnych częściach ciała i prób wymyślenia czegoś, co mógłby powiedzieć Beate, choć wiedział, że nic nie wymyśli, co miało jakieś znaczenie. Siedziała z za- mkniętymi oczami, jakby medytowała, jakby oddaliła się od zamętu, w jaki wciągnęli ją Cooper i jego siostra. Cooper tracił już przytomność, gdy nagle wśród hałasu usłyszał jakiś dźwięk. Czy gdzieś w ciemności ktoś otworzył drzwi? Może to tylko sen? Potem usłyszał znowu jakiś odgłos. Tym razem inny. Jakieś postukiwanie, szuranie. Coś, czego przedtem tu nie było. Rozejrzał się wokół, wpatrzył się w głęboki cień. Czy to przybył Koller? Nic nie zauważył. Tylko basowy pomruk i drgania... i ten dziwny odgłos, jakby ktoś ciągnął po betonie ciężki worek... Teraz usłyszeli to również ich prześladowcy. Spoglądali w ciemność. Jeden z nich zaklął i coś zawołał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Faceci od Kollera byli wściekli, ale nic nie mogli począć. Jak w tak wielkiej, ciemnej hali zlokalizować te dźwięki? Wyciągnęli broń, a jeden z fałd długiego płaszcza wydostał karabin maszynowy. Stali, wpatrując się w ciem- ność, niczym ostatni członkowie gangu Daltonów. W samo po~udnie. Byli wystraszeni, ale mieli jeszcze nadzieję, że może coś im się przy- widziało. Wtedy pojawił się Bicz Boży. Z cienia wyszedł mężczyzna, a może wcale nie wyszedł, tylko ciemność na chwilę zniknęła. Miał na sobie rozpięty długi kożuch. Opierał się na kuli. Kula. To ona tak stukała. Zrobił jeszcze jeden krok naprzód, ukazał się im wyraźniej. Nadal jednak nie widzieli jego twarzy. Dostrzegli przedmiot, który trzymał w prawej ręce, wsparty na. biodrze. Cooper nigdy czegoś takiego nie widział. Było to coś w rodzaju dubeltówki. Z wielkim okrągłym magazynkiem, jak w starych filmach gangsterskich. Jeden z facetów krzyknął coś i strzelił do niego. Przybysz zachwiał się, gdy trafiła go kula, a potem zaczął iść ku nim... Wtem nastąpiło jakby trzęsienie ziemi. Przerażający łoskot nieoczekiwanie wypełnił magazyn, odbił się echem od ścian. Zagłuszył basowy pomruk i wibracje. Strzępy ciała, krew i kawałki ubrania zawirowały w powietrzu, obryzgały twarz Coopera i Beate. Piekielna broń ziała ogniem. Pierwszy z Niemców, ten, który wystrzelił, dostał prosto w pierś, odpadło mu ramię. Wykonał kilka śmiesznych tanecznych kroczków w tył i upadł. Drugi próbował się uchylić i został trafiony w szyję. Zniknęła twarz, trysnęła fontanna krwi. Trzeciego pociski przecięły w pasie. Beate krzyczała, od- wracając głowę. Mężczyzna z piekielną bronią zbliżał się do nich powoli przez ogień, siarkę i gromy, bez końca huczące echem w magazynie. Wyszedł z cienia jak filmowy anioł zemsty. I rzeczywiście był aniołem zemsty, aniołem stróżem. Tę rolę znał dobrze, grał ją już przedtem. Zbliżał się powoli z kulą pod pachą, szurając stopą po betonowej podłodze. Pochylił się na Cooperem. - Na miłość boską - powiedział - czy zawsze musisz wpadać w tak głębokie gówno? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z dziury w kożuchu sączyła się krew. Przyklęknął na jedno kolano i krzywiąc się z bólu zaczął roz- wiązywać Beate ręce. - Co byś, do diabła, zrobił beze mnie? - Zakasłał. - Przecież nie zawsze będę przy tobie. - Zawsze dotąd byłeś - odparł Cooper cicho. Cooper zwrócił się do Beate, która przerażona wpatrywała się bez słowa w mężczyznę z twarzą pokrytą krwią innych ludzi. - Beate Hubermann - przedstawił Cooper - Olaf Peterson. Mężczyzna pochylił się do przodu i wyciągnął prawą rękę, trzymając długą broń pod pachą. - To ja pilnuję naszego przyjaciela Coopera. Wpatrywała się w twarz Olafa Petersona, jakby nagle ujrzała Zbawiciela. Po jej policzkach spływały łzy. A więc Cooper nie umarł tej nocy. Raz jeszcze uratował go Olaf Peterson. - John, on jest ranny. Peterson powoli osuwał się w jej ramiona. - To tamten smarkaty chudzielec. - Wskazał końcem lufy. Broń wypadła mu z ręki i zagrzechotała głośno na betonie. Kożuch Olafa Petersona rozchylił się, ukazując rozległą plamę krwi jak ciemnoczerwoną różę. Stracił przytomność w ramionach Beate, jakby była aniołem, witającym go u bram wiecznej chwały. Rozdział 40 Erika na wolności Erika, czując w kieszeni płaszcza przerażający ciężar lugera znalezionego w domu Hubermannów, stała na rogu Ku'damm naprzeciwko re- stauracji Kranzlera, obok kiosku z prasą zagraniczną. Głowę wsunęła do budki telefonicznej. Wokół niej tętnił ruch uliczny. Czekała, aż uzyska specjalne połączenie przez dwie centrale z sanctum sanctorum jej ojca w Koller Industries International. Kiedy nikt nie podniósł słuchawki w domu w Grune- waldzie ani w Wannsee, nie miała już wątpliwości, że przeniósł się do swej kryjówki, do której tylko kilka osób znało numer. Na wszelki wypadek. Znała go ona, jej matka i doktor Gisevius. Niewielu dopuszczono do tajemnicy. Telefon zadzwonił dwa razy i odezwała się automatyczna sekretarka. Gdy Erika coś powiedziała, usłyszała głos ojca. - Erika! Moja droga, gdzie jesteś? Czy wszystko w porządku? Tak. się okropnie o ciebie martwiliśmy... Po co to wszystko? - Mówił głosem zatros- kanym, ale spokojnym. Jakby to nie on wysłał ludzi, żeby ją zamordowali. - Znasz ogródek piwiarni "Loretta"? - Jest ich kilka... - Wiesz, o którym mówię. Tam gdzie kazałeś swoim ludziom porzucić ciało Karla-Heinza Schmidta. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. A może przyjedziesz tutaj, kochanie? Albo.spotkamy się w domu. Dobrze się czujesz? - Słyszałeś: w ogródku piwiarni. Nigdzie indziej. - Wydaje mi się, że jesteś bardzo przygnębiona. - Myślisz, że się tak martwię, bo posłałeś swoich zbirów, żeby mnie zabili? Jeszcze mnie nie znasz. Ostrzegam cię, żebyś przyszedł sam. Jeśli nie zrobisz, jak mówię, pożałujesz tego. - Poczekaj chwilkę. żeby tam dotrzeć, potrzebuję dwóch godzin. - To fatalnie, bo masz tylko godzinę. Jeśli nie znajdziesz się tam za godzinę, pieszo i sam jeden, to w jutrzejszych gazetach przeczytasz wszystko o "Spartakusie". Idź prosto od Ku'damm. Będę cię obserwować. Kiedy dojdziesz do diabelskiego młyna, poczekaj na mnie. Zrozumiałeś? Poczekaj na mnie. - Posłuchaj, Rikki, wiem, że jesteś przygnębiona, zła i zdezorientowana, ale zapewniam cię... Odłożyła słuchawkę. "Rikki". Boże, jak nienawidziła go za to, że nazwał ją jak niegdyś w dzieciństwie... Uwielbiała ojca, aż skończyła osiem czy dziewięć lat i zaczęła sobie uświadamiać, jak traktuje on jej matkę. Pogarda, niecierpliwość, lęk, wszystko przemieszane ze sobą. "Rikki, kochanie, może to zrobisz, Rikki, droga, czeka na ciebie instruktor konnej jazdy..." Kupił jej konia arabskiego, ale już było za późno. Nienawidziła go i kochała matkę. Była to nie tylko miłość. Wiedziała, że jej matka potrzebuje obrońcy, i wzięła na siebie ten obowiązek... Musiała gdzieś się schronić przed zimnym, porywającym wiatrem. Kupiła gazetę i przeczytała ją w kawiarni, pijąc kawę z mlekiem i jedząc lepiący się do palców pączek. Wyszła z hotelu, zostawiwszy w nim chrapiącego Profesora. Chodziła, chodziła, chodziła, zastanawiając się, co powinna zrobić, wielokrot- nie sprawdzając swój plan w poszukiwaniu słabych punktów. Wreszcie uświadomiła sobie, że zabić ojca to bardzo proste zadanie. Siedziała w kawia- rni i myślała, że zrobi to, jeśli będzie musiała. Zerknęła na zegarek. Pora iść. Zapadła ciemność. Zobaczyła go, jak wysiada z taksówki, przez chwilę stoi na chodniku, naciąga kapelusz, rozgląda się wokół siebie. Ponieważ jej nie spostrzegł, ruszył zdecydowanie naprzód. Erika zarzuciła płaszcz na ramiona jak pelerynę, ponieważ miała ramię w gipsie. Odprowadziła wzrokiem ojca., idącego po drugiej stronie ulicy. Nie jechał za nim żaden samochód, nikt mu nie towarzyszył. Wolf nie patrzył na zegarek, nie przystanął, aby się rozejrzeć. Szedł bez eskorty. Pewny siebie. Diabelski młyn wyłaniał się z deszczu na tle nocnego nieba. Koller przeszedł przez zatłoczoną ulicę i przez chwilę wpatrywał się w jaskrawy wizerunek papugi, potem niedbale oparł się o ogrodzenie przy diabelskim młynie. W tym momencie uświadomiła sobie, że jego ludzie mogli już czekać na miejscu, w ogródku, niewidoczni, gotowi zjawić się na zawołanie. Skoro jednak postanowiła go zabić, nic już się nie liczyło. Zimny wiatr smagał jak bat. Potargał jej jasne krótkie włosy. Podeszła do ojca.. Miała na nosie ciemne okulary. Włożyła czarne spodnie, skórzaną kurtkę z paskiem w talii, wysokie sznurowane buty. Spojrzał na nią i odwrócił się, nie poznając córki. Przeszła obok, potem przystanęła i spojrzała w głąb ulicy, na światła nadjeżdżających samochodów. - Witaj, ojcze. Odwrócił się. Otworzył ze zdumienia usta. - Nie poznałem cię. Coś ty ze sobą zrobiła? - To moje przebranie. - Przebranie? O czym ty mówisz? Chodź tu, niech ci się przyjrzę. Kiedy zrobił krok w jej kierunku, cofnęła się, powstrzymała go wyciąg- niętą ręką. To właśnie była rodzina, Rikki. Ty i ja byliśmy jedyną nadzieją naszej rodziny. A twoja matka jest szalona i rodzinę wystawiła na pośmiewisko. Zawsze tak było, od dnia gdy kazali mi się z nią ożenić... - Oni? Kto ci kazał? - Poczuła łzy na policzkach, nienawidziła samej siebie, że jeszcze go słucha. - Moi koledzy, ludzie, których martwiło to, że jest taka niezrówno- ważona... - Przecież chodzi ci o nazistów, dlaczego nie przyznasz się do tego głośno? Ludzie związani z jej pierwszym mężem... powiedziała, że byłeś jednym z nich... - Co za obłęd! A ty jej uwierzyłaś! Nie wiesz, że spędziła pierwszy rok naszego małżeństwa w klinice psychiatrycznej. I ona jest dla ciebie auto- rytetem! Mój Boże! - Wiem wszystko o doktorze Warmoltsie, jego klinice, terapii elektro- wstrząsami, wszystko co wydarzyło się w Bayreuth. Wiem też, że nie... nie urodziła tam dziecka. Wiem, że to wszystko kłamstwo... Zbliżył się do niej, okrążając łóżko. - Nie jest kłamstwem, że cię kocham, Rikki... to nie moja wina, że tak właśnie wyszło... - Zatem - powiedziała bez tchu - ostatnia kwestia, ojcze... Kim jestem? Kto jest moją matką? - Na miłość boską... twoja matka... - Pokręcił głową, nie mogąc dalej mówić. - Czy nie żyje? Czy ją też zabiłeś? Zadrżał, słysząc jej słowa, jakby dosięgnął go śmiertelny cios. Wyciągnął do niej ręce, opierając się o poręcz łóżka. Z powodu rany poruszał się niezręcznie. Gdy chciał jej dotknąć, Erika cofnęła się i odepchnęła go z przerażeniem, chociaż jednocześnie pragnęła, żeby objął ją, pocieszył, scałował łzy, jak wtedy gdy przybiegała ze stłuczonym kolanem czy zepsutą lalką. Wolf zachłysnął się powietrzem z bólu i zaskoczenia. Zachwiał się i strącił ze stolika wazon z kwiatami. Ból wykrzywił mu twarz. - Eriko, proszę, nie rób tego - powiedział urywanym, ochrypłym gło- sem. - Spróbuj znaleźć w swoim sercu... - Lise poruszyła się lekko na łóżku, jęknęła cicho, słysząc ich głosy i dźwięk tłukącego się wazonu. - Jestem twoim ojcem, Rikki. Zawsze będę twoim ojc~n, nie możesz tego zmienić. Widząc ból w jego oczach, zaczęła szlochać. "Jestem twoim ojcem. Zawsze będę twoim ojcem..." Miał rację. Nic na to nie mogła poradzić. Wyjęła kasetę wideo z kieszeni, otarła oczy rękawiczką. Próbowała zapanować nad swoimi uczuciami. - Spędziłam dzisiejszy dzień na przygotowaniu dziesięciu kopii tej taśmy. Gdy wydam takie polecenie albo gdy moi przyjaciele nie będą mogli się ze mną porozumieć, kopie te zostaną dostarczone do większych niemieckich gazet, do "New York Timesa", "Timesa" w Londynie, "Washington Post" oraz do agencji wywiadowczych Ameryki, Anglii i Izraela. Obejrzyj tę taśmę... Skontaktuję się z tobą za kilka dni. Przygotuj się, aby móc mi odpowiedzieć, kim jestem, ojcze. Czy uważasz się za wszechwiedzącego, wszechmogącego? Czy sądzisz, że wyłącznie od ciebie zależy los ojczyzny? - Wpatrywała się w jego szarą jak popiół twarz. - Teraz już sobie pójdę... Nie, zostań tutaj, ojcze. Znajdę drogę do wyjścia. Obejrzyj kasetę... i bardzo, bardzo starannie opiekuj się mamą. Wolf Koller siedział skulony w fotelu przy oknie. Spoglądał na ulicę. Czekał, aż pojawi się jego córka. Erika... Kochał ją ze względu na kobietę, która ją urodziła. Jednak okazała się potworem. Kobiety! Tylu wielkich ludzi zniszczyły... Kobiety bliskie Richelieu były mu największym ciężarem! Teraz nadeszła kolej Wolfa Kollera. Dlaczego jego osobiste życie zagrażało wszyst- kiemu, co było naprawdę istotne? Z kieszeni płaszcza wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Sebastiena, który podążał za nimi od ogródka piwiarni i w tej chwili czekał na zewnątrz. - Wyjdzie za chwilę. Idź za nią. Muszę wiedzieć, dokąd się uda. Jest pieszo. Prawdopodobnie wsiądzie do taksówki. Zadzwoń natychmiast, jak czegoś się dowiesz. Wstał. Czuł lekkie dreszcze. Czy to z powodu rany, czy ze zdenerwowania? Erika każdego doprowadziłaby do białej gorączki! Poszedł do łazienki i obmył twarz zimną wodą. Przez chwilę myślał, że już ją przekonał, gdy wspomniał, jak uwielbiała go w dzieciństwie. Tak ją rozpieszczał. Jego córka.... Wątpił, czy mogłaby zrobić z kasetami to, co zapowiedziała. Chyba nawet nie przygotowała tylu kopii. Chciała go zastraszyć. Co wyniosła z tego spotkania? Jak bardzo go nienawidzi? Wiedziała, że kazał zabić Karla-Heinza, a jednak się go nie bała. Podjęła kroki, żeby się zabezpieczyć, a jednak nadal w jej żyłach płynęła jego krew. Jak daleko się posunie, żeby go zniszczyć? Dwóch ludzi zabitych w górach... Przez chwilę wpatrywał się w kasetę, a potem znowu skorzystał z telefonu komórkowego i wezwał jednego z kierowców, żeby po niego przyjechał. Był bardzo zmęczony. Strzelano do niego. Jego żona umierała, a córka próbowała zniszczyć wszystko, nad czym pracował przez lata. Zaledwie kilka godzin temu rozmawiał z Rossowiczem. Rosjanie przyjeżdżali do Berlina przypieczętować nowy sojusz... A kobiety go niszczyły. Westchnął i nie zwracając najmniejszej uwagi na leżącą na łóżku Lise, wyszedł z pokoju. Zastanawiał się, czy może zaryzykować teraz zabicie swojej córki. Czy blefowała mówiąc o kasetach? Czy rzeczywiście trzymała go w szachu? Rozdział 4~ 1 Początek ostatniej rozgrywki' Coper obudził się w obcym pokoju. Usłyszał cichy szum deszczu zacinającego prosto w szybę. Była to mała sypialnia z lekko uchylo- nym oknem. Kiedy spróbował się poruszyć, jęknął z bólu. Nagle wszystko mu się przypomniało. Powoli spuścił stopy z łóżka i usiadł. Znalazł się w gościnnej sypialni Wernera Paulusa. Paulus czekał na zewnątrz magazy- nu, gdy Olaf Peterson wszedł do środka i zaczął zabijać ludzi... Wyszli nie tracąc czasu. Paulus, który dobrze znał się na takich sprawach, uznał, że trzeba jak najszybciej zniknąć. Tym bardziej że Koller mógł już być w drodze. Zawieźli Olafa Petersona na izbę przyjęć do szpitala, w którym inspektor był dobrze znany. Lekarz przyjmujący pacjenta pozostawił Paulusowi sprawę zawiadomienia władz o ranach postrzałowych. Czekali przez dwie godziny - w czasie których zdezynfekowano i opatrzono obtarcia i stłuczenia Coopera - i dowiedzieli się, że kula ominęła kręgosłup Petersona, ale uszkodziła wątrobę, śledzionę, nerkę i płuco. Stan Petersona był poważny. Czekała go kilku- godzinna operacja. Wykryto duże wewnętrzne krwawienie. Pocisk rozrywają- cy się wewnątrz ciała, nazywany kiedyś kulą dum-dum, potrafił wyrządzić nieopisane szkody. Krańcowo wyczerpani wrócili we trójkę do mieszkania Paulusa, gdzie, jak uważał inspektor, nikt nie będzie ich szukał. Beate zgodziła się na to, choć następnego dnia zamierzała wrócić do domu. Oboje z Coope- rem dostali w szpitalu środki uspokajające i natychmiast zasnęli. Nadszedł jednak czas, by się ubrać. Cooper musiał wstać. Paulus z Beate siedzieli przy stole w kuchni i popijali mocną kawę, która wskrzesiłaby umarłego. Kawa o określonym przeznaczeniu, właśnie taka, jaką lubił Cooper. Paulus nalał mu filiżankę. - A więc ty żyjesz - powiedziała Beate, jakby dziwiąc się temu. - Tak, ale czuję się jak nieboszczyk, a może jeszcze gorzej. - Wcale nie żartował. Najbardziej bolały go nerki. - Co z Petersonem? Paulus podniósł głowę znad młynka, w którym mełł kawę. - Już po operacji. Wyciągnęli kawałki kuli. Jest w złym stanie. Doktor powiedział, że więcej będą wiedzieli za dwadzieścia cztery godziny. Cooper skinął głową. Beate, widząc wyraz jego twarzy, ścisnęła mu rękę. - Co to była za straszna noc - powiedziała. - Wciąż jeszcze słyszę stukanie kuli... Gdy ucichł turkot młynka, Cooper powiedział: - Muszę coś wyjaśnić. Skąd się tu wziął Peterson? Jak nas odnalazł? Gdy widziałem go ostatni raz, siedział w domu w Minnesocie, zasypany przez śnieżycę... - Tak - przytaknął Paulus - to dziwna historia... Ponieważ Paulusa dręczyły złe przeczucia, przemyślał raz jeszcze wydarze- nia sprzed dwudziestu lat, które w niemieckich kręgach wywiadowczych przeszły do legendy. Teraz brakowało tu tylko Olafa Petersona. To Olaf Peterson był tym człowiekiem, dzięki któremu Cooper przeżył. Werner Paulus poważnie się obawiał, że tym razem Cooperowi nie uda się wyjść cało. Dlatego zamówił rozmowę z Olafem Petersonem w Cooper's Falls w stanie Minnesota. Peterson czynił sobie wyrzuty od tamtego wieczora, gdy spotkał się z Cooperem po wielkiej śnieżycy. Wszystko zaczynało się od początku, trafiła się następna szansa na prawdziwe działanie i już nigdy się to nie powtórzy. Miał w końcu swoje lata. Pewnie niedługo jakiś lekarz zakomunikuje, że zostało mu tylko sześć miesięcy życia. Jak się będzie czuł, jeśli ominie go ostatnie przedstawienie? John Cooper dostarczył Olafowi Petersonowi interesujących doświadczeń życiowych: lepszych niż śledztwa o morderstwo, niż kobiety, niż cokolwiek innego na świecie. Trudno jednak przez dwadzieścia lat żyć tylko wspomnieniami wielkiej gry... Wtem zjawiła się następna szansa. Jednak Peterson powiedział, że jest za stary, a złamana noga to zbyt uciążliwa przeszkoda. Pozwolił Cooperowi pojechać samemu... i zginąć. Był pewny, że Cooper zginie. Wtedy zjawiła się trzecia szansa. Werner Paulus zadzwonił z Berlina... "Pański przyjaciel John Cooper będzie potrzebował pańskiej pomocy..." Nie ignoruje się dwukrotnie wołania o pomoc. Nie można nie wykorzystać ostatniej okazji i zawieść starego przyjaciela... Paulus zorganizował wszystko tak, aby w Berlinie czekał na Petersona ktoś z "zamiataczem ulic". Taki właśnie warunek postawił Peterson. Paulus siedział w swoim granatowym mercedesie po przeciwnej stronie ulicy, przy której stał dom Beate Hubermann, kiedy zgodnie z planem podjechała taksówka Petersona. Zaczekali, widząc, jak ludzie Kollera wycią- gają ich z budynku. Paulus wiedział, że zabierają ofiary do magazynu, gdzie maszyny do utylizacji śmieci niszczyły wszelkie dowody zbrodni. Spóźnili się jednak, ponieważ droga zablokowana została przez ciężarówkę i dwa samo- chody osobowe, które zderzyły się na śliskiej nawierzchni. Paulus niepokoił się, że ratunek zjawi się zbyt późno. Paulus czekał na zewnątrz na ewentualnych spóźnialskich. Nikt jednak nie przyjechał, a Peterson zatroszczył się o to, żeby nikt nie wyszedł z budynku. Niestety pech chciał, że postrzelono Petersona. - Teraz Wolf Koller wie, że zadarł z ludźmi, którzy też potrafią zadawać ciosy. - Paulus starannie cedził słowa. - Wszędzie pojawiają się rzeczy, których nie przewidział. Napotkał ludzi równie bezwzględnych. Mam na- ,: dzieję, że zrozumie, co to jest bojaźń boża. -Upił łyk kawy. -Nie wiem, gdzie `~ jest Erika, ale chyba odgadłem, dokąd Koller zabierze pańską siostrę, jeśli już tego nie zrobił. To jego kryjówka... - Tak? Gdzie? - Zaraz do tego przejdziemy. Najpierw musimy zająć się Eriką. I bądźmy przygotowani na to, że nie żyje. - Modlę się, żeby nie była to prawda. Proszę mi jednak powiedzieć, inspektorze, gdzie jest moja siostra? Po wyjściu ze szpitala doktora Lippego Erika nie całkiem zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Wróciła do Ku'damm autobusem, ', w który wsiadła kilka przecznic od szpitala. Ciągle miała przed oczami obraz ojca i matki. Lise - wyglądająca jak śmierć; ojciec - wykrzywiony z bólu, przywołujący wspomnienia z dzieciństwa, kiedy go kochała. Drżała skulona '; w autobusie. Wreszcie nastąpiła ta chwila ostatecznej konfrontacji, którą tyle razy przeżywała w myślach... Znalazł się na jej łasce, ale nie miała z tego satysfakcji. Nie czuła już lęku ani nienawiści, które od tak dawna jej towarzyszyły. W pewien sposób wyrównała rachunki, zrobiła wszystko, co mogła... Zaczęły opadać emocje. Próbowała nie myśleć o freudowskich implikacjach zależności od niego... Gdy ojciec obejrzy kasetę, będzie można przenieść matkę do innego szpitala, gdzie otrzyma odpowiednią opiekę poza jego kontrolą. Wszystko nagrała na kasecie... "Spartakusa", zamordowanie Karla-Heinza, informacje i dotyczące stanu zdrowia Lise, własne obawy o bezpieczeństwo... Wstąpiła do kawiarenki. Usiadła w kącie. Drżała z zimna, przemoczona na deszczu dygotała wewnętrznie, podenerwowana tym, co właśnie zrobiła. Szybko wypiła parującą kawę, parząc sobie język. Nagle poczuła głód. Zamówiła duże ciastko z czekoladą i jeszcze kawę, tym razem z mlekiem i cukrem. Powinna przyzwyczaić się do myśli, iż jest sierotą, ponieważ zniszczyła ojca, a istniało duże prawdopodobieństwo, że jej matka wkrótce umrze. Wydawało się to oczywiste. Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, co uczyni ze swoim życiem... Naturalnie mogła wrócić do pracy w galerii... albo do szkoły, w Anglii czy nawet w Stanach Zjednoczonych... Co też jej przyszło do głowy? Ojciec chciał ją zabić, nasłał morderców. To głupota sądzić, że już jest po wszystkim. Może Wolf Koller uwierzył w jej groźbę wysłania kaset, ale nie jest to takie pewne... Musi przestać zachowywać się jak dziecko... Przypomniała sobie, jak wiele lat temu matka zwróciła jej uwagę na słowa Scotta Fitzgeralda: "Nikt nie żałuje dziewczyny na jachcie". Nikt nie będzie się zajmował samopoczuciem takiej bogatej dziewczyny jak ona. Ludzie są przekonani, że dziewczyna na jachcie nie ma żadnych problemów. Może opowiedzieć całemu światu o swoim ojcu megalomanie, naziście, który chciał zabić własną córkę i pragnął uosabiać przyszłość ojczyzny, ale nikt nie będzie współczuł Erice Koller. Przeżyje to. Spędziła całe życie z Wolfem Kollerem. Poradzi sobie z wszystkim, co się jej przytrafi... Przynajmniej taką miała nadzieję. Wiedziała, że ma przyjaciółkę. Przyjechała pod dom Beate w Kreuzbergu, nacisnęła przycisk domofonu i odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała przy drzwiach brzęczyk. Wbiegła na piąte piętro po dwa stopnie naraz i stanęła przed drzwiami zadyszana i uśmiech- nięta. Beate spojrzała na nią osłupiała, łzy popłynęły jej po policzkach i objęła Erikę. - A więc żyjesz, nie zginęłaś - szeptała jej Beate do ucha. Erika odsunęła się. - Ale co z tobą? Co ci się stało z twarzą? Beate próbowała się uśmiechnąć. Miała przeciętą wargę, otarcie pod jednym okiem, a pod drugim ciemny siniak. - To rezultat spotkania ze złymi ludźmi. - Skrzywiła się przy uśmiechu. - Nic mi nie jest... Mam ci mnóstwo do opowiedzenia, a i ty chyba również. Erika bez słowa patrzyła na zniszczony pokój, rozbitą lampę, puste półki, książki i papiery rozrzucone na podłodze, przewrócony stół, na cały ten bałagan spowodowany bójką Johna Coopera z ich porywaczami. - Kto to zrobił? - Twój wuj, który próbował ocalić nas przed śmiercią. Dopiero wróciłam do domu. Napijmy się wina. - Mój wuj to zrobił? Beate opowiedziała wszystko do momentu, gdy Olaf Peterson wyłonił się z nocnego mroku i ocalił im życie. Erika opisała swe przygody, kończąc na starciu z ojcem. - A więc wiesz, czym naprawdę jest "Spartakus"? I nagrałaś to na wideo? Czy rzeczywiście zrobiłaś dziesięć egzemplarzy? - Nie, nie wiedziałam, jak to zrobić. Pomyślałam, że może ty... - Oczywiście. Masz jeszcze jedną kasetę? - Tak. Przegrałam w sklepie ze sprzętem elektronicznym. Spodobałam się sprzedawcy. - Wypiła łyk z drugiego kieliszka wina. - Teraz musisz wy- słuchać mnie bardzo uważnie, Beate. Będę mówić jak do dziennikarki. Opowiem ci wszystko, czego dowiedziałam się od Karla-Heinza... Właśnie dlatego go zabito. Dlatego ojciec boi się mnie. Nie wiem, co zrobi, jak już obejrzy taśmę... To była ostatnia rzecz, jaką mi tamtej nocy powiedział Karl-Heinz. Uznałam, że to bzdura, że nawet mój ojciec nie poważyłby się na coś takiego. Teraz jednak wiem, że mówił prawdę... Właśnie dlatego go zabito. Posłuchaj mnie. Chodzi o Rosjan. Mój ojciec zawarł tajny układ... przekonał kanclerza Glocka, że to początek nowej ery, gdy Niemcy zaczną przewodzić całemu światu... - A gdy już skończyła swą opowieść, dodała: - Amerykanie nigdy nie dopuszczą, aby tak się stało, prawda, Beate? Tak właśnie powiedział Karl-Heinz. Przecież wszystko zależy od Amerykanów... Patrzyła wielkimi oczami, w których nagle pojawiła się niepewność. Wolf Koller siedział samotnie w ciemności opustoszałego domu w Grune- waldzie. W dużych, pustych pokojach panował chłód. Kazał kierowcy zaczekać w samochodzie. Siedział skulony w głębokim fotelu, w płaszczu zarzuconym na ramiona, z pilotem do telewizora i magnetowidu w ręku. Obok na stoliku stał kieliszek koniaku. Bolała go głowa, jak zwykle, kiedy żył w ciągłym napięciu. Zerknął na zegarek. Nie miał czasu do stracenia. Musiał już wyruszać. Gisevius i ambulans przewożący Lise byli już w drodze. Inni wkrótce się zbiorą. Nie mógł pozwolić, aby na niego czekali... Włączył telewizor i nacisnął guzik odtwarzania. Łyknął koniaku i po- czekał, aż na ekranie pojawi się obraz. Zobaczył twarz swojej córki. Jej przebranie budziło w nin obrzydzenie. Była taka piękna. Ze wstrętem myślał o ukrywaniu takiej urody. Nie rozpoznał tła. Jej twarz niemal całkowicie wypełniała ekran. - Nazywam się Erika Koller. Moim ojcem jest Wolf Koller. Właśnie zamierza zrealizować plan, który doprowadzi do dominacji Rosjan i Nie- mców w Europie. Odpowiedzialny jest za zamordowanie kilku osób, aby nie dopuścić do ujawnienia tajemnicy. Opowiem teraz o planie, nazwanym przez ojca "Spartakusem"... "Spartakus", ponieważ symbolizuje bunt niewolni- ków, bunt Rosjan i Niemców, którzy jego zdaniem stali się niewolnikami imperium amerykańskiego... Wolf Koller nie był w stanie oderwać oczu od ekranu. Wiedziała wszystko. Nie mogą się o tym dowiedzieć ani dziennikarze, ani Amerykanie, dopóki nie zostaną złożone podpisy i nie wyeliminuje się Jelcyna. Potem nie będzie to już miało znaczenia, jej opowieść utonie w zgiełku wywołanym oświadczeniami, a na pozostałe oskarżenia w ogóle nikt nie zwróci uwagi. Historia nigdy mu nie wybaczy, jeśli zawaha się powstrzymać Erikę. Znowu wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Clinta Kikoya. Ned Cheddar raczył się krwawą kiszką i nóżkami w kuchni w George- town, przy stole zastawionym telefonami, zarzuconym żółtymi kartkami z notesu i rozszyfrowanymi wiadomościami. Przez kilka godzin odchodził od zmysłów, gdy żaden z jego agentów w Berlinie i okolicach nie zadzwonił zgodnie z planem. Ned Cheddar nie był w Europie od dwudziestu lat, a właściwie nie opuszczał Stanów od podróży do Chile i "Martwej Strefy" w Argentynie, gdzie umożliwił paru wrogom dołączenie do szeregów zaginionych. Skończył na wyprawie do Manili. Ta podróż była szczególnie ryzykowna, gdyż w końcu nie był pewien, po czyjej jest stronie. Teraz w Berlinie nie wahał się, jak powinien postąpić. Stwierdził, że zdradzają go ci, których sam zdradzał, i to w sposób nieracjonalny wyprowadziło go z równowagi. Doskonale rozumiał, że już za późno na reformowanie Herr Kollera. Gdy żałował już, że nie zdecydował się pojechać do Berlina, wreszcie zadzwonił telefon. Bomba poszła w górę, jak mówiono w dawnych czasach jego młodości, a on stał na bocznej linii. W Berlinie mógłby do woli najeść się kaszanki, sauerbraten w "Hecker's Dele", niedaleko hotelu "Kempinsky", napiłby się berlińskiego piwa... Dzwonił Clint Kilroy. Cheddar słyszał, jak Clint wypuszczał z płuc chmury dymu z cygara. Mówił zmęczonym głosem, jak stary człowiek. Czas już, żeby wrócił do Teksasu i bawił się z wnukami, zanim dostanie ataku serca lub coś mu urośnie w jelitach. Niech tylko ten ostatni raz zrobi porządek. - W końcu dowiedziałem się, o co chodzi z tymi staruszkami wyskakują- cymi z trumny. Od Sebastiena... - Wydawało się dziwaczne, że mówi o mężczyznach młodszych od niego jako o staruszkach, ale Cheddar zro- zumiał, co Clint ma na myśli. - Wszyscy są martwymi terrorystami, którzy jednak nie umarli. Koller ich wykopał, a może to Bernd Schmidt, jego geniusz ochrony, który nagle znalazł się na liście zaginionych razem z Frau Schmidt. Wykopał i dał im wszystkim nową tożsamość, nowe papiery, nowe życiory- sy... Wszyscy pracowali dla dawnej dziewczyny Kollera w złych dawnych czasach, gdy wysadzali w powietrze samoloty, szkolne autobusy i tak dalej. Pamiętasz ją, Rafaela Dorfmann, okrutna terrorystka, zabójczyni dzieci. Widocznie rzeczywiście wyleciała w powietrze w fabryczce bomb, ale innych nie zdołano zidentyfikować. Koller wiedział wszystko o ludziach Rafaeli i porobił różne sztuczki z papierami, żeby wyglądało, iż niektórzy z nich zginęli w wybuchu... jak już wspomniałem, Schmidt i jego żona zaginęli, a z tego, co mi wspomniał Sebastien, należy wnioskować, że już nigdy nie wrócą. Nie pojechali na wakacje na Tahiti. To nasz młody przyjaciel Karl-Heinz spowodował odejście mamusi i tatusia. Sebastien dał mi do zrozumienia, że ludzie Kollera spisali na straty całą cholerną rodzinkę. Nie ma nadziei, żeby kiedykolwiek odnaleziono ich szczątki. - I ja skłonny jestem tak sądzić - mruknął Cheddar. - Postępowałem zgodnie z twoimi instrukcjami i sondowałem Kollera. Uważa, że jesteś jak najdalej od tego bałaganu i finansujesz go za moim pośrednictwem. Jestem dla niego twoim skarbnikiem. Ponieważ jednak wie, kim jestem, zaczyna mnie to trochę denerwować. Nie pozwólmy mu na przywrócenie przeszłości z dawnymi pieśniami na ustach. - Przy mnie, Clint, jesteś absolutnie bezpieczny. - Jesteś zatem jedyną osobą, o którą muszę się martwić. - Kiedy ja odejdę - wysapał Cheddar - i ty odejdziesz. - Nie cierpię takich układów. - Tylko dzięki temu żyłeś tak długo. - Czy mogę teraz odejść? - spytał Kilroy. - Z pewnością nie możesz. Czy rozmawiałeś z Profesorem? - Nie widziałem go od chwili, gdy postanowił śledzić Orłowskiego. Zadzwonił do mnie, powiedział mi, że widział go z Sebastienem... Od tamtej pory zniknął. - Profesor to bardzo bystry człowiek - powiedział wolno Cheddar. - I bardzo pracowity. Zgłosił się... Odnalazł Erikę, przywiózł ją z powrotem do Berlina... i znowu zgubił. - A to pięknie. Co tu się dzieje? - Dla ciebie nie to ma znaczenia - odparł Cheddar. - Coraz bardziej brakuje nam czasu, Clint. Masz coś jeszcze dla mnie? - Poprzedniej nocy w dużym magazynie firmy utylizacji śmieci należącej do Kollera była piekielna strzelanina. Trzy trupy. Sami ochroniarze Kollera. Sebastien powiedział mi, że wyglądało to tak, jakby ktoś wrzucił granat. - Tak. Co jeszcze? - Cooper zniknął. Jego dama do towarzystwa wygląda tak, jakby wpadła pod ciężarówkę. Jakaś blondyneczka opiekuje się nią w jej domu. Zjawiła się dziś rano. - Beate Hubermann wygląda, jakby wpadła pod ciężarówkę - zastanowił się głośno Cheddar. - Prawdopodobnie ktoś ją pobił. - Żachnął się. - W tej chwili to nie ma znaczenia. Warto się dowiedzieć, kto zabija złych facetów w magazynie Kollera. A co z tą małą blondyneczką? - Nie taka ona mała. Jest wysoka, ma krótkie jasne włosy, szczupła, chodzi w skórze i obcisłych portkach czy rajstopach... - Tak? Kim jest ta dziewczyna? - Nie wiem... ale coś się wydarzyło w tamtym mieszkaniu. Wczoraj zajrzeli~y tam z Burkem, zanim wróciła Hubermann. Meble poprzewracane, lampy potłuczone. - Chwileczkę - powiedział Cheddar, kończąc ostatnie piwo. - Co to za przyjaciółka Beate? Ktoś, kogo nie znamy? Czy nie wysłaliśmy żadnego z naszych psów, by przygotował dokładny raport o młodej damie? Nie chcę słyszeć, że zaczęliśmy gubić ludzi.... - Nie wrzeszcz na mnie. Tej blondynki nie ma na liście ani w zestawie zdjęć. - W takim razie przypuszczam, że ta blondyneczka to Erika Koller. Przefarbowali ją i ukrywają w ten sposób. - Wiesz co, Cheese, możesz mieć rację. - Chcę, żebyś został z Kollerem. Nie pozwól, żeby zwątpił w twoją lojalność. Trzymaj go pod kontrolą. Mam tutaj robotę, a czasu jest coraz mniej, przyjacielu. Mam zamiar powstrzymać "Spartakusa" i zmusić Kollera, żeby powrócił na łono rodziny. Jeśli mi się to uda, będzie to ukoronowanie mojej kariery... Jednak nadal mi jesteś potrzebny. Masz pozostawać w goto- wości. Powtarzam, nie daj Kollerowi powodu, aby w ciebie zwątpił. Musisz być blisko niego na wypadek, gdybym chciał skorzystać z twoich szczególnych umiejętności. - Nie wiem, jak długo pociągnę, Cheese. - Jeszcze ten raz, przyjacielu. Przynajmniej ten raz. - Cheddar westchnął. Usłyszał, jak Kilroy kaszląc odkłada słuchawkę. Miał tyle dolegliwości. Cholera, ten człowiek zasłużył na to, żeby ostatnie dni swego życia spędzić spokojnie w Teksasie. Wolf Koller wpatrywał się w migocący ekran i nie zauważył, kiedy do ciemnego pokoju wszedł Clint Kilroy. Obejrzał informację Eriki o "Spar- takusie" i nie mógł się ruszyć. Czuł się tak, jakby wielka dłoń spychała go w dół, pod powierzchnię wzburzonego morza... Otaczali go wrogowie. Ciągnęli w głąb. Próbowali zniszczyć dzieło jego życia. - Clint - zawołał cicho - jesteś tutaj? - Jestem, Wolf. Otrzymałem wiadomość i od razu przyjechałem. - Wydawało mi się, że upłynęły całe wieki. - Nie, przyjechałem od razu. Co tu się dzieje? Gdzie jest Gisevius? - Wszyscy pojechali w góry. Musimy się tam dostać przed zapowiedzianą śnieżycą. Jesteś ze mną, Clint? Czy mogę ci ufać? Kiedyś mi powiedziałeś, że chociaż pracujesz dla Cheddara, to jesteś osobiście lojalny wobec mnie, a Cheddar nie uświadamia sobie, do kogo należy twoje serce... Czy nadal tak jest, Clint? - Pewnie, że tak, Wolf. Wiesz, kim naprawdę jestem, to jak możesz wątpić w moją lojalność? Możesz mi we wszystkim zaufać. - Miło mi to słyszeć, przyjacielu. Dotarliśmy do punktu zwrotnego: tu sukces, a tam czarna otchłań. - Och, do diabła, Wolf, zawsze jest jakieś pośrednie rozwiązanie. - Nie, tu się mylisz. "Spartakus" jest jedyną naszą przyszłością. Zostały uruchomione potężne siły. Kontynent europejski już nigdy nie będzie ten sam... jeśli nam się uda. - Westchnął ciężko i wyłączył telewizor. Szum ucichł i otoczyła ich cisza. Kikoy poruszył się w krześle. Wolf zaczynał mówić jak Hitler w bunkrze, gdy Rosjanie zdobywali Berlin. Doprowadzało go to do białej gorączki, chociaż podejrzewał, że Wolf ma jakiś cel. Jednak jak ktoś taki jak Wolf Koller może pozwolić sobie na szczerość? - Jakie masz dla mnie polecenia? - Chcę, żebyś zabił moją córkę. - Zawiesił głos dla podkreślenia wagi swych słów. - Ukrywa się w mieszkaniu Beate Hubermann. Musisz zabić obie, gdyż inaczej "Spartakus" będzie zagrożony. Erika ma kilkanaście kaset wideo. Przynajmniej tak mówi. Znajdź je, jeśli tam są, i przynieś. Potem przyjedź w góry. Clint, to nie musi być eleganckie. Trzeba to zrobić szybko. - W porządku. - Przez pewien czas sądziłem, że to ty do mnie strzelałeś tamtej nocy, bo Cheddar odkrył "Spartakusa" i kazał, żebyś mnie zabił. Niemal straciłem wiarę w powodzenie swojej misji... ale teraz wiem, że potrafię pokonać moich wrogów. Odnalazłem nowe źródło siły. Zostałem pozbawiony ostatnich złudzeń. Widzę prawdę... ty jesteś prawdą, Clint. Będziesz moją bronią specjalną. - Rozumiem - powiedział cicho Clint Kilroy. - Nie zawiedź mnie, Clint. Jak na wojnie: rozkaz to rozkaz. - Wstał i wyciągnął prawą rękę. - Do zobaczenia w górach. Kilroy stuknął obcasami. Stary nawyk. Wydało mu się, że zobaczył na twarzy Wolfa Kollera uśmiech zadowolenia. Deszcz zaczął zamarzać i ulica lśniła jak szkło. Nadjeżdżający w jego kierunku samochód przyśpieszył trochę i natychmiast wpadł w poślizg. Skręcił gwałtownie i uderzył w zaparkowany wóz. Kilroy czuł cholerny artretyzm w każdym stawie i denerwował się, że musi się poruszać po tak śliskim chodniku. Osiągnął wiek, w którym łatwo złamać nogę w biodrze i wylądować w kostnicy. Taki jest finał przebywania w towarzystwie szaleńców. Czasami dochodził do wniosku, że już nie wie, kto tu dostał obłędu. Stał przy kutym w żelazie pisuarze. Opierał się o ścianę. Okna w miesz- kaniu Beate Hubermann na samym szczycie budynku rozsiewały żółte światło. Od czasu do czasu dostrzegał poruszające się cienie. Pistolet z tłumikiem, który miał przy sobie, był bardzo nieporęczny. Zaciskał na rękojeści dłoń w rękawiczce. Musiał wymyślić sposób dostania się do mieszkania. To była najtrudniejsza część planu. Reszta nie powinna sprawić kłopotu. Wpatrywał się w żółte prostokąty wysoko nad głową, gdy wtem usłyszał z tyłu głos: - Nawet o tym nie myśl. Clint Kilroy poczuł na potylicy ucisk lufy starej wojskowej czterdziest- kipiątki. Skrzywił się na myśl, co kula mogła zrobić z jego kruchą czaszką. Poznał głos. - Burke, co ty tutaj robisz? - Powstrzymuję cię przed popełnieniem głupstwa. - Burke, czy muszę ci przypominać, że jesteśmy po tej samej stronie? - Nie wiem, kim, do diabła, naprawdę jesteś, Clint, ale wiem, że kiedyś nazywano cię Lodowym Człowiekiem. Właśnie w ten sposób zarabiasz na życie - zabijasz ludzi. Nie zabijesz jednak tych dwóch kobiet. Znalazły się poza polem walki. Nie, jeszcze się nie odwracaj. - Och, co za bzdura - żachnął się Kilroy. - Zabij mnie, jeśli chcesz, ale mam zamiar się odwrócić. Chryste Panie, Burke! - Stanął twarzą do Delaneya. - Przed dwiema godzinami sam Cheese powiedział mi, że mam się trzymać Kollera. Robić wszystko, aby nie dać mu powodu do zwątpienia w moją lojalność. Tylko wykonuję rozkazy. - W tym momencie Clint Kilroy stwier- dził, że buty obwąchuje mu pies trzymany przez Delaneya na smyczy. - Jakoś nie mam do niego zaufania - powiedział z westchnieniem. - Jest dobry jak każdy z moich dotychczasowych partnerów - odparł Delaney. - Nazywa się Schuyler. Kilroy pochylił się i podrapał za uchem bulteriera. - W każdym razie, stary, Cheese nie piał z zadowolenia. Nie mam zamiaru wykołować Kollera... - Jeśli nie wybijesz sobie tego ze łba, to cię natychx~iast zastrzelę. - Wolf Koller wydał mi rozkaz zabicia jego córki i tej Hubermann. One dla Cheese'a nic nie znaczą, a jeśli los świata zależy od wykonania przeze mnie rozkazów Wolfa Kollera, to już lepiej je zabiję. - Pies ocierał się o nogę Kilroya. - Zabić jego córkę? Erikę? - Delaneyowi zabrakło nagle tchu. - To musi być całkiem pieprznięty facet. A więc chcesz to zrobić? - Nie mam wielkiego wyboru. - Racja. Nie masz. Ponieważ zaledwie pół godziny temu dostałem od Cheese'a specjalny rozkaz, żebym nie dopuścił, by ktoś skrzywdził Erikę. Chyba się nie domyślił, że Koller cię pośle, żebyś to dla niego zrobił... W każdym razie ja mam swoje rozkazy. Muszę cię kropnąć, Clint... kimkol- wiek jesteś. - Czasem można mnie przekonać. Tam na rogu jest telefon. Zadzwońmy do Cheese'a. - Z telefonu na rogu? - A dlaczego nie? To najbezpieczniejsze telefony na świecie. Potrwało trochę, zanim Ned Cheddar podniósł słuchawkę. - Musi to być coś naprawdę ważnego, panowie. Obiad mi stygnie. No cóż, mówcie. Rozdział ~2 Leopold Stecher Kilroy nigdy przedtem nie jechał samochodem do górskiej kryjówki [' Wolfa Kollera. Wydawało mu się, że podróż trwa całe wieki. Zjechali z autostrady. Wkrótce warunki się pogorszyły. Droga zasypana była śniegiem, gdzieniegdzie nawierzchnię pokrywał lód. Pierwsza śnieżyca, tej zimy. Cała sprawa była od samego początku zwariowana, dlaczego pogoda miałaby im pomagać? Nikt z nich nie wiedział, w co się pakują, kiedy Cheese wysłał go do Bostonu, żeby pogawędził z Cooperem. Teraz było już za późno, żeby dobrze się zastanowić i zacząć od początku. Cheese zachowywał się tak, jakby panował nad wszystkim, ale były to tylko pozory. Grubas nigdy nie działał w warunkach polowych, nie lubił ruszyć tłustego tyłka, a to, zdaniem Kikoya, był zły znak. Gdyby Cheese wiedział, jakie tu było piekło, jak muszą pilnować się, żeby nie dopadły ich psy Hadesu, to mógłby wymyślić lepszy sposób rozwiązania sprawy. A może nie. Kilroyowi nie podobał się pomysł wyjazdu w góry, tak jak nie podobał mu się sam Koller. Przebywanie z nim pod jednym dachem w czasie śnieżycy nie kryło w sobie wielu uroków. W pewnym momencie Wolfa zaczęło ogarniać szaleństwo. Kiedy to się zaczęło? Czy od chwili przyjazdu Coopera? Właśnie wówczas jego plany zostały zagrożone. Kilroy wiedział, że gdyby nie kichnął, gdy pociągał na spust, strzelając do Kollera, wszystko teraz inaczej by wyglądało. Instynkt nie zawiódł Cheese'a. Kilroy wierzył, że świat zmierza ku najgorszemu, bo nie chce wyciągać wniosków z otrzymanych lekcji. Nigdy się niczego na tych lekcjach nie nauczył. Narody zachowywały się jak szczury w labiryncie. Zerknął na swego pasażera. Konstantin Orłowski drzemał przez całe popołudnie, ale teraz już się obudził i oglądał krajobraz, gęste kępy świerków, śnieg i lód. Orłowski nigdy nie gościł w jaskini Kollera. Co jakiś czas sprawdzał godzinę na złotym rolexie i powtarzał Kilroyowi, że mają świetny czas, zważywszy na kiepską drogę. Szmaragdowozielona walizka leżała na tylnym siedzeniu. Zawierała wstępne wersje dokumentów, które miały być zaakceptowane przez Rossowicza, Kollera i kanclerza Glocka. Koller nakłonił gó do przyśpieszenia włączenia Rossowicza do planu, chociaż poznał szczegóły jedynie dzięki domysłom Cheddara. - Pogoda nie jest zbyt dobra na lot samolotem - powiedział Kilroy. - Ta śnieżyca przyszła całkiem nie w porę. - Rossowicz dotrze na miejsce - odparł Orłowski. - Nie martw się o niego. Uważaj na drogę, żebyśmy sami tam dojechali. - Jasne, jasne. Kilroy zauważył, że od kilku dni Orłowski przygląda mu się spod oka. Pewnie już wiedział, z kim ma do czynienia. Kontrwywiad był całkiem niezły w tropieniu starych wrogów, a Kilroy z pewnością podpadał pod tę kategorię. Gdaeś w głębinach pamięci Orłowskiego otworzyła się kartoteka i pojawiło się niewyraźne zdjęcie albo wypadła fiszka z dawną tożsamością. Orłowski próbował teraz wszystko dopasować. Może nie należy się tym przejmować? Przecież Orłowski widział, że Koller polega na Kilroyu. Wie- dział jednak też, że Clint Kilroy nie jest Amerykaninem, za którego się podaje, więc pewnie będzie się zastanawiał, czy Wolf Koller o tym wie. Po co ta maskarada? Czy ma to jakieś znaczenie? Orłowski musi takie rzeczy roztrząsać. Czy Kilroy robi z Kollera głupca? Czy Kilroy naprawdę pracuje dla Amerykanów? Kikoy bezskutecznie próbował przeniknąć myśli Rosjanina. Rosjanie to najbardziej obłąkane dranie na ziemi. Przejechali obok małej kliniki, przyklejonej do zbocza góry, i pięli się coraz wyżej i wyżej. Bardzo dużo czasu spędzili w samochodzie. Kilroy powoli zjechał na wąskie pobocze. Dostał wyraźne rozkazy od Cheese'a. Westchnął i obrócił się do Orłowskiego. - Wiesz, Konnie, starość jest okropna. Od siedzenia w wozie całkiem zdrętwiała mi prawa noga. Muszę się rozprostować. - Czy chciałby pan, żebym poprowadził, panie Kilroy? - Wysiądźmy i chwilę pospacerujmy, może mi przejdzie. Jezu, ale boli, jakby przygniótł mi ją bawół. - Otworzył drzwi i ostrożnie stanął na zdrętwiałej nodze. Sprawdził, czy pistolet jest gotów do urzycia. Cheese dałby sobie serce wyrwać za tę pieprzoną walizkę. Uważał, że jeśli jaskrawozielona walizka pojawiła się w połowie zabawy, to pewnie pokaże się też na sam koniec. Może to i racja. Kilroy nigdy nie przejmował się zabijaniem Rosjan. Dobrze znowu potrenować dla wprawy. Zapadał zmrok. Zatrzymali się przy stoku góry, gdzie było jeszcze zimniej i ciemniej. Orłowski również wysiadł. Kilroy przytupywał, zacierał ręce. Ich cel -górski dom Kollera -znajdował się pięćset metrów stąd. I kilka zakrętów i już byliby na miejscu, ale Orłowski nie miał pojęcia, że są tak blisko. - Chodź, dotrzymaj mi towarzystwa. - Kilroy ruszył wzdłuż jaru głębo- kiego na jakieś trzy, cztery metry. Przeszedł z piętnaście metrów, gdy uświadomił sobie, że Orłowski nie idzie za nim. Odwrócił się i obejrzał za siebie. Orłowski, ten sprytny drań, stał. Kilroy westchnął. Rosjanina częściowo osłaniały uchylone drzwiczki samochodu. Opierał się na otwartym oknie. Miał jakąś broń. Kilroy raz jeszcze doszedł do wniosku, że jest za stary do takiej roboty. - Daj spokój, Konnie. Tylko do mnie możesz tu strzelać, a chyba nie zrobisz tego, prawda? - Leopold Stecher! - zawołał do niego Orłowski. Kilroy przyłożył dłoń do ucha. - Powtórz. - Jesteś Leopold Stecher. - Nigdy nie słyszałem o takim. - Leopold Stecher, zabójca z SS. Byłeś wtedy młody. Nadal jednak zabij asz. - Kornie, gadasz bzdury. Daj sobie z tym spokój i chodź się odlać. Albo siedź sobie w tym zasranym samochodzie, ale skończ z głupotami. Naprawdę miał zdrętwiałą nogę. Co teraz? Co, do diabła, ma teraz zrobić? - Po wojnie wszyscy cię szukali. Leo Stecher. Zbrodniarz wojenny. Nigdy ci nie przeszkadzało, że zabijasz publicznie Żydów, Polaków, Rosjan, każdego, mężczyzn, kobiety, dzieci. Mamy twoją teczkę w moskiewskim Centrum i raport długi jak pamięć Stalina. A więc to Amerykanie cię znaleźli... i dali robotę. Musiałeś być bardzo cenny. Zawsze zastanawialiśmy się, skąd oni wiedzieli tyle różnych rzeczy. Kilroy roześmiał się i klasnął przed sobą dłońmi w rękawiczkach. "Powinienem był go zabić po drodze w samochodzie, ale nie chciałem brudzić tapicerki. A teraz proszę, w jakim siedzę gównie". - Byłem oficerem wywiadu amerykańskiego, Konnie. Pracowałem dla Dzikiego Billa Donovana. Wszystko jest w dokumentach, ty szurnięty draniu. Zajrzałeś do niewłaściwej teczki. Jest zimno, noga boli mnie coraz bardziej, więc odłóż ten pistolet! Mam już tego dość. - Powoli zbliżał się do krawędzi nasypu, próbował zobaczyć, co go tam czeka. Miał na nogach czarne buty ze skórzanymi podeszwami, bardzo śliskie. - Jesteś Leopold Stecher z Detmold. Byłeś bezwzględnym nazistowskim mordercą... - Jestem z zachodniego Teksasu! Mówię ci, że mnie pomyliłeś ze Stecherem, Marlinem Bormannem lub kimś innym. Zawsze nazywałem się Clint Kilroy... - Zabijanie ludzi sprawiało ci przyjemność... - Nadal sprawia, chociaż już mniejszą, ale to nie oznacza, że jestem facetem, za którego mnie bierzesz... - Jego teksaski akcent stawał się coraz wyraźniej szy. - Po wojnie poszedłeś do BSS i wprowadziłeś tam wszystkich starych kumpli. Robiłeś dla BSS to samo co przedtem, to co potem robiłeś dla CIA i Bóg jeden wie dla kogo jeszcze... Wiem, kim jesteś, sukinsynu! Pierwsza kula zagwizdała na wietrze tak blisko, że się skulił. A potem zniknął, zniknął jak w sztuczce magicznej. Hokus-pokus. Kolejna kula zaświstała i wbiła się w śnieg na stoku w miejscu, w którym przed chwilą stał. Kilroy czuł się tak, jakby wypadł z samolotu. Pomyślał, że chyba byłoby to lepsze od tego, co się teraz dzieje. Był już za stary, po prostu za stary. Mógł sobie złamać biodro. Naprawdę nic już go nie obchodziło, czy przeżyje, czy umrze. Chciał tylko wydostać się z pułapki, w którą bezmyślnie wskoczył. Ześlizgiwał się ze stoku nasypu. Omal się nie zabił, choć było to tylko trzy czy cztery metry. Miał przy sobie kluczyki do samochodu i Orłowski musiał go teraz poszukać. Rozpłaszczył się na ziemi za skałą. Wyciągnął broń, której od początku zamierzał użyć do zabicia Rosjanina. Dyszał ciężko, jakby przebiegł dziesięć kilometrów. Miał nadzieję, że wiatr stłumi jego głośne sapanie. Orłowski nie widział go z góry. Kilroy słyszał, jak chodzi wzdłuż krawędzi jaru i przygląda się zaśnieżonym zaroślom. Kilroy zastanawiał się, czy powinien wyjść z kryjó- wki i polegając na zaskoczeniu wycelować i strzelić, czy lepiej poczekać, aż Orłowski zejdzie z nasypu i zastrzelić go, gdy będzie się rozglądał? Co zrobić, co zrobić? Nienawidził takiego stanu zawieszenia. Gdyby był młody, działałby instynktownie. A niech tam... Wyszedł zza skały... Jednak Orłowski nie czyhał na niego na górze. Rosjanin potknął się na śniegu i zjeżdżał w dół, zdezorientowany, zaplątany w płaszcz. Poobijany wylądował tuż u stóp Kilroya. Obaj mężczy- źni tak byli zaskoczeni, że aż odskoczyli od siebie z krzykiem. Orłowski macał wokół siebie śnieg w poszukiwaniu pistoletu, a Kilroy zachwiał się, bo obcas uwiązł mu w korzeniach drzewa, i gwałtownie usiadł na ziemi. Kiedy wiatr rozwiał chmurę śniegu, siedzieli naprzeciw siebie w ciemności jak para niesfornych dzieci. Orłowski, nie mogąc oderwać oczu od twarzy Kilroya, wciąż macał śnieg koło siebie. Kilroy z miejsca, w którym siedział, widział pistolet upuszczony przez Rosjanina. Roześmiał się. Nie potrafił się opanować. Zachowywali się jak dwoje dzieciaków w kojcu. Kilroy skinął głową w kierunku lufy wystającej ze śniegu. - Tam jest, koło twojej stopy. Orłowski sięgnął po broń ze wzrokiem utkwionym w oczach Kikoya. Kilroy strzelił mu dwa razy w twarz. Rozdział 4~3 Ucieczka Leżała w łóżku, zastanawiając się, od jak dawna tu jest, gdzie się znajduje. Była śmiertelnie przerażona. Przez półprzymknięte powieki widziała pomieszczenie przypominające kościół. Wysoki sufit, mnóst- wo szyb, ciemność za szybami. Zapach środków odkażających. Przyćmione, kojące światło. Miała już dość spania i chciała się dowiedzieć, co się tu dzieje. Od dłuższego czasu nie widziała doktora Giseviusa. Od... doby? Od dwóch dwóch dni? Czas niewiele dla niej znaczył. Kręciło jej się w głowie i była beznadziejnie słaba... Jak się tu dostała? Nie przypominała sobie podróży. Doktor Gisevius ', ciągle dawał jej zastrzyki, szepcząc, że w ten sposób nie będzie ją nic bolało, ale przecież ona nie odczuwała żadnego bólu, była tylko taka zmęczona i miała luki w pamięci... Jednak teraz czuła, że jej umysł pracuje niezwykle sprawnie. Przypominała sobie, kim jest, kim jest jej mąż, jej lekarz, jej córka, o którą bardzo się martwiła. A John Cooper, jej brat? Gdzie jest? To było niepodobne do Johna, żeby tak ją porzucił i zapomniał. Widziała go jakiś czas temu, na pewno po kłótni w ogrodzie w Charlottenburgu, którą sobie teraz doskonale przypomniała... Pamiętała, gdzie siedziała, gdy przez okno ktoś strzelił do Wolfa. Kiedy po raz pierwszy obudziła się w nowym miejscu, przyszedł do niej lekarz i pomówił z nią. Lekarz, którego nie znała. Zachowywał się w sposób miły, prawie ojcowski, ale nie miał takiego autorytetu ani prezencji jak Ffitz Gisevius, który zawsze zapewniał ją, że wszystko będzie dobrze, że nie powinna się martwić, bo w razie czego da jej następny zastrzyk, żeby zasnęła. Nowy lekarz zachowywał się zupełnie inaczej. Wydawał się nieśmiały i niepe- wny, co ma z nią zrobić... Od kilku dni nie widziała doktora Giseviusa i mimo to czuła się znacznie lepiej. Osłabła trochę od leżenia w łóżku, ale w głowie jej pojaśniało, wszystko widziała wyraźniej... W cichym pokoju, wypełnionym kwiatami i delikatnym światłem, usłysza- ła jakiś mechaniczny odgłos, szpitalny dźwięk, jednostajne syczenie i stukanie, bardzo powolne i ciche... Coś kapało równo, jednostajnie... Oparła się na łokciu, zamrugała oczami, odciągnęła ciasno wepchnięte pod materac prze- ścieradła, odwróciła się na bok i zobaczyła jeszcze jedno łóżko... Nie zauważyła go wcześniej. Łóżko ze szpitalnymi poręczami i nieruchomą postacią. Wyszeptała: - Halo, czy mnie pani słyszy, czy pani nie śpi?... Nie usłyszała odpowiedzi. Uniosła się jeszcze bardziej, aż wreszcie usiadła. Miała na sobie jedną z własnych koszul nocnych. Przy łóżku stało krzesło, na którego oparciu wisiał jej szlafrok. Wypiła trochę zimnej wody ze szklanki. Karafkę postawiono na bocznym stoliku. O tak, teraz było znacznie lepiej... Była zdumiona swoim dobrym samopoczuciem... Przypomniała sobie, jaka była chora po spotkaniu z Johnem w Charlottenburgu, jak nie potrafiła sobie przypomnieć, kim jest, nie mogła jeść, tylko spała i dręczyły ją okropne koszmary, a doktor Gisevius ze strzykawką w dłoni i zatroskanym wyrazem twarzy pochylał się nad nią, wbijał igłę i powtarzał, że wkrótce wszystkie objawy ustąpią. Jednak nie ustępowały, było coraz gorzej... Zastanawiała się, gdzie może być doktor Gisevius, chciała mu powiedzieć, że czuje się całkiem dobrze... udało jej się wysunąć stopy spod prześcieradeł. Poruszyła nogami, poczuła napływającą do nich krew i mrowienie. Słuchała stukotu maszyny. Spostrzegła, że podłączono ją do osoby leżącej na łóżku obok. Powoli opuściła nogi na podłogę. Podłoga była ciepła i napastowana. Poczuła strumienie ciepłego powietrza z klimatyzacji. To miejsce nie przypominało żadnego ze znanych jej szpitali. Nie słychać było z korytarza kroków, rozmów, skrzypienia wózków. Może to specj alna klinika psychiatryczna? Och nie, przecież nie postradała zmysłów. Gdzie jest Erika, czy już wróciła? Tak bardzo za nią tęskniła.... Pamiętała dzień, gdy przyniesiono jej maleńkie dziecko... Pamiętała, jak Wolf powiedział jej, że nie może mieć własnych dzieci, jak nie potrafiła o tym mówić bez płaczu, którego Wolf tak nienawi- dził... Pamiętała, jak Wolf podał jej dziecko z wielkimi oczami, gęstymi czarnymi włosami i zaciśńętymi drobniutkimi piąstkami, jak ta maleńka istotka przytuliła się do niej, była taka ciepła, tak od niej zależna, pierwsza żywa istota, która naprawdę jej potrzebowała... Erika. Nazwali ją tak z Wolfem tamtej nocy... To był prezent od Wolfa dla niej, dziecko, którego, jak sądziła, nigdy nie będzie miała. Wolf ją zobowiązał, aby nigdy nie wyjawiła Erice, że jest adoptowana. Cały świat musi uwierzyć, że to ich własne dziecko... Chciała wiedzieć, czy Erika już jest w domu, czy znaleziono Ją... żywą. Oderwała się od wspomnień, wstała i podeszła do tamtego łóżka, do nieruchomo leżącej postaci. - Przepraszam, czy pani wie, gdzie jesteśmy? Spojrzała na leżącą postać i gwałtownie się cofnęła. Nie wierzyła własnym oczom, ogarnęło ją przerażenie. Była to zaledwie połowa człowieka. Połowa obandażowanej głowy z szary- mi włosami, o nieokreślonych rysach. Reszta to jedynie gaza i wata... Wyglądało na to, że nie ma ramienia, barku, większej części ciała... Domyśliła się, że to kobieta. Pewnie lepiej byłoby dla niej, gdyby umarła. Życie podtrzymywane w ten sposób to jakaś kara, szatańska kara... Zadrżała i skuliła się, gdy dotknęła na moment zimnej dłoni. - Nie dotykaj jej... Odwróciła się i zobaczyła doktora Giseviusa. - Próbowałam z nią porozmawiać. Wtedy zobaczyłam... - Ona nie mówi, Lise. A ty nie powinnaś wstawać z łóżka. Nie czujesz się jeszcze zbyt dobrze... Czy wiesz, kim jestem? Wiesz, jak się nazywasz? - Oczywiście, Fritz, przestań się wygłupiać. - Kim jestem? - Doktor Fritz Gisevius, a ja nazywam się Lise Koller. Chciałabym wiedzieć, gdzie jestem, co tu się dzieje i gdzie jest Wolf... Dawno mnie tu przywiozłeś? - Jesteś bardzo słaba, Lise, pamięć może cię zawieść w każdej chwili... - Ależ czuję się dobrze, Fritz. Od miesięcy nie czułam się tak dobrze. - Musisz wrócić do łóżka. Odpocząć. To świetnie, że czujesz się lepiej... - Miał na sobie ciemny dwurzędowy garnitur. Ciemny kaszmirowy płaszcz przerzucił przez ramię. W drugiej ręce trzymał małą torbę lekarską. Widywała tę torbę tyle razy. - Nie wracam do łóżka, Fritz. Czuję się dobrze. - Jesteś głodna? - Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Kim jest ta kobieta? Powiedz mi, Fritz. - Wszystko w swoim czasie, ale najpierw do łóżka. - Zbliżał się do niej powoli, z dziwnym wyrazem twarzy. W przyćmionym świetle jego krępa postać budziła lęk. - Możesz w każdej chwili zemdleć. Upadniesz i zrobisz sobie krzywdę, a nie chcemy tego, prawda? - Rzeczywiście, boli mnie głowa - odparła cicho. - Sama widzisz, moja droga. Nie czujesz się tak dobrze, jak ci się wydaje. Zaraz zrobimy, że znowu poczujesz się lepiej, nie ma się czym martwić, ale to trochę potrwa. Teraz musisz odpocząć, moja droga. Dam ci środek uspokaja- jący, prześpisz się ździebko i o wszystkim porozmawiamy rano. Opowiem ci o tej kobiecie i o tym prześlicznym szpitaliku. Wolf uważał, że będzie ci tu wygodniej. Szybciej wrócisz tu do zdrowia. -Podszedł jeszcze bliżej i wziął ją za ramię; poczuła zaciskające się grube palce. Pociągnął ją w kierunku łóżka. Odsunął prześcieradła. - Miałaś długi, męczący dzień. Powinnaś spać. Jutro porozmawiamy... - Nie! Nie jestem śpiąca, nie jestem zmęczona. Leżę w łóżku całymi dniami i robię się coraz słabsza, a teraz poczułam się dobrze... Może to przez skutki uboczne tych zastrzyków? Pomyślałeś o tym? - Nie chciał uwolnić z uścisku jej ramienia. - Puść mnie, do cholery! - Ależ Lise, nie mogę cię puścić. Nie mogę wziąć odpowiedzialności za twój stan, jeśli. . - Nie proszę cię, żebyś brał odpowiedzialność! Proszę, żebyś zwrócił uwagę na to, co do ciebie mówię. Czuję się dobrze, doktorze! Czy to dla ciebie nie ma znaczenia? Trzymał ją mocno za ramię. - To złudzenie, moja droga Lise. Nie mogę pozwolić, żebyś zrobiła sobie krzywdę... A teraz pozwól, że dam ci środek uspokajający, po którym zaśniesz spokojnie. - Trzymał strzykawkę w prawej ręce. Na białym prześcieradle leżała otwarta torba. - To boli, Fritz! Co tu się dzieje? Co ty robisz? - Tylko ci pomagam, droga Lise... Igła była wycelowana w jej ramię. Zobaczyła na skórze ślady ukłuć. "Chcą mnie zabić..." Nagle chwyciła srebrną karafkę do wody i z całej siły uderzyła Giseviusa w twarz. Usłyszała chrzęst pękających okularów. Oprawki wbiły się w policzki tuż pod dolnymi powiekami. Gisevius krzyknął. Igła dziobnęła ją w ramię. Uderzyła znowu karafką i uścisk na jej ramieniu zelżał. Gisevius upadł na łóżko, zakrywając dłońmi twarz. Połamane okulary zwisały mu z jednego ucha. Trzecie machnięcie karafką. Oblała mu wodą pierś i głowę. Kszyczał, gdy odłamki szkła wchodziły głęboko w skórę twarzy. Puścił jej ramię. Odepchnęła go, wreszcie była wolna. Czuła narastający ból w ramieniu. Zawartość mocno wbitej strzykawki spływała do krwi. Lise przeraziła się... Nagle poczuła zimno w całym ciele, jakby zamarzała od środka... Musiała się stąd wydostać... Gisevius czołgał się na kolanach, szukając okularów. Całą twarz miał umazaną we krwi. Przypo- minał niedźwiedzia, ranne zwierzę, prychające i sapiące, ze złością kręcące się po podłodze. Chciała przemknąć się obok niego, ale wyczuł ją, wyciągnął ramię, oderwał dół koszuli nocnej, palce ześlizgnęły się po jej łydce. Upadła, odczołgała się. A potem wstała. Zakręciło się jej w głowie. Już nie czuła się dobrze. Musiała uciec, może rzeczywiście straciła zmysły, ale musiała uciec od Giseviusa. Poczuła mdłości, nogi stały się miękkie, ale nie mogła tu dłużej zostać.... Zabiłby ją, pragnął jej śmierci. Zabijał ją zastrzykami. W głowie jej się mąciło, wiedziała, że zwariowała. To był przecież Fritz Gisevius, nie mógł pragnąć jej śmierci, to był jej przyjaciel Fritz... Wstał. Zataczając się, ruszył w jej stronę. Pobiegła korytarzem, obok pokoju z bladą poświatą monitora, na którym widniał obraz pokoju, który właśnie opuściła, łóżka z połową ciała kobiety. Szła naprzód, wewnętrzny chłód obezwładniał ją. Na zewnątrz było zimno, tak zimno jak w jej wnętrzu. Wiatr wiał od gór, padał śnieg, zacinając ją w twarz, przenikając przez cienki materiał koszuli. Była boso. W ciemności dotarła do drogi, zaczęła biec. To beznadziejne, i tak umrze... Rzuciła spojrzenie za siebie. Nie dostrzegła budynku, z którego uciekła. Pochłonęła go noc. Rozdział 4~4~ Gótterdammemng Ned Cheddar nie był zadowolony z kanclerza Glocka. Było już wystarczająco źle, a robiło się coraz gorzej. Cheddar czuł się tak, jakby mu jaja wkręcano w imadło. Miał coraz mniej czasu. Znajdował się o tysiące kilometrów od miejsca akcji. Nie cierpiał sytuacji, w której stawka była tak wysoka, a on właściwie nie miał na nic wpływu. Czuł się jak człowiek z zawiązanymi oczami, który maca wokół siebie w rękawiczkach i próbuje rozpoznać miejsce dotykiem. Doprowadzało to go do szaleństwa i wywoływało głód. Glock... Pracował z Glockiem przez wiele lat. Zaczął wówczas, gdy Glock był oficerem zachodnioniemieckiego wywiadu. W owych czasach, gdy wroga- mi byli wyłącznie komuniści, działali wspólnie przy wymianie szpiegów ze swymi przeciwnikami z Moskwy i przekazywali jeszcze ciepłe zwłoki przez Berlin Wschodni. Glock zazwyczaj odbierał przesyłkę przy moście Glienicke i dzwonił do Cheddara, żeby go zawiadomić, że wszystko poszło dobrze. Współdziałali przy realizacji celów amerykańskich i natowskich, kiedy Glock został oficerem łącznikowym w kwaterze głównej NATO. Przygotowywali zjednoczenie Wschodu i Zachodu, gdy Glock został politykiem i zbliżał się do najwyższego stanowiska w Bonn. Jednak Cheddar nigdy do końca nie zaufał Glockowi. W głębi serca Glocka, jak wieczny płomień w Czarnym Lesie, płonął ogień niemieckiego nacjonalizmu. Nic na to nie mógł poradzić: to była część jego natury. Do diabła, nie można mieć o to do niego pretensji. Jeśli jednak człowiek nazywa się Ned Cheddar, nie musi tego lubić. Kiedy z cienia wyłonił się Wolf Koller, stanowiący główną siłę napędową kariery politycznej Glocka, Cheddar próbował się nie martwić. Wierzył, że utrzyma ich obu na smyczach i będzie nimi kierował ze swej fortecy w Georgetown. Jednakże Koller umknął mu i stworzył "Spartakusa". Uczynił to za przyzwoleniem kanclerza Glocka, którego miał teraz w ręku. Czas było przejść do ataku. Cheddar zamierzał zmusić Glocka do wyboru między jasną ścieżką amerykańskiej prawdy, honoru i uczciwości, a podejrzanym towarem propo- nowanym przez Wolfa Kollera. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do Bonn. Któryś z licznych asystentów kanclerza poinformował go, że kanclerz wyjechał na długi weekend do położonego w górach domu Wolfa Kollera. - Czy można się z nim połączyć? - W górach zaczęła się śnieżyca i bardzo trudno nawiązać kontakt przez radio czy telefon. Co ma przekazać? - Proszę powiedzieć, że Ned Cheddar ma bardzo pilną sprawę. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Cheddar grubymi paluchami bębnił w biurko. Kilkakrotnie odetchnął głęboko, starając się zachować spokój. W końcu odezwał się asystent kanclerza. - Połączenie było fatalne, ale udało mi się przekazać to, o co pan prosił, sir. Zmienili trasę, dojadą do najbliższego miasta. Zwykła linia będzie lepsza od komórki. Kanclerz powiedział, że sam do pana zadzwoni. - Dobra robota - pochwalił Cheddar z westchnieniem. - Bardzo dziękuję. Po odłożeniu słuchawki zerknął na zegarek, przeliczył pięciogodzinną różnicę czasu między Georgetown a górami Harzu. Zanotował i przypomniał sobie o serniku i sorbecie pomarańczowo-żurawinowym w lodówce. Za- dzwonił do kuchni. Telefon zadzwonił po trzydziestu minutach, które Cheddarowi wydawały się wiecznością. Opadł na fotel, który zajęczał pod jego ciężarem. - Panie kanclerzu, jak to miło pana słyszeć. Mówi Ned. Dziękuję, że zmienił pan trasę, żeby porozmawiać ze mną. - Teraz kiedy był kanclerzem, Cheddar musiał przestrzegać protokołu, już nie mógł po prostu na niego nawrzeszczeć. - Czy mogłem inaczej postąpić? Chyba nie. Przekazano mi, że pańska wiadomość jest pilna... byłem właśnie w drodze do domu Wolfa Kollera. Co ma mi pan do powiedzenia? - Wydawał się napięty, w jego głosie wyczuwało się poczucie winy. Cheddar uśmiechnął się. Stary Glock przestraszył się, że złapano go z ręką w słoju z cukierkami. - Tak, właśnie chciałem przedyskutować pańską podróż. Mam wrażenie, że nic dobrego nie wyniknie z pańskiej wizyty u Wolfa Kollera. Rozumie pan, o czym mówię, panie kanclerzu? Myślę wyłącznie o pańskim dobru, o pańskiej karierze... - Nie mam pojęcia, o co panu chodzi - usłyszał niepewną odpowiedź kanclerza. - Proszę mi pozwolić wyjaśnić, panie kanclerzu. Pańska dalsza zażyłość z Wolfem Kollerem będzie miała zasadniczy wpływ na stosunki między naszymi wielkimi krajami. Jestem pewien, że w dalszej perspektywie widzi pan, gdzie leży interes pańskiej ojczyzny. Wolf Koller to kometa, która pojawiła się i zaraz zniknie. Zaś Stany Zjednoczone to słońce, z którego pan osobiście czerpie swoją moc, a pański kraj zawdzięcza miejsce między narodami. Jestem w pełni przekonany, że nigdy by pan nie naraził tak cennej przyjaźni na niebezpieczeństwo... Jedynie przypominam panu, jako najlep- szemu przyjacielowi, że już macie dość na talerzu. Niemcy potrzebują równowagi i poparcia swych przyjaciół. Wielkość Niemiec nie zależy od machinacji Wolfa Kollera. - Powiem szczerze, Ned. A może Niemcy nie chcą być tylko młodszym partnerem Stanów Zjednoczonych? - Zmienił nieznacznie ton głosu. - Co powie na to Wolf? Jest bardzo porywczym człowiekiem... ale dobrym sprzymierzeńcem. Wiele mu zawdzięczam i nie chciałbym mieć w nim wroga. - Nie mogę uwierzyć, że porównuje pan Wolfa Kollera ze Stanami Zjednoczonymi. A zapewniam pana, panie kanclerzu, że wolałby pan mieć za wroga Wolfa Kollera niż... mnie. Proszę to przemyśleć. Jestem głęboko przekonany, że szalejąca śnieżyca nie pozwoli panu dotrzeć do domu Wolfa Kollera. Jestem pewien, że wielu podróżnych zatrzyma śnieg. Kanclerz odchrząknął. W końcu okazał się realistą. - Powinienem też pana uprzedzić, że wiemy wszystko o zagranicznym gościu Wolfa... znamy też każdą kropkę i przecinek ze "Spartakusa". Proszę posłuchać mojej rady, żebyśmy nie musieli już do tego wracać. Nastąpiła długa chwila ciszy, w której słychać było jedynie ciężki oddech kanclerza. - Nie mam wyboru, co? - Nie, jeśli pan wie, kim są pańscy przyjaciele, panie kanclerzu. - Tak, moi przyjaciele... - Jest jeszcze coś, co chciałbym, żeby pan dla mnie zrobił. I to natych- miast. - Skoro trzeba coś załatwić, załatwmy... Jednak jedno muszę ci powie- dzieć, Ned... - Słucham, panie kanclerzu. - Gdyby Niemcy nie przegrały dwóch wojen, nie mówiłbyś do mnie w ten sposób. - Zgadzam się w zupełności, panie kanclerzu. Jednak musimy grać takimi kartami, jakie mamy. - Czego chcesz ode mnie, Ned? - Rozwiały się marzenia o triumfie, było to słychać w jego głosie. Profesor zirytował się, choć nie był zdziwiony, gdy po przebudzeniu stwierdził, że Erika wyfrunęła z klatki. Ta zaradna dziewczyna niewątpliwie miała jakiś własny plan. Jego przyjaciel, właściciel hotelu, odgrażał się, że poćwiartuje i przypiecze ogniem chłopaka w jaskrawozielonej marynarce z recepcji, który nie zauważył jej wyjścia. Profesor pokręcił głową. Pomyślał, że wie, dokąd poszła. Miał nadzieję, że jest na tyle sprytna, aby nie dać sobie wyrządzić krzywdy. Raz jeszcze zadzwonił do Neda Cheddara. Nie była to pora na samodziel- ne pomysły bez uzgodnienia z szefem. Nigdy dość ostrożności. - Nie znalazłem dziewczyny -powiedział, oczekując wybuchu wściekłości w Georgetown. - Nie przejmuj się teraz dziewczyną. Gdzie jest Cooper? Zniknął mi z ekranu. - Nie wiem. Nigdy nie wiemy, gdzie jest. - To mi się nie podoba. Powinniśmy wiedzieć. I pora już porozmawiać o interesach. Zbyt długo tego unikaliśmy. A teraz brakuje nam czasu, przyjacielu. - Chodzi ci o Coopera? - Chodzi mi o braci Cooperów. Liczba mnoga. John i świętej pamięci Cyril... - Chyba nie sądzisz, że on wie... - Daj spokój, Profesorze. Nie spotkał się z tobą, nie widział... nie, nie martwię się o Johna Coopera. Chodzi o Cyńla... - Dlaczego? Nie mam zamiaru robić ... - Posłuchaj mnie, do cholery! Znamy się od dawna. Podejmowałem za ciebie decyzje i utrzymywałem przy życiu... - A ja dostarczałem ci informacji. Cały czas. Nie zapominaj o tym, Cheese. Przez te wszystkie lata w moskiewskim Centrum. To ty nadałeś mi imię... Kirył... Byłem twoim wiernym współpracownikiem... - A ja dopilnowałem, żebyś miał pieniądze w Szwajcarii, więcej niż kiedykolwiek będziesz potrzebował. Jednak czegoś ci nie dałem. Nie oddałem ci twego prawdziwego życia... - Słuchaj, możesz na mnie polegać. Teraz to jest moim prawdziwym życiem. - Byłeś dobrym pracownikiem... i jeśli chcesz, możesz znowu być Cyrilem Cooperem... Musisz mi tylko jedno obiecać. Słuchasz mnie? - Tak. O co chodzi? - Jeśli przy ostatniej rozgrywce z Kollerem spotkasz Johna Coopera... nie zachowuj się jak idiota tylko dlatego, że jest twoim bratem. Czy to jasne? - Absolutnie jasne. - Przyjdzie czas na spotkanie, jeśli uznasz, że tego chcesz, kiedy skończy się zamieszanie ze "Spartakusem". Jednak musisz z tego wyjść żywy. Wszyscy muszą przeżyć. Dobrze? - Dobrze. O spotkaniu pomyślimy później. - Otóż to. A jaka jest pogoda w Berlinie? - Zimno i mokro. - W porządku, przyjacielu. Mam co do ciebie plany... Clint Kilroy stał przy kominku, na którym można by upiec całego wołu. Słuchał zawodzenia wiatru w kominie i szparach, stanowiących o uroku wiejskiej siedziby. Ojciec Wolfa Kollera postawił ten dom i z okazji polowania w górach zapraszał tu marszałka Rzeszy Góńnga wraz z osobami towarzyszącymi. Geringowi bardzo podobała się okolica. Kilroy w poprzednim wciele- niu nieraz słyszał, jak o tym wspominał. Dom był urządzony z przepychem, który przypadł do gustu Geringowi. Na ścianach wisiały wielkie gobeliny z wizerunkami Siegfńeda i Walkirii, ogromne, spreparowane łby zwierząt. Stały tu też posągi mężczyzn walczących z niedźwiedziami. Wiatr poświstywał, śnieg syczał w kominie, trzeszczały płonące polana. Kilroy nie był zachwyco- ny tym, że będzie musiał wytłumaczyć brak Rosjanina i jego szmarag- dowozielonej walizki. Kanclerz Glock jechał już na spotkanie z Egonem Rossowiczem w tym domu, żeby podpisali wspólną deklarację stworzenia nowego Sojuszu Euro- pejskiego. Trzeba było również parafować poprawki w dokumentach ze szmaragdowej walizki Orłowskiego. Potem, po powrocie do Moskwy, Ros- sowicz ogłosiłby nowy plan gospodarczy. Wówczas parlament i wojsko zwróciłyby się przeciw Jelcynowi. Zmieniłby się cały świat. Było już i tak źle, że szalejąca za oknami śnieżyca mogła spowodować zawieszenie całej komuni- kacji lotniczej. Jednak Kilroy najbardziej obawiał się tego, jak wytłumaczyć Kollerowi nieobecność Orłowskiego. Odgłosy zamieci sprawiły, że Kilroy przeoczył wejście Kollera. Gdy usłyszał jego głos, poruszył się gwałtownie i ai skrzywił z bólu. Po kłopotach z Orłowskim bolało go całe ciało. - Clint - spytał Koller, od razu przystępując do rzeczy - gdzie jest nasz gość? - Orłowski? - Tak, gdzie jest Orłowski? - Nie zjawił się na miejscu zbiórki... Nie mogłem dłużej czekać, wiedzia- łem, że będę tu potrzebny... - Nie pokazał się? - Koller natychmiast zesztywniał, zacisnął pięść. Na czole zaczęła mu pulsować żyłka. - Jestem pewien, że jest w drodze... - Dlaczego tak sądzisz? - Ponieważ nie przychodzi mi do głowy inne wytłumaczenie. - Rozumiem. -Podszedł wyprostowany do stolika z alkoholami, wyciąg- nął korek jedną ręką i nalał sobie brandy. Nie spytał, czy Kilroy też chciałby się napić. Wyjrzał przez okno, które smagał wiatr ze śniegiem. Na dworze było biało, choć zapadł już zmrok. Koller zerknął na zegarek. - Rossowicz powinien teraz wlatywać w niemiecką przestrzeń powietrzną. Sprawdziłeś helikopter, który ma go przywieźć z Berlina? - Wszystko gotowe. - W Moskwie czekają na jego telefon. - Wszystko będzie dobrze, Wolf. - A to twoje drugie zadanie? Co z tymi dwiema kobietami?... - zapytał Koller patrząc na płomienie liżące pociemniałą ścianę kominka. - Załatwione. - Zostawił Burke'a Delaneya na ulicy. Miał pilnować Eriki i Beate. Gderliwy stary anioł stróż z psem. Obaj odczuli ulgę, gdy Cheese zabronił je zabijać. Kilroy miał nadzieję, że nie będzie w pobliżu Kollera, kiedy odkryje on prawdę. Niech Cheese sam coś wymyśli. - Tak - powiedział Koller cicho. - Gratuluję ci, że wykonałeś to... trudne... zadanie. Czy były jakieś kłopoty? - Nie. Wszystko zostało załatwione bezgłośnie. Nie dręcz się tym dłużej. Wolf Koller przystanął przy oknie, obserwując śnieg opadający na drzewa i zarośla. Nasypało go prawie pół metra. Puch wirował na wietrze. Światła domu przebijały się przez mrok. - Glock ma własne kopie porozumienia z wszystkimi poprawkami - powiedział. - My też je mamy. Jeśli Orłowski nie przyjedzie - wzruszył ramionami - nic to nie zmieni. - Wiatr lodowatymi podmuchami szarpał dom. Jęczały wielkie belki, zawieszone na nich żelazne lampy lekko się kołysały, rzucając długie cienie. Wolf ściskał skronie, jakby bolała go głowa. Otworzył oczy. Wpatrzył się we własne odbicie w szybie. - Tyle się ostatnio wydarzyło dziwnych rzeczy... Chyba zgodzisz się ze mną, prawda? Postrzelo- no mnie. - Podniósł ramię, ból wykrzywił mu twarz. Patrzył prosto na Kilroya. Odwrócił się i wziął kieliszek z brandy. - Ktoś zabił ludzi, których wysłałem, żeby odnaleźli moją córkę. Moja córka jechała z nieznanymi osobami w range roverze, który spadł z urwiska, ale pasażerowie nie zginęli. Ktoś włamał się do jednego z moich magazynów i z zimną krwią zamordował trzech moich ochroniarzy... - Wypił łyk brandy, smakując na języku. Obserwując go, Kilroy zastanawiał się, jak długo jeszcze Koller wszystko to wytrzyma. Widział wielu silnych ludzi, którzy kompletnie się załamywali z bardziej błahych powodów. Kollerowi wszystko szło źle, a jednak wy- trzymał, działał jak w transie. Mógł w każdej chwili wycofać się z układu z Rosjanami; ale odwrót nie leżał w jego naturze. Złamie się, ale się nie ugnie. Kiedy się jednak złamie, sprawy mogą przybrać bardzo kiepski obrót. - Wyjątkowo okropny tydzień, co, Clint? Czy nasz pan Cheddar nie zgodziłby się z tą opinią? Czy przypadkiem nie powiedziałeś mu o naszym pechu? - Wiesz, że od ciebie to zależy. Jestem jedynie chłopcem na posyłki, pomagałem wykorzystać nieboszczyka Herr Stiffela i jego wyznawców. Jeśli chcesz, przekażę mu te informacje, ale to zależy tylko od ciebie. - Kilroy poczuł dreszcz strachu. Koller zachowywał za duży spokój jak na kogoś, kto ma za chwilę pęknąć w szwach. -Twoja współpraca z Cheddarem okazała się ogromnym sukcesem. Stworzyła właściwą atmosferę. Idealny początek no- wych wielkich Niemiec, aby wreszcie zajęły odpowiednie dla nich miejsce we wspólnocie europejskiej... - Jak jednak wiesz, podjąłem dalsze kroki, aby zapewnić przyszłość wielkim Niemcom. - Koller rzucił spojrzenie na kominek. Lodowaty po- dmuch wpadł do środka i rozsypał iskry po kaflach paleniska. - Jestem zwykłym wykonawcą rozkazów, Wolf. To wyłącznie twoja sprawa, czy o tych "dalszych krokach" porozmawiasz z Cheddarem. - Czy to prawda, przyjacielu? - Jak może być inaczej? Nie wiedziałem nic o Rossowiczu i Rosji, dopóki mi nie powiedziałeś... Kiedy to było? Po obejrzeniu taśmy nakręconej przez twoją córkę. Wiesz przecież, że możesz mi zaufać... - Czasami się zastanawiam, komu naprawdę służysz? Czy nieboszczykowi panu Hunnowi i jego uczniowi Cheddarowi, bo uratowali cię pod koniec wojny i ocalili przed katem? Czy mnie? Czy chodzi ci o Niemcy i ich dziedzictwo? Rozmyślam o tym. Zaufałem ci w wielu sprawach... A jeśli mnie zdradzasz? - Jego twarz złagodniała. Podszedł do Kilroya i położył mu rękę na ramieniu, co zdaniem Kilroya było znacznie lepsze od noża w plecy, którego trochę się spodziewał. - Znasz mnie tak dobrze... - zaczął Kilroy. - Mój ojciec znał cię dobrze. Dlatego tak bezwarunkowo ci zaufałem. Jesteś jednym z nas. Służyłeś w czasach naszej największej potrzeby. Złożyłeś przysięgę posłuszeństwa Fuhrerowi... Jesteś żywym ogniwem łączącym mnie, mojego ojca i Fuhrera. - W pełni doceniam twoją wiarę we mnie. - Kilroy czuł się jak idiota, odgrywając szczęśliwca, do którego Wolf Koller, o dwadzieścia lat od niego młodszy, raczył się uśmiechnąć. - Czasem jednak, Leo, zastanawiam się... czy Ned Cheddar właśnie dlatego wybrał cię do kontaktów ze mną. - Nie rozumiem. Oczywiście, że dlatego. Tyle mamy ze sobą wspólnego, całe nasze dziedzictwo... - Mógł być pewien, że uwierzę we wszystko, co zrobisz, co mi powiesz... gdy tymczasem ty będziesz mnie zdradzał. Zastanawiam się, czy właśnie tak myślał? Kilroy postanowił postawić wszystko na jedną kartę. - Widzisz, Wolf, mój życiorys jest znacznie lepszy od twojego. Byłeś dopiero zasmarkanym dzieciakiem, nie znałeś Hitlera, a ja tak. Grał z tobą w bilard? Ze mną grał. Bawiłem się z jego cholernym psem i znałem Ewę... Który z nas należy do historii: ty czy ja? Czy cieszę się zaufaniem amerykańs- kiego szpiega? Czy trzymam los twoich planów w rękach? Mówisz o swoim szacunku do ojca, do Fuhrera... a ja ci zaproponuję, żebyś pomyślał dwa razy, zani~zaczniesz mi grozić. Jestem twoją liną ratunkową, Wolf. Jeśli odwołasz rozmowy z Rosjanami, tylko ja potrafię udobruchać Amerykanów. Pozwól, że ci coś powiem, stary: będziesz potrzebował kogoś, kto weźmie na siebie wszystkie konsekwencje, ponieważ Cheddar gotów pomyśleć, że wbiłeś mu stary esesmański sztylet prosto w dupę... Kilroy doszedł do wniosku, że było to największe ryzyko, jakie podjął od dnia sprzed prawie pięćdziesięciu lat, gdy postanowił oddać swych byłych kolegów w ręce ścigających zbrodniarzy wojennych, ocalić głowę i zatrudnić się u Amerykanów. Nigdy tego nie żałował, biorąc pod uwagę inne perspektywy - sznur na szyi czy, jeśli miałby szczꜧcie, przejazd pod pokładem parowca do okropnego Paragwaju, gdzie spędziłby całe życie w ukryciu. Teraz wiedział, że jego przyszłość znalazła się na ostrzu noża uzasadnionych podejrzeń Kollera. Kilroy nie wiedział, na ile można zaufać Amerykanom. Czy w ostatniej rundzie byli moralistami czy realistami? Kiedyś, dawno temu, założyłby się, że to realiści. Teraz stawiał na szacunek Kollera dla przeszłości. Clint Kilroy wiedział, że jeśli się przeliczył, już wkrótce wyrosną na nim kwiatki. Koller bez słowa wpatrywał się w Clinta dłuższą chwilę, a potem kiwnął głową. - Oczywiście, masz rację. Jesteś jak apostoł. Jadłeś wieczerzę z Hitlerem. Muszę ci zaufać. - Mądra decyzja - swierdził Kilroy, czując, jak opada z niego napięcie. Już naprawdę jest za stary na takie szaleństwa. - Dobrze, dobrze. Musimy jak najlepiej wykorzystać tę sytuację - stwier- dził Koller rzeczowym tonem. Kilroyowi przyszło do głowy, że Kollerowi niewiele już potrzeba, żeby popadł w prawdziwy obłęd. Na masce opanowania i zdecydowania pojawiły się pierwsze pęknięcia. Wolf Koller przekonywał sam siebie, że wciąż może wyciągnąć królika z kapelusza, ale w rzeczywistości jego świat się walił. Wtedy, w tych ostatnich dniach, gdy Armia Czerwona dostała się do tuneli prowadzących do bunkra Fuhrera, Clint Kilroy był tam również, pomagał Bormannowi. Cały czas myślał tylko o tym, aby nie znaleźć się obok takich obłąkanych nazistowskich głupków jak Himmler czy Goeb- bels, którzy mogą również innym kazać popełnić samobójstwo. Młody Kikoy, wówczas Leo Stecher, wymyślił sobie, że przeżyje, ukryje się, jeśli tylko uda mu się wydostać z bunkra i uciec w ruiny. Prawie pół wieku później odgrywał tę samą sztuczkę. Chciał pozostać przy życiu, dopóki Koller nie zaakceptuje rzeczywistości lub całkiem nie zwariuje, a wówczas można by go zabić z czystym sumieniem. Kilka dni powinno wystarczyć, żeby sytuacja się wyjaśniła. - Kanclerz Glock przyjeżdża z Bonn. Jest już w drodze. Ma przylecieć helikopterem. Martwi mnie ta pogoda, Clint. - Znowu wyglądał przez okno. Jego głos dochodził z daleka, jakby znowu wpadł w trans. - Jestem ciekaw, czy Erika wysłała kasety... Nie znalazłeś kopii, o których mówiła? - Kikoy pokręcił przecząco głową. Jakby próbując przekonać siebie samego, Koller powiedział: - Nie sądzę, żeby je przygotowała... Czy powiedziała o tym tej Hubermann? Nie znalazłeś innych kaset? - Żadnych. - Kilroy modlił się, żeby ta rozmowa skończyła się jak najszybciej, aby Bóg oszczędził mu lęków i rozważań Wolfa Kollera. Boski posłaniec, Czerwony Sebastien, pojawił się pod łukiem prowadzą- cym do dwupiętrowego holu. - Herr Koller - powiedział - telefon do pana. Koller spojrzał na Kilroya. - Orłowski? - Tak - odparł Kilroy. - To musi być on. Kilroy stał grzejąc się przy kominku, gdy usłyszał, że Wolf podnosi głos, krzyczy do słuchawki. Po spotkaniu z Wolfem Kollerem Kilroy czuł dreszcze. Nie mógł też zapomnieć tego upadku w śnieg pod lufą Orłowskiego. Koller krzyczał do telefonu, jak gdyby nie słyszano go po drugiej stronie. Kilroy nie domyślał się, kto dzwoni, ale wiedział, że to nie Orłowski. Najwyraźniej miał przed sobą długą noc. Sebastien palił papierosa. Wyglądał przez okno na padający śnieg. Rosły zaspy, śnieg zasypywał krzaki i ścieżki, krzyżujące się na wielkim trawniku. Las był coraz ciemniejszy. Kilroy w odbiciu w szybie napotkał wzrok Sebastiena. - Chyba jakieś złe wieści - powiedział Kilroy skinąwszy głową w stronę, skąd dobiegał głos Kollera. Sebastien wzruszył ramionami. Nigdy do końca nie zaufał Kilroyowi. Pewnie zazdrosny był o względy Kollera. Sebastien oczywiście nie miał pojęcia, kim był Kilroy w poprzednim wcieleniu. Nie wywarłoby to na nim żadnego wrażenia. Sebastien był zabójcą, a nie myślicielem. Terroryzmem zajmował się jako młody człowiek. Obecnie możliwości wykonywania ulubio- nego zajęcia zostały znacznie ograniczone. Kilroy domyślał się, że to Sebastien zamordował Joachima Stiffela w tłumie pod Bramą Brandenburską, ale nie miał pewności. W każdym razie Sebastien był tylko zabójcą. Dlatego Kilroy gardził nim, ale zachowywał czujność. Nigdy nie można było odwrócić się do niego plecami. Sebastien nie miał zamiaru odpowiedzieć Kilroyowi na pytanie, kto dzwoni. Niech i tak będzie. Powrócił Koller. Kręcił głową, jakby nie mogąc pogodzić się z faktami. - Dzwonił sekretarz Glocka. Wszystko idzie źle. Pilot helikoptera uznał, że nie można tu dolecieć, dlatego Glock przyjeżdża samochodem. Połączenie było okropne. Już od kilku godzin są w drodze. Wszystko w rękach Boga - westchnął. - A co z przylotem Rossowicza? Może będzie musiał poczekać w Berlinie, aż pogoda się poprawi? Wcale mi się to nie podoba. - Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu. - Kilroy nalał brandy i podał kieliszek Wolfowi. - Wszystko będzie dobrze. - Skoro tak mówisz. - Koller próbował się uśmiechnąć. Usłyszeli dzwonek telefonu. Twarz Kollera rozjaśniła się. - Tym razem to musi być Orłowski. Spóźnia się z powodu zamieci. Kilroy pokiwał głową. - Tak, to pewnie on. Znów pojawił się Sebastien i zawołał Wolfa. Kikoy wyczuł rosnące napięcie. Kiedy Koller wreszcie wrócił, jego opalona, przystojna twarz miała szary odcień, a oczy wydawały się opuchnięte. Odezwał się ochrypłym, łamiącym się głosem. - Dzwonił Gisevius. Nie wiem, co... - Zawahał się, spojrzał na Sebas- tiena. - Lise uciekła z kliniki. Błąka się w zamieci tylko w koszuli nocnej... Umrze... Jest taka słaba. -Głos mu się załamał, głośno przełknął ślinę. Kilroy pomyślał, że Wolf chciał ją zabić, ale gdzieś głęboko w sercu tej bestii kryły się resztki miłości do żony; nie chciał, aby zginęła na śniegu i mrozie. - Jak to się stało? - spytał Kilroy. - Jakie to ma teraz znaczenie? Środek uspokajający przestał działać, miała halucynacje, uciekła w noc... Podobno uderzyła doktora dzbankiem na wodę, stłukła mu okulary. Jest cały pokaleczony... Chce, żebym przyjechał do kliniki na wypadek, gdyby wróciła. - Spojrzał na swoich słuchaczy. - Musicie obaj wyjść i poszukać jej. Nie odeszła daleko. Jest sama, boso, prawie naga, słaba, prawdopodobnie poszła w kierunku domu. - Ale... - zaczął Sebastien. - Żadnych sprzeciwów! - nieoczekiwanie zaskrzeczał Koller załamują- cym się głosem. - Ruszajcie! Idźcie! Musimy ją odnaleźć. Kilroy wyszedł z pokoju i znalazł swój płaszcz. Mrugnął do Sebastiena. Sebastien zmarszczył z niechęcią brwi, wcisnął do kieszeni kożucha drugi pistolet i nałożył na nogi zielone kalosze. Kilroy uznał to za rozsądne posunięcie, poszukał w szafce z butami i znalazł mniejszą parę, która pasowała na niego. Zajrzał do pokoju, gdzie Koller stał ze wzrokiem wbitym w prze- strzeń. Wyglądał tak, jakby zobaczył przyszłość, ale nie dostrzegł w niej siebie. Koller usłyszał, że wychodzą z domu. Otrząsnął się z podłego nastroju, który go opanował, gdy usłyszał, że Orłowski nie zjawił się na spotkanie z Kilroyem. Od pewnego czasu otrzymywał same złe wiadomości... Otaczały go ciemności od ostatniej rozmowy z Eriką w szpitalnym pokoju Lise. Teraz Gisevius skamlał do słuchawki, z lęku czy ze złości, błagał załamującym się głosem, żeby Koller przyjechał do kliniki. Łatwo było go sobie wyobrazić, jak dygocze, jak trzęsie mu się obwisły podbródek. Koller poruszał się jak we śnie, w koszmarze, który nie chciał się skończyć. Czy mógł jeszcze coś ocalić? Jeśli nic nowego się nie wydarzy, jeśli pogoda się poprawi, to może Glock przejedzie przez zaspy, a Rossowicz jakoś przyleci helikopterem. Wówczas wspólnym wysiłkiem przeprowadzą plan i dwa wielkie mocarstwa znowu się połączą, tym razem na dobre... Mały sportowy mercedes był jedynym samochodem gotowym do drogi. Silnik natychmiast zapalił. Koller wysiadł i oczyścił szyby ze śniegu. Będzie w klinice za kilka minut... Może zobaczy Lise w zamieci... Skręcił w drogę biegnącą zakosami w dół stoku. Pod śniegiem kryła się warstwa lodu. Umiejętnie opanowując poślizgi, wjechał na główną drogę. Światła reflek- torów z trudem przebijały się przez gęste tumany śniegu. Przez pierwsze dwa kilometry jechał powoli, ostrożnie. Wreszcie stracił cierpliwość. Samochód trzymał się dobrze drogi, więc nacisnął na gaz. Nieustannie wypatrywał przed sobą Lise. Czasem już ją widział, lecz zaraz rozwiewała się w tumanie śniegu. Wspominał, jak kochali się po raz pierwszy. Była taka zagubiona i przerażona. Jej mąż nie żył, brat wrócił do Ameryki. Przywarła do niego, błagała go, żeby jej nie zostawił, nie zdradził, nie zapomniał.... Zawsze zastanawiał się, dlaczego nie zerwała z nim i nie uciekła do Johna Coopera, nie wróciła do Ameryki, gdzie się przecież urodziła... Zawsze uważał, że powinna była pojechać z bratem. A teraz cała historia "Spartakusa" znalazła się na kasecie, którą zostawiła mu Erika. Chryste! Nie potrafił zasnąć od tamtej chwili. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział jej twarz na ekranie, słyszał, jak ujawnia całą historię - wszystko. Nie tylko "Spartakusa", ale i resztę. Zabicie Ka- rla-Heinza, ludzi wysłanych na jej poszukiwanie, nawet prawdę o niepraw- dziwej ciąży, dzięki której pojawiła się na scenie. Wszystko poza tożsamością jej matki, tego właśnie nie wiedziała... Gdyby spisano wszystko, co powiedzia- ła, zabrzmiałoby to nieprawdopodobnie, ale gdy patrzyło się na nią, jak logicznie, spokojnie mówi... Tak, ludzie jej uwierzą... Pomyślał o Lise. Jak wszystko się splątało, jak zaczęła go nienawidzić, a on zaczął się jej bać. Stawała się coraz bardziej rozdrażniona. Właśnie wtedy powstał pomysł, żeby uznać ją za chorą. Nic jej nie dolegało. Była tylko bardzo wrażliwa i delikatna. Jednak Gisevius lekami mógł ją doprowadzić do takiego stanu, że wyglądało to na chorobę psychiczną. Wolf Koller nie znał się na farmakologi, ale widział rezultaty -utrata pamięci, halucynacje, paranoja, ataki depresji. Nigdy nie zwątpiła w dobrą wolę Fritza Giseviusa. Fritz cały czas był bardzo dobry. Starannie przechowywał kasety magnetofonowe z oświadczeniami Wolfa na temat choroby jego żony. Na wszelki wypadek, gdyby kiedykolwiek zakwestionowano terapię czy diagnozę. Należało do- prowadzić do tego, by śmierć Lise nikogo nie zdziwiła. Kiedy Wolf rozmyślał o tym wszystkim, samochód nabrał szybkości i wpadł w nie kontrolowany poślizg. Nie mógł go z tego wyprowadzić. Ranna ręka Kollera dostała się we wsporniki kręcącej się szaleńczo kierownicy. Krzyknął z bólu, mając wrażenie, że ramię zostało mu wyrwane ze stawu. Rozległ się, głośny trzask. Przednia szyba rozpadła się w gejzer lśniących brzytew. Śnieg zawiał mu prosto w twarz. Nagle w płucach zabrakło tchu, jakby przemienił się w szmacianą lalkę. Wydawało mu się, że widzi, jak ramię mu odpada i leci w zaspę... Sebastien, młodszy od kulejącego starego Amerykanina, ruszył szybkim krokiem, ale już po chwili zgubił się w szalejącej zamieci. Pośliznął się na korzeniu drzewa, upadł na śnieg, skaleczył rękę na złamanej gałęzi i nie mógł odnaleźć zgubionej rękawiczki. Było tak cholernie ciemno. Brakowało mu tchu. Włożył rękę do kieszeni, żeby jej nie odmrozić, i odkrył, że podczas upadku wypadł mu z kieszeni pistolet. Leżał gdzieś w ciemności, zasypany śniegiem. Nie było szansy na odnalezienie go: Zresztą miał jeszcze jeden pistolet, co powinno całkowicie wystarczyć. Wiedział, że jeśli będzie schodził w dół, wcześniej czy później natrafi na drogę. Pewnie ta wariatka kręci się gdzieś przy drodze, na pół umarła z zimna. Może lepiej byłoby jej nie szukać? Jeśli umrze, mniej będzie kłopotów dla wszystkich. Doprowadzała szefa do białej gorączki. Kiedy Sebastien ją woził, tak się zachowywała, że miał ochotę własnoręcznie ją zakatrupić. Gdzie, do diabła, ona jest? Gdzie jest Kilroy? Jeśli ten stary drań znalazł Lise, można by pójść ogrzać się. Zawołał Kilroya kilka razy, ledwie słysząc własny głos na wietrze. Wyjął latarkę z drugiej kieszeni, próbując się zorientować, gdzie jest. Śnieg olśniewająco odbijał światło. Zgasił latarkę i zaczął powolny marsz w dół. Nagle runął głową naprzód z występu przypominającego urwisko. Na szczęście okazało się głębokie zaledwie na jakieś trzy, cztery metry. Podniósł się, zachwiał, znów się przewrócił. Leżał na plecach, krztusząc się zimnym wiatrem i śniegiem, przeklinając Wolfa Kollera, Lise Koller, Fritza Giseviusa i wszystkich drani z piekła rodem, którzy zaciągnęli go w to miejsce. Chętnie by ich powystrzelał. Zastanawiał się przez chwilę, czy czegoś sobie nie złamał. Zawołał Kikoya, ale na próżno. "Nie przyszedłby, nawet gdyby usłyszał, jankeska kreatura". Rozgoryczony leżał na plecach, próbując złapać oddech, z twarzą poranioną przy upadku. "Kikoy, ty sukinsynu..." Zaczął wołać Lise Koller. Zawołał kilkakrotnie i uświadomił sobie, że swobodnie oddycha. Uniósł się na łokciu i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć i wstać. Dotknął czegoś miękkiego, co ugięło się pod naciskiem. Pomyślał, że znalazł Lise Koller. Z trudem się wyprostował. Ta rzecz pod ręką była śliska, galaretowata. Cofnął się z obrzydzeniem. Palcami, w których zaczął tracić czucie, poszukał latarki. Wyciągnął ją z kieszeni i włączył. Nie była to Lise Koller. Wepchnął rękę w na pół zamarzniętą miazgę, która kiedyś stanowiła dwie trzecie twarzy Konstantina Orłowskiego. Najbardziej poszukiwany ongiś terrrorysta Europy, Czerwony Sebastien, pomyślał, że zaraz zemdleje. Paulus prowadził samochód, bo znał drogę. Cooper siedział obok na przednim siedzeniu. Niesamowita broń Olafa Petersona leżała z tyłu. Przed wyjazdem z Berlina wstąpili do szpitala, potem zadzwonili z drogi. Olaf Peterson miał szansę przeżyć. Nie groził mu paraliż. Cooper już się cieszył na spotkanie z nim, wyobrażał sobie, jakich wysłucha komentarzy... Im wyżej wjeżdżali, tym droga była bardziej niebezpieczna. Dotarli do małego miasteczka. Stacja obsługi i piekarnia. Wszystko zamknięte na głucho. Na stacji nie paliły się światła, nikt nie spacerował w zamieci. Mocno wiało. Nie wiadomo, czy dalej droga jest przejezdna. Kiedyś, dawno temu, gdy wracał do koszar z urlopu na samym początku wojny, przed wyjazdem do Afryki Północnej, żona mówiła mu: "Nie szukaj kłopotów. Same cię znajdą". Czasami tęsknił za nią aż do bólu i myślał, że tego nie przeżyje. Potem ból słabł, życie toczyło się dalej. Rozmyślał w tej zimnej, śnieżnej nocy, czy jeśli umrze, to spotkają się gdzieś w innym, spokojnym miejscu. Umarła młodo, a on umrze stary, czy przeszkodzi to ich spotkaniu? Czy człowiek idzie stary do nieba, czy powraca mu młodość? A może wszystko to kłamstwo wymyślo- ne tylko po to, żeby ludzie chodzili do kościoła? Teraz i tak tego się nie dowie. - Daleko jeszcze do kliniki? - zapytał Cooper, martwiąc się o siostrę. - Niedaleko. - Jest pan pewien, że ją tu znajdziemy? - Nie jestem pewien, synu. Jednak uważam, że są duże szanse. Trzyma tam jeszcze jedną pacjentkę. - Żartuje pan. - Nie. Wszystko to zostało zbudowane tylko po to, by opiekować się jedną osobą. Kobietą, którą dawno temu kochał, zanim poznał pańską siostrę. Padła ofiarą wypadku... - Co się stało? - Teraz to nie ma znaczenia. W każdym razie przeżyła. Nigdy nie odzyskała świadomości, nigdy już nie mogła oddychać samodzielnie. Została tylko połowa jej ciała, owinięta w bandaże jak mumia. Nie pozwolił jej umrzeć. Trzyma ją tam od dwudziestu lat. Prawdziwy obłęd, ale taki jest właśnie Wolf. - Pan uważa, że dopisał moją siostrę do listy pacjentów tego domu? - Tak uważam. - Jakie ma wobec niej plany? Nie usłyszawszy odpowiedzi, Cooper wcisnął się bardziej w fotel. Czuł, jak koła się ślizgają, z trudem trzymając się drogi. Zamieć jak w Minnesocie. Peterson byłby zachwycony. Zupełnie jak za dawnych czasów. Niestety Peterson leżał nieprzytomny w berlińskim szpitalu. O czym tam rozmyśla, walcząc ze śmiercią? Wolf Koller, gdy tylko się ocknął, uświadomił sobie, że cały pokryty jest wymiocinami. Miał rozcięte czoło, kręciło mu się w głowie. Czuł smak krwi spływającej po twarzy. Dostawała się do oczu, wsiąkała w szalik, łącząc swą woń z odorem niedawno zwróconej kolacji i brandy. Ramię nie zostało wydarte ze stawu i nie poleciało w śnieg. Wciąż tkwiło na swym miejscu, chociaż wyglądało na to, że zupełnie stracił w nim władzę. Ostrożnie dotknął ręki i poczuł ból jeszcze silniejszy niż wówczas, gdy urodził kamień nerkowy. Powoli ułożył rękę na temblaku. Krzyknął z bólu. Łzy zmieszały się z krwią. Jeśli nie wydostanie się z samochodu, za chwilę znowu zacznie wymiotować... Pchnął drzwi przezwyciężając siłę ciążenia, gdyż samochód odarł korę z drzewa, zniszczył część barierki i leżał teraz na boku. Częściowo wydostał się już z samochodu, gdy wiatr pchnął drzwi i uderzył go nimi w głowę, rozcinając głęboko skórę pod wspaniałą grzywą falujących szpakowatych włosów. Nie stracił przytomności, ale znowu poczuł nudności. Raz jeszcze zwymiotował w śnieg. Potem podciągnął się na zdrowym ramieniu, odepchnął się nogami od wnętrza samochodu i wpadł głową naprzód w głęboką zaspę. Ślizgając się i czołgając, wstał. Czuł, że wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Nie potrafił otrząsnąć się z przeczucia klęski. Kto go zdradził, kto doprowadził do jego upadku? Cheddar? Schmidt i jego syn? A może to Cooper po dwudziestu latach znowu to zrobił? Może gdyby nie przyjechał do Berlina, wszystko poszłoby jak należy? Znowu upadł, zanurzył twarz w śniegu, otarł krew i wymiociny. Mówił do siebie, przeklinał ból, porażkę, nienawidził wszystkiego i wszystkich... Może to był Kilroy? Kilroy to Leopold Stecher, który zdradził swoich dawnych kolegów Dullesowi. Może Kilroy miał taką naturę... Jak mógł zaufać człowiekowi, który stał się zupełnie kimś innym w połowie życia i nigdy nie oglądał się za siebie, który zdradził starych przyjaciół i wskazał ich wrogowi... Wstał i przez chwilę wpatrywał się bez słowa w samochód. Czuł krew huczącą mu w głowie, niezwykłe zmęczenie, ból w ramieniu i w całym ciele. Wyjął pistolet maszynowy i strzelił do samochodu. Nie miało to żadnego sensu, ale po prostu musiał do czegoś strzelić. Kula w silnik. Potem, kulejąc, niepewnie ruszył w dół w kierunku kliniki. Ukryty za drzewami po drugiej stronie drogi Clint Kikoy odprowadzał go wzrokiem, w zamyśleniu żując zamarzniętą gałązkę. Widział całą odegraną przez Wolfa Kollera scenę. Pokręcił głową. Nie przypuszczał, aby Wolf Koller kiedykolwiek słyszał o "Prawie Murphy'ego", ale realizował je w życiu. Doktor Gisevius stał pośrodku wielkiego pokoju w klinice i czekał na Wolfa Kollera. Okulary, złamane w połowie, zwisały mu z ucha. Brak było jednego szkła. Skórę wokół oczu miał opuchniętą. Zawdzięczał to Lise Koller. Z wściekłością myślał o tym, co się stało. Nie wiedział, co zrobić. Był wpływowym, ważnym, szanowanym człowiekiem, a teraz wplątał się w realizację chorych ambicji Wolfa Kollera. Ich życie zawsze toczyło się razem, nigdy nic nie podważyło ich wzajemnej lojalności. Nic nie mógł zrobić, tylko czekać. Gdzie jest Wolf? Gisevius był mokry od potu. Krążył po pokoju, nogi się pod nim uginały. Obmył oczy, zdezynfekował, opatrzył. Nie udawało się powstrzymać krwa- wienia. Mógł tylko czekać. Wstał i podszedł do łóżka Rafaeli Dorfmann. Spojrzał na żałosny przedmiot leżący przed jego oczami. Gdzie błąkały się jej myśli przez te dwadzieścia lat, czy między teraźniejszością a zaświatami? Czy jeszcze coś się działo w resztkach tej pięknej ongiś głowy? Pochylił się, próbował uchwycić odgłos jej oddechu, ale był zbyt słaby, tłumił go hałas pracy respiratora. Poszukał pulsu. Był niemal niewyczuwalny. Miesiąc temu, gdy widział ją po raz ostatni, tętno było miarowe. Czy w końcu wymykała się więzom, które mocno trzymały ją na ziemi? Będzie musiał wyjaśnić, co się stało z Lise, dlaczego nie była to jego wina, przypomnieć Wolfowi, że proponował zorganizowanie jej odejścia przed wyjazdem z Berlina. Wolf powinien był go posłuchać. Jak odkryła, że to zastrzyki są przyczyną jej choroby? Czy podpowiedział jej to instynkt, wola życia? Jakoś się domyśliła, wyczuła, że nie powinna mu pozwolić na zrobienie jeszcze jednego zastrzyku.... Tak, powinni byli ją zabić w Berlinie, jeden silniejszy zastrzyk i nikt by o niczym nie wiedział. Przecież Wolf pragnął jej śmierci, więc co to za różnica, gdzie by ją zabito? Trup to trup. Jednak Wolf Koller uwielbiał odgrywać rolę Boga, zadecydować o porze życia lub śmierci... Wpatrywał się w podłogę, serce mu waliło, ciśnienie krwi podnosiło się w zastraszającym tempie... Opuchlizna zasłaniała oczy, widział teraz tylko jednym okiem. Kto by pomyślał, że Lise ma jeszcze tyle siły po takiej dawce, ciągle zwiększanej. Wtem usłyszał głos Wolfa Kollera i poczuł podmuch zimnego powietrza z holu... - Dobry Boże, Wolf, co ci się stało? Wolf stał w drzwiach oparty o framugę. Postąpił kilka kroków w jego kierunku. - Rozwaliłem samochód... straciłem panowanie nad kierownicą na lo- dzie. - Był obsypany śniegiem, topniejącym teraz w miejscu, gdzie stanął. Ściągnął ręcznik z wieszaka i obtarł twarz. - Boli mnie ramię. - Daj mi obejrzeć, Wolf. - Nie teraz. Zrób mi zastrzyk przeciwbólowy. Gisevius podszedł do torby, wyciągnął strzykawkę. Wolf obnażył ramię i Gisevius wbił igłę. Wolf, walcząc z bólem, cały czas mówił. - Wróciła? Widziałeś ją? Naprawdę, miała na sobie tylko koszulę nocną? Jak to się mogło stać, Fritz? Jak mogłeś pozwolić jej uciec? - Nie spodziewałem się, że mnie zaatakuje. Była taka słaba.., ale za dużo czasu upłynęło między zastrzykami... Okazało się, że jest silna. - Pokręcił głową z podziwem. Skaleczenia wokół oczu znowu zaczęły krwawić. - Wolf, jest coś jeszcze. Rafaela... Wolf, który właśnie wkładał skórzaną kurtkę, otworzył szeroko oczy. - Rafaela? O co chodzi? - Napłynął strach. Wolf zapomniał o bólu, o Rossowiczu, Lise i Glocku. - Odchodzi. Już prawie nie wyczuwam pulsu. Nie pomaga respirator. - Położył pulchną dłoń na ramieniu Wolfa. - Nie ma już w niej życia, Wolf. Nie można zrobić nic więcej. Dwadzieścia lat... Muszą ci wystarczyć. - Czy chcesz mi powiedzieć, że odeszła? - Odchodzi, Wolf. Wolf odepchnął go i podszedł do łóżka Rafaeli. Usiadł obok niej, wziął ją za rękę. - Ukochana - wyszeptał jej do ucha. - Ukochana... żegnaj. Pochylił się i pocałował w kącik zimnych warg. Wstał, powoli doszedł do szczytu łóżka i wyciągnął ze ściany wtyczkę respiratora. Zapadła głęboka cisza. Wolf usiadł znów na łóżku, ujął jej dłoń, próbując wyczuć puls. Kiedy wstał, po twarzy płynęły mu łzy. Nie ocierał ich. - Fritz... nie powinieneś był pozwolić Lise uciec. - Wiem - odparł Gisevius - ale nie mogłem za nią iść. Nic nie widzę. Moje okulary... Zgubiłbym drogę w zamieci... - Masz ją odnaleźć, Fritz. To ty pozwoliłeś jej uciec. Poczekam tutaj na wypadek, gdyby wróciła. Nic ci nie będzie. Pośpiesz się. Błąka się w koszuli nocnej... Fritz, czy rozumiesz, że jeśli ona umrze w śnieżycy, będzie to twoje dzieło? Gisevius cofnął się, pomacał przed sobą drogę do drzwi. Jak zahip- notyzowany poszedł prosto w zamieć. Gdy Koller został sam, powiedział do zmarłej: - Muszę ci się zwierzyć, najdroższa. Dzisiejszej nocy nie tylko zakoń- czyłem twoje życie... Zabiłem naszą córkę. - I ze szlochem wziął w ramiona szczątki Rafaeli Dorfmann. Sebastien przyzwyczaił się do widoku twarzy Konstantina Orłowskiego. Próbując rozpaczliwie wydostać się w dołu, odkrył, że coś okropnego stało się z jego nogą, gdy spadł w ciemność, gdzie czekał na niego umarlak. Złamał sobie nogę. A więc został tu uziemiony. Nie mógł przestać myśleć o tym, kto pozbył się Rosjanina. To z pewnością ten cholerny Kilroy. A więc Kilroy nie był szczery wobec Kollera. Może to właśnie on ich sprzedał. Amerykanin. Oczywiście, że to musiał być Amerykanin, wystarczyło choć raz mieć do czynienia z tym ścierwem... Gdzie był teraz Kilroy? Może czyhał na niego, bezbronnego, ze złamaną nogą, powalonego bólem, aby go wykończyć? Pożałuje, jeśli spróbuje... Sebastien miał pistolet... zabicie starusz- ka będzie dziecinną zabawą... Usłyszał za sobą jakiś hałas, obrócił się gwałtownie i zaczął strzelać na oślep między drzewa. Zrobiło mu się strasznie zimno. Zaczął się zastanawiać, co to będzie, jeśli nikt go nie znajdzie. Próbował się podciągnąć, uklęknąć na jedno kolano, ale noga pośliznęła się na zamarzniętej, bardzo twardej klatce piersiowej Orłowskiego i Sebastien upadł na nią całym ciężarem. Leżąc w śniegu, zaczął wołać... Lise Koller, Wolfa Kollera, Kikoya, każdego, kto mógł go usłyszeć i ocalić mu życie, bo nie chciał umierać, pragnął, aby ktoś się nad nim zlitował... Beate Hubermann przygotowała gorącą czekoladę i wyciągnęła ostatnie pudełko ciasteczek Oreo. Słuchały z Eriką Freda Astaire'a z płyty kompak- towej. Erika siedziała skulona w głębokim fotelu z filiżanką na kolanie. Beate opowiadała jej o czasie spędzonym z Johnem Cooperem, o tym, jakim jest człowiekiem. W końcu wspomniała o jego związku z Lise Koller. - Czy pamiętasz naszą rozmowę o Johnie Cooperze i twojej matce? O tym, co między nimi zaszło dwadzieścia lat temu? - Czy coś mówił o tym? - Powiedział, że spędzili ze sobą tylko kilka dni z całego dorosłego życia, że nawet nie pamiętają się z dzieciństwa. Mówił, że się kochają i nie ma dla nich znaczenia, że są rodzeństwem. Przyznał, że kocha ją od dwudziestu lat, od chwili gdy się poznali. - Wierzysz mu? - Nie mam co do tego wątpliwości. Ale to kazirodztwo... - Beate, popatrz, jakie moja matka miała życie. Przecież nie będą mieli dzieci. - Nie, chyba nie. - moja matka kiedyś mi powiedziała, że żałuje, iż nie pojechała z nim dwadzieścia lat temu, ale wtedy nie wiedziała, jak to zrobić, jak porzucić wszystko, co tu miała... Uświadomiła sobie to, gdy go już nie było... - Odstawiła gwałtownie filiżankę. - Co to zresztą za różnica, Beate, jeśli moja matka umiera? - Jeśli umiera... Nie widziałaś Coopera. Jest taki uparty. Zawsze postawi na swoim. - A więc oboje mają silną wolę. Jeśli zapragną, żeby moja matka przeżyła, to może jakoś przeżyje. - A wtedy on ją zabierze do Bostonu lub Cooper's Falls... Usłyszała, że ktoś woła jej imię. Była przemarznięta, przemoczona, przerażona, bezradna. Ukrywała się w szopie ustawionej przy drodze, gdzie przechowywano znaki drogowe, barierki, środki do usuwania lodu z jezdni, łopaty i skrobaczki do prac drogowych w zimie. Schowała się przed wiatrem i śniegiem, ale było tu tak zimno, czuła, że nie wytrzyma dłużej... wiedziała, że za chwilę zamarznie na śmierć, ale nie mogła odpowiedzieć na wołanie. To na pewno był Wolf albo jego ludzie. Zabiorą ją z powrotem do doktora Giseviusa, przytrzymają, a on podejdzie ze strzykaw- ką... Instynktownie potarła skaleczenie w ramieniu, gdzie po raz ostatni wbił igłę. Nie wiedziała, czy zimno, które czuła, spowodował zastrzyk, czy mróz, ale nie miało to znaczenia... Zaraz umrze, a John Cooper nigdy się o tym nie dowie, nigdy nie usłyszy z jej ust, jak bardzo go kocha, potrzebuje, nigdy się nie dowie... Wolf Koller nie wiedział, jak długo siedział przy łóżku, na którym Rafaela Dorfmann leżała tyle lat, jak długo trzymał w ramionach resztki jej ciała. Tulił jej zwłoki i czuł, że piersi rozdziera mu szloch płynący z głębi tego, co można było nazwać jego duszą. Rafaela w końcu umarła. Lise zgubiła się w zamieci. Kazał zabić Erikę. Fritz dreptał bezradnie w śniegu. Wolf Koller czuł, że więzy łączące go z ziemią, ludzkością, z całym jego życiem, stają się coraz luźniejsze, że zaraz odpłynie w ciemność, gdzie bez końca będzie wirował, a ból nigdy się nie skończy. Jednakże przyjeżdżał Rossowicz. Musieli przygotować światła do lądo- wania helikoptera. A i kanclerz Glock mógł zjawić się w każdej chwili. Trzeba wrócić, odpocząć. Był gotów do dalszej walki. Musiał wrócić do domu. Nie mógł bez końca opłakiwać Rafaeli. - Klinika jest tuż przed nami - powiedział Paulus do Coopera. - Około ośmiuset metrów stąd. Za tym zakrętem. Ramiona, plecy, nogi zesztywniały Paulusowi po długiej jeździe i walce ze śnieżycą. W samochodzie zaczęło się robić zimno. Miał nadzieję, że się nie mylił i Lise Koller przywieziono do kliniki. Co jednak mają zrobić, jak już się tam dostaną? Z pewnością ktoś jej pilnuje. Cooper nie był w nastroju do pertraktowania... Miał ten ogromny karabin. Paulus bał się, że Wolf Koller zabije swoją żonę. Szkoda, że nie mają z Cooperem żadnego wsparcia. Czasami człowiek musi zaryzykować i opowiedzieć się po słusznej stro- nie... Tak... Stawał się sentymentalny. Był już za stary i zbyt miękki. Cooper wpatrywał się w śnieg, zastanawiając się, co należy zrobić, jak już dostaną się do kliniki. Jeśli Lise w ogóle tam jest... W jakim będzie stanie? A jeśli już nie żyje? Z zamieci wyłoniła się postać, jakby stworzona przez śnieżycę, poruszająca się jak duch, bezkształtna. Cooper krryknął ostrzegawczo i Paulus nacisnął hamulec. Mercedes wpadł w poślizg, ale jakoś udało się uniknąć zderzenia. Cooper otworzył gwałtownie drzwi, przewrócił się, wstał i pobiegł jak szalony w kierunku postaci. Czy to Lee? Czy wymknęła się z kliniki otumaniona lekarstwami? A może całkiem zwariowała? Paulus zawrócił samochód, aby reflektorami oświetlić drogę Cooperowi. Pochylił się nad kierownicą, wytężając wzrok. - Czy to Lee? - mruknął. Czuł skurcz gardła, gdy patrzył na Coopera biegnącego do ośnieżonej postaci. Samochód, grzęznąc w głębokich koleinach, z trudem podpełzł do nich. Paulus otworzył szeroko drzwi, próbował coś zobaczyć, ale oślepiał go padający śnieg. Cooper wepchnął ośnieżoną postać na tylne siedzenie, a potem sam wsiadł. To nie była Lee. To Fritz Gisevius. W ciepłym wnętrzu samochodu Cooper otrzepywał śnieg i lód pokrywają- cy Giseviusa. - Musimy go rozgrzać - stwierdził. Gisevius nie mógł się ruszać i siedział jak zdrętwiały. - Nic panu nie będzie, doktorze. Co, u diabła, pan tu robił? - Gisevius nie odpowiedział. - Cały czas się trzęsie. Chryste, mógł zamarznąć. I wygląda na to, że ktoś go walnął w twarz. Paulus skinął głową. - Zabierzemy go do kliniki. To już niedaleko. Budynek kliniki w kształcie litery A wyłonił się nagle przed nimi w blasku reflektorów przebijających się przez śnieg. Cooper wysiadł z samochodu i poprowadził Giseviusa w kierunku lekko uchylonych drzwi. Paulus, dźwigający "zamiatacza ulic" Petersona, pchnął je i wszedł pierwszy. Potem gestem wskazał Cooperowi, aby podążył za nim. Gdy znaleźli się w środku, Gisevius otworzył oczy i spojrzał na Coopera. - Czy Wolf jest tu jeszcze? - Był skrajnie wyczerpany i przemarznięty, ale żył. - Wygląda na to, że nie ma nikogo - odparł Cooper. - Tam - wyszeptał ochryple Gisevius - w głównym pokoju. Tam go zostawiłem. - Nagle wstrząsnęły nim dreszcze. Za oknami świstał wiatr. Duży pokój z olbrzymim oknem był pusty. Stały tam tylko dwa szpitalne łóżka. Na jednym ktoś leżał. - Lee? - Cooper nagle się przestraszył. - Nie - odparł Paulus: - To ta druga kobieta, o której ci mówiłem. - Nie żyje - powiedział Gisevius. Rozejrzał się po pokoju. - Wolf! - zawołał głośno. - Wolf! Gdzie jesteś? - Gdzie moja siostra? Była tu? - zapytał Cooper. - O tak, była... Wolf chciał ją w tych, tych... uroczych warunkach... - Gisevius z trudem próbował się opanować. - Gdzie jest teraz? - spytał Cooper z naciskiem. - Mów prawdę, bo inaczej wyrzucę cię z powrotem na mróz i zdechniesz w śniegu. -Ujął doktora za przemoczone, oblodzone klapy. - Gdzie ona jest? Gisevius nawet nie próbował się wyrwać. Rzucił błagalne spojrzenie w stronę Paulusa, lecz nie znalazł tam pomocy. Spuścił głowę. - Wybiegła na dwór. Próbowałem ją zatrzymać. Nie mogłem... - O czym, do diabła, mówisz? Widziałem ją przedwczoraj, ledwo żyła! A teraz wybiega na śnieżycę i nie jesteś w stanie jej zatrzymać? Nie okłamuj mnie! - Zastrzyki. Była za długo bez zastrzyku... Przestały działać... - Czy to znaczy, że bez leków może biegać, a po twoich zastrzykach jest prawie umierająca? Co jej chciałeś zrobić? Zabić ją? Nagle Gisevius zaczął się krztusić, dygotać, szarpać ubranie. - Astma -wychrypiał. Twarz raptownie mu pociemniała. Cooper zwolnił uścisk. Gisevius zatoczył się, oparł o puste łóżko. Nerwowo pogrzebał w kieszeni marynarki i wyciągnął inhalator. Wsunął w usta i nacisnął. Cooper pochylił się nad nim. - Gdzie ona jest? Gisevius drżał, wskazując korytarz. - Na dworze... na śniegu. Wolf tu był... czekał na nią... Kilroy i Sebas- tien... poszli... jej szukać... - Znowu przytknął inhalator do warg. Paulus podszedł do Coopera. - Zostanę z nim - powiedział. - Może Lee znajdzie drogę z powrotem? A ty idź jej szukać. Mogła pójść w kierunku domu. Drogą pod górę. Jeśli inni na nią natrafią, też ją tam zaprowadzą. Inaczej zamarznie w tym śniegu. Cooper spojrzał z góry na Giseviusa. - Czy jest chora? Czy to tylko efekt twoich zastrzyków? Gisevius odwrócił głowę i zacisnął usta. - W porządku - powiedział Cooper. Wziął do ręki inhalator. - Zabieram go ze sobą. Mam nadzieję, że nie będziesz go potrzebował. - Wepchnął inhalator do kieszeni i odwrócił się, chcąc odejść. Gisevius natychmiast zaczął kasłać, oddychając chrapliwie. Wyciągał przed siebie trzęsące się ręce, błagając o inhalator. Cooper pokręcił głową. - Jest zdrowa... to leki... wywołują chorobę - z trudem wydusił z siebie Gisevius. Cooper zacisnął palce na inhalatorze. - Ty żałosny łajdaku - powiedział cicho. Rzucił inhalator na łóżko. Odwrócił się do Paulusa. - Jestem cholernie za dobry dla ludzi - stwierdził i poszedł szukać swojej siostry Lee. To był zmierzch bogów... Wolf Koller pomyślał o mitologii, gdy zza ściany świerków i tumanów śniegu dostrzegł blask okien domu. Przez wszystkie lata, gdy ten dom do niego należał, nie widział takiej śnieżycy. Był to Gatterdammerung... Czy to koniec Rzeszy, jaką miał nadzieję stworzyć? Czy skończyła się, zanim naprawdę zaczęła? Czy Niemcy nie obudzą się przez następne tysiąc lat?... Z trudem zmierzał ku domowi w stylu szwajcarskich willi. Mógł tu być tak blisko ukochanej Rafaeli... Tak bardzo ją kochał... jej urodę, niezwykły wdzięk. Była niczym bezlitosne, okrutne zwierzę... Wychował jej małą córeczkę, ich dziecko... Erika nie pozwalała mu zapomnieć o Rafaeli, ale teraz i ją stracił... Czy Rossowicz przyleci w taką śnieżycę? Musi zapomnieć o osobistych niepowodzeniach, gdy przybędą Glock i Rossowicz... Jeszcze wszystko może się udać... Kiedy zszedł z drogi i zaczął wspinać się po nasypie, wydawało mu się, że usłyszał za plecami jakiś dźwięk, jakby kaszlnięcie. Pomyślał, że to Lise, opuszczona, umierająca w śniegu. Natężył słuch, ale jedynie wiatr zawodził, tworząc coraz większe zaspy. Zaczął znowu wspinać się w kierunku domu, brnąc przez śnieg sięgający kolan, wołając jej imię. O jakieś dziesięć metrów ominął słynnego terrorystę, Czerwonego Sebastiena, który umierał samotnie z zimna, ze strachu, bo na taką śmierć sobie zasłużył. Niezwykła broń Olafa Petersona, "zamiatacz ulic", leżała na siedzeniu pasażera, gdy Cooper ruszył w górę drogą wiodącą do domu. Miał nadzieję, że Lee trzymała się blisko drogi. Na zakręcie zauważył zasypany śniegiem wrak samochodu, rozbitego o coś w rodzaju barierki przy drzewie. Jechał dalej, czując, jak koła ślizgają się na lodzie, z trudem łapiąc przyczepność. Wpatrywał się przed siebie, rozpaczliwie próbując coś zobaczyć, cokolwiek, co mogło przypominać Lee. Niestety, Lee mogła stać o trzy metry od samochodu, a on by jej nie zobaczył. Ze strachu oblewał się potem, ale musiał jechać naprzód. Wreszcie dotarł do domu. Zarys podjazdu wciąż był widocz- ny pod śniegiem, gdyż jego granice wyznaczały krzewy, niczym strzegący domu strażnicy. Wziął broń i wysiadł z samochodu. Wpadł po kolana w śnieg. Frontowe drzwi domu były lekko uchylone. Śnieg zasypywał głębokie ślady stóp, należące do kogoś, kto niedawno wyszedł. Nasypało śniegu do holu. Wszedł, stanął nieruchomo i nasłuchiwał. Zamknął drzwi. Wydawało się, że wszędzie wieje wiatr, liże ściany niczym płomień. Usłyszał potrzaskiwanie palącego się na kominku drewna. Wszedł do dwupiętrowego holu z żyrandolami z kutego żelaza i pasującymi do nich kinkietami na wykładanych drewnem, obitych tkaninami ścianach. Olbrzymi kominek, poczerniały od ognia. Woń płoną- cych polan wypełniała pokój. Podmuchy wiatru wwiewały dym z powrotem do wnętrza. Kilka częściowo napełnionych kieliszków stało obok butelki brandy, calvadosu i innych alkoholi. Długie schody, przecinające jedną ze ścian, prowadziły na balkon okalający pokój. Znajdowały się tam sypialnie i korytarze wiodące gdzieś w głąb domu. Znowu nadstawił uszu. Cisza. Wyglądało na to, że dom jest pusty. Wszedł po schodach, trzymając ciężką broń w pogotowiu. Z balkonu zerknął w dół obok głów lwów, tygrysów i dzików zawieszonych na ścianach. Pusto. Otworzył drzwi do każdej z sześciu sypialni i nic nie znalazł. Sprawdził mroczne korytarze. Nic. Lee wciąż na liście zaginionych. A Koller gdzieś jej szuka. Nic nie można na to poradzić. Słyszał gałąź drapiącą o ścianę. Trzaskanie ognia. Wtem... otworzyły się drzwi. Odgłos kroków. Nie te drzwi, którymi wszedł. Jakieś inne. Był uwięziony na balkonie. Wstrzymując oddech rozpłaszczył się w cieniu przy ścianie i czekał. Dochodziły do niego dźwięki, których nie potrafił określić. Nagle... w polu widzenia pojawił się Wolf Koller. Koller nalał sobie brandy, przełknął, nalał następną porcję i stanął przy ogniu. Postawił kieliszek na gzymsie kominka, przeczesał palcami gęste szpakowate włosy. Stał wpatrzony w ogień, odwrócony tyłem do Coopera. Nie odwracając się, Koller powiedział: - Pan Paulus, prawda? Gdziekolwiek pan jest, niech pan zejdzie i napije sią ze mną. Ukrywanie się nie ma sensu. Zobaczyłem samochód przed domem. Każdy człowiek w Berlinie zna ten numer rejestracyjny... czeka nas długa noc, inspektorze, a nie chcę pić sam. Cooper podszedł do poręczy. - To nie Paulus... lecz John Cooper. Przyjechałem po moją siostrę... Koller pozostał odwrócony plecami. - Koniecznie chce pan sprawiać kłopoty, panie Cooper? Myślałem, że wrócił pan do Ameryki, czy nie tak postanowiliśmy? - Niech pan nie udaje. Pańskie zbiry przedwczoraj próbowały mnie zabić. Jednak to my ich zabiliśmy i postanowiłem zostać trochę dłużej. Nie wyjadę bez Lee... - Nie ma sensu powtarzać wszystkiego od początku, panie Cooper. Niech pan zejdzie na dół, napijemy się... Któryś z moich ludzi zaraz znajdzie Lise. Możemy usiąść wygodnie i poczekać. - Ogrzewał dłonie przy kominku. - Skoro już pan tu jest, może pan zobaczyć, jak się rodzi historia. Na pańskich oczach powstaje nowa Europa... - Nic mnie nie obchodzi Europa, stara czy nowa... dlaczego nie może pan tego zrozumieć? Zależy mi tylko na mojej siostrze i jej córce. Uważam pana za kompletnie szurniętego. Z pewnością nie spędzimy razem wakacji nad jeziorem Wannsee i nie będziemy się śmieli ze wspomnień. Chętnie bym pana zabił. Rozmawiałem z Giseviusem. Przyznał się, że we dwóch powoli zabijaliś- cie moją siostrę. Jestem pewien, że popełnił pan niejedno morderstwo, ale jeśli nie odda mi pan dzisiejszej nocy mojej siostry całej i zdrowej, to mam zamiar pana zastrzelić. - Cooper trzymał broń gotową do strzału. - Dlaczego boi się pan spojrzeć mi w twarz? Tak czy owak czeka pana śmierć, chyba że dostanę Lee z powrotem... Koller odwrócił się błyskawicznie i zza paska wyciągnął pistolet. Strzelił z jednej ręki, stojąc do Coopera bokiem. Kula oderwała kawałek drewna z poręczy balkonu kilka centymetrów od ręki Coopera i wbiła się w ścianę za jego plecami. Zaskoczony Cooper zareagował zbyt wolno. Upłynęła cała wieczność, nim pochylił się i ukrył za szerokim drewnianym słupkiem balustrady na szczycie schodów. Następna kula wbiła się w drewno. Wetknął lufę karabinu pomiędzy tralki balustrady i raz pociągnął za spust. Tył wielkiej skórzanej kanapy, stojącej o metr od Kollera, nagle eksplodował chmurą paprochów. Wielki hol miał ze trzydzieści metrów długości, z boku były drzwi balkonowe. Koller szybko jak cień przemykał między fotelami, drzewami w dużych donicach, stolikami i rzeźbionymi postumentami. Cooper widział go to tu, to tam, wyłaniał się i krył w cieniu. Pochylony, zaczął schodzić po schodach, kryjąc się za grubymi słupkami. Nagle Koller zniknął i w pokoju zapadła cisza. Cooperowi kręciło się w głowie. Dawno nie był w takich opałach... Poprzednim razem miał obok siebie Olafa Petersona, a teraz pozostała mu tylko jego broń... Wyczuł ruch, jakby przez pokój przeleciał nietoperz. Podmuch osmalił mu bok twarzy. Cooper szarpnął się do tyłu, usłyszawszy huk strzału. Przewrócił się i spadł ze schodów. Wiedząc, że musi natychmiast coś zrobić, wycelował karabin w tę stronę, gdzie ostatnio widział Kollera. Tuż za wielkim for- tepianem, na wprost okien. Dwa razy nacisnął spust i usłyszał piekielny rumor. Pierwszy pocisk wywalił dziurę w boku fortepianu i oderwał nogę. Instrument z niesamowitą kakofonią dźwięków runął na podłogę. Drugi przewrócił stojącą lampę z kutego żelaza i rozbił drzwi balkonowe. Do pokoju wpadło mroźne powietrze i zaczął się sypać śnieg. Przyłożył dłoń do twarzy i zobaczył, że jest lepka od krwi. Drzazga z poręczy wbiła mu się w policzek jak igła. Wymacał rozszczepiony, ostry koniec. Ścisnął między palcami i wyszarpnął. Poczuł, jak rozdziera się skóra i płynie ciepła krew. Cooperowi brakowało tchu. Próbował odgadnąć, gdzie ukrył się Koller po ostatniej kanonadzie. Wte, niczym w koszmarnym śnie, słyszał dudnienie helikoptera. Leciał w śnieżycy i wichurze, jakby pilot zamierzał popełnić samobójstwo. W tej samej chwili zwrócił jego uwagę ruch przy ścianie z drzwiami balkonowymi. Jakaś postać przemknęła się przez drzwi rozbite ostatnimi strzałami. Cooper wstał i jeszcze raz strzelił, niszcząc lampę, siekając palmę w wielkiej donicy i następne drzwi... Koller zniknął. Nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, pojawi- ło się widmowe światło, rzucające na śnieg zimne, błękitne cienie... Stracił głowę. Zdawał sobie z tego sprawę, a więc może nie było z nim aż tak źle. Po jednym ze strzałów Coopera odłamek szkła czy żelaza wbił mu się w oko, z którego ciekło coś lepkiego. Nie było czasu zastanawiać się nad tym, gdyż nad głową usłyszał przelatujący helikopter. Sięgnął do przełącznika na ścianie i na śniegu zapłonęły światła. Ostatni strzał wciąż jeszcze huczał mu w głowie, a odłamki szkła fruwały w powietrzu, gdy wybiegł na zewnątrz... Słyszał głośniejszy od zawodzenia wiatru stukot wirników. Zapomniał o bólu rozchodzącym się po całym ciele... Gdy wybiegał, uderzył ramieniem o framugę drzwi. Zdawało mu się, że przez zranione oko jakiś świder wbija mu się w mózg... Jak helikopter doleciał w taką pogodę? Niemożliwe. To musiał być Rossowicz z Berlina. Jakoś go puścili... A w domu grasuje maniak z armatą... Gdyby tylko zdołał zwrócić ich uwagę... dać sygnał pilotowi... może by odlecieli... Jutro będzie po śnieżycy, posprząta się ślady po dzisiejszym wieczorze... Cooper będzie martwy, Lise wróci do kliniki, przybędzie kanclerz Glock i wszystko zniknie jak wspomnienie koszmaru po przebudzeniu... Gdzie jest helikopter? Hałas był ogłuszający, tumany śniegu wirowały... wiedział, że stanowi dobry cel dla Coopera, stojąc tak w samym środku olbrzymiego niebieskiego kwadratu światła, ale musiał ich zawrócić, nie dopuścić do lądowania. Stał, machając zdrowym ramieniem, przeklinając śnieżycę i noc. Za plecami usłyszał głos Coopera, który krzyczał coś, wołając go po imieniu... Wtem silnik helikoptera umilkł. Koller zaklął, usłyszawszy głośny poświst nad głową, jakby wielki ptak spadał z nieba ze złamanym skrzydłem, ranny, przeklęty... Przystanął, uniósł wysoko głowę, zapominając o bólu pulsującym w ramieniu i piersi, nasłuchiwał odgłosu pracy rotorów... Nagle... czy rzeczywiście usłyszał ten potworny huk, jakby jakaś bestia przedzierała się przez drzewa, wyrywając je z korzeniami, rozdzierając, przeorując las i górę? Silny podmuch wiatru pochwycił helikopter właśnie wtedy, gdy Profesor pomyślał, że znalazł lądowisko o jakieś sto metrów od górskiego domu Wolfa Kollera. Wielki niebieskawy kwadrat świateł pojawił się znienacka, jakby go tu oczekiwano. O tak, na pewno na kogoś czekali. Cheese mówił, że Rossowicz we własnej osobie wybierał się w góry. Cheese nie dopuścił do tego. Na rozkaz kanclerza Glocka, wydany pod wpływem sugestii tłuściocha z Georgetown, służby graniczne odmówiły Rossowiczowi wjazdu do Berlina i miały wsadzić go do pierwszego samolotu odlatującego do Moskwy. Zadziwiające, co grubas może zdziałać, jak się do czegoś przyłoży... Jednak niewiele można zrobić, gdy się wpadnie w dziurę powietrzną. Nie był najlepszym pilotem. Latał kilkakrotnie w czasie pracy w moskiewskim Centrum. Musieli wyciągnąć jakiegoś biedaka z Danii i tylko on znajdował się w pobliżu. Miał licencję pilota i starał się od czasu do czasu polatać, ale wszystko to niewiele znaczyło w takiej śnieżycy. Kiedy wylatywał z Berlina w wynajętej maszynie, było zimno i mokro, a w górach jeszcze nie rozpętała się zamieć. Cheese uznał to za dobry pomysł, żeby Profesor wybrał się w góry, stanowiłby wsparcie dla Kilroya, gdyby Koller coś wywąchał i postanowił go zabić. Cheese nie miał pojęcia, co się dzieje w domu Kollera, ale wiedział, co się nie będzie działo. Rossowicz tam nie dojedzie, a kanclerz Glock właśnie zmierzał do Bonn. "W tamtym domu wszystko może się zdarzyć" - uprzedził go Cheddar przez radio w połowie drogi między Berlinem a górami. Profesor musiał teraz sam decydować, ale Cheese podkreślał, że o ile będzie to możliwe, ma się trzymać z dala od pola bitwy - ze względu na Coopera. Profesor nie wiedział, jak ma się trzymać z dala, skoro Koller sądził, że helikopterem nadlatuje Rossowicz. Potem zaczął padać śnieg i podmuchy wiatru podbijały helikopter jak piłeczkę ping-pongową. Nie widział w zamieci punktów orientacyjnych. To cud, że w ogóle doleciał na miejsce. Wpadł w tę cholerną dziurę i helikopter, wirując wokół własnej osi, runął w dół. Łopatki przecięły linię wysokiego napięcia, która rozsypując iskry spadła na las. Odpadł stabilizator. Helikop- ter, kręcąc się jak bąk, zbliżał się do ziemi. Profesor pomyślał, że może już przestać martwić się o Coopera. Czas płynął powoli. Wydawało mu się, że zauważył kogoś w dole, machającego ręką. Jak w koszmarze sennym, zapadał w głęboką ciszę, w ciemną studnię, w której obracał się bez końca reflektor helikoptera. Słyszał tylko trzask łamanych gałęzi. Czuł się tak, jakby z oddali spoglądał na śmierć jakiegoś nieszczęśnika... Nagle wszystko zamarło. Wyrwał się z kokonu ciszy, usłyszał własny głos krzyczący bez słów. Poczuł woń wypływającego ze zbiornika paliwa. Niedaleko, wśród obsypanych śniegiem gałęzi wił się i syczał jak wąż przewód elektryczny, przecięty przez spadający helikopter... Profesor leżał na boku. Próbował zachować spokój. Odpiął pas bez- pieczeństwa i pchnął z całej siły drzwi z pleksiglasu. Poczuł, że oparły się o pień drzewa. Ta cholerna maszyna zwisła na gałęziach. Od ziemi dzieliło go jakieś pięć metrów. Kabina kołysała się lekko, poruszana wiatrem. Poczekał, aż w drzwiach będzie trochę luzu, i raz jeszcze pchnął, wsunąwszy rękojeść szpadla między framugę a drzwi. Przecisnął się przez szparę i zawisł w powiet- rzu, trzymając się jedną ręką gałęzi. Pod sobą miał pochyły stok. Puścił się i spadł jak worek cementu. Poczuł w stopach ból od upadku, zwinął się i potoczył w dół, maj ąc nadzieję, że nie rozbije głowy o kamień. Miał na głowie hełm, więc musiałaby to być nie byle jaka skała. Wtedy zaczął się martwić o nogi i plecy. Zatrzymał się nagle na drzewie. Obsypał go śnieg. Próbował usiąść, gdy nagle z potwornym hukiem helikopter wyleciał w powietrze. Oślepił go pomarańczowo-czerwono-żółty blask, uniósł się olbrzymi słup ognia i czarnego, cuchnącego dymu. Kawałki metalu i plastiku fruwały wokół niego. Poczuł woń oleju i benzyny. Skulił się pod drzewem. Po chwili wszystko ustało. Tylko płonęły drzewa, a śnieg sycząc zmieniał się w parę w atramen- towej ciemności. Nie było to przybycie, jakie sobie zaplanował. Spodziewał się, że za chwilę zjawią się goście. Przygotował się. Miał pistolet i papiery ujawniające, że jest agentem Cheese'a, gdyby Koller zamierzał być nieuprzej- my. Skoro Cheese oficjalnie nic nie wiedział o "Spartakusie", Profesor będzie musiał udawać głupiego. Powie... powie... że po tym wypadku zapomniał, po co przysłał go Cheese. Cheese zapewnił go, że wszystko będzie dobrze... Jednak Profesor wiedział, że ta podróż nie może skończyć się dobrze. Kiedy próbował wstać, poczuł, że pęka mu kość piszczelowa i wychodzi na zewnątrz, przebijając skórę. Krzyknął z bólu i natychmiast wbił zęby w rękaw kom- binezonu. Gdy otworzył jedyne dobre oko, dostrzegł idącego w jego kierunku mężczyznę, zapadającego się po kolana w śnieg. Wolf Koller obserwował maszynę, przedzierającą się przez wierzchołki drzew, łamiącą gałęzie, obdzierającą pnie z kory. Poczuł woń paliwa. Pobiegł w tamtą stronę. Dostrzegł przecięty przewód elektryczny, tańczący w powiet- rzu, uderzający o drzewa, wijący się niczym żywa istota. Koller zachwiał się, upadł i na kolanach zaczął brnąć przez głęboki śnieg w kierunku wraku helikoptera... Nikt nie mógł przeżyć takiej katastrofy... Jeśli Rossowicz nie żyje... wtedy będzie musiał od początku wszystko zaplanować, posprzątać i wrócić do pracy. Jeżeli Rossowicz naprawdę nie żyje, nie trzeba będzie się tłumaczyć, wciągać Rosjan w bagno osobistych kłopotów... Rossowicz nie żyje, Lise umrze, on zabije Coopera... Kilroy skończył z Eriką i Beate Hubermann. Wciąż była jeszcze nadzieja, że po tylu śmierciach jego nowa Europa odrodzi się jak feniks z popiołów... Kanclerz pewnie nie przyjechał z powodu zamieci, Giseviusowi nic się nie stało... Ociekał potem z wysiłku, gdy nad lasem uniósł się balon ognia w tumanach śniegu, niczym ognisty oddech smoka. Poczuł woń płonącego paliwa... Drzewa paliły się jak ogromne świece. W zawiei, wśród cieni rzucanych przez płomienie zobaczył stojącego przy drzewie mężczyznę, który nagle przewrócił się z okrzykiem bólu. Wolf stanął, widząc, jak nad głową leżącego człowieka tańczy przewód, niczym jadowity wąż zwisający z gałęzi drzewa... Ostrożnie obszedł go, zapadając przy każdym kroku w śnieg. - Rossowicz -zawołał -czy to ty? Rossowicz? To ja, Wolf Koller... jesteś ranny? - Zrobił jeszcze jeden ostrożny krok w stronę leżącego mężczyzny. - Egon? To ja, Wolf... Koller przystanął kilka metrów od ciała w śniegu. - Nie, to nie Rossowicz... - odezwał się leżący człowiek. - Rossowicz nie przyjedzie... kanclerz nie przyjedzie... jesteś skończony, Wolf... - Kim jesteś? - Nocnym jeźdźcem z twoich koszmarów... - Mężczyzna zakaszlał. Kol- ler zrozumiał, że opuszczają go siły. - Na imię mi Śmierć... - Mężczyzna znowu zakaszlał i roześmiał się chrapliwie. - Jesteś skończony... - Trzymał w ręku coś, co próbował unieść. - Kimkolwiek jesteś - wydyszał Koller, z trudem łapiąc oddech - jesteś sam... nic mi nie możesz zrobić... Mobilizując resztę sił, Profesor usiadł, oparł się o drzewo. Kręciło mu się w głowie. Nie wytrzyma długo. Za plecami Kollera w świetle płonącego wraku pojawił się jeszcze jeden mężczyzna. Przekopywał się przez śnieg, niosąc karabin. Profesor zmówił krótką modlitwę. Nie był w stanie podnieść pistoletu, żeby wycelować w Kollera. - Johnie... Tutaj jestem... Potrzebna mi pomoc... Johnie Cooperze... Czy to ty, Johnie? Rusz się, człowieku... Koller odwrócił się i ~łostrzegł nadchodzącego Coopera, który prze- wrócił się i próbował wstać na nogi. Czy zauważył zwisający z drzewa przewód? Pistolet Profesora opadł wraz z zaciśniętym na spuście palcem. Kilkanaś- cie pocisków poleciało w drzewa, niektóre zabębniły o wrak helikoptera. Koller dwa razy strzelił z lugera w pierś Profesora. Gdy odwrócił się, żeby wycelować w Coopera, usłyszał przeraźliwy huk, potem następny. Poczuł, że stracił nogę. Czołgał się po śniegu, pozbawiony czucia. Ból zniknął, pojawił się chłód nie do zniesienia. Luger upadł mu w śnieg. Koller znowu zaczął odczuwać ból. Zamknął oczy. Otworzył, gdy trącono go butem w żebra. Stał nad nim Cooper, trzymając wycelowaną w niego broń. - A imię jego jest Śmierć - szepnął Koller. - Co mówisz? - To, co trzymasz w ręku, nazywa się Śmierć... Cooper pochylił się nad tamtym mężczyzną opartym o pień drzewa. Miał rozdarty przód kurtki i oddychał z trudnością. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Coopera. - Nazywasz się John Cooper? - Zakasłał, a na jego wargach pojawiła się krew, zupełnie jak na filmie. Cooper oglądał to w kinie setki razy. -Nie widzę zbyt dobrze... - Tak, jestem John Cooper. - Uściśnij... - powiedział mężczyzna. - Uściśnij mi rękę... cholera, umie- ram... uściśnij rękę... Cooper ujął jego dłoń i pozwolił, by ciało nieznajomego osunęło się na pień drzewa. Potem wstał i spojrzał na Wolfa Kollera. Koller popatrzył mu w oczy. - Wykrwawiam się na śmierć, panie Cooper. Siegfried będzie spał przez następne tysiąc lat. - Uśmiechnął się blado. - Niech mnie pan ułoży do snu, panie Cooper. - Z przyjemnością - odparł Cooper. Przyłożył lufę do głowy Wolfa Kollera. - To dobrze - wyszeptał Koller. John Cooper zawahał się przez ułamek sekundy, ale nagle gdzieś z prze- szłości usłyszał szept Olafa Petersona i nacisnął spust. Cooper wracał do domu oszołomiony i zdezorientowany. Kim był ten człowiek, który umarł w jego ramionach? Czy go znał? Tak zawsze było w Niemczech. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje. Dobrze, jeśli ujdzie się z życiem. Zobaczył przed sobą światła domu za rozbitymi drzwiami... Ktoś się poruszał w pokoju. Ktoś na niego czekał. Wolno przeszedł przez zaśnieżony trawnik. Wszedł przez dziurę, która kiedyś była drzwiami. Leżała na kanapie, której Cooper na szczęście nie rozwalił na kawałki. Przykryta była kocami. Zaczerwieniona od zimna. Dostrzegł mruganie powieki. Spała. Żyła. - Tak, Cooper, mój chłopcze - usłyszał sardoniczny głos. Odwrócił się i zobaczył widmową postać Clinta Kikoya, stojącego w cieniu przy olb- rzymim kominku. - Miałeś ciężką noc? - Nie, nic takiego. Kilroy uśmiechnął się i wyszedł z cienia. - Tam znalazłem twoją siostrę - powiedział, wskazując ręką w kierunku drzwi. - Osierocona przez burzę, jeśli można się tak wyrazić. Błąkała się jak zagubiony cielak... - Spojrzał na nią. - Choć nie jestem już taki jak kiedyś, wziąłem ją na ręce. Jest lekka jak piórko. A może odzyskałem dawne siły? W każdym razie nic jej nie jest. Cooper uklęknął obok niej i spojrzał jej w twarz. Obudziła się, gdy kropla topniejącego śniegu z jego włosów spadła jej na policzek. - Och, Johnnie... co robiłeś? Cały jesteś mokry i... Pan Kilroy mówi, że Erika wróciła... dobrze się czuje, zobaczę ją po powrocie do Berlina.... John, przyszedłeś po mnie... Czy wszystko już dobrze, Johnie? Pochylił się i musnął wargami jej usta. - Nigdy nie było lepiej, Lee. Nigdy lepiej. - Och, Johnie... nie zostawiaj mnie... - Już nigdy cię nie zostawię, Lee. - Pocałował jej włosy. - Nigdy. Ostatni z Cooperów. Tylko to się liczyło.